Wspomnienia - lata szkolne

39
Mikolaj Citko To ja – Mikolaj z Elku. Wspomnienia. Elk, 1999, 2001, 2005. To ja – Mikolaj z Elku. Brzmi to może nieco pompatycznie, w stylu „Ja Klaudiusz”, ale niech już tak zostanie - i bez skojarzeń, proszę! Zaczynamy pisać: w maju 1999r. Rozdzial I. Dzieciństwo. 1. Nowojelnia - tam gdzie się urodzilem. Urodzilem się 25 marca 1941r. w Nowojelni, „mieścinie letniskowej" do której przed wojną przyjeżdżalo sporo „letników" na wypoczynek wakacyjny oraz „kuracjuszy", gdyż bylo tam zdaje się sanatorium. Na pewno natomiast byla tam kolej wąskotorowa, a Nowojelnia byla stacją glówną, gdyż tu mieścila się Parowozownia i warsztaty naprawcze. Nowojelnia leży okolo 22 km na poludniowy zachód od miasta powiatowego Nowogródek, w dawnym woj. wileńskim. W pewnym czasie bylo też samodzielne województwo Nowogródzkie (okres międzywojenny). Jak wskazuje wspólczesna mapa - Nowojelnia leży w obwodzie Grodno. Przez miejscowość przeplywa rzeka Molczad' - (w luźnym tlumaczeniu: Milcząca), która jest lewym doplywem Szczary. Ta zaś rzeka zasila już dużą rzekę Niemen. [Przyp. z 2005. Niedawno oglądalem w internecie relację ze splywu kajakowego Polaków na trasie Nowojelnia-Mosty z mnóstwem zdjęć obu wymienionych rzek. Przy okazji dowiedzialem się, iż w pobliżu Nowojelni jest mala zapora z elektrownią i spiętrzenie wody Molczadzi utworzylo niewielki zbiornik wodny (rozlewisko bardziej niż zalew). Ponadto raczej nie ma już kolei między Nowojelnią i Nowogródkiem. A przecież jeszcze przed wojną byla ustawa o przebudowie wąskotorówki na kolej normalnotorową. Nigdy zresztą (z racji wojny) nie zrealizowano tego planu. A wedlug oficjalnych danych Polska utracila te tereny w 1944r. Zagarnięcie ich w 1939r. nie bylo więc jeszcze utratą? Rząd Stalina nie czekal też na końcowe ustalenia granic w Poczdamie. I repatriacja Polaków na zachód - na (nowe, często jeszcze nie zdobyte) tereny poniemieckie, rozpoczęla się z Wileńszczyzny i Lwowskiego już od początku 1945r. Oficjalne zapisy historyczne są też czasami "pokrętne"]. W chwili moich narodzin Nowojelnia należala (od póltora roku) do ZSRR. W końcu czerwca 1941 byla już inna okupacja – niemiecka. 1

Transcript of Wspomnienia - lata szkolne

Page 1: Wspomnienia - lata szkolne

Mikołaj Citko

To ja – Mikołaj z Ełku.

Wspomnienia.

Ełk, 1999, 2001, 2005.

To ja – Mikołaj z Ełku. Brzmi to może nieco pompatycznie, w stylu „Ja

Klaudiusz”, ale niech już tak zostanie - i bez skojarzeń, proszę!

Zaczynamy

pisać: – w maju

1999r.

Rozdział I. Dzieciństwo.

1. Nowojelnia - tam gdzie się urodziłem.

Urodziłem się 25 marca 1941r. w Nowojelni, „mieścinie letniskowej" do której przed wojną

przyjeżdżało sporo „letników" na wypoczynek wakacyjny oraz „kuracjuszy", gdyż było tam zdaje

się sanatorium. Na pewno natomiast była tam kolej wąskotorowa, a Nowojelnia była stacją

główną, gdyż tu mieściła się Parowozownia i warsztaty naprawcze.

Nowojelnia leży około 22 km na południowy zachód od miasta powiatowego Nowogródek, w

dawnym woj. wileńskim. W pewnym czasie było też samodzielne województwo Nowogródzkie

(okres międzywojenny). Jak wskazuje współczesna mapa - Nowojelnia leży w obwodzie Grodno.

Przez miejscowość przepływa rzeka Mołczad' - (w luźnym tłumaczeniu: Milcząca), która jest

lewym dopływem Szczary. Ta zaś rzeka zasila już dużą rzekę Niemen.

[Przyp. z 2005. Niedawno oglądałem w internecie relację ze spływu kajakowego Polaków na

trasie Nowojelnia-Mosty z mnóstwem zdjęć obu wymienionych rzek. Przy okazji dowiedziałem

się, iż w pobliżu Nowojelni jest mała zapora z elektrownią i spiętrzenie wody Mołczadzi utworzyło

niewielki zbiornik wodny (rozlewisko bardziej niż zalew). Ponadto raczej nie ma już kolei między

Nowojelnią i Nowogródkiem. A przecież jeszcze przed wojną była ustawa o przebudowie

wąskotorówki na kolej normalnotorową. Nigdy zresztą (z racji wojny) nie zrealizowano tego planu.

A według oficjalnych danych Polska utraciła te tereny w 1944r. Zagarnięcie ich w 1939r. nie było

więc jeszcze utratą? Rząd Stalina nie czekał też na końcowe ustalenia granic w Poczdamie. I

repatriacja Polaków na zachód - na (nowe, często jeszcze nie zdobyte) tereny poniemieckie,

rozpoczęła się z Wileńszczyzny i Lwowskiego już od początku 1945r. Oficjalne zapisy

historyczne są też czasami "pokrętne"].

W chwili moich narodzin Nowojelnia należała (od półtora roku) do ZSRR. W końcu czerwca 1941

była już inna okupacja – niemiecka.

1

Page 2: Wspomnienia - lata szkolne

Mój Tata Eugeniusz pracował jako maszynista parowozu - na tejże kolei wąskotorowej. Dziadek

Onufry też był kolejarzem, pracował jako toromistrz, na linii Lida - Baranowicze, z miejscem

zamieszkania we wsi Minojty (na południe od Lidy). Ale było to dawno. Gdy dziadek umarł, to

Tata miał tylko 17 czy18 lat.

Zaraz na początku zawieruchy niemiecko-sowieckiej, za podanie kawałka chleba głodnemu

jeńcowi, Tata został wcielony w kolumnę jeńców rosyjskich, których Niemcy pędzili gdzieś na

zachód, jak się później okazało do obozu koło Suwałk. Tata miał tutaj duże szczęście, bo w

podobnej sytuacji zginął (został zastrzelony) jego bliski kolega Mikołaj (nazwiska nie znam). Fakt

ten był powodem nadania mi na chrzcie właśnie tego imienia. Przy okazji podaję, iż w czasie gdy

się urodziłem, parafia nie miała księdza (były to czasy sowieckie), a powrócił on dopiero podczas

okupacji niemieckiej.

Całą historię pobytu w budowanym wówczas obozie jenieckim w Suwałkach, ucieczkę i powrotny

marsz do domu - opisał Tata w swoich wspomnieniach i przekazał je redaktorowi A.

Omiljanowiczowi z Białegostoku (pisarzowi i chyba członkowi Komisji Badania Zbrodni

Hitlerowskich). Albo też, już po śmierci Taty – kopię tego zeszytu Mama przekazała do naszej

parafii (Św. Wojciecha w Ełku). Wszystko to są przypuszczenia i domniemania. Historię

przeczytałem, ale później temat „przysechł”. A po śmierci Mamy już nie mogłem tych wspomnień

Taty odnaleźć.

Do Nowojelni powrócił Tata pod koniec roku 1941 (w listopadzie).

Mama Janina (z domu Puzacz) zajmowała się "gospodarstwem domowym", znaczy się połową

drewnianego bliźniaka i ogródkiem przydomowym. Wywodziła się ze wsi, też była sierotą od

wczesnych lat dziecięcych. Po śmierci jej rodziców gospodarstwo rolne przejął jej znacznie

starszy brat (już żonaty i dzieciaty). Tata zapoznał Mamę, gdy pracowała w którymś z

pensjonatów jako pokojowa.

2. Rodzeństwo czyli "braciszkowie mili".

W czasie okupacji niemieckiej urodzili się moi bracia (Witek - we wrześniu 1942 oraz Jurek - w

czerwcu 1944). Skojarzeń pamięciowych dotyczących tamtego okresu - mam niewiele. Od Mamy

wiem, iż bawiłem się z dziećmi sąsiadów (Rosjan) i nawet nieźle mówiłem wówczas po rosyjsku.

Później nie miałem zupełnie problemów z nauką tego języka. W domu rodzice rozmawiali po

polsku i starali się unikać naleciałości białoruskich i rosyjskich. Jednak, gdy przychodzili znajomi,

słychać było różne "bratòk mìleńkij" i inne "miękkości kresowe". Znaczek ` nad o oraz i to tzw.

„udarenije” czyli akcent słowa.

Przychodził do nas "na sznapsa" (Tata wyrabiał domową żytniówkę) jakiś Niemiec i dawał mi do

zabawy latarkę z kolorowymi światłami (czerwone, zielone). Niemca nie pamiętam, ale latarkę -

dobrze.

Później, gdy miałem prawie 7 lat, zabrałem bardzo podobną latarkę z domu naszych znajomych,

do których poszedłem z Mamą. Gdy mi Mama wytłumaczyła, iż jest to pospolita kradzież, że

najprostszym sposobem jest odniesienie jej właścicielom wraz z przeprosinami - skręcało mnie

ze wstydu i ze strachu. U tych znajomych była dziewczyna o jakieś 2 lata starsza ode mnie.

Czułem, iż będzie mnie wyśmiewać, nazywać złodziejem. W końcu ubłagałem Mamę, abyśmy

wrócili na chwilę do tych znajomych. Gdy odłożyłem tę nieszczęsną latarkę na miejsce i

opuściliśmy ten dom, tak jakoś fizycznie, zrobiło się mi lekko. Bardzo długo, gdy przypominałem

to zdarzenie, raptownie było mi gorąco i robiłem się czerwony jak przysłowiowy burak.

To, iż mam braci, utrwaliło się na stałe w pamięci już po przyjeździe do Białegostoku, w marcu

lub kwietniu 1945r. Mama wychodząc po zakupy (był to chyba handel wymienny, różne towary na

2

Page 3: Wspomnienia - lata szkolne

produkty żywnościowe) zostawiała całą trójkę w łóżeczku na biegunach. Łóżeczko miało wysokie

oparcia, więc byliśmy jak w klatce, ale udało się nam (głównie mnie jako najstarszemu) rozbujać łóżko na biegunach, aż do przewrócenia się. Głośny płacz braciszków utkwił mi w pamięci na

dobre.

Mieszkaliśmy w jakiejś izbie, w starym i uszkodzonym budynku. W jednym górnym narożniku

pomieszczenia była znaczna dziura. A że w marcu jak w garncu i kwiecień - plecień, więc często

było zimno. Zwłaszcza jak nic się nie gotowało na „plicie", czyli kuchni węglowej. Pieca nie było.

Nie było też Taty, gdyż udał się na poszukiwanie pracy i mieszkania - oczywiście na kolei, a

Dyrekcja Okręgowa była wtedy w Olsztynie. W końcu wylądowaliśmy w Ełku, bo Tata został

mianowany Zawiadowcą Parowozowni Wąskotorowej.

3. Wąskotorówka.

Pierwszy rok mieszkaliśmy na ulicy Mazurskiej, w budynku 8-mio rodzinnym, w którym mieszkali

sami kolejarze, większość z Wąskotorówki. Latem 1946 przeprowadziliśmy się na teren stacji

Wąskotorowej - Tata chciał być jak najbliżej miejsca pracy. Wąskotorówka stała się jego Pasją,

Hobby, niemal Wszystkim. Ściągnął sporo „ziemlaków" tj. ludzi pracujących kiedyś w Nowojelni.

Warsztaty Parowozowni miały sprawne różne maszyny, bo Tata zaraz na początku

„pouzupełniał" brakujące silniki, różne części pokradzione lub poniszczone. Były to przecież tereny poniemieckie i grasowało mnóstwo „szabrowników" czyli przybyszy - łupieżców łasych na

szybki i łatwy zarobek.

Koleje normalnotorowe były zniszczone przez wycofujących się Niemców i trwała odbudowa

praktycznie wszystkich linii kolejowych. Natomiast Kolej Wąskotorowa nie była strategicznie

ważna i zachowała się w dobrym stanie. Była to kolej o prześwicie toru 1000 mm, a więc niewiele

węższa od torów normalnych. W dobrym stanie zachowany był tabor, czyli parowozy i wagony.

Charakterystycznym akcentem wagonów był ich kolor - gdyż były pomalowane na jasne,

pastelowe i różne kolory. Ta kolorystyka bardzo odróżniała kolej wąskotorową od innych

wagonów PKP, które pomalowane były w tradycyjnym brudnawo-zielonym kolorze "kolejowym".

Pod kierunkiem Taty jeden wagonik osobowy przerobiony został na wagon PIERWSZEJ KLASY

z wygodnymi i miękkimi siedzeniami. Nigdy i nigdzie nie widziałem później pierwszej klasy na

kolei wąskotorowej. Nawet w salonce Piłsudskiego, którą oglądałem w 1996r., tylko w „bocznym"

saloniku była miękka kanapa. W innych pomieszczeniach królowało drewno. Także jeden z

wagonów towarowych przerobiony został na Pług Odśnieżny wg projektu Taty i dobrze spełniał

swe zadanie.

Niestety, w wyniku niezbyt jasnych decyzji, cały tabor został z Ełku zabrany i gdzieś wywieziony.

Dostarczono nowy tabor, dostosowany do mniejszego prześwitu toru i w znacznie gorszym stanie

technicznym. Tory zostały zwężone na 75 cm, ale dla Taty to już była nie ta wąskotorówka.

Mocno tę zamianę przeżywał. Czasy były takie, że żadne protesty nie wchodziły w grę, należało

milczeć ... i dalej pracować.

Zaangażowanie i pasja z jaką Tata pracował w pierwszych latach powojennych znalazło uznanie

u zwierzchników w DOKP Olsztyn. Odznaczony został brązowym i srebrnym Krzyżem Zasługi

PRL. Na tym się jednak skończyło, bo Tata odmówił wstąpienia do wówczas już zjednoczonej

partii tzw. robotniczej.

Wydaje mi się, iż Tata miał dość jednoznaczny pogląd na temat socjalistycznych metod

rządzenia i wywierania nacisków na ludzi np. za pośrednictwem instytucji o skrócie UB. Raziła go

3

Page 4: Wspomnienia - lata szkolne

także pewna pazerność i nadużywanie władzy przez kacyków partyjnych na różnych szczeblach

hierarchii. Mam wrażenie, iż miał dobre rozeznanie w temacie "Katyń".

W 1940r. gdy doświadczył na własnej skórze, nazwijmy to „poboru" sowieckiego do utworzonych

wtedy „obozów pracy" na terenach zajętych we wrześniu 1939 przez Armię Czerwoną i metod

tam stosowanych, to pojęcie Socjalizm źle się mogło kojarzyć i raczej było sprzeczne z innym

słowem - UCZCIWOŚĆ.

A w tej materii Tata miał stanowisko stałe - nie znosił bezczelnego kłamstwa, złodziejstwa itp.

zjawisk patologicznych. A z drugiej strony - był „kobieciarzem” i zawsze je lubił, te różne

„kobietki”.

Wracając na moment do wspomnianych obozów, to sprawy dokładnie nie poznałem do dzisiaj. Z

opowiadań Taty i jego znajomych wynikałoby, iż wymiana „pracowników" w tych obozach

dokonywana była co kilka miesięcy. Prace były wykonywane chyba dla potrzeb wojska i były

ukierunkowane na poprawę obronności ówczesnej „nowej” granicy zachodniej Sojuza i

przyległych terenów.

Rozważając postawę ideową Taty z okresu powojennego, to właściwie kwalifikował się i to nawet

bardzo do obróbki przez wspomniane już UB. Że tego uniknął, to być może zasługa tej jego

pracowitości. No i unikania pewnych tematów w rozmowach. Tak właściwie, to dopiero po 1956r

Tata kilkakrotnie poruszył tematy „tabu". Wcześniej chyba dość wyraźnie chronił RODZINĘ. A

rodzinka powiększyła się, gdyż w styczniu 1946 urodził się najmłodszy z moich braci - Zdzisław.

Jeszcze, gdy mieszkaliśmy na Mazurskiej.

Dzieciństwo spędziłem więc na „Wąskotorówce", gdyż byłem wszędzie: i w biurze Taty, i w kuźni,

i w stolarni. Przy głównym budynku Parowozowni była mniejsza hala – „Wagonowa" i tam była

tokarka – „tokarnia" jak mówili „Kresowi", chyba z racji wielkości, bo można było na niej skrawać obrzeża kół i to nie tylko wąskotorowych. Tata kilka razy dorabiał na niej elementy do mebli, np.

ozdobne nogi krzeseł i stołów. Wykonywał to z twardego drewna. Chyba sam przygotowywał

„noże" do tych robót i dobierał odpowiednie prędkości obrotowe maszyny, bo drewno było „nie

zapalone" i obrobione gładziutko. Nawet dorobił kiedyś figurki szachowe, gdy dobrał się do nich

nasz szczeniak i kilka doszczętnie pogryzł.

Tata miał „złote ręce", tzn. umiał pracować w metalu (ślusarstwo, kowalstwo, blacharstwo a

nawet odlewnictwo), w drzewie (stolarstwo, bednarstwo, ciesielka), był malarzem amatorem -

olejne obrazy na płótnie. Malował głównie pejzaże - tzw. „widoczki", ale też na deseczkach

brzozowych skośnie ciętych z pnia, tak że specyficzna biała kora tych drzew była naturalnym

„obramowaniem" obrazków. A Witek i Anka zostali utrwaleni na „portrecie ślubnym" i chyba mają

go do dzisiaj. W starym domu - tak będę nazywał mieszkanie na „Wąskotorówce" - do końca

wisiał obraz Chrystusa, też namalowany przez Tatę i dzięki staraniom Mamy poświęcony przez

księdza. Chyba niewiele tego zostało, może coś u Jurka i Witka, a głównie dlatego iż odwiedziła

nas w 1978r. Lodzia, siostra stryjeczna z USA i większość tych obrazków zabrała do Cleveland,

gdzie mieszka.

Leokadia jest córką Witolda - brata Taty. Niestety w krótkim czasie po tej wizycie utraciłem

kontakt ze swoją siostrą stryjeczną.

4. Nauka czytania (i pisania).

Gdy miałem 6 lat ogarnęła mnie wręcz nieprzeparta chęć ... nauki czytania. Męczyłem tak długo

Rodziców, aż kupili Elementarz niejakiego pana Falskiego, chyba Marian mu było i zdaje się był

profesorem.

Wytłumaczyli związek jaki występował w książce między obrazkiem, napisem pod nim i mową.

Byłem raczej pojętnym uczniem i po kilku miesiącach już zupełnie dobrze czytałem, np. gazety -

4

Page 5: Wspomnienia - lata szkolne

Tacie. Więc gdy poszedłem do szkoły, to już uczyłem się tylko pisać. Pewnie dlatego udaje mi się

zapisać te wspomnienia - po 50 latach.

Ale tak naprawdę to lubiłem najbardziej rysować. Wcale niekoniecznie w zeszycie od (czy do)

rysunków. To jakiegoś pieska, to kaczuszkę czy gąskę pływającą po wodzie, to bociana na łące,

albo konia (raczej głowę tylko) - rysowałem gdzie popadło, w zeszycie w kratkę albo w linię.

Musiała mi to Pani wyperswadować, ale jak już sobie wszystko porządnie poukładałem, to

zostało do dzisiaj. W tych rysunkach to właściwie naśladowałem to, co robił Tata, ale ... też mi

wychodziło. Nigdy jednak nie próbowałem malować farbami olejnymi. Jakieś rysunki kredkami –

także do gazetki szkolnej, to i owszem, ale żadnych innych, bardziej zaawansowanych technik.

5. Szachy.

Od najmłodszych lat miałem wyraźny pociąg do tzw. przedmiotów ścisłych, a szczególnie do

matematyki. Jednak nie tylko. W szachy nauczyłem się grać ... razem z Tatą.

Historia to była następująca.

Była jesień 1948r. (miałem 7 lat) i była to jesień okropna - pełna deszczu, szarug, wietrzna. O

takiej pogodzie mówiło się, iż „psa byś nawet nie wygonił”. Wieczory były długie, częste były

wyłączenia prądu elektrycznego i w domu była zawsze gotowa do użycia lampa naftowa. Na

podwórze, do chlewika, czy do piwnicy wychodziło się natomiast z latarką karbidową, których to

mieliśmy kilka sztuk. W takie właśnie jedno popołudnie przyszedł do nas pan Stanisław Siwak,

kierownik pociągu z Wąskotorówki. Zaproponował Tacie partyjkę szachów i miał ze sobą pudełko

z bierkami. Okazało się jednak, iż Tata nie umie grać w szachy. Grali więc ze dwa lub trzy

wieczory w warcaby. Tutaj pan Stanisław był wyraźnie słabszy i postanowił jednak nauczyć Tatę

gry w szachy.

Cały czas im kibicowałem i w ten sposób też nauczyłem się podstaw tej królewskiej gry. Zresztą

Pan Stanisław grał szachy można by rzec – podwórkowe. Stosował bowiem niektóre zasady typu

„trzy kornery - jedenastka", jak w piłce właśnie podwórkowej. Objawiało się to tym, iż można było

wykonać PIERWSZY ruch (z każdej strony) jednym pionkiem o dwa pola do przodu lub dwoma

różnymi pionkami po jednym polu do przodu. To zagranie zostało dość szybko wyeliminowane,

gdyż w krótkim czasie do gry włączyli się także inni Kolejarze. Byli to: Pan Dyżurny Ruchu Marian

Żemek, Pan Maszynista Marczak (lub Marczuk). Niektóre wieczory to były prawdziwe turnieje -

na dwie szachownice. W dodatku często w urokliwych warunkach - przy lampach naftowych.

Tata umiał nieźle „główkować" i po 2 czy 3 miesiącach wspólnej gry uczeń (Eugeniusz) pobił

nauczyciela (p. Stanisława) i robił to później dość systematycznie. Pan Marczak wprowadził do

praktyki pojęcie „bicia w przelocie" oraz prawidłowe wykonywanie roszady - najpierw królem,

potem wieżą, a także ogólną zasadę „bierka dotknięta - chodzi". Gra stała się więc zupełnie

prawidłowa.

Po kilku latach powstała sekcja szachowa w klubie „Kolejarz" Ełk (później klub zmienił nazwę na

MAZUR). W drużynie grali m.in. Tata i p. Marczak. Pamiętam jeszcze co najmniej dwie osoby,

ale nazwiska niestety wypadły z pamięci (może Rybicki? - wysoki, szczupły, prawie zawsze

wesoły).

Pierwszy swój sukces szachowy odniosłem w 1951 lub 1952r. - zostałem Wicemistrzem Ełku

młodzieży szkolnej. Turniej był grany dwuszczeblowo: eliminacje w dwóch grupach systemem

każdy z każdym w grupie, a następnie mecze składające się z 3 partii tych samych miejsc z

każdej grupy, czyli FINAŁ: 1-szy z 1-szym, o 3-cie miejsce 2 z 2, o 5 m-sce 3 z 3 itd. Wygrałem

5

Page 6: Wspomnienia - lata szkolne

swoją grupę eliminacyjną, ale w finale przegrałem z uczniem Ogólniaka, chyba 18-letnim

młodzieńcem, zresztą po zażartej walce wynikiem 2:1. Nagrodą były jakieś drobiazgi, np. album

na zdjęcia rodzinne oraz PIERWSZA książka szachowa. Nie pamiętam już tytułu, „ABC gry w

szachy", czy też „Nauka gry w szachy". Na pewno był to mój elementarz szachowy.

Po przestudiowaniu tej książki - już nie dostawałem od Taty tzw. for w postaci figurki (skoczka lub

gońca). Graliśmy już zawsze normalne partie. Ten turniej szachowy grany był w „Domu

Harcerza”, który wtedy był w budynku późniejszego LOK - niedaleko dworca. Później graliśmy

systematycznie tzw. turniej drabinkowy, a częstym, prawie stałym „przeciwnikiem” był kol. Jerzy

Karpowicz - mniej więcej mój rówieśnik i z podobnym (wówczas) poziomem wyszkolenia

szachowego. Kol. Jerzy pełnił później różne funkcje w Ełku, w pewnym momencie był też trenerem ... boksu, w „Mazurze”.

6. Czytelnictwo.

W wieku 7 lat zostałem zapisany do Biblioteki – oczywiście kolejowej. Mieściła się ona w budynku

przy ul. Dąbrowskiego 16.

W owym czasie były tam biura kolejowych zakładów pracy: Oddziału Drogowego oraz Oddziału

Elektrotechnicznego. Natomiast na II piętrze były pomieszczenia ZZK (Związku Zawodowego

Kolejarzy). Właśnie ta biblioteka - dwa spore pokoje oraz świetlica - dość duża salka do różnych

zajęć. Chodziłem tam z kolegami i czasami Pan „świetlicowy” dawał nam rękawice bokserskie i

sędziował nasze walki. Uczył i pilnował, aby walki te były czyste i uczciwe, poznawaliśmy tam

pierwsze zasady "fair play". Kolejne takie zasady wpajała mi literatura. A tam był bardzo duży

wachlarz różnych bohaterskich, rycerskich, szlachetnych, walecznych postaci zawsze

zwalczających zło, niesprawiedliwość oraz broniących słabszych i uciskanych.

Tata zapisując mnie do biblioteki - zastrzegł Pani bibliotekarce, żeby nie robiła mi żadnych

ograniczeń w wyborze lektury. I rzeczywiście ograniczeń nie było. W wieku 10-11 lat czytałem

takie pozycje, które normalnie czyta się dwa - trzy lata później np. „Trylogię” Sienkiewicza. A

„Faraona” Prusa przeczytałem pierwszy raz będąc w 4 klasie podstawówki.

Czasami Pani bibliotekarka wciągała mnie (dość umiejętnie) w dyskusję na temat jakiejś poważniejszej powieści i chyba moje wypowiedzi i interpretacje jej się podobały i niejako

satysfakcjonowały.

Dość szybko zrobiłem segregację literatury na kilka grup: pozycje poważne, dające wiele do

przemyślenia, powieści przygodowe z głównym walorem - wartkie akcje i reakcje, powieści

kryminalne z dedukcyjnymi (ale intuicyjnymi też) sposobami rozwiązywania problemów i

zagadek, podróżnicze z równoczesnym poznawaniem geografii i kultury różnych regionów

świata, itd. itd.

Pewnymi seriami czytało się też książki o jednorodnej lub zbliżonej tematyce, np. lotnictwo albo

myślistwo i rybołóstwo albo tematyka morska i też z podziałem na morskie wyprawy geograficzne

(Kolumba, Magellana, Cooka itp.) i bardziej współczesne czyli np. z czasu budowy portu Gdynia.

Kolejna seria to wyprawy na Bieguny różnych Amundsenów.

Całkiem oddzielny cykl to powieści wojenne głównie z czasów II wojny światowej i tutaj można

też dokonać wielu podziałów. Przykładowo - udział Polaków w Bitwie o Anglię czyli „różne

Dywizjony”, oddziały polskie w Afryce, na Bliskim Wschodzie i we Włoszech (Tobruk, Monte

Cassino), Armie polskie ze strony wschodniej (I Dywizja im. T. Kościuszki itd.), okupacja

niemiecka w kraju i walki partyzanckie łącznie z powstaniem warszawskim.

6

Page 7: Wspomnienia - lata szkolne

W cyklu wojennym trzeba wyodrębnić obszerny nurt tematyczny: obozy jenieckie i

koncentracyjne.

Kolejny bardzo duży cykl powieści można byłoby nazwać ogólnie „Pod znakiem Rodła” czyli

historie z obecnych Ziem Odzyskanych, ale jeszcze z czasów niemieckich. Głównym

przedstawicielem był Eugeniusz Paukszta i swoje kilka groszy dorzucił Melchior Wańkowicz.

A nie poruszyłem tu jeszcze wcale tzw. dorobku „literatury światowej”.

Jednym słowem były takie okresy, iż książki dosłownie „pochłaniałem”. Było to jak jakiś nałóg.

Bywało, iż Tata przywiózł jakąś ciekawą książkę - po południu, a w nocy ponownie wyjeżdżał, to

czytałem ją do 1-szej czy 2-giej w nocy i mógł ją już odwieźć. Drugim takim czytelnikiem w

rodzinie był Jurek. No i oczywiście Mama. Bardzo lubiła to zajęcie i większość wolnego czasu

wypełniała czytaniem.

Ciekawostką jest, iż słynne Baśnie Andersena, czy braci Grimm Baśnie dla dzieci i młodzieży

przeczytałem dopiero w wieku 16-17 lat, bo akurat w tym czasie czytał je najmłodszy z moich

braci, Zdzisław.

Jakby uzupełnieniem czytelnictwa była kinomania. Nie waham się użyć tego określenia, bo

istotnie także filmy wręcz pochłaniałem. Z tym, iż trwało to do połowy lat 60-tych lub nieco dłużej.

Później kino zostało skutecznie wyparte przez telewizję i inne zajęcia.

7. Szkoła podstawowa.

Chodziłem do „jedynki” czyli szkoły nr 1, która do 5 klasy włącznie (do czerwca 1953) była „nad

rzeką”, na ul. Szkolnej (jakby inaczej?!). W tym samym budynku, tylko w innej części, była szkoła

nr 2 - do której chodzili wszyscy moi bracia. Siódmą klasę (ostatnią) kończyłem już w „nowej

szkole” przy ul. Małeckich, przy parku miejskim. Napisałem nowej - ale był to stary poniemiecki

budynek z czerwonej cegły, tylko ze zniszczonym dachem i spalonymi stropami i właśnie na

nowo odremontowany. Natomiast do „6 klasy” chodziłem w „przejściowym” budynku na ul.

Kościuszki, przed małym kościołem, ale po drugiej stronie ulicy. Szkoła nr 2 przejściowo była też w kamienicy, przy ul. 1-Maja.

Zmiana wynikła stąd, iż Ludowe Wojsko Polskie potrzebowało dla własnych celów

dotychczasowego budynku szkolnego. Ten budynek miał także później różne koleje losu. W

pewnym momencie znów przez wiele lat służył uczniom, tylko były już tam szkoły nr 3 i nr 4.

A obecnie (też od wielu lat) ponownie jest we władaniu Wojska Polskiego, które jak widzimy

„zgubiło” początkowy przymiotnik w nazwie. Wszystkie te zmiany wynikały stąd, iż „stara szkoła”

sąsiadowała bezpośrednio z koszarami i z Wojskowym Szpitalem (przez ul. Garnizonową).

W latach 80-tych, podczas stanu wojennego i później, cały teren koszar wojskowych wraz z

częścią ul. Kościuszki, z ul. Garnizonową i ul. Szkolną był całkowicie zamknięty dla ruchu

„cywilnego” i prawie niedostępny mieszkańcom Ełku. Teraz nie ma już praktycznie ulicy

Garnizonowej, która została wchłonięta przez szpital i jest ulicą wewnętrzną w ogrodzonej

parceli. Także część starych stajni położonych kiedyś między ul. Garnizonową i Szkolną została

zaadaptowana na różne inne cele przez WP. Były tam kiedyś mieszkania, później przedszkole i

internat pielęgniarek. Teraz budynki są „szpitalne” czyli mieszczą się tam różne specjalistyczne

przychodnie.

8. Bójki czy pojedynki?.

7

Page 8: Wspomnienia - lata szkolne

Od najmłodszych lat siedziała we mnie „rogata dusza” i z tego powodu ciągle byłem

„wojownikiem” w pełnym tego słowa znaczeniu.

Tyle tylko, iż wszystkie bójki w jakich brałem udział były niejako koniecznością i „w obronie

własnej” lub w obronie najsłabszych fizycznie kolegów. Niestety tak w życiu jest, iż często

znajdzie się w konkretnej społeczności (klasa, szkoła) osobnik, brutal o skłonnościach

sadystycznych i taki szuka ofiary na której mógłby się wyżyć. Był taki jeden osiłek i w naszej

klasie. Ale po kilkakrotnych cięgach jakie dostał ode mnie - dość szybko utemperował się i nawet

później był zupełnie znośnym kolegą. I też stał się bardziej obrońcą innych, niż agresorem.

Wiele bójek wynikało stąd, iż byłem bardzo „honorowy” czyli czuły na wszelkie obraźliwe epitety i

działania naruszające „kodeks honorowy” - taki „mój” wewnętrzny, odwzorowany z różnych

bohaterów powieściowych: Kmicica, Muszkieterów, Old Shatterhanda, Winnetou, szeryfów

Dzikiego Zachodu, Zbyszka z Bogdańca, Wołodyjowskiego, innych pułkowników, czy Zorro.

Gdybym żył jakieś 150 lat wcześniej, to pewnie żyłbym krótko - z racji pojedynków jako sposobu

na załatwianie spraw honorowych. Ale wspomniana „honorowość osobista” nie przeszkadzała mi

stworzyć odpowiedniego scenariusza „pojedynku”. Najczęściej było to formalne „wyzwanie”, po

lekcjach, z zapewnieniem widowni (kolegów z klasy i szkoły). Było także ustalenie „rodzaju broni”

- pojedynek na pięści, bez kopania nogami albo „wszystkie chwyty dozwolone” czyli łącznie z

zapasami i „wolną amerykanką”.

Najczęściej ustalano walkę czysto bokserską. Walka ustawiona była „do pierwszej krwi” albo do

poddania się przeciwnika lub jego niezdolności do dalszych starć. Można było także przeprosić przeciwnika i przeprosiny były przyjmowane. Wówczas pojedynku nie było. Nawet wymagałem,

aby każdy z oponentów miał sekundanta czyli świadka czy rozjemcę. Pilnowali oni „porządku

pojedynku” czyli przestrzegania ustaleń i walkę przerywali, gdy ustalenia były łamane, uznając

przegraną przez dyskwalifikację, co było bardzo „niehonorowe”.

Muszę stwierdzić, iż taki sposób ustawienia tych walk przyjął się w naszej szkole dość powszechnie. Rzadko kiedy bójki były spontaniczne jako „reakcja chwili”. Dość szybko stałem się

znany w całej szkole. A dzięki bardzo wysokiej sprawności fizycznej byłem w stanie walczyć z

chłopakami o dwa lata starszymi. Nic nie wskazywało na takie umiejętności. Co prawda byłem

najczęściej wyższy od rówieśników „o głowę”, ale byłem „chudy”. Nie miałem wówczas dużej siły

fizycznej. Miałem natomiast elastyczność, gibkość swoistą i niesamowitą przy tym szybkość ruchów. Pozwalało to utrzymywać przeciwników na dystans, unikać zwarć i walczyć z krótkich

doskoków i odskoków. Miałem naturalny instynkt walki i koordynację ruchów - rzekłbym, pantery.

Gdy już byłem w technikum i towarzysko i często „szparowałem” (sparring - walka w ringu) z

Wackiem Dzikiewiczem, dwukrotnym bokserskim mistrzem juniorów województwa olsztyńskiego,

a później cenionym za technikę - seniorem, to zaraz na początku powiedział on, że jestem

„samorodek” i mam talent i doskonały instynkt. Ale zawodniczo boksu nie uprawiałem i nie dałem

się nakłonić nawet dyrektorowi technikum Masztalerowi, co było jedną z przyczyn, iż straciłem

rok, powtarzałem ostatnią klasę technikum. Inne przyczyny opiszę później. Pan Jan Masztaler,

Wilnianin, kiedyś gwarą wileńską określił moje postępowanie:

- Ty, Kolka, jesteś trochę „żulik”, ale wiesz czego chcesz - .

W podstawówce wszystkie te pojedynki były uważane przez nauczycieli za pospolite bójki. Nikt

nie wnikał w ich przyczyny. Dla nich były to po prostu zakazane przez szkołę bójki, które obniżały

ocenę ze sprawowania.

9. Nasze Damy rycerskie.

Już w podstawówce, na wzór rycerzy średniowiecznych, musiałem mieć „Damę serca”. Od

czwartej czy piątej klasy była nią Danka Kozłowska, dziewczyna raczej skromna i średniej urody.

8

Page 9: Wspomnienia - lata szkolne

Dość długo ją adorowałem. Z przerwą gimnazjalną, bo ona kończyła ełcki ogólniak, a ja

technikum w Olsztynie. Później gdy już zacząłem pracować, a ona studiowała - był nawrót tej

adoracji, ale wszystko było na płaszczyźnie platonicznej i trwało krótko.

Najładniejszą chyba dziewczyną w klasie była Tamara Kochan, ale była to, jak na mój gust,

„królewska sztuka”. Dziewczyna czarnowłosa, bladolica z błękitnymi żyłkami pod gładką skórą,

ale zbyt dystyngowana i za mało sprawna fizycznie. Zawsze czyściutka, chyba nigdy nie bawiła

się w piasku.

Zupełnym jej przeciwieństwem była Basia Pujszo - żywe srebro, ale niestety „kocica”, nawet w

żartach mogła podrapać swoimi ostrymi pazurkami, co i mnie kiedyś spotkało. To był mój

odpowiednik w żeńskiej części klasy. Zawadiaka.

Była też Lenka Mocarska z Suwalskiej - cicha szatynka, w której w pewnym okresie się

podkochiwałem, ale bez ujawniania tych uczuć.

Mógłbym tu chyba wymienić ponad połowę dziewczyn, które uczyły się w tej samej lub

równoległej klasie i które pamiętam. Np. Dajnowska nazywana przez ”Fizyka” „DajnoWianka”.

Albo Ela Bryzek o zawsze dźwięcznym głosiku, nawet gdy (w 1997 r.) przechodziła na emeryturę.

A dziewczyny z Zatorza, czyli z mojej dzielnicy: Jadzia Strzałkowska, Irka Mazurek, obie Danki -

Składanowska i Kozłowska. Klasa moja, ilościowo, była ze znaczną przewagą dziewczyn. Tak

było na pewno po półroczu klasy 6-ej, gdy za różne „wyczyny” miałem nieodpowiednią ocenę ze

sprawowania i przeniesiony byłem karnie do klasy „B”.

Ale nauka szła mi zawsze dobrze. Lekko i szybko przyswajałem wiedzę, praktycznie z wszystkich

przedmiotów. Główne zamiłowanie - matematyka. Ale nie miałem „nielubianego” przedmiotu.

Natomiast mniejsze lub większe zainteresowanie przedmiotem było uzależnione najczęściej od

nauczyciela. Jeśli potrafił fachowo, sprawnie i w dodatku ciekawie przekazywać tę wiedzę -

przedmiot był lubiany.

10. Czy nauczyciel to zawsze Nauczyciel?

Sam dobrze pamiętam jakie duże trudności miało wielu uczniów z językiem polskim.

Ale uczyła nas wymagająca Pani Lewkowicz. Nikt prawie nie dostrzegał, iż przekazywała ona

wiedzę bardzo precyzyjnie i dokładnie, ale także żądała dokładnych i precyzyjnych odpowiedzi.

Zwłaszcza z zakresu gramatyki.

Poza tym miała pozornie surową postawę do wszystkich, nawet tych najlepszych. Zawsze

poważna, dostojna twarz, z ciemnym „meszkiem” nad górną wargą, a jak mawiał jeden z moich

kolegów:

– Wąsate Baby są przeważnie wredne – .

Kilka razy tylko widziałem ją naprawdę szczerze uśmiechniętą i wówczas oczy były piękne, pełne

blasku i ciepła, i takie jakieś serdeczne. Nie była „wredna”.

Dzięki właśnie Pani Lewkowicz nie musiałem intensywnie uczyć się gramatyki w szkole średniej. I

nie tylko gramatyki. Pamiętam, iż w klasie 7-ej była klasówka na temat: Życie i twórczość Adama

Mickiewicza. Tak dobrze poznałem wcześniej te zagadnienie, iż na tej klasówce wpadłem w trans

i przez 45 minut lekcyjnych bez przerwy i bardzo szybko pisałem w specjalnym zeszycie

„klasówkowym”. Zapisałem wówczas mnóstwo stron na powyższy temat. Później Pani Lewkowicz

wypracowanie to przeczytała całej klasie i zajęło to jej ponad połowę lekcji.

Podobno wypracowanie to wysłała Pani Lewkowicz gdzieś do Ministerstwa czy Kuratorium na

jakiś konkurs, w którym szkoła brała udział i wpadło za nie sporo punktów konkursowych.

9

Page 10: Wspomnienia - lata szkolne

Na maturze z języka polskiego - miałem taki sam temat i po prostu opowiedziałem to wszystko,

co 5 lat wcześniej już napisałem w tamtym zeszycie. W obu przypadkach dostałem piątkę.

Zupełnym przeciwieństwem był „nauczyciel historii” - pan Kazimierz T. Tak właściwie, to on

chyba nie był nauczycielem z wykształcenia. Raczej „z powołania społecznego”, a dokładniej -

„partyjnego”. Przy omawianiu jakiegoś tematu, gdy tylko to było możliwe, podkreślał zawsze

niesprawiedliwość społeczną, wyzysk człowieka pracy czyli robotnika czy chłopa przez różnych

możnowładców i kapitalistów, łącznie z „dziesięciną kościelną” w szczególności.

Było takie zdarzenie z czasów 6 klasy, wówczas gdy szkoła była w zastępczym budynku przy ul.

Kościuszki. Było tam spore podwórze, na którym były lekcje wychowania fizycznego. Akurat pan

Kazimierz zastępował nauczyciela od WF i gdy byliśmy już na dole, zwrócił się do mnie z

poleceniem:

- Citko! - skocz do pokoju nauczycielskiego i przynieś dziennik, bo zapomniałem!

Coś mi się nie spodobało w tym poleceniu, ton czy mina p. Kazimierza, bo odezwała się moja

przekora i odburknąłem:

- A ja nóg nie wygrałem na loterii! -

Na takie dictum p. Kazimierz zaprowadził mnie do tego pokoju nauczycielskiego i natychmiast

chwycił jedną ręką za kołnierz, drugą za spodnie i podniósł do góry. A ja mu na to:

- Takie metody może Pan stosować do własnych dzieci. Proszę mnie puścić! - Więc puścił mnie, ale powiedział:

- MY was znamy, wy słuchacie Wolnej Europy i Głosu Ameryki w radio! -

Więc ja mu na to:

- Co takiego?!!! -

Zaczerwienił się mocno i już więcej nic nie było, bo zeszliśmy na podwórze, do reszty klasy. Ale

te „MY” utkwiło na dobre w pamięci. Był to pierwszy przypadek kiedy „odprysk” polityki padł na

mnie, chłopca wówczas zaledwie 13-letniego.

Po 1956, po wydarzeniach „poznańskich” i rewolucji węgierskiej, był okres „odwilży” w polityce, a

także spory odpływ „pewnych osób” z konkretnych funkcji i stanowisk w Milicji, w UB, w wojsku

itd., a także w szkolnictwie. Wtedy p. Kazimierz T. także „odfrunął” bezpowrotnie ze szkoły.

Może nie warto było o takiej osobie tu pisać, ale jest to dobry przykład złego oddziaływania

nauczyciela na ucznia.

Do dzisiaj z historii pamiętam głównie DATY. Nie potrafię natomiast scharakteryzować dobrze

stanu gospodarki czy innych uwarunkowań społeczno-politycznych istniejących w jakimś czasie

w państwie, Europie czy na świecie, gdyż nie przywiązywałem do tego należytego znaczenia. Dla

mnie to była propaganda pana Kazimierza. To jedno słowo „MY” miało więc duży rezonans.

Może dlatego, między innymi, zawsze byłem BEZPARTYJNY.

11. Piec w klasie.

Wspomniałem nieco wcześniej o różnych wyczynach i karnym przeniesieniu do równoległej klasy

6B. Otóż głównym powodem cenzury nieodpowiednie sprawowanie, był incydent z piecem.

Zima 1953/54 była bardzo mroźna, jak wszystkie prawie ówczesne zimy. Sale były ogrzewane

dużymi piecami kaflowymi, a palenie odbywało się we wczesnych godzinach rannych, tak iż o

godzinie 7.30 w piecach nie było nic, (bo tak nakazywały przepisy ppoż.). Resztki z rusztu i

popielnika były usuwane jeszcze przed przybyciem uczniów. W taki właśnie mroźny ranek jeden

z kolegów przyniósł leki w ampułkach. Zastrzyki to jakieś końskie chyba były, biorąc pod uwagę

ich wielkość. Obejrzałem je dokładnie i nagle zapytałem:

- Czy KLASA życzy sobie iść do domu i przez jakiś tydzień nie przychodzić do szkoły?

Klasa sobie życzyła. Więc wszystkie te ampułki, a było ich sześć, włożyłem do tego dużego

pieca. Stąd wiem, iż wszystko z niego było wcześniej wygarniane.

10

Page 11: Wspomnienia - lata szkolne

No i trwała lekcja, zdaje się geografii. Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek coś z tej lekcji

zapamiętał. Wszyscy ukradkiem spoglądali co chwila na ten piec. I nic. Po kwadransie - dalej nic.

To samo po połowie lekcji. Więc i ja także już zwątpiłem. Za zimne palenisko - pomyślałem.

I w tym momencie poszła cała seria wybuchów. Buzia mi się otworzyła ze zdumienia jak

zobaczyłem, że cały wierzch pieca uniósł się na jakieś kilkanaście centymetrów, a potem z

powrotem opadł na miejsce. Tylko między kaflami zrobiły się duże szczeliny, przez które

wydobywały się na salę kłęby sadzy.

I rzeczywiście ponad tydzień klasa nie przychodziła do szkoły. A ja jeszcze dłużej, bo byłem

zawieszony w prawach ucznia. Nawet nie wiedziałem wcześniej, że takie prawo istniało.

Ale tak naprawdę, to rzeczywiście nie przewidywałem aż tak dużych skutków. Trzeba było

wyremontować cały piec i pomalować całą salę. Sam oczywiście, bez żadnego śledztwa,

natychmiast zgłosiłem się do dyspozycji pana kierownika szkoły, który w kilka chwil po tym

wybuchu był już w naszej klasie.

Oczywiście była wezwana Mama, była decyzja o zawieszeniu. Na szczęście nie było decyzji o

pokryciu kosztów remontu. Bo pewnie długo nie mógłbym normalnie siedzieć - gdyby Tata dobrał

się mi do skóry, właśnie tego miejsca, co do siedzenia służy. Pan kierownik był w naszej szkole

pierwszy rok, ale wykładał matematykę i bardzo mnie lubił, za zdolności matematyczne. A

ponadto sam za młodych lat mógł być też niezłym wisusem.

Tak więc skończyło się wszystko na dużym strachu - głównie moim. A Tata chyba nigdy o tym

incydencie nie dowiedział się, bo jakoś ubłagałem Mamę, aby mu nic nie mówiła. No i było te

karne przeniesienie do klasy “6B”.

Rozdział II. Zabawy i Hobby.

12. "Nasza Paczka" - rocznik "41".

Mieszkając na Wąskotorówce - nie miałem w najbliższym sąsiedztwie kolegów. Był Bogdan

Gaziński - syn zawiadowcy stacji, ale starszy o jakieś 5 lat, a gdy ma się 10-11 lat, taka różnica

wieku - to przepaść. On miał innych kolegów, już z ogólniaka.

Ja natomiast miałem własną „paczkę” z ulic Sportowej i Ogrodowej - tej pierwszej bo wówczas

Ogrodowa obejmowała także obecne ulice Sadową, Poprzeczną i Zieloną. Nasz teren rozciągał

się od placyku u zbiegu obecnych ulic Ogrodowej i Poprzecznej - na południe do końca

Ogrodowej (zaułek też zakończony placykiem) wraz z Zieloną, łąkami nadrzecznymi od

posiadłości Syrycy i Bojaryna nad rzeką (obecnie na końcu ul. Brzozowej i Nadrzecznej), do

mostu wąskotorowego, dalej do starego stadionu Mazura i do mostu kolejowego (dużego).

Niepisana granica tego terenu opierała się na zachodzie o tory kolejowe i obejmowała ul.

Sportową i Wąskotorówkę (do ul. Suwalskiej).

Na tym terenie hasała zgraja ponad 20 chłopaków zamieszkałych głównie w południowej

części ul. Ogrodowej oraz na Sportowej. Ta ostatnia miała wówczas połączenie z ul. Suwalską

biegnąc między torami wąskotorowej i normalnej kolei, obok naszego domu. Tę dwudziestkę

tworzyli chłopcy z roczników 1940-42.

Ulica Ogrodowa w latach 50-tych miała wiele niezamieszkałych posesji z rozbitymi lub częściowo

spalonymi budynkami jedno lub dwurodzinnymi. Były to nasze tereny walk partyzanckich,

podchodów, zasadzek itp. gier „wojennych”. Różne gry miały opracowane własne zasady

11

Page 12: Wspomnienia - lata szkolne

tworzenia dwóch rywalizujących ze sobą zespołów oraz „rozliczania końcowych wyników”.

Kolejnym rejonem zabaw był teren za rzeką, na którym w pewnym okresie stały stogi lniane.

Wykończone stogi miały kształt chat wiejskich, tylko znacznie powiększonych. Gdy taki stóg miał

już 5-6 m wysokości, ale nie był zakończony „dachem”, to była to twierdza broniona i atakowana

przez dwa ugrupowania z różnych dzielnic miasta. Amunicją były oczywiście wiązane snopki lnu.

Za rzeką był teren ze starym korytem rzeki i tam były „indiańskie podchody” jako iż teren był

gęsto zarośnięty krzakami, trzciną i wysoką trawą. Tam też od czasu do czasu łowiliśmy ryby.

Ale podstawowym terenem rzecznym było kąpielisko w sąsiedztwie stadionu, tam gdzie rzeka

wykonuje podwójny zakręt: w prawo od skarpy brzegu przy roszarni i w chwilę później w lewo w

kierunku dużego mostu kolejowego.

W wieku 10-14 lat prowadziliśmy także walki i gry leśne na obszarze lasu między torami kolejki

wąskotorowej i jeziorkiem „Ciche”, więc już w znacznej odległości (2-3 km) od stałych naszych

terenów. Tak naprawdę to jezioro nazywa się Selment Mały.

Tam potwierdzało się ostatecznie umiejętność pływania, gdyż trzeba było

przepłynąć na drugą stronę i z powrotem albo wzdłuż jeziora, też na drugą stronę, do plaży

miejskiej. Wówczas była to plaża ośrodka FWP „Zacisze” w Szybie. W obu przypadkach

odległość wynosiła około 400 m. Sprawdziany te były organizowane bardzo porządnie i

uroczyście. Zawsze był tylko jeden kandydat, a kilku starszych chłopców, już dobrych pływaków

tworzyło eskortę asekuracyjną. Nie przypominam, aby ktoś zawalił ten sprawdzian.

Ale wynikało to z dwóch przyczyn. Po pierwsze - każdy sam zgłaszał chęć tej próby. Po drugie -

„rada starszych”czyli „wodzowie plemienni” podejmowali ostateczną decyzję. Wcześniej wszyscy

uczyli się pływać i trenowali pływanie, w naszej poczciwej rzece Ełk. Ten „chrzest” pływacki

przeszedłem wcześnie - miałem tylko 10 lat.

13. Biwaki wakacyjne.

>Po lewej stronie wąskotorówki - już nad Selmentem Wielkim, w pobliżu wsi Szeligi, jest

urozmaicony teren leśny i brzegowy i tam przez kilka lat rozbijaliśmy wakacyjne biwaki. Trwały

one przez 7-10 dni.

Dostawaliśmy na Wąskim Torze sprzęt biwakowy od druha Nalborskiego (chyba miał w czasie

okupacji pseudonim Dzik) - bez żadnych opłat. Były to pałatki na namioty, manierki i menażki, a

nawet dwa aparaty telefoniczne polowe i bęben kabla telefonicznego. Jeden aparat instalowało

się na specjalnym stanowisku obserwacyjnym wykonanym wysoko na drzewie i dlatego

nazywanym „gniazdem bocianim”, a drugi był w obozowisku.

Kilka razy odwiedzały nas na tym biwaku dziewczyny i zawsze wiadomość taka przekazana z

„bocianiego gniazda” powodowała gwałtowny ruch w obozowisku. W kilka minut było tam czysto i

ładnie i ten porządek wprowadzał „panny” w podziw.

Jedna z takich wizyt wypadła akurat w czasie przygotowywania obiadu. Zawsze było tak, iż kilku

chłopaków deklarowało jakieś umiejętności kulinarne. Więc każdego dnia któryś z nich gotował

obiad. Gdy przyszły "dziewczyny z naszej ulicy" to akurat kucharzem był Bodźka Szpakowski.

Irka Mazurek zadeklarowała pomoc i przyrządzała deser czyli "kisiel biwakowy". W pewnej chwili

Bogdan poszedł nad jezioro umyć ręce i wrócił trzymając kawałek mydła w dłoni. Złośliwość przedmiotów martwych jest taka, iż coś dzieje się zupełnie nieoczekiwanie. Więc ten śliski

kawałek mydła nagle wypsnął się z dłoni i efektownym łukiem wpadł wprost do garnka z kisielem.

Nikt tego nie zauważył, a podczas obiadu tylko jeden Bodgan nie jadł deseru. Jednakże mydełko

musiało być przedniej jakości, względnie w "kisielu biwakowym" obowiązkowo musiał być

12

Page 13: Wspomnienia - lata szkolne

kawałek mydła toaletowego, w każdym razie - nikt nie odczuł tej zmiany w menu. A nawet

większość chwaliła deser, a brawa odbierała dumna Irenka.

14. Piłka nożna - "męski" sport kochany.

Z udziałem dziewczyn z naszej dzielnicy bawiliśmy się w „chowanego”, w „strzałki”, grano w „dwa

ognie” lub w siatkówkę.

„Męskie” rozgrywki, przeważnie w piłkę nożną, odbywały się na placyku - w zaułku ulicy

Ogrodowej. To krótkie i częste treningi. Natomiast pełne „oficjalne mecze” np. ulica na ulicę -

grane były już na stadionie Mazura Ełk, nad rzeką, na prawdziwym boisku. Na Zatorzu była inna

„paka” chłopaków - z „drugiej” Ogrodowej i całej dzielnicy po drugiej stronie Suwalskiej (od

Mazurskiej do obecnej Bema). Wystawiali oni najczęściej dwie drużyny, bo było ich więcej. „Z

miasta” były np. drużyny „Wawelska” czy „Gdańska” i inne.

W wakacje był więc turniej naprawdę „dzikich drużyn”, gdyż wszystkie sprawy organizacyjne,

terminy rozgrywek itp. ustalali kapitanowie drużyn. Nie były to turnieje pod patronatem klubowym.

Takie powstały znacznie później. W turniejach tych była pełna rywalizacja i silna wola

zwycięstwa. A jednocześnie mecze były grane fair. Chyba dlatego, że wszyscy kochali piłkę i gra

brutalna była w jakimś sensie profanacją tej miłości. Więc brutalności nie było - tej zamierzonej

świadomie.

Gospodarzem stadionu był „Papa” Sadowski - ojciec znanych w Ełku piłkarzy: Gienka, Kazika i

Heńka. A gdy zmarł „Papa”, na stadionie gospodarzył Żołno z Zatorza. Obaj zawsze patrzyli

bardzo przychylnie na naszą grupę i dlatego zawsze była prawdziwa piłka do gry.

Wielokrotnie graliśmy mecze z żołnierzami, których pododdział przychodził na stadion, a

właściwie do naszego kąpieliska przy stadionie. Tam kąpali się, prali drelichy, opalali się. A w

meczach nie mieli szans. My, chłopcy kilkunastoletni, byliśmy jak lekka jazda tatarska, a oni to

mało zwrotna ciężka husaria. My mieliśmy niezłą technikę piłkarską i zgranie, a oni przede

wszystkim dużą siłę. Ogrywaliśmy ich niemiłosiernie, ale obie strony były zadowolone z tych

spotkań.

15. Kolarstwo.

W pewnym okresie były bardzo modne wyścigi kolarskie. Głównie za sprawą „Wyścigu Pokoju”

i transmisji radiowych, już chyba Pana Tuszyńskiego. Wspaniałe brzmienie głosu, wyraźna

wymowa i sugestywne, plastyczne opisywanie finiszy etapowych - to jego domena. A przed

Staszkiem Królakiem były inne sławne nazwiska, np. Vesely, Różička - co prawda Czesi, ale ich

sława była ogromna i dopiero zwycięstwo Królaka przyćmiło nieco te nazwiska.

No i w naszej paczce zrobił się ogromny ruch... rowerowy. Najpierw wszyscy stali się

mechanikami. Doprowadzali do użytku różne wehikuły, które często nie były używane przez

długie okresy i magazynowane wraz z różnymi częściami gdzieś w piwnicach, na strychach, czy

chlewikach.

Ale były to rowery. Niekoniecznie wyścigowe. Bogdan Szpakowski jeździł na „balonówach” - tak

nazywaliśmy grube, szerokie opony jego poniemieckiego roweru. W dodatku na drewnianych

obręczach. Ale Bodźka był chłopak duży i mocno zbudowany, więc jak odpowiednio silnie

nacisnął na pedały, to rwał do przodu całkiem porządnie.

Jurek Turnowski jeździł na rowerze, w którym nie można było skręcić ze sobą kierownicy i

widelca przedniego koła (w główce ramy), bo rama była niemiecka, kierownica polska, a widełki

chyba „ruskie”. Więc miał te połączenie jakoś „zasztyftowane” gwoździem. Kiedyś, gdy zjeżdżał z

13

Page 14: Wspomnienia - lata szkolne

„betonki” starego, jeszcze „wojennego” lotniska na szosę Suwalską, wskutek wyrobienia się łebka

tego gwoździa - wszystkie te części roweru nagle się rozłączyły. Przednie koło pognało daleko za

szosę, a reszta roweru wraz z Jurkiem, który do końca trzymał w rękach odłączoną kierownicę,

nagle zapadła się i grzmotnęła o ziemię, a potem jeszcze nastąpiły dwa widowiskowe salta i

całość znalazła się także po drugiej stronie szosy.

Tego typu upadki nie były czymś nadzwyczajnym, a że chłopacy byli bardzo sprawni fizycznie,

więc większych obrażeń nie było.

W naszym domu też mieliśmy dwa rowery, wyszykowane przez Tatę. Mój charakteryzował się

tym, iż miał bardzo duże przełożenie. Tarcza łańcuchowa przednia miała największą liczbę

zębów i nigdy większej nie spotkałem, natomiast tylna zębatka była mała. Dawało to bardzo dużą

szybkość - na prostej lub w jeździe z góry. Natomiast pod górę albo pod wiatr, to była katorżnicza

praca. Ale umiałem sobie z tym potwornym wehikułem radzić, bo miałem dużą siłę w nogach i

sporą pojemność płuc.

A propos różnych wynalazków - jest takie pytanie: - Kto wynalazł rower? Odpowiedź jest

humorystyczna: Ruski na strychu... u Niemca. Tu muszę stwierdzić, iż rzeczywiście Niemcy mieli

dużą ilość rowerów. Więc prawie wszyscy chłopcy z naszej dzielnicy też je mieli.

Wyścigi kolarskie rozgrywaliśmy w dwóch etapach. Start do pierwszego następował przy

wyjeździe z „naszego” zaułka Ogrodowej i jechało się tą ulicą do Suwalskiej, a potem do

miejscowości Sędki, gdzie na moście była meta.

Drugi etap był trasą powrotną. Przejeżdżaliśmy więc łącznie dystans około 18 km. Najczęściej

wyścig był drużynowy, po trzech zawodników w drużynie. Sumowało się miejsca trzech członków

drużyny i zwycięstwo odnosiła drużyna z najmniejszą sumą punktów. Dobór do poszczególnych

ekip odbywał się w taki sposób, iż najpierw wybierano 5-6 kapitanów drużyn czyli tzw.

rozstawionych i losowo ustalano kolejność dobierania pozostałych zawodników.

Zgodnie z tą zasadą kapitanowie dobierali w swojej kolejności po jednym zawodniku w 1 turze, a

następnie w odwrotnej kolejności w 2 turze dobierania. Gwarantowało to mniej więcej jednakowy

poziom wszystkich drużyn i zawody były zacięte.

W podobny sposób następował podział całej grupy na dwa zespoły np. piłkarskie. Wówczas

dwóch ustalonych kapitanów dobierało kolejno po jednym zawodniku do swego zespołu - aż do

wyczerpania grupy.

16. Żeglarstwo.

W wieku 13 lat z kilkoma kolegami z naszej grupy (w tym także z bratem Witkiem) przeszedłem

przeszkolenie żeglarskie w ośrodku LPŻ czyli w Lidze Przyjaciół Żołnierza, która w późniejszym

okresie zmieniła nazwę na Ligę Obrony Kraju (LOK).

Do dzisiaj przystań ta znajduje się na półwyspie jeziora Ełk - obecnie w pobliżu nowej plaży

miejskiej. Przez dwa lata, głównie w okresie wakacji, szaleliśmy po jeziorze na tzw. „szóstce”

czyli szalupie 6-cio wiosłowej z masztem i półrejowym ożaglowaniem. Czasami udało się

wypłynąć w 2-3 osoby „Omegą”, czyli jednostką dostojną i z racji sporej powierzchni żagla w

stosunku do łódki - dość trudnej w żeglowaniu. Ale nie mieliśmy jakichś większych wpadek.

Przy ciężkich warunkach atmosferycznych pływaliśmy też dużą szalupą dwumasztową -

„dziesiątką", bo tyle było wioseł do obsługi tej łodzi. Ubierało się wtedy grube ubrania brezentowe

- „sztormowe” i „pirackie”, bo wymalowane miały różne znamiona pirackie np. twarz jednookiego

pirata, trupią czaszkę z piszczelami, bosmana z drewnianą nogą itp.

Na tej szalupie poznałem Jurka Januszewskiego, z którym później uczyłem się w technikum. Był

14

Page 15: Wspomnienia - lata szkolne

„z miasta”, bo tak nazywaliśmy wszystkich, którzy nie byli z „Zatorza”. Miał on taką przygodę, iż przy silnym przechyle łodzi (dodatkowo uzyskanym przez wybranie „na blachę” żagli), nagle pękł

mu rumpel, który przy takim przechyle trzeba było utrzymywać w pozycji odchylonej od kursu o

około 45º, używając przy tym sporej siły.

I nagle Jurek z połową rumpla w rękach majtnął nogami nad rufą i trzeba było robić akcję

ratunkową „człowiek za burtą”. Było to dość utrudnione, gdyż nie było na łodzi drugiego drzewca,

które można byłoby osadzić w sterze. Później zawsze braliśmy jedną parę wioseł jako zapas

awaryjny. Ale wszystko skończyło się dobrze, chociaż przy silnym wietrze i dużej fali

manewrowanie łodzią z uszkodzonym sterem nie było łatwe. A Jurek miał przecież na sobie ten

strój piracki, który po nasiąknięciu wodą bardzo utrudniał utrzymywanie się na powierzchni. Jak

więc widzimy - umiejętność pływania jako jeden z warunków uczestnictwa w kursie żeglarskim,

miało swoje uzasadnienie.

17. Wędkarstwo.

Od najmłodszych lat jeździłem z Tatą „na ryby”. Było to „czyste wędkarstwo”, bo tak naprawdę

nigdy nie byłem kłusownikiem. Nie stawiałem żadnych siatek, sznurów, nie puszczałem pęczków

węgorzowych, nie biłem ryb prądem.

A wszystko zaczęło się od tego, iż Tata zawiózł mnie „kolejką” do Mrozów Wielkich, gdzie miał

drugą łódkę „jeziorową”. Pierwszą miał na rzecze Ełk, wówczas dzikiej, nie uregulowanej,

głębokiej, mającej stare odnogi i duże rozlewiska. I bardzo rybnej - w latach czterdziestych

oczywiście.

Miałem wówczas 6 lat. Wypłynęliśmy na jezioro, znaczy na łowisko jakieś i Tata założył na „moją”

wędkę przynętę czyli robaka czerwonego, ustalił właściwy „grunt” czyli odległość od haczyka do

spławika i kazał mi ten spławik obserwować. Więc patrzyłem intensywnie na niego przez 2 może

3 minuty ... i nic się nie działo. Nawet nie drgnął. Więc zacząłem się rozglądać na wszystkie

strony, wypatrywać ptaszków w zaroślach, bo ładnie śpiewały, a my staliśmy dość blisko brzegu.

I całkiem przypadkowo zauważyłem, iż nie ma spławika. Więc pociągnąłem wędkę i zaczęło się

„szaleństwo”. Pierwszą moją rybą w życiu była dorodna płoć prawie kilogramowa. A Tata widział

wcześniej to branie i nawet słowa nie powiedział.

Tak więc emocje jakie wówczas przeżyłem - to było połknięcie dosłownego haczyka (nie tylko

przez tę płoć) - właściwie na całe życie.

Później - już jako kilkunastoletni chłopak - jeździłem kilka razy z kolegami do Romanowa,

Ciuchcią i tam łowiliśmy okazałe okonie w jeziorze - leżącym w samej wsi. Wędki były

leszczynowe, niektóre „lepsze” miały szczytówki z jałowca. Żyłki było tylko nieco więcej niż wędziska. Kładło się je na wodę po wejściu na głębokość „do kolan” tak, iż przynęty znajdowały

się już na tzw. spadzie czyli na pochyłości dna jeziora.

Siedzieliśmy sobie w grupie 10-osobowej przy ognisku, a któryś z nas (kolejno) dyżurował przy

wędkach. Na sygnał dyżurnego wszyscy biegli do swoich wędek i w ciągu kilkunastu minut

wyławiali po 5-7 okoni. Później znów następowała przerwa i siedzieliśmy przy ognisku. Po mniej

więcej pół godzinie znów okonie podchodziły pod nasz brzeg i była nowa seria brań. Wyjazdy

były na kilka godzin i każdy z nas miał kilka kilogramów ryb.

15

Page 16: Wspomnienia - lata szkolne

Klasztor Kamedułów.

Legenda, czyli Opowiadanie Starego Rybaka z Mazur.

W Polsce przedwojennej tylko w jednym jeziorze

występowała ryba o nazwie sieja - w Wigrach

koło Suwałk. Natomiast licznie występowała w

bardzo wielu jeziorach na Mazurach, wówczas

przynależnych do Prus Wschodnich. A sieja w

Wigrach była stąd, iż kiedyś, dawno temu

wyleciał sobie Diabeł ze swego siedliska, poleciał

na Mazury, tam złowił dorodną sieję i wracał do

siebie. Akurat gdy przelatywał nad jeziorem

Wigry, w położonym nad tym jeziorem

klasztorze Kamedułów, (w którym ostatnio

odpoczywał Jan Paweł II) zadzwoniły dzwony na

mszę. Diabeł wzdrygnął się z obrzydzeniem,...

sieja wypadła mu ze szponów i wpadła do

jeziora. Od tamtej pory w Wigrach jest sieja.

Jeśli ktoś nie wierzy w tę opowieść, proszę

dokładnie obejrzeć sieję zaraz po złowieniu.

Każdy natychmiast dostrzeże pięć cętek na jej

grzbiecie i jest to niezawodnie ślad szponów

diabelskich. A poza tym jest to bardzo smaczna

ryba, rzec można ... mazurska.

Humor. Czym się różni wędkarz od rybaka?

Wędkarz nosi wędki, a rybak - ryby!

Robiliśmy podobne wyprawy w inne miejsca - np. do Regielnicy, ale najlepsze wyniki były w

Romanowie. Jeździłem tam też z Tatą, ale na jezioro „w lesie” (nazwa właściwa Nieciecz). Było w

tym jeziorze bardzo dużo zatopionych drzew, głównie świerków, co uniemożliwiało rybakom

odłów ryb niewodem. A były tam poniemieckie karpie, o wadze nawet kilkunastu kilogramów. I

było także bardzo dużo okoni i szczupaków.

Rybacy, a szczególnie jeden o nazwisku nomen omen Rybas - mocno się zawzięli i najpierw

zaprzęgli do pracy ciągnik gąsienicowy „Staliniec” z pobliskiego PGR. A gdy pousuwali te

wszystkie świerki, przystąpili do odłowu tych wspaniałych karpi przede wszystkim. No i była

zabawa. Pierwszy zaciąg - dwie lub trzy sztuki.

Karpie „padały” płasko na dno, nosem w muł i sieć niewodowa przesuwała się im po grzbiecie i

była pusta, ale za to ze spodem mocno „zaszlamionym”. A jeśli jakieś sztuki trafiły do sieci - robiły

skok nad wodą i przeskakiwały górny brzeg sieci, mimo iż jeden z rybaków pływał małą łódką i

straszył je uderzeniami wiosła o wodę.

Zawziętość rosła. A wtedy jeszcze, w latach pięćdziesiątych, niewody ciągnęło się „ręcznie” za

pomocą kołowrotów. Praca była ciężka.

Dopiero po 5-6 zaciągach rybacy zaczęli „brać” rybę. Jezioro zostało „zbełtane” i dalej było jak w

znanym porzekadle o mętnej wodzie.

Przygoda z wędką trwała ponad 45 lat. Przez tak długi okres swego życia systematycznie i

często jeździłem na ryby. Zawsze mieliśmy kilka łódek, najczęściej trzy, na różnych jeziorach, bo

było nas, wędkarzy w rodzinie, czterech: Tata, ja oraz bracia Witek i Jurek.

Ten ostatni zapisał się do tego Bractwa znacznie później i jakoś z boku, bo w młodości nie jeździł

16

Page 17: Wspomnienia - lata szkolne

na ryby z Tatą, lecz zaczął wędkować z kolegami z pracy, głównie z braćmi Matyskami.

Wszyscy łowiliśmy głównie drapieżniki: szczupaki, okonie, sandacze i węgorze. Te ostatnie

okazjonalnie - gdy łowiło się wiosną „na żywca” względnie latem „na robaka”. Od połowy sierpnia

łowiło się już głównie na różne „blaszki” wahadłowe lub obrotowe, „kliny” własnej roboty lub „na

szarpaka” pod łodzią, a zimą z lodu. Z lodu stosowało się także techniki „rosyjskie” czyli różne

mormyszki i larwy ochotki.

Teraz od około 10 lat już nie jeżdżę na ryby. Najwyżej od czasu do czasu idę nad pobliską zatokę

naszego ełckiego jeziora i spędzam 2-3 godziny na świeżym powietrzu. Przy czym czasami udaje

się mi złowić kilkanaście wymiarowych płotek czy jakichś krąpików. I to wszystko co zostało z

Wielkiego Hobby.

18. Grzybobranie (inaczej: grzybów zbieranie).

Także bardzo wcześnie i też niejako zbiorowo robiliśmy „wypady” na grzyby. Czyli ciągle w gronie

tych samych kolegów z naszej grupy. Najczęściej jeździliśmy Ciuchcią do Sypitek i tam było 2 km

lasu w kierunku wsi Makosieje (Makoszeje- jak mówili Mazurzy).

Las ten był wówczas bardzo młody i zbieraliśmy grzyby „prawdziwe” - po kilkadziesiąt sztuk

dziennie. Bardzo często robiliśmy też wypady do Lipińskich Małych, już normalną koleją. Wtedy

zawsze wracaliśmy lasami wzdłuż toru do Ełku - 11 km marszu. Pieszo chodziliśmy do lasów pod

Przykopką, najczęściej nieco bliżej Ełku - w rejon za starą Stację Pomp dostarczających do

miasta wodę.

Gdy te wypady na grzybobranie robiliśmy w czasie wakacji - to cała grupa „nocowała” w obórce,

na poddaszu pełnym pachnącego siana, u Mieczkowskich ze Sportowej. W ramach tego noclegu

był także „obchód ogrodów” dla zaopatrzenia się w jabłka. Nad ranem biegliśmy też na nasze

kąpielisko i robiło się toaletę poranną często kończącą się szybką kąpielą w piekielnie zimnej

wodzie rzeki. Byliśmy dobrze zahartowani i odporni na jakieś tam drobne przeziębienia.

W czasie grzybobrania robiłem czasami sprawdzian spostrzegawczości. Polegało to na tym, iż przez jakiś czas chodziłem za którymś z kolegów i na jego trasie zbierałem ewentualnie

przegapione grzyby. Najlepsze rezultaty miałem, gdy szedłem za rudym Zenkiem Śnieżko.

Ponadto należał on do małej grupki tych kolegów, którzy w lesie gubili orientację. Większość chłopaków nie miała z tym żadnych problemów.

Także często jeździłem na grzyby z Tatą - do lasów bardziej oddalonych od Ełku. Później, już w

dorosłym życiu - na grzyby jeździłem przez wiele lat motorem. Do dzisiaj bardzo lubię

grzybobranie.

Rozdział III. "Najpierw nauka - potem praca" czy "los i łut szczęścia".

Najpierw nauka – potem praca - taką stosunkowo prostą zasadę postępowania stosowałem

właściwie całe życie. Najpierw dokładnie i sumiennie poznawałem przepisy i instrukcje

obowiązujące na konkretnym stanowisku, a dopiero potem – myślę, iż rzetelnie, wypełniałem

17

Page 18: Wspomnienia - lata szkolne

obowiązki służbowe lub zawodowe. A wynikało to między innymi z niżej opisanych doświadczeń

życiowych – i to od wczesnych lat młodzieńczych.

19. EGZAMINY - pech czy szczęście?

Tak naprawdę, to w tej materii miałem prawie zawsze pecha. Siedmioklasową szkołę

podstawową kończyło się egzaminem, oczywiście „końcowym” z dwóch przedmiotów:

matematyki i języka polskiego.

Jakieś sześć tygodni przed tym egzaminem otrzymaliśmy „tematykę egzaminów” czyli pełny i

obszerny zestaw pytań i zadań egzaminacyjnych. Spokojnie przygotowałem się z języka

polskiego i pominąłem w tym przygotowaniu 2 (słownie: dwa) tematy. No i oczywiście na dwa

tygodnie przed egzaminem Szanowna Pani Lewkowicz zadała mi ostatnie pytanie z 7-mej klasy i

dotyczyło to „Ojca zadżumionych” czyli jednego z tych nie przerobionych tematów. Mierna ocena

z tej odpowiedzi obniżyła mi ogólną ocenę „z IV okresu 7-mej klasy” do „dostatecznej”, co

niestety obligowało mnie do przejścia przez ustny egzamin końcowy. Nie było tam, na egzaminie,

już żadnych problemów, ale wcześniejszy „pech” był.

Również z matematyki wykonałem wcześniej wszystkie zadania egzaminacyjne, z wyjątkiem

„jednego” bardzo trudnego zresztą, do którego „podchodziłem” kilka razy, zanim wreszcie

skapitulowałem. No i oczywiście na egzaminie pisemnym natychmiast wylosowałem właśnie to

feralne zadanie. Jak pech to pech.

Jednakże moja ambicja, upartość i zasada „nie poddawać się do końca” przyniosła triumf, gdyż te fatalne zadanie rozwiązałem właśnie na tym egzaminie. No i ustnego egzaminu nie musiałem

zdawać. Już po skończeniu podstawówki, gdy dostałem się do „Kolejówki” w Olsztynie, Mama wyznała mi,

iż pan Kierownik szkoły podstawowej (ten od matematyki w naszej klasie) bardzo namawiał

Mamę, aby posłała mnie do Ogólniaka w Ełku i uzasadniał to tym, iż sam osobiście tego zadania

egzaminacyjnego też nie rozwiązał. I że mam duży talent do matematyki.

Na egzaminie wstępnym do Technikum - egzamin z polskiego był pisemny, a z matematyki dla

odmiany ustny. I jak później się dowiedziałem - trafiłem do profesora od fizyki. Miałem do

rozwiązania jakieś równanie kwadratowe, ale w takiej konfiguracji składowej, iż rozwiązałem je

bardzo szybko stosując tzw. skrócone wzory. No i temu fizykowi wzory te nie podobały się. Więc

natychmiast ponownie rozwiązałem to zadanie z użyciem „pełnych wzorów na deltę, x1 i x2”, co

dało taki sam rezultat i chyba nieco zdziwiło „fizyka”. Mimo to postawił mi tylko „trójczynę”, co z

kolei mnie nieźle zezłościło. Ale do Technikum zostałem przyjęty.

W trakcie „pobierania nauk” miałem takich przypadków jeszcze kilka. Więc tutaj miałem raczej

urozmaicone życie - nie byłem przez los rozpieszczany.

W drugiej klasie Technikum uczył nas „fizyk” (nazwiska nie pamiętam), którego hobby była

Astronomia i który w dzienniku lekcyjnym stawiał najprzeróżniejsze znaczki i symbole własne

zamiast oficjalnie stosowanych ocen. Jedną z takich ocen przypomniał mi rok później czyli już w

3-ciej klasie Pan Tadeusz Głuchowski, przezywany przez uczniów „ksiądz - pleban”, też fizyk.

Podszedł do mojej ławki i cicho zapytał:

Czy może mi "Pan" powiedzieć, co to za ocena: Leń z trzema wykrzyknikami?

(„ L E Ń !!! ”).

Taką mi bowiem ocenę wpisał "Astronom" przez całą długość rubryki w 1-szym kwartale 2 klasy.

I oczywiście na koniec tego okresu miałem „dwójkę”. Więc natychmiast nastąpiła „pełna

mobilizacja” i już w 2-gim okresie miałem czwórkę z tego przedmiotu. Tutaj muszę przyznać się

do dużej niesystematyczności w nauce, w tamtym przynajmniej czasie.

Podczas lekcji Algebry profesor zrobił nagle kolokwium czyli taką szybką klasówkę typu

„kartkówka”. I po dwóch zadaniach algebraicznych było trzecie trygonometryczne, w którym

trzeba było zastosować wzór na sumę kątów wierzchołkowych w wielokącie. Nikt tego nie

18

Page 19: Wspomnienia - lata szkolne

pamiętał, a przy braku podręcznika z Trygonometrii nie można było tego ściągnąć. Tu także się nie poddałem i wychodząc od trójkąta (suma ta = 180°) poprzez kwadrat (suma=

360°) i sześciokąt foremny, składający się przecież z 6-ciu trójkątów foremnych, wyprowadziłem

ten wzór od podstaw i zadanie zostało rozwiązane.

ΣKn =180*(n-2), gdzie n - ilość kątów wierzchołkowych.

Dostałem piątkę, a inni koledzy, którym natychmiast ten wzór przekazałem, dostali czwórki, mimo

iż „belfer” widział na początku, iż nikt tego wzoru nie pamięta.

I przyglądał się z uśmiechem moim wysiłkom dla jego odtworzenia. Te czwórki to były chyba za

sprawne i szybkie przejęcie wzoru (nikogo nie nakrył przy tej czynności).

Na maturze - podczas egzaminu ustnego z przedmiotu zawodowego jakim były Drogi kolejowe -

też mieliśmy 360 pytań egzaminacyjnych wcześniej nam przekazanych. Gdy pierwszych 2-ch czy

3-ch kolegów opuściło salę egzaminacyjną, szybko odkryłem, iż sposób grupowania tych pytań w

zestawy do losowania był niezwykle prosty:

x + 60 + 60, gdzie x to był jakiś nr pierwszy, np. 14 - 74 – 134 albo 185-245-305 itp.

Było tych zestawów 120, a zdających abiturientów - około 50. Wysokość kartki różnych zestawów

pytań była różna. Albo inaczej patrząc - paski papieru były i wąskie i szerokie, w zależności od

tego ile wierszy zajmowały wszystkie pytania w zestawie. Dokonując porównań ilości tekstu w

niektórych wysortowanych zestawach pytań - stwierdziliśmy, iż muszą być trzy zestawy z bardzo

dużą ilością druku, tak iż są praktycznie wielkości połowy kartki podaniowej (czyli w formacie A5).

We dwóch z Adasiem, a właściwie ze Stanisławem Zajączkowskim przez dobrą godzinę

obrabialiśmy te 9 pytań (tematów) z tych trzech zestawów. Pamiętam, iż w pewnym momencie

Adaś zapytał:

– A jak nam te zestawy zabiorą inni?

– Czyś Ty chory? - natychmiast odpowiedziałem –

- Przecież z psychologicznego punktu widzenia, nie może to nastąpić, bo taki szeroki zestaw

budzi raczej lęk i domniemanie, iż coś tam musi być trudnego, no nie? – .

I Adaś natychmiast się uspokoił. Tematy zresztą rzeczywiście nie należały do najłatwiejszych. Na

salę egzaminacyjną wpuścili nas dopiero gdzieś po czterech godzinach trwania egzaminu. I

rzeczywiście były trzy bardzo szerokie kartki. I były to „nasze tematy”.

Więc egzamin ustny zdaliśmy bezproblemowo na „pięć”. Ten egzamin zaliczam do „szczęśliwych” - chociaż „szczęściu” temu sam bardzo pomogłem

przez spryt i umiejętność praktycznego i logicznego kojarzenia pewnych faktów.

Dyrektor Masztaler coś chyba przeczuwał, więc dodatkowo kazał mi wyrysować układ rozjazdu

angielskiego i to w angielskim stylu czyli z iglicami poza granicami czworoboku. To jest zdanie

zrozumiałe dla zaawansowanych czyli Tych z wydziału dróg kolejowych. Reszta niech się tutaj

nie doszukuje jakichś błędów stylistycznych i spokojnie czyta dalej.

Rozdział IV. Sylwetki nauczycieli.

Wznowienie.

Od dwóch lat – nic tu nie pisałem. Teraz mamy już sierpień 2001r i z końcem tego miesiąca minie

akurat ROK czasu jak jestem na emeryturze kolejowej.

19

Page 20: Wspomnienia - lata szkolne

20. Układy: uczeń – profesor.

Wracając na moment do tematu: Egzaminy – pech czy szczęście? –przez całe niemal życie

wolałem zawsze dobre przygotowanie teoretyczne, praktyczne i zawodowe do różnych

czynności, egzaminów służbowych itd. niż liczenie na „łut szczęścia”. To był chyba efekt

praktycznych doświadczeń, w których "los raczej mi nie sprzyjał", ale także tej gry

psychologicznej między mną i profesorami, w ramach której najpierw wyzbyłem się

niesystematyczności w nauce, a potem narzuciłem sobie dość dobrą dyscyplinę działań. Ale

trwało to 3-4 lata – w czasie nauki w technikum kolejowym. Wydaje mi się, iż niżej opisane

zdarzenia były kamieniami milowymi w moim nazwijmy to – dorastaniu i kształtowaniu

osobowości. W tym rozdziale przedstawię moich nauczycieli, tych którzy mieli największy wpływ

na to "dorastanie".

W szkole podstawowej uczyłem się prawie zawsze „zrywami” – znaczy były dość długie okresy

przestojów w nauce, po których przychodziły krótkie okresy intensywnego nadrabiania zaległości.

Nie było to dla mnie uciążliwe, bo jednak materiału do przerobienia nie było aż tak dużo. Mowa o

przedmiotach ogólnych.

Natomiast w technikum gwałtownie wzrosła ilość przekazywanej wiedzy. Uczyłem się jeszcze w

starym cyklu technikum 4-letniego i przez 6 dni w tygodniu miałem 46 godzin lekcyjnych zajęć. Ogromna ich ilość to były bardzo różne przedmioty zawodowe i w dodatku było ich wiele. To był

bardzo gwałtowny wzrost obciążenia pracą umysłową. Pamiętam, iż pierwsze dwa miesiące

nauki w technikum, to było dostrajanie umysłu do tej ciężkiej pracy i narzuconego rytmu.

Więc chodziłem wówczas taki lekko otumaniony – bez zwykłej świeżości i jasności myślenia. Ale

za to później, gdy już dostroiłem się do wdrożonego rytmu – pracować mogłem intensywnie i

wydajnie, a także długo.

Więc znów powróciłem do nierytmicznego „pobierania wiedzy”, chociaż okresy przestojów były

teraz wyraźnie krótsze. Dotyczyło to zwłaszcza pierwszego okresu roku szkolnego (pierwsze 2,5

miesiąca po wakacjach), gdyż był to ciągle okres taki raczej rozruchowy.

We wrześniu i w październiku było przeważnie jeszcze lato, ładnie nazywane "babie lato".

Pogoda była jeszcze piękna, chociaż znana częściej pod nazwą „polska złota jesień”, więc i zapał

do nauki był także letnio-wakacyjny.

21. Instalacje budowlane.

Tak więc będąc już w 2 klasie, na koniec tego jesiennego okresu zaliczyłem sobie chyba z pięć ocen niedostatecznych.

A tu nagle ogłoszono w szkole, iż uczniowie, którzy mają więcej niż dwie bomby – mogą być pozbawieni prawa do internatu. Zobaczyłem siebie jak mnie Tata zabiera ze szkoły – bo nie było

nas stać na prywatną stancję.

Nie było innego sposobu jak udać się do Dyrektora – Jana Masztalera, zwanego przez uczniów

„Koniem”. Nawet nie wiem skąd się to przezwisko wzięło. Miał je od dawna.

Przez dwa dni robiłem rozeznanie u sekretarki dyrektora (chyba pani Marysi !?) i na wizytę

zdecydowałem się dopiero w trzecim dniu, dzięki zresztą pani Marysi, która wcześniej odradzała

to spotkanie ze względu na nienajlepszy humor pana dyrektora.

Zostałem przyjęty przez „Konia” nawet życzliwie, bo chyba trochę mnie lubił i w gabinecie

wspólnie przeglądaliśmy dziennik lekcyjny, a ja pokornie tłumaczyłem przyczyny tych złych ocen.

Nagle dyrektor wykrzyknął:

- A tutaj co takiego? – bo trafił akurat na stronę przedmiotu "Wodociągi", gdzie były kolejno takie

oceny:

3+, 4, 3+, 2 i niestety na koniec okresu też 2.

Wytłumaczyłem więc mu, iż te początkowe oceny udało mi się uzyskać jakoś w pierwszej połowie

okresu, więc spocząłem na laurach. Już do końca okresu przedmiotu tego nie uczyłem się.

20

Page 21: Wspomnienia - lata szkolne

Ponadto na lekcjach inż. Pilkowskiego już nie za bardzo uważałem i po cichu rozwiązywałem

mnóstwo krzyżówek, bo akurat to było w tym czasie moim dość poważnym zainteresowaniem.

Dosłownie na ostatniej lekcji w okresie profesor wyrwał mnie do odpowiedzi i gruntownie

sprawdził moje wiadomości. Potem wstawił mi dwóję i na koniec okresu też, mimo, iż „średnia”

ocen wskazywała na „mocną trójkę”.

Trochę byłem zdziwiony – kiedy dyrektor Masztaler aż dwukrotnie mnie pytał, czy nie mam żalu

do profesora Pilkowskiego o tę końcową ocenę. Więc zgodnie z własnym sumieniem, własnym

obiektywnym odczuciem układów między uczniem, a profesorem – odpowiedziałem całkiem

szczerze, że nie mam.

Uzasadniłem to nawet w ten sposób, iż stosunki uczeń – nauczyciel bardzo często oparte są na

zasadach jakiejś rywalizacji, trochę podobnie jak w sporcie, chociaż czasami (raczej rzadko) są

przypadki totalnej wojny. W tej rywalizacji uczeń chce nauczyciela przechytrzyć, a profesor

powinien dążyć, aby do tego nie doszło. No i właśnie zaistniał taki przypadek, w którym akurat

profesor był górą.

Więc jakie tu mogą być moje pretensje?

Trzeba zwycięzcę nagrodzić oklaskami, a samemu wziąć się do roboty czyli do nauki w II okresie

szkolnym, co solennie dyrektorowi obiecałem i równocześnie przyrzekłem wszystkie bomby

poprawić co najmniej na trójki, a resztę przedmiotów też podciągnąć wyżej.

Zawarliśmy więc taką umowę i dyrektor obiecał zostawić mnie w internacie.

Dopiero teraz zorientowałem się, iż w gabinecie jest – przy drzwiach – profesor Pilkowski, a więc

był świadkiem tej mojej wypowiedzi o jego osobie, a która bardzo spodobała się Masztalerowi i

kazał mi dwukrotnie ją potwierdzić, bo pewnie wtedy wszedł do gabinetu profesor Pilkowski,

czego nie zauważyłem.

I rzeczywiście II okres tego roku szkolnego był przeze mnie przepracowany bardzo solidnie,

uzyskałem doskonałą średnią ocen 4,3 (w starej przecież skali 2 do 5).

Ale wystąpił jeszcze jeden aspekt tej sprawy. Otóż nie tylko dyrektor, ale głównie profesor

Pilkowski był najbardziej zadowolony z tej mojej wypowiedzi w gabinecie.

A objawiło się to w sposób nieoczekiwany – do końca tego roku, a także w roku następnym – nie byłem w ogóle przez profesora wyrywany do odpowiedzi. Początkowo było to nawet męczące, a

potem już do tego przywykłem, tak samo jak do bieżącej nauki JEGO PRZEDMIOTÓW. Tu

profesor znów ze mną wygrał, bo postawił na moją ambicję i rzetelność. I zmusił mnie do tej nie

lubianej systematyczności, aby broń Boże, nie zawieźć zaufania profesora – nawet w najbardziej

nieoczekiwanym momencie. Od tego spotkania w dyrektorskim gabinecie taka jakaś cieniutka

niteczka porozumienia istniała między nami już do końca i obaj o tym doskonale wiedzieliśmy.

Prof. Pilkowski miał taki zwyczaj, iż na ostatniej lekcji danego przedmiotu w "okresie szkolnym"

dokonywał publicznie podsumowania i końcowego ustalenia oceny "za okres". Najczęściej

padało pytanie:

- Akacki! Co chcesz mieć za okres? - i uczeń z Prostek sam oceniał swoje szanse:

- "Trójkę", Panie Profesorze!

- Dobrze! Masz "trójkę" - zgadzał się Profesor. Potem był kolejny uczeń z dziennika:

- Bralski! A jak Ty się czujesz?

- Na "czwórkę" Panie Profesorze - odpowiadał Tadzio B.

Gdy Profesor uważał, iż uczeń zawyża swoją "ocenę" - to najczęściej były zadawane jakieś pytania dodatkowe i od jakości odpowiedzi zależało, czy uczeń otrzymywał 4-kę czy 3-kę. Często

było przy tym sporo humoru. Bo profesor miał "gumową" twarz i stroił ją w bardzo różne "miny":

zdziwienie, pełne zaskoczenie, czasami oburzenie, za chwilę minę tak smutną jak na pogrzebie -

bo trzeba było odrzucić sugestie ucznia i wlepić mu "dwóję". W innym przypadku był pełny,

radosny uśmiech i uczeń otrzymywał "piątkę".

Alfabet dziennika lekcyjnego kończył się na Stefanie Zygmuntowskim

- A Ty Robaczku co chcesz mieć? - pytał profesor.

- Czwórkę - śmiało odpowiadał uczeń.

21

Page 22: Wspomnienia - lata szkolne

- Prawie dobrze! - rozważał profesor: - Więc odpowiedz na jedno pytanie: dostaniesz "czwórkę",

a jak nie: będzie "trójka".

- No więc powiedz mi Synu: ... - Czy pchła ma kiszki?

- Ma! - prawie bez namysłu odpowiedział Stefan, też krztusząc się ze śmiechu.

- O! Waryiat! - wykrzykiwał profesor do już wcześniej nieźle rozbawionej sali.

- A skąd wiesz? - pytał Profesor.

- Niestety jest to drugie pytanie, na które nie muszę odpowiadać - należy mi się "czwórka". I

Rezolut Zygmuntowski po takiej argumentacji otrzymał tę notę.

22. Profesorka matematyki.

W III klasie technikum matematyki uczyła mgr Irena Pylińska. Dojrzała kobieta w wieku około 25

lat – panna. Ta „dojrzałość kobieca” charakteryzowała się tym, iż figurę miała lepszą nawet niż Marylin Monroe, a podkreślana była jeszcze bardziej spódniczkami właśnie w stylu tej znanej

aktorki amerykańskiej czyli doskonale dopasowanymi w talii i na biodrach, a zwężanymi w

kierunku kolan, co znakomicie opinało także zgrabne uda.

Ale niestety zabrakło do tego pięknej twarzy. Nos był przede wszystkim zbyt duży i ostry oraz

nieciekawa cera rudawej blondynki. Mimo to wielu moich kolegów nie mogło powstrzymać naturalnego odruchu i szło za Panią Profesor, gdy zmierzała po schodach do pokoju

nauczycielskiego w sposób naturalny kołysząc biodrami, gdyż takiego chodu wymagała

konstrukcja noszonych spódnic.

Profesor Irena przerabiała z nami w tej klasie działy matematyki – logikę i geometrię analityczną.

Pewnie większość czytelników przypomni sobie, iż był to wstęp do matematyki wyższej – sam już tego nie pamiętam.

Ale charakteryzował się tym, iż było tam mnóstwo teorii typu logicznego, a prawie w ogóle nie

było zadań. Formułki logiczne należało wbijać w pamięć niemal mechanicznie i systematycznie.

A u mnie z tą systematycznością nadal nie było zbyt ciekawie.

Akurat przerabiałem książkę Szach i Mat dla dobrze zaawansowanych szachistów – czyli

studiowałem mnóstwo partii oraz konkretnych pozycji na szachownicy podawanych w tej książce.

Partie były usystematyzowane wg pewnych reguł teorii gry w szachy – w środkowej fazie partii.

Oczywiście nie mogłem tego robić na rzeczywistej szachownicy, ale od czego jest wyobraźnia?

Ponadto co kilkanaście posunięć podawany był aktualny diagram z pozycją analizowanej partii.

Wyćwiczyłem przy okazji wyobraźnię i mogłem dość szybko przeanalizować nawet do kilkunastu

posunięć w 2 do 3 wariantów możliwej gry obu stron, w czym bardzo przydatne były podawane

zasady z teorii gry. Praca ta wymagała bardzo dużej koncentracji umysłu tylko w tym

wyznaczonym celu.

Niestety profesor Irena miała taki zwyczaj – iż gdy przepytywany przez nią uczeń nie znał

odpowiedzi na zadane pytanie – natychmiast właściwą odpowiedź musiał dać najlepszy

matematyk w klasie, czyli ja. I moje analizy szachowe były brutalnie przerywane przez

konieczność powrotu do rzeczywistości i odpowiedzenia na pytanie, którego nawet nie słyszałem,

a które Pani Profesor musiała, ku uciesze całej klasy – jeszcze raz powtarzać. Ten zwyczaj pani Ireny zmuszał także mnie do pełnej systematyczności w nauce przedmiotu. I te

ciągłe wyrywkowe pytania przestały mi się zupełnie podobać.

Przemyślałem sprawę dokładnie i postanowiłem „inteligentnie” odzwyczaić panią profesor od

podanego wyżej zwyczaju – jeśli nie całkowicie, to przynajmniej od pominięcia w tym mojej

osoby. Zacząłem od mocnego uderzenia. Byłem normalnie w szkole, ale gdy tylko przychodziła

lekcja matematyki – opuszczałem klasę.

Najczęściej szedłem na salę gimnastyczną, gdzie dwóch naszych kochanych belfrów od ćwiczeń

22

Page 23: Wspomnienia - lata szkolne

cielesnych (Troicki, Lempke) nigdy nie pytało dlaczego znalazłem się tam akurat z jakąś inną

klasą, tylko legalnie włączali mnie do zajęć. Miałem więc odskocznię od zajęć umysłowych

(znaczy matematycznych) i wyżywałem się fizycznie w grze w siatkówkę czy w kosza albo w

innych jeszcze ćwiczeniach które lubiłem.

I tak było przez ponad miesiąc. O dziwo, pani Irena nie wykazywała moich nieobecności – w

dzienniku lekcyjnym. W świetle adnotacji tam czynionych byłem obecny na lekcjach matematyki.

Uznałem, iż zastosowana przeze mnie taktyka jest właściwa. Muszę tu dodać, iż pomimo nie

chodzenia na zajęcia z matematyki – po południu, w internacie, zawsze i natychmiast

odpisywałem od Adasia (Stanisława Zajączkowskiego) wszystkie kolejne wykłady i przyswajałem

je w pełni, uzupełniając dodatkowo z podręcznika matematyki i przerabiając znajdujące się tam

ćwiczenia i zadania. Byłem więc z matematyką na bieżąco. Ale zauważcie, iż ta rozpoczęta

walka psychologiczna – mnie przede wszystkim zmuszała do systematycznego uczenia się.

Zbliżał się koniec okresu i pani Irena, która nota bene też mieszkała w naszym internacie

wspólnie z polonistką Aliną Wiśniewską – zorganizowała dodatkowe lekcje popołudniowe dla

słabszych uczniów.

Traf chciał, iż akurat świetlica ogólna była zajęta przez jakieś koło zainteresowań, więc pani

profesor „wparowała” do naszej sali – bo u nas były 2 duże stoły przy których mogło się zmieścić nawet do 12 osób.

I oczywiście natychmiast mi zaproponowała, abym został na tych wykładach i ćwiczeniach. Po

okresie mniej więcej półgodzinnego wykładu uczniowie przystąpili do ćwiczeń – rozwiązania

zadania z omawianego tematu.

Dotychczas nie brałem aktywnego udziału w lekcji – teraz jednak bardzo szybko rozwiązałem

zadanie i przy drugim stole zacząłem swoim kolegom dokładnie i precyzyjnie wyjaśniać na czym

polega sens zadania, jakie elementy wiedzy logicznej i teoretycznej trzeba znać (podałem je z

pamięci) i zastosować przy rozwiązywaniu. W chwilę potem jeden z tych moich słuchaczy

„chwycił ten sens” i zaczął to jeszcze prościej wyjaśniać najbliższemu koledze. W krótkim czasie

– nasz stół rozgryzł ten problem do końca.

Gdy pani profesor uporała się z tym zadaniem przy swoim stole i dla treningu przerobiła jeszcze

dwa podobne zadania –wychodząc już z sali – poprosiła mnie, abym zaczął już przychodzić na

matematykę. Obiecałem solennie.

Już na pierwszej lekcji przekonałem się, iż Pani Profesor wcale nie odstąpiła od swego zwyczaju

i nadal wyrywa do uzupełnienia lub poprawienia odpowiedzi – dobrego matematyka w klasie,

drugiego po bogu – Felka Falkowskiego. Ja ten problem miałem na zawsze z głowy i mogłem

swobodnie rozwiązywać krzyżówki lub zadania szachowe, nawet za bardzo się z tym nie kryjąc.

23. "Kurant".

W IV klasie technikum matematyki uczył nas profesor Benedyczak. Przepraszam, jeśli przekręciłem trochę nazwisko, ale działo się to jednak ponad 40 lat temu.

Była to bardzo ciekawa postać – średniego wzrostu grubasek, miał ogromny defekt – „kosmiczny

zez”, bo przy w miarę normalnej pozycji głowy, jedno oko patrzyło w bok i w górę, penetrując

rejon zetknięcia się ściany z sufitem, a drugie oko spoglądało w drugą stronę i w dół, jakby

najbardziej interesującym elementem w sali była listwa przypodłogowa.

Ponadto głowa wykonywała niesamowicie dużo ruchów przyjmując mnóstwo różnych pozycji, w

zależności od tego gdzie akurat profesor kierował swoje zainteresowanie i wzrok. Kolegom ręce

opadały, bo nie bardzo można było ściągać w czasie niezliczonej ilości „kartkówek” jaką nam

serwował w ciągu roku.

23

Page 24: Wspomnienia - lata szkolne

Bo profesor Kurant normalnie nie przepytywał uczniów, lecz stan ich wiedzy badał właśnie

kolokwiami – jak sam te klasówki nazywał.

A przezwisko Kurant miał dlatego, iż lekcję zaczynał od uruchomienia pozytywki w zegarku,

chyba drogim, marki Paul Bearre (nie znam oryginalnej pisowni nazwiska), w podwójnej kopercie,

na grubym łańcuszku. Ten Paweł Bire miał chyba z tuzin melodyjek w pozytywce. Profesor

zaczynał lekcję słowami:

- No to dzisiaj zagramy ..., tu wymieniał nazwę utworu i uruchamiał mechanizm w zegarku.

Bardzo szybko powstał taki układ między mną i profesorem, iż gdy tylko zarządzał swoje słynne

kolokwium, padała druga komenda:

- Citko, jesteś wolny!-.

Oznaczało to zwolnienie mnie ze sprawdzianu i mogłem robić co chciałem. Najczęściej i jak

zwykle szedłem na salę gimnastyczną.

To wyrzucanie mnie z klasy było przemyślane i uzasadnione. Wcześniej zawsze udawało mi się

pomóc kolegom w rozwiązywaniu zadań, podrzucić jakąś ściągawkę itp. niezbyt legalne czyny.

Profesor szybko się w tym zorientował i stąd te moje zwolnienia z lekcji.

24. Polonistka.

Języka polskiego uczyła polonistka Alina Wiśniewska, a jej mąż też dorywczo uczył jakiegoś przedmiotu zawodowego, ale na wydziale ruchu, gdyż w naszym technikum było bardzo wielu

wykładowców – normalnie pracujących w DOKP Olsztyn.

Małżeństwo to jednak rozpadło się i od czasu gdy byłem w III klasie, pani Alina zamieszkała –

wspólnie z Ireną Pylińską w szkolnym internacie. Kilka lat później pani Alina wyszła ponownie za

mąż, za Tadeusza Głuchowskiego, fizyka naszego technikum, też mieszkającego w internacie,

który dodatkowo pełnił tam funkcję kierownika.

Polonistkę naszą ceniłem za dobre poczucie humoru, rozsądne podejście do uczniów i dobry

sposób przekazywania wiedzy. Kiedyś, gdy po raz któryś tam z rzędu wpisywała mi czwórkę jako

ocenę z danego okresu szkolnego, powiedziała:

- Mikołaj! Ty powinieneś łatwo podciągnąć się do oceny – pięć. - Prawdopodobnie Pani Profesor ma rację - odpowiedziałem - ale jednak wolę matematykę.

Pamiętam, iż bardzo był tą wypowiedzią zbulwersowany Felek Falkowski, który miał pogląd, iż każdy belfer uważa swój przedmiot za najważniejszy w szkole. Pogląd wyraźnie asekurancki, w

ogóle nie widział realizmu i obiektywizmu pani profesor Aliny.

Ta moja wypowiedź wcale nie popsuła wzajemnej sympatii jaka była w układzie: uczeń –

nauczyciel.

Podczas ogłaszania wyników pisemnego egzaminu maturalnego z polskiego, pani Alina

powiedziała:

- Mikołaj: - pięć! I jak zwykle wszystko napisane bardzo treściwie, bez jednego zbędnego słowa, z

precyzją matematyczną – .

Bardzo obiektywna wypowiedź. A w czasie egzaminu ustnego – akurat w obecności przedstawiciela Ministerstwa Komunikacji –

po uzyskaniu oceny 4 za rozbiór gramatyczny zdania, oceny 5 za omówienie życia i twórczości

Adama Mickiewicza, trzeci temat dotyczący Ludzi Bezdomnych Żeromskiego oddałem walkowerem, bo akurat tej powieści nie czytałem, a jedynie mogłem co nieco powiedzieć na ten

temat z omówień w klasie, a więc cudze opinie i sądy.

Profesor Alina zaczęła mnie nawet lekko ciągnąć za język, wówczas przedstawiłem jej taką

argumentację:

– Droga Pani Profesor! W dotychczasowych odpowiedziach zrobiłem bardzo dobre wrażenie i na

Pani, i na naszym Gościu, więc po co te wrażenie mam teraz popsuć jakimiś niepełnymi, bo

jeszcze nie przemyślanymi do końca, wypowiedziami na temat utworu Żeromskiego, za co w

konsekwencji otrzymam najwyżej ocenę 3, a która przecież nie zmieni ogólnej oceny maturalnej.

– Albowiem aktualne oceny 4, 5, 2 ( z tym walkowerem) za trzy tematy plus 5 za temat pisemny

24

Page 25: Wspomnienia - lata szkolne

dają sumę 16 czyli średnia wyjdzie: czwórka.

Dziękuję za uwagę.

I takie podejście chyba także spodobało się egzaminatorom.

25. Inni nauczyciele.

Wyżej wymieniłem kilku zaledwie profesorów. A przecież były w szkole jeszcze inne osobistości.

„Mostów Kolejowych” uczył „Kajtek” Bielewicz, a przezwisko wynikało z jego niskiego wzrostu i

dużej ruchliwości. Był to pedagog doskonale panujący nad klasą i uczniami. Tylko raz udało się

naszej, bardzo zgranej klasie – wciągnąć Kajtka w dyskusję na zupełnie inny, poza przedmiotowy

temat i prowadzić tę dyskusję w bardzo ciekawy sposób, tak iż lekcja przebiegła niepostrzeżenie.

Gdy profesor Bielewicz ocknął się wreszcie i chciał powrócić do normalnych zajęć – rozległ się

dzwonek oznajmiający koniec kolejnych 45 minut w szkole. Reakcja profesora była spontaniczna

i zupełnie niespodziewana:

- O kurwa! Co za klasa! Ale klasa … - powiedział, chwycił dziennik i wybiegł z klasy.

Na usprawiedliwienie profesora mogę dodać, iż klasa była czysto męska, bez dziewczyn, gdyż na

naszym wydziale było ich niewiele i uczyły się w sąsiedniej, równoległej klasie. Więc użyte

słownictwo nie raziło w ogóle i jakoś dobrze przekazywało i stan zaskoczenia, i zdziwienie i

wreszcie podziw dla klasy.

Drogi kolejowe – główny przedmiot zawodowy. W II klasie przyszedł nowy wykładowca i

przedstawił się klasie:

- Jestem mgr inż. Jerzy Nadolski, będę Was uczył z przedmiotu „Drogi Kolejowe”-

I od razu wyczułem, iż lekcje będą nudnawe.

Ale w następnych latach przedmiotu tego uczył już inż. Kucharski, nie wiem czy magister, bo aż tak dokładnie nie przedstawił się. Był on w tym czasie naczelnikiem Oddziału Drogowego w

Olsztynie, czyli dużego kolejowego zakładu pracy. I miał sympatyczny, lekko dobrotliwy, nieco

ojcowski stosunek do uczniów.

Kolejowych Maszyn Budowlanych uczył inż. Balczunas. Bardzo przystojny facet, na oko widać było duże wysportowanie i sprawność fizyczną. Być może ćwiczył samoobronę opartą na

wschodnich sztukach walki, gdyż od czasu do czasu demonstrował klasie skuteczne chwyty

obronne w stylu judo.

Wychowawcą klasy był Goszczyński, który później był też wicedyrektorem szkoły. Był to facet

wysoki i szczupły – z zawsze „niebieską” twarzą, gdyż taki kolor policzków nadawał ciemny,

gęsty zarost – starannie zresztą wygolony. Uczył nas „Mechaniki”, która była bardzo przydatna

przy wytrzymałościowych obliczeniach elementów nośnych mostów kolejowych, obciążanych

przecież dynamicznie pociągami. Kiedyś któryś z nauczycieli dyrekcyjnych – tzn. pracujących w

DOKP Olsztyn i równocześnie uczących w technikum, zapytał:

- Kto jest Waszym wychowawcą klasy?

A Tadzio Bralski odpowiedział: - Profesor Miszkinis!

Wypowiedź wzbudziła sporą wesołość w klasie. Miszkinis – to był autor podręcznika do

mechaniki. Ale był przecież u nas Balczunas, też litewskie nazwisko, więc Tadkowi się to

wszystko pokręciło…

Profesor Goszczyński wchodzi do klasy, wypuszcza powietrze przez luźne wargi, co powodowało

taki specyficzny furczący dźwięk.

Oj! Niebezpieczeństwo! Będą cięcia, czyli ostre przepytywanie uczniów …

Więc kolega Rojek, sąsiad profesora – bo mieszkał w sąsiednim bloku, woła:

- Panie profesorze! Panie profesorze! Słyszał Pan? W naszej dzielnicy biega wściekły pies i

milicja nie może go złapać.

25

Page 26: Wspomnienia - lata szkolne

No i profesor przeprasza klasę i szybko wychodzi.

Lekcję mamy z głowy. A wszystko dlatego, iż w tym czasie córeczka profesora ma zwyczaj bawić się w piaskownicy…

Miernictwo – ciekawy przedmiot z zakresu geodezji. Uczył go naczelnik Oddziału Geodezyjnego

PKP w Olsztynie – W Gaszkiewicz zwany Milimetrem. Tym razem przezwisko wynikało ze

słusznego wzrostu profesora, prawie dwumetrowego, ponieważ 2m oznacza też „mm” („dwa m”

inaczej zapisane). Pan Gaszkiewicz jednocześnie uczył rysunku technicznego. Na naszych

rysunkach stawiał oceny i składał podpis –parafę. Były to zawsze dwie litery z kropkami –

W.G.

Ciekawostką było to, iż były zawsze jednakowe. Wielokrotnie nakładałem na siebie dwa takie

podpisy i patrzyłem pod światło – były JEDNAKOWE wielkością i odstępami.

Miałem też taki przedmiot: Geologia czyli nauka o budowie Ziemi, teorie jej powstania wg różnych

uczonych, ukształtowanie powierzchni i zasoby naturalne. Uczył tego pan Ostrowski, jeden z

najstarszych (wówczas) nauczycieli w szkole. Prowadził też specyficzny dział w szkole:

mundurówkę czyli kolejowe ubrania dla uczniów.

Były to normalne mundury kolejowe ozdobione emblematem szkoły na czapce i pagonach – litery

TKMK na obręczy koła kolejowego i jakieś inne jeszcze elementy wskazujące na szkolne

pochodzenie (otwarta książka?). Nie mam niestety takiego emblematu, a pamięć jest zawodna.

Ponadto na rękawie nosiło się odpowiednią ilość „krokiewek” (V znak sierżanta) wskazującą rok

nauki.

Uczniowie dążyli do maksymalnego poprawienia wyglądu, więc była moda na noszenie białych

szalików, co ładnie kontrastowało z granatowym mundurem. Mundur był dopasowywany czyli

przerabiany u krawca, więc młodzież szkolna dobrze prezentowała się np. podczas zbiorowego

przemarszu szkoły.

Pamiętam takie zdarzenie, iż wraz z Leonem Szymaniakiem wchodziliśmy do budynku Poczty.

Tuż przed wejściem – z budynku wyszedł marynarz w stopniu bosman-mat czyli zawodowy

podoficer marynarki wojennej i na nasz widok automatycznie zasalutował, więc my też niemal

automatycznie odpowiedzieliśmy. Tylko później ze dwa razy oglądał się za nami. I

uśmiechnęliśmy się do siebie. Też miał biały szalik pod granatowym mundurem.

Duży dział przedmiotów z budownictwa: fundamentowanie, żelbet, ustroje budowlane

wykładał nam inż. Turowski (mam nadzieję iż nazwisko jest bezbłędne). Tutaj jest ciekawostka.

Inż. Turowski jako dziecko wyjechał podczas I wojny światowej z rodzicami do Francji. Tam

zdobył też wykształcenie i tytuł inżyniera budownictwa.

Do Polski powrócił po II wojnie światowej i trafił do naszej szkoły. Pierwszy tydzień albo i dwa był

trudny dla nowych słuchaczy profesora ze względu na "nosową" czyli francuzką wymowę

polskich wyrazów. W pierwszej chwili nie rozumiało się, co inżynier mówi. Potrzebne było właśnie

takie około dwutygodniowe osłuchanie wymowy.

Potem było już normalnie, ale czasami zdarzało się profesorowi wtrącać zwroty lub nazwy czysto

francuskie. "Sedą, Pietrzak! Sedą" - słychać było polecenie, gdy kolega Pietrzak lekko

zdenerwował profesora i ten kazał mu siadać. Podaję to w formie fonetycznej, bo francuski jest

dla mnie językiem zupelnie abstrakcyjnym, zwłaszcza w pisowni.

Z nazw urządzeń budowlanych zapamiętałem określenie "la mutą" co dosłownie oznacza

"baran", ale we Francji określa też część roboczą kafara, odpowiednik polskiej "baby". Te

francuskie określenie używaliśmy czasami także dla oceny wiadomości kolegi: "że sui la mutą" -

co miało oznaczać: "jesteś baran" w sensie polskim: "jesteś głąb". Tylko za polskie określenie

można było się obrażać, a na francuskie patrzyło się z przymrużeniem oka.

Nauka przedmiotów budowlanych w latach 50-tych była o tyle trudna, iż brakowało podręczników.

Zresztą w innych przedmiotach często też - przykładem były np. "Mosty kolejowe". Profesor

Turowski miał taką grubą księgę, chyba wydanie jeszcze przedwojenne i z niej dokonywał

26

Page 27: Wspomnienia - lata szkolne

przelewania wiedzy do naszych pustych głów. Natychmiast księgę tę nazwaliśmy "Talmudem".

Więc praktycznie wykłady wyglądały w ten sposób, iż inż. Turowski podawał treści do

zanotowania w zeszytach. Proste rysunki były rysowane na tablicy (i oczywiście w zeszytach).

Natomiast przy trudniejszych - klasa defilowała rzędem do pulpitu na którym leżał "Talmud"

otwarty na stronie z konkretnym rysunkiem i uczniowie przez chwilę go oglądali. "Adaś" Zajączkowski, który z automatu notował to co podawali nauczyciele, zapisał w sumie kilka

grubych brulionów - dotyczących tylko budownictwa.

Wykłady trwały przez większość okresu szkolnego, a dopiero potem był okres przepytywania

uczniów z podanego zakresu. I tutaj dopiero było rzeczywiste utrwalanie wiedzy. Gdy

przepytywany uczeń nie znał tematu, ktoś z sali musiał to uzupełniać. I czasami było nawet 3 lub

4 "uzupełniaczy" wyrwanych przez profesora. Potem wszyscy otrzymywali oceny. Tak więc

"Przepytywanie" było aktywne dla całej klasy.

Rozdział V. Bursa czy Internat.

Budynek na ul. Kopernika 5.

26. W Bursie (szkolnej).

A. Uwagi ogólne.

Przymiotnik w nawiasie informuje o jaką bursę chodzi. Zwłaszcza, iż napisałem ten wyraz dużą

literą i mogłoby to sugerować miasto tureckie, 200 tys. mieszkańców, ośrodek przemysłowy, ale

równocześnie uzdrowiskowy z mnóstwem łaźni (tureckich oczywiście).

Użyłem trochę staromodnego słowa zamiast oficjalnie (w latach pięćdziesiątych) stosowanej

nazwy – internat. Ale to słowo kojarzy się z internowaniem czyli przymusowym ulokowaniem w

27

Page 28: Wspomnienia - lata szkolne

jakimś miejscu osób i wieloma zakazami lub nakazami ograniczającymi znacznie wolność osobistą.

W naszej bursie żadnych, niestety, łaźni nie było. Była umywalnia na każdym półpiętrze, w

dodatku bez ciepłej wody i na tym koniec.

Warunki więc były „spartańskie”, czyli kojarzyły się z bardzo odległym okresem – starożytnością

nazywanym, ale w którym istniały już łaźnie rzymskie i greckie.

Więc my także, wzorem Starożytnych, mogliśmy korzystać z „łaźni kolejowej” – darmowo za

okazaniem legitymacji kolejowej, lub za drobną opłatą, gdy takiej legitymacji nie było. I z

odnotowaniem pobytu – w książce dyżurnego pracownika tej łaźni. Była ona w pobliżu dworca

głównego stacji Olsztyn. Gdzieś w Olsztynie była jeszcze łaźnia miejska.

W bursie obowiązywał regulamin – chyba zamieszkania, ale nie tylko. Narzucał bowiem

dokładnie „porządek dnia” począwszy od godz. 6.00 – pobudka, do godziny 22.00 – capstrzyk

czyli koniec zajęć dziennych i początek pory nocnej. Pobudka była dosyć wcześnie, bo bursa

była na ul. Kopernika (blisko gmachu DOKP), a szkoła na Alei Wojska Polskiego w odległości

około 2,5 km i szło się tam pieszo 25 minut, więc z internatu trzeba było wyjść najpóźniej o 7.30,

aby zdążyć na 8.00 do szkoły.

Regulamin określał pory posiłków: śniadanie 6.45-7.15, obiad 14.15-15.15 oraz kolacja o 19.00.

Poza tym od 8 do 14 był wyznaczony czas na naukę w szkole, a od 17.00 do kolacji –

obowiązkowa nauka własna. Internatu nie można było opuszczać po godzinie 20-tej (chyba, że

za zgodą wychowawcy lub kierownika). Poza podanymi wyżej okresami – pozostały czas dnia –

był wolny.

Na zdrowy „chłopski” rozum – nazwa INTERNAT miała swoje uzasadnienie.

Budynek bursy to była dość duża kamienica o trzech kondygnacjach, w środku rozdzielona

poprzeczną ścianą konstrukcyjną (bez żadnych otworów komunikacyjnych) na dwie symetryczne

połowy budynku z klatkami schodowymi na obu krańcach. Na każdym półpiętrze było 5 pokoi dla

6 do 8 uczniów w każdym, usytuowanych półkoliście od wewnętrznego korytarza.

Aby przejść na sąsiednie półpiętro, za tę poprzeczną ścianę – normalnie trzeba było własną

klatką schodową zejść na dół do sutereny, gdzie była stołówka i drugą klatką dojść do

odpowiedniej sali w drugim skrzydle.

Ale na szczęście, wzdłuż budynku biegły na każdej kondygnacji nisze balkonowe i to po obu

stronach (od ulicy i od podwórza) więc uczniowie tą drogą przechodzili do drugiego skrzydła

budynku, chociaż wyjście drzwiami na balkon było tylko z jednego pokoju, a z pozostałych –

przez okno.

Po drugiej stronie ulicy - mieliśmy kościół katolicki otoczony skwerami ze sporą ilością drzew i

krzewów. To położenie internatu było solą w oku niektórym zagorzałym towarzyszom partyjnym,

a uczniowie natychmiast z dużą przekorą zwiększali intensywność odwiedzin w świętym

przybytku, gdy tylko narastała propaganda antykościelna i antyreligijna w ogóle.

W internacie mieszkało 220 uczniów, więc około 7.25 do kościoła zachodziło na krótki pacierz

100-150 osób w mundurach kolejowych, bo obowiązywały one na terenie szkoły podczas nauki.

Ten zwyczaj stał się wręcz nagminny już po wydarzeniach poznańskich 1956r , po rewolucji

węgierskiej, po polskim październiku – gdy do władzy partyjnej i w kraju doszedł W. Gomułka. W

następnych latach mieliśmy trochę odwilży i w szkole pojawił się ksiądz na lekcji religii.

Od 1957r doszła więc jeszcze jedna, 8-ma godzina lekcyjna, nieobowiązkowa co prawda, ale

prawie wszyscy na niej zostawali.

28

Page 29: Wspomnienia - lata szkolne

B. Tło geograficzno - historyczne.

Z bursy do dworca szło się około 15 minut, bo trzeba było przejść całą ulicę Kopernika, przy

halach targowych, do placu Józefa Bema i dalej ul. Partyzantów.

W pobliżu hal targowych była willa inż. Jana Masztalera, dyrektora Technikum Kolejowego MK w

Olsztynie, zwanego „Koniem”, prezesa KKS „Warmia”, w pewnym okresie czasu chyba II-go

zastępcy Sekretarza Wojewódzkiego PZPR.

Mężczyzna barczysty, wysoki, przystojny, o ogromnie silnej woli – w zasadzie budził postrach

wśród uczniów, ale i w gronie nauczycielskim chyba też. Miał doskonałą pamięć, więc znał

ogromną ilość uczniów, która przewinęła się przez wiele lat jego rządów w technikum. Chyba

dużą jego zaletą było to, iż potrafił dobrać dobrych nauczycieli, więc poziom kształcenia był w

naszym technikum bardzo wysoki.

„Koń” miał liczne potomstwo: 5 czy 6 dzieci, z których chyba najbardziej znanym był syn Bogdan,

piłkarz i kilkakrotny reprezentant Polski. Poza domem nasz dyrektor był też trochę kobieciarzem

– takie jest moje osobiste odczucie, ale nie będę tego uzasadniał, nawet po upływie tylu lat.

Plac gen. Józefa Bema. Nazwa została ustalona jesienią 1956r. Zaakcentowałem słowo

„ustalona” – bo wcześniej był to Plac Armii Czerwonej.

Ale w okresie rewolucji węgierskiej, u nas w Olsztynie toczyła się przez kilka tygodni swoista

„bitwa” o nazwę tego placu. Otóż, chyba głównie za sprawą studentów z Kortowa, oficjalna

nazwa placu była zmieniana na „Plac Powstańców Węgierskich”. Nowe tabliczki pojawiały się w

kilku miejscach na budynkach stojących przy tym placu, a stare ginęły.

Władze usuwały te nowe i ponownie zawieszały tabliczki z oficjalną nazwą. Ale po kilku dniach

znów była wymiana. I po kilku tygodniach tej cichej bitwy, władze ustąpiły. Jednak nazwa

proponowana przez opozycję – nie mogła być przyjęta. Więc rozwiązaniem stała się postać gen.

Józefa Bema, który był aktywnym dowódcą w powstaniu listopadowym 1830-31 w Polsce

(przeciw carskiej Rosji), a w latach 1848-49 był głównodowodzącym rewolucyjnej armii

węgierskiej, próbującej uzyskać niepodległość Węgier. I ta kompromisowa nazwa placu została

do dzisiaj.

W tym historycznie gorącym okresie studenci przychodzili także do szkół średnich, były agitacje

na udział w wiecach i demonstracjach. Ale stopniowo wszystko się wyciszało i wracało do

„normalności” – o ile okres PRL-u można tak określić.

Opisując warunki socjalne, budowlane i niejako położenie geograficzne bursy szkolnej – jakby

mimochodem poruszyłem i naświetliłem sytuację polityczną w kraju i w Olsztynie oraz

scharakteryzowałem nieco postać dyrektora technikum.

Ale te jakby wtrącenia – wynikają ze skojarzeń wywoływanych podawanymi geograficznymi

miejscami, punktami i trasami pokonywanymi wielokrotnie przez uczniów – mieszkańców

internatu i dobrze mi się wkomponowują w te opisy, bo są nieco spontaniczne. Wówczas chłopiec

niespełna 16-letni nie zajmowałem się w ogóle polityką, dlatego nie próbuję stworzyć odrębnego

rozdziału dla omówienia tej całej – przecież skomplikowanej w sumie sytuacji politycznej.

W kolejnych latach był już okres takiej jakiejś stagnacji czy uśpienia i kolejny ruch robotniczy

przeciw władzy robotniczej nastąpił dopiero pod koniec lat 60-tych i w roku 1970. Był to już dla

mnie zupełnie inny okres – gdyż naukę w technikum zakończyłem w 1960r.

C. Szara codzienność.

W internacie życie biegło dość monotonnie, przeważnie zgodnie z podanym wyżej regulaminem,

ale przecież każdy w jakiś sposób próbował tę monotonię urozmaicić. Więc we wrześniu i w

październiku oraz wiosną - w maju i czerwcu tworzyły się samorzutnie dwie drużyny piłkarskie.

Rozgrywano po obiedzie mecze na boisku sąsiadującego z naszym internatem – ogólniaka,

nawet 3-krotnie w tygodniu.

29

Page 30: Wspomnienia - lata szkolne

Poza tym była spora grupa chłopców grających w stołówce w ping-ponga i do tego celu

wykorzystywane były duże stoły jadalni – przeważnie już po kolacji.

W 1957r był spory boom na naukę gry w brydża – powstały wówczas, najpierw krajowy, a potem

regionalne związki brydża sportowego. Oczywiście my jeszcze nie braliśmy w tym ruchu

sportowym żadnego udziału, ale poznanie podstaw i zasad gry robrowej nastąpiło już wówczas,

bo ukazały się pierwsze broszurki dotyczące nauki tej gry.

Sporo uczniów rozwiązywało krzyżówki i inne łamigłówki. Duża część zachłannie czytała książki,

a prawie wszyscy czytaliśmy „od dechy do dechy” gazety i czasopisma sportowe.

Ja oczywiście miałem jeszcze jedno hobby – szachy. Jak już wspomniałem wyżej – miałem w

tym okresie „w obróbce” kilka książek teorii szachowych. Jeśli te analizy prowadziłem w czasie

„nauki własnej” to wielokrotnie wychowawca dokonujący obchodu sal – pan Jankowski – po

prostu przewracał mi figury szachowe. Było to sygnałem do zakończenia tej dyscypliny i wzięcia

się za naukę.

Ale kiedyś w końcu, już po kolacji, pan Jankowski zaprosił mnie do kancelarii internatu i tam

graliśmy chyba do 1-szej w nocy. Dopiero po wielu partiach przegranych i ostatniej wygranej –

kazał mi iść spać, a wynik tego wieczoru skwitował krótko:

– No tak, grasz w te szachy jak archanioł Michał na trąbie!

A muszę stwierdzić, że nie był to jakiś słaby amator. Trochę miał pojęcia o tej królewskiej grze.

Tylko, że ja wówczas byłem mocno naładowany teorią szachową, miałem wiele

zaawansowanych sposobów myślenia, wiele zagrań technicznych doskonale opanowanych –

słowem reprezentowałem dość wysoki poziom wyszkolenia. I od klasy drugiej począwszy – do

końca pobytu w szkole byłem 4-krotnym mistrzem szkoły w szachach, ciągle i systematycznie

podnosząc poziom teoretyczny.

Bardzo często wspólnie z kolegami z sali robiliśmy wypady do kina. Seanse rozpoczynały się

wcześnie, bo już o godz. 15.15 w ODRODZENIU i o 15.30 w kinie POLONIA. Pozwalało to

wrócić do internatu o 17-tej do 17.30 i najwyżej wymagało zawiadomienia wychowawcy o tym

fakcie, nawet dopiero po powrocie.

Proszę zauważyć, iż telewizja w Polsce była jeszcze w powijakach. Olimpiadę 1956r w

Melbourne oglądałem na 3-godzinnym filmie w kinie. A dopiero w 1960r były już transmisje

telewizyjne z Rzymu i były już dostępne telewizory w klubach lub świetlicach zakładowych,

osiedlowych itp., czy w Domach Kultury.

Tak więc kino to była ciągle bardzo ważna placówka rozrywkowa. A filmy szły wówczas

wspaniałe, bo dopiero teraz nastąpił pełny dostęp do kina światowego i można było oglądać całą

ówczesną klasykę filmową, szczególnie amerykańską.

Na szlagiery filmowe czasami trzeba było robić 2 lub 3 podejścia, aby wreszcie dostać bilet i film

obejrzeć przy pełnej sali.

Wtedy właśnie powstała instytucja koników kinowych i nie tylko, gdyż zasadę działania

przeniesiono później na bardzo różne imprezy o dużym wzięciu. Przy okazji zaczęły powstawać różne gangi, najczęściej tzw. złotej młodzieży. Ten proces bardzo dobrze opisał Leopold

Tyrmand w powieści „Zły”, bo pod koniec lat pięćdziesiątych był to problem ogólnopolski.

Bursa – to dla wielu była pierwsza nauka współżycia w gromadzie. A przekrój społeczny

mieszkańców – to także ogromne zróżnicowanie, gdyż byli uczniowie z miast, miasteczek i z

całkiem zagubionych wsi, prezentujący wielkie zróżnicowanie intelektualne, w wychowaniu

ogólnym i bardzo różnej kulturze osobistej. Były osoby solidne, byli też cwaniaczkowie, a

najwięcej chyba, zwłaszcza na początku – było takich lekko naiwnych. Ci jednak szybko uczyli

się i chwytali podstawową ogładę towarzyską i kulturową i obowiązujące zwyczaje.

30

Page 31: Wspomnienia - lata szkolne

D. Kuferek.

Dobór lokatorów w salach odbywał się spontanicznie, bez żadnych nakazów czy zakazów ze

strony władz szkolnych. Pamiętam, iż trzon mego zespołu salowego stanowili Leon Szymaniak z

Ełku, Ryszard Usik z Siedlec, Stanisław Zajączkowski (Adaś) z Wydmin, Władysław Krawczuk ze

Skandawy i ja. Wszyscy byliśmy z tej samej klasy, to był chyba drugi rok nauki i udało się nam

zająć salę 6-osobową.

Przypadek sprawił, iż jako szósty został do nas przydzielony zupełnie nowy uczeń: Tomporowski

– imię wyleciało mi z pamięci. Był cudzy – bo w poprzednim roku nie mieszkał w internacie i był z

innej klasy. Ale przyjęliśmy go do zespołu życzliwie, aczkolwiek z nieznaczną rezerwą.

W naszym zespole był niepisany zwyczaj, już na samym początku jakoś samorzutnie przez

wszystkich zaakceptowany, iż z otrzymanej paczki żywnościowej właściciel około 60% wiktuałów

wystawiał do wspólnego spożycia przez wszystkich kolegów. Przeciętnie więc sześć razy w

miesiącu mieliśmy niezłą „wyżerkę”. Było to wspaniałe urozmaicenie naszego raczej kiepskiego

menu internatowego.

Oczywiście natychmiast zaprosiliśmy do tych kolacji także „Tomporka”, z czego skwapliwie

skorzystał. Ale tu okazało się, iż nowy kolega wyraźnie przejawia zapobiegliwość i chytrość małorolnego chłopa. Bo gdy otrzymał paczkę, to skrzętnie jej zawartość ukrył w kuferku

drewnianym zamykanym na klucz i dojadał sobie po cichu bez naszego udziału. Przełknęliśmy to

spokojnie, nadal zapraszaliśmy go do naszych paczek, ale on nadal nie rozumiał o co tu chodzi.

Któregoś popołudnia wróciłem z kina i w sali zastałem kolegów przy kuferku Tomporka z pękiem

różnych kluczy i próbujących go otworzyć, bo akurat ciotka dostarczyła Tomporkowi pieczonego

kurczaka. Pachniało zresztą pięknie w całej sali.

Ten kuferek to była rzemieślnicza robota dziadka Tomporka, solidnie wykonany, wzmocniony

ozdobnymi okuciami i z porządną kłódką. Roześmiałem się z moich kochanych kolegów, bo nie

mogli tej kłódki otworzyć, chociaż Adaś był zbieraczem i dysponował pękiem ponad stu kluczy.

- Dajcie mi śrubokręt – powiedziałem.

I wykręciłem cztery grube wkręty z okucia kuferka. Całe okucie wraz z kłódką zostało przy

kuferku, a wieko bez okucia otworzyło się swobodnie. Oczywiście kurczak natychmiast został ze

smakiem spałaszowany. Kosteczki zaś starannie zapakowane włożyliśmy do kuferka i wszystko

zostało umieszczone tak jak było – pod łóżkiem Tomporka.

Zjawił się on w sali już po zjedzeniu kolacji w stołówce, a ponieważ przezornie zostawiliśmy go

przez moment samego, więc natychmiast dobrał się do tego kuferka. Wtedy weszliśmy jakby

nigdy nic do sali – Tomporek z niedowierzaniem oglądał zawartość kuferka. Potem sprawdził

jeszcze klucz – ale był na miejscu, na łańcuszku, w małej kieszonce przy pasku.

Zamknął kuferek i położył się płasko na swoim łóżku, patrząc ciągle w sufit. W tym dniu już nie

odzywał się do nikogo.

Natomiast po 2 tygodniach, po kolacji – Kolega Tomporowski zaprosił wszystkich do uczty, bo

znów odwiedziła go ciotka, znana z tego, iż dobrze piecze kurczaki.

E. Władek – chłopiec z prochem.

Spośród moich kolegów bardzo ciekawą postacią był Władek Krawczuk. Syn zawiadowcy stacji

(raczej stacyjki) Skandawa leżącej tuż przy ruskiej granicy. I mimo, iż nie było tam formalnie

przejścia, różne towary były jednak przewożone. Przeważnie z południa (Skandawa) na północ

(Żeleznodorożnyj) przy czym duża ilość, np. węgla była hałdowana na tej właśnie stacyjce. I

sukcesywnie wysyłana.

Władek był ciekawym oryginałem. Typ działacza – społecznika, należał do przeróżnych

31

Page 32: Wspomnienia - lata szkolne

związków, towarzystw, był harcerzem, mocno zaawansowanym (pod koniec nauki) skoczkiem

spadochronowym. W klasie wisiała tablica informacyjna o organizacjach, związkach i kółkach

zainteresowań działających w szkole. Było tego ponad 40 pozycji – kolumn. A z lewej strony – w

wierszach tabeli były nazwiska uczniów i zaznaczenie przynależności do tych organizacji lub

kółek. U Władka były tylko dwie, powtarzam – dwie puste kratki.

Tak więc Władzio był wiecznie zaganiany, miał zawsze coś do załatwienia, gdzieś ciągle pędził.

A równocześnie był to lekkoduch, chociaż uczył się bezproblemowo, aczkolwiek przeciętnie.

Uważam, że przy tylu ubocznych zajęciach – to był sukces. A że nazwałem go lekkoduchem, to

wynikało z jego charakteru i postępowania. Przede wszystkim był bardzo pogodnego

usposobienia i nigdy nie widziałem, żeby był zdenerwowany. Ale miał też dziecinne pomysły.

Pamiętam, iż kiedyś późną jesienią, gdy zmrok zapada zaraz po obiedzie – leżeliśmy sobie po

akurat niezłym obiedzie i w sali paliło się światło. W pewnej chwili Rysiek Usik powiedział:

– Zgaście do licha, to światło!

Ale nikomu nie chciało się wstać. Więc Władek mówi:

- Zaraz to załatwię! –

I leżąc nadal wygodnie, pogrzebał w kieszeni, znalazł kawałek drutu i przez chusteczkę włożył

oba końce do gniazdka przy jego łóżku.

Światło rzeczywiście zgasło. Po chwili któryś zapytał:

– Władek! Wyjąłeś ten drucik?

– Gdzieś mi spadł za łóżko – padła odpowiedź. A po półgodzinie do sali wkroczyli wychowawca i kierownik internatu z latarkami w rękach.

– No tak! Szymaniak, Usik, Citko, Krawczuk! – wyszczególnił, znane w internacie nazwiska, jego

kierownik. W gniazdku nadal siedział ten feralny drucik. Władek dostał poważny wpis do czarnej

księgi.

W dwa miesiące później Władek Krawczuk został usunięty karnie z internatu, za sprawą prochu

artyleryjskiego.

Otóż krótko po feriach świątecznych, późnym wieczorem w niedzielę powrócił z domu Władzio i

przywiózł duży pęk prochu w postaci rurek o długości około 30 cm każda.

- Choć, coś ci pokażę – powiedział. Wyszliśmy na korytarz i w bocznej odnodze prowadzącej do

WC i umywalni Władek zapalił jeden koniec tej rurki i szybko przydepnął butem tłumiąc płomień,

ale nie do końca. Proch nie spalał się płomieniem, lecz zaczął się żarzyć i wydzielać mnóstwo

dymu, który przy tym przydepnięciu zaczął się wydobywać z dużą prędkością drugim końcem

rurki. Więc Władek puścił tę rurkę, a ona zaczęła latać odrzutowo z dużą prędkością, ciągle

zmieniając kierunek lotu – po napotkaniu na przeszkody. Spalanie jednej rurki trwało około pół

minuty. Ale za to potem widoczność spadła do zera. I był ostry, swoisty zapach dymu po

spalonym prochu.

Wpuściliśmy po jednej takiej rurce do dwóch różnych sal na różnych półpiętrach. I przez kilka dni

operację tę Władek powtarzał w różnych miejscach internatu.<> W końcu w całym internacie był

ten dymny i „prochowy” zapach i kierownictwo zaczęło robić dochodzenie.

- Władek! Ty lepiej spal ten proch na podwórzu – poradziliśmy koleżeńsko.

- Macie rację – odpowiedział Władek.

A był już dość późny wieczór, kiedy zabrał ten proch i wyszedł.

Tylko, że rano była ogromna afera. Kucharki nie mogły na czas ugotować śniadania, bo w kuchni

było tyle dymu, iż wentylatory dopiero po godzinie go wyciągnęły.

Śniadanie było z opóźnieniem i Internat z opóźnieniem dotarł do szkoły. Władkowi nie chciało się

iść na podwórze, więc spalił ten proch, metodą żarzenia oczywiście i wpuszczając wszystkie rurki

do kuchni. Takie lekkomyślne postępowanie cechowało naszego Władka. Teraz śledztwo było już poważne. A kiedy kierownictwo oskarżyło zupełnie innego, Bogu ducha winnego mieszkańca

internatu – Władek natychmiast samorzutnie zgłosił się do dyspozycji władz szkolnych.

32

Page 33: Wspomnienia - lata szkolne

F. Wychowawcy.

W internacie było ich kilku – pracujących w rotacji turnusu 12-godzinnego. Największe poważanie

u uczniów miał pan Jankowski. Słynął z powściągliwego traktowania wychowanków i krótkich

humorystycznych wypowiedzi zaprawionych często szczyptą łagodnej złośliwości.

W pewnym okresie – w każdej sali na futrynie drzwi wisiał zeszyt uwag i zaleceń, w którym

kierownictwo dokonywało od czasu do czasu jakichś wpisów dotyczących danej sali.

Tam mieliśmy przykłady twórczości pana Jankowskiego.

"Cała sala w błogim śnie" – gdy podczas „nauki własnej” zastał wszystkich śpiących.

"Zajączkowski śpi i przeszkadza kolegom w nauce –" bo innym razem spał tylko Adaś i w

dodatku chrapał.

I wpisy takie zostawiał jako niespodziankę – nie budził śpiących.

W czasie pobudki – najpierw działał trębacz czyli kolega z zespołu muzycznego, który na trąbce

próbował powtórzyć utwór grany przez Louisa Armstronga „Gdy Wszyscy Święci ...” (When The

Saints go marching in) i nawet nieźle go odgrywał najpierw w jednym, potem w drugim skrzydle

internatu.

Równocześnie sale odwiedzał wychowawca. Jankowski wchodził do sali i bez żadnego słowa

dużym kluczem od drzwi wejściowych do internatu – stukał w blat stołu. Ten zawsze jednakowy

dźwięk słyszeliśmy setki razy. Powodował on, iż wszyscy uczniowie jak na komendę zrywali się z

łóżek i ubieranie zaczynali od wkładania skarpetek. Trwało to chwil kilka, aż Jankowski opuszczał

salę i szedł do następnej.

Któryś z uczniów zamykał więc drzwi i wszyscy ponownie wskakiwali do łóżek. W 10-15 minut

później – rytuał się powtarzał, tylko tym razem pobudka była już rzeczywista. I wszystko

odbywało się – bez jednego słowa.

Zapamiętałem jeszcze jednego wychowawcę, chociaż nie pamiętam już imienia i nazwiska. Ale

przezywaliśmy go Florek. Był jakby trochę niezrównoważony, ale prawie zawsze wesoły. Kiedyś w stołówce między dwoma uczniami powstał konflikt, gdy zaczęli do siebie strzelać - kaszą z

łyżki.

Florek rozstrzygnął to w ten sposób, iż jeden talerz z kaszą (i gulaszem) wylał na głowę jednemu,

a drugi – drugiemu uczestnikowi sporu. I obaj natychmiast poszli się myć. Na szczęście mieszkali

w różnych skrzydłach budynku.

Kiedyś była lekko opóźniona kolacja. Przypadkiem przeglądałem kalendarzyk i nagle odkryłem, iż w tym dniu było Floriana. Więc natychmiast poszliśmy całą grupą z naszego sektora jadalni i

złożyliśmy wychowawcy życzenia. Tłumaczył się, iż wcale nie ma na imię Florian, ale nic to nie

pomogło i nawet uczniowie podrzucili go do góry. Wyglądało to całkiem zabawnie, ponieważ w

suterenie strop był beczkowy i przecież niski, więc Florek opierał się rękami o ten strop i w ten

sposób amortyzował siłę podrzutu jego ciała.

Ale też zaraz po tych życzeniach wysłał któregoś z uczniów do sklepu nocnego na ul.

Mickiewicza po słodycze i z dużą torbą obszedł wszystkie sektory jadalni.

G. Wojna z gangiem.

W internacie – wtedy, gdy byłem w II klasie – była taka sala, do której nie zachodzili

wychowawcy. Mieszkali w niej „Ostatni Mohikanie” – czyli uczniowie ostatniej IV klasy Wydziału

Trakcji Parowej. Po ich odejściu – już ten wydział w szkole nie istniał. Podane określenie

uczniowie nie bardzo odpowiadało rzeczywistości. Byli to praktycznie dorośli mężczyźni z „

przerośniętych roczników wojennych”.

Co to oznacza? Ludzi urodzonych w latach 1933-1938 którzy w wieku siedmiu lat nie mogli

rozpoczynać nauki, bo była okupacja niemiecka i nie było szkół dla Polaków. Naukę więc

rozpoczynali już po wojnie ze znacznym opóźnieniem. Nawet w mojej klasie było jeszcze kilku

33

Page 34: Wspomnienia - lata szkolne

uczniów o 2-3 lata starszych od pozostałych.

Ta sala charakteryzowała się tym, iż gdy się do niej wchodziło, to najpierw był sztuczny korytarz

utworzony z szafek internatowych aż do przeciwległej ściany i dopiero przy oknie wchodziło się

na salę „właściwą”. A tam były 4 spiętrowane łóżka, jeden stół internatowy i jeden tzw. rajzbret

czyli kreślarski.

Na stole leżała talia kart, w blat wbity był nóż z napisem Gott mit uns – esesmański, a podłoga

nie była zamiatana przynajmniej z miesiąc i walało się na niej mnóstwo różnych papierów z

paczkami po papierosach włącznie. Drzwi jednej szafki były zabite gwoździami i szafa aż do

otworu w górnej części drzwi zapełniona była butelkami po płynach, które podobno do

rozweselenia służą.

Mieszkańcy tej sali stanowili zamkniętą i niemal zupełnie izolowaną enklawę braci internatowej. Z

reguły nie uczestniczyli w normalnym, regulaminowym życiu internatu – z wyjątkiem posiłków, na

które przychodzili regularnie.

W karnawale – bractwo to wybierało się często na zabawy i potańcówki, których w tamtym

okresie nie brakowało w mieście.

No i doszło do jakiegoś starcia z członkami gangu Artka, który istniał już w Olsztynie. Nasi

Mohikanie dali niezły wycisk członkom tego gangu.

Sam herszt Artek był dobrze zbudowanym młodym mężczyzną, kiedyś bokserem, potem

kulturystą i ratownikiem wodnym na plaży miejskiej, ale który poszedł w złym kierunku. Stworzył

on duży gang młodocianych huliganów, trudniących się rozbojami, drobnymi kradzieżami itp.

działalnością przestępczą. Ten gang rozrósł się do kilku oddziałów kierowanych przez szefów

wyszkolonych przez Artka.

Artek chodził zawsze z obstawą kilku przybocznych goryli. A w ramach nadzoru nad oddziałami

dawał często swoim podwładnym pokaz bicia upatrzonej ofiary.

Po incydencie na zabawie – rozgorzała wojna między gangiem i „kolejarzami z internatu”.

Było mnóstwo pobić uczniów z „kolejówki” i to często w samym centrum miasta i w godzinach

szczytu. Samotny uczeń w mundurze – był nagle, nawet w tłumie ludzi wracających z pracy,

otoczony przez kilku huliganów i przeważnie najpierw legitymowany.

Jeśli był z Internatu lub nie chciał pokazać legitymacji szkolnej dostawał krótkie, ale mocne lanie.

Ta wojna trwała ponad rok czasu, także w następnym roku szkolnym, gdy jej sprawcy skończyli

już naukę. Widać gang nie rozpoznał tych naszych Mohikanów z pierwszego starcia, ale

wiedziano, iż byli oni z Internatu.

Sam też dwukrotnie uniknąłem pobicia – dzięki temu, iż na początku nauki w technikum

mieszkałem na stancji na ul. Żeromskiego na Zatorzu. Pan Gławnicki był maszynistą parowozu –

dobrym znajomym mego Taty. Więc miałem w legitymacji wpisany ten właśnie adres. I w centrum

miasta, z dala od internatu śmiało legitymowałem się bandzie.

Poza tym uczniowie unikali wychodzenia do miasta –w mundurach. A pod internatem ciągle

krążyły 2 i 3 osobowe bojówki huliganów. Sprawa stała się na tyle poważna, iż ukazało się nawet

kilka artykułów w prasie na temat tej lokalnej wojny. I jak się później okazało – w komendzie

wojewódzkiej milicji – był stale dyżurny pluton ze szkoły milicyjnej w Szczytnie. Więc uczniowie

na wszelki wypadek odwiedzili rupieciarnię – pomieszczenie piwniczne internatu, w którym było

mnóstwo starych, zniszczonych mebli. Najczęściej dużym zainteresowaniem cieszyły się krzesła.

Bo z każdej nogi można było wykonać dobrą pałkę. Wszyscy czuli, iż nadejdzie moment jakiejś totalnej bitwy.

Nastąpiło to któregoś popołudnia. Akurat wracałem z kina i kiedy przy sali Gwardii na rogu

Kopernika skręciłem w kierunku internatu – zobaczyłem jak drzwiami i oknami internatu

wyskakiwali uczniowie z tymi pałkami w ręku.

I pędzili przez ulicę i skwer przykościelny – gdzieś w kierunku skrzyżowania ul. Mickiewicza i

Kościuszki, a gdy byłem już przy internacie – ta sama gromada uczniów tą samą drogą wróciła

szybko do budynku.

Okazało się, iż pod internatem przechadzało się w tym dniu kilka grupek huliganów i pewnym

momencie między jedną z nich, a którąś z sal zajmowanych przez ruchowców (z wydziału ruchu)

34

Page 35: Wspomnienia - lata szkolne

doszło do utarczki słownej. I jeden z tych uczniów rzucił w kierunku huliganów kałamarzem. Więc

ci natychmiast weszli do internatu, trafili do tej sali, z której bohaterscy ruchowcy przezornie

uciekli, ale został jeden, który spał i nie wiedział co się wokół niego dzieje. I ten jedyny dostał

niezły wycisk od jednego z szefów gangu znanego pod pseudonimem Apollo. Tylko, iż wzniecony

alarm spowodował spontaniczny odwet bardzo wielu uczniów. Dostało się nie tylko tym, którzy

weszli do internatu, ale i tym którzy byli na ulicy. Huligani salwowali się ucieczką, a Apollo z

dwoma innymi ukrył się w ubikacji budynku przy ul. Mickiewicza zajmowanego przez NOT. Tam

ich dopadła tłuszcza z internatu. Wszyscy potem trafili do szpitala z licznymi obrażeniami.

Ale dosłownie już w kilka minut później, w tym rejonie znalazło się kilka samochodów z

milicjantami ze Szczytna, więc była ucieczka – tym razem uczniów do internatu.

Sprawa toczyła się jeszcze z pół roku – głównie z udziałem milicji, gdyż tyle czasu trwało

zbieranie dowodów, czyli przesłuchań pobitych wcześniej uczniów kolejówki – a było ich grubo

ponad setkę.

Z naszej sali pobici byli: Rysiek Usik i to dwukrotnie, a raz właśnie przez samego Artka, na

Starym Mieście, w ramach wspomnianego wyżej pokazu, Leonek Szymaniak i ktoś trzeci – już nie pamiętam czyli 50% stanu sali. Podobnie było w pozostałych salach. Wojna była więc totalna.

W wyniku dochodzeń i rozpraw sądowych – wszyscy szefowie gangu dostali znaczne nawet

wyroki, a gang przestał praktycznie istnieć. Dwa lata później próbował się odrodzić nowy – znany pod nazwą bandy Wilka, ale tym razem

milicja działała prężniej i gang nie zdążył się rozrosnąć. Wtedy byłem już krótko przed maturą i

był w naszej klasie Andrzej Matyas – syn znanego w Polsce trenera piłki nożnej. Otóż Andrzej

jako piłkarz grał w Warmii Olsztyn, a jako młody człowiek był przypisany do naszej klasy i dlatego

mieszkał w internacie. Wszystko za sprawą inż. Jana Masztalera – dyrektora technikum

kolejowego, ale równocześnie – prezesa Kolejowego Klubu Sportowego Warmia.

Kolejówka miała wtedy taki układ, iż zabawy szkolne były organizowane łącznie z liceum

ekonomicznym, bo tam był nadmiar dziewcząt i to niezależnie od tego czy zabawa była u nas czy

u nich. Więc na takiej zabawie Andrzej miał utarczkę z jakimś typkiem, który w pewnym

momencie powiedział:

– A czy Ty wiesz z kim rozmawiasz? Jestem Wilk.

– A ja Matyas – - odpowiedział Andrzej. I rozstali się grzecznie. Andrzej był zresztą chłopak

wysoki (prawie 190 cm) i wysportowany, więc taki Wilk też musiał uważać.

H. Budki telefoniczne.

W czasie pobytu w szkole jeszcze raz mieliśmy do czynienia z milicją. Otóż na terenie miasta

zaczęła działać jakaś grupka speców od automatów telefonicznych.

Ich znajomość tej aparatury polegała na brutalnym wyrwaniu aparatu z budki telefonicznej i

gdzieś na uboczu rozbiciu dla wybrania monet 50 groszowych, za pomocą których uruchamiało

się połączenie telefoniczne z budki.

Ten ktoś wiedział kiedy są wyjmowane te monety i uprzedzał urząd pocztowo -

telekomunikacyjny. Więc rabunki odbywały się najczęściej w nocy z piątku na sobotę. A kilka

takich rozbitych aparatów znaleziono na terenie naszego internatowego podwórza, co rzucało

podejrzenie na kogoś z internatu.

Jednakże nasz kochany Masztaler takiego podejrzenia nie przyjmował w ogóle do wiadomości, a

ponieważ był już tym vice sekretarzem partii w województwie, więc dogadał się z komendą

wojewódzką i udzielił wsparcia siłami operacyjnymi. Polegało to na tym, iż pewnego dnia

zostałem wezwany do gabinetu dyrektora.

Był tam już major milicji, zastępca dyrektora Goszczyński, chyba profesor Pilkowski i jeszcze

jeden uczeń – były piłkarz Cracovii, a od dwóch lat grający w Warmii i równocześnie uczeń

naszego technikum – Rozwadowski czy Przeworski – nazwiska już nie pamiętam, który był też na

wydziale dróg i mostów, ale o klasę niżej. I dyrektor Masztaler wprowadził nas w rodzaj zadania i

polecił skompletować zespół 20 uczniów, ale takich 100% pewnych. Po godzinie przedstawiliśmy

35

Page 36: Wspomnienia - lata szkolne

listę tych kandydatów. Dalsze krótkie przeszkolenie zostało dokonane przez tego majora już w

komendzie. Wszystko odbywało się w wielkiej tajemnicy. I przez prawie 2 miesiące – w każdy

piątek wieczorem, po capstrzyku – tych dwudziestu uczniów było potajemnie wypuszczanych z

internatu przez samego kierownika Głuchowskiego i udawało się do komendy. Tam byliśmy

podzieleni na dwójki i z udziałem milicjanta tworzyliśmy 3 osobowe zespoły operacyjne.

Rozwożono nas po mieście i obstawialiśmy wiele budek telefonicznych będąc w ich pobliżu, w

jakimś ukryciu.

Spece od telefonów wpadli akurat wtedy, gdy usiłowali wyrwać aparat telefoniczny z budki przy

ul. Partyzantów usytuowanej na niewielkim skwerku w pobliżu przejścia pod torami na Aleję

Wojska Polskiego. Gdy już się zorientowano w zamiarach dwójki rabusiów, z nieco odległego od

budki budynku, wyszło dwóch młodzieńców w kolejarskich mundurach głośno rozmawiając i

kierując się w kierunku tej budki. Ubezpieczający dał sygnał i drugi rabuś – ten w budce schował

jakiś łomik i udawał, iż rozmawia przez telefon.

A ci młodzieńcy, nagle zablokowali drzwi budki, a równocześnie milicjant obezwładnił najpierw

tego rabusia, który mało roztropnie zaczął uciekać w kierunku tego budynku, a za chwilę był już przy budce i drugi rabuś też został zatrzymany.

Był uroczysty apel szkoły, cała dwudziestka była przed frontem i za te wsparcie operacyjne –

otrzymaliśmy upominki rzeczowe z komendy, a Czesiek Nicewicz i jeszcze któryś z kolegów –

którzy bezpośrednio wzięli udział w ujęciu przestępców – otrzymali dodatkowe nagrody

ufundowane przez Pocztę.

Najbardziej promieniał Masztaler, bo jego było na wierzchu, a nie sceptycznie patrzącego na

sprawę, przynajmniej na początku, majora milicji. A w internacie dopiero teraz większość dowiedziała się, że gdzieś znikała na noc pewna ilość uczniów. Tych kolegów, którzy pojedynczo

opuszczali którąś z sal, kryli współlokatorzy w imię solidarności zbiorowej. Więc robiono tam

wszystko, aby fakt nieobecności takiego ucznia na sali ukryć przed wychowawcą.

Tych dwóch kompletnych sal, w których nikogo nie było – jakoś nikt nie odkrył. Bo nocne

odwiedziny w sąsiednich salach nie były raczej praktykowane.

I. Magnezja.

Kiedyś dostałem paczuszkę białego czy srebrzystego proszku, stosowanego w fotografice i

popularnie nazywanego magnezją. Ten związek chemiczny miał taką właściwość, iż bardzo

szybko następowało jego spalanie, dosłownie w ułamku sekundy, a równocześnie występował

bardzo duży błysk światła. Spalanie nie powodowało wytwarzania ciepła, dokładniej: ciepło było

znikome, nie wyczuwalne.

Spora część uczniów paliła już papierosy. Więc czasami robiono palaczom psikusy typu włożenie

do papierosa ścinków paznokcia. Ja uważałem taki żart za mało kulturalny, a nawet chamski, tak

jak wysmarowanie komuś klamki, przepraszam za słownictwo, gównem. Na pewno te paznokcie

były mało estetyczne.

Natomiast magnezja to było coś! Substancja była czysta chemicznie, bez zapachu, niemal –

sterylna. Więc spreparowałem kilka papierosów, w taki sposób, iż palacz mógł sobie popalić połówkę, a potem dopiero miał niespodziankę. Zwłaszcza jak mu się taki papieros dało we

właściwym momencie.

Pierwszy taki psikus zrobiłem Leonowi Szymaniakowi. Był on zagorzałym i zaawansowanym

palaczem. W dodatku znał wartość nałogu, bo nie zawsze mu na te papierosy starczało. I akurat

był w umywalni, gdzie mył ręce. Więc szybko zapaliłem w korytarzu tego papierosa, wszedłem do

umywalni i powiedziałem:

- Chcesz? Bo mi nie smakuje!

Leon tylko kiwnął głową, więc mu włożyłem papierosa do ust, bo miał przecież mokre ręce. I

poszedłem do sali. Za chwilę wszedł Leon, położył mydło w szafce i zaczął wycierać ręce

ręcznikiem przewieszonym przez taśmę w drzwiach szafki.

I ciągle palił tego papierosa. I nagle – błysk oślepiający. Leon gwałtownie zamachał rękami i

36

Page 37: Wspomnienia - lata szkolne

usiłował odrzucić tę resztkę papierosa, która w dodatku przykleiła się do wargi. Ten ruch rąk

mam ciągle przed oczami i wyraz zaskoczenia na twarzy. A potem wielki śmiech wszystkich

obecnych – Leona też. Jeszcze tego samego dnia zrobiliśmy – już wspólnie, jeszcze jeden taki żart któremuś z kolegów,

którego akurat wcześniej nie było. I na tym koniec. Pozostałe dwa chyba tak spreparowane

papierosy wykorzystałem już nieco później i w innym zupełnie środowisku.

Rozdział VI. Niezwykła decyzja dyrektora.

27. W Szkole - inaczej.

Już zapewne jesteś ciekaw Czytelniku, co w szkole może być inaczej. A to inaczej dotyczyło

głównie mnie – Mikołaja, ucznia kontrowersyjnego, czasami enigmatycznego, często

pobudliwego i skorego do bójek, ale także z dobrym poczuciem humoru i raczej zdolnego,

chociaż niesystematycznego.

Z zamiłowaniem głównie do matematyki i nauk ścisłych. Taka była przeważnie opinia większości

nauczycieli. A przecież, gdy byłem już w czwartej klasie – to wydaje mi się, iż już zostałem

dobrze ukształtowany – przez życie, przez szkołę, przez nauczycieli, przez otoczenie i przez

własne poczucie wewnętrznego ładu i porządku.

A to zauważyło początkowo tylko kilku profesorów i oczywiście dyrektor Masztaler. Chyba w

miesiącu październiku, po wyborach partyjnych, gdy „Koń” został wybrany do władz

wojewódzkich i doszły mu nowe obowiązki – mimo, iż nie zrezygnował z dyrektorowania w szkole

– musiał zrezygnować przynajmniej z części zajęć lekcyjnych. I któregoś poranka wszedł do

naszej klasy, szepnął coś wykładowcy i powiedział:

- Kolka! Idziemy! – i wyprowadził mnie z klasy. Czasami zwracał się do mnie w ten kresowy

sposób i nigdy nie wiedziałem, czy wynika to z dobrego humoru, czy też gdzieś mu podpadłem.

Bo bywało i tak i siak. Na wszelki wypadek zrobiłem rachunek sumienia – ale nic tym razem na

mnie nie ciążyło. Raczej byłem czysty.

Tymczasem dyrektor zaprowadził mnie do II klasy – też wydziału drogowego, oficjalnie mnie

przedstawił (imię i nazwisko), a potem powiedział do klasy, z tym swoim lekko wileńskim

akcentem:

- Od dzisiaj matematyki będzie uczył Was – starszy kolega z IV klasy i daję mu w tej chwili

pełnomocnictwo do stawiania ocen w pełnym zakresie i wg własnego rozeznania Waszych

umiejętności. Życzę powodzenia! – wręczył mi dziennik lekcyjny i wyszedł z klasy.

Chyba nikt, nigdy wcześniej, tak niespodziewanie i tak szybko został mianowany nauczycielem

zgrai około 40 uczniów z tej klasy. Ale taki numer mógł zrobić tylko Jan Masztaler – mój dyrektor

szkoły. A wszystko stało się tak dlatego, iż po prostu w szkole był vacat nauczyciela matematyki.

Uczyłem tę klasę pełne 6 miesięcy i z tego powodu mam pełną satysfakcję. Zaraz na początku

stwierdziłem, iż klasa ma duże zaległości jeszcze z poprzedniego roku.

A przyczyną właściwie było to, iż uczył ich Masztaler. Nie powiem, że był złym pedagogiem.

Przecież uczył nas wcześniej elektrotechniki, więc miałem rozeznanie. Tylko sposób bycia

dyrektora był taki, iż onieśmielał czasami całą szkołę, a co dopiero pojedynczą klasę. Po

skończonym wykładzie – padało standardowe pytanie:

- Czy wszystko jasne?! – i praktycznie nie czekając na odpowiedź wychodził z klasy. Kiedyś sprzeciwiłem się takiemu postępowaniu i odpowiedziałem za całą klasę:

- Nie! Nie wszystko jest jasne.

Temat został bowiem omówiony zbyt pobieżnie, gdyż dyrektorowi się gdzieś śpieszyło. I były

wówczas istotnie jakieś niejasności. Pamiętam, iż połowa klasy zdrętwiała.

37

Page 38: Wspomnienia - lata szkolne

A dyrektor nagle przyjrzał mi się z zainteresowaniem, potem uśmiechnął się szeroko i kazał nam

pouczyć się najpierw z podręcznika, a do tematu powrócimy na następnej lekcji. I rzeczywiście

tak było, iż wszystkie niejasności rozwiał nam następnym razem.

Z tego nauczania mam więc satysfakcję dwojakiego rodzaju.

Po pierwsze – zorganizowałem sobie pracę w taki sposób, iż na bieżąco prowadziłem zajęcia

aktualne i równolegle – często a propos przerabiałem i usuwałem zaległości z poprzedniego

roku. Równocześnie znalazłem taki sposób prowadzenia lekcji, aby uczniowie byli w te wykłady

wciągnięci, żeby nie następowało zbyt szybko znużenie, zwłaszcza kiedy matematyka była na

dwóch kolejnych lekcjach.

Wprowadzałem elementy odprężeń w czasie wykładu i były to najczęściej krótkie dykteryjki i

anegdoty z serii matematyka na wesoło. Wszystkie te działania były wykonywane jakoś samorzutnie, miałem dobry kontakt psychiczny z większością uczniów w klasie i te dobre

wyczucie powodowało, iż szybko znaleźliśmy wspólny język i wzajemne zrozumienie.

Po drugie - wspomniana satysfakcja z tych dobrych wykładów jest u mnie także dlatego, iż po

upływie 10 czy 15-tu lat spotkałem kilku tych byłych uczniów tamtej klasy i wszyscy wspaniale mi

przypominali te wykłady. Znamienną wypowiedź dał kiedyś kolega Kalupa z Łap. Otóż wcześniej

nigdy nie lubił matematyki. I dopiero te pół roku mego nauczania spowodowało – najpierw

wyraźne zainteresowanie, a potem wręcz odkrycie tego wspaniałego przedmiotu.

Nigdy już później nie miał żadnych problemów z matematyką, po skończeniu technikum

bezproblemowo ukończył także studia inżynierskie. A wszystko przez to, iż umiałem uczniów

"zarazić matematyką" – jak to określił.

Tu muszę jeszcze powiedzieć, iż pierwsze kilka lekcji nie były wcale łatwe. W każdej takiej klasie

znajdzie się zawsze kilka osób, które próbują podważyć autorytet wykładowcy, zakłócić normalny

porządek itd.

I przeważnie są to nienajlepsi uczniowie.

Ale dzięki ciętemu językowi, dobremu refleksowi i też intuicji jakiejś – wykonałem kilka dobrych

posunięć pedagogicznych i psychologicznych i szybko udało mi się te wszelkie próby zdusić w

zarodku i uzyskać przewagę nad tymi niesfornymi. A w dalszym postępowaniu, nie robiłem

żadnej różnicy, nie ujawniałem tej przewagi i traktowałem ich z takim samym szacunkiem jak

najlepszych w klasie.

Miałem taki jakiś entuzjazm, który udzielał się też moim podopiecznym i pozwalał przełamywać wszelkie trudności w zrozumieniu matematyki – niełatwego przecież przedmiotu, ale także tłumił

u tych niesfornych odruchy buntu czy oporu i sprzeciwu. To chyba ten entuzjazm był taki

"zaraźliwy" dla całej klasy.

Jakoś tak nieznacznie – ranga mojej osoby w oczach nauczycieli zaczęła rosnąć. Nagle

dostrzegli we mnie innego człowieka.

I to, iż byłem przez te pół roku uczniem, a jednocześnie nauczycielem, więc niejako ich kolegą -

wyraźnie przybliżyło mnie do wielu z nich.

Rodziły się w tym czasie nowe układy i wręcz przyjaźnie. U wielu nauczycieli stałem się jakby ich

asystentem w łączności z całą klasą. A równocześnie byłem rzecznikiem klasy w stosunku do

grona nauczycielskiego. Nie bałem się iść do nauczyciela i przeprowadzić z nim szczerą

rozmowę na temat ucznia, który był u tego nauczyciela na marginesie, a tak naprawdę na ten

margines nie zasługiwał. Te łagodzenie zacietrzewień, czy tylko niechęci obopólnych kilka razy

dało pozytywny efekt i stosunki poprawiały się.

To był dodatkowy i raczej też pozytywny efekt tej niezwykłej decyzji Masztalera.

38

Page 39: Wspomnienia - lata szkolne

28. Zakończenie.

To wszystko co wyżej napisałem – tworzone było w dwóch etapach. Najpierw przedstawiłem

czasy dzieciństwa i lat szkolnych w podstawówce – w 1999r. Później przyszedł drugi moment,

kiedy w głowie miałem mnóstwo wspomnień ze szkoły średniej. Przelałem je tutaj w 2001r. A

teraz – w lipcu 2005r. – dokonałem tylko niewielu uzupełnień, dodałem kilka obrazków i zdjęć wykonanych aparatem cyfrowym, gdyż takie hobby doszło, gdy byłem już na emeryturze.

Napisałem te ostatnie zdania jako „Zakończenie” wspomnień.

Teraz zaczęła chodzić mi po głowie chęć odwiedzenia tej mojej starej „budy” i być może

przekazania tych wspomnień. Historia i tradycja to są przeważnie dobre fundamenty dla dalszej

ciągłości dziejów – nawet takiej kropelki w oceanie wiedzy, jaką jest Technikum Kolejowe w

Olsztynie – moja szkoła.

Stary internat na Kopernika jest już chyba sprzedany, ale zdążyłem zrobić zdjęcie - właśnie gdy

budynek był pusty.

Teraz dołączam zdjęcie szkoły z al. Wojska Polskiego.

(mc) Ełk, lipiec 2005r.

39