Aurora 01/2012

16

description

Aurora - kulturalne pismo studentów UAM

Transcript of Aurora 01/2012

Page 1: Aurora 01/2012
Page 2: Aurora 01/2012

1 AURORA

2 AURORAluty

AURORA

REDAKCJAMałgorzata Ratajczak

Paweł KokotPatrycja BarskaMichał FilipiakMaria Filipiak

Krzysztof PtaszykMagdalena WudarskaSzymon Paciorkowski

Joanna PrzybylskaMagdalena NowickaWeronika Pilarska

OPIEKA MERYTORYCZNAZbigniew Jaśkiewicz

WSPÓŁPRACOWNICY REDAKCJIKarolina Rapp

Anna BernatowiczAgnieszka Dul

Tomasz JuszkiewiczDorota SłoninaLena MatyjasikJulita UrbaniakBogumiła Hyla

Lucyna EichDamian Nowicki

KOREKTAMagdalena Wudarska

Weronika Pilarska

OPRAWA GRAFICZNA I SKŁADMichał Filipiak

Wojciech Banaszak

KONTAKTwww.aurora.amu.edu.pl

[email protected]

DRUKZakład Graficzny UAM

Wszystkie materiały graficzne użytewyłącznie w celach informacyjnych

AURORA ukazuje się dzięki:Prorektorowi UAM d/s studenckich:

prof. dr. hab. Zbigniewowi Pilarczykowioraz Dziekanom:

Wydziału Nauk Społecznych:prof. dr. hab. Zbigniewowi Drozdowiczowi,

Wydziału Neofilologii:prof. dr hab. Teresie Tomaszkiewicz,

Wydziału Prawa i Administracji:prof. dr. hab. Tomaszowi Sokołowskiemu,

Wydziału Studiów Edukacyjnych:prof. dr. hab. Zbyszkowi Melosikowi

początek

W numerze:

Początek

Od Redakcji ...........................................................................................3

Bunty w Poznaniu .............................................................................3

temat numeru

Alternatywny ból głowy ..................................................................4

Bezprzewodnik galeryjny ................................................................5

Nowa jakość w Starej Rzeźni ..........................................................5

Każde miasto ma swoją własną historię graffiti ......................6

Takiego Poznania nie znacie, czyli przewodnik inny niż wszystkie! ...........................................7

auroris activitis

Oto człowiek w Collegium Maius .................................................8

muzycznie i literacko

Emocje publiczności dodają skrzydeł .........................................9

Soul & jazz w auli UAM .................................................................. 10

„W” jak Wieniawski, „V” jak Vengerov ........................................ 11

Goniąc za mistrzostwem............................................................... 12

Dusza na ramieniu .......................................................................... 13

Życie na skraju pisarstwa .............................................................. 13

Błyskotliwa satyra na wszystko i wszystkich .......................... 15

Biedni ci, którzy to kupią............................................................... 15

koniec

Petersburg – przełamać stereotypy w mieście kontrastów ........................ 16

Page 3: Aurora 01/2012

3luty

AURORA

AURORA

początek

Drodzy Czytelnicy!

W tym numerze piszemy głównie o kulturze alternatywnej, czyli… właściwie o czym? Przypuszczam, że i Wam trudno zdefiniować to pojęcie. Czy można dziś wyznaczyć alterna-tywie jakiekolwiek, choćby mgliste granice?

Zastanawiali się nad tym uczniowie i studenci w ramach an-kiety, którą specjalnie przeprowadziliśmy.

Poza tym chcielibyśmy wprowadzić Was w świat niestan-dardowych inicjatywach kulturalnych: festiwalu ARTenalia, nowoczesnych galerii i ernisaży, monodramu „Ecce homo” z Januszem Stolarskim w roli głównej czy wymiany polsko--rosyjskiej na Wydziale Prawa i Administracji UAM – dosko-nałej alternatywy dla wyjazdów do popularnych miast.

Dla miłośników muzyki klasycznej przygotowaliśmy miłą niespodziankę – subiektywne relacje z XIV Między-narodowego Konkursu Skrzypcowego imienia Henryka Wieniawskiego.

Oprócz tego zapewniamy szeroki wachlarz recenzji, wywia-dów i felietonów.

Życzymy udanej lektury!

Krzysztof Ptaszyk

od redakcjiDo Poznania, miasta znanego z solidności, ale i z pewnej ociężałości w przyjmowaniu nowych idei, dotarła fala bun-tów. Skąd przyszła? – trudno dociec. Ale jest. Buntuje się przede wszystkim młodzież. To oczywiście jej prawo i po-niekąd obowiązek – w walce o lepszy świat. Ale nikt nie przewidywał, że tak wspaniale się to rozwinie. To zdumie-wa i cieszy, chociaż niektórych denerwuje.

Najgłośniejszy bunt to sprzeciw wobec konwencji ACTA, którą nasz rząd wstępnie już podpisał. 26 stycznia br. ulica-mi Poznania przeszedł pochód manifestantów. Jak donosi prasa, uczestniczyło w nim ponad 5 tys. osób. Protestujący potraktowali przystąpienie Polski do ACTA jako zamach na swobodę korzystania z internetu, jako ograniczanie możliwości wypowiedzi i swobodnych kontaktów, utrud-nianie dostępu do muzyki, do filmów, do kultury w ogó-le. Bunt jest poniekąd oczywisty i zrozumiały, jednak jego gwałtowność zaskoczyła opinię publiczną. Czyżby był to jeszcze jeden dowód na brak porozumienia między władzą a młodszą generacją w tak ważnych sprawach jak kultura?

Bunt drugi dotyczył piłki nożnej. Wiązał się z awanturą o trenera Lecha Poznań – Jose Bakero. Bakero nie potrafił pozyskać sobie sympatii kibiców Lecha, którzy domagali się jego zwolnienia. Bunt objawiający się pustkami na widowni mógłby okazać się zabójczy dla klubu i miasta w kontekście meczów turnieju Euro 2012, który odbędzie się za kilka miesięcy. Na szczęście powodów do usunięcia szkoleniow-ca dostarczyła słaba postawa zespołu w rundzie wiosennej Ekstraklasy. Sytuacja byłaby zapewne inna, gdyby Bakero włożył strój piłkarski i zechciał wystąpić ze swoimi zawod-nikami na boisku. Był przecież kiedyś świetnym piłkarzem w naszpikowanej gwiazdami FC Barcelonie (!).

Wreszcie bunt trzeci. Może najmniej spektakularny, ale przez to o wiele poważniejszy. To bunt kulturalników, czyli młodych (duchem) twórców, menedżerów, artystów, także pracowników instytucji artystycznych i placówek kultural-nych. Podłożem protestu są: kryzys kultury w Poznaniu, kompromitująca porażka naszego miasta w wyścigu o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016, niewłaściwe podejście władz miasta do twórców. Bunt kulturalników zaowoco-wał samorzutnym utworzeniem Sztabu Antykryzysowego, który z kolei doprowadził do bardzo ciekawego Poznań-skiego Kongresu Kultury, odbywającego się w dniach 3–5 grudnia 2011 r. w salach Poznańskiego Ośrodka Nauki. W Kongresie uczestniczyło ponad 100 osób oraz zaprosze-ni spoza Poznania goście (m.in. Cywińska, Hauser, Bursz-ta). Rozpoczęte w Sztabie prace nad ustaleniem właściwej polityki kulturalnej są kontynuowane. Dnia 30 stycznia w budynku Teatru Nowego wyłoniono w tajnych wybo-rach 15-osobową Poznańską Radę Kultury, która pracując przy otwartej kurtynie (to bardzo ważne!) ma przygotować dyrektywy programowe dla polityki kulturalnej miasta. Są też pierwsze konkretne efekty. Stołek zwolnił Zastępca Pre-zydenta Ryszarda Grobelnego – Sławomir Hinz, odpowie-dzialny za stan kultury w Poznaniu.

Przyjrzyjmy się, co będzie dalej!

ZJ

Bunty w Poznaniu

kino muza

zaPrasza!

Słuchaj na:www.meteor.amu.edu.pl

Page 4: Aurora 01/2012

1 AURORA

4 AURORAluty

Mateusz – PW, Fizyka:Alternatywa – to samodzielne myślenie, możliwość wy-

chodzenia poza ramy, chęć bycia odmiennym od szarej masy ludzi, żyjących jedynie pracą i pieniędzmi, no i wino, które jest odpowiedzią na wszystko.

Alternatywny ból głowyPojęcie alternatywy pojawia się w mediach, w kulturze, a także zwyczajnym życiu. Ale czym właściwie jest alter-natywa i jak rozumieją ją użytkownicy tego terminu? Na pytanie – czym jest alternatywa w kulturze – odpowia-dają studenci w ramach specjalnie przygotowanej ankiety.

Agnieszka – UAM, Filologia polska:W kulturze, mainstream jest zazwyczaj utożsamiany z po-

pkulturą, tym co dostępne i popularne wśród szerszego gro-na odbiorców. Prostym przykładem są filmy hollywoodzkie, robione przez sławne wytwórnie, z wielomilionowym budże-tem i przy udziale znanych gwiazd. Ich głównym celem jest przyciągnięcie do kin jak największej liczby widzów, dlatego wykorzystują pewne utarte schematy, znane motywy, albo też kładą nacisk na widowiskowość i efekty specjalne. Za-zwyczaj są to produkcje, w których dużo się dzieje i nie ma miejsca na chwile zadumy, czy też dziesięciominutową ciszę. Profesor Śliwiński, na jednym ze swoich wykładów, opowia-dał o pewnym filmie. Obejrzał go w kinie dość niszowym i był nim zachwycony. Film można byłoby określić, jako psy-chologiczny. Przed profesorem siedziała grupka nastolatków, którzy po seansie stwierdzili, że są koszmarnie wynudzeni i stracili pieniądze na bilet. Profesor przyznał, że poczuł się bardzo stary.

Alternatywą, wobec tego, stają się właśnie kina niszowe, w których można obejrzeć produkcje niekomercyjne, hmm... z gatunku tych nieco mniej efektownych a bardziej ambit-nych, wymagających. Kolejną alternatywą jest teatr, w któ-rym można spotkać się z klasyką albo też sztuką współcze-sną, jednakże teatr sam w sobie wymaga pewnej dojrzałości od widza, także literackiego obeznania i wrażliwości.

Karolina – UAM, Filologia polska:Jeśli chodzi o teatr, to za mainstream uważam przedsta-

wienia klasyczne, takie których fabułę zna większość osób, która od razu nasuwa jakieś skojarzenia. Tu umieściłabym także typ teatrów, bo są takie, które znają wszyscy i te ni-szowe. Właśnie te mniej znane uznałabym za alternatywne. Często występujący tam amatorzy mają dużo nietypowych pomysłów na przedstawienie jakiegoś problemu. Niestety amatorskie teatry nie cieszą się zainteresowaniem szerszego grona odbiorców, a często ich innowacje w zakresie sposobu przekazu sztuki są bardzo ciekawe.

Marta – UAP, Edukacja artystyczna:Myślę, że obecnie mainstreamem w sztuce jest powrót do

realności – udało mi się to zaobserwować w Saatchi Gallery i Tate, tej wiosny.

Mija zachwyt technikami wideo, powraca nacisk na umie-jętności warsztatowe, zainteresowanie przedmiotem, naturą, choć zwykle te przedstawienia są bardzo wieloznaczne. Po-dobnie u nas, na różnych wystawach obserwuję powrót do rzeczywistości.

Gosia – UAP, Malarstwo:No to mainstream: multikino, listy przebojów, okoliczno-

ściowe imprezki masowe, popularne stacje radiowe, rozryw-ka proponowana przez centra handlowe, wybrane pozycje literackie w Empiku np. popularne biografie, literatura faktu z fikcją literacką, TV show – cała seria programów: „Idol”, „X-factor”, „Taniec z gwiazdami”, prywatne kursy popular-nych gatunków tanecznych: hip-hopu, salsy, otwarcia su-permarketów, reklamy, popularne kluby muzyczne: Teryto-rium, Alkatraz, Lizard King, McDonald’s, pizzerie, markowe sklepy, gadżety, młodzieżowe gazety, hasłowe T-shirty, salo-ny piękności, salony samochodowe, dzwonki telefoniczne i tapetki.

Nie-mainstream: bary mleczne, kino niezależne, Rozbrat, manifestacje i strajki, stoiska targowe, autostop, kino offowe, Indie rock, folk, lumpeksy, pielgrzymki, kościół, klasyka li-teratury światowej, muzyka poważna, opera, muzea, galerie sztuki, ostre koło, subkultury, koncerty muzyki alternatyw-nej, poezja, festiwale filmowe i muzyczne, diety, zielarnie, pchle targi, flashmoby, biblioteki, couchsurfing, sprzęty ana-logowe, gry planszowe, gry i zabawy ruchowe.

Hania – UAM, Chemia:Alternatywa – wydaje mi się, że to coś, czego nie można

jednoznacznie zdefiniować. Mieszanka stylów i pewne pój-ście „pod prąd”. Choć, równie dobrze, może to być zwykła ucieczka od rzeczywistości. A może między jednym a dru-gim jest wyjątkowo cienka granica? Alternatywa to dla mnie gatunek, pewien rodzaj sztuki (w tym muzyki, malarstwa czy teatru), do którego „wrzucamy” wszystko co nie mieści się w ramach innych gatunków. Wydaje mi się ze z alternaty-wy mogą się naturalnie wyodrębniac inne, następne rodzaje sztuki.

Komentarzem opatrzyła: Lena Matyjasik (WPiA)Ankietę przeprowadziły: Lena Matyjasik (WPiA), Agnieszka Dul (UAP), Magdalena Nowicka (WFPiK)

temat numeru

Więcej opinii znajdziecie na naszej stronie internetowej: www.aurora.amu.edu.pl

Po usłyszeniu odpowiedzi na pozornie proste pytanie – czym w dzisiejszych czasach jest alternatywa? – dochodzę do wniosku, że termin ten jest równie trudno definiowalny jak pojęcie czasu. Wszyscy wiedzą, o co chodzi, a jednak nikt nie potrafi wyrazić tego słowami. Teraz należałoby się zastanowić, czy powodem jest po prostu trudność w definiowaniu słowa, czy może w dzisiejszych czasach nie mamy niczego, co było-by wyraźnie alternatywne i stąd takie zamieszanie? Jedno jest pewne – najbliżej alternatywy leży to, co niekomercyjne!

Page 5: Aurora 01/2012

5luty

AURORA

AURORA

temat numeru

Nie potrafię zrozumieć, dlaczego funk-cjonuje specjalne określenie na biegani-nę po sklepach albo przemieszczanie się z jednego klubu do drugiego, a brakuje słowa na kilkugodzinne wędrówki od galerii do galerii. Widok grupek studen-tów, głównie z UAP, usiłujących zdążyć na kolejny danego wieczoru wernisaż, nie należy przecież do rzadkości.

Czasami po okresie wystawowej ci-szy, następuje boom i jednego dnia, o tej samej godzinie, w kilku miejscach po-jawiają się nowe ekspozycje. Lekki po-śpiech wpisuje się zatem w te wędrówki, gdyż galerie porozrzucane są po różnych częściach miasta a otwierająca przemo-wa kuratora, podobnie jak i wino, szyb-ko się kończy.

Oczywiście, można wszystko obej-rzeć tydzień później, ale wernisaże oprócz sposobności obcowania ze sztu-ką, sprzyjają spotkaniom towarzyskim. Każdą galerię otacza krąg jej przyjaciół, często dość hermetyczny. Wypada się więc zjawić, zagadać do odpowiednich

Bezprzewodnik galeryjnyWszystko, co chcielibyście wiedzieć o alternatywnych galeriach i wernisa-żach, ale nie wiecie, kogo spytać.

osób przy winie, wyrazić zachwyt. A wszystko celem dostania się do pożą-danego towarzystwa – jest to tzw. lans wernisażowy, praktykowany najchętniej przez artystów rozpoczynających do-piero karierę, czasami nawet skuteczny. Wiele galerii, licząc na odświeżające młode spojrzenie, nastawia się na pa-tronowanie obiecującym debiutantom. Wynajdują ich spośród studentów miej-scowego Uniwersytetu Artystycznego, których poczynania śledzą na bieżąco.

Należy dodać, że oprócz miejsc na stałe wpisanych w kulturalną mapę Po-znania, co jakiś czas wyrastają tzw. ga-lerie efemeryczne. Studenci, choć nie tylko, przeznaczają część mieszkania na sale wystawowe, odbywa się prze-chodzący w imprezę pokaz, po czym po kilku dniach wszystko wraca do zwycza-jowego porządku. Historia to długa, ale wciąż kusząca możliwością samodziel-nego ukształtowania ekspozycji oraz za-prezentowania się, często jeszcze przed debiutem, w bardziej tradycyjnych

Galerie, do których warto zajrzeć:Galeria ON, ul. Fredry 7;Galeria AT, ul. Solna 4;Galeria Piekary, ul. Piekary 5;Galeria Ego, ul. Wrocławska 19;Galeria Pies, ul. Dąbrowskiego 25/4a;Galeria Starter, ul. Dąbrowskiego 33;Galeria Stereo, ul. Słowackiego 36/1.

przestrzeniach. Złapać bakcyla nietrud-no i nawet tak krótkotrwałe doświad-czenie potrafi obudzić pragnienie nie tylko wystawiania swoich prac ale tak-że posiadania i opiekowania się własną galerią.

Choć słowa gallering wciąż się nie spotyka, w piątkowe wieczory sale wy-stawowe coraz bardziej się zapełniają. Za tym maratonem kryje się specyficz-ne szaleństwo, zachłanność w odbiorze sztuki. Więcej i więcej, aż do obrzydze-nia, a może pomimo niego. Siły czer-pane z cudem ocalałych, artystycznych nadziei. Lans i zbieranie kontaktów. Nie-stety nawet ciągła ewolucja artystycznej mapy nie gwarantuje braku rutyny. Może rzeczywiście potrzeba świeżej krwi? Jeśli nie twórców, to chociaż odbiorców.

Agnieszka Dul (UAP)

Na tegorocznej, czwartej już edycji Fe-stiwalu Kultury Studenckiej ARTenalia, wnętrze Starej Rzeźni reprezentowane było przez wiele dziedzin sztuki. W po-mieszczeniach głównego budynku, cza-sem całkowicie odciętych od światła dziennego, wystawione zostały prace młodych artystów z Polski i zagranicy. Swoje miejsce znalazły tutaj nie tylko malarstwo i rzeźba, ale także instalacja, performance, video-art oraz fotografia.

W sali koncertowej 14 zespołów z niezwykłą energią i świeżością grało muzykę od jazzu aż po rock. Na dwóch specjalnie przygotowanych scenach, a także na świeżym powietrzu, swoje spektakle zaprezentowały m.in. Teatr Automaton i Teatr Fuzja z Poznania, Teatr Kreatury z Gorzowa Wielkopol-skiego oraz Teatr Momo z Katowic. Można było również podziwiać in-teresujące formy tańca. Ciekawy był międzynarodowy repertuar filmów i animacji, który uwrażliwiał na zja-wiska, których często nie dostrzegamy

Nowa jakość w Starej RzeźniWrażeniami z Festiwalu ARTenalia dzieli się Grzegorz Bożek.

w medialnym zgiełku. W ramach festi-walu zorganizowano także spotkania i debaty, na których można było wy-słuchać wystąpień twórców i teorety-ków kultury m.in. prof. dr. hab. Jacka Wachowskiego, dr. Marka Chojnackie-go, Izabeli Roguckiej oraz wziąć udział w debacie o kulturze studenckiej. In-teresującą propozycję stanowiło rów-nież spotkanie z poezją Marcina Soji przy akompaniamencie Macieja Maat Gorczakowskiego.

Każda z prezentowanych gałęzi sztu-ki kroczy własnymi, odrębnymi ścież-kami przetartymi przez lata historii i tradycji, ustroje polityczne i gospo-darcze. Mimo różnorodności środków i narzędzi okazuje się, że znajdują one wspólny cel. Bez przesadnej pompy, ze świadomością tandety wymieszanej z wyrafinowaniem, sztuka opowiada o rytuałach globalnego życia. Ludzkie ciało staje się krajobrazem rozbitym na atomy, uporządkowanym przez technologiczne konfrontacje. Miejsca

zamieszkania, często osadzane w blo-kowiskach i miejscach wykluczonych, przybierają tutaj antropomorficzne kształty. Ustawicznie poddawane są ocenie. Namierzone celownikiem kara-binu. Wychodząc poza obszary zwykłej percepcji, analizuje się ludzkie skłon-ności do zwyrodnialstwa, nadaktyw-ności seksualnej czy czysto duchowego uniesienia. Wśród takiej złożoności, w kolorach kwiatu wiśni i pasących się na pastwiskach krów można zna-leźć ukryty, kojący motyw prowincji. Wszystko to skondensowane w umyśle masowej społeczności.

Logo Festiwalu ARTenalia

Page 6: Aurora 01/2012

1 AURORA

6 AURORAluty

Aurora: Dlaczego zdecydował się Pan mówić o graffiti na zajęciach z historii mediów? Przecież często są tylko akta-mi wandalizmu…

P.F.: Z treści Pani pytania mogłoby wynikać, iż historia graffiti nie przyna-leży do historii mediów, a przecież ma w niej swoje bardzo głębokie korzenie. Rozumiem jednak Pani intencję. Otóż, po pierwsze, graffiti jest niesamowicie demokratycznym medium masowym, które odgrywa istotną rolę w przestrzeni miejskiej. Po drugie, zawsze interesowa-ła mnie historia mediów alternatywnych, która w dominującej narracji historycz-nej jest z reguły pomijana. Graffiti zaś, w potocznej świadomości, utożsamiane bywa właśnie z aktem chuligańskim, co w moim przekonaniu jest absolutnie niesłuszne i wymaga odczarowania.

A: Czy na przestrzeni kilku miesię-cy zauważył Pan wzrost aktywności grafficiarzy? Jeśli tak, czy może to być wynikiem kryzysu gospodarczego oraz braku realizacji potrzeb kulturalnych mieszkańców? „Miasto to nie firma” – taki napis pojawił się na kilku murach po przegraniu przez Poznań rywaliza-cji o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Poza meczami piłki nożnej i kil-koma festiwalami, działania skierowa-ne na rozwój kultury cieszą się małym wsparciem władz miasta.

P.F.: Polityka państwa, w tym poli-tyka władz lokalnych, wobec szeroko rozumianej kultury i związanych z nią rozmaitych inicjatyw, to oddzielny i zło-żony temat. Najogólniej mógłbym po-wiedzieć, że póki co wyraża się ona głównie we wsparciu dla, wybiórczo

Każde miasto ma swoją własną historię graffitiO graffiti jako medium alternatywnym mówi dr Piotr Forecki, adiunkt na Wydziale Nauk Politycznych i Dziennikarstwa UAM.

i pragmatycznie traktowanych, inicja-tyw o jedynie słusznym, pronarodo-wym przesłaniu. Wystarczy przyjrzeć się temu, jakie produkcje filmowe są przez państwo wspierane finansowo. To, co dziś w kulturze ciekawe, dzieje się – powiedzmy umownie – poza państwem. Jeśli zaś chodzi o aktywność grafficiarzy, o którą Pani pyta, to chyba nie jestem aż tak bacznym obserwatorem, by odnoto-wać jakieś wzmożenie ich działalności w ostatnich miesiącach w Poznaniu. Jedno jest natomiast pewne – graffi-ti jest medium szybkiego reagowania i natychmiastowo wpisuje się w toczące się debaty publiczne. Hasła typu: „Mia-sto to nie firma”, czy „Rozbrat zostaje”, doskonale o tym świadczą. Podobnie, jak świadczą o tym rozmaite graffiti od-wołujące się do katastrofy smoleńskiej, czy dyskusji o narkotykowej polityce państwa.

A: Czy istnieje zależność między graffiti, a cechami ludzi, którzy miesz-kają w danej dzielnicy czy na danej ulicy?

P.F.: Możemy wyróżnić pewien typ graffiti określany mianem „gazetki ściennej”, bardzo silnie zakorzeniony lokalnie. Za jego sprawą opisuje się ży-cie mieszkańców ulicy, bloku, kamieni-cy, ludzi z jednego podwórka etc. Tym samym, z pewnością graffiti takie wiele mówi o podmiotach, których losy opi-suje – o ich emocjach, namiętnościach, problemach. Daleki byłbym jednak, od jakichś pochopnych generalizacji. Pod napisem – „Witajcie w krainie, gdzie obcy ginie” widniejącym, powiedz-my, gdzieś na Wildzie, niekoniecznie

przecież podpiszą się wszyscy miesz-kańcy tej części Poznania.

A: Kiedy i gdzie pojawiło się pierw-sze graffiti w Polsce?

P.F.: Trudno jednoznacznie stwier-dzić, kiedy graffiti pojawiło się w Pol-sce. Językiem murów wyrażano emocje i walczono pod zaborami, w czasie na-zistowskiej okupacji, a i dużo wcześniej posługiwano się tą formą komunikacji. Jednakże historia graffiti, w dzisiejszym rozumieniu tego słowa, rozpoczyna się w USA i Europie mniej więcej w latach 60. W Polsce Ludowej graffiti politycznie zaangażowane, jako forma komunikacji jest naturalnie stosowane i ma wymowę jednoznacznie antysystemową, nato-miast artystyczne graffiti na polskich murach pojawia się znacznie później. Ciekawą odsłoną w jego historii są lata 80. i działalność Pomarańczowej Alter-natywy oraz innych grup, parających się sztuką społecznie i politycznie zaanga-żowaną. Pod koniec lat 80. i na początku lat 90. pojawiają się w Polsce pierwsze fanziny poświęcone graffiti i stanowiące ich swoiste archiwa. W Poznaniu uka-zują się dwa z nich: „Maluj Mur” i „Nie daj się złapać” a w mojej rodzimej Pile ukazuje się „Spray”. Początek lat 90., to w historii graffiti wielkie otwarcie.

A: W których miastach Polski poja-wiło się pierwsze graffiti?

P.F.: W których miastach pojawiło się w pierwszej kolejności? Na to pyta-nie nie znam odpowiedzi, ale jedno jest pewne – historia graffiti w Polsce, to w istocie jego „mikrohistorie”, w odnie-sieniu do różnych polskich miast. Każde miasto ma swoją własną historię graffiti i graficiarzy.

rozmawiałaJoanna Przybylska (WNPiD)

temat numeruWczytując się w słowa z książki „Od-

powiedni trup” Jorga Sempruna, który twierdzi, że – „akordeon to niewinna namiastka opium dla ludu” – należy pamiętać jednak, aby nie dać się po-nieść kuszącemu estetyzowaniu sztuki. Spłyca to jej sens, a nas czyni ślepym i próżnym tworem. Ulokowanie tak wielu kreatywnych dziedzin w miejscu, zwłaszcza takim jak chłodna w swojej formie przestrzeń Starej Rzeźni, stwa-rza warunki obcowania z samym sobą w innym wymiarze. Pojawia się moż-liwość oglądu i dokonania wyboru. Co wydaje się bardziej interesujące?

Poprzemysłowa, niszczejąca architek-tura, czy anektująca jej wnętrza kre-atywna działalność młodych? Między tą całą wybujałą, współzależną struk-turą mieszczą się odwiedzający. Ci, stanowią punkt równowagi dla całego festynu szukania tożsamości. Wykazu-ją oni potrzebę skupiania się w takich miejscach, wymiany doświadczeń, poglądów i gustów. Natomiast dzięki sygnałom jakie wysyłają eksponowane obiekty, mogą oni udoskonalać własną zdolność do świadomej obserwacji.

Interakcja, często zachodząca wy-łącznie w warstwie umysłowej, w relacji

obraz-obserwator, skłania nie tylko do cichej kontemplacji i zatrzymania. Uwalniane emocje prowokują swojego rodzaju grę. ARTenalia są miejscem, gdzie, przede wszystkim, powinno się wypowiadać własne zdanie a tylko przy okazji dobrze bawić. Sprawdzając gra-nice własnych możliwości wystawienia oceny, można więc (w dosłownym sen-sie) rzucić mięsem, nikomu nie robiąc tym krzywdy. Cali, w pełni i na luzie zmierzamy do celu.

Grzegorz Bożek (UAP)

Page 7: Aurora 01/2012

7luty

AURORA

AURORA

temat numeru

Takiego Poznania nie znacie, czyli przewodnik inny niż wszystkie!Sięgającego po ten przewodnik ma za-skoczyć już wstęp, który czytelnik... winien sobie napisać sam. Także ty-tuł nie należy do banalnych. „Zrób to w Poznaniu/ Do it in Poznań!” to wydany w 2010 roku „przewodnik al-ternatywny” po Grodzie Przemysława, powstały dzięki współpracy czwor-ga autorów, związanych z poznańską „Gazetą Wyborczą”: Natalii Mazur, Michała Danielewskiego, Radosława Nawrota i Michała Wybieralskiego. „Alternatywny” nie oznacza jednak w tym wypadku „niekomercyjny, ni-szowy”, raczej „nietypowy, niesztam-powy”. Przede wszystkim jednak stawiający na głowie nasze pojęcie o tradycyjnym przewodniku po pol-skim mieście. Nie znajdziemy w nim zatem zarysu historii miasta, zaledwie w paru zdaniach zostaną nam przed-stawione poznańskie muzea. Nie po-czytamy o najważniejszych hotelach i ekskluzywnych restauracjach. Pozna-my za to magiczne schody przy ul. Ko-ziej, niezależne teatry, jeżyckie zakątki, czy wreszcie graffitti z Myszką Miki na śródmiejskim podwórzu. Listę tych za-skoczeń można by ciągnąć w nieskoń-czoność. Nic dziwnego: główną cechą przewodnika jest jego wyrywkowość, nie dający się przewidzieć układ ko-lejnych stron. Nie mamy tutaj planu miasta z zaznaczonymi atrakcjami. Nic z tego! Wędrówkę zaczynamy od ratuszowych koziołków, a kończy-my na kontrowersjach wokół poślad-ków Apollina z fontanny na Starym Rynku.

Książka to zatem mozaika intrygu-jących felietonów, ukazujących naj-różniejsze oblicza Poznania. Mozaika tym ciekawsza, że autorzy nie stronią od własnych komentarzy i ocen po-znańskiej rzeczywistości – niekiedy nawet ironicznych, czy złośliwych, ale zawsze ciekawych. To kryterium „ciekawości” daje unikatowy efekt: na kartach przewodnika sąsiadują ze sobą anarchistyczny Rozbrat i prawicowa „Naszość”, czy też Poznań niemiecki, żydowski i masoński. Autorzy z rów-nym zapałem przedstawiają rozrywki dla ciała i dla duchu. Nie zapominają o zarekomendowaniu paru ciekawych adresów kulinarnych, klubowych, czy kulturalnych. Polecają nietypowe

miejsca na zakupy, a nawet zdobycie „korony Poznania”. Jako przerywnik zaś serwują nam wypowiedzi nietu-zinkowych poznaniaków, opowiadają-cych o swoim mieście.

Przewodnik zatem zdecydowanie można oznaczyć jako „lubię to!”. Nie da się w nim znaleźć ani jednego nud-nego artykułu. O części opisywanych w nim atrakcji pewnie już słyszeliśmy, wiele nowych poznamy wraz z jego lekturą. W jego formie przewodnika alternatywnego kryje się tylko jed-no zagrożenie: ulotność. Przewod-niki tradycyjne przedstawiają kanon głównych i niezmiennych atrakcji, nie starają się nawet często uchwycić „żyjącego” charakteru miasta. Opi-sane natomiast w „Zrób to w Pozna-niu” miejsca, wydarzenia i atrakcje są charakterystyczne dla Poznania A.D. 2010. A przecież miasto wciąż się zmie-nia, przybywa powodów do zadziwień. Za parę lat konieczna (i wyczekiwana przeze mnie!) stanie się aktualizacja przewodnika. Przybysz w Poznaniu na pewno będzie wtedy liczył na przybli-żenie mu „nowego” Zamku na Górze Przemysła, czy sfinalizowanych wresz-cie po wieloletnich bojach Term Mal-tańskich. Może w 2015 roku znikną już kurczaki z pechowego narożnika Kup-ca Poznańskiego, a Morasko stanie się prawdziwym sercem uniwersyteckiego Poznania?

Last but not least: przewodnik jest dwujęzyczny. Można go więc wykorzy-stać jako modny prezent dla odwiedza-jącego Poznań turysty, poszukującego czegoś poza sztampą tradycyjnych opracowań. Można też samemu zasiąść do angielskich wersji tekstów i dać się pozytywnie zaskoczyć choćby tym, że edytorzy zadbali, by zdjęcia w obu częściach książki różniły się od siebie. Sama szata graficzna jest zresztą świet-nym dopełnieniem tej udanej pozycji.

Szymon Paciorkowski (WH, WPiA)

N. Mazur, M. Danielewski, R. Nawrot, M. WybieralskiZrób to w Poznaniu! Do it in Poznań!Biblioteka „Gazety Wyborczej”Poznań 2010

ii konkurs literacki „aurory”

18 stycznia zorganizowaliśmy II edycję Konkursu Literackiego. Z niekłamaną przyjemnością informujemy, że pisarskie zmagania w dwóch kategoriach: wiersz oraz short (krótki utwór narracyjny) cieszyły się niemałym zainteresowaniem. Wszyscy uczestnicy, dzięki ogromnej pasji, mogą czuć się zwycięzcami, ale jury musiało podjąć się trudnego zadania, aby wyłonić grono osób nagrodzonych.

Nagrodzeni zostali:

W kategorii wiersz:I miejsce Monika Ziobro, „Dekatalog”, UAM, prawo, III rokII miejsce Jagoda Dzida, „Nec stultis solere succuri”, UAM, prawo, I rokIII miejsce exaequo:1) Hubert Brychczyński, ***, UAM, filologia angielskia, III rok2) Jędrzej Krystek, „Pan pogrzebacz”, UAM, filologia polska, I rok

Wyróżnienia:1) Mateusz Paszkiewicz, „Antinoos”, UAM, filologia słowiańska i polska, I rok2) Radosław Jaworowicz, „Zaginiona wyspa retro”, UMK, filozofia, I rok

W kategorii short:I miejsce Bernard Szymanowski, „Moneta niema”, UAM, filologia polska, I rokII miejsce Marta Kostecka, „Imperator”, UAM, pedagogika spec. resocjalizacja, II rokIII miejsce Mateusz Antczak, „Lekcja polityki”, UAM, geologia, I rok

Serdecznie dziękujemy fundatorom nagród konkursowych:

Wydawnictwu Zysk i S-ka,• Towarzystwu Muzycznemu im. H. •Wieniawskiego w Poznaniu, Stowarzyszeniu Absolwentów •UAM,Teatrowi Polskiemu w Poznaniu,•Teatrowi Wielkiemu w Poznaniu,• Wojewódzkiej Bibliotece •Publicznej w Poznaniu.

Page 8: Aurora 01/2012

1 AURORA

8 AURORAluty

auroris activitis

Jeśli w poniedziałkowy wieczór 9 maja 2011 roku w holu głównym Collegium Maius usłyszeliście głos Friedricha Nietzschego (w dodatku: mówiącego po polsku!), wiedzcie, że nie przesłyszeliście się – był to najprawdziwszy fakt. Choć, jak mówił niemiecki filozof, faktów podobno nie ma, są tylko interpretacje. I tego się trzymajmy.

Oto człowiek w Collegium Maius

Nietzsche przemówił do nas dzięki in-terpretacji uznanego aktora, Janusza Stolarskiego. Przemówił do wybranych, bowiem – jak sam pisał: „Kto umie od-dychać powietrzem pism moich, wie, że jest to powietrze wyżynne, ostre powie-trze. Trzeba być do niego stworzonym, inaczej grozi niemałe niebezpieczeń-stwo przeziębienia sie” (Ecce homo). Ci, którym udało się wyjść ze spektaklu cało i zdrowo, obcowali z doznaniem podniesionym do potęgi trzeciej – mo-gli bowiem skonfrontować swoje myśle-nie z myśleniem Stolarskiego o myśleniu Nietzschego.

Ecce homo (z podtytułem: Jak się staje – kim się jest) to dzieło, nad którym filo-zof pracował na przełomie 1888 i 1889 roku, bezpośrednio przed trwającym przez następne dziesięć lat załamaniem psychicznym. Ostatecznie tekst ukazał się po śmierci autora, w 1908 roku (choć jego dzisiejszą wersję znamy dopiero od lat 70. ubiegłego wieku). Ecce homo uchodzi za biografię intelektualną Nie-tzschego i stanowi autorską wykładnię najważniejszych dzieł filozofa. To tekst, który obrósł legendą.

Ecce homo Stolarskiego to również legenda – teatralna. Ten niezwykle prze-konujący monodram powstał dokładnie dwadzieścia lat temu, w 1991 roku, i od tamtej pory gra się go nieustannie – co więcej – jest obsypywany nagrodami na uznanych festiwalach, tak w kraju, jak i za granicą. Krytycy są zgodni, że Sto-larski wzbił się w tym spektaklu na wy-żyny sztuki aktorskiej i stworzył rzecz wielką – „szokował wręcz siłą swego aktorstwa, nieprawdopodobną ekspre-sją i koncentracją. Perfekcjonizm posu-nięty do granic ludzkiej wytrzymałości pozwolił aktorowi stworzyć sugestywny obraz człowieka, którego geniusz zma-ga się z szaleństwem i śmiercią” („No-tatnik Teatralny” 1993). Znów mamy więc do czynienia z działaniem spo-tęgowanym – legenda stała się kanwą

kolejnej legendy. A sam Stolarski tak mówi o swojej pracy:

„Długo zastanawiałem się, czy mam prawo brać jako materiał do pracy tek-sty tego człowieka. A jeżeli tak; to jak to zrobić, aby nie ‹‹uszkodzić›› jego dzieła. Bezradność jest stanem bardzo trud-nym, ale też i ciekawym. Od początku wiedziałem, że właściwym, że jedynym właściwym kierunkiem jest wnikliwe czytanie Jego dzieł – ‹‹nasączanie się jego sokami››. Wszystko po to, aby po-pełnić jak najmniej błędów. Szukałem nici, która mogłaby pociągnąć mnie we właściwym kierunku. Tu muszę zazna-czyć, iż dzieło Nietzschego rozumiem jako prowokację. To ona stanowi jego funkcję i cel. Ten filozof nie wypisuje recept. On stawia diagnozę. To właśnie chciałem zachować w moim spektaklu. Jego prowokacyjność była dla mnie im-pulsem” („Notatnik Teatralny” 1993).

Majowe przedstawienie to pokłosie udanej współpracy „Pro Arte” z „Au-rorą” – pismem kulturalnym studentów UAM (polecamy stronę: www.aurora.amu.edu.pl). Głównym inicjatorem przedsięwzięcia był pan Zbigniew Jaś-kiewicz, bez którego starań i uporczy-wości spektakl na pewno nie doszedłby do skutku. W tym miejscu chcielibyśmy podziękować Władzom Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu za

wsparcie finansowe, a Dyrekcji Insty-tutu Filologii Polskiej i Klasycznej oraz pracownikom administracji – za przy-chylność i udostępnienie (jak się okaza-ło – nad wyraz magicznej) przestrzeni holu głównego Collegium Maius.

Należy dodać, że głos Nietzschego nie pozostał na szczęście bez komenta-rza – po występie Janusza Stolarskiego odbyła się w Sali Śniadeckich dyskusja panelowa z udziałem uznanych go-ści: historyczki idei prof. dr hab. Marii Zmierczak (Wydział Prawa i Admini-stracji UAM), niemcoznawczyni prof. dr hab. Anny Wolff-Powęskiej (Instytut Zachodni) oraz Lecha Raczaka (założy-ciela Teatru Ósmego Dnia w Poznaniu). Widzowie mieli okazję dowiedzieć się więcej o filozofii i historiografii Nietz-schego oraz poznać historyczno-kultu-ralny Ecce homo.

Załączamy zdjęcie ze spektaklu, bo jak mawiał inny niemiecki filozof Wal-ter Benjamin – „przeszłość składa się nie z poszczególnych historii, lecz z jej obrazów”. W myśl tej zasady zapraszamy do oglądania.

Katarzyna Kończal (WFPiK)

Relacja została wcześniej opublikowana w czasopiśmie „Pro Arte” 2011, nr 9.

Ninie rozkazuję wam zgubić mnie, a znaleźć siebie;i dopiero, gdy wszyscy zaprzecie się mnie,powrócę do was…

Friedrich Nietzsche, Ecce homo

Scena ze spektaklu

Page 9: Aurora 01/2012

9luty

AURORA

AURORA

Emocje publiczności dodają skrzydełmuzycznie i literacko

Aurora: Ważny rok 1975 – wielki suk-ces. Poczułeś wtedy jakiś duży zwrot w karierze. To był ten moment?

A.O.: Ja jestem z reguły nieśmiały, ciężko mi się było zdecydować. Było mało muzyków jazzowych. Chciałem grać, były problemy. Myślałem, że jak pojadę, gdzieś się pokażę, to będzie ła-twiej no i właściwie tak się stało. Wtedy poznałem Jarka Śmietanę i Adzika Sen-dyckiego. Oni mieli wtedy ten zespół Extra Ball i zacząłem w nim grać. To był mój pierwszy profesjonalny zespół. Na tym konkursie dałem się poznać. Jest ktoś taki, mieszka w Łodzi i można ewentualnie po niego zadzwonić.

A: Projekty. Jak doprowadzić je do zadowalającego końca?

A.O.: Jeżeli to jest mój projekt, mój pomysł, to staram się szukać ludzi, któ-rzy mi odpowiadają w sensie stylistycz-nym grania, gustów muzycznych. Cho-ciaż czasem też są takie pomysły, że np. wezmę tego perkusistę, bo on nie gra jazzu, ale ja potrzebuję, żeby w muzyce było trochę takie sprzężenie, żeby nie był typowy perkusista jazzowy. W Hiszpanii mówili mi: czasami grasz z tym, przecież on nie gra jazzu. I wtedy odpowiadam: właśnie o to mi chodzi żebym ja był bar-dziej jazzowy, a on nie grał mi jazzowo. Ogólnie szukam ludzi, o których wiem, że będziemy mieli jakąś wspólną płasz-czyznę, bo nam się podoba mniej więcej ta sama muzyka i mamy mniej więcej te same gusty jeśli chodzi o ulubionych muzyków, piosenkarzy czy wokalistów z muzyki klasycznej czy cokolwiek.

A: Nad jakim projektem obecnie pracujesz?

A.O.: Mój najbliższy do zrealizowania projekt, niestety, ciągle się oddala. Jest to nagranie materiału na płytę: na kwar-tet smyczkowy i saksofon. Miało to być nagrane już w listopadzie zeszłego roku, ale ciągle się odwleka, bo chcę to zrobić w Polsce. Najprawdopodobniej będzie-my nagrywać w Łodzi, z kwartetem smyczkowym żeńskim Apertus. I ciągle mi coś wyskakuje albo one nie mogą, bo pracują w filharmonii w Łodzi. Te-raz mieliśmy nagrać w listopadzie – nie wyszło. Później w lutym, też nie wyszło. Przeszło na maj. Raptem okazało się, że w maju jadę do Kuwejtu na koncert, w związku z czym ja teraz nie mogę. I teraz jest zaplanowane na czerwiec. One właśnie nie mają nic jazzować, że

tak powiem. Niektóre utwory są moje, niektóre Krzesimira Dębskiego, a inne kompozytora amerykańskiego. On jest z pogranicza muzyki klasycznej i jazzo-wej. Kwartet smyczkowy gra klasycznie. Nie mają roli improwizatorskiej, ani nie mają grać stylistycznie jazzowo.

A: Koncert w Kuwejcie. Brzmi obiecująco.

A.O.: Mam cztery koncerty i jadę z Władysławem Adzikiem Sendeckim, moim przyjacielem pianistą, który mieszka teraz w Hamburgu. Ma być jesz-cze szwedzka sekcja rytmiczna. A gwoź-dziem programu koncert amerykańskiej wokalistki i my mamy grać swoją muzy-kę. Część koncertu będzie nasza. Ja tam nie jadę jako mój zespół czy mój kon-cert. Taka zwykła trasa koncertowa.

A: A współpraca z Blue Note?A.O.: To jest długa historia. Bo czło-

wiek, który prowadzi Blue Note… my się nazywamy kuzynami, ale nie jeste-śmy prawdziwą rodziną. Nasi rodzice poznali się w czasie II w.ś., gdy zostali zesłani na roboty. Tam się strasznie za-przyjaźnili i cały czas tę przyjaźń utrzy-mywali i jak myśmy się urodzili zaczęło się „wujek – wujek”. Mój ojciec był z Po-znania i gdy rodzice przenieśli się do Zduńskiej Woli, to częściej w Poznaniu odwiedzaliśmy tego właśnie wujka, niż naszą prawdziwą rodzinę. I właśnie Le-chu, szef Blue Note miał ten projekt. Ja byłem przy powstaniu, oglądałem ten klub, gdy był jeszcze w strasznym sta-nie. Te wszystkie piwnice przed remon-tem. Te jego prace, jak on to organizuje

– bardzo podziwiam. I ponieważ tyle lat się znamy, oprócz tego, że jako muzyk mogę tam grać, to mam swobodę. Albo on prosi – zagraj u mnie – albo jak mam jakiś projekt to od razu dzwonię do nie-go. Dlatego dość często tam gram. Raz do roku na pewno gram.

A: Grałeś też na urodzinach Blue Note, tam się poznaliśmy. A ja chcia-łam zapytać, co sądzisz o reakcji publiczności?

A.O.: To jest wspaniałe, jakiś taki od-biór, to mi dodaje skrzydeł, jest znako-mite. Wiesz, jak grasz solo i to daje taki efekt. To znaczy, ja nie myślałem żeby lu-dzie piali z zachwytu, ale żeby odbierali to emocjonalnie. Jak miało taki efekt, to wtedy dopiero dostaje się takiego kopa, a poszło w dobrą stronę.

A: Starasz się nadać muzyce filo-zoficzny, religijny, może emocjonalny sens?

A.O.: Ja chyba nie idę aż tak głę-boko. Jestem bardzo emocjonalnym człowiekiem i nie mam żadnej filozofii kompozycji. Muzyka jest bardziej sztu-ką abstrakcyjną, nie jest jak malarstwo – to wyobraźnia. No jest też wyobraźnia muzyczna, ale ja nie do końca wierzę w takie filozofie, że te głębokie przemy-ślenia mogą się zamienić w dźwięki. To są dźwięki, to są tonacje. W zależności od tego, jaki mam nastrój, improwizu-ję inaczej. Gdy jestem zły, gdy jestem smutny to rzeczywiście odbija się w mu-zyce. Gdy się jest na tym etapie grania, kiedy gram, to nie myślę o tym żeby zagrać jakąś konkretną nutę czy cis, czy gis. Raczej myślę nastrojami, ale nie fi-lozofiami, raczej emocje. Jak to zrobić,

Słynny jazzman – Adam Olejniczak w drugiej odsłonie wywiadu dla „Aurory”.

Andrzej Olejniczak

fot.

Piot

r Klo

sek

Page 10: Aurora 01/2012

1 AURORA

10 AURORAluty

muzycznie i literackojakiego wyrazu użyć, żeby zbudować napięcie albo to napięcie rozładować. Ja nie jestem raczej takim filozofem muzycznym.

A: Jak przebiega standardowy dzień Andrzeja Olejniczaka?

A.O.: Mieszkam w mieszkaniu. Dosyć dużym. Standardowy dzień to niestety zwykła rutyna. To znaczy niestety, cią-gle niestety, uczę. Jak nie gram, to uczę. Uczę nawet w dwóch konserwatoriach, więc daję sporo lekcji, udzielam się jako profesor. Normalny dzień – jestem w szkole i daję lekcje. Mój wolny czas poświęcam na to, żeby ćwiczyć. Ćwiczyć i pracować nad moimi projektami.

A: Dlaczego właściwie wyjechałeś do Hiszpanii?

A.O.: To był przypadek. To znaczy, to był mój pomysł, żeby wyjechać z Pol-ski. Wtedy w Polsce grałem dużo i ze wszystkimi. Ale to były takie czasy, że z Polski można było wyjechać może na dwa tygodnie i trzeba było oddać pasz-port. Chciałem mieć możliwość bycia w innym kraju dłużej, poznać innych muzyków. Nie jechać tylko na jakiś fe-stiwal i wrócić albo jechać na koncert i wrócić. Ale nie myślałem o Hiszpanii. Przypuszczam, że gdybym wiedział co się działo w Hiszpanii, to bym pewnie nie pojechał.

A: Masz na myśli to, co się działo na rynku muzycznym?

A.O.: Tak. Ale z drugiej strony też nie mogę narzekać, chociaż pewnie gdybym

wiedział, to bym nie pojechał. Szukałem jakiegoś miejsca. Byłem wtedy żonaty a moja była małżonka jest skrzypaczką, więc powiedziałem jej – słuchaj załatw sobie jakąś pracę stałą, bo ty pracujesz na stałe, a ja nie chcę tak pracować. Jak ty znajdziesz jakiś kontrakt to pojedzie-my. – I akurat zadzwoniła jej koleżanka, że jest miejsce w Bilbao na skrzypce. Pojechaliśmy.

A: Znałeś hiszpański?A.O.: Nie, nigdy wcześniej nie byłem

w Hiszpanii. Jak poznałem tam ludzi to bardzo szybko doszedłem do takiego punktu, że znowu przestałem pracować, bo już nie było po co. W Hiszpanii jest niewielu muzyków, więc bycie najlep-szym saksofonistą w Hiszpanii wcale nie jest takie trudne.

A: Jeszcze trochę fantazjując – gdy-byś mógł przenosić się w miejscu i cza-sie, gdzie byś się udał? Powiedzmy, na jeden dzień…

A.O.: To zależy od nastroju. Trudno jest mi odpowiedzieć jednoznacznie. Bo czasami mam wszystkiego dosyć i naj-bardziej lubię ciszę. Mam ochotę nic nie robić albo poczytać książkę. Nie słuchać niczego. Ale np. ja uwielbiam Steviego Wondera. W zeszłym roku byłem na jego koncercie w Londynie i bardzo to przeżywałem. Gdybym miał taką moż-liwość, żeby raptem znaleźć się na kon-cercie Steviego Wondera, mógłbym cię zaprosić. Uwielbiam jego piosenki, kie-dy go słucham, rozpływam się.

A: Masz świadomość tego jak wiele zrobiłeś dla muzyki?

A.O.: Niby się o tym pisało i niektórzy ludzie o tym mówią, ale ja nie mam takiej świadomości. Mnie to raczej zaskakuje. W tamtych latach ze String Connection zrobiliśmy wielką rzecz, ale ja jakoś nie zdawałem sobie sprawy, że to wywiera jakiś wpływ na kogoś. Aczkolwiek cza-sami słyszę, że ktoś ściągał jakieś moje solo i uczył się grać w moim stylu na saksofonie. To mnie to jakoś tak... Nigdy mi się nie wydawało, że ludziom mo-głoby się to aż tak podobać, żeby chcieli się tego nauczyć. Tak samo jak mi jakiś saksofonista powiedział w Hiszpanii, że po moim przyjeździe tam saksofoniści, którzy zaczynali grać, zmienili w ogóle styl grania i uczenia się gry na sakso-fonie itd., że wywarłem taki wpływ, że zmieniło się patrzenie na styl saksofonu jazzowego w Hiszpanii...

A: Może powinieneś napisać książkę o swojej technice?

A.O.: Ja nie nadaję się do pisania. Wielu moich przyjaciół pisze książki. Jakieś nowe techniki grania na sakso-fonie. Mnie po pierwsze chybaby się to zanudziło, a po drugie wydaje mi się to strasznie trudne. A poza tym, tyle jest tych książek…

rozmawiałaJulita Urbaniak (WN)

Pierwszy utwór – „If I ain’t got you” Ali-cii Keys, rozbudził ciekawość publicz-ności – spokojna piosenka pozwalająca przekazać dużo emocji. W podobnym tonie brzmiały covery Jilli Scott, Ery-akha Badu, czy stylowe „Maybe” An-gie Stone. Dużą sympatią darzę Arethę Franklin, miło, że na koncercie pojawi-ło się „I Say a little prayer” – utwór bar-dzo dobry, choć do prostych nie należy. Daga poradziła sobie świetnie, zapre-zentowała spore możliwości wokalne.

Dla odmiany było też trochę swingu. „Fever” Raya Charlesa – klasyka swin-gującego rytmu, w interpretacji grupy Daga Band zabrzmiał świeżo i lekko. Solówka Mazzolla wzbudziła wśród słuchaczy mieszane uczucia. Mimo po-dziwu i uznania dla artysty klarnetowe

Soul & jazz w auli UAM

intermezzo szczególnie mnie nie za-chwyciło. Oczywiście, na koncercie nie mogło zabraknąć polskich piosenek. Największe wrażenie zrobiła na mnie „Sutra” Grażyny Łobaszewskiej. Daga pokazała piękne emocje wokalne, moż-na było po prostu pozwolić muzyce brzmieć. Dagę Band słyszałam po raz pierwszy i muszę przyznać, że wokalistka zaczarowała mnie swoim głosem. Choć nigdy nie przepadałam za „Nie ma, nie ma Ciebie” Kayah i Bregovica, uważam, że piosenka w interpretacji tego ze-społu wypadła nieźle. Natomiast cover Justyny Szafran, bardzo nostalgiczny, jakoś nie pasował do klimatu koncertu. Z kolei aranżacja piosenki „Śniłeś” ze-społu incarNations w wykonaniu Dagi Band nabrała nowego wymiaru. Magią

8 marca 2011 r. w murach Auli UAM rozbrzmiewały ciepłe, soulowo-jazzowe dźwięki. Na II Koncercie Rektorskim z cyklu „Po Chopinie, przed Wieniawskim” wystąpił zespół Daga Band, wraz z wybitnym klarnecistą – Jerzym Mazzollem. Woka-listką zespołu jest Dagmara Górna, która wraz z towarzyszącymi jej instrumentalistami tworzy formację Erijef Massiv.

„Cyganerii” były nastrojowe dźwięki skrzypiec, na których grał Kuba Linow-ski. Nie można zapomnieć o pianiście (Rafał Karkosz), gitarzyście (Paweł Ko-sicki), basiście (Marcel Nowakowski) oraz znakomitej perkusji, na której grał Piotr Jaraszkiewicz. Jazzujący klimat podkreślały instrumenty dęte – Maciej Sokołowski na saksofonie, trąbka – Fi-lip Walczak. Dagę wspomagały chórki w wykonaniu: Marty Dziamskiej oraz Jolanty Puzdrowskiej.

Z pewnością koncert był dużym suk-cesem. Podczas bisów zespół powtórzył utwory, chociaż spodziewałam się usły-szeć coś nowego. Ale może lepiej, że grupa pozostawiła lekki niedosyt?

Magdalena Nowicka (WFPiK)

Page 11: Aurora 01/2012

11luty

AURORA

AURORA

muzycznie i literacko

W październiku Aulę poznańskiego UAM przepełniała muzyka. Po raz czternasty odbył się tu Międzynarodowy Konkurs Skrzypcowy im. Hen-ryka Wieniawskiego.

„W” jak Wieniawski, „V” jak Vengerov

en.w

ikip

edia

.org

Najstarszy na świecie, organizowany w Poznaniu od 1952 roku, pojedynek skrzypcowy stanowi najważniejsze po Konkursie Chopinowskim wydarzenie muzyczne w Polsce. Odbywa się co pięć lat. Po raz pierwszy został zorganizowa-ny w Warszawie w 1935 roku, a jego lau-reatką była Francuzka – Ginette Neveu. W następnych latach nagrody zdobywali późniejsi wirtuozi skrzypiec, m.in. Dawid Ojstrach, Wanda Wiłkomirska, Vadim Brodski, Sidney Harth, Charles Treger.

Tegorocznemu konkursowi przewod-niczył światowej sławy muzyk – Maxim Vengerov – jeden z najwybitniejszych współczesnych artystów młodego poko-lenia. Światową karierę skrzypcową roz-począł w Polsce. Już jako 10-latek zdobył I nagrodę na Międzynarodowym Kon-kursie Młodych Skrzypków im. Karola Lipińskiego i Henryka Wieniawskiego w Lublinie, w 1984 roku. Obecnie gra na wszystkich estradach świata. Koncerto-wał też z polskimi orkiestrami: Sinfonia Varsovia, Sinfonietta Cracovia i orkiestrą Filharmonii Bałtyckiej. Od 2005 roku jest profesorem Królewskiej Akademii Muzycznej w Londynie.

Udział Maxima Vengerova w pracach konkursowych w dużym stopniu przy-czynił się do wielkiego sukcesu, jakim był tegoroczny konkurs. Wirtuoz, podczas tak zwanych preselekcji, osobiście prze-słuchał ponad 120. skrzypków w ośmiu miastach świata. Było to wydarzenie bezprecedensowe, gdyż dotychczas preselekcja odbywała się tylko na pod-stawie nadesłanych nagrań. Natomiast osobista rozmowa Vengerova z każdym z kandydatów spowodowała, że konkurs dla uczestnika rozpoczął się już w dniu pierwszego przesłuchania. Ostatecznie wystartowało 46. muzyków z 16. krajów, w tym 17. z Polski. Należy podkreślić ogromny wysiłek i zaangażowanie dy-rektora konkursu – Andrzeja Wituskie-go, wieloletniego prezesa i dyrektora to-warzystwa im. Henryka Wieniawskiego, który prowadził konkurs już jedenasty raz. Dzięki pracy i staraniom dyrektora, konkurs udało się zorganizować z praw-dziwym rozmachem, przede wszystkim maestro Vengerov zgodził się przewod-niczyć XIV edycji konkursu, co w decy-dującym stopniu podniosło jakość i pre-stiż tego wydarzenia.

Skład jury, w większości wybierany przez Vengerova, stanowili wybitni mu-zycy, będący jednocześnie świetnymi nauczycielami. Z pewnością, wprowa-dzenie zmian zaproponowanych przez przewodniczącego zapewniło zwiększe-nie poziomu i atrakcyjności konkursu. Jedną z nowości był występ skrzypka, jako kameralisty w symfonii koncertują-cej. Dzięki temu uczestnik prezentował się nie tylko w roli solisty, któremu orkie-stra towarzyszy, musiał również wykazać umiejętność współpracy z zespołem mu-zyków. Dodatkowo, w III etapie, ocenę skrzypkom wystawiała siedmioosobowa Kapituła Krytyków, w skład której weszli recenzenci, komentatorzy oraz dzienni-karze muzyczni – m.in. Jolanta Brózda, Jacek Hawryluk, Marcin Majchrowski, Adam Rozlach i Dorota Szwarcman. Ich nagrodę otrzymała Polka – Aleksandra Kuls. Ponadto, od II etapu grę uczest-ników oceniało także Jury Młodych, składające się z uczniów i studentów po-znańskich szkół muzycznych. Przyznało ono dodatkową nagrodę Erzahanowi Kulibaevowi.

Fakt, że w gronie finalistów nie zna-lazł się żaden z naszych rodaków, był dla melomanów dużym zaskoczeniem, tym bardziej, że w 2006 roku zwyciężczynią konkursu została Agata Szymczewska. Z drugiej strony, finał bez Polaków pod-kreśla międzynarodowość konkursu. Należałoby dodać, że Nagroda Specjal-na Maxima Vengerova, czyli 12 indywi-dualnych lekcji z Mistrzem, przypadła właśnie Polce, 20-letniej Marii Włosz-czowskiej. Poziom współzawodnictwa od samego początku był bardzo wysoki i niezwykle wyrównany. Watro zauwa-żyć, że finaliści podczas konkursu roz-wijali się, przechodzili do kolejnego eta-pu z nowymi doświadczeniami. Maxim Vengerov osobiście spotkał się z każdym uczestnikiem, który nie zakwalifikował się do dalszego etapu. Porażka w roz-grywce nie świadczy o braku talentu, tylko o tym, że byli lepsi. Dlatego Venge-rov każdemu z „przegranych” gratulował i dawał wskazówki, mówił co w ich grze było dobre, a nad czym trzeba jeszcze popracować. Takie doświadczenia są ele-mentem budowania własnej osobowości muzycznej. Sam udział w konkursie, konfrontacja umiejętności bywa często

bardziej owocnym doświadczeniem niż lata ćwiczeń w zamkniętej sali. Ci młodzi skrzypkowie wcale nie walczą o nagro-dy. W życiu muzyka ważne są kontakty, osoby, które zauważą potencjał młodego artysty i będą go rekomendować dalej. Udział w tak prestiżowym konkursie daje te możliwości. Trochę jak w show biznesie.

Każdy miał swój styl gry, każdy dys-ponował innym instrumentem, co po-wodowało dużą różnorodność wykonań nawet tych samych utworów. Oczywi-stym jest, że jury przy ocenie uczestni-ków nie brało pod uwagę brzmienia sa-mych skrzypiec. Werdykt nie wzbudził wielu kontrowersji.

Zwyciężczyni konkursu, Koreanka – Soyoung Yoon od samego początku gra-ła rewelacyjnie. Zaraz za nią, na podium znalazła się Japonka – Miki Kobayashi, która ujmowała precyzją i lekkością. Niemiec – Stefan Tarara zdobył trzecią nagrodę, natomiast faworyt publicz-ności, wyróżniający się oryginalnością interpretacji, Erzhan Kulibaev tylko wy-różnienie, podobnie jak Aylen Pritchin z Rosji oraz Japończyk – Arata Yumi. Konkurs zakończył się wspaniałym ak-centem – Koncertem Nadzwyczajnym, podczas którego sam maestro zagrał Koncert Skrzypcowy D-dur Ludwika van Beethovena.

Pierwszy raz miałam okazję śledzić zmagania uczestników na żywo. Słucha-jąc konkursowych przesłuchań, czułam się jak na prawdziwych koncertach – profesjonalne wykonania, oryginalne in-terpretacje, a jednocześnie wielkie emo-cje tworzyły niepowtarzalną atmosferę. Konkurs skrzypcowy im. Henryka Wie-niawskiego to przede wszystkim duża dawka dobrej muzyki. Szkoda tylko, że ograniczona ilość miejsc i drogie bile-ty utrudniały studentom Uniwersytetu uczestnictwo w tak ważnym i wspania-łym wydarzeniu kulturalnym.

Magdalena Nowicka (WFPiK)

Maxim Vengerov

Page 12: Aurora 01/2012

1 AURORA

12 AURORAluty

Goniąc za mistrzostwemmuzycznie i literacko

XIV Konkurs Skrzypcowy im. Henry-ka Wieniawskiego zdumiewał nie tylko poziomem gry poszczególnych kandy-datów, ale także dużymi rozbieżnościa-mi w opinii krytyków. Nie dziwi mnie przypadek, w którym publiczność i słu-chacze różnią się między sobą w ocenie występów poszczególnych muzyków. Sytuacja staje się jednak co najmniej niezrozumiała, gdy pomiędzy dwo-ma zespołami komentatorów telewizji publicznej, występujących cyklicznie co drugi dzień, pojawia się radykalny dysonans przy ocenie werdyktów jury. Pierwszy zespół, pod batutą redakto-ra „starej szkoły” – Adama Rozlacha, wielokrotnie wyrażał dezaprobatę dla decyzji gremium, kierowanego przez przewodniczącego jury Maksima Ven-gerova. Inaczej wypowiadał się drugi zespół, pod wodzą Jacka Hawryluka – dziennikarza związanego na co radiem dzień z publicznym, który w zasadzie podzielał zdanie sędziów konkursu oraz, co należy podkreślić, wyraźnej większo-ści słuchaczy. Uważam, że rozdźwięk ten, z pozoru mało istotny, pozostaje w ścisłym związku z dużo groźniejszym i przemilczanym zjawiskiem w polskim świecie muzycznym, jego konsekwen-cją są mało satysfakcjonujące występy i słabe wyniki polskich reprezentantów, tak na Konkursie im. Henryka Wie-niawskiego, jak i na innych liczących się konkursach muzycznych.

Tegoroczny Konkurs im. Wieniaw-skiego wygrała południowokoreańska skrzypaczka So Young Yoon. Jej zwycię-stwo było bezdyskusyjne i oczekiwane już od II etapu. Gra Koreanki ociera-ła się o prawdziwą wirtuozerię, ale co najważniejsze, w przeciwieństwie do swoich rywali, okupiła ją stosunkowo niewielką liczbę popełnionych błędów. W dodatku te drobne wpadki nie draż-niły słuchu – to również było wyjątko-we. Swoją klasę pokazała szczególnie podczas finału, do którego przystąpiła ostatnia szóstka zawodników. Wówczas trudy konkursu dały się grającym na tyle we znaki, że często zamiast muzy-ki słyszało się „skrzypienie”. Tylko So Young Yoon wydawała się nie do zdar-cia. Koreanka zostanie zapamiętana jako ta, która z gracją poradziła sobie z mniejszymi formami muzycznymi, sprostała Mozartowskim rygorom oraz

utrzymała wysoki poziom aż do ostat-niego koncertu (d-moll Sibeliusa). Była bezkonkurencyjna.

Na sukces zwyciężczyni Konkursu im. Wieniawskiego kładzie się jednak pewien cień. Do poziomu, na który się wspięła, pretendowali też pozostali uczestnicy. Koreanka jako jedyna grała na tym poziomie całkowicie płynnie. Ale czy był to rezultat wyłącznie jej niespotykanego talentu, czy też raczej wieloletniego doświadczenia, koncer-towego obycia i rutyny? Można mieć wątpliwości.

27-letnia So Young Yoon była najstar-szą finalistką konkursu. Od najmłod-szego – Yumiego Araty – zwyciężczynię dzieli osiem lat. Koreanka w odróż-nieniu od swoich rywali ma ogromne doświadczenie koncertowe. I właśnie nabyte umiejętności, a w mniejszym stopniu wrodzony talent, otworzyły So Young Yoon drogę do zwycięstwa. Jej gra jako całość była niemal perfekcyj-na, niemniej jednak brakowało w niej umiejętności wydobywania tego, co suwerenne w każdym indywidualnym dźwięku. Nie można wykluczyć, że gdy-by So Young Yoon była młodsza i mniej doświadczona, to i tak wygrałaby kon-kurs. Wydaje się, że miałaby na to szan-se. Jednak dopuszczanie do konkursu w pełni ukształtowanych muzyków sprawia, że już na starcie zyskują prze-wagę nad resztą, nierzadko zdolniej-szych, uczestników, .

Drugie miejsce w tegorocznej edycji Konkursu Wieniawskiego przypadło 21-letniej Miki Kobayashi. Finałowy występ Japonki był największą niespo-dzianką konkursu. O ile jej dotarcie do finałowej szóstki nie mogło być za-skoczeniem, o tyle wydawało się, że do ostatecznej rozgrywki z So Young Yoon będą zdolni wyłącznie mężczyźni. Tym-czasem finał przebiegł bezapelacyjnie pod dyktando płci pięknej. A wykonane przez Kobayashi koncerty d-moll Wie-niawskiego oraz a-moll Szostakowicza nie spotkały się z zasłużoną owacją na stojąco, czym mogły poszczycić się je-dynie laureatki obu pierwszych miejsc konkursu.

Jak się okazało, o trzecie miejsce w konkursie stoczyli walkę sami męż-czyźni. Co prawda jury sklasyfikowało pierwszą trójkę finalistów, zaś pozostałą

trójkę wyróżniło w porządku alfabetycz-nym, to na najniższy stopień podium zasługiwali tylko Stefan Tarara oraz Erzahan Kulibaev. Obaj przez długi czas należeli do faworytów, pretendujących nawet do zwycięstwa. Notowania Ste-fana Tarary spadły nieco po III etapie, w którym daleko od oczekiwań wyko-nał utwory Mozarta. Niemiec, którego kariera od czwartego roku życia jest sta-rannie prowadzona przez rodziców, za-przepaścił tym samym szansę na drugie miejsce. Finałowe koncerty w jego wy-konaniu okazały się bardzo nierówne. Zagrał on dokładnie ten sam repertuar i w tej samej kolejności, co So Young Yoon. Ciekawostką jest, że gdy Stefan Tarara grał swój pierwszy koncert – fi-s-moll Wieniawskiego – na widowni, w drugim rzędzie usiadła właśnie póź-niejsza zwyciężczyni, która ledwie dzień wcześniej zakończyła swój spektaku-larny udział w finale. Koreanka zajęła miejsce na tyle blisko Stefana Tarary, że podczas jego gry ich wzrok musiał się niejednokrotnie skrzyżować. Czy ta okoliczność mogła mieć deprymujący wpływ na niemieckiego skrzypka? To wie tylko on sam. Faktem jest, że kon-cert fis-moll zagrał stosunkowo słabo, a późniejszy Sibeliusa (Koreanki na wi-downi juz nie było) bardzo przyzwoicie, momentami całkiem udanie starając się nadać mu efektownego rozmachu.

D.

Część II tekstu zostanie opublikowana w następnym numerze „Aurory”

Uwagi o Konkursie Skrzypcowym im. Henryka Wieniawskiego i jego krytykach. Czy mamy w Polsce przyzwoitą krytykę muzyczną?

fot.

ww

w.w

ieni

awsk

i.pl

So Young Yoon

Page 13: Aurora 01/2012

13luty

AURORA

AURORA

Ten list napisała 28 marca, w wieku 59. lat, po czym opuściła dom, napełni-ła kieszenie kamieniami i weszła w toń zimnej wody rzeki Ouse. Feministka, dziwaczka, snobka, molestowana seksu-alnie intelektualistka, błyszczała na sa-lonach, kryła się w swoim domu kiedy pojawiały się „głosy”. Poza tym pisała, pisała i pisała.

Mowa oczywiście o Virginii Stephen – znanej powszechnie jako Virginia Woolf, wybitnej angielskiej pisarce.

Urodzona w 1882 r. w Londynie, jako trzecie z kolei dziecko Julii Prinsep Duckworth i znanego pisarza, Lesliego Stephena. W młodości towarzyszy jej czarna nitka śmierci. Najpierw umiera

Barwną osobowość oraz nieszablonową twórczość Virginii Woolf przybliża Bogumiła Hyla.

muzycznie i literacko

jej matka, później przyrodnia siostra Stella. Te, jak zapewne i inne, być może ważniejsze powody zaciążą na psychicz-nym stanie zdrowia pisarki. Zaczyna słyszeć głosy, dopada ją depresja, częste poczucie niespełnienia, a sama Virgi-nia jest niezdolna do jakiegokolwiek działania. Owe dolegliwości w języku medycznym nazwano psychozą dwu-biegunową. Załamania nerwowe po-jawiają się w chwilach presji duchowej i po jakimś czasie, dzięki długotrwałe-mu leczeniu usuwają się w cień. Życie Virginii Woolf wypełnia nieustanne pisanie. Poświęca mu tyle czasu, że niejednokrotnie mdleje z wyczerpania. Jej pierwszy artykuł na temat Haworth

pojawia się w 1905 r. w „Times Litera-ry Supplement”. Dom Woolf przy Gor-don Square staje się miejscem spotkań grupy Bloomsbury – tworzonej przez artystów i intelektualistów. Maynard Keynes, Saxon Sydney-Turner, Duncan Grant, Edward Morgan Forster, Clive Bell, Lytton Strachey, to tylko niektó-re osobowości, dyskutujące w salonie pisarki. Bywa u niej również Leonard Woolf, wydawca i znany dziennikarz, którego Virginia poślubia w 1912 r. Państwo Woolf zakładają wspólnie wy-dawnictwo. Oprócz tekstów Maynarda Keynesa, czy Thomasa Stearnsa Eliota, drukuje przede wszystkim dzieła samej

Najdroższy,To pewne, znowu ogarnia mnie szaleństwo. Czuję, że nie możemy przejść razem

przez ten straszny czas. I tym razem nie wyzdrowieję. Zaczynam słyszeć głosy, i nie mogę się skoncentrować. Więc robię to, co wydaje się najbardziej odpowiednie. Da-łeś mi całą możliwą radość. Byłeś tak bardzo, jak tylko ktokolwiek mógłby. Nie wierzę, by dwoje ludzi mogłoby być bardziej szczęśliwych, dopóki nie pojawiła się ta straszna choroba. Nie mogę już dłużej walczyć, wiem że psuję twoje życie, że beze mnie mógł-byś pracować. I będziesz, wiem. Widzisz, nawet nie potrafię tego poprawnie napisać. Nie mogę czytać. Co chcę powiedzieć, to to, że zawdzięczam ci całą radość mojego życia. Byłeś niewiarygodnie cierpliwy i niezwykle dobry. Chcę powiedzieć – wszyscy to wiedzą. Jeśli ktokolwiek mógłby mnie uratować, byłbyś to ty. Wszystko mnie opuściło prócz przekonania o twojej dobroci. Nie mogę dłużej psuć twojego życia.

Nie wierzę, by dwoje ludzi mogło być bardziej szczęśliwi niż my.I. Malcolm, Wirginia Woolf’s psychiatric history

Życie na skraju pisarstwa

Czy na pewno ta kobieta jest człowie-kiem? Może swą duszę musiała za-przedać diabłu? Jak wysoka jest cena światowego sukcesu? Ile westchnień, cierpienia, pasji i szału trzeba poświęcić, aby taki niepowtarzalny dźwięk uleciał w eter? Morze. Ocean. Niepoliczalną ilość zapomnienia. Inaczej żałość po-chłonęłaby człowieka.

Wydarzenie, na które czeka się z niecierpliwością. Gdy już nadejdzie – niepokój sięga zenitu. Ku uciesze pu-bliczności i światłych jurorów. Te niepo-wtarzalne chwile, które czekają zarówno na wytrawnych koneserów, jaki i począt-kujących entuzjastów muzyki skrzypco-wej. Gdy Wieniawski, raz na pięć lat, dotyka stopami tego ziemskiego padołu – budzą się demony Stradivariusa. Cały

Poznań przestaje oddychać, a kiedy przechadzamy się koło filharmonii czu-jemy wibrujące struny i pędzące smycz-ki. Mistycznie, przepięknie, zawsze niepowtarzalnie.

Tegoroczna laureatka pierwszej na-grody Konkursu im. Henryka Wieniaw-skiego nie pozostała dłużna tradycji. Dialog człowieka, ze skrzypcami może zadziwić swą zawiłością. Jest wyma-gający, ale dla muzyka to wartość nad wartościami. To chwila niezwykła, bez niej byłby „jak miedź brzęcząca, albo cymbał brzmiący”. Koncert samego mi-strza Vengerova wybrzmiał podczas gali laureatów z całą mocą i wręcz bolesną precyzją. Koreanka – Soyoung Yoon może być podejrzewana o kontakty z Lucyferem i korzystanie z nieczystych

O emocjach towarzyszących XIV Międzynarodowemu Konkursowi Skrzyp-cowemu im. Henryka Wieniawskiego pisze Lucyna Eich.

Dusza na ramieniu mocy, będących towarem przetargo-wym wieczystego cyrografu. Zresztą nie tylko ona. Gdy Niemiec – Stefan Tarara wszedł na scenę, opuszczając na chwile trzeci stopień mistrzowskiego podium, widownia została zmrożona. Podczas gdy grał koncert Sibeliusa czuć było północny wiatr, który wtargnął na salę wprost znad Skandynawii i przyprawił wszystkich o ciarki. Choć atmosfera na Auli UAM była gorąca, każdy przez chwilę czuł chłód krainy, z której pocho-dził kompozytor.

Olimpiada z tylko jedną konkuren-cją. Wyścig na lotne dusze i przebiegłe palce. Bezlitosna technika, absolutny słuch i interpretacja, która myśl i nutę zamienia w muzykę. To wspomnienie musi wypełnić pięć lat oczekiwania na następne zmagania. Karta tegoroczne-go konkursu zastała zapisana, a przyszli laureaci z pewnością już rozpoczynają swój bieg po przyszłe mistrzostwo.

Lucyna Eich (WNPiD)

Virginia Woolf

fot.

en.w

ikip

edia

.org

Page 14: Aurora 01/2012

1 AURORA

14 AURORAluty

Virginii. Autorka staje się sławna. Jej książki wchodzą do wielkiego świata. Jedni zachwycają się nimi, inni kryty-kują, lecz nikt, kto czyta nie pozostaje obojętny. Pierwsza powieść „The Voy-age Out” wydana zostaje w roku 1915 przez wydawnictwo przyrodniego brata pisarki – Gerald Duckworth and Com-pany Ltd. Jednak większość jej literac-kich osiągnięć wydaje Hogarth Press.

Dlaczego ta kontrowersyjna, pełna sprzeczności kobieta, stała się jedną z największych powieściopisarek XX wieku? Gdzie tkwi odpowiedź? Weźmy do ręki potężną książkę „Chwile wolno-ści: Dziennik 1915–1941” Virginii Wo-olf, by przeczytać z kim się spotykała, co sądzili na temat jej książek przyjaciele, co powiedział Leonard, jak wygląda Londyn. Można uznać, że dokmentuje wiele ważnych rzeczy. Można również dojść do wniosku, że brak w nim głębi samej Virginii, jej odczuć schowanych w niewidocznym zaułku mózgu. Tylko czy zadaniem pisarki było ich wyjawie-nie? Dziennik pisała wszak dla siebie. Czy w ogóle zadaniem jakiegokolwiek literata jest odkrycie swoich osobistych myśli? Oczywiście, że nie. Pisarz odsła-nia publiczności tylko te dzieła, który-mi pragnie się podzielić. Najczęściej pamiętniki należą wyłącznie do niego. Do nikogo więcej. Wobec tego, skąd tyle biografii, skąd wszelkiego rodzaju domysły i przypuszczenia wysuwane w niezliczonych dokumentach? Czy sęk nie tkwi w tym, iż czytelnicy poznaw-szy zawartość książek pisarza, chcieliby również odkryć zawartość jego duszy?

Pisarz decyduje o swojej roli. Inna jest rola biografa, a inna rola badacza litera-tury, czy dziennikarza. Podam przykład. Jestem autorką artykułu, który Państwo właśnie czytają, lecz nie ograniczam się

w nim do wymienienia książek Woolf i streszczenia ich treści. Posuwam się tu do czegoś więcej. Opisuję samą autor-kę na podstawie wiadomości pozyska-nych z dostępnych źródeł. Mogę dodać swoje uwagi i Państwo, być może, w nie uwierzą. Mogę pozmieniać kilka faktów i Państwo również mogą w nie uwie-rzyć. Jednak mój cel polega na sformu-łowaniu wiarygodnych, ścisłych infor-macji dotyczących pewnej angielskiej powieściopisarki. Zadaniem biografa jest natomiast dotarcie do najszczelniej ukrytych wątków, nawet najbardziej niesmacznych i wstydliwych, dzięki którym inni poznają sekrety opisywa-nej osoby i co możliwe – dokonają jej oceny.

Virginia Woolf w opublikowanych „Chwilach wolności” nie zapewniła nam tego rodzaju przyjemności. Przed-stawiła za pomocą myśli realne dni i fakty, nie dyskryminujące jej osoby w cudzych oczach, ponieważ „Chwi-le wolności. Dziennik 1915-1941” nie stanowi biografii w pełnym tego słowa znaczeniu. Autorka nie zamieniła się we własnego biografa. Początkowe wra-żenie okazuje się mylne. Chcąc znaleźć szczegóły dotyczące codziennego życia pisarki, ocieramy się jedynie o marne strzępki, linijki, których pisanie pozwa-lało być może Virginii Woolf na uchwy-cenie tytułowych „chwil wolności”.

Nadal jednak nie otrzymujemy wy-jaśnienia, dlaczego Woolf odniosła tak potężny sukces. Nie znajdziemy wytłu-maczenia w „Chwilach wolności”, ani w jakiejkolwiek wypowiedzi, czy bio-grafii poświęconej literatce. Odpowiedź tkwi w tym, co stanowiło sens życia pi-sarki, czyli w jej twórczości. Doskonale wypełniła swoją misję – misję pisarki. Dowód stanowią jej dzieła niezmien-nie umieszczone na półkach bibliotek. Największe osiągnięcia Woolf to: „Pani Dalloway”, „Fale”, „Do latarni morskiej”, „Pokój Jakuba”, „Orlando”, „Między ak-tami”. Bohaterami jej prozy są przedsta-wiciele klasy średniej. Pisarka najczę-ściej odrzuca fabułę i tradycyjny model narratora, korzystając z form monolo-gu wewnętrznego, urywków rozmów i kawałków skojarzeń. Niejako narzuca odbiorcy ocenę skonstruowanych przez siebie, znakomicie sportretowanych po-staci. Dokonuje psychoanalizy nazwa-nej „strumieniem świadomości”. Polega ona na wydobywaniu ze świadomości danej osoby wspomnień i skojarzeń. Styl Woolf jest subiektywny. W większo-ści utworów mamy do czynienia z oso-bowością kobiecą, wraz ze wszelkimi

jej przejawami. Jeden obraz widzimy z wielu perspektyw. Przeszłość zderza się z teraźniejszością. Woolf nie stroni również od tematów feministycznych, chociażby we „Własnym pokoju”, który spowodował, iż autorkę uznano za sym-bol feminizmu. Bywa, że pisarka wplata w utwory własne wspomnienia i prze-życia. Wykorzystywanie ich pozwala jej w pewien sposób ponownie wejść do dawnego świata, a zarazem nadać mu nowe, niepowtarzalne rysy.

Cały życiowy dorobek Virginii Wo-olf, której słowa zapisane na kartkach są nadal wznawiane i czytane, świad-czy o jej niebywałym wprost talencie twórczym. Ale czy tylko twórczość jest wyznacznikiem życia Woolf? Przytoczę słowa z książki Michaela Cunninghama „Godziny”:

„W oczach ludzi, w ich rytmicznym kroku, w dreptaniu, w ciężkich stąpnię-ciach, w zgiełku i wrzawie, w powozach i samochodach, autobusach i ciężarów-kach, w ludziach-reklamach kiwających się i powłóczących nogami, w ulicznych orkiestrach, w katarynkach, w triumfie, w hałasie, w dziwacznym wysokim śpie-wie samolotu tam, w górze było wszyst-ko to, co kochała: Życie Londynu. Ta chwila w czerwca.

W jaki sposób, zastanawiała się Lau-ra, ktoś, kto potrafi napisać takie zdanie – kto potrafi odczuć to wszystko, co ono w sobie zawiera – był zdolny odebrać sobie życie?”. Powyższe pytanie stawia sobie Laura, bohaterka książki „Go-dziny”, czytająca powieść Woolf „Pani Dalloway”. Właśnie. W jaki sposób, ktoś taki, był zdolny do popełnienia sa-mobójstwa? Zapominamy, że ów „ktoś taki” to pisarka, a pisarka to jednocze-śnie człowiek, podobnie jak kucharz, jak ksiądz, prezydent, czy ekspedientka. A może odwrotnie. Ta kobieta była tyl-ko pisarką. Aż pisarką. Pewnego dnia pomyślała:

„Czemu życie jest takie tragiczne, tak bardzo przypomina wąski skrawek ścieżki nad przepaścią? Patrzę w dół; czuję zawrót głowy; rozmyślam, w jaki sposób uda mi się kiedykolwiek dotrzeć do końca?” (Chwile wolności: dziennik 1915–1941).

Wystarczą dwa powyższe zdania, by stwierdzić, że mogły zrodzić się jedynie w myślach kogoś ponadprzeciętnego. Ten ktoś nazywał się Virginia Woolf. Ten ktoś był człowiekiem piszącym.

Bogumiła Hyla (WFPiK)

muzycznie i literacko

fot.

en.w

ikip

edia

.org

Popiersie Woolf w Londynie

Page 15: Aurora 01/2012

15luty

AURORA

AURORA

Wielbiciele gatunku mogą, już od jakie-goś czasu, obserwować wysyp krymina-łów osadzonych w przeszłości kluczo-wych polskich aglomeracji. Spiskowa teoria, pod którą podpisuje się również autorka niniejszej recenzji, głosi, że ten urodzaj ma wiele wspólnego z popular-nością znakomitej serii książek Marka Krajewskiego. Kolejnej intrygi, ubranej w historyczny kostium, doczekał się Po-znań w postaci „Doktora Jeremiasa”.

Projekt jest ciekawy również dlatego, że powstał wskutek współpracy dwóch autorów: Sebastiana Koperskiego i Woj-ciecha Stamma – czyli dziennikarza oraz poety, o zgoła odmiennych tem-peramentach twórczych. W pewnym sensie odbiciem tej mieszanki stają się główni bohaterowie: lekarz sądowy – Anzelm Schoen i psychiatra – Sigmund Jeremias.

W powieści niby wszystko się zga-dza. Mamy zatem punkt wyjściowy, którym jest brutalne morderstwo na

czternastoletniej dziewczynce. Wcią-gająca intryga zahacza o wyższe sfery miasta Posen, zgrabnie komentując przy tym układy społeczne początku XX wie-ku. Do smaku, dodano garść aktualnie bulwersujących opinię publiczną tema-tów, wśród nich: problem homoseksu-alizmu i pedofilii. Koneserzy gatunku znajdą tu również nieoczywiste a jedno-cześnie realne zakończenie.

Czegoś jednak zabrakło. Nużące są „filozoficzne” wywody Jeremiasa, spo-walniają akcję i sprawiają, że czytelnik musi powstrzymać odruch przerzuce-nia kilku kartek. Postać Anzelma zo-stała skonstruowana w taki sposób, iż trudno momentami uwierzyć, że mamy do czynienia z mężczyzną w kwiecie wieku, a nie kilkunastoletnią panienką. Przy jego rozterkach sercowych Werter Goethego wygląda na osobnika dość zrównoważonego. Nie jestem również w stanie zrozumieć, co kierowało auto-rami, gdy wprowadzali pewien szczegół

do biografii wybranki Anzelma. Jeśli celem był umoralniające przesłanie, że nie zawsze łatwo wyznaczyć granice prawości swych czynów, wyszło to do-syć łopatologicznie. Sama Klara jest za to bohaterką najbardziej frapującą z ca-łej gamy charakterystycznych postaci, przewijających się przez karty powieści. Oby było więcej takich pełnokrwistych bohaterek w polskiej literaturze!

Podsumowując, na tle innych krymi-nałów historycznych „Doktor Jeremias” nie wypada źle. Jeśli jednak miałabym wskazać, co najmocniej utkwiło mi w pa-mięci, byłby to wspaniały, szczegółowy obraz miasta, uchwycony na moment przed katastrofą I wś. Dla wszystkich zakochanych w Poznaniu będzie to cie-kawa rozrywka na zimne popołudnie.

Magdalena Wudarska (WPiA)

Sebastian Koperski, Wojciech Stamm,Doktor Jeremias,Zysk i S-ka Poznań 2010

muzycznie i literacko

Błyskotliwa satyra na wszystko i wszystkichGdyby czarny humor stanowił śmier-telną broń, pewien amerykański pisarz znalazłby się w gronie najbardziej bez-względnych morderców świata. Gdyby czarny humor okazał się skuteczniejszym narzędziem niż wytrych, nie byłoby zamka, którego pisarz ten nie potrafiłby rozpracować. Mowa oczywiście o Kurcie Vonnegucie – słynącym z szelmowskiego prowadzenia narracji i kreowania grote-skowych bohaterów, tak bardzo kocha-nych przez miliony czytelników.

Przesadzam? Niewykluczone. Ale je-śli chcecie sami ocenić celność moich spostrzeżeń, przeczytajcie niewielkich rozmiarów powieść „Niech panu Bóg błogosławi, panie Rosewater”. Sednem utworu jest historia rodziny Rosewate-rów z Indiany, choć może trafniej byłoby napisać – historia ich wielkiego mająt-ku, w której bohaterowie wydają się ra-czej efektowną dekoracją. Senator Lister Ames Rosewater ma świadomość, że fortuna „wyrosła” w podejrzanych oko-licznościach, co nie przeszkadza mu ko-rzystać z niej bez skrupułów. Bardziej pa-lącą kwestią pozostaje pytanie, jak obejść przepisy podatkowe, ale prawnicy szybko przychodzą senatorowi z pomocą. Zało-żenie rodzinnej fundacji może wydawać się pomysłem genialnym, lecz okazuje

się fatalne w skutkach, gdy do głosu do-chodzi latorośl rodu. Zapijaczony, rozbity psychicznie Eliot w niczym nie przypo-mina ojca. Nie zamierza parać się ani szemranym biznesem, ani politycznymi machinacjami, lecz – o zgrozo! – posta-nawia zrobić coś pożytecznego. Nie zwa-ża na prośby i groźby senatora. Nie dość, że pełnymi garściami czerpie z majątku fundacji, to jeszcze pomaga najbardziej pokracznym i upośledzonym społecznie Amerykanom, jakich możecie sobie wy-obrazić. W wolnych chwilach oddaje się służbie w Ochotniczej Straży Pożarnej, co przy jego zwalistej sylwetce i gibkości hipopotama musi wyglądać naprawdę dziwacznie, nawet w świecie postaci tak groteskowych jak realia powieści Von-neguta… Nic więc dziwnego, że adwo-kat Norman Mushari próbuje wykazać u Eliota brak piątej klepki. A że planuje przy tym niebanalną intrygę, powieść pełna jest zwrotów akcji, okraszonych dawką ironii tak potężną, że można by obdzielić nią kilka opasłych tomów.

Lista zalet jest jednak znacznie dłuż-sza. Dzięki zgrabnie skonstruowanej fa-bule książkę czyta się szybko i przyjem-nie a błyskotliwy humor niekiedy urzeka, innym razem wprawia w zakłopotanie. Powieść nawiązuje wprawdzie do realiów

Ameryki lat 60., lecz trudno oprzeć się wrażeniu, że cięty dowcip nie stracił na aktualności. Vonnegut bezlitośnie obna-ża popularny w Stanach Zjednoczonych mit wolnej przedsiębiorczości, atakując niemal wszystkich: liberałów, konser-watystów, bezrefleksyjnych filantropów, egocentrycznych multimilionerów czy żałośnie chytrych ciułaczy. Suchej nitki nie zostawia też na zadufanych polity-kach, interesownych prawnikach, ży-jących z dnia na dzień wykolejeńcach. Gdyby dodać do tego cwaniactwo ban-kierów i symulantów giełdowych… otrzymalibyśmy współczesną karykaturę kapitalizmu.

Poza tym każdy dialog i każdy niemal fragment narracji dostarcza powodów do refleksji (niekiedy wręcz autoreflek-sji), a zaskakująca puenta doskonale wpisuje się w nurt postmodernistycznej zabawy z czytelnikiem. Wierzcie lub nie, ale książki Vonneguta naprawdę zabijają śmiechem. Choć czasami jest to śmiech przez łzy.

Krzysztof Ptaszyk (WPiA)

Kurt Vonnegut,Niech panu Bóg błogosławi, panie RosewaterZysk i S-ka Poznań 2005

Biedni ci ludzie, którzy to kupią

Page 16: Aurora 01/2012

16 AURORAluty

Petersburg – przełamać stereotypy w mieście kontrastów

Październikowe słońce leniwie opadało za linię horyzontu. Delektując się tym cudownym obrazkiem w oknie pocią-gu, zastanawiałem się, jak będzie wy-glądał jutrzejszy dzień, w którym to po raz pierwszy zobaczę Rosję i to od razu jej Północną Stolicę!

Już od kilku tygodni byłem podeks-cytowany wyjazdem. Tyle przecież czy-tałem i słyszałem o Petersburgu, a teraz jestem już w drodze do całkiem inne-go, dalekiego rosyjskiego świata. Tak do końca trudno mi było w to uwie-rzyć. Szczerze też przyznam, że mia-łem milion obaw, jak będzie wyglądał mój pobyt w tym sześciomilionowym gigancie. Bałem się niemal o wszystko, zaczynając od pogody, a kończąc na porachunkach rosyjskiej mafii i zama-chach czeczeńskich terrorystów. Roz-myślając o tym, usnąłem, by obudzić się już w Sankt Petersburgu, który powitał mnie przepięknym jesiennym słońcem. Właśnie tak zaczynała się moja przygo-da na wymianie studenckiej. Przygoda, która, warto powiedzieć, przełamała wiele moich stereotypów i na pewno na długo zostanie w mojej pamięci.

Już pierwsze godziny w nowym mie-ście wprawiły mnie w zdumienie, żeby nie powiedzieć, w zachwyt. Nie sposób było nie poczuć niezwykłej atmosfery tego tajemniczego miejsca. W ciągu pierwszych tygodni wymiany często zastanawiałem się, jak to wiecznie pę-dzące miasto może mieć w sobie tyle uroku. Odpowiedź na to pytanie znaj-dowałem stopniowo. Każdego dnia, po każdym nowym odkryciu w Petersbur-gu uświadamiałem sobie, jak ciasno są między sobą splecione losy Rosji i Gro-du Piotra. Losy burzliwe: pełne chwały, ale i tragedii zarazem. Wenecja Północy zbudowana na trupach, jakby symbo-lizuje mroczną potęgę Imperium Ro-syjskiego. Trudno opisać ten dreszczyk

emocji, gdy spaceruje się po parku, po którym ponad sto lat temu przechadzał się ostatni rosyjski imperator – Miko-łaj II, albo gdy dotyka się rzeczy, które niegdyś należały do Puszkina, Dosto-jewskiego czy Piotra I. Właśnie wtedy zrozumiałem, co naprawdę znaczy wy-rażenie „dotknąć historii”. W Peters-burgu, dosłownie na każdym kroku, można znaleźć tabliczki, które opowia-dają np. o tym, że w tym domu przez jakiś czas mieszkał Puszkin, czy też, że w tamtym budynku odbyło się spotka-nie Lenina z proletariatem Piotrogradu. Bez wątpienia można stwierdzić, że nie ma co mówić o historii Rosji bez Sankt Petersburga.

Byłem też niezmiernie zaskoczony warunkami, jakie zastałem na miejscu, aczkolwiek było to zaskoczenie pozy-tywne. Nie łudziłem się za bardzo, co do akademika, w którym będę mieszkał – byłem przygotowany dosłownie na wszystko. A tu miła niespodzianka, faj-ne dwupokojowe mieszkanie z łazienką i kuchnią. Najlepszy był jednak klimat, jaki panował w akademiku. Oprócz ro-syjskich studentów było tam też sporo ludzi, dosłownie z całego świata, m.in. z Włoch, Hiszpanii, Niemiec, Irlandii, USA, Kamerunu czy też Ekwadoru. To wymieszanie kultur było fantastycz-nym doświadczeniem. Poznałem wielu nowych ludzi, każdy z nich miał swo-ją własną historię, każdy był pewnego rodzaju wyspą swojej ojczystej kultury na morzu tradycji i języka rosyjskiego. Dlatego też, to wspólne życie w Pe-tersburgu dostarczało nam wszystkim wielu pozytywnych emocji. Razem nie tylko poznawaliśmy Rosję, ale też na-uczyliśmy się wiele od siebie nawza-jem. Nigdy wcześniej nie miałem oka-zji doświadczyć czegoś podobnego, to naprawdę była piękna sprawa i bardzo ciężko było nam się ze sobą żegnać.

Zagadką dla mnie byli też sami Ro-sjanie. Powszechnie znanym jest fakt, że nie mają oni zbyt dobrej reputacji. A tu, w samej Rosji, spotkało mnie kolejne zaskoczenie. Rosjanie okazali się zupeł-nie różnić od tych stereotypowych po-staci, wykreowanych przez nas. Ludzie, zarówno ci spotkani w uniwersytecie, jak i na ulicy, byli z reguły bardzo życz-liwi i zawsze chętnie służyli pomocą. Rosjanie to, wbrew pozorom, bardzo gościnny i wesoły naród. Zawsze miło było spędzać czas w ich towarzystwie. Co więcej, w czasie mojego pobytu w Rosji ani razu nie byłem świadkiem porachunków gangsterskich, czy też bi-jatyk kibiców po meczach piłkarskich. W miarę czasu moje obawy, co do bez-pieczeństwa na ulicach Petersburga, zu-pełnie zanikały.

Chyba jedyną rzeczą, która mnie nie zadziwiła w czasie wymiany, była pogo-da. Jesień była akurat bardzo słoneczna i dość ciepła. Nawet sami mieszańcy Północnej Stolicy byli tym zaskocze-ni. Niezwykle piękne o tej porze roku są niezliczone parki Sankt Petersbur-ga. Bardzo lubiłem tam pospacerować wieczorami; pełnią one szczególną rolę azyli, gdzie człowiek może się ukryć od hałasu i rytmu ogromnego miasta. Natomiast po pięknej jesieni przyszedł czas na prawdziwą rosyjską zimę, któ-ra w zeszłym roku rzeczywiście była strasznie mroźna. Nie ukrywam, że czasem ciężko było walczyć z tym zim-nem, ale tak czy inaczej było to nowe, życiowe doświadczenie. Doprawdy, śnieg, który może padać nieprzerwanie przez 10 dni, wywiera silne wrażenie!

Patrząc, już z perspektywy czasu, na semestr spędzony w Petersburgu, mogę z pewnością powiedzieć, że nie żałuję. Ta wymiana była dla mnie ciekawym doświadczeniem, zapewne trochę nie-zwykłym, bo Rosja nadal pozostaje dla nas zagadką i często jest postrzegana w świetle stereotypów. Dlatego też za-chęcam do tego, aby te stereotypy prze-łamywać! Naprawdę warto odkryć dla siebie to tajemnicze, a czasem nawet mroczne (tak, Petersburg może wyda-wać się mroczny, ale w tym również tkwi jego urok), ale jakże niezwykłe miasto! Studia to czas nowych odkryć i mnóstwa wrażeń, dlatego też, jeśli ma-cie dylemat, czy warto pojechać do Ro-sji – nie trzeba się długo zastanawiać, a po prostu spróbować! Jestem pewien, że nie pożałujecie...

Paweł Żebrowski (WPiA)

Wrażeniami z pobytu w „Wenecji Północy” dzieli się Paweł Żebrowski.

Pałac Zimowy

fot.

en.w

ikip

edia

.org

koniec