Wolniewicz e Book

236
1

Transcript of Wolniewicz e Book

Page 1: Wolniewicz e Book

1

Page 2: Wolniewicz e Book

2

WOLNIEWICZ

Page 3: Wolniewicz e Book

3

WOLNIEWICZ

ZDANIE WŁASNE

Page 4: Wolniewicz e Book

4

WOLNIEWICZ

Page 5: Wolniewicz e Book

5

WOLNIEWICZZDANIE WŁASNE

*ZE WSPOMNIENIEM

TADEUSZA TOMASZEWSKIEGO Z 1920 R.

TOMASZ SOMMER

WARSZAWA 2010

Page 6: Wolniewicz e Book

6

WOLNIEWICZ

© Copyright by Tomasz Sommer

Skład:Robert LijkaProjekt grafi czny okładki:Robert LijkaZdjęcie na okładce:Tomasz SommerZdjęcia wewnątrz:Archiwum Bogusława Wolniewicza

ISBN: 978-83-7673-028-8

Wydawca:3S MEDIA Sp. z o.o.ul. Mickiewicza 20/5301-552 WarszawaZamówienia: tel. 22-8316238, 606888882

Druk:OPOLGRAF S.A.ul. Niedziałkowskiego 8-1245-085 Opole

Wydanie IWarszawa 2010Seria: Biblioteka Wolności

Page 7: Wolniewicz e Book

7

Spis Treści

Przedmowa............................................................... 7

CZŁOWIEK 11

I. PRZED FILOZOFIĄ.......................................................... 13II. W ŚWIECIE FILOZOFII I UNIWERSYTETÓW....................... 36

IDEE 71

I. ŻYCIE Z WITTGENSTEINEM........................................... 74II. MISTRZ ELZENBERG.................................................... 92III. FILOSEMITYZM, ANTYSEMITYZM.................................. 102IV. W ŚWIECIE IDEOLOGII I NIESTABILNOŚCI....................... 118V. W ZMIENIAJĄCYM SIĘ ŚWIECIE...................................... 135VI. TRZEBA IŚĆ W BÓJ, CZYLI SPRAWA MECZETU W WARSZAWIE........................................................... 146VII. POLSKA W RĘKACH PO............................................ 153VIII. PROWOKACJA WYBUCHU........................................... 160

ANEKS 165

1. PO PIELGRZYMCE BENEDYKTA XVI DO ZIEMI ŚW......... 1662. PRAWO A MACIERZYŃSTWO.......................................... 176

Page 8: Wolniewicz e Book

8

WOLNIEWICZ

3. PRZEMÓWIENIE NA JASNEJ GÓRZE................................ 1824. ZAPISKI (2002-2004)................................................. 1865. TRZY WARTOŚCI........................................................... 2056. PRZECZUCIE KATYNIA – WSPOMNIENIE TADEUSZA TOMASZEWSKIEGO Z 1920 R............................ 208

INDEKS NAZWISK 226

SPIS TREŚCI

Page 9: Wolniewicz e Book

9

PRZEDMOWA

Przedmowa

Czyli jak dowiedziałem się o istnieniu

prof. Wolniewicza i dlaczego powstała

ta książka

Moja znajomość z prof. Bogusławem Wolniewiczem zaczęła się w charakterystyczny sposób. Otóż prowadząc tygodnik „Najwyższy CZAS!” natknąłem się na jego li-sty skierowane do naszej redakcji. A trzeba pamiętać, że w zamierzchłych czasach przedinternetowych i przedmailo-wych, listy przychodziły pocztą i były napisane odręcznie, bądź maszynowo. Dzięki temu znacznie różniły się między sobą wybranym papierem, stylem pisma, czy rodzajem i stopniem zużycia maszynowej czcionki. Po samym ich wy-glądzie można było dużo powiedzieć na temat osoby ich au-tora. I właśnie listy prof. Wolniewicza w jakiś sposób mnie zaintrygowały.

Po pierwsze dlatego, że przychodziły stosunkowo rzad-ko, ale za to regularnie – mniej więcej co pół roku. Po dru-gie, bo były starannie napisane na maszynie, z reguły dość lakoniczne, ale dające do myślenia. Po trzecie wreszcie z

Page 10: Wolniewicz e Book

10

WOLNIEWICZ

uwagi na formę – były pisane na papierze zapewne co naj-mniej kilkudziesięcioletnim, lekko zetlałym, a oprócz pod-pisu oznaczone były stemplem z adresem. Wręcz czuło się, na podstawie tych skrawków papieru, że ich nadawca jest kimś niezwykłym.

Nie bez znaczenia była też ciekawość kim jest człowiek, który będąc uznanym profesorem fi lozofi i, pisze do pisma prawicowego, wolnościowego, otwarcie antysystemowego. Przecież z reguły polscy profesorowie fi lozofi i to lewacy, albo przynajmniej pieczeniarze-konformiści, którzy z prawdziwą myślą, a zwłaszcza z jej wolnością nie mają nic wspólnego. W tym czasie był to jedyny profesor fi lozofi i, który do nasze-go tygodnika pisał, choć innych korespondentów z tytułami naukowymi, jednak z takich dziedzin jak ekonomia czy nauki matematyczne i techniczne, mieliśmy całkiem sporo.

Zaintrygowały mnie te listy tak bardzo, że czasem na-wet zastanawiałem się, kiedy przyjdzie kolejny – i rzeczy-wiście po jakimś czasie pojawiała się charakterystyczna koperta. Oczywiście całą tę korespondencję drukowałem w gazecie, a trzeba pamiętać, że przytłaczająca większość przychodzących do redakcji listów, z różnych zresztą przy-czyn, trafi a zwykle do okrutnego redaktora – kosza.

W końcu coś mnie tknęło i, dysponując dzięki tym li-stom adresem prof. Wolniewicza i jego numerem telefo-nicznym, postanowiłem wydrukować wywiad z nim dla „Najwyższego CZAS!-u”, który przeprowadził Rafał Pa-zio. Być może było to zresztą spowodowane jakimiś oko-licznościami zewnętrznymi – jakimś wystąpieniem Profe-sora, czy jego artykułem, który wpadł mi wtedy w ręce – w każdym razie od tej pory jego nazwisko zaczęło się pojawiać na naszych łamach nie tylko w dziale korespon-dencji, ale także na stronach redakcyjnych.

Stopniowo dowiadywałem się o życiu, twórczości i działalności prof. Wolniewicza coraz więcej. Także dzięki

Page 11: Wolniewicz e Book

11

temu, że stał się nagle osobowością telewizyjną i radiową. Pewnie samego go to zresztą nieco zaskoczyło. W każdym razie jego pozbawione poprawności politycznej telewizyj-ne wystąpienia sprawiły, że stał się jedną z najbardziej zna-nych postaci świata nauki. Co tym bardzie skłoniło mnie do zastanowienia się nad światowym wręcz chyba feno-menem – fi lozofem analitycznym, który na emeryturze stał się gwiazdą mediów.

Ukazywana coraz wyraźniej oryginalna postawa życio-wa, nie budzący wątpliwości dorobek naukowy – co wśród polskich profesorów fi lozofi i – o czym dalej będzie całkiem sporo, jest raczej wyjątkiem, wreszcie ewidentna prawo-skrętność, co jest rzadkością jeszcze większą, wreszcie rola kronikarza życia umysłowego polskiej prawicy, którą sam sobie wyznaczyłem – skłoniły mnie w końcu do zapropono-wania Profesorowi przeprowadzenia z nim wywiadu – rze-ki, którego celem jest przede wszystkim przedstawienie w dostępny, ale nie trywialny sposób zarówno jego drogi ży-ciowej jak i myślowej postawy, którą wypracował w ciągu kilkudziesięciu lat fi lozofi cznej działalności połączonej ze świadkowaniem rozgrywającej się na jego oczach historii.

Zwłaszcza ten poziom udostępnienia, czy wręcz uprzy-stępnienia wydał mi się istotny, gdyż prof. Wolniewicz jest przede wszystkim zawodowcem w dziedzinie myślenia, posługującym się w swej zwykłej pracy naukowej dość skomplikowanymi i ugruntowanymi w tradycji logicznej rozumowaniami, które dla nieprzygotowanego odbiorcy mogą się okazać zbyt trudne. Choć w gruncie rzeczy za-wsze stoją za nimi proste i można by rzec zasadnicze dla naszej cywilizacji zasady.

Prof. Wolniewicz zgodził się na uczestnictwo w tym wywiadzie, choć nie bez wahań. W toku wielomiesięcznej pracy nad tym tekstem, do której mój interlokutor podcho-dził z wielką pedanterią, nie raz wyczuwałem w jego gło-

PRZEDMOWA

Page 12: Wolniewicz e Book

12

WOLNIEWICZ

sie nutkę zniecierpliwienia czy wręcz irytacji, zwłaszcza gdy interpretowałem pewne wydarzenia historyczne przez pryzmat ich obecnej aktualności. W końcu jednak powstał tekst, który stanowi moim zdaniem swoiste memento dla Polski, dla Kościoła i dla całej zachodniej cywilizacji, za której przekonanego zwolennika a wręcz wyznawcę czy nawet obrońcę uważa się prof. Wolniewicz.

Niniejsza książka nie jest jednak wyłącznie wywiadem – rzeką. Zawiera także „Zapiski” Profesora pisane w for-mie scholiów oraz kilka tekstów prasowych jego autorstwa zajmujących się istotnymi kwestiami społecznymi i poli-tycznym. Wreszcie na samym końcu umieściliśmy pewną relację historyczną z wojny 1920 roku, która nigdzie dotąd nie była publikowana, a która została napisana w duchu ro-zumienia historii, jakie wypływa z niniejszej książki.

Prof. Wolniewicz bez wątpienia jest jednym z najważniej-szych myślicieli, jak on sam to określa „prawoskrętnych”, drugiej połowy XX i początków XXI wieku, jacy pracują i publikują w Polsce. Zapraszam do niewątpliwej przygody intelektualnej, jaką jest poznanie Jego i Jego poglądów.

Wywiad został przeprowadzony w okresie od sierpnia 2009 do sierpnia 2010 roku.

Page 13: Wolniewicz e Book

13

CZŁOWIEK

Page 14: Wolniewicz e Book

14

WOLNIEWICZToruń – Kościół Panny Marii na niemieckiej pocztówce z czasów II wojny światowej. W tym kościele prof. Wolniewicz modlił się w czasach wojny.

Page 15: Wolniewicz e Book

15

Rozdział I

Przed filozofią

– Pan się urodził 22 września w 1927 roku w Toruniu i do dwunastego roku życia chodził Pan do przedwojennej polskiej szkoły?

– Chodziłem do szkoły podstawowej, wtedy zwała się „po-wszechną”. Do wybuchu wojny ukończyłem pięć jej klas.

– Jak by Pan opisał tą szkołę? Ludzie w tej chwili sobie za bardzo nie wyobrażają, jak to wtedy funkcjonowało? Jaka jest Pańska ocena tej szkoły z perspektywy lat?

– To była prawdziwa szkoła, bardzo dobrze ją wspomi-nam. Nowinki pomylonej pedagogiki po-Deweyowskiej już wtedy wprawdzie do Polski docierały, ale na atmosferę szkoły mało to jeszcze przebijało. W szkole była dyscypli-na i był porządek. Nie do pomyślenia było, co słyszy się teraz, że uczeń nie wykona polecenia nauczyciela, albo że mu bezczelnie odpowie. W tamtej szkole dostałby z miej-sca w pysk; i zrozumiałby od razu, że tak się zachowywać nie można. A za poważniejsze wykroczenia, bardzo zresztą rzadkie, była kara egzekwowana nie w klasie, lecz w gabi-

Page 16: Wolniewicz e Book

16

WOLNIEWICZ

necie kierownika szkoły: regularne lanie specjalną trzciną na pupę. Boli, ale skutkuje. Dzięki takim klasycznym meto-dom wychowawczym w szkole było bezpiecznie, bez żad-nych strażników. Nie słyszało się też wulgaryzmów, choć młodzież w takiej szkole powszechnej była najrozmaitsza.

Dobrze też wspominam moich nauczycieli: panią Literską z pierwszej klasy, pana Poznańskiego – nauczyciela histo-rii i geografi i z klas wyższych. Nie rozczulali się nad nami, mniej się chyba nami zajmowali niż to bywa dzisiaj, ale nas kształcili jak trzeba. Wydaje mi się, że można tu ustalić pew-ną prawidłowość ogólną: dobrze i z sentymentem wspomina się twardą szkołę. Nie wydaje mi się, by ta dzisiejsza – tzw. „przyjazna” – takie wspomnienia budziła. Moja szkoła, Szko-ła Powszechna nr. 12 w Toruniu przy ulicy Wielkie Garbary, zostawiła mi wspomnienia właściwie tylko dobre.

– Z jakiego środowiska Pan pochodzi? – Określiłbym je krótko jako drobnomieszczańskie. Mój

tata Henryk Wolniewicz – zginął w 1940 r. zamordowany w obozie koncentracyjnym Sachsenhausen – miał tylko wykształcenie podstawowe i był sekretarzem u adwokata, takim kierownikiem kancelarii. Był jednak zarazem poli-tycznie czynny, za młodu w Piaście (było takie stronnictwo ludowe), a za mojej pamięci w toruńskim Stronnictwie Na-rodowym. Przez jedną kadencję był nawet radnym miasta Torunia z ramienia tego stronnictwa. A pamiętam to choćby dlatego, że w roku bodaj 1938 stałem o krok za tatą, gdy ściskał dłoń Rydza-Śmigłego, witając go z całą radą miejską przed dworcem Toruń-Miasto. Byłem więc sam o dwa kroki od marszałka! (Byłem zresztą nielegalnie, bo tata nie powi-nien był mnie tam zabierać – ale zabrał. Taki był.)

Kulturotwórczą siłą naszego domu była jednak głównie mama, Marta Wolniewiczowa, z domu Rzeźnikowska. Dzia-dek Franciszek Wolniewicz był wiejskim kowalem, choć

Page 17: Wolniewicz e Book

17

z pewną przedsiębiorczością: przed pierwszą wojną pojechał na parę lat na zarobek do Ameryki, pracować w stoczniach nowojorskich. Dziadek Jan Rzeźnikowski był piekarzem, pochodził ze wsi Rzęczkowo pod Toruniem: miał cztery kla-sy wiejskiej szkoły i potężny zmysł techniczny. (Na jakieś wynalazki uzyskał nawet patenty.) Jego żona natomiast, a moja babcia, Balbina Galczewska pochodziła z niewielkie-go majątku Świerczyny pod Toruniem. Wywodziła się więc z ziemiaństwa i jej ślub z dziadkiem Janem był w istocie mezaliansem. Od tej babci Balbiny i przez jej córkę, a moją Mamę, trafi ły do nasze skromnej rodziny impulsy wyższej kultury, tej szlacheckiej. W domu były zawsze książki, co w rodzinie drobnomieszczańskiej nie rozumie się bynajmniej samo przez się: „Trylogia” i „ Krzyżacy” Sienkiewicza, kil-kutomowe wydanie Mickiewicza, „Nad Wisłą i Wkrą” ge-nerała Sikorskiego, „Dewajtis” Rodziewiczówny, encyklo-pedia „Ultima Thule” wtedy właśnie wychodząca – i spo-ro innych, z nową ortografi ą Jodłowskiego i Taszyckiego włącznie. A więc była to rodzina drobnomieszczańska, ale z pewnymi kulturalnymi aspiracjami, odróżniająca się tym wyraźnie od reszty mojej rodziny szerszej.

– A co Pan jeszcze zapamiętał z okresu przedwojennego? Czy ten wybuch wojny to jest taka ostra cezura, która odkre-śla ten stary świat od tego co się potem zaczęło dziać, czy Pan ma jakieś idealizacyjne czy jakieś krytyczne nastawienie do tego okresu?

– To była cezura ostra jak nożem ciął. Niemcy wkro-czyli do Torunia w czwartek, 7 września 1939 roku około szóstej wieczorem – i zmienił się nasz świat. Staliśmy się ludźmi drugiej kategorii, narodem podbitym. Już w listo-padzie Niemcy zrobili niemiecką szkołę dla Polaków, na-uczyciele mówili tylko po niemiecku. W końcu września pierwszy raz aresztowano mojego Ojca.

PRZED FILOZOFIĄ

Page 18: Wolniewicz e Book

18

WOLNIEWICZ

– Za przynależność do Stronnictwa Narodowego? – Nie za to, tylko dlatego, że z wybuchem wojny Tata się

naraził. W poniedziałek 4 września uczestniczył jako tłu-macz w aresztowaniu pewnego Niemca, toruńskiego księ-garza o nazwisku Westphal. Niemiec ten został następnie wraz z innymi popędzony przez nasze władze gdzieś na wschód. (Verschleppt to się wtedy nazywało, „uprowadzo-ny”.) Z tego uprowadzenia wrócił, ale wkrótce potem zmarł. Jego żona obwiniła o to między innymi także Tatę i z tego powodu został aresztowany.

Mama wtedy wyjednała po miesiącu w toruńskim ge-stapo zwolnienie Taty z więzienia, ale potem 14 lutego 1940 roku przyszło ponowne aresztowanie z tego samego tytułu. W Bydgoszczy przed sądem specjalnym (Sonder-gericht) odbył się proces, ale ten budzący grozę „sąd spe-cjalny” sprawę Ojca umorzył „z braku dowodów winy”.

Z Ojcem w Toruniu na Starym Rynku. Rok 1931.

Page 19: Wolniewicz e Book

19

Umorzenie opatrzył jednak klauzulą, że na czas wojny przekazuje Ojca do dyspozycji gestapo w areszt prewen-cyjny (Schutzhaft).

W następstwie tej klauzuli Ojciec został 15 kwietnia 1940 roku wywieziony do obozu koncentracyjnego Sach-senhausen i tam po ciężkim pobiciu 19 czerwca 1940 r. zmarł. To była druga wielka zmiana w moim życiu, choć jej rozmiar uświadomiłem sobie nie od razu. Obozowy nu-mer Taty był 22170, blok 45.

– Zna pan okoliczności tej śmierci?– Znam. Wraz z Ojcem wywieziony został do obozu jego

znajomy adwokat mec. Marian Niklewski i osadzony w tym samym bloku 45. On przeżył pięć lat obozu i po wojnie zło-żył notarialnie oświadczenie co do śmierci Taty. Sam mec. Niklewski był aresztowany nie pod jakimś określonym za-rzutem, lecz w trybie ogólnych aresztowań inteligencji po-morskiej – adwokatów, nauczycieli, lekarzy, księży.

– Czyli tak zwana akcja AB? – Akcja AB była później, w Generalnym Gubernatorstwie.

Pomorze z Toruniem zostało włączone do Rzeszy jako „Okręg Gdańsk-Prusy Zachodnie” (Gau Danzig-Westpreussen) i tu-taj okresem ostrych represji był początek wojny: od września 1939 r. gdzieś do lata 1940 r. Potem się uspokoiło, a w GG dopiero wtedy na dobre zaczęło.

– No może nie do końca, pierwsze rozstrzeliwania miały miejsce już w grudniu 1939 roku, np. zbrodnia w Wawrze. 1940 rok to z kolei Palmiry, choć pierwsze rozstrzeliwania też miały tam miejsce już w grudniu 1939 roku.

– Odwiedziłem kiedyś cmentarz w Palmirach i najwcześ-niejsze groby są tam rzeczywiście oznaczone na koniec 1939 r., ale nieliczne. W którymś z późniejszych leży też

PRZED FILOZOFIĄ

Page 20: Wolniewicz e Book

20

WOLNIEWICZ

moja chrzestna, Wanda Bukiewicz, dawna nauczycielka mego Taty, przekazana wiosną 1940 r. przez gestapo toruń-skie gestapo warszawskiemu, za zbiorowe słuchanie radia.

– Teraz, jak Pan wie, to wychodzi na to, że to była w gruncie rzeczy akcja wspólnie uzgodniona, taka w pełni so-wiecko-niemiecka. Zabijanie polskiej inteligencji odbywało się po obu stronach granicy zaborów.

– Ma Pan na myśli „akcję AB”?

– Jej różne odmiany. Generalnie oczyszczenie z polskiej inteligencji. Było spotkanie władz sowieckich i niemieckich w tej sprawie, a nawet są teraz doniesienia o tym, że Niemcy byli w Katyniu.

– Jak to w Katyniu?

– W Katyniu, bo tam był ośrodek szkoleniowy NKWD, gdzie się odbywały rozmaite konferencje.

– Ja bym w to nie wierzył. Było w 1939 r., chyba w li-stopadzie, spotkanie funkcjonariuszy gestapo z funkcjona-riuszami NKWD w Zakopanem. Uzgadniano tam sposoby wspólnego zwalczania polskiego ruchu oporu. Natomiast eksterminacja inteligencji polskiej zaczęła się wcześniej jako niezależna akcja niemiecka.

Ale pytał mnie Pan o okoliczności śmierci mojego Ojca. Otóż nie zginął on jako przedstawiciel polskiej inteligencji, bośmy do tej warstwy nie należeli. A zginął tak: na bloku zo-stał ciężko pobity przez blokowego kapo, niejakiego Ericha Hackerta. Miał połamane żebra i w dwa dni potem zmarł. Następnego dnia dostaliśmy z obozu telegram sygnowany przez komendanta z zawiadomieniem o zgonie Ojca „na za-palenie opłucnej” (Pleuritis). Mogło to być nawet prawdą, bo połamane żebra przebiły pewnie opłucną. Zeznanie mec. Niklewskiego o tym ciężko czytać. Na prośbę Mamy przy-

Page 21: Wolniewicz e Book

21

słano nam z obozu urnę z prochami Ojca, a także wszyst-kie jego rzeczy z zegarkiem włącznie i łyżką. Nie wiadomo oczywiście, czy w urnie są rzeczywiście prochy Ojca czy kogoś innego, bo ginęły tam wtedy codziennie dziesiątki więźniów. Przysłano też metrykę śmierci.

– Niemcy są zawsze dla nas zagadką. Po co oni takie rze-czy robili, dokumentując swoje zbrodnie. I zadziwiająca jest szybkość i precyzja działania.

– Nie Niemcy są tu zagadką, tylko natura ludzka. Niem-cy to jest wielki naród, który dał się zwieść upiornemu szar-latanowi. Ale nie on jeden.

– Od listopada 1939 roku uczył się Pan w niemieckiej szkole dla Polaków, a w 1941 roku rozpoczął pracę w przed-siębiorstwie budowlanym Hermanna Klechowitza. Rozu-miem, że rozpoczął Pan pracę z uwagi na to, że były trudne warunki materialne?

– Nie, to była inna epoka, której ludzie Pańskiego poko-lenia już nie rozumieją. Był przymus pracy. Szkoła kończy-ła się z czternastym rokiem życia – dla mnie był to rok 1941 – i szło się do roboty.

– Ale można też było iść do gimnazjum?– Polak do gimnazjum? To było nie do pomyślenia i niko-

mu by nawet do głowy nie przyszło. Mówiłem już: myśmy byli ludzie drugiej kategorii. Nie dla takich szkoła średnia. Poszedłem więc do pracy.

– I to było przedsiębiorstwo budowlane. Czyli pracował Pan na budowie?

– Nie. Firma „ Hermann Klechowitz” to było średniej wiel-kości przedsiębiorstwo dekarsko-budowlane, a ci Klechowicze to byli dawno zniemczeni Polacy, nie umiejący już po polsku.

PRZED FILOZOFIĄ

Page 22: Wolniewicz e Book

22

WOLNIEWICZ

Założycielowi fi rmy, temu Hermanowi, mój Ojciec kiedyś przed wojną bardzo pomógł, bo wiodło im się wtedy marnie. Jego syn Hans, mój potem szef, to pamiętał i na prośbę Mamy zatrudnił mnie nie jako robotnika na budowie, tylko w biurze fi rmy: najpierw jako gońca (Laufbursche), a potem przekwa-lifi kował mnie na ucznia księgowości (kaufmännischer Lehr-ling). Jako robotnik pracowałem tam dopiero pod koniec woj-ny, gdy zbliżał się front i fi rma musiała dostarczyć kontyngent robotników do budowy umocnień wojskowych wokół Torunia, który miał być „twierdzą” bronioną do upadłego.

– Czyli kształcił się pan na księgowego?– Tak, i jak wszyscy uczniowie zawodu – rzemieślniczego

czy kupieckiego – raz w tygodniu chodziłem do szkoły zawo-dowej. To było w Niemczech bardzo dobrze zorganizowane. Nauka zawodu po szkole powszechnej trwała zawsze trzy lata, niezależnie od branży. W tej szkole zawodowej uczy-łem się zasad księgowości i rachunkowości kupieckiej, było też trochę przedmiotów ogólnokształcących. Do tej szkoły chodzili także uczniowie Niemcy, tam pomieszani razem z Polakami, bez widocznej różnicy w traktowaniu. Pamiętam, jak byłem kiedyś dumny, gdy za wypracowanie z niemiec-kiego – a ściślej za wykazaną tam umiejętność wypowiedzi (Ausdrucksfähigkeit) – dostałem dużo lepszą notę niż kole-ga rodem z Hamburga. Więcej jednak niż z tej szkoły sko-rzystałem z kontaktów w biurze z grupą zatrudnionych tam polskich inteligentów obojga płci, to znaczy osób po matu-rze. Przedwojenna matura dawała wysoki poziom kulturalny, a w każdym razie wyraźnie wyższy niż poziom środowiska, z którego się wywodziłem. I niż dzisiaj tzw. „studia”.

– A czy wtedy już był u Pana taki zamysł, żeby się zająć fi lozofi ą, czy to w ogóle było jeszcze poza sferą Pana zain-teresowań.

Page 23: Wolniewicz e Book

23Strona gazety „Thorner Freicheit” wydawanej przez hitlerowców w Toruniu zawierająca obwieszczenie skierowane do Polaków

Page 24: Wolniewicz e Book

24

WOLNIEWICZ

– Do fi lozofi i miałem chyba inklinacje od dzieciństwa; i sądzę, że to są inklinacje przyrodzone. Jeszcze w dzieciń-stwie zadziwiała mnie np. nieskończoność świata. Myślałem sobie: gdybym tak szedł przed siebie i szedł, to doszedłbym wreszcie do jakiegoś końca świata. Ale co byłoby po drugiej stronie tego końca? Jakiś ciąg dalszy przecież! Nie byłby to zatem prawdziwy koniec świata. Stosowałem w ten sposób nieświadomie zasadę indukcji matematycznej, to praźródło naszej idei nieskończoności: że jakkolwiek daleko byśmy za-szli, po każdym kroku ostatnim można będzie znowu zrobić taki sam krok następny. Żaden więc nie będzie ostatnim na-prawdę. Komu w dzieciństwie takie myśli chodzą po głowie, ten ma głowę do fi lozofi i. Tyle można śmiało powiedzieć.

– Jak pan reagował jako dziecko na okupacyjną sytuację polsko-niemiecką? Bo Pan, jak rozumiem w tej fi rmie mówił po niemiecku?

– Dzięki niemieckiej szkole mówiłem swobodnie po niemiecku już od wiosny 1940 r. To jest ta cudowna ła-twość uczenia się języków, jaką mają dzieci. Co prawda, gdy zaczynałem, miałam już dwanaście lat i nie byłem już dzieckiem, lecz wyrostkiem. Ale owej łatwości jaszcze mi widocznie dosyć wtedy zostało. Potem, pod wpływem Mamy zacząłem dużo po niemiecku czytać. Pierwszą moją większą lekturą była jakaś powieść w odcinkach, która ukazywała się właśnie w miejscowym dzienniku „Thorner Freiheit”. Później zaś w domowej bibliotece znalazłem niemiecki przekład „Hrabiego Monte Christo”, gotykiem oczywiście. Gdy przeczytałem trzy jego tomy, mogłem już dalej czytać wszystko.

A co do reagowania na ogólną sytuację, to rozumieliśmy, że trzeba tę wojnę przetrwać. Rozumiałem np., że na ulicy nie mogę mówić po polsku, bo od pierwszego lepszego przechodnia dostanę za to w pysk. Nie było we mnie jednak wątpliwości, że

Page 25: Wolniewicz e Book

25

Niemcy tę wojnę przegrają i wróci Polska – nie było, poza jed-nym momentem. Były nim lato i jesień 1941 roku, gdy ofensywa niemiecka na Związek Radziecki szła na wschód jak huragan: Baranowicze, Mińsk, Orsza, w połowie lipca padł Smoleńsk. Tempo było oszałamiające. Lecz w grudniu się skończyło.

– A czy rzeczywiście była taka reakcja przypadkowego, nieznajomego niemieckiego przechodnia, że jak on usłyszał język polski to od razu lał w pysk?

– Nie każdego, rzecz jasna, ale dostatecznie częsta, by nie próbować.

– Czyli panowała taka pełna ideologiczna jedność naro-du niemieckiego?

– Wobec nas absolutna. Zaraz na początku na wielu skle-pach pojawiły się wywieszki „Polen und Juden Zutritt verbo-ten”, „Polakom i Żydom wstęp wzbroniony”. Wszystkie sklepy były niemieckie, bo te polskie właścicielom od razu zabrano i dostawał je niemiecki „powiernik” (Treuhänder). W 1940 roku tabliczki te jakoś znikły; pojawiły się za to inne: „Denkt an Bromberg”, „Pamiętajcie o Bydgoszczy”, z napisem na tle nie-wyraźnej fotografi i jakichś zwłok. Te wisiały do samego chyba końca niemal wszędzie. Z października 1939 pamiętam taki in-cydent. Na murze kościoła ewangelickiego przy Starym Ryn-ku (dzisiejszego oo. Jezuitów) wisiało czerwone dwujęzyczne obwieszczenie (Bekanntmachung) o rozstrzelaniu siedmiu Po-laków jako zakładników, nie pamiętam już za co, ze spisem ich nazwisk. Obok mnie stał i czytał to obwieszczenie jakiś Niemiec, a przeczytawszy spojrzał mi prosto w oczy i zawołał „Bravo!”. Taki mieli do nas stosunek – bezpardonowy, pewny swej dominacji na tych ziemiach po wsze czasy.

– Wracając jeszcze do stosunku Niemców do Polaków. Ostry kurs był na początku, była ta antypolska czystka po-

PRZED FILOZOFIĄ

Page 26: Wolniewicz e Book

26

WOLNIEWICZ

wiedzmy, ale potem rozumiem, że Niemcy, jak się już zorien-towali, że ta sytuacja się odwraca, to ta atmosfera troszecz-kę zelżała.

– Ustabilizowała się, powiedziałbym, bo u nas na Pomo-rzu ta zmiana nastąpiła już po Stalingradzie – to się dawało odczuć.

Na ziemiach polskich działały najpierw tzw. Einsatzgrup-pen, „grupy operacyjne”. Myśmy je nazywali Mordkomman-dos, „czołówki mordownicze”. Potem, od czerwca 1941 r., grupy takie działały także na terytoriach zajętych przez Zwią-zek Radziecki w 1939 r. (Ani w Danii i Norwegii, ani we Francji ich nie użyto; tylko na wschodzie.) Były to oddziały policyjne, które wkraczały tuż za wojskiem i miały zadanie podwójne: najpierw eksterminacyjne, wymordować, kogo trzeba; a następnie administracyjne, zorganizować regularny nadzór policyjny. Przez Toruń fala tych mordów przechodziła od października 1939 r. do wiosny 1940 r. W lesie Barbarka pod Toruniem rozstrzelano wtedy podług szacunków od 600 do 800 Polaków. Później był już tylko zwykły ucisk okupa-cyjny.

– Ale czy np. Niemcy w 1944 roku nadal zachowywali się tak hardo? Toruń został zdobyty przez Sowietów na początku 1945 roku, tak? Więc kilka miesięcy wcześniej było chyba już wiadomo, że III Rzesza idzie w rozsypkę?

– Armia Czerwona wkroczyła do Torunia 1 lutego 1945 r.

– No właśnie. Czy Niemcy, gdy zaczęły się ich klęski zmienili swój stosunek do Polaków? Jaki był stosunek Pań-skiego szefa do Pana w tym ostatnim okresie okupacji nie-mieckiej?

– Stosunek mojego szefa do mnie – nazywał się Hans Klechowitz – był poprawny, nawet życzliwy. Pamiętał wi-dać o pomocy, jakiej jego ojcu udzielił mój tata.

Page 27: Wolniewicz e Book

27

Na Pomorzu pewna zmiana niezwykle istotna dokonała się na początku 1942 r., gdy Niemcy się przekonali, że wojna potrwa dłużej, niż myśleli. Przedtem sądzili, że rozbiją Zwią-zek Radziecki do jesieni. Pamiętam nawet wielki nagłówek w ówczesnym dzienniku toruńskim „Thorner Freiheit”, chyba z września 1941 r., na pierwszej stronie: „Wenn Moskau und Le-ningrad fallen, macht keiner mehr mit”, ( „Gdy padną Moskwa i Leningrad, nikt już oporu stawiać nie będzie”). Tymczasem nie padły. Krótko po wojnie ukazała się historia drugiej wojny światowej napisana przez niemieckiego generała nazwiskiem Kurt von Tippelskirch. Na wschodzie dowodził on najpierw dywizją, potem armią. Opisując atak na ZSRR, powiada: „ Już po kilku dniach walki zorientowaliśmy się, że mamy do czy-nienia z przeciwnikiem zupełnie innego rodzaju niż w Polsce i we Francji”. (A w 1943 r. coś podobnego powiedział nam, uczniom szkoły zawodowej, nasz nauczyciel pan Hoffmann, Niemiec przybyły z Nadrenii, bardzo zresztą przyzwoity: „Jest zadziwiające, jaką siłę potrafi ą ci Rosjanie rozwinąć” – „Mann muss staunen über die Kraft, die der Russe entfalten kann.”)

Jednym z następstw tych odkryć niemieckich co do Rosji była owa istotna zmiana. 22 lutego 1942 r. ogłoszona zosta-ła sławetna „Odezwa!” (Aufruf! – z wykrzyknikiem) gaule-itera Pomorza, (które zwało się wtedy Reichsgau Danzig-Westpreussen) Alberta Forstera, zwrócona do wszystkich mieszkańców, którzy nie uzyskali dotąd obywatelstwa nie-mieckiego. Odezwa ta, skierowana w oczywisty sposób do Polaków, wzbudziła trwogę i ogólną panikę. Warto przyto-czyć główne punkty tego ultimatum dosłownie:

Wzywamy niniejszym ofi cjalnie wszystkich, którzy chcą się włączyć w niemiecką wspólnotę narodowa, by do 31 mar-ca 1942 r. zgłosili się na niemiecką listę narodowościową (Volksliste). Tą odezwą daje się każdemu szansę stać się pożytecz-nym członkiem niemieckiej wspólnoty. Właśnie teraz, gdy naród

PRZED FILOZOFIĄ

Page 28: Wolniewicz e Book

28

WOLNIEWICZ

niemiecki wiedzie bój o swój byt i wolność, musimy mieć jasność, kogo na tym dawnym pograniczu uważamy za Niemca, a kogo za Polaka. Wielu z tych, którzy przez ostatnie 20 lat nie okazywali pu-blicznie swojej niemieckości, może ją teraz swym aktywnym uczest-nictwem wykazać. Kto natomiast to odrzuca, winien być świadom, że będzie traktowany jako do niemieckości nie przynależny, ozna-kowany na zewnątrz jako Polak i regulacjom dla Polaków pod-legły. Rozumie się przy tym samo przez się, że oznaczać to będzie zrównanie z najgorszym wrogiem narodu niemieckiego.

To zabrzmiało tak groźnie, że wielu się ulękło i tę nie-miecką volkslistę przyjęło. (Ściślej, jej tzw. „3 grupę”, która oznaczała, że ktoś został eingedeutscht, „zniemczony”.)

– Podobna akcja była też na Śląsku?– Nie, na Śląsku nadawano tę 3 grupę wszystkim auto-

matycznie, nie stawiano ich przed koniecznością wyboru. W Wielkopolsce zaś w ogóle nie było nacisku na przyjmo-wanie niemieckiego obywatelstwa. Tak było tylko na Pomo-rzu: niby dobrowolnie, ale pod groźbą. W III Rzeszy były trzy kategorie obywatelstwa, owe „grupy” właśnie. Pierw-szą stanowili Niemcy ze „starej Rzeszy” (aus dem Altreich); drugą inni Niemcy z urodzenia (Volksdeutsche) trzecią – owi „wniemczeni.” Pierwsi mieli dowód osobisty (Ausweis) czerwony, drudzy niebieski, trzeci zielony.

W Toruniu nie przyjęło „ 3 grupy” wszystkiego kilkaset rodzin, wśród nich była moja, ustami mojej matki. Pamiętam tę odmowę matki u Kreisleitera (powiatowego szefa partii NSDAP) jako moment niezwykle dramatyczny. Liczyliśmy się potem oczywiście z represjami, co najmniej wysiedle-niem do Generalnego Gubernatorstwa, ale nic takiego nie nastąpiło. Groźba Forstera z jakiś nieznanych mi powodów się nie zmaterializowała.

Matce zawdzięczam, tej jej nieugiętej postawie, że póź-

Page 29: Wolniewicz e Book

29

niej nie zostałem wcielony do armii niemieckiej. Wielu mo-ich rówieśników, których rodziny 3 grupę przyjęły, wcie-lono i niejeden poległ jako żołnierz Wehrmachtu – pośród nich także mój kuzyn Paweł, w czerwcu 1944 r. w Norman-dii. Jak mówię: to, że mnie taki los ominął, jest głównie zasługą mojej śp. Matki, Marty z Rzeźnikowskich. Trochę było tu jednak mojej własnej zasługi, co warto powiedzieć, bo ma pewną wartość dokumentacyjną. Gdzieś wiosną 1944 roku – miałem wtedy 16 lat – dostałem naraz wezwanie (Vorladung) z toruńskiego Odcinka Służby Bezpieczeń-stwa (SD-Abschnitt), by się u nich wtedy a wtedy stawić „w sprawie obywatelstwa” (betreffs Staatsangehörigkeit). Rozumiałem, co to znaczy i jedyny raz naszła mnie myśl, czy nie powinienem gdzieś uciekać. Ale dokąd, i co dalej? Trzeba więc pójść. (Ów „Odcinek SD” zajmował ten sam dom, w którym po wojnie mieszkał mój przyszły nauczy-ciel Henryk Elzenberg, ul Grudziądzka 37.) W oznaczonym dniu poszedłem do mojego szefa – Hansa Klechowitza, sam należał do SS i paradował czasem w ich czarnym mundu-rze – pokazałem wezwanie i poprosiłem o zwolnienie na ten czas. „Ależ naturalnie” powiedział, a potem spojrzał mi chwilę w oczy i dodał niemal po ojcowsku: „Bogus, sei nur vernünftig” („Bogusiu, bądź tylko rozsądny”). Szedłem na tę Grudziądzką 37 pełen złych przeczuć, z których ewentu-alność ciężkiego pobicia nie zdawała mi się wcale najgor-szym. Wpuścił mnie dyżurny SS-man i siedziałem w po-czekalni. Pełen niepokoju. Poza mną nie było tam nikogo, przede mną na ścianie wisiała wypisana olbrzymimi literami sentencja Bismarcka. (Niemcy nazywają to „Spruch” i się w takich napisach lubują.) Brzmiała ona tak; „Bijcie Polaków, żeby odechciało im się żyć. Współczuję ich położeniu, ale jeżeli chcemy przetrwać, to nie pozostaje nam nic innego, jak ich wytępić”. W oryginale wbiło mi się to wtedy w pa-mięć na całe życie: Haut doch die Polen, dass sie am Leben

PRZED FILOZOFIĄ

Page 30: Wolniewicz e Book

30

WOLNIEWICZ

verzagen. Ich habe alles Mitgefühl für ihre Lage, aber wir können, wenn wir bestehen wollen, nichts anderes tun, als sie ausrotten.

Tymczasem ku mojej niewypowiedzianej uldze nic złego mnie tam nie spotkało. Po dłuższej chwili zawołała mnie do swojego biura jakaś młoda Niemka w cywilu, zajrzała do akt i powiedziała wprost: moja matka odmówiła przyjęcia volkslisty, ale ja mogę teraz ją przyjąć sam, więc jakie jest moje stanowisko? Coś tam najpierw oczywiście kręciłem, co nie na wiele się zdało, w końcu zatem zdeklarowałem, że my jesteśmy Polacy i tacy już zostaniemy (wir sind Polen und bleiben so). Tak to jakoś nie woluntarystycznie, lecz fa-talistycznie ująłem – pewnie, by brzmiało jak najmniej wy-zywająco, bo do wyzwań zupełnie mi tam nie było. Nic na to nie odrzekła, odnotowała tylko i powiedziała: „Sie kön-nen gehen”, „może pan iść”. Wyszedłem stamtąd nie wie-rząc własnemu szczęściu, choć nie posłuchałem ojcowskiej rady szefa. Nieoczekiwany happy end groźnego spotkania z SD wyjaśnił mi się trochę po wielu latach. Wyczytałem gdzieś wtedy, że Sicherheitsdienst – czyli trzeci departament Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy i jego szef Otto Ohlendorf osobiście – byli stanowczo przeciwni polityce Forstera „wniemczania” jak największej ilości Polaków, by tą drogą pozyskiwać rekruta. Uważali, i mieli w tym chyba rację, że nie tylko nie wzmocni to siły bojowej Wehrmach-tu, lecz ją nawet osłabi, wprowadzając doń element wysoce niepewny. Funkcjonariusze pionu trzeciego w SD, do które-go musiała należeć ta panna, co mnie przesłuchiwała, byli pewnie poinstruowani, żeby w sprawach „trzeciej grupy” nie naciskać. (W monografi i Karola Grunberga „SS Gwar-dia Hitlera”, Warszawa 1975, s. 147 czytamy; „Wydział 3 b, pod nazwą Volkstum, opracowywał ekspertyzy i wnioski w sprawach polityki narodowościowej, mniejszości narodo-wych, obywatelstwa”.) Myślę więc, że w ostatniej instancji

Page 31: Wolniewicz e Book

31

zawdzięczam ów happy end gruppenführerowi Ohlendorfo-wi, powieszonemu potem w Norymberdze za dowodzenie przez rok akcjami eksterminacyjnymi grupy operacyjnej D.

– Jakie więc były nastroje w 1944 roku, zwłaszcza w dru-giej połowie, jak już było wiadomo, albo jak to się przynaj-mniej wydaje z dzisiejszej perspektywy, że to było wiadomo, że Rzesza się wali i Niemcy musieli się liczyć z tym, że będzie klęska a potem odwet...

– Było normalnie. Czekało się na koniec wojny.

– Czy na przykład Niemcy mieli świadomość, że będą musieli się wynieść, bo przecież w Prusach Wschodnich szy-kowano totalną ewakuację...

– Tę świadomość uzyskali dopiero pod koniec 1944 r. Mnie już wtedy w Toruniu nie było, wysłano mnie z fi rmy wraz z całą brygadą robotniczą do budowy umocnień wokół miasta: stanowisk karabinów maszynowych, rowów prze-ciwczołgowych, zasieków, schronów. Przygotowywano się na nadejście frontu, ale nie czuło się paniki.

– Czyli Pan, w momencie ofensywy sowieckiej, jak prze-chodziła Wisłę, był pod Toruniem a nie w samym mieście?

– Ofensywa radziecka nie przechodziła Wisły, bo szła wzdłuż niej: po lewej stronie I Front Białoruski dowodzony przez marszałka Żukowa, po prawej drugi Front Białoruski dowodzony przez marszałka Rokossowskiego. Budowali-śmy te umocnienia, bo Toruń miał być broniony jako twier-dza, Festung Thorn. Do tego jednak nie doszło, w ostatniej chwili Niemcy wycofali się z Torunia bez walki.

– A miał Pan jakieś informacje co się działo wtedy w reszcie Polski?

– Absolutnie żadnych.

PRZED FILOZOFIĄ

Page 32: Wolniewicz e Book

32

WOLNIEWICZ

– Nie wiedział Pan np. o Powstaniu Warszawskim?– Słuchy o tym, że w Warszawie jest powstanie, doszły

do mnie dopiero gdzieś na przełomie sierpnia i września, gdy byłem na tych robotach przymusowych.

– Czyli radia np. nie słuchaliście?– To pytanie trochę mnie rozśmiesza. Pan sobie wy-

obraża, że za okupacji Polak mógł mieć na Pomorzu apa-rat radiowy. To było tylko dla Niemców, ale i tam było surowo zabronione słuchać rozgłośni zagranicznych. Po-tajemnie u tych wniemczonych trochę słuchano, ale do mnie nic tą drogą nie dochodziło. Potem gdy front się już zbliżał, byliśmy zajęci tym co działo się wokół nas, nie tym, co mogło się dziać w Warszawie.

– Po „wyzwoleniu” od 1945 roku uczył się Pan w liceum imienia Królowej Jadwigi i w 1947 roku zdał Pan maturę. Czy-

Przed maturą, rok 1947. W środku pani Alicja Rothe’owa. Bogusław Wolniewicz jest najwyższy.

Page 33: Wolniewicz e Book

33

li uczył się Pan przed egzaminem dojrzałości krótko – 5 klas podstawówki w szkole przedwojennej potem dwa lata liceum.

– Gdy skończyła się niemiecka okupacja – w Toruniu był to luty 1945 r. miałem 17 lat, ukończone pięć klas przedwo-jennej szkoły powszechnej, dwa lata tej niemieckiej szkoły zawodowej, przez jeden dzień w tygodniu. Takie było moje wykształcenie formalne. Na własną rękę uczyłem się trzech rzeczy, o których sądziłem, że mi się przydadzą; gdy wró-ci Polska: stenografi i, angielskiego, i łaciny. Samouczki do dwóch pierwszych były w domu, z łaciną pomógł mi ktoś z zewnątrz. I wszystkie trzy rzeczywiście się potem przydały.

Sowieci weszli do Torunia 1 lutego. Następnego dnia było święto Matki Boskiej Gromnicznej, pierwsze bez Niemców. A po mszy, przed kościołem Św. Jana, sowieci zrobili łapankę – takie uderzenie zastraszające na oślep. Zatrzymanych popędzili potem pieszo do Ciechanowa; jedni wrócili po paru tygodniach, drudzy trafi li aż gdzieś za Ural i wrócili lub nie. Mój inny kuzyn, Czesław, wrócił wśród tych pierwszych. Ważył 40 kilo.

Polską szkołę uruchomiono nadzwyczaj szybko, już od marca, i w stylu całkowicie przedwojennym. Dla takich prze-rośniętych jak ja – w trybie przyspieszonym, dwie klasy w rok. Taka ekspresowa szkoła średnia miała oczywiście pro-gram bardzo okrojony; nie było też podręczników, nauczy-ciele materiał dyktowali. Ale nasz pęd do nauki w tej znowu polskiej szkole był ogromny. Nasi nauczyciele byli zgodni, że tak zapalonych uczniów nigdy przedtem nie mieli.

Mnie przyjęto do 2 klasy gimnazjum; w 1947 r. zdałem w tym ekspresowym tempie maturę i zapisałem się na fi lozofi ę, w dopiero co otwartym w Toruniu uniwersytecie, przeniesio-nym z Wilna. Byłem przedostatnim rocznikiem maturzystów, którzy studiowali trybem jeszcze ściśle przedwojennym.

– A jak wyglądała pod okupacją niemiecką sytuacja mate-rialna? Pan pracował, zarabiał jakieś pieniądze. Jak to wyglą-

PRZED FILOZOFIĄ

Page 34: Wolniewicz e Book

34

WOLNIEWICZ

dało? Była bieda z nędzą czy jakoś się dawało wytrzymać?– Nie, nędzy nie było. Było trudno z żywnością i odzie-

niem, to wszystko było na kartki lub bony, ale to dotyczyło także obywateli niemieckich. Różnica była naturalnie taka, że ich przydziały były dużo większe, ale i z naszych można było wyżyć. Nie przelewało się, ale nie powiedziałbym, że był to w moim życiu okres biedy z nędzą.

– A po tym jak wszedł PRL sytuacja materialna się po-prawiła? Bo rozumiem, że nie mógł Pan pracować, bo przez dwa lata Pan się uczył?

– Nasza sytuacja materialna niewiele się zmieniła. Mama pracowała dalej jako księgowa, ja najpierw pracowałem krót-ko jako urzędnik, a potem dorabiałem do Mamy pensji pro-wadząc księgowość drobnym sklepikarzom. Miałem jedno ubranie i jedną parę butów, ale to było wtedy normą. Popra-wiło się, gdy od roku akademickiego 1949-1950 przyznano mi stypendium naukowe, równe wtedy pensji asystenta.

– Pan egzaminy maturalne zdał w 1947 roku, jeszcze w momencie, kiedy sytuacja na poziomie ideologicznym czy politycznym była niewyklarowana. Rozumiem, że uczy-li Pana przedwojenni nauczyciele, w tej edukacji licealnej piętna komunizmu czy stalinizmu jeszcze nie było?

– Absolutnie nie było. Do końca 1948 roku panował w szkole duch i porządek przedwojenny, tacy byli też nauczy-ciele, np. moja niezapomniana pani od matematyki Karolina Szwarcówna. Była w kuratoryjnej komisji weryfi kacyjnej dla tych, co rzekomo mieli maturę, ale w zawierusze wo-jennej utracili papiery. Opowiadała: „Gdy zgłasza się taki kandydat i mam sprawdzić czy naprawdę chodził do gim-nazjum, pytam go: a+b do kwadratu. Jeżeli nie odpowiada z miejsca a2 + 2ab + b2, to mówię mu: tyś bracie, nie był w żadnym gimnazjum.” Tak to się odbywało, szybko i prosto.

Page 35: Wolniewicz e Book

35

– Czy w tym okresie już doszedł Pan do wniosku, że zaj-mie się Pan w swoim życiu fi lozofi ą? Bo te lata, powiedzmy gdy ma się 17-20 lat to jest taki okres, kiedy człowiek stara się podjąć decyzję, co ze sobą zrobić, dokąd iść?

– Skłonność do fi lozofi i poczułem w sobie wcześnie. Jesz-cze za lat wojny. Pamiętam np. wrażenie, jakie zrobiło na mnie kazanie księdza Franciszka Mantheya, polskiego Niemca, ów-czesnego proboszcza u Św. Jana. Mówił coś o życiu ludzkim w ogóle i jakimś kontekście stwierdził: Das Schicksal ist blind, „los jest ślepy”. Z tych paru słów powiało mi jakąś melancho-lijną głębią myśli, którą osiąga się, zająwszy inny punkt widze-nia niż ten codzienny. To i owo też czytałem – Nietzschego, Schopenhauera, jak popadło – mało zresztą rozumiejąc.

– Ale kiedy Pan wpadł na pomysł, by właśnie w tym kie-runku się rozwijać?

– Zawsze byłem dobrym uczniem, zwłaszcza z polskie-go i matematyki. Do ostatniej chwili nie mogłem się zde-cydować, czy iść na fi lozofi ę czy matematykę. Uznałem jednak w końcu – i myślę dzisiaj że słusznie, – iż moja sprawność matematyczna jest na takie studia za mała. Je-stem zdolny matematycznie rozumować, ale przychodzi mi to nie dość szybko. A szybkość dedukcji jest w mate-matyce niezbędna, sama tylko jej ścisłość nie wystarczy. Więc to nie dla mnie.

– Wtedy nie było egzaminów, na studia można było się zapisać ot tak?

– Było coś w rodzaju egzaminu, taki pisemny spraw-dzian, który służył jednak nie tyle selekcji, ile zoriento-waniu się, z kim uniwersytet ma tu do czynienia. To był przecież powojenny chaos, przybywali ludzie z różnych stron: od Andersa i od Berlinga, z Torunia i zza Uralu. Nie słyszałem, by tam kogokolwiek odrzucono.

PRZED FILOZOFIĄ

Page 36: Wolniewicz e Book

36

WOLNIEWICZ

– Na koniec tego rozdziału dotyczącego okresu przed studiami mam takie pytanie ogólne. Jak Pan sobie w tej chwili przypomina, co Pan wiedział o fi lozofi i wstępując na studia? Wspomniał Pan, że Pan Nietzschego, Schopenhau-era przejrzał. Jak Pan sobie to wszystko wyobrażał? Jest to zawsze ciekawe, z jakim właśnie nastawieniem, po co taki młody człowiek idzie akurat na fi lozofi ę. Czego oczekuje od tego wydziału, mając pewną bazę wiedzy, i jakie właściwie sobie snuje plany i wyobrażenia? Jak to wyglądało w Pana przypadku?

– Młody człowiek, który idzie na fi lozofi ę, należy do jed-nej z dwóch kategorii, jakie wyróżnił jeden z moich daw-nych słuchaczy, dr Jędrzej Stanisławek, dziś wykładowca na Politechnice Warszawskiej. Podzielił on całe akademickie środowisko fi lozofi czne na tych, „co żyją fi lozofi ą” i tych, „co żyją z fi lozofi i”. Ja należałem do tych pierwszych.

Albo pamiętam, siedziałem w fi rmie wypisując rachun-ki za smołowanie dachów. A przez okno miałem widok na odległe Kozackie Góry. To były takie wydmy piaszczyste w Toruniu, dziś już nieistniejące. Miałem 16 lat i zastanawiało mnie, jak to jest: ja siedzę tutaj, te „Kozaki” są tam daleko, a jednak je widzę. Między nimi a mną musi być więc jakiś kontakt. Po pięciu klasach szkoły powszechnej nic oczywi-ście nie wiedziałem ani o falach elektromagnetycznych, ani o fi zjologii widzenia. Ale taki problem miałem, epistemolo-giczny rzecz jasna. Trochę też poczytałem Nietzschego.

– Ale nie był Pan nietzscheanistą przypadkiem?– Broń Boże! Dla tych, co żyją fi lozofi ą, jest charaktery-

styczne, że dochodzą do niej nie przez książki fi lozofi czne, lecz przez fi lozofi czne zdziwienia. Gdy uczyłem się alge-bry i usłyszałem, że minus razy minus daje plus, to mnie to dziwiło i trudno mi się było z tym pogodzić. Dziś wiem, że to tylko reguła formalna, którą trzeba przyjąć jak reguły

Page 37: Wolniewicz e Book

37

brydża; ale to, że zaintrygował mnie i wręcz poruszył me-chanizm tego formalizmu, znaczyło, że tkwił we mnie duch fi lozofi i. A ten duch nie przychodzi z zewnątrz: ma się go, albo się go nie ma To jedna z tych wielu rzeczy, z którymi człowiek się rodzi, i których nauczyć nie można. Stanowią część naszego losu.

PRZED FILOZOFIĄ

Page 38: Wolniewicz e Book

38

WOLNIEWICZ

Rozdział II

W świecie filozofii i uniwersytetów

– W 1947 roku, na jesieni, trafi ł Pan na Wydział Filo-zofi i Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu i, można powiedzieć, że jednocześnie trafi ł pan na Uniwersytet Ste-fana Batorego w Wilnie. Czy może Pan opowiedzieć o swo-ich początkach na tym uniwersytecie, bo jak przyznał Pan w poprzednim rozdziale, Pańska wiedza fi lozofi czna może nie była jeszcze specjalnie ugruntowana, nie wiedział Pan dokładnie, czego Pan szuka, ale wiedział Pan, że chce się zajmować fi lozofi ą. Wiedział Pan też, że posiada Pan pew-nego rodzaju zdolność matematyczną.

– Uniwersytet Toruński, otwarty rok wcześniej, przeży-wał wtedy okres swojej świetności – dzięki przejściu doń wielu znakomitych profesorów z Wilna. Jednym z nich był właśnie Henryk Elzenberg. Gdy wiele lat później wobec niego ten mój pogląd na początki UMK wyraziłem, odparł: „Nie chciałbym występować jako laudator temporis acti (»chwalca minionego czasu«), ale też mi się tak wydaje”.

Poszedłem w 1947 r. na studia nie bardzo właściwie wie-dząc, czego po nich oczekiwać – choć z poczuciem ich du-

Page 39: Wolniewicz e Book

39

chowej wagi. Najpierw trochę się błąkałem, bo ta dawna wolność studiów polegała między innymi na tym, że wrzu-cało się adepta od razu na głęboką wodę i patrzyło, co z nim będzie. Nie było dla studenta żadnego sztywnego programu, był tylko ogólnouniwersytecki „Spis wykładów” na dany rok, z którego można były wybierać co się chciało.

Ja wybrałem np. proseminarium prof. Elzenberga z este-tyki, bo wiedziałem już, że to postać wybitna: „umysł euro-pejski”, jak to ujęła moja licealna nauczycielka propedeutyki fi lozofi i, pani Aurelia Rozenthalowa, też z Wilna do Torunia przybyła. Wolałbym jego równoległe seminarium z etyki, ale na nie mnie jako początkującego nie przyjął. Zapisałem się na owo proseminarium bez wielkiego przekonania, bo estetyki nie brałem poważnie ani wtedy, ani przez wiele jeszcze lat później. Dopiero stosunkowo niedawno zmieni-łem tu trochę zdanie, uświadomiwszy sobie, jak wielką rolę grają w naszym życiu oceny estetyczne, np. wobec zboczeń albo złych manier; i że odrazy estetyczne są często głębsze i silniejsze od moralnych, wręcz niepokonalne.

Przez miesiąc czy dwa na tę nielubianą estetykę cho-dziłem, aż dowiedziałem się, że w tych samych godzinach na wydziale prawa ma wykład z socjologii prof. Tadeusz Szczurkiewicz z Poznania. Poszedłem tam i tak mi się ten wykład spodobał – ten pokaz socjologicznego myślenia, jaki stanowił – że natychmiast pożegnałem się z estetyką i prze-niosłem do Szczurkiewicza. Było to nawet dosyć niegrzecz-ne wobec Elzenberga i miał mi to potem przez pewien czas za złe, zupełnie słusznie. Tak więc początki moich kontak-tów z Elzenbergiem, którego mam za swego mistrza, nie były najlepsze.

Podobnie było z prof. Tadeuszem Czeżowskim. Na UMK były wtedy dwie katedry fi lozofi i: prof. Czeżowskiego, który wykładał logikę i ogólnie fi lozofi ę, i prof. Elzenberga, który wykładał historię fi lozofi i oraz etykę i estetykę. Zapisałem

W ŚWIECIE FILOZOFII I UNIWERSYTETÓW

Page 40: Wolniewicz e Book

40

WOLNIEWICZ

się na wykład prof. Czeżowskiego z „głównych zasad nauk fi lozofi cznych” – taka była jego ofi cjalna nazwa. Byłem na tym wykładzie ze dwa albo trzy razy i uciekłem, bo zdał mi się strasznie nudny: profesor czytał po prostu swój znany podręcznik o takiej samej nazwie (bardzo dobry zresztą, do dziś z niego korzystam). Ucieczka nie była trudna, bo obo-wiązku uczęszczania na wykład, na który się zapisało, nie było: chodził, kto chciał.

Tak sobie chodziłem trochę na wykłady Elzenberga, trochę na Szczurkiewicza, trochę także na te z psycholo-gii, które prowadzili ówczesny zastępca profesora Andrzej Lewicki i adiunkt dr Stanisław Gerstman. Moje studia po-legały jednak głównie na czytaniu we własnym zarządzie, w dużej mierze oczywiście na chybił trafi ł. Przy katedrze prof. Czeżowskiego – wzorem jego mistrza Kazimierza Twardowskiego – było lektorium czasopism fi lozofi cznych, do którego każdy zainteresowany student dostawał swój osobny klucz i mógł tam siedzieć do nocy. W lektorium stały komplety polskich czasopism fi lozofi cznych, dawniejszych i bieżących, a także ważniejsze światowe, jak „Mind” czy „Revue Internationale de Philosophie”. Czytałem tam, co popadło, nie myśląc wcale o egzaminach. Zdawać na stop-nie jak w zwykłej szkole – to zdawało mi się wręcz niepo-ważne. Dopiero koledzy uświadomili mi, że poważne to czy nie, ale zdawać trzeba; więc pod koniec drugiego roku do tego się zabrałem, zbytnio się jednak nie przykładając, byle zbyć. Takie to były wtedy studia, inne niż dzisiaj.

– Z dzisiejszej perspektywy ściśle ustalonych przedmio-tów i kursów akademickich rzeczywiście może się to wyda-wać niezwykłe.

– Obowiązków było w ogóle mało. To był dalej system przedwojenny, który utrzymał się do 1949 roku. Następny rok był już na uniwersytetach rokiem przewrotu, czy też „re-

Page 41: Wolniewicz e Book

41

wolucji kulturalnej” – jak to później określił Zbigniew Her-bert, skądinąd niezbyt przeze mnie ceniony. (Śmieszy mnie dzisiejsze nabożeństwo do niego.) Mój rocznik i następny kończyły studia jeszcze według starego systemu. W indek-sie musiałem mieć wpisane przynajmniej 8 godzin wykładu tygodniowo i 2 godziny seminarium lub proseminarium, ale obecność była sprawdzana tylko na tych ostatnich. Co wię-cej, wykłady te nie musiały nawet być z fi lozofi i: mogły być np. z matematyki, albo z historii sztuki. Nieliczne były też egzaminy, na fi lozofi i przez cztery lata studiów miałem ich wszystkiego siedem. A termin zdawania był zupełnie do-wolny, uzgadniany jedynie z egzaminatorem.

– Pan płacił za te studia?– Nie, po wojnie studia stały się bezpłatne. To była jedna

z całkiem realnych zdobyczy socjalizmu. Nie było jednak stypendiów. Ja na trzecim roku uzyskałem stypendium na-ukowe, ale tych było niewiele; pojawiły się też dopiero w trakcie owej „rewolucji kulturalnej”, jako instrument kształ-cenia „nowej kadry” naukowej. Przeważnie studiowało się na własny koszt, ale za to jak długo się chciało. Istniało na-wet pojęcie „wiecznego studenta”.

– Do dziś istnieje.– Dzisiaj to co innego. Wtedy rzeczywiście można było

studiować dowolnie długo: swoich siedem egzaminów mógłbym był rozłożyć sobie np. na czterdzieści lat. Co do długości studiów była tylko granica dolna: przynajmniej cztery lata. Taki okres uznawano za minimalny, by słuchacz mógł nasiąknąć atmosferą uniwersytetu – nie tylko nauko-wą, lecz także jego stylem i sposobem bycia.

– No właśnie. Mam pytanie niejako dygresyjne. Pan taki system otwarty ocenia jako lepszy, czy np. uważa Pan,

W ŚWIECIE FILOZOFII I UNIWERSYTETÓW

Page 42: Wolniewicz e Book

42

WOLNIEWICZ

że system edukacyjny obecny – kursy i po pięć egzaminów rocznie, czyli w sumie dwadzieścia parę egzaminów w ciągu studiów jest bardziej funkcjonalny?

– Dawny system studiów – ten „otwarty”, jak go Pan na-zywa – był dobry pod dwoma warunkami. Pierwszym był ten, że na studia idą głównie ci, co naprawdę są zaintereso-wani tym, co mają studiować; bo do obijania się możliwo-ści było aż nadto. Drugim zaś warunkiem, jeszcze ważniej-szym, było ciche założenie, że studia są nie dla każdego: że uniwersytet przygotowuje pewną rezerwę kadrową, z któ-rej potem wyłaniać się będzie przewodnia warstwa narodu. Przy dzisiejszych studiach m a s o w y c h , gdy szkoła wyższa staje się niemal szkołą powszechną dla dorosłych, system tak liberalny jak tamten byłby niemożliwy. Można by go przywracać na tzw. „studiach doktoranckich”, ale te również wchodzą już w tryby masowości: doktoraty „robi się” jak ongiś maturę. Tak np. stało się już regułą, że profe-sor „zadaje” kandydatowi temat rozprawy doktorskiej, jak w gimnazjum temat wypracowania. Panu też zadał?

– Nie, ja oczywiście sam wymyśliłem, przemyślałem i wy-brałem swój temat.

– No, to szedł Pan przedwojennym sposobem. Profesor Czeżowski byłby zdumiony, gdyby zgłosił się do niego ktoś „po temat” rozprawy doktorskiej. Umiejętność wyboru ja-kiegoś sensownego tematu jest sprawdzianem dojrzałości naukowej kandydata: jeżeli tego nie umie, to niech się lepiej zajmie czymś innym.

– Zajmijmy się tą rewolucją kulturalną, do której doszło po przyjściu Pana na studia. Jak ona przebiegała i czy w efekcie Pan poczuł, że zaczyna się napór ideologii. Ja oczy-wiście rozumiem, że w dużym stopniu ta rewolucja kultural-na wzięła się stąd, że jednak nowa formacja chciała mieć

Page 43: Wolniewicz e Book

43

kontrolę. Zrezygnowała z otwartego typu prowadzenia stu-diów na rzecz zamkniętego, który jest łatwiej, siłą rzeczy, kontrolować.

– Przewrót polityczny w Polsce latem 1948 r. był przej-ściem do stalinizmu. Zaczął się od usunięcia Władysła-wa Gomułki ze stanowiska pierwszego sekretarza PPR za „odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne”. Odchylenie po-legało na tym, że Gomułka, choć przekonany komunista, był zarazem polskim patriotą. Bronił polskiej odrębności narodowej i państwowej, a sprzeciwiał się tzw. „luksem-burgizmowi”: doktrynie Róży Luksemburg, przejętej potem przez KPP, a dziś znowu odżywającej pod nazwą „globali-zmu”. Głosiła ona, że kapitalizm znosi różnice między na-rodami, bo przez rynek wszystkich jednoczy. Za mrzonkę miała w szczególności dążenia PPS-u do odbudowy polskiej państwowości, skoro ziemie polskie są już tak zintegrowane gospodarczo w większe organizmy państwowe: jedne z Ro-sją, drugie z Niemcami. Gomułka był innego zdania, więc go jej pogrobowcy z KPP obalili.

– Niewątpliwie Róża Luksemburg znów wzbudza pewne zainteresowanie. Nie dość, że ktoś wznowił jej prace, mimo że wartość tych prac była taka sobie, to oprócz tego pojawia się także powtórne zainteresowanie związane z jej mitem. Ostatnio zdaje się, że znaleziono prawdziwe miejsce jej po-chówku...

– Niedocenia Pan chyba Róży Luksemburg, bo przy ca-łym doktrynerstwie była to duża inteligencja.

Chciałbym tu jeszcze coś dodać na temat Władysława Gomułki. Odkąd samodzielnie zacząłem myśleć politycz-nie, czyli od przełomu lat 1955/56, stałem się i pozostałem do dziś jego stanowczym zwolennikiem. Co więcej, uwa-żam go za jednego z trzech najwybitniejszych mężów stanu – obok Józefa Piłsudskiego i Stefana Wyszyńskiego – jakich

W ŚWIECIE FILOZOFII I UNIWERSYTETÓW

Page 44: Wolniewicz e Book

44

WOLNIEWICZ

wydała Polska w XX wieku. Karola Wojtyłę tu pomijam, bo to inna kategoria wagowa: nie polska, lecz światowa. Dzi-siejsze szkalowanie Gomułki mierzi mnie; a jeszcze bardziej mierzi mnie niedostrzeganie ogromnej różnicy miedzy jego „polską drogą do socjalizmu” a stalinizmem Bieruta z jed-nej i serwilizmem Gierka z drugiej strony. Brak nam zmysłu państwowego, a Gomułka go miał.

Jednakże w czasie, o którym mówimy, nie miałem poję-cia ani o jego roli politycznej ani o znaczeniu obalenia go. Interesowałem się wtedy fi lozofi ą, nie polityką.

– Czy miał Pan świadomość, że wchodzi Pan w komunę. Wiedział Pan, co przed Panem stoi?

– To nie ja – jak się Pan wyraża – „wchodziłem w komu-nę”, tylko Polska; i nie w jakąś ogólnikową „komunę”, tyl-ko konkretnie w stalinizm, czyli w coś przerażającego. Jak wielu, miesza Pan tu z braku wiedzy pojęcia i zaciera przez to przepastne różnice.

Jak rzekłem, świadomości olbrzymiego zwrotu politycznego, który zaczął się w 1948 r., nie miałem. Na uniwersytet przycho-dziło to zresztą stopniowo, jeszcze rok akademicki 1949/50 był niby normalny. Pierwszym wyraźnym znakiem było zawiesze-nie w 1950 r. wykładów Elzenberga i likwidacja jego katedry. Były też inne. Tak np. w 1949 r. na obozie żeglarskim AZS-u w Mikołajkach śpiewało się jeszcze podczas zajęć świetlicowych „Marsz Mokotowa” i „Dziś do ciebie przyjść nie mogę”, a na takim samym obozie w 1950 r. już tylko „Okę” i „Taczankę”.

Latem 1949 r. zostałem skierowany – jako tzw. „pozytyw-ny bezpartyjny” – na dwutygodniowe szkolenie „młodej kadry naukowej” do Warszawy. Odbywało się ono na terenie AWF na Bielanach. Tam też czuło się już powiew nowego ducha: du-cha dogmatycznego marksizmu, określanego jako „marksizm-leninizm”. Dla mnie było to doświadczenie odstręczające – nie co do samego marksizmu, lecz co do jego sekciarskiego tam

Page 45: Wolniewicz e Book

45

ujęcia. Pojawiły się także naciski, by wstępować do Związku Młodzieży Polskiej (ZMP), wtedy utworzonego. Na naciski byłem jednak odporny, do ZMP nie wstąpiłem.

– Czy Pan miał świadomość, że jednak uniwersytety były już całkiem inne niż przed wojną. Że wielu organizacjom od początku zabroniono istnienia. Nie było na przykład żad-nych korporacji.

– Korporacji nie było, ale do 1949 r. była np. Bratnia Pomoc, samodzielna organizacja studencka, a także niezależne koła na-ukowe. Do korporacji sentymentu nie miałem, patrzyłem na nie jako na składnik tej Polski, która bezpowrotnie minęła.

– To jednak była duża część akademickiej tradycji. Przy-pomnijmy, że korporacje zrodziły się jeszcze wśród młodzie-ży studenckiej pod zaborami, w Dorpacie między innymi.

– Owszem, korporacje miały swoją tradycję, ale wygasła ona wraz z tamtą Polską – jak arystokracja, do której też nie czułem nigdy sentymentu.

– A jaki był Pana stosunek do kwestii ziem straconych oraz ziem odzyskanych?

– Na kwestię naszych ziem utraconych, i ziem uzyska-nych, patrzyłem realnie jako na wypadkową układu sił. Pod-stawowym był fakt, że wojnę przegraliśmy, wobec czego o naszym losie decydują inni. Zdecydowali ziemie wschodnie nam zabrać, a dać tzw. „ziemie odzyskane” – po części w rekompensacie za tamte, po części w odwecie na Niemcach za rozpętanie wojny i jej barbarzyńskie prowadzenie. My Polacy musimy się więc z tym narzuconym nam stanem rze-czy pogodzić; i tyle.

– A jaka była ocena samego Stalina? Oczywiście być może nie wiedziano wszystkiego o Stalinie, bo wtedy jeszcze ta wiedza

W ŚWIECIE FILOZOFII I UNIWERSYTETÓW

Page 46: Wolniewicz e Book

46

WOLNIEWICZ

nie była zupełnie powszechna, ale coś można było wydeduko-wać. O łagrach, o Katyniu coś chyba było wiadomo?

– Prawda o Katyniu była mi jasna od wydania przez Niem-ców w 1943 r. ich „białej księgi” dokumentów na ten temat. To zrobili Sowieci, bez wątpienia. Nie miałem też wątpliwo-ści co do intencji Stalina wobec nas, dławicielskiej.

Trzeba pamiętać, że myślenie mojego pokolenia określały dwie wielkie determinanty. Pierwszą było przeświadczenie, że układ polityczny, jaki powstał w Europie w rezultacie drugiej wojny światowej, może zmienić tylko trzecia wojna światowa; i że za naszego życia najprawdopodobniej do niej nie dojdzie. Na zmianę nie ma wiec co liczyć: w tym układzie upłynie całe nasze życie. Oczywiście, jako młody człowiek nie formułowa-łem tego sobie tak wyraźnie, ale niejasno tak to odczuwałem.

Drugą determinantą, która ze mnie i z wielu moich rówieśni-ków czyniła „pozytywnych bezpartyjnych”, był fakt, że ta narzu-cona nam siłą Polska zachowywała w sobie wiele polskości. Pol-ska Jałtańska, jak ją nazywam, to była jednak Polska, a nie Reichs-gau Danzig-Westpreussen ani Generalgouvernement. Symbolem tej różnicy mogą być fl agi, jakie widziałem wtedy powiewające z czterech narożników wieży toruńskiego ratusza: dwie czerwo-ne, dwie biało-czerwone. Za okupacji niemieckiej była tylko ta ze swastyką. A na symbolach się to bynajmniej nie kończyło.

Poza tym dokonywała się w Polsce rewolucja socjalna, w której dla mnie najważniejsze było jedno: socjalizm znosi zmorę bezrobocia! To było coś ogromnego, co doceni tylko ten, kto sam go posmakował.

– No tak, oczywiście. Wiemy też jednak, na jakich zasa-dach to było znoszone i jakie powodowało skutki…

– Jakie skutki?

– Istniała kategoria bezrobotnych nienazywanych bezro-botnymi, którzy z różnych przyczyn, zwłaszcza z przyczyn

Page 47: Wolniewicz e Book

47

politycznych, też pracy nie mogli znaleźć, albo siedzieli w łagrach czy więzieniach. Bądź wręcz trafi ali do piachu.

– Przepraszam, ale nie rozumiem. Czy Pan chce prowa-dzić ze mną wywiad, by dowiedzieć się, jak myślało moje pokolenie sześćdziesiąt lat temu; czy polemikę, by pokazać, że powinno było wtedy się myśleć tak, jak Pan myśli dziś? Zostawmy lepiej ten temat.

– Wróćmy więc do końcowego okresu pańskich studiów. W 1951 roku został pan magistrem fi lozofi i a tytuł pana pracy magisterskiej brzmiał „Krytyka subiektywnego idealizmu w »Materializmie a empiriokrytycyzmie« Włodzimierza Leni-na”. Czy taki temat Pan sobie sam wybrał?

– Temat pracy magisterskiej wybrałem sobie oczywi-ście sam. Już mówiłem, że u prof. Czeżowskiego kandydat sam musiał go znaleźć. O Leninie, czy o św. Augustynie – wszystko jedno, byle dorzeczny.

– Ale czy tematyka była jakoś ograniczona, no bo jednak w okresie tryumfu marksizmu-leninizmu w Pana pracy poja-wia się Lenin? To nie jest chyba nonkonformizm?

– Wybrałem Lenina, bo interesowałem sie wówczas i marksizmem, i subiektywnym idealizmem, którego proble-matykę jego książka porusza. Prof. Czeżowski i prof. El-zenberg, który był recenzentem, ocenili ją na bardzo dobrze. Wydałem ją w 1998 r. w moim tomie „Filozofi a i wartości. II”, bez żadnych zmian. W ten sposób jestem jedynym chy-ba autorem w Polsce, który swą rozprawę o myśli Lenina napisaną w latach stalinowskich teraz publikuje. To nie te-mat decyduje o wartości pracy, tylko jego ujęcie.

– Wydaje mi się, że na przykład jak by Pan napisał wtedy pracę o de Maistrze jej ocena nie była by aż tak entuzjastyczna...

W ŚWIECIE FILOZOFII I UNIWERSYTETÓW

Page 48: Wolniewicz e Book

48

WOLNIEWICZ

– Nie powiedziałem, że ocena była „entuzjastyczna”, tyl-ko że była bardzo dobra. Czemu więc Pan moją wypowiedź przekręca? A co do de Maistre’a, to mógłbym był pisać i o nim, czemu nie?

– Wróćmy do pracy Lenina. Wie Pan zapewne – taka interpretacja pojawia się przynajmniej w „Podstawowych nurtach marksizmu” Kołakowskiego – że „Materializm a empiriokrytycyzm” miał przede wszystkim znaczenie po-lityczne?

– Oczywiście, że miał znaczenie głównie polityczne, wielkie mi odkrycie. Ale w marksizmie fi lozofi a i polityka się przenikały. W tym właśnie była jego siła. Mnie w książ-ce Lenina interesowała jedynie ta pierwsza i o niej pisałem.

– Jak się konstruuje system polityczny, to tworzy się pew-ne instrumenty sprawcze, by osoby, którym się nawet w do-brej wierze wydaje, że się pewną problematyką zajmują do-browolnie, zajmowały się tą problematyką a nie inną. To jest jakby rzecz powszechnie znana. Teraz na przykład powstają dziesiątki tysięcy prac magisterskich o Unii Europejskiej.

– Żyjemy duchem swojego czasu, a tego ducha nikt nie „konstruuje”; rodzi się sam. I zajmujemy się problematyką, jaką on nam niesie. To zaś, czy mamy w niej coś do powie-dzenia, czy tylko powtarzamy obiegowe banały, zależy już jedynie od nas samych.

– A jeszcze pytanie dygresyjne, bo rozmawiamy właśnie dzień po śmierci Leszka Kołakowskiego. Jak Pan go oce-nia? Czy to był zacięty stalinista?

– Kołakowskiego bliżej nie znałem, nie miałem nawet okazji z nim rozmawiać. Był ongiś nadzieją polskiej fi lo-zofi i, ale jej nie spełnił. Wielka niewątpliwie inteligencja okazała się fi lozofi cznie pustą, nie wniosła do fi lozofi i żad-

Page 49: Wolniewicz e Book

49

nej nowej idei. Miał i ma swoich wyznawców, ale to rychło minie, bo w fi lozofi i liczą się tylko idee, nie książki.

– Ale mi chodzi o ten początek, o jego obciążenie stalini-zmem. Dobrze Pan wie, że jakby np. system hitlerowski trwał i się tam stopniowo reformował, to pewnie nawet naukowcy z instytutu Alfreda Rosenberga by się w końcu zdemokraty-zowali. Ale mimo to zapewne nie uchodziliby za uczciwych naukowców, a już z całą pewnością nie byliby „autoryteta-mi”. A Kołakowski, stosując taką przenośnię, był człowie-kiem, który z instytutu Rosenberga, tylko nie hitlerowskiego a stalinowskiego pochodzi. Co więcej – był bardzo głęboko zaangażowany w jego prace. Choć po latach nie chciał zbyt wiele o tym mówić, przyznawał np., że chodził z pistoletem, utrzymywał związki ze służbą bezpieczeństwa i to nawet nie tyle funkcjonalne związki – nie był mówiąc brzydko kapu-siem – tylko jego to fascynowało. Żył mitem czekisty

– Mówi Pan, że Kołakowski „żył mitem czekisty”. Nie sądzę. Uległ za młodu mitowi rewolucji, ale to nie to samo. Wielu wysoce inteligentnych ludzi mu uległo i ulega do dziś. Świadczy to jednak tylko o potędze tego mitu; a mark-sizm był i pozostał jego postacią intelektualnie najbardziej dojrzałą. Dał nowe spojrzenie na świat społeczny, dotąd na-leżycie nie opisane, przez Kołakowskiego też nie. Potęgę rewolucyjnego mitu dobrze widać w pięknym wspomnieniu Igora Newerlego „Zostało z uczty bogów”, gdzie i o czeki-stach jest mowa.

– Czy w tamtym okresie uważał się Pan za marksistę?– Do dziś mam marksizm za składnik swojego poglądu

na świat, co nieraz publicznie deklarowałem. To była godna uwagi fi lozofi a dziejów, której dalszy rozwój potem prze-rwano, czyniąc z niej zestaw ideologicznych haseł i poli-tyczną ortodoksję. Zaczęła to na przełomie wieków socjal-

W ŚWIECIE FILOZOFII I UNIWERSYTETÓW

Page 50: Wolniewicz e Book

50

WOLNIEWICZ

demokracja niemiecka, a dokończył stalinowski marksizm państwowy: marksizm pod urzędniczym nadzorem – jak dzisiejsza „poprawność polityczna”, jego nowe wcielenie, której dławiący chwyt coraz wyraźniej odczuwamy. (Tam-ten też zaciskał się stopniowo, przez dwadzieścia lat.)

– Ale w jakim sensie w części nadal uznaje się Pan za marksistę?

– W takim sensie, że uznaję marksizm za poważną dok-trynę fi lozofi czną. To się u mnie gdzieś zaczęło na pierw-szym roku studiów. Ja się zresztą z marksizmem spotkałem w najlepszym możliwie wydaniu, bo na wykładach z so-cjologii profesora Tadeusza Szczurkiewicza, który nie był marksistą, tylko uczniem Floriana Znanieckiego. Ale on wykładał marksizm nie tak, jak wykładali ci sprowadzeni gdzieś ze wschodu warszawscy doktrynerzy. W uznawaniu się za marksistę nie widzę nic uwłaczającego.

– Tyle, że marksizm jest jednak ideologią nawołującą w konsekwencji do zbrodni. Tak jak Hitler w dosyć otwar-ty sposób mówił, że zrobi porządek z Żydami, tak Marks w otwarty sposób mówił – być może nie mając na myśli siebie osobiście, bo on jeszcze nie miał takiej mocy sprawczej – że trzeba zrobić porządek z pewnymi ludźmi i to w sposób do-syć radykalny.

– Nigdy tego nie mówił, proszę Pana.

– Niestety mówił. Choćby w „Manifeście komunistycznym” pisał, co komu trzeba zabrać, jakie klasy muszą zniknąć, a ja-kie mają ustanowić dyktaturę. Zniknąć znaczy zniknąć.

– Pan zna „Manifest Komunistyczny” chyba tylko ze sły-szenia. Według niego bowiem zjawisko społeczne walki klas nie wynika z niczyjej złej woli, lecz z ustroju ekonomiczne-go, a ten z kolei – ze stanu społecznych sił wytwórczych.

Page 51: Wolniewicz e Book

51

To ten ustrój rozbija społeczeństwo na klasy o sprzecznych interesach, między którymi nieustannie toczy się – jak to określa „Manifest” – cicha wojna domowa. Dzisiaj w Pol-sce też się toczy. Pogląd, który Pan zdaje się przypisywać Marksowi, że zniesienie walki klas polega po prostu na wy-rżnięciu jednej klasy przez drugą, nie ma z jego rzeczywi-stymi poglądami nic wspólnego.

– Jednak Marks nie stawiał tylko diagnozy – propono-wał także terapię i o problemy z tą terapią mi chodzi. Bo za terapię już ponosi odpowiedzialność. Wróćmy jednak do Pana losów. Rozpoczął pan pracę jako zastępca asystenta, a później asystent w katedrze logiki UMK. Jak do tego doszło i jak wyglądała ta praca?

– W latach studenckich moim duchem opiekuńczym była dr Aleksandra Zajkowska, ziemianka z Wileńszczy-zny i adiunkt w katedrze prof. Elzenberga, po likwidacji tej katedry w 1950 r. zwolniona. To ona rekomendowała mnie prof. Czeżowskiemu na asystenta.

– Ale czy to oznaczało, jak się to dzieje obecnie z asysten-tami, że szykował się Pan do doktoratu? Czy to wtedy nie była rzecz oczywista – jak jest to obecnie?

– Doktorat to była sprawa dalsza, nic pilnego. Wcale o nim wtedy nie myślałem. Jako asystent w katedrze prof. Cze-żowskiego byłem przez niego zobowiązany dyżurować tam po cztery godziny dziennie przez pięć dni w tygodniu. Do roboty było niewiele, za to wiele do czytania. Katedra – jak wspomniałem – miała doskonałą bibliotekę, skompletowaną w Wilnie przez prof. Czeżowskiego i przewiezioną do Toru-nia. Więc dyżurowałem i czytałem, masami.

– Czyli to właściwie była dalsza edukacja?– Naturalnie, głównym zadaniem asystenta była samo-

W ŚWIECIE FILOZOFII I UNIWERSYTETÓW

Page 52: Wolniewicz e Book

52

WOLNIEWICZ

edukacja naukowa, niekoniecznie na stopień, lecz jako cel sam w sobie. Asystent miał zgłębiać tajniki swojej dyscypli-ny, po to go nim zrobiono.

– No i popracował Pan dwa lata w charakterze asystenta. W 1953 roku, jak sam Pan to określa, na skutek braku swobo-dy badań fi lozofi cznych, porzucił pan karierę akademicką.

– Dziwnie Pan to formułuje: „popracował”, „z braku swobody porzucił”. Czy nie rozumie się już dzisiaj, że to były trudne decyzje życiowe?

Gdzieś w 1952 r. zacząłem sobie uświadamiać, że w ta-kiej fi lozofi i akademickiej, jaka się w Polsce szykuje, nie ma dla mnie miejsca; że się na nią po prostu nie godzę. Ci-śnienie duchowe, jakie się wówczas odczuwało, nie miało oczywiście żadnego związku z osobą i postawą prof. Cze-żowskiego; ono przychodziło z zewnątrz, z Warszawy i da-lej z Moskwy. Wszystko wskazywało, że system społeczny, który zaczęto u nas wprowadzać w 1949 roku, a później na-zwano „systemem kultu jednostki”, będzie trwał i twardniał. Oto drobny przykład. W ramach „umacniania socjalistycz-nej dyscypliny pracy” uniwersytet nałożył w 1953 r. na pro-fesorów obowiązek codziennego podpisywania listy obec-ności. I podpisywali – z wyjątkiem prof. Czeżowskiego.

Do decyzji, by pożegnać się z pracą naukową i fi lozo-fi ą, skłoniło mnie w końcu jedno wydarzenie. 5 marca 1953 roku umarł Stalin. W maju Uniwersytet Warszawski urzą-dził wielką akademię żałobną poświęconą jego spuściźnie fi lozofi cznej. Zaproszeni zostali wszyscy czynni profesoro-wie katedr fi lozofi cznych z całej Polski, wśród nich prof. Czeżowski. Profesor ani myślał tam jechać, uznał jednak, że jego katedra winna być na tej akademii jakoś reprezentowa-na; i wydelegował mnie.

Pojechałem więc do Warszawy. Uroczystość odbywała się w Pałacu Kazimierzowskim, a mówców było dwóch,

Page 53: Wolniewicz e Book

53

stosownie do stalinowskiego podziału fi lozofi i na mate-rializm dialektyczny i historyczny. Byli nimi profesoro-wie Adam Schaff i Józef Chałasiński. Z ust prof. Schaffa usłyszałem wtedy, że przed polską fi lozofi ą stoi teraz jedno wielkie zadanie: zgłębiać myśl Stalina, bo – jak się wyra-ził – „najdrobniejsza nawet wypowiedź Stalina zawiera w sobie więcej rzetelnej problematyki fi lozofi cznej niż grube tomy burżuazyjnych pseudo-uczonych”. (Pełny tekst tego wystąpienia można znaleźć w czasopiśmie „Myśl Filozo-fi czna” za rok 1953.) To usłyszawszy, powiedziałem sobie w duszy: nic tu po mnie. Krótko po powrocie z Warszawy złożyłem na ręce prof. Czeżowskiego pismo z wymówie-niem pracy, a Profesor dopisał na nim odręcznie: „znając motywy akceptuję”. Może leży ono jeszcze w jakichś archi-waliach uniwersytetu.

– Ale czy nie było jednak tak, że śmierć Stalina w jakiejś krótszej czy dłuższej perspektywie, oznaczała koniec tego systemu? Wiadomo, że jak satrapa umiera, to satrapia też razem z nim.

– Tak to może wygląda dzisiaj, ale nie wtedy. Jeszcze w 1954 r. trwały dalej sądowe mordy polskich ofi cerów mary-narki wojennej – dalszy ciąg Katynia, ale już w Polsce. Były też co prawda pewne zwiastuny zmiany, ale mało czytelne. Dla mnie pierwszym z nich był sam pogrzeb Stalina. Bio-rąc pod uwagę niesłychany kult jego osoby, boski niemal-że, spodziewałem się, że będzie to pogrzeb, jakiego nie wi-dział świat od czasu faraonów. Tymczasem nie: był uroczy-sty pogrzeb państwowy, ale stosunkowo całkiem skromny. I to mnie, pamiętam, mocno zdziwiło. Kilka miesięcy póź-niej, w sierpniu 1953 r., przyszło aresztowanie Berii i jego zastępców Mierkułowa i Abakumowa, a potem w grudniu wiadomość o ich straceniu. Była to oczywiście sensacja, na-dal jednak niczego jeszcze nie dowodząca: wzajemne wy-

W ŚWIECIE FILOZOFII I UNIWERSYTETÓW

Page 54: Wolniewicz e Book

54

WOLNIEWICZ

bijanie się przywódców komunistycznych nie było przecież nowością. Zmianę ku lepszemu zaczęło się wyraźnie odczu-wać dopiero w 1955 r., w okresie tzw. „odwilży”.

Ja zaś przez cały ten przełomowy czas szukałem sobie ja-kiegoś miejsca w życiu. Wyjechałem z Torunia na Wybrze-że, udało mi się zamieszkać w Orłowie, imałem się różnych zajęć. W 1955 r., gdy pracowałem jako tłumacz w Insty-tucie Budownictwa Wodnego PAN w Gdańsku, spotkałem przypadkiem swego dawnego wykładowcę psychologii dra Gerstmana. Dojeżdżał on do Gdańska na wykłady w tutej-szej Wyższej Szkole Pedagogicznej. Usłyszawszy co robię, zaproponował, że poleci mnie tam na wykładowcę logiki, bo takiego im akurat potrzeba. A że był to już czas owej „odwilży”, sam nad czymś takim myślałem. W ten sposób, po jeszcze paru perypetiach, trafi łem na stanowisko adiunk-ta do gdańskiej WSP. Była to dla mnie wówczas duża rzecz, także materialnie.

– W 1956 roku wstąpił Pan też do PZPR – Podanie o przyjęcie do Polskiej Zjednoczonej Partii Ro-

botniczej złożyłem w końca 1955 r. a przyjęto mnie w 1956.

– To był taki wymóg? Chcąc tam pracować musiał Pan wstąpić?

– Nie. Nikt absolutnie wstąpienia do partii ode mnie nie wymagał, ani mnie o to nie pytał. Powód mojej decyzji był zupełnie inny. Wracałem do nauki, bo szła wielka przebu-dowa socjalizmu: życie wracało do normy, także to akade-mickie. W lutym 1956 r. obradował wiekopomny XX Zjazd Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, który potępił kult Stalina i jego zbrodnie. Był czas nadziei, chciało się w tym uczestniczyć, jakoś to wspomóc. Najprostszą zaś drogą było wstąpić do partii, która to dzieło przebudowy podjęła. I to uczyniłem.

Page 55: Wolniewicz e Book

55

– Ale wiedział Pan, że to była przebudowa, ale cały czas przebudowa dyktatury i że wprawdzie być może forma bę-dzie inna, ale treść w gruncie rzeczy podobna.

– Wcale nie. Jak wielu, nie docenia Pan ogromu prze-miany politycznej, jaka się u nas w 1956 roku dokonała. To było jak otwarcie okien w straszliwie dusznym pokoju. Dziś w pamięci społecznej zbladł i zatarł się już obraz tego, czym był stalinizm jako system polityczny – i czym było wyjście z niego. Zdjęta została z ludzi wszechobecna groza, niemy strach „że przyjdą”. Zaczęto znowu oddychać nor-malnie i mówić z sobą normalnie, bez ciągłej obawy, żeby nie powiedzieć pół słowa za dużo – albo za mało. Dobrze tę przemianę – choć w drugą stronę – ujął George Orwell w swoim „Hołdzie dla Katalonii”. Opisując sytuację w Barce-lonie po dokonanym tam latem 1937 r. przewrocie stalinow-skim, powiada on: „Było tak, jakby nad miastem zawisła jakaś olbrzymia, złowroga inteligencja, coś obmyślając. (...) Ta atmosfera – straszna. Jak w domu wariatów”. W 1956 roku wychodziliśmy z lochu na światło dnia, niektórzy do-słownie. Czy pokolenie, do którego Pan należy, nie jest już zdolne tego pojąć?

Dopisało mi przy tym szczęście: w gdańskiej WSP była silna, bojowa organizacja partyjna, która umiała zrobić właściwy użytek z otwierających się możliwości dyskusji i działania. Już latem 1956 roku, na moich oczach, organiza-cja obaliła najpierw swojego I sekretarza i wybrała nowego (został nim znany później historyk Roman Wapiński). Na-stępnie zaś doprowadziła do odwołania bierutowskiego rek-tora WSP, niejakiego Czerneckiego – wbrew silnemu opo-rowi władz partyjnych i ministerialnych. Był to ewenement, pierwszy tego rodzaju w Polsce. Na krytyczne zebranie POP (Podstawowej Organizacji Partyjnej) przybył I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku oraz przedsta-wiciele Wydziału Nauki i Oświaty KC PZPR i Ministerstwa

W ŚWIECIE FILOZOFII I UNIWERSYTETÓW

Page 56: Wolniewicz e Book

56

WOLNIEWICZ

Oświaty, by tego rektora jednak wybronić; i nie dali rady. Dla mnie był to pokaz demokracji wewnątrzpartyjnej w działaniu i walce, coś porywającego. Dziś w żadnej szkole wyższej niczego podobnego Pan nie uświadczy, tempi pas-sati. W porównaniu z tamtym czasem dziś to martwota.

– Ale mogły też się pojawić takie tendencje, żeby ten sys-tem odrzucić jako całość. W październiku 1956 wydaje się, że istniała taka możliwość. Ludzie autentycznie popierali Władysława Gomułkę, tyle że on był przede wszystkim ko-munistą…

– Tendencje, by odrzucić system komunistyczny w ca-łości, faktycznie wystąpiły, ale możliwości na to żadnej nie było. Związek Radziecki odrzucił wprawdzie stalinizm (ów „kult jednostki”, jak to wtedy zwano), lecz ani myślał de-montować w Europie cały porządek pojałtański. W 1956 roku pokazały to dowodnie czerwcowe wydarzenia u nas w Poznaniu, a potem jeszcze dobitniej listopadowe w Buda-peszcie. W październiku Gomułka uzyskał od Chruszczowa dokładnie tyle swobody politycznego manewru, ile się dało; nic więcej nie było wówczas możliwe. Ci, co zarzucali mu i do dziś zarzucają jakąś „zdradę Października”, nie wiedzą, co mówią. (A byli wtedy tacy, co domagali się, by nas po-prowadził z odsieczą na Węgry! Ładnie byśmy wyglądali.)

– Można oczywiście różnie go oceniać… – Chodzi o to, by Gomułkę oceniać rzetelnie: biorąc pod

uwagę ograniczenia, w jakich działał – zewnętrzne i we-wnętrzne. Takiej oceny nie widzę, u Pana także nie. Przeciw-nie, oczernia się go wszelkimi sposobami, jak chociażby tą gadaniną o „siermiężnym socjalizmie”. Proszę zauważyć, że obalenie Gomułki, czyli operacja polityczna z lat 1968-1970, stanowi do dziś najbardziej niejasny fragment dziejów Polski Jałtańskiej. Treść i sens jego przemówienia z 19 marca 1968

Page 57: Wolniewicz e Book

57

oddaje się kłamliwie; całkowicie przemilcza się fakt, zasta-nawiający przecież, że w dniu 8 marca, kiedy owe „wydarze-nia marcowe” się zaczęły, Gomułka był w Polsce nieobecny. Tak się preparuje historię dla propagandy. (Pisaliśmy o tym z kol. Zbigniewem Musiałem w naszej książce „Ksenofobia i wspólnota”, Kraków 2003; przemilczanej, rzecz jasna.)

– W 1962 roku dostał pan doktorat nauk humanistycz-nych na podstawie rozprawy „Język potoczny w nowej fi -lozofi i Wittgensteina”. Czyli zainteresował się Pan w tym okresie Wittgensteinem?

– Wittgensteinem zainteresowałem się dużo wcześniej, jesz-cze na studiach; to był rok chyba 1949. Profesor Szczurkiewicz wspominał na swych wykładach z socjologii o książce Poppe-ra „Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie”, bardzo zresztą krytycznie jako o socjologicznym amatorstwie. Mnie ona jed-nak zaciekawiła, bo była już głośna (wyszła w 1945), i do niej zajrzałem. Książki naukowe docierały wtedy do Polski jeszcze łatwo, to się urwało dopiero w 1950 roku. Tam pierwszy raz zetknąłem się w fi lozofi i z myślą Wittgensteina i w ogóle z tym nazwiskiem. U Poppera pojawia się on w kontekście negatyw-nym, jako jeden z wrogów „społeczeństwa otwartego”, a na dowód tej wrogości przytacza się tam w przypisach szereg tez Traktatu. Na mnie oddziałały one odwrotnie niż były zamierzo-ne: zachwyciły mnie swą sugestywnie zagadkową lakoniczno-ścią. Zajrzałem więc zaraz do naszej biblioteki zakładowej – i rzeczywiście: w szafi e stał na półce niezauważony przeze mnie przedtem tom o tytule „Tractatus Logico-Philosophicus”, jego słynne pierwsze wydanie z 1922 r.

– Tak wyszło, że związał się Pan z Wittgensteinem na całe życie?

– Nie powiedziałbym, że to tylko „tak wyszło”. Wpraw-dzie mało z „Traktatu” wtedy rozumiałem, ale już na samym

W ŚWIECIE FILOZOFII I UNIWERSYTETÓW

Page 58: Wolniewicz e Book

58

WOLNIEWICZ

wstępie uderzyła mnie jak obuchem teza „1.13 Światem są fakty w przestrzeni logicznej”. To całkiem nowe pojęcie „przestrzeni logicznej” – nowe nie tylko dla mnie, lecz i dla fi lozofi i – poruszyło moją wyobraźnię: tej „przestrze-ni”, w której owe tworzące świat fakty są jakoś zanurzone. Poczułem w nim tchnienie wielkiej metafi zyki, choć oczy-wiście tak sobie tego jeszcze wówczas nie uświadamiałem. Ale musiało istnieć, skoro odcisnęło swe piętno na całym moim życiu.

Na „Traktat” powoływałem się już w istotnym punkcie mojej pracy magisterskiej z 1951 r., tej o krytyce subiek-tywnego idealizmu u Lenina (patrz moją książkę „Filozofi a i wartości II”, Warszawa 1998, s. 139). Później zaś na moją prośbę czytaliśmy go przez cały rok akademicki 1952/53 na privatissimum fi lozofi cznym prof. Czeżowskiego u niego w domu. (Na uniwersytecie nie było wtedy można takiego seminarium prowadzić.)

– W 1963 roku z inicjatywy wspominanego już przez nas Adama Schaffa, który Pana tak zaszokował swoim refera-tem o Stalinie, został pan przeniesiony do katedry fi lozofi i Uniwersytetu Warszawskiego. Jak z kolei do tego doszło?

– Wystąpieniem prof. Schaffa, wielbiącym w 1953 r. po-śmiertnie Stalina, nie byłem bynajmniej „zaszokowany”, bo nie było dla mnie niespodziewane. Widziało się przecież, dokąd sprawy zmierzały. Było ono tylko ostatnią kroplą do decyzji, która dojrzewała we mnie od trzech lat.

A z moim przejściem na Uniwersytet Warszawski było tak. Pracując w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Gdańsku miałem niewielki tylko kontakt z polskim środowiskiem fi -lozofi cznym. Na początku 1962 r. dowiedziałem się jednak, że prof. Schaff prowadzi przy Instytucie Filozofi i i Socjo-logii PAN, którego był twórcą i dyrektorem, ogólnopolskie konwersatorium z semantyki, co dwa tygodnie. Tymczasem

Page 59: Wolniewicz e Book

59

ja wtedy właśnie uzyskałem doktorat na UMK w Toruniu za rozprawę „Semantyka języka potocznego w nowej fi lozofi i Wittgensteina”. Posłałem więc jej egzemplarz prof. Schaf-fowi wraz z prośbą o zgodę na mój udział w owym konwer-satorium. Tam, po półrocznym w nim udziale, prof. Schaff nieoczekiwanie zaproponował mi przejście do jego katedry na UW. Niezbyt się do tego paliłem, bo w Gdańsku czułem się dobrze, ale rozsądek i Żona skłoniły mnie, by z tej szan-sy – życiowej przecież – skorzystać.

W Warszawie sprawa mojego przeniesienia napotkała opory – i na wydziale fi lozofi cznym UW, i w Ministerstwie Oświaty i Szkolnictwa Wyższego, np. ze strony ówczesnego dyrektora departamentu szkół wyższych Zygmunta Rybic-kiego, późniejszego rektora UW. – To są jakieś fanaberie profesora Schaffa – mówiono – mamy na miejscu tyle talen-tów, a on sprowadza jakiegoś pomorskiego fi lozofa z pod-rzędnej uczelni, partyjnego pewnie dla kariery.

Profesor Schaff wszystkie te sprzeciwy i opory pokonał. Tak np. uzyskał dla mnie w Warszawie mieszkanie, to była wtedy duża rzecz. Profesor Schaff załatwił ją osobiście z premierem Józefem Cyrankiewiczem, który przydzielił mi mieszkanie ze swojej puli premierowskiej. W ten sposób zo-stałem od września 1963 r. adiunktem w katedrze fi lozofi i Uniwersytetu Warszawskiego.

W związku z tym moim przeniesieniem warto coś dodać, co rzuca światło na osobowość Adama Schaffa. Widząc, jaką sobie ze mną zadaje fatygę, uznałem, że winienem mu lepiej uświadomić, czego się po mnie może spodziewać: że jestem człowiekiem uparcie niezależnym, którym niełatwo powodować. Więc zrobiłem tak. Gdzieś na przełomie lat 1962/63 miałem mieć na konwersatorium referat, a właśnie ukazał się artykuł prof. Schaffa „Język a myślenie”, który bardzo mi się nie podobał. Za temat referatu obrałem zatem tenże artykuł i przeprowadziłem jego gruntowną krytykę,

W ŚWIECIE FILOZOFII I UNIWERSYTETÓW

Page 60: Wolniewicz e Book

60

WOLNIEWICZ

pokazując ukryte w nim słabości logiczne. Profesor Schaff był poruszony, ale nic wtedy poza zwykłą dyskusją nauko-wą nie powiedział. Ja natomiast wróciwszy do Gdańska napisałem do niego list wyjaśniający moją intencję. W od-powiedzi napisał mi: „kocham ludzi myślących” i wzmógł jeszcze swoje starania o przeniesienie mnie do jego katedry. Ilu znajdzie się w Polsce profesorów, którzy w takiej sytu-acji postąpiliby podobnie?

– Jednocześnie ten sam Adam Schaff , wyrzucał bardzo wielu ludzi np. prof. Kazimierza Ajdukiewicza.

– Schaff nikogo nie wyrzucał, a najmniej Ajdukiewicza. Jest wiele fałszu w obiegowych dziś opiniach na temat tam-tego czasu. To, że polska fi lozofi a wyszła ze stalinowsko/bie-rutowsko /bermanowskich czystek stosunkowo obronną ręką, jest w dużej mierze zasługą prof. Schaffa. Owszem, w reda-gowanej przez niego „Myśli Filozofi cznej” ukazywały się artykuły napastliwe wobec dawnej profesury, także artykuł samego Schaffa o poglądach fi lozofi cznych Ajdukiewicza. Ale to, po pierwsze, nie oznaczało jeszcze „wyrzucania”; a po drugie, zaatakowani mogli w tejże „Myśli” publikować swoje repliki na ataki – co na tamten czas było czymś zupełnie nie-bywałym. Normą było zatkać krytykowanemu usta. (Podob-nie jak to zaczyna być dzisiaj, bo stalinowski totalizm wraca, tylko w zmutowanej postaci.) Schaff był stalinowcem w tym sensie, że wierzył w Stalina; ale nie był lewakiem. Ci „wy-rzucani” profesorowie byli tylko „urlopowani” – wprawdzie przymusowo, ale z zachowaniem pełnej pensji profesorskiej. A to chyba niemało, skoro np. w Czechosłowacji musieli się utrzymywać jako kioskarze albo stróże nocni. W Polsce mogli żyć i pracować naukowo, nie wolno im było tylko wykładać.

– Ja mimo wszystko Schaffa zbytnio nie poważam, bo to jednak wszystko się działo w ramach komunistycznego pa-

Page 61: Wolniewicz e Book

61

radygmatu; ale to jest ciekawe co Pan powiedział, że on był stalinistą ale nie komunistą. Może Pan to wyjaśnić?

– Niesłusznie utożsamia Pan lewactwo z komunizmem. Ten polski stalinizm był w ogóle nieco inny niż rosyjski: wyrastał na glebie innej kultury, polskiej właśnie, i to zmięk-czało nieco jego nieludzkie rysy. To, że Gomułka przeżył, samo już wiele mówi o owej różnicy. Pisałem o tym w arty-kule „Filozofi a w Polsce Jałtańskiej” (patrz moją „Filozofi ę i wartości III”, 2003).

– W 1967 roku został Pan z kolei docentem i znowu na podstawie pracy o Wittgensteinie…

– Moja rozprawa habilitacyjna „Rzeczy i fakty”, ukoń-czona w 1967 r., dotyczyła pierwszej fi lozofi i Wittgensteina, tej z „Traktatu”. Profesor Schaff obawiał się, że niechętne mi środowisko warszawskie, w którym dominowali antygo-mułkowscy „rewizjoniści”, może tę habilitację utrącić. Dla-tego spowodował, że rada wydziału powołała aż czterech recenzentów, choć zwykle powołuje się trzech: byli nimi Tadeusz Kotarbiński, Roman Suszko, Peter T. Geach, oraz sam Schaff. Wszystko poszło w końcu pomyślnie, bo nadal panowały jeszcze przyzwoite akademickie obyczaje, gdzie bardziej liczą się kwalifi kacje naukowe niż przynależność do własnej sitwy.

– Potem też z uwagi na Wittgensteina zaczął Pan jeździć za granicę na różne wykłady…

– Większe wyjazdy to miałem właściwie tylko dwa, oba do Ameryki. Żoną prof. Geacha, jednego z recenzentów mojej ha-bilitacji, była prof. Gertruda Elizabeth M. Anscombe z Oksfor-du, znana w świecie uczennica Wittgensteina i tłumaczka jego dzieł na angielski. Z jej rekomendacji zostałem w 1967 r. za-proszony jako visiting associated professor na semestr zimowy do Uniwersytetu Chicagowskiego. Na swoich wykładach tam,

W ŚWIECIE FILOZOFII I UNIWERSYTETÓW

Page 62: Wolniewicz e Book

62

WOLNIEWICZ

zatytułowanych „Ontology of Facts and Ontology of Things” przedstawiałem główne wyniki swojej rozprawy habilitacyjnej. Dobrze te wykłady wspominam, bo tak uważnych słuchaczy jak wtedy w Chicago nie miałem nigdy przedtem, ani potem. Jedyny raz w całej mojej wieloletniej praktyce dydaktycznej czułem tam, że muszę się wysilać, by być stale przynajmniej o krok przed nimi. Ale też The University of Chicago to zna-komity uniwersytet, byle kogo tam na studia nie przyjmowali. Ostatecznie to właśnie tam Enrico Ferni zbudował pierwszy na świcie stos atomowy. (Pokazywano mi budynek, gdzie po-wstał: wielką obskurną budę w stylu naszej Hali Mirowskiej).

Drugi wyjazd, już jako tzw. „pełny” visiting professor, miałem w 1972 r. do Filadelfi i na tamtejszy uniwersytet Temple – tym razem z rekomendacji innego z dawnych uczniów Wittgensteina, prof. Georga Henrika von Wrighta. Uniwersytet to też duży, ale jakością słuchaczy nie mógł się równać z Chicagowskim.

– Wolność słowa była tam jednak większa i za same tek-sty raczej nikogo do więzienia nie wsadzali?

– Pańskie pytania są generalnie źle stawiane, bo oparte wciąż na stereotypie „Peerelu”. Znalazłszy się pierwszy raz na Zachodzie zauważyłem oczywiście różnicę w zamożno-ści, ale poza tym jak u nas: wszystko co dobre to drogie. Nie uderzyła mnie też tam jakaś nadzwyczajna różnica w swo-bodzie wypowiedzi. Tu i tam mówiłem na wykładach tylko to, co faktycznie myślę.

W Polsce Jałtańskiej też za same teksty fi lozofi czne do więzienia nie wsadzano – prócz owych sześciu lat stali-nowskich 1949-54, rzecz jasna, które trzeba traktować od-rębnie. Poza tym rozsądnie jest zachowywać w swych wy-powiedziach pewną powściągliwość. Gdy studenci chcieli np., bym wypowiedział się na temat amerykańskiej wojny w Wietnamie, odmówiłem – wskazując, że jestem w USA

Page 63: Wolniewicz e Book

63

gościem i jako gościowi nie wypada mi wypowiadać się na temat poczynań mojego gospodarza. I dalej tak myślę.

W Ameryce lat sześćdziesiątych minionego wieku zaim-ponowały mi tylko dwie rzeczy, których brak było w Polsce i brak zresztą do dziś: ich zmysł organizacyjny i ich szacu-nek dla pracy. Chcę założyć telefon i pytam, kiedy będzie: „Jutro”! Ostro pracuję, nikt nie powie „pracuś”; patrzą z uznaniem. W tym widziałem wielkość Ameryki, nie w po-chodach studentów, wrzeszczących „Ho – , Ho – , Ho Chi Minh!”. Oni budzili we mnie jedynie odrazę.

– Był Pan też na Uniwersytecie Moskiewskim. Jak z kolei wyglądała nauka sowiecka w tym czasie? To był rok 1970. Musiało być dosyć ciekawie?

– W Moskwie uderzyła mnie nade wszystko odmienność tamtego świata, jego nie-europejskość. Nie naukowo, bo tu w zakresie mojej problematyki specjalnych różnic z Warszawą nie było. Ale społecznie, przez nierówność i segregację ludzi całkiem mi nieznaną. Idę do znanej biblioteki im. Lenina i dowiaduję się, że jest tam hierarchia czytelni: jedna dla stu-dentów, druga dla asystentów, trzecia dla docentów, czwarta dla profesorów. Podobną hierarchię spotkałem w stołówce MGU, tylko tam tych szczebli byłe bodaj aż pięć. Pomyśla-łem sobie: to nie Europa, to chyba Azja. Takie same myśli przychodziły mi do głowy, gdy patrzyłem na te cebulaste ko-puły cerkwi św. Bazylego, tej obok Kremla, przypominające mi dalekowschodnie pagody. Rzekłem wtedy do siebie: jeże-li ludziom tutaj widok tej cerkwi jest równie swojski jak mi widok kościoła św. Jana w Toruniu, to znaczy, że ich sposób myślenia i odczuwania też musi być inny.

Dziś powiedziałbym trochę inaczej. Rosja to nie jest Eu-ropa, ale nie jest to też Azja. To jest coś osobnego, szósty kontynent, ze swoją odrębną cywilizacją. Ni Wschód, ni Za-chód, lecz coś samo w sobie i dla siebie – Północ może.

W ŚWIECIE FILOZOFII I UNIWERSYTETÓW

Page 64: Wolniewicz e Book

64

WOLNIEWICZ

– Pańskie większe wyjazdy naukowe skończyły się po 1975 roku. Z czego to wynikało? Po prostu tak się potoczył los, czy wpadł Pan w niełaskę?

– Nie, dlaczego? Wyjazdy były dalej, tyle że mniejsze. Pan zdaje się mieć podobnego bzika na punkcie „wyjazdów naukowych” jak większość moich dawnych kolegów. (I ko-leżanek oczywiście też.) Faktem natomiast jest, że od 1971 roku stałem się partyjnie źle widziany, bo byłem w opozycji do wszystkiego, co reprezentowali Gierek i jego zgraja. To-też już w czerwcu 1971 usunięto mnie z egzekutywy organi-zacji partyjnej w Instytucie Filozofi i UW; za tym zaś poszły dalsze szykany, które spowodowały, że sam zrezygnowałem z funkcji kierownika Zakładu Filozofi i. Były również pró-by usunięcia mnie w ogóle z uniwersytetu, ale to udało się dopiero w 1998 r. A wszystko to stanowiło jedynie cząstkę wielkiej przemiany politycznej, jaka zaczęła się obaleniem w październiku 1964 Chruszczowa. Breżniew to była zama-skowana próba restalinizacji, a jego polskim ramieniem był Gierek.

– Jednak ludzie przyjście Gierka uznali za liberalizację. Np. Janusz Korwin-Mikke, w wywiadzie-rzece, który z nim przeprowadziłem wspomina, że siedzenie w więzieniu, bo on miał taki epizod zarówno za Gomułki jak i za Gierka, to były już dwa różne siedzenia. Za Gomułki to było dużo bardziej poważne siedzenie i większy strach, a za Gierka to już były żarty. Czyli jednak, za zgodą Gierka czy bez tej zgody, pod-czas jego rządów następowała liberalizacja – cokolwiek by to oznaczało.

– Zastąpienie Gomułki Gierkiem ludzie uznali za libera-lizację na tej samej zasadzie co zastąpienie Kaczyńskiego Tuskiem. Gierek dał w Polsce zielone światło publicznemu złodziejstwu i korupcji, a także powszechnemu życiu nad stan – na co Gomułka nie pozwalał. Dlatego Gomułkę dziś

Page 65: Wolniewicz e Book

65

oczerniają, a Gierka wychwalają. Gierkowszczyzna – i sta-nowiąca jej przedłużenie Tuskowszczyzna – to są nowe cza-sy saskie: „jedz, pij i popuszczaj pasa”, bo przecież „Polska nierządem stoi”. Kwestia tylko jak długo.

– Ale opozycja też się zaczęła za Gierka, a nie za Gomuł-ki. Za Gomułki ludzie chyba za bardzo się jeszcze bali?

– Na pewno nie bano się bardziej za Gomułki niż za Gier-ka, raczej przeciwnie. Za Gierka nastąpił wzrost urzędowego bezprawia i ponowna rozbudowa aparatu bezpieczeństwa, który Gomułka silnie był zredukował i ograniczył. A co do opozycji, to za Gomułki była ona obecna przede wszystkim w samej partii – i to o wiele poważniejsza niż jakieś lewac-kie KOR-y. Stanowiły ją dwie wpływowe grupy, wzajem sobie wrogie, ale w dziwnym współdziałaniu zjednoczone przeciw niemu. Pierwszą byli tzw. „rewizjoniści”: partyjna inteligencja, ongiś żarliwie stalinowska, a teraz przerabiająca pośpiesznie siebie i marksizm na zachodnio-liberalną modłę, wśród niej zaś wielu polskich Żydów. Duchowo przewodzili jej Kołakowski i jego satelici; kto przewodził politycznie, nie wiadomo do dziś. Drugą grupę stanowili, myląco tak nazywa-ni „dogmatycy”: stary aparat partyjny, tęskniący do dawnej wszechwładzy – tej w dół, rzecz jasna, bo w górę służalczy. Ci próbowali podrabiać marksizm nacjonalizmem, i to udekoro-wanym antysemicką demagogią. Najbardziej widoczni z nich byli Mieczysław Moczar i jego tzw. „partyzanci”. Pierwsza grupa orientowała się na Amerykę i rozkwitające tam właśnie lewactwo; druga – na Związek Radziecki i Breżniewowski „realny socjalizm”. Gomułkę obalono przez dwa zamachy stanu, oba przebrane za spontaniczny protest społeczny i zna-ne dziś jako „marzec ‘68” i „grudzień ‘70”. W tym pierwszym rej wodziła pierwsza z obu grup wewnątrzpartyjnej opozy-cji, w drugim druga. Wszystko to jednak było i jest do dziś starannie zaciemniane; dlatego też lata 1968-1970 stanowią,

W ŚWIECIE FILOZOFII I UNIWERSYTETÓW

Page 66: Wolniewicz e Book

66

WOLNIEWICZ

jak już wspomniałem, najbardziej niejasny historycznie okres w dziejach Polski Jałtańskiej.

– W 1982 roku został pan profesorem uniwersyteckim a 8 lat później profesorem zwyczajnym. W sumie dość póź-no. Był Pan blokowany?

– Mówiłem już przecież, że od 1971 r. byłem źle wi-dziany i rozmaicie szykanowany. Sprawa mojej profesu-ry jest przykładem. W roku bodaj 1973 dyrekcja Instytutu Filozofi i UW, gdzie od 1967 r. byłem docentem, podję-ła kroki zmierzająca do nadania mi tytułu profesora nad-zwyczajnego. Gdy jednak odpowiedni wniosek pojawił się na radzie wydziału, prof. Marek Fritzhand – ówczesny politruk naszej fi lozofi i – wystąpił gwałtownie przeciw, oświadczając publicznie, że na profesora fi lozofi i nie mam kwalifi kacji „ani naukowych, ani dydaktycznych, ani poli-tycznych, ani moralnych”. Po tym oświadczeniu wniosek w głosowaniu upadł, niewielką ilością głosów. Stąd opóź-nienie. Potem zaś we wrześniu 1982 r., a wiec dziewięć miesięcy po moim wystąpieniu z partii, całkiem dla mnie nieoczekiwanie Rada Państwa tytuł ów mi nadała. Do dziś zachodzę w głowę, czemu i jak do tego doszło. Jedno zda-je mi się jasne: musiało to mieć jakiś związek z upadkiem Gierka i jego paladynów, oraz z późniejszymi perturbacja-mi politycznymi.

– W 1990 roku dostał Pan tytuł profesora zwyczajnego: od Jaruzelskiego czy już od Wałęsy?

– Profesorem zwyczajnym zostałem w 1990 r., z no-minacji prezydenta Jaruzelskiego. Z samym wręczaniem dyplomów w Belwederze wiąże się mały incydent wart może opowiedzenia. Otóż przy wartowni przed pałacem, więc niemalże na ulicy, zrobiono wszystkim nominatom rewizję osobistą. Uznałem to za uwłaczające nam – nie

Page 67: Wolniewicz e Book

67

Na ślubie wnuka

Page 68: Wolniewicz e Book

68

WOLNIEWICZZdjęcie prof. Wolniewicza z księgi pamiątkowej przygotowanej dla Niego z okazji 70. rocznicy urodzin

Page 69: Wolniewicz e Book

69

samo sprawdzanie, lecz formę, w jakiej się to odbyło. A na życzenie ówczesnego ministra prof. Henryka Sam-sonowicza to ja właśnie miałem po wręczeniu nam dy-plomów przemówić w imieniu uhonorowanych. Więc przemówiłem – i nie omieszkałem przy tym zaprotesto-wać, grzecznie lecz stanowczo przeciw afrontowi, jakim nas powitano. Pan prezydent Jaruzelski przyjął wytyk nie mrugnąwszy okiem, a potem zadziałał jak piorun. Gdy po zakończeniu uroczystości nominacyjnych wychodziliśmy z Belwederu, straż przy bramie żegnała nas z najwyższymi wojskowymi honorami, tak przy tym trzaskając obcasami, jak jeszcze nigdy przedtem nie słyszałem. Incydent oczy-wiście drobny, ale generał Jaruzelski pokazał w nim swoją klasę. A tylu u nas, skądinąd nawet całkiem rozsądnych, wciąż nie potrafi jej dostrzec. Boleję nad tym.

– W 1989 wieku przeszedł Pan do zakładu fi lozofi i religii. Skąd taka zmiana? Wittgenstein się Panu znudził?

– Znów dziwnie formułuje Pan pytanie. Z zakładu fi lozo-fi i odszedłem, bo jego ówczesny kierownik niewłaściwie się wobec mnie znalazł. A trafi łem stamtąd do zakładu fi lozo-fi i religii, bo jego kierowniczka, prof. Zofi a Rosińska, mnie zaprosiła. Prosta sprawa. (Później, w związku z jej kilkulet-nim wyjazdem zagranicznym, zostałem kierownikiem tego zakładu.)

– W 1997 roku odszedł Pan na emeryturę. Czy nadal Pan prowadzi wykłady, czy w tej chwili już raczej nie?

– Moje odejście na emeryturę nie było tak proste. Rze-czywiście we wrześniu 1997 r. moje etatowe zatrudnienie na UW wygasło z mocy prawa, bo ukończyłem wtedy 70. rok życia. Istniała jednak możliwość, by zatrudnie-nie przedłużyć na kolejny rok w formie umowy o pra-cę. Tak też w 1997 roku uczyniono i miano powtórzyć w

W ŚWIECIE FILOZOFII I UNIWERSYTETÓW

Page 70: Wolniewicz e Book

70

WOLNIEWICZ

roku następnym. Tymczasem zorganizowano wobec mnie grubą prowokację, w następstwie której Rada Wydziału Filozofii i Socjologii UW w czerwcu 1998 r. wniosek o przedłużenie ze mną umowy odrzuciła. (A miałem naj-liczniej uczęszczane seminarium na wydziale, regularnie około pięćdziesięciu osób, podczas gdy u innych bywały trzy – cztery). O atmosferze jaka temu wyświeceniu mnie z uniwersytetu towarzyszyła, mówi coś przebieg owego zebrania rady: w tajnym głosowaniu 14 głosów było za przedłużeniem ze mną umowy, 22 – przeciw, nikt się nie wstrzymał; pełna polaryzacja stanowisk, ale bez żadnej dyskusji: przed głosowaniem nikt słowem nie pisnął, choć było o czym. Nie, w głuchym milczeniu dintojra w biały dzień.

– Ale zdaje się, że Pan prowadził potem jeszcze wykłady w następnych latach?

– Tylko raz, po dziesięciu latach – w pierwszym seme-strze roku akademickiego 2008/09. To był efekt samorzutnej akcji studentów: kilkudziesięciu podpisało petycję do dyrek-cji instytutu, by mnie zaprosiła na wykład o Wittgensteinie. I to uczyniono. Nie paliłem się bynajmniej do takiej reanima-cji, dlatego tylko jeden semestr, ale prośbie tego rodzaju nie sposób było całkiem odmówić. Dobrze w końcu ten wykład wspominam, i tych słuchaczy – a ufam, że oni mnie też.

– Jak Pan w ogóle ocenia obecny poziom naukowy Insty-tutu Filozofi i? Ja czasem odnoszę wrażenie, że to wylęgar-nia lewactwa.

– Poza paru wyjątkami poziom naukowy w Instytu-cie Filozofi i UW jest niski, za to wylęgarnia lewactwa tam kwitnie. Ten ogromny instytut fi lozofi i, z osiemdzie-sięcioma etatami naukowymi, największy chyba na świe-cie, jest skamieliną po stalinizmie. Wtedy nauczanie fi -

Page 71: Wolniewicz e Book

71

lozofi i (marksizmu-leninizmu, rzecz jasna) było w ca-łym szkolnictwie wyższym powszechne i obowiązkowe. A prócz funkcji indoktrynacyjnej wobec studentów fi lozofi a sprawowała wtedy także nadzór nad prawomyślnością treści nauczania na innych wydziałach: była ramieniem ówczesnej polit-poprawności. Tak szerokie zadania wymagały oczywi-ście licznego personelu. Pół wieku temu tamte funkcje fi -lozofi i znikły, ale powołany dla nich twór instytucjonalny pozostał, mocą właściwego tym tworom organizacyjnego bezwładu. Skoro jednak teraz nadzór nad prawomyślnością obywateli wraca w całej Europie milowymi krokami, będzie pewnie jak znalazł; tym bardziej, że polityczna poprawność hodowanej tam kadry jest wzorowa.

Oto mała ilustracja. Parę lat temu byłem w instytucie po jakąś książkę i ktoś z tamtejszych zatrzymał mnie na korytarzu. Rozejrzawszy sie, czy nie ma kogoś w pobliżu,

Podczas 80. urodzin

Page 72: Wolniewicz e Book

72

WOLNIEWICZ

rzekł półgłosem: „Panie profesorze, chcę by Pan wiedział, że ja i inni tutaj myślimy jak Pan, ale nie możemy się z tym ujawniać. Bo my żyjemy tu jak w katakumbach”.

Cóż można do tego dictum dodać? Sekciarski libe-ralizm toleruje tylko swojaków – i to w coraz węższym przedziale. Śrubę systematycznie się dokręca. Gdy w 1998 r. po trzydziestu pięciu latach wyświecano mnie z Uniwersytetu Warszawskiego, rozumiałem dobrze, że chodzi nie tylko o moją osobę. To była lekcja ogólna dla każdego, kto ważyłby się ujawniać niezależność swych poglądów. Nic więc dziwnego, że wolą teraz schodzić z nimi do katakumb. (O procesach i mechanizmach spo-łecznych, które prowadzą w nauce do dominacji mierno-ty, pisałem w artykule „Krytyka naukowa i kryteria na-ukowości” z 1996 r.; patrz moją „Filozofię i wartości II”, Warszawa 1998.)

Gwoli sprawiedliwości wskażmy jeszcze na koniec, że jako wylęgarnia lewactwa Instytut Filozofi i UW nie jest żadnym wyjątkiem. Przeciwnie, jest normą, bo wylęgar-nią taką są dzisiaj całe tzw. nauki społeczne, a panujący w nich duch lewackiego sekciarstwa przechodzi wszelkie wyobrażenie. Porównać można go tylko z duchem fanaty-ków islamskich.

Page 73: Wolniewicz e Book

73

IDEE

Page 74: Wolniewicz e Book

74

WOLNIEWICZ

Page 75: Wolniewicz e Book

75

Page 76: Wolniewicz e Book

76

WOLNIEWICZ

Rozdział I

Życie z Wittgensteinem

– Jest Pan czołowym polskim specjalistą od Ludwiga Wittgensteina. To nie tylko wybitny fi lozof, ale także nieby-wale ciekawa postać. Człowiek, który się urodził jako dzie-dzic plutokratycznego rodu w Wiedniu, który potem się tego astronomicznego majątku pozbył i żył w ubóstwie. Cała jego biografi a pełna jest sprzeczności. Napisał swoją najwybit-niejszą książkę, znaną pod tytułem „Tractatus logico-philo-sophicus” nie będąc nawet magistrem. Potem dostał za nią doktorat. A jeszcze później sam stwierdził, że jest ona mało warta. Jak Pan tę osobowość rozumie? Co się z tym człowie-kiem właściwie działo?

– Nie jestem żadnym „specjalistą od Wittgensteina”, specjaliści są w medycynie. Filozofi a jest uniwersalna, od wszystkiego. Na wszystko patrzy po swojemu, z dystansu.

Czy Wittgenstein to „postać niebywale ciekawa”? Nie sądzę. Jako człowiek był osobowością niezbyt wysokiej próby, niezrównoważoną i autocentryczną. Ale w tym nie-zrównoważonym autocentryku zapalił się raz błysk geniu-szu i tak powstał jego słynny „Traktat” – jedyne naprawdę

Page 77: Wolniewicz e Book

77

wielkie dzieło fi lozofi czne, jakie wydał wiek XX. A potem ten błysk zgasł i tak powstała „nowa fi lozofi a Wittgenste-ina”, albo jak ją nazywam „fi lozofi a W2”. Ta jego nowa fi -lozofi a to płód poroniony.

G.H. von Wright, który Wittgensteina dobrze znał, był zdania, że żył on na granicy szaleństwa i w poczuciu, iż lada chwila może być za nią wypchnięty. Zachodzi olbrzymi kon-trast między rozchwianiem tej osobowości a lakonicznym spokojem jej wczesnego dzieła. W fi lozofi i W2 osobowość wzięła już górę nad ostrością myśli. W „Traktacie” autora nie widać; stoi przed nami potężna konstrukcja metafi zycz-na, nad którą medytować będą pokolenia. To ona jest czymś fascynującym, nie jej twórca. Rację miał Józef Mackiewicz: tylko prawda jest ciekawa, także w fi lozofi i. Reszta jest ga-daniną.

– A jak Pan ocenia fakt, że to, Pańskim zdaniem, najwy-bitniejsze fi lozofi czne dzieło XX wieku, powstało w okopach, podczas wojny. Jego autorem był aktywny na froncie żoł-nierz?

– No, nie tak całkiem „w okopach”, to jest takie dzien-nikarskie koloryzowanie. Wittgenstein zetknął się z ide-ami logiczno-fi lozofi cznymi, z których wyrósł potem jego „Traktat”, w 1912 roku w Cambridge; głównie przez Rus-sella, ale nie tylko. Początkowo jego opiekunem nauko-wym (tutor) był tam W.E. Johnson. W jego wydanej w 1921 r. „Logice” widać wyraźnie zalążki owych idei: one tam wtedy krążyły, od pojęcia „faktu” jako semantycznego korelatu zdania prawdziwego poczynając. Oponenci ukuli nawet wówczas takie określenie, w ich rozumieniu wydrwi-wające: the Cambridge talk of facts. „Cambridge’owska gadanina o faktach”.

Gdy w sierpniu 1914 Wittgenstein poszedł na ochotnika do wojska, te idee poszły tam przecież z nim. Przez pierwsze

ŻYCIE Z WITTGENSTEINEM

Page 78: Wolniewicz e Book

78

WOLNIEWICZ

dwa lata wojny nie był zresztą w żadnych okopach, bo jako inżyniera-mechanika skierowano go, według specjalności, do artyleryjskich warsztatów naprawczych za frontem. Na front trafi ł dopiero w 1916 r., ale rzeczywiście przez cały ten czas zapisywał tam sobie swoje pomysły logiczno-fi lo-zofi czne. Te jego zapiski z lat 1914–1916 zachowały się i w 1961 r. zostały wydane. Są bardzo warte lektury.

– Czy nie uważa Pan jednak za zadziwiające, że czło-wiek, podczas tego typu burzliwych wydarzeń, najkrwaw-szej wojny, tworzy jednak dzieło, wydawałoby się, zupełnie oderwane od rzeczywistości?

– Bynajmniej tak nie uważam. Filozofi a traktuje o spra-wach wiecznych, a kto ma do niej pęd, ten myśli o nich stale: w okopach czy na plaży, przy biurku czy na balu, w ki-nie, na spacerze. Dotyczy to zresztą nie tylko fi lozofi i, lecz wszelkiej myśli prawdziwie naukowej. Taka myśl jest pasją, człowiek jest nią jakby opętany. Zapytano kiedyś Newtona, jak doszedł do swoich wielkich odkryć fi zycznych. Odpo-wiedział: by continuous thinking, „przez nieustanne myśle-nie”. Dla umysłów twórczych to rzecz zwyczajna, takie po prostu są.

– Jak Pan ocenia fakt, że po latach Wittgenstein stwier-dził, że traktuje tę swoją pierwszą i najważniejszą pracę jako nic nie wartą?

– Nigdy tego nie powiedział. Wręcz przeciwnie. W roz-mowie z Normanem Malcolmem – innym ze swych byłych słuchaczy – mówił, że jego nowe myśli da się zrozumieć tylko na tle dawnych. A nagłe zarzucenie przez niego fi lo-zofi i w 1921 r. wzięło się chyba z tego, że poczuł, iż błysk geniuszu w nim zgasł. Słynny ekonomista John Maynard Keynes, jego dawny znajomy z Cambridge – bo w tak wysokich kręgach Wittgenstein się tam obracał – chciał

Page 79: Wolniewicz e Book

79

go nakłonić do powrotu do fi lozofi i i pytał listownie, co mógłby w tym kierunku uczynić. Na co tamten mu odpi-sał: „Tu nic się zrobić nie da. Co miałem do powiedze-nia, powiedziałem, i na tym źródło wyschło”. Sądzę, że ocenił się trafnie. Zdarza się, że umysły wielce twórcze zdolność tę nagle i bezpowrotnie tracą. Niedawnym przy-kładem z innej dziedziny może być znany aktor Wojciech Pokora. Obdarzony był niesłychaną vis comica, zdolnością rozśmieszania: starczyło, iż rzekł „dobry wieczór”, i już wszyscy pokładali się ze śmiechu. A potem ta zdolność na-gle go opuściła i przestał być zabawny. Jest to oczywiście coś dramatycznego, taka utrata przyrodzonej zdolności, wielkiego daru Bożego. Tak było też z Wittgensteinem. Nie wydaje się to Panu możliwe?

– Jeśli się tak stało, to jest to oczywiście możliwe. Nie wydaje się Panu, że jednak, podchodząc do tego w sposób naukowy, to może jest tak, że jak ktoś osiągnie jakąś kom-petencję, to ta kompetencja opuszcza go raczej z przyczyn biologicznych niż z jakichś innych, nagłych i tajemniczych trochę?

– Sądzę, że jest w tym jednak coś zagadkowego. Koń-cząc redakcję swego „Traktatu” Wittgenstein był przekona-ny, że wyraził w nim prawdy niewzruszone. Jednakże póź-niej – pod wpływem krytyki osób, z których zdaniem się liczył, jak Frank P. Ramsey – ujrzał się zmuszony uznać, że czasem się tam mylił. (Dobitnym tego przykładem jest zmiana w brzmieniu tezy 5.152 między pierwszym a drugim wydaniem „Traktatu”). Konstrukcja zaczęła mu się chwiać i niewzruszona pewność pękła. Uświadomił też sobie za-pewne, że naprawa – czy raczej przebudowa – wymagałaby wysiłku, do jakiego nie czuł się już może zdolny. Osiem lat później do fi lozofi i jednak wrócił i próbował coś zacząć od nowa. Nie dało to dobrych wyników.

ŻYCIE Z WITTGENSTEINEM

Page 80: Wolniewicz e Book

80

WOLNIEWICZ

– Zauważyłem, że we wstępie do przekładu „Traktatu” Pańskiego autorstwa dość jawnie dezawuuje Pan te póź-niejsze pisma Wittgensteina.

– Nie tyle „dezawuuję”, co dystansuję się od nich; a ro-bię to powściągliwie, by nie psuć PWN-owi interesu. Sam zresztą „Dociekania fi lozofi czne”, ten główny wyraz fi lozo-fi i W2, tłumaczyłem, bo to jednak ważny dokument z dzie-jów myśli fi lozofi cznej. Ale innych już nie.

– A co zawiera ta ostatnia jego niedokończona praca „O pewności”?

– Jej egzemplarz stoi tu u mnie na półce: „On Certainty”. To są takie luźne uwagi, które pod sam koniec życia przy-chodziły mu do głowy w związku z wywodami tego arcynu-dziarza Georga Edwarda Moore’a, które brał serio. W żadną sensowną całość to się nie klei. (A z Moore’m o palmę pierw-szeństwa w fi lozofi cznym nudziarstwie mógłby konkurować tylko Edmund Husserl. Są jednak maniacy, co to lubią.)

– Czyli to autor, który w pewnym momencie stracił zdol-ność syntezy?

– Tak, choć do wypowiadania się spójnym tekstem nigdy nie miał zdolności. Dlatego nawet „Traktat”, spójny logicz-nie jako konstrukcja, stylistycznie robi wrażenie zbioru afo-ryzmów. Niektórzy sądzili wręcz, że numeracja tez jest tam tylko dla ozdoby. Redagowanie ciągłego tekstu to mozolnie jednostajny wysiłek: rzutowanie wielowymiarowego kształtu myśli w jednowymiarowe medium tekstu. Do tego Wittgen-stein nie miał cierpliwości, pracował zrywami i w „Traktacie” to się jeszcze udało. Później już nie.

– Przejdźmy do samego „Traktatu”. Najbardziej tajemnicze zdanie tego tekstu znajduje się na końcu i brzmi: „7 O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć”. Co to znaczy?

Page 81: Wolniewicz e Book

81

– To ma wiele znaczeń, mieni się nimi.

– A może to taki ozdobnik na koniec tekstu?– Nie, w żadnym wypadku. To jest konkluzja, do której

cały „Traktat” zdąża: że jest granica tego, co się daje wyra-zić, a próby jej przekroczenia to tylko artykułowany, mowo-podobny bełkot. Pełno go dziś w fi lozofi i.

– Jednak uznając takie myślenie, można by napisać po prostu, że o pewnych rzeczach nie da się nic powiedzieć, a on ubiera to w nietypową formę, że trzeba o nich milczeć.

– To nie jest zakaz, to jest konstatacja. Może Pan mówić, co Pan chce, tylko co to będzie za mowa.

– Bołtownia, jak mawiają Rosjanie?– Po rosyjsku „bołtun” to „gaduła”. Wittgenstein powie-

dział kiedyś, że jego „Traktat” składa się z dwu części: z tego, co tam powiedział, i tego, co mógł powiedzieć, a nie powiedział. I że w ten sposób wyraził to, co wielu klepie (schwefelt, to taki zwrot austriacki).

– Ale potem sam się zajął tym klepaniem?– Tak, celnie Pan to ujął. Zaczął klepać, a najgorsze, że

nie był tego świadomy. Choć może trochę był i dlatego w październiku 1947 r., w wieku 58 lat, zrezygnował ze swej profesury w Cambridge.

– A co to znaczy, że „6.5 Wielka zagadka nie istnieje”? Ten tekst o tyle jest fascynujący, że choć przecież ma charak-ter logiczny, jak na przykład teksty Jana Łukasiewicza, to w odróżnieniu od tekstów czysto logicznych, zawiera pewnego rodzaju tajemnicze wtręty, przykuwające uwagę.

– Wielką zagadką jest samo istnienie świata i nasza w nim obecność jako istot rozumnych. Ktoś całkiem inny,

ŻYCIE Z WITTGENSTEINEM

Page 82: Wolniewicz e Book

82

WOLNIEWICZ

Benjamin Constant, powiedział, że jesteśmy w tym świecie przyrody „jakby nie na swoim miejscu”. A zagadka ta nie istnieje w tym sensie, że nie da się jej wyrazić w postaci dorzecznego pytania, jak np. pytanie „dlaczego szkło jest przezroczyste, a blacha nie?”.

– Czyli nie da się w tej sprawie udzielić też sensownej odpowiedzi?

– Nie da się. To jak pytać, co robi wiatr, gdy nie wie-je. Mój znakomity profesor pedagogiki Kazimierz Sośnicki powiedział mi raz tak: w fi lozofi i umysł ludzki dociera do granic tego, co da się rozumnie pomyśleć i sensownie po-wiedzieć. Wittgenstein był tego samego zdania.

– A co mają oznaczać, znów znajdujące się na ostatnich stronach „Traktatu”, nawiązania do mistycyzmu? To trochę dziwi w traktacie, było nie było, logicznym?

– Dlaczego? Russell wydał książkę pod tytułem „Mysti-cism and Logic” i to Pana nie dziwi.

– Czy to nie jest próba ucieczki od jakichś odpowiedzi? Mistycyzm, niejako z defi nicji, jest całkowicie niewyjaśnialny. Więc jak ktoś się do niego odwołuje w tekście naukowym, to chyba ucieka od odpowiedzi, albo nie potrafi jej sformuło-wać?

– Nie ucieka, tylko rozumie, że mógłby tu tylko klepać. Tego Pan chce, a on tego odmawia – i ma rację.

– A co to znaczy: „6.522 Jest zaiste coś niewyrażalnego. To się uwidacznia, jest tym, co mistyczne”?

– Tak. Niewyrażalne się uwidacznia, proszę Pana.

– Jest jednak tym co mistyczne, czyli pozostaje tajemnicą?– Pańskie pytania trochę mnie obezwładniają. Czy

Page 83: Wolniewicz e Book

83

jest jakaś tajemnica w śmierci? Człowiek to wyższy ssak, umiera tak samo jak koń albo szczur. Co w tym tajemni-czego? A jednak stajemy wobec śmierci w niemej grozie jako wobec czegoś niepojętego.

– Jak by Pan skomentował stwierdzenie, że „6.432 Jaki jest świat, to dla tego, co wyższe, jest zupełnie obojętne. Bóg nie objawia się w świecie”?

– W „Traktacie” stwierdza się zaraz na wstępie: „Świat jest ogółem faktów”. Gdyby więc Bóg objawiał się w świe-cie, to mógłby się tam objawić tylko przez jakieś fakty, pewnie nadzwyczajne. Niektórzy wierzą, że takie fakty są, nazywają je cudami. Myślą, że Bóg objawia się w świecie przez cuda. Ale byłyby to tylko jakieś nieregularności w biegu zdarzeń, które albo źle opisujemy, albo nie potrafi my, przy obecnym stanie wiedzy, należycie wytłumaczyć. Raka też nie potrafi my, a to przecież żaden cud.

Z tego, że „Bóg nie objawia się w świecie” nie wynika oczy-wiście, że Go nie ma, ani że się nie objawia. Może jest, ale wte-dy objawia się nie w świecie, lecz światem – właśnie samym istnieniem świata, o czym już mówiliśmy. Jednakże rozwodząc się o tym, sam zaczynam klepać, więc dajmy temu spokój.

– To jeszcze tylko jedna prośba o wyjaśnienie tez „Trak-tatu” Co znaczą następujące zdania, które szczególnie mnie nurtują: „6.42 Dlatego nie ma żadnych tez etycznych. Zdania nie mogą wyrazić nic wyższego. 6.421 Jest jasne, że etyki nie da się wypowiedzieć. Etyka jest transcendentalna.”?

– Zadziwia mnie niefrasobliwa prostoduszność Pańskich pytań, zwłaszcza jak na doktora fi lozofi i, którym słyszę Pan jest. Co najmniej od trzech tysięcy lat ludzie usiłują sobie na takie pytania odpowiedzieć, chociażby tylko pośrednio i okrężnie, z pomocą porównań i przypowieści. A w ostatecznej daremności tych usiłowań odnajdują kres mowy sensownej:

ŻYCIE Z WITTGENSTEINEM

Page 84: Wolniewicz e Book

84

WOLNIEWICZ

słupy graniczne, za którymi jest już tylko klepanie – czy glos-solalia, jeżeli Pan woli, coś jak gaworzenie. Pan zaś chciałby mieć kawę na ławę, odpowiedź w trzech zdaniach. Na Pomo-rzu mawiamy w takich razach z niemiecka: „to nie idzie”. U mnie by Pan pewnie doktoratu z fi lozofi i nie zrobił.

Świat jest ogółem faktów, a wartości to nie fakty. One do świata nie należą, są jakimś wtrętem z zewnątrz. Przeziera w nich coś spoza niego, jakieś drugie jego dno. Dlatego nie można ich opisać; w opisie wyparowują i w ręku zostają nam znowu tylko jakieś fakty: biologiczne czy historyczne, psychologiczne czy socjologiczne. Bo tylko fakty chwyta nasz opis, reszta przecieka nam jak woda przez palce. Etyka to nie etyczne gadanie, wygłaszanie jakichś „zasad moral-nych” czy „tez”. Etyka to jest sposób życia, w którym ją się widzi – jak u Conrada w „Tajfunie”. Z etyką jest jak z kolorami: czym jest cynober, i jak różni się od amarantu, to trzeba zobaczyć. Żaden opis słowny tego nie przekaże.

– Na ile Pan się właściwie utożsamia z Wittgensteinem? Czy Pan podchodzi do niego jak badacz do jakiegoś zwie-rzęcia egzotycznego, czy to, co on mówi, Pana przekonuje?

– Samo sformułowanie tego pytania zdaje mi się niewła-ściwe. Ani Wittgensteina, ani innych wielkich myślicieli nie traktuję jako „przedmiotu badania” – podobnie jak nie trak-towałbym tak nigdy swojej żony. To są moi mistrzowie, moi nauczyciele, ewentualnie starsi koledzy. Kto ich traktuje jako przedmiot opisu, ten nie uprawia fi lozofi i, tylko fi lo-logię: jest kustoszem w muzeum myśli fi lozofi cznej. Takie muzealnictwo, gdy staranne, jest zajęciem szacownym, ale z prawdziwą fi lozofi ą nie ma nic wspólnego.

A „Traktat” Wittgensteina to jest dzieło, które zaważyło na moim życiu. Nadało mojemu myśleniu trwały kierunek i ton. Nie ono jedno, ale ono najbardziej. „Traktat” ustawił mi mój azymut fi lozofi czny.

Page 85: Wolniewicz e Book

85

– Panie Profesorze, jak to właściwie jest z tą polską fi -lozofi ą? Jej przedstawiciele zajmują się głównie przyswaja-niem i komentowaniem tego, co dzieje się w tej sferze w jed-nym czy kilku dominujących językach, obecnie chodzi oczy-wiście zwłaszcza o język angielski – bo to jest główny język dyskursu fi lozofi cznego. Czy to wynika ze słabości polskiej fi lozofi i, czy po prostu jako przedstawiciele peryferyjnego języka Polacy są niejako skazani na bycie epigonami?

– Mówi Pan „dyskurs”. Obrzydła jest mi ta gadanina o „dyskursach” i „narracjach”, o „dekonstrukcji” i „metafi lo-zofi i” – obrzydła w swej pretensji i mętności, kryjącej pro-sty fakt, że się nie ma nic do powiedzenia. Żyjemy w dobie wielkiego upadku fi lozofi i, która wytwarza już tylko książ-ki, nie idee. Myślę o tej akademickiej, bo poza nią czasem jakaś idea się pojawi.

– „Traktat” to jest książka, która zrodziła się poza aka-

demią…– „Traktat” jest wręcz antyakademicki. Dlatego też naj-

pierw nie chciano go w ogóle wydawać, a potem zastanawia-no się, czy można zakwalifi kować go jako rozprawę doktor-ską. Za tytułem jednego z dzieł Marksa rzekłbym, że nędza fi lozofi i jest od połowy XX wieku przytłaczająca. Nowe idee pojawiły się tylko na samym jego początku: „Wstęp do psychoanalizy” Freuda, „Traktat” Wittgensteina, „Byt i czas” Heideggera. Potem było już tylko przyczynkarstwo i komentatorstwo, przeżuwanie cudzych myśli. A jak przeżu-wać nie było już czego, zaczęło się „postmodernistyczne” wykrzywianie i „dekonstruowanie” przejętego dziedzictwa, proces jawnie gnilny.

U nas nakłada się na ten proces jeszcze pewna nasza okropna przywara narodowa: co Francuz wymyśli, to Polak polubi. Przez myśl mu nie przejdzie, że stworzyć mógł też coś jakiś Polak; że do tego, co mieli do powiedzenia Elzen-

ŻYCIE Z WITTGENSTEINEM

Page 86: Wolniewicz e Book

86

WOLNIEWICZ

berg, Koneczny, czy Suszko, nie umywa się żaden Davidson, Huntington, czy Foucault. Polakom brak poczucia własnej wartości – tego, co Arystoteles nazywał megalopsychią, a przez co rozumiał zdolność do oceniania się umiarowo, czy-li w sam raz: ani za nisko, ani za wysoko. Czy nie sądzi Pan, że jest coś takiego w naszym charakterze narodowym?

– Niewątpliwie tak, ale czy do pewnego stopnia nie jest funkcją faktu, iż jesteśmy daleko od miejsca, w którym prąd tej, uprę się przy tym określeniu, narracji fi lozofi cznej płynie?

– Pańskie gustowanie w „narracjach” wskazuje, że Pan także zatraca w fi lozofi i dobry smak. A co do „prądu”, to nie ma dziś w fi lozofi i żadnych prądów; stoi muliste bajoro.

– To oczywiście jest fakt, ale przyjrzyjmy się kilku nazwi-skom z jednej epoki – Wittgenstein, Fryderyk von Hayek, Karl Popper. Oni pochodzą z Austrii, ale wszyscy odnaleźli się do-piero w świecie anglosaskim, bo w ich własnym, po rozpadzie Austro-Węgier, rozpadła się także fi lozofi a. Hayek opubliko-wał „Drogę do niewolnictwa” czyli „Road to Serfdom” w Anglii, tak samo Popper „Open society and its enemies”, au-tor „Traktatu” pewne pomysły, jak Pan sam zwrócił uwagę wziął z Anglii, a potem, zanim po raz drugi rozstał się z fi lozo-fi ą, był jej profesorem w Cambridge. Bez wejścia w ten gdzieś płynąc nurt myśli być może byśmy nawet o nich nie usłyszeli. Elzenberg, jak Pan zapewnia, jest wybitny, ale poza Polską nie funkcjonuje i trudno właściwie posługiwać się jego na-zwiskiem, bo poza Polską nikt nic o nim nie wie.

– To jest kwestia nie tyle lokalizacji autora, ile jego ję-zyka. Weźmy Alfreda Tarskiego. Jego wydane po polsku „Pojęcie prawdy w językach nauk dedukcyjnych” przeszło bez echa. Nie pomogło też, że przepisał je po niemiecku i opublikował w czasopiśmie „Studia Philosophica”. (Pismo

Page 87: Wolniewicz e Book

87

takie powstało u nas tuż przed wojną za sprawą Kazimierza Ajdukiewicza, by polską myśl fi lozofi czną udostępnić szer-szej publiczności.) Dopiero wydanie angielskie się przebiło. Pisząc po polsku, Elzenberg siłą rzeczy zamykał swą myśl w naszym wąskim obszarze językowym.

– Bo Elzenberg nie pisał logiki, która siłą rzeczy jest zro-zumiała we wszystkich językach.

– Ależ Tarski jak najbardziej „pisał logikę”, a nie wystar-czyło.

Są języki światowe i języki lokalne. Polski jest lokalny i to nas przy całej naszej prężności kulturalnej silnie ograni-cza. Taki nasz los.

Logika przełamuje bariery językowe, to prawda; zwłaszcza ta matematyczna, co wybuchła na przełomie XIX i XX wie-ku. Bo matematyka jest globalna i zawsze taka była. Na tej fali logicznej zrodziła się na progu XX wieku wspaniała polska szkoła fi lozofi czna. Koryfeusz tej szkoły Tadeusz Kotarbiński powiedział: „Włosi mają bel canto, a Polacy mają logikę”. Ta nowa logika była wiatrem, który dął wtedy w żagle fi lozofi i. Teraz nie ma wiatru, tylko fl auta i „narracje”. Trzeba mieć źle w głowie, żeby to czytać, ale są zboczeńcy, co to robią.

– Czy siła fi lozofi i jest funkcją siły państwa, w którym ta fi lozofi a się tworzy?

– Na pewno nie. Rzym był potęgą, a żadnej potężnej idei fi lozofi cznej nie wydał. Siła fi lozofi i leży w ideach nauko-wych, które do niej przenikają i się w niej przetwarzają. Losy osób związane są oczywiście z przypadłościami lo-kalnymi, jak język, ale nie losy idei. Gdy w jakiejś głowie, np. rumuńskiej, zrodzi się naprawdę nowa idea, to sam ten Rumun uznania pewnie nie doczeka, ale jego idea w końcu się przebije. Konfucjusz powiedział (a ja cytuję go tutaj za Lucjanem Kydryńskim): „Nie może być rzecz trwała wy-

ŻYCIE Z WITTGENSTEINEM

Page 88: Wolniewicz e Book

88

WOLNIEWICZ

rzucona jako śmieć, ani śmieć uznany za rzecz trwałą. To się po prostu nie zdarza.” Ja też tak sądzę.

– A co Pan sądzi o takiej tezie, że istnienie wielkich ośrodków myśli często jest związane z funkcjonowaniem w jakichś wielkich państwach czy imperiach, które właśnie z etapu największego rozkwitu przechodzą na płaszczyznę prowadzącą do rozpadu. Tak było np. ze „srebrnym wie-kiem” fi lozofi i i poezji w Rosji, z nieprawdopodobnie wręcz silną austriacką nauką tuż przed rozpadem Cesarstwa Au-stro-Węgierskiego, wreszcie z momentem, w którym nad Imperium Brytyjskim nie zachodziło Słońce, a które kilka lat później straciło większość swych zamorskich ziem?

– W to wątpię. Mam nawet dobry kontrprzykład pod ręką. Jesteśmy świadkami zatrważającej degrengolady Sta-nów Zjednoczonych, ich potęgi i mitu. Parę miesięcy temu w tygodniku „Time” ktoś powiedział: „The magic is gone” – „Czar Ameryki prysł”. Według Pańskiej teorii powinien temu towarzyszyć rozkwit refl eksji fi lozofi cznej, a nie ma go ni śladu. Jest intelektualny marazm w dwu odmianach: jako pozytywistyczna scholastyka (zwąca się „philoso-phy of science”), i jako hermeneutyczne gaworzenie. Ten głuptas Fukuyama za swoim „końcem historii”, oraz jego chwilowy rozgłos, jest tu przykładem pokazowym. A takich Fukuyamów są całe stada, ich produkty można oglądać w gablotach bibliotecznych Instytutu Filozofi i UW.

– Ale cały czas oni dominują.– Tak to wygląda z żabiej perspektywy. Wielka potęga,

jaką były do niedawna Stany Zjednoczone, nie gaśnie od razu. Przez jakiś czas idzie dalej starym rozpędem jak sa-molot, któremu zgasł silnik. Idzie naprzód, ale nie ma już w tym siły ciągu; jest tylko bezwładność. Ciąg Ameryki to był jej duch, a ten zgasł.

Page 89: Wolniewicz e Book

89

Z duchem Ameryki zgasła nie tylko dominacja ich dolara, lecz także pozycja ich fi lozofi i akademickiej. Z uniwersytetów ludzie pchali się do Ameryki nie po idee, tylko po dolary. To też się kończy, choć niektórzy jeszcze tego nie spostrzegli.

– Czyli prawdziwa fi lozofi a jest obecnie poza akademią?– Tak sądzę. Taki np. Stanisław Lem – to był jeden z nie-

wielu twórczych umysłów fi lozofi cznych XX wieku, umysł wizjonerski. Głębokim umysłem był także Paweł Hertz, choć nie zrobił nawet matury; z wielkopańska uznał, że nie jest mu potrzebna. Tak samo Tomasz Mann. Cały wielki przewrót myślowy, jaki od 1953 r. dokonuje się w biologii, nie został dotąd fi lozofi cznie zasymilowany, jeden Lem pró-bował. Inni wolą dyskursy i narracje.

– Czy ta akademia fi lozofi czna jest w ogóle potrzebna, czy jej istnienie nie ma sensu.

– Jest całkiem niepotrzebna. Gdyby ją jednego dnia zli-kwidować – np. te osiemdziesiąt etatów „naukowych” w In-stytucie Filozofi i UW zredukować do ośmiu – nikt by tego w ogóle nie zauważył. Te osiemdziesiąt etatów to zresztą absurd kompletny, tłumaczący się tylko historycznie jako organizacyjny relikt stalinizmu. Nowoczesna cywilizacja utrzymuje tłumy darmozjadów i myślę czasem, że jest to może jeden z jej sposobów na zmniejszanie bezrobocia, z którym inaczej radzić sobie nie umie. Hoduje więc całe za-stępy nikomu do niczego niepotrzebnych „fi lozofów” i „fi -lozofek” – nie bacząc, że stwarza tak żywioł społeczny z samej swojej socjologicznej konstrukcji wywrotowy.

– Pan krytykuje akademię, ale jednak funkcjonował w niej Pan całe życie…

– Nie rozumiem tej przymówki. Czy będąc np. szewcem i widząc, że inni źle szyją buty, winienem dlatego porzucić

ŻYCIE Z WITTGENSTEINEM

Page 90: Wolniewicz e Book

90

WOLNIEWICZ

szewstwo? Uczyłem fi lozofi i sensownie, gdy tylu mąci dziś ludziom tylko w głowach, albo ściślej: transmituje im zamęt z własnych. Ja nikomu nie mąciłem, ani moi uczniowie. Czy byłoby lepiej, gdyby na placu zostali sami mąciciele?

– Co by Pan wskazał jako wkład własny w fi lozofi ę? W pańskiej notce biografi cznej dominuje Wittgenstein i jest dość powszechne, że polskich fi lozofów defi niuje się poprzez ich zainteresowania jakimiś zewnętrznymi osobami. Na przykład pisze się, że Elzenberg to kantysta czy heglista, a mało kto kojarzy go z jego własnymi osiągnięciami. Co by Pan wskazał jako swoje oryginalne idee?

– Bo nie rozumieją Elzenberga, albo go nie czytali. A nikt im nie powiedział w Paryżu ani u Stanforda, że to był umysł niezwykły; obok Kotarbińskiego jedna z dwu czoło-wych postaci naszej fi lozofi i w pierwszej połowie XX wie-ku. Licha to u nas cecha, to lekceważenie swoich, a wiel-bienie obcych.

– Wróćmy jednak do mojego pytania o Pański oryginalny wkład w fi lozofi ę.

– Przede wszystkim wskazałbym jedno: to, że przez lata doszedłem w fi lozofi i do pewnego stanowiska własnego i dość chyba spójnego wewnętrznie. Można by je określić krót-ko, choć trochę grandilokwentnie, jako „racjonalizm tychicz-ny”; czyli taki – mówiąc za Elzenbergiem – co ma poczucie l o s u. (Po grecku tyche to właśnie „los”.) Jest to racjona-lizm, bo za ostatnią naszą instancję kierowniczą uznaje rozum i jego logikę; a tychiczny, bo jest zarazem świadom znikomo-ści ludzkiego rozumu wobec bezkresu wszechświata.

Los to jest coś ponad nami: przemożna siła, która wpły-wa na bieg naszego życia, a sama leży całkowicie poza na-szym zasięgiem i wpływem. W tym sensie można rzec, że jest „transcendentna”. Siła ta ma dwie niezależne składowe,

Page 91: Wolniewicz e Book

91

których jest wypadkową: przeznaczenie i przypadek, jak na obrazku niżej.

Te dwie składowe są też – odpowiednio – wyznacznika-mi dalszych rysów naszego losu. Przypadek wnosi do niego stałą niepewność jutra, a wraz z nią tlący na dnie duszy nie-pokój. Przeznaczenie zaś niesie absolutną pewność naszego przemijania, a z nią smutek, można rzec – metafi zyczny. Tak patrzy na to w każdym razie tychiczny racjonalista.

Racjonalizm mój przejawiał się praktycznie także w przeświadczeniu, że w fi lozofi i trzeba się wypowiadać sta-nowczo i jednoznacznie, albo nie wypowiadać się wcale. Maniera „stawiania pytań”, na które słuchacz ma odpowie-dzieć sobie sam, była mi zawsze obca. Pytania zostają w kuchni, do stołu podaje się gotowe odpowiedzi. Sceptycyzm w fi lozofi i to łatwizna udająca mądrość. Gałczyński prokla-mował kiedyś w swoich „Listach z fi ołkiem” nowy dekalog, a jedno z jego przykazań brzmiało: „nie wolno mówić »za-gadnienie« ani »koncepcja«; trzeba pracować”. Starałem się tego trzymać.

A jaki jest mój, jak się Pan wyraził, oryginalny wkład do fi lozofi i? Nie mi chyba o tym sądzić. Czy jest np. coś nowego w moim poglądzie na istotę religii, według któ-rego korzeniem religii jest śmierć? Niech to rozstrzygają inni, jeśli chcą.

ŻYCIE Z WITTGENSTEINEM

Page 92: Wolniewicz e Book

92

WOLNIEWICZ

– Od wieków się mówi, że religia jest powiązana z dąże-niem do nieśmiertelności.

– Nieprawda, są różne religie. Chociażby Mojżeszowa, ta pierwotna z Tory. Tam za grobem nie ma dla jednostki nic, wszystko kończy się ze śmiercią. Tylko ród trwa dalej i to on jest tam przedmiotem nadziei religijnej. Idea duszy przeżywającej śmierć ciała weszła do chrześcijaństwa nie ze Starego Testamentu, lecz od Greków; konkretnie z orfi -zmu przez platonizm. Nie ma też wyobrażenia osobniczej nieśmiertelności w konfucjanizmie. Jedne religie wiążą się z tym wyobrażeniem, drugie nie. A z wiedzą o nieuchronnej śmierci wiążą się wszystkie, ona stanowi ich wspólny ko-rzeń. Religią w moim rozumieniu jest każdy sposób, w jaki ludzie zbiorowo dochodzą jakoś do ładu z własnym przemi-janiem, czyli ze swym przeznaczeniem.

– Czyli z tego wynika, iż nie zgodziłby się Pan z popular-ną tezą, że marksizm to jest religia?

– Przeciwnie, w pełni się z nią zgadzam i wcale nie mam jej za „popularną”. Komunizm startował dwieście lat temu jako nowa wiara, jako „nowe chrześcijaństwo”. Taki ty-tuł dał nawet swemu ostatniemu dziełu jeden z jego ojców duchowych, hrabia C.H. de Saint-Simon. To nowe chrze-ścijaństwo miało zastąpić stare jako fundament całej na-szej cywilizacji. Widział to jasno np. J.M. Keynes, który na początku lat dwudziestych odwiedził Związek Radziec-ki i potem opisał swe stamtąd wrażenia w niedużej książce „A Short View of Russia” (1925). Nie wróżył tam komunizmo-wi wielkich perspektyw ekonomicznie, natomiast rokował mu olbrzymią przyszłość jako nowej religii. Historia tę dia-gnozę potwierdziła: ekonomicznie komunizm się zawalił, ale jako nowa wiara żyje w najlepsze. Całe dzisiejsze lewactwo to jest zmutowany komunizm. To, że komunizm nie umarł, lecz jedynie mutuje, rozpoznał już dwadzieścia lat temu w

Page 93: Wolniewicz e Book

93

wizjonerskim wywiadzie J.M. Rymkiewicz („Tygodnik Kul-turalny” z 27 sierpnia 1989 r.), który dalej będę jeszcze ob-szernie cytował. Tak zwana „Karta praw podstawowych”, proklamowana w 2000 r., to manifest tych mutantów.

– Na koniec rozdziału traktującego o fi lozofi i, chciałbym dowiedzieć się, kogo Pan uznaje za najważniejszego, naj-lepszego fi lozofa spośród żyjących? Kim warto się zaintere-sować Pańskim zdaniem?

– Na pewno nikogo z fi lozofi i akademickiej – tej świato-wej, nie tylko naszej. Gdyby zapytał mnie Pan trzy lata wcze-śniej, odparłbym: Stanisław Lem. Ale już go nie ma. Trafi ają się oczywiście w fi lozofi i nadal ludzie dorzeczni i inteligent-ni, nie jest w niej aż tak źle jak chociażby w pedagogice. Ale myśli żadnego ze znanych mi autorów nie uznałbym za „waż-ne” w tym sensie, że przetrwają wieki. A „Traktat” przetrwa.

– Taka pustka zapanowała, że aż trudno Panu wskazać jakieś nazwisko?

– Duchowo panuje w fi lozofi i wielka pustka, choć or-ganizacyjnie krzątanina w niej niebywała: kongresy i sym-pozja, wydawnictwa i „warsztaty”, ruch jak w mrowisku. Najgorzej we Francji. Inteligentni Francuzi, te dawne Ben-jaminy Constanty i Alexisy de Tocqueville, to dziś gatunek wymarły jak dinozaury. Pełno zaś tam mędrkujących gadu-łów i hochsztaplerów, typu Jacquesa Derridy, Paula Rico-eura, czy Emanuela Levinasa. Nic się z tego w kulturze nie ostanie poza mułem w umysłach i zwałami makulatury w bibliotekach.

Nie winiłbym jednak za tę pustkę samej tylko fi lozofi i. Odzwierciedla się w niej pustka duchowa naszej epoki, po-dobnie zresztą jak w sztuce.

ŻYCIE Z WITTGENSTEINEM

Page 94: Wolniewicz e Book

94

WOLNIEWICZ

Rozdział II

Mistrz Elzenberg

– Uważa Pan Henryka Elzenberga za „swojego mistrza”. Jednak Pańska fi lozofi a wydaje się być bardzo racjonalna i zbliżona do logiki, tymczasem Elzenberg podobno pod ko-niec życia uznawał swoją fi lozofi ę raczej za formę sztuki niż naukę, która, jak przekonuje Wittgenstein, pewnych tema-tów nie powinna podnosić, bo nie jest w stanie sensownie tego uczynić. Wydaje się, że tych dwóch postaw względem fi lozofi i nie da się pogodzić.

– Uważam Elzenberga za swojego mistrza, bo wyzna-czył mi standard intelektualny, do jakiego trzeba w fi lozofi i aspirować. Nieraz gdy coś piszę, nachodzi mnie myśl: co by na to powiedział Elzenberg? I gdy zdaje mi się, że jako robota fi lozofi czna to by mu się podobało – jak chociażby mój rozbiór hedonizmu teoretycznego i motywacji etycznej – wtedy czuję, że zrobiłem swoje. Niech inni zrobią lepiej.

A racjonalizm ma dwie odmiany. Określam je odpowiednio jako racjonalizm „scjentystyczny” i „tychiczny”, o którym już mówiliśmy. Pierwsza – z jej bałwochwalczym kultem nauki i pozytywistyczną wiarą, że zastąpi ona religię i fi lozofi ę – jest

Page 95: Wolniewicz e Book

95

mi równie obca jak Elzenbergowi. Druga jest mi z nim wspól-na: trzeba mieć świadomość, że rozum ma granice, a tę daje poczucie losu. Los jest wypadkową dwu potęg, które rządzą naszym życiem: przeznaczenia i przypadku. Ich splot jest poza zasięgiem naszego rozumu, więc i wpływu. Co już mówiłem.

– Elzenberg powiedział: „Ludzie lepiej się rozumieją, gdy niezupełnie racjonalnie myślą, a mówią w jakimś stopniu me-taforycznie.” Czy nie od takiej postawy uciekają fi lozofowie ze szkoły analitycznej?

– Nie znam takiego powiedzenia Elzenberga i wręcz wątpię w jego autentyczność. Chodzi zapewne o znaną roz-prawę Elzenberga z 1928 r. „O funkcji komunikatywno-po-znawczej wysławiania się obrazowego”, gdzie wykazywał, że niekiedy metafora lepiej przekazuje myśl niż wypowiedź ściśle dyskursywna. I tak jest rzeczywiście. Metafora to śro-dek porozumienia i jak każdy może być użyta racjonalnie lub nieracjonalnie.

– Z drugiej strony w pańskiej postawie myślowej można dostrzec spore zbieżności z myśleniem Elzenberga. Napi-sał on na przykład: „Samobójstwo jest tą ostatnią rezerwą, tą ostatnią linią obronną, stanowiąca dla nas rękojmię, że poniżej pewnego poziomu poniżenia, upokorzenia, rozbicia wewnętrznego itp. nic i nikt nas zepchnąć nie może. Świa-domość, że zawsze można popełnić samobójstwo, to nasze kryte tyły w walce życiowej. Zupełnie inaczej można się wte-dy ustosunkować do każdej sprawy; życie nie tylko jest spo-kojniejsze, ale i o wiele piękniejsze.” Czy nie jest to zbieżne z Pańskim podejściem do eutanazji?

– Sam kiedyś pisząc o eutanazji posłużyłem się tym pięk-nym cytatem z Elzenberga („Filozofi a i wartości. II”, 1998, s. 235). A że są u mnie zbieżności z myśleniem Elzenberga, to chyba nie dziwne.

MISTRZ ELZENBERG

Page 96: Wolniewicz e Book

96

WOLNIEWICZ

– Odwróćmy perspektywę. Czy Elzenberg miał Pana za swojego ucznia lub spadkobiercę?

– Czy Elzenberg miał mnie za ucznia, tego nie wiem. Na pewno nie za „spadkobiercę”. W egzemplarzu swojego „Kłopotu z istnieniem” wpisał mi taką oto dedykację: „Bo-gusławowi Wolniewiczowi, ongiś słuchaczowi, dziś kole-dze”. Poczytałem to sobie za fi lozofi czną nobilitację; tym cenniejszą, że Elzenberg nie był do nich bynajmniej skory.

– „Surowość jest wyrazem szacunku, wyrozumiałość – lekceważenia” – pisał Elzenberg. Czy postępował względem swych studentów zgodnie z tą zasadą?

– Jak najbardziej – i nie tylko wobec studentów. Sądzę, że mógłby powiedzieć o sobie to samo, co ze swej strony po-wiedział o sobie Ryszard Feynman, jeden z najświetniejszych umysłów XX wieku: „Zadufani durnie doprowadzają mnie do szału, do zwykłych durniów nic nie mam”. Ci zwykli są uczci-wi i nie biorą się za fi lozofi ę. Wyraj zadufanych nastąpił już po śmierci Elzenberga, nazywany bywa „postmodernizmem”.

– Czy w ogóle „uczeń fi lozofi czny” musi być kontynu-atorem myśli swego „mistrza”. Czy raczej kontynuując ją powinien ją jednocześnie przezwyciężać?

– Wcale nie musi być kontynuatorem mistrza, ale nie rozumiem, czemu miałby koniecznie jego myśl „przezwy-ciężać”. Ulega Pan powszechnej dziś manii „wyzwalania” i „przezwyciężania”, gdzie się tylko da – manii w istocie lewackiej. Po co? Uczeń stara się dorównać mistrzowi w doskonałości roboty, poza tym niech idzie swoimi drogami. Ja nigdy nie szedłem za Elzenbergiem ślepo; zupełnie np. nie podzielałem jego urzeczenia Indiami, a gandyzmem w szczególności. Też już o tym pisałem, w wydanej z kolegą Zbigniewem Musiałem książce „Ksenofobia i wspólnota” (Kraków 2003, rozdział: „Problematyczność gandyzmu”).

Page 97: Wolniewicz e Book

97

– Za ucznia Elzenberga uważał się też Zbigniew Herbert. Napisał nawet na ten temat wiersz:

Do Henryka Elzenberga w stulecie Jego urodzin

Kim stałbym się gdybym Cię nie spotkał – mój Mistrzu HenrykuDo którego po raz pierwszy zwracam się po imieniuZ pietyzmem czcią jaka należy się – Wysokim Cieniom

Byłbym do końca życia śmiesznym chłopcemKtóry szukaZdyszanym małomównym zawstydzonym własnym istnieniemChłopcem który nie wie

Żyliśmy w czasach które zaiste były opowieścią idiotyPełną hałasu i zbrodniTwoja surowa łagodność delikatna siłaUczyły jak mam trwać w świecie niby myślący kamieńCierpliwy obojętny i czuły zarazem

Krążyli wokół Ciebie sofi ści i ci którzy myślą młotemDialektyczni szalbierze wynawcy nicości – patrzyłeś na nichPrzez lekko załzawione okularyWzrokiem który wybacza i nie powinien wybaczyć

Przez całe życie nie mogłem wydobyć z siebie słowa dziękczynieniaJeszcze na łożu śmierci – tak mi mówiono – czekałeś na głos uczniaKtórego w mieście sztucznych świateł nad SekwanąDobijały okrutne niańki

Ale Prawo Tablice Zakon – trwa

Niech pochwaleni będą Twoi przodkowieI ci nieliczni którzy Ciebie kochali

MISTRZ ELZENBERG

Page 98: Wolniewicz e Book

98

WOLNIEWICZ

Niech pochwalone będą Twoje księgiSzczupłePromienisteTrwalsze od spiżu

Niech pochwalona będzie Twoja kołyska

I wydaje się, że duch Elzenberga łatwo w twórczości Herber-ta odnaleźć. Tymczasem Pan uważa Herberta za poetę prze-reklamowanego i chyba niezbyt go poważa. Dlaczego?

– O tym warto pomówić nieco szerzej. Mam co do Her-berta zdanie od dawna wyrobione: to był nadęty pozer. Sze-rząca się dzisiaj herbertomania dowodzi jedynie, że w Pol-sce lubią nadętych. To pretensjonalne wierszydło, jakim w dwadzieścia lat po śmierci Elzenberga ufetował go na swoją cześć, jest tutaj dobrym przykładem. Ułzawia tam Elzenber-ga na kogoś „patrzącego wzrokiem który wybacza” – po to jedynie, by jego i nas móc pouczyć z wysoka, że „nie po-winien”. W istocie zaś Elzenberg był do „wybaczań” rów-nie mało skory jak do nobilitacji. Pamiętam przykład, jaki kiedyś w trakcie wykładu podał na zachowanie moralnie wątpliwe. Latem 1914 r., wyjeżdżając na wakacje, powie-rzył znajomemu na przechowanie swój rewolwer; wybuchła wojna i ten, nie pytając, przekazał go komendzie Legionów na dozbrojenie. Widać było, że Elzenberg takie patriotyczne popisy cudzym kosztem miał w pogardzie – i słusznie!

Jest dla mnie przykrą zagadką, jak Elzenberg mógł tak się dać Herbertowi omamić, że dziś służy za jego intelektualne uwierzytelnienie. Tłumaczę ją sobie pewną wstydliwą słabo-ścią Elzenberga, którą były jego własne niefortunne aspiracje poetyckie. Te wiersze bowiem, które pisywał, nie są dobre: staroświeckie w formie, egzaltowane w treści, wielosłowne. Poza jednym – dedykowanym „niektórym towarzyszom ży-ciowej wędrówki” i też coś mówiącym o jego rzekomej skłon-

Page 99: Wolniewicz e Book

99

ności do „wybaczania” – nie ma w nich nic z blasku, jaki bije z jego suchych konstatacji fi lozofi cznych. Herbert nie mógł nie widzieć wątłości tego wierszopisania, a wychwalał je w listach do Elzenberga pod niebiosa, najzwyczajniej mu kadził (patrz ich „Korespondencję” wydaną w 2002 r. przez Barbarę Toruńczyk). I tak sobie rozmawiali „jak poeta z poetą”, ale przy odwróconych już rolach: mentorem był Herbert.

Jak wielu, Elzenberg też dał się niestety nabrać na książkę Herberta „Barbarzyńca w ogrodzie” (1962) i na jej podrabia-ną fachowość w zakresie historii sztuki. Otrzymawszy egzem-plarz, odpowiedział niezwykle pochwalnym listem: że dzieło „wydaje mu się (i jest na pewno) oparte na studiach bardzo gruntownych, bardzo przemyślane, i bardzo pogłębione. Do czego jeszcze dochodzi to piekielne znawstwo sztuki” („Ko-respondencja”, jw., s. 104). Herbert przełknął pochwały swego domniemanego „znawstwa”, nie mitygując ich ani słowem.

Po czterdziestu latach prawda wypłynęła na wierzch: przynajmniej jeden istotny rozdział w książce Herberta – ten o katedrach gotyckich – jest plagiatem, i to grubym. Wy-kryła to pani Dorota Bielawska i opisała w artykule „Jak został wyciosany »Kamień z katedry« Zbigniewa Herberta” („Twórczość” nr 2-3/2004). Pokazuje tam, że ponad dwie trzecie tekstu Herberta jest żywcem ściągnięte z książki: Jean Gimpel „Les batisseurs de cathedrales”, 1959 (po pol-sku 1968 pt. „Jak budowano w średniowieczu”). U Herberta nie ma przy tym ni śladu wskazania na źródło, ani najlżej-szej nawet sugestii, że tekst może nie być jego własnym. Plagiatem jest zaś nie tylko co do treści i faktów, lecz także w swoich sformułowaniach i przenośniach, w całych zda-niach. Autorka przedstawia to wszystko dokładnie i obiek-tywnie, zestawiając po kolei cytaty z Herberta i ich „odpo-wiedniki” u Gimpla. Ironię ogranicza do tytułu.

Odkrycie Bielawskiej było poruszające, a wpadło jak w studnię. Sam dowiedziałem się o nim przypadkiem, prze-

MISTRZ ELZENBERG

Page 100: Wolniewicz e Book

100

WOLNIEWICZ

glądając w księgarni „Alfabet wspomnień” Ryszarda Matu-szewskiego, gdzie pod hasłem „ Herbert” trafi łem na zakło-potaną wzmiankę o artykule Bielawskiej. Poza tym cisza, ale ta cisza coś mówi. Tfu!

– Jakich innych, poza Elzenbergiem i wczesnym Wittgen-steinem, swoich mistrzów czy nauczycieli by Pan wymienił?

– Romana Suszkę – jego osobiście, oraz dwie jego prace: „Formalna teoria wartości logicznych” i „Logika formalna a niektóre zagadnienia teorii poznania”; obie z 1957 r. i obie napisane z wielkim rozmachem teoretycznym, choć różne w stylu: pierwsza ściśle logiczna, druga z szerokimi wyj-ściami na fi lozofi ę. Na nich i na jego seminarium uczyłem się nowoczesnej logiki. Późnawo, bo po trzydziestce – to przyznaję.

Suszko to była inteligencja Feynmanowskiego kalibru. Zmarł w 1979 r., w sześćdziesiątym roku swego życia, jako profesor nadzwyczajny (!). To dla polskich stosunków typo-we: okadzać takich jak Herbert, tłamsić takich jak Suszko. A potem się dziwią, że dostajemy zewsząd lanie.

– Na podstawie życiorysu Elzenberga, jego związków z Jędrzejem Moraczewskim, można wnioskować, że był umiarkowanym socjalistą. Jak się odnosił do nowej rzeczy-wistości, która zaistniała w Polsce po wojnie?

– Elzenberg nie był żadnym „socjalistą”. W swoich zapa-trywaniach politycznych nie odbiegał istotnie od typowych dla naszej postępowej inteligencji. Do Polski Jałtańskiej odnosił się z dużą rezerwą, ale bez wrogości. Widział ja-sno jej słabości i wady, ale doceniał też zalety – socjalne i cywilizacyjne. Zawsze jednak trzeba przy tym wydzielać z Polski Jałtańskiej lata 1949-1954, okres stalinowsko-bieru-towski, jako twór politycznie odrębny – nie do obrony. To też było Elzenbergowi jasne, jego poglądy polityczne były

Page 101: Wolniewicz e Book

101

trzeźwe. Tak np. prof. Renata Mayenowa opowiedziała mi, jak w połowie września 1939 r. w Wilnie kilku tamtejszych profesorów rozmawiało w jej obecności o perspektywach wojny, oceniając je raczej optymistycznie. Tylko Elzenberg rzekł tam z cicha: „Proście Boga, by ta wojna była długa i krwawa, bo inaczej Polski nie będzie”! (W swoim opubli-kowanym „Wspomnieniu”, „Studia Filozofi czne” 12/1986, trochę to złagodziła pomijając „krwawość” jako warunek, ale sens pozostał ten sam: „bez złudzeń, panowie”.) To było przed 17 września.

– W twórczości Elzenberga widać jego szczególną fascy-nację jednym politykiem – Gandhim. Czy nie świadczy to przypadkiem o pewnej jednak jego naiwności oraz o chorobie na popularną wśród zachodnich elit intelektualnych przypa-dłość – bezkrytyczną idealizację myśli i ludzi Wschodu?

– Gandhi, Indie, buddyzm – w tym miejscu drogi moje rozchodzą się z Elzenbergiem zupełnie. Opuszczała go tu jak gdyby jego zwykła jasność sądu, a przyczyny tego le-żały głęboko w jego osobowości. Nie nazywałbym ich na-iwnością; raczej desperacją kogoś, czyj sposób myślenia ukształtował się w cywilizowanym wieku dziewiętnastym. Nie mogąc odnaleźć się duchowo w barbarzyńskim wieku dwudziestym, szukał potem swojej Arkadii i ulokował ją w owych – jak je sam określił – „półmitycznych Indiach Gandhiego”. Najpełniej wyraziło się to w eseju „ Gandhi w perspektywie dziejowej” z 1948 r., napisanym bezpośred-nio pod wrażeniem zabójstwa Gandhiego. Jednak już cztery lata później, w refl eksji „Sprawy zbiorowości ludzkiej a mój system myślowy”, wyrażał niezadowolenie z tonu „namasz-czenia i żałośliwości”, jaki swemu esejowi nadał.

Co zaś do buddyzmu, to inklinacje w tę stronę leżały w osobowości Elzenberga jeszcze głębiej niż dziedzictwo duchowe XIX wieku. Stanowił je jej silny autocentryzm:

MISTRZ ELZENBERG

Page 102: Wolniewicz e Book

102

WOLNIEWICZ

zwrócenia ku sobie i sprawom swojej duszy. Tego nie ma w chrześcijaństwie, w każdym razie nie w tym zachodnim; a buddyzm jest właśnie autocentryczny. Jego wyznawca w wersji czystej hinajana, która przyświecała Elzenbergowi, troszczy się tylko o własne zbawienie; inni mało go obcho-dzą. Elzenberg dobrze czuł problematyczność takiej posta-wy, ale Budda mu ją usprawiedliwiał; a Jezus nie.

Mnie ten autocentryzm u Elzenberga odstręczał, ale dzisiej-szym „postmodernistom” winien się podobać. Ich ideał „samo-realizacji” to przecież tylko jego zlaicyzowana odmiana. Choć znowu oni na pewno by się Elzenbergowi nie podobali.

Na koniec jeszcze jedno, by uniknąć łatwego nieporozu-mienia. W osobistych kontaktach autocentryzm ów był nie-widoczny, nie czuło się go zupełnie. Elzenberg był w nich zawsze nastawiony ściśle obiektywnie na to, co interesuje rozmówcę. Oto drobny przykład. Kiedyś odwiedził nas w domu, a córka – ośmioletnie dziecko wtedy – pokazała mu swój szkolny zeszyt od polskiego. Elzenberg go przejrzał i omówił z nią tak poważnie, jakby udzielał konsultacji dok-torantowi. Nie mylmy autocentryzmu z egocentryzmem, który polega na interesowaniu się wyłącznie sobą i swoimi sprawami. Autocentryzm to cecha usposobienia, której nie należy rozumieć zbyt prostodusznie.

– Zaangażował się Pan w popularyzację twórczości Elzenberga, przypominanie o jego istnieniu. Dlaczego?

– Twórczości Elzenberga nigdy nie „popularyzowałem”, bo prawdziwej fi lozofi i popularyzować się nie da; można ją tylko wulgaryzować. W 1987 r. przypadała setna rocznica jego uro-dzin i dwudziesta śmierci, uznałem to więc za dobrą okazję, by go w polskiej fi lozofi i przypomnieć. I to się chyba udało.

– Od kilku, może nawet kilkunastu lat, trwa coś w rodza-ju „mody” na Elzenberga. Publikowane są jego nigdy nie

Page 103: Wolniewicz e Book

103

wydawane eseje, dużo się o nim mówi i pisze. Jak Pan sądzi, z czego to wynika?

– To nie jest żadna „moda na Elzenberga”, tylko pewna prawidłowość: w kulturze rzeczy trwałe odsiewają się od śmiecia dość skutecznie, ale bardzo wolno. Na Elzenbergu właśnie to obserwujemy.

– Przekonywał Pan w jednym z poprzednich rozdziałów, że w fi lozofi i ważni są nie tyle ludzie co idee, które powstają w umysłach. Jeśli te idee są doniosłe, to trafi ą do ogólnego obiegu i staną się trwałym dorobkiem myśli. Czy w twórczo-ści Elzenberga takie idee się znajdują?

– Owszem. Weźmy dwie, które od niego przejąłem za własne; jedna prosta, druga trochę mniej.

U Elzenberga kwestionuje się czołowy dogmat współ-czesności, że „człowiek jest wartością najwyższą”. – Nie – mówi on – nie człowiek, tylko człowieczeństwo rozumia-ne jako pewien zespół cech wartościotwórczych. Osobnik ludzki ma wartość jedynie o tyle, o ile jakieś z tych cech swoim życiem i postępowaniem realizuje. Jeżeli nie, to ani on, ani jego życie nie mają żadnej wartości.

To była idea etyczna, druga jest estetyczna. Nie jest tak, że cyprysy zdają się smutne, bo Włosi sadzają je na cmenta-rzach, a np. pinie nie; odwrotnie: Włosi sadzają je na cmen-tarzach, bo cyprysy s ą smutna, a np. pinie nie. Smutek w rzeczach odzwierciedla się smutkiem w duszach, stanowi jego obiektywną bazę.

W tych dwu ideach Elzenbergowskich mamy zarazem pięk-ną ilustrację dialektycznej natury fi lozofi i: inaczej niż nauka, fi -lozofi a żyje tylko w zderzeniu sprzecznych poglądów, bez tego usycha. Elzenberg to była wielka klasa, obok Kotarbińskiego jedna z dwóch czołowych postaci naszej fi lozofi i w pierwszej połowie XX wieku, a jednocześnie biegunowe przeciwieństwo tamtego. Świadomość tego powoli dojrzewa.

MISTRZ ELZENBERG

Page 104: Wolniewicz e Book

104

WOLNIEWICZ

Rozdział III

Filosemityzm, antysemityzm

– Na początku 2009 roku miała miejsce medialna awan-tura z Pana udziałem. Po jednej z audycji w Radiu Mary-ja w „Gazecie Wyborczej” ukazał się następujący tekst: „Stowarzyszenie Przeciwko Ksenofobii i Antysemityzmowi »Otwarta Rzeczpospolita« postanowiło działać po wczoraj-szej publikacji »Gazety«, w której zamieszczono fragmenty wypowiedzi prof. Bogusława Wolniewicza z sobotniej audy-cji radia Ojca Rydzyka. – Trwające u nas lekko licząc od 10 lat nachalne forsowanie kultury żydowskiej i żydowskiego punktu widzenia staje się już nie do zniesienia – krzyczał na antenie publicysta Radia Maryja.” Czyli postanowili dzia-łać. Czy rzeczywiście działają?

– Jaka „awantura z moim udziałem”? Prowokacyjnie powtarza Pan oszczerstwa „Gazety Wyborczej” i stowa-rzyszenia „Otwarta Rzeczpospolita”, tych sztukatorów od sądowego gipsowania ust przeciwnikom politycznym. Rzeczpospolita ma być „otwarta”, – ale dla nich. Nastają na mnie nie dlatego, że mówiłem nieprawdę, lecz dlate-go, że mówiłem krytycznie o tym, o czym krytycznie mó-

Page 105: Wolniewicz e Book

105

W sądzie z prawnikami (Leszek Ziomek i Paweł Buczek) po wygranym procesie o rzekome zniesławienie. Kwiecień 2010.

Page 106: Wolniewicz e Book

106

WOLNIEWICZ

wić n i e w o l n o. Naruszyłem największe tabu: że o Ży-dach jak o zmarłych – nic chyba, że dobrze, nil nisi bene. W audycji Radia Maryja „Minął miesiąc” z 31. 1. 2009 pro-testowałem przeciwko wpychaniu nam propagandowo przy-jaźni polsko-żydowskiej, jak ongiś polsko-radzieckiej. Nie mam nic przeciw takiej przyjaźni, ale mam wiele przeciw jej narzucaniu. Nikt nie spróbował obalić argumentów, jakie wysunąłem; woleli podać mnie do sądu. Wnieśli do proku-ratury w Toruniu donos na mnie o popełnieniu przestępstwa polegającego na rzekomym „nawoływaniu do nienawiści rasowej”. Jak dotąd żadnego wezwania nie dostałem. Przy-puszczam, że prokuratorzy toruńscy mieli dość rozsądku i przyzwoitości, by zauważyć, że sprawa nie kwalifi kuje się do postępowania sądowego. Jedynym widomym efektem tej nagonki na mnie było dotąd to, że w dzień po artykule w „Gazecie Wyborczej” (ukazał się 4. 2. 09) Wydawnictwo Naukowe „Semper” oznajmiło mi, że odstępuje od zamiaru wydania mojej książki „Filozofi a i wartości. IV,” złożonej już u nich do druku. Wiedzą ludzie, skąd wiatr wieje.

– W Polsce coraz częściej pojawiają się oskarżenia o nienawiści rasową. Coraz więcej osób poddawanych jest tego rodzaju naciskom. Co się dzieje? Czy „nienawiść” to obecnie w Polsce przestępstwo?

– Nienawiść to jest uczucie, a uczucia nie są karalne. Przestępne mogą być tylko uczynki. Tymczasem współcze-sne lewactwo – zwące się chętnie „nowoczesnym humani-zmem” – chce wejść ludziom do duszy i badać, co czują i czy prawidłowo czują. Jest cały zestaw słów, na dźwięk których słuchacz winien bez zastanowienia demonstrować swe gwał-towne uczucia sprzeciwu i potępienia: „rasizm”, „faszyzm”, „antysemityzm, „nacjonalizm”, a ostatnio również „ksenofo-bia” i „dyskryminacja”. Prowadzi się w tym kierunku tresurę społeczną, jak na tych psach Pawłowa. Do zadań treserskich

Page 107: Wolniewicz e Book

107

wciągane jest stopniowo, krok po kroku, sądownictwo i cały system prawny. U nas punktem zwrotnym w tym zakresie była tzw. „nowelizacja” kodeksu karnego w 1997 r., wpro-wadzająca doń kagańcowe artykuły co do „pomówień”. Sta-nowią one daleko idące zaostrzenie prawa w porównaniu ze stanem z czasów Gomułki. Starczy porównać brzmienie tych artykułów w kodeksie z 1997 r. (212 i 213) z ich odpowiedni-kami w kodeksie z 1969 r. (178 i 179). Pisałem o tym zresz-tą obszernie w swej rozprawie „Sądownicza erozja swobód demokratycznych” opublikowanej w „Annales Universitatis M. Curie-Skłodowska,” Sekcja prawnicza, 2005/2006.

A naszym sądom w to graj. Dlatego mamy coraz więcej procesów o uszkodzenie czyichś „dóbr osobistych” i coraz częstsze wyroki skazujące. Cel polityczny stoi za tym jeden: stłumić wolność słowa, a potem także wolność myśli. Wszy-scy mają myśleć zgodnie z kanonem tzw. „poprawności poli-tycznej”. Na to zaś potrzebna jest policja polityczna, kontro-lująca prawomyślność obywateli. Funkcję takiej policji przej-mują na naszych oczach sądy. A najbardziej zatrważające jest to, że przejmują ją ochoczo, wręcz się do niej rwą: zamiast odrzucać wszelkie pozwy o „pomówienie”, gdy są zabarwio-ne politycznie.

– Aby jednak sąd zadziałał, potrzebny jest czynnik spraw-czy – najczęściej „Gazeta Wyborcza”, czy wymienione wcze-śniej stowarzyszenie „Otwarta Rzeczpospolita”. Schemat jest zwykle podobny. Najpierw pojawia się potępienie w „GW”, następnie dziennikarz zwraca się do „Otwartej Rzeczpospoli-tej”, czy nie dałoby się z danym faktem czegoś zrobić, a przed-stawiciel stowarzyszenia z radością oświadcza, że oczywiście da się zrobić i to już jutro. I rzeczywiście następnego dnia donos trafi a do prokuratury i młyny sprawiedliwości rozpo-czynają pracę. To zaczyna wyglądać na pewnego rodzaju zin-stytucjonalizowane działanie, nie sądzi Pan?

FILOSEMITYZM, ANTYSEMITYZM

Page 108: Wolniewicz e Book

108

WOLNIEWICZ

– Sąd nie działa nigdy z własnej inicjatywy, jego rola jest z natury bierna. Ożywia się dopiero, gdy z zewnątrz wniesio-na do niego jest jakaś sprawa do rozstrzygnięcia: rozpatruje ją wtedy według reguł swej procedury i na koniec wydaje wyrok. Do tego właśnie w strukturze policyjnej polit-popu są media. To jak w siatkówce: jeden zawodnik wystawia piłkę, drugi ją ścina. Media – czy jakieś „organizacje pozarządowe” – wysta-wiają sądom kogoś do skazania, a sądy skwapliwe spełniają pokładane w nich oczekiwania. Proste to, a skuteczne.

– Przejdźmy do inkryminowanych wypowiedzi, za które doniosła na Pana „Otwarta Rzeczpospolita”. Powiedział Pan „trwające u nas, lekko licząc od 10 lat, nachalne for-sowanie kultury żydowskiej, staje się już powoli nie do zniesienia”. Na czym ta nachalność polega, w czym się przejawia?

– Wystarczy się trochę rozejrzeć, by to forsowanie u nas żydowskiego punktu widzenia dostrzec. Przykładem są cho-ciażby juwenalia, zwane „tygodniami kultury żydowskiej”; albo uniżone reklamowanie jawnie antypolskich książek ta-kiego Grossa – i to przez Uniwersytet Jagielloński, urządza-jący na jego cześć wielką propagandową fetę. Przykład zaś najbardziej krzyczący stanowi nasza zgoda, by w centrum Warszawy za nasze pieniądze budowali sobie tzw. „Muzeum Historii Żydów Polskich”. Chodzi tu w istocie nie o żadne „muzeum”, lecz o ośrodek antypolskiej propagandy. Praw-dziwe muzeum żydowskie istnieje w Warszawie od dawna, też oczywiście za polskie pieniądze, przy ulicy Tłomackie. Początkowo mówiło się, że to nowe pseudo-muzeum ma kosztować 100 mln złotych, które zbiorą jacyś zagranicz-ni „sponsorzy”, a Polacy się tylko trochę dołożą. Teraz zaś wychodzi na jaw, że wszystko ma zapłacić polski podatnik, tylko trzema kanałami: przez budżet miasta Warszawy, przez budżet Ministerstwa Kultury i przez budżet utrzymywanego

Page 109: Wolniewicz e Book

109

przez nas Żydowskiego Instytutu Historycznego. Co więcej, rok temu okazało się, że koszt budowy wyniesie nie 100 mln, tylko 200 mln zł. – i strona polska natychmiast, bez żadnej dyskusji to podwojenie kosztu zaakceptowała, w dobie kry-zysu gospodarczego. Nadzór nad całym przedsięwzięciem sprawuje jakaś „rada” złożona z cudzoziemców, a przewod-niczy jej hebrajska profesorka z Brooklynu. To przecież musi budzić u nas sprzeciw! Nie kierowałbym go jednak przeciwko Hebrajczykom, bo oni forsują jedynie swój interes narodowy, co jest normalne. Kieruję go przeciwko Polakom, którzy im w tym tak lub inaczej pomagają. Zdumienie i sprzeciw budzi też we mnie fakt, że w sprawie owego pseudo-muzeum, nie-zwykle przecież spornej, wszyscy trzymają język za zębami – boją się. Nie odezwał się żaden polski dziennikarz, z Waszym pismem włącznie.

– Chyba jednak coś o tym pisaliśmy, ja nawet porusza-łem ten wątek we wstępniaku.

– Może akurat ten jeden numer przegapiłem. Musiał to być zresztą głos cichy i nieśmiały w sprawie, o której trzeba głośno krzyczeć z dachów. Fakt zaś, że się tego nie czy-ni, pokazuje, jaki strach i konformizm panują wśród naszej profesury i dziennikarzy.

Spójrzmy na Niemcy, tak na tym punkcie przez stronę żydowską zastraszone – i nie bez powodu, rzecz jasna. Gdy jednak postanowiono wepchnąć im jeszcze w samym cen-trum Berlina, obok bramy Brandenburskiej, ten kolosalny „Pomnik dla wymordowanych Żydów Europy”, wywołało to jednak publiczny sprzeciw i wybuchła dyskusja. Pomnik mimo wszystko wystawiono, ale naród niemiecki zdobył się przynajmniej na głos protestu przeciw takiemu poniżaniu go. A naród polski nie, potulny jak owce. Nie mogę tego pojąć.

Jeszcze jeden przykład nachalnego narzucania nam ele-mentów kultury żydowskiej mieliśmy ostatnio, tuż przed

FILOSEMITYZM, ANTYSEMITYZM

Page 110: Wolniewicz e Book

110

WOLNIEWICZ

świętami Bożego Narodzenia 2008 r.: prezydent RP Lech Kaczyński inauguruje ofi cjalnie obchody u nas żydowskie-go święta Chanuka. W jakim celu?

– O tańcach chanukowych prezydenta Lecha Kaczyń-skiego też obszernie informowaliśmy. Naszego prezydenta nakręcała do takich działać ta jego nieszczęsna współpra-cowniczka Juńczyk-Ziomecka.

– Dlaczego mówi Pan umniejszająco „ nieszczęsna Juń-czyk-Ziomecka”? Właśnie szczęsna, bo wyraźnie skuteczna. To przecież ona wcześniej, gdy Lech Kaczyński był tylko prezydentem Warszawy, przeforsowała tam decyzję o budo-wie „Muzeum Historii Żydów Polskich” i stała się pierwszą szefową od tej sprawy.

– A potem przeforsowała tańce chanukowe u polskiego prezydenta…

– Ta osoba reprezentuje po prostu w najwyższych pol-skich instytucjach państwowych interesy strony żydowskiej, to jasne.

– Dlaczego prezydent Kaczyński trzymał taką osobę w swoim otoczeniu? Dlaczego świętuje chanukę?

– Jako niby przedstawicielka strony polskiej, ta Juń-czyk-Ziomecka ma więcej podobnie antypolskich zachowań na swym koncie. We wrześniu 2007 r. witała radośnie – w imieniu prezydenta RP! – ponowne otwarcie w Warszawie loży masonerii żydowskiej o nazwie B’nai Brith, „Synowie Przymierza”. (Jak wszelka masoneria, ci synowie to według ich deklaracji takie dobre duszki, naprawiacze świata. Po hebrajsku zwie się to za wielkim szesnastowiecznym kaba-listą Izaakiem Lurią tikkun olam [naprawa świata], jest więc wcześniejsze od masonerii europejskiej.) Pierwsze zaś, co przedstawiciele tej nowej loży zrobili, to poszli do ambasady

Page 111: Wolniewicz e Book

111

amerykańskiej w Warszawie z żądaniem, by podjęła stanow-cze kroki w dwóch sprawach: restytucji mienia żydowskiego i zamknięcia Radia Maryja. Jak widać, dla naprawy świata te dwie sprawy są z punktu widzenia jej warszawskich orędow-ników najpilniejsze. I to wszystko przechodzi w Polsce bez sprzeciwu.

– Nie do końca – publicysta „Najwyższego CZAS-u!”, Stanisław Michalkiewicz pisał o tym dość szeroko, ale resz-ta rzeczywiście prawie nic.

– Jeden Michalkiewicz na całą Polskę – to chyba coś o nas mówi. Ale wróćmy jeszcze do tej Juńczyk-Ziomeckiej, w randze prezydenckiego ministra: jest w Polsce coś takiego. Wyraziła ona szczególną radość z tego powodu, że lożę B’nai Brith reaktywuje się u nas w 70 lat po tym, jak w 1938 r. za-mknął ją prezydent Ignacy Mościcki. Była w tym kłamliwa sugestia, że prezydent polski zamknął tą lożę ze względu na jej żydowski charakter, czyli z „polskiego antysemityzmu”. Tymczasem dekret prezydenta z 1938 r., wydany w obliczu zbliżającej się wojny, dotyczył wszystkich lóż masońskich w Polsce; bynajmniej nie tylko, ani nawet nie głównie tych ży-dowskich. W coraz bardziej niepewnej sytuacji państwo pol-skie nie chciało dalej tolerować istnienia w nim organizacji, których ani skład, ani cele nie są jawne. Tak się robi antypol-ską propagandę, ustami polskiej pani minister..

– W dalszym ciągu wypowiedzi, która wzbudziła takie oburzenie „Gazety Wyborczej”, powiedział Pan, że innym objawem nachalnego promowania kultury żydowskiej jest „wpychanie do kanonu lektur szkolnych drugorzędnego pi-sarza awangardowych dziwadeł Brunona Szulca”…

– Ale co właściwie jest w tych moich słowach tak oburza-jące, tego „Gazeta Wyborcza” przezornie wolała nie precy-zować. Nie występowałem przeciwko Brunonowi Szulcowi,

FILOSEMITYZM, ANTYSEMITYZM

Page 112: Wolniewicz e Book

112

WOLNIEWICZ

choć nie uważam go za dużego pisarza. Niektórzy przyrów-nują go do Kafki, ale gdzie mu do Kafki! Kto go jednak chce czytać, niech sobie czyta; nic mi do tego. Wystąpiłem jedynie przeciwko temu, że minister Katarzyna Hall, w swej nowej podstawie programowej dla liceum, czyni z niego jedną z dwóch obowiązkowych lektur z całej nowoczesnej literatury polskiej, namaszczając go tym samym na wielkiego pisarza. Minister nie ma prawa do takich namaszczeń.

– Rzeczywiście to jest gruba przesada.– Mówi Pan, że takie namaszczenie to „gruba przesa-

da”. To nie jest żadna „przesada”, tylko działanie przeciwko Polsce w obcym interesie. I tu nie ja jeden protestowałem. W tej sprawie został ogłoszony list otwarty kilkudziesięciu znanych przedstawicieli polskiej humanistyki, polonistów i historyków, wyrażający bardzo silny sprzeciw wobec owej „podstawy programowej”. Może to nawet dlatego prokura-tura nie podjęła podsuniętego jej przez „Otwartą Rzeczpo-spolitą” oskarżenia przeciwko mnie, bo proces musiałby wte-dy zahaczyć o ów list otwarty i jego sygnatariuszy. Tak czy owak, Katarzyna Hall to typowa lewaczka, co dorwawszy się do władzy stara się swoje lewackie pomysły wprowadzać w życie. To nie jedyny jej wyskok. Innym było zmuszenie rodzi-ców, by posyłali do szkoły dzieci sześcioletnie. Ideał lewaka to usuwać dzieci spod wpływu domu i poddawać państwowej indoktrynacji, jak tego domagał się już w 1848 r. „Manifest Komunistyczny”. I tu znowu był tylko protest paru osób, nie było społecznego wybuchu, który taką Hall zmiótłby ze stoł-ka, i to razem z protegującym ją premierem. Polacy się boją.

– Jak ten strach przełamać? Czasem w społeczeństwach dochodzi do bardzo ciężkich przestępstw, a mało kto na to reaguje. Przykładowo w czasach stalinowskich w Rosji ludzie po prostu znikali, a nikt tego ze strachu nawet nie komento-

Page 113: Wolniewicz e Book

113

wał. Zdarzało się, że najbliżsi krewni znikali, bez reakcji męża czy żony. U nas sprawy tak daleko nie zaszły i może dużo jesz-cze brakuje do tego, by ludzie na serio zaczęli się przeciwko polit-poprawności buntować?

– Jest to sytuacja duchowego zniewolenia, a z takiej sy-tuacji nie wychodzi się łatwo. Trzeba na to stworzyć pewne warunki, a pierwszym z nich – powiedziałbym: warunkiem wszystkich innych warunków – jest utrzymanie w Polsce wol-ności słowa. Ta wolność jest u nas obecnie ciężko zagrożona, zwłaszcza wspomnianymi już artykułami kodeksu karnego 212 i 213, płodem Andrzeja Zolla i spółki. Lewactwo, ta zmu-towana komuna, stale wolność słowa atakuje, posługując się różnymi dźwięcznie brzmiącymi pretekstami, jak np. „ochrona dóbr osobistych”, przez tę wolność jakoby zagrożonych.

– A jak teraz bronić wolności słowa? – Jak bronić wolności słowa? Broniąc przede wszystkim

tych mediów, które są od światowego lewactwa niezależ-ne i przemawiają własnym głosem. Jak chociaż Wasz tygo-dnik „Najwyższy Czas!”. Nie dopuścić, by te niezależne głosy zostały w Polsce zdławione. Najważniejszym z nich jest oczywiście Radio Maryja. I rozumiejmy to dobrze: gdy mówię, że jest głosem niezależnym, chodzi mi o to, że jest niezależne od kanonów polit-popu; nie, że od czegokol-wiek, bo w końcu wszystko jest od czegoś zależne. Taka niezależność już wystarcza, by zapewnić pluralizm głosów medialnych, czyli złamać tam polit-popowy monopol.

Sprawy wolności słowa stoją dziś w świecie Zachodu źle. Rak polit-popu daje wciąż nowe przerzuty i niszczy ją nieustan-nie. Tak np. uniwersytety utraciły już swoją duchową autono-mię, czego ilustracją jest ta haniebna impreza zorganizowana przez UJ na cześć Michnika i Grossa. Pacyfi kacja administra-cyjna jest właśnie w toku, np. w kwestii wolnej elekcji rekto-rów. A najbardziej zatrważające jest to, że bezczelne zamachy

FILOSEMITYZM, ANTYSEMITYZM

Page 114: Wolniewicz e Book

114

WOLNIEWICZ

biurokracji państwowej na wolność nauki i nauczania nie na-trafi ają wewnątrz uczelni na żaden prawie opór. W każdym ra-zie jest on o wiele mniej wyczuwalny dziś, niż był za komuny. Mniej się wtedy bano narazić władzy niż dzisiaj. Przeciwko wolności słowa i myśli działają znowu siły potężne – kręci Pan powątpiewająco głową. Czy nie sądzi Pan, że siły te działają również przeciw Wam, waszemu tygodnikowi?

– Wiem, że działają, chociaż oczywiście jak nas ruszą, to pewnie się zatrzęsiemy w posadach. Ciekawe zresztą dla-czego nas na razie nie ruszają?

– Nie ruszają was, bo to wynika z kolejności działań. Nie od razu Kraków zbudowano, a nowy totalitaryzm też nie. Tego nie robią przecież amatorzy. Akcja zniewalania tych, co się lewactwu – czy jak ono samo lubi o sobie mówić, „laickiemu humanizmowi” – przeciwstawiają, jest głębo-ko przemyślana: nie otwiera się zbyt wiele frontów na raz. Główne uderzenie idzie dalej na Radio Maryja. Wy zaś sie-dzicie sobie szczęśliwi jak ten zając pod miedzą, co myśliwi o nim nie wiedzą. Dobrze wiedzą, ale tymczasem polują na grubszą zwierzynę; wami zajmą się w swoim czasie, niech Pan będzie spokojny.

– Pan w oczach „Gazety Wyborczej” wpisuje się w re-torykę takich publicystów jak Stanisław Michalkiewicz, czy Jerzy Robert Nowak.

– Bardzo przepraszam, ale ja w niczyje retoryki nigdy się nie „wpisywałem”, ani nie „wpisuję”. Pan sam ulega już perspektywie myślowej, jaką narzuca „Gazeta Wybor-cza” i jej kompani. Nie wolno nam rozmawiać ze sobą ich językiem, to sprawa zupełnie podstawowa. Przy pomocy takiego „wpisywania w jedną retorykę” chcą nas sobie ustawić jak kręgle, by potem obalić wszystkich jedną bulą. A Pan jeszcze im w tym pomaga.

Page 115: Wolniewicz e Book

115

– Janusz Korwin-Mikke, zawsze dobrze o tym pamiętam, nie chciał nawet pójść na takie koncesje jak wspólna or-tografi a, czy nietłumaczenie imion. Wiele osób się nawet z tego śmiało. To co wielu ludzi uważało za wydziwianie w „Najwyższym CZAS!”-ie, czy pewnego rodzaju przerysowa-nie, właśnie z tego względu wynikało.

– Zamysł Korwina-Mikkego był dobry, ale wykonanie niefortunne.

– Do czego zmierzam. Otóż został Pan przez lewaków wrzucony do dość dużego pudełka z etykietką „antysemi-tyzm”; tymczasem paradoksalnie jest Pan zwolennikiem tezy, którą z Pańskich ust słyszałem wiele razy, że Izrael jako pań-stwo powinien być za wszelką cenę broniony przez Zachód, bo stanowi tego Zachodu wysunięty przyczółek, zagłębiony w ziemię wroga. To Pana zasadniczo różni na przykład od Sta-nisława Michalkiewicza, który takiego widzenia Izraela nie podziela. Czy może Pan uzasadnić swoje stanowisko?

– Rzeczywiście uważam, że Izraela powinniśmy bronić jak Europy. Państwo Izrael jest częścią cywilizacji Zachodu, jej najdalej na wschód wysuniętym przyczółkiem. Tego przy-czółka trzeba bronić na śmierć i życie. Wschodnia granica cywilizacji Zachodu przebiega na dwóch rzekach: na Dnie-prze i na Jordanie. Dziwię się, że Michalkiewicz tego nie rozumie. Miałem ostatnio drobne a wymowne potwierdze-nie swojej diagnozy. Ktoś z kręgu moich znajomych, młoda dziewczyna, udał się z pielgrzymką do Ziemi Świętej. Po zwiedzeniu pamiętnych miejsc w Izraelu pojechali na parę dni do Egiptu, na półwysep Synaj. Wróciwszy stamtąd moja młoda znajoma wysłała do domu taki o to SMS: „Pozdrowie-nia już z Izraela. Miałam ochotę ucałować tę ziemię. Egipt jest straszny, mimo wspaniałych kąpieli i pięknych raf.” A zapytana, dlaczego, dodała: „Bo jest brudny, prawie nic nie można jeść, w 4 gwiazdkowym hotelu połowa rzeczy nie

FILOSEMITYZM, ANTYSEMITYZM

Page 116: Wolniewicz e Book

116

WOLNIEWICZ

działa itd.”. Wróciła do swojej cywilizacji i poczuła granicę, jaka ją dzieli od tej drugiej; tę samą, którą czuła Oriana Fal-laci. Jakiekolwiek byłyby zatargi między Polakami – czy in-nymi Europejczykami – a narodem żydowskim, nie powinny przesłaniać nam nadrzędnego faktu, że jest on częścią cywili-zacji Zachodu. Nie powinny, lecz pod jednym warunkiem: że sam on siebie za taką część uważa. Tego zaś nie jestem już na przyszłość tak pewny, jak byłem do niedawna.

– Uważa Pan, że Żydzi mogą, czy zaczynają dystansować się od cywilizacji Zachodu? Czy chodzi Panu o to, że mogą zacząć w sporze cywilizacyjnym przyjmować islamską per-spektywę? W końcu rzeczywiście w świecie muzułmańskim też mieli wielką diasporę.

– Osama bin Laden miał rzec, że Ameryka to słaby koń. Od paru lat potwierdza mi się to w sposób przerażający. Bo Ame-ryka to był dotąd żelazny kręgosłup naszej cywilizacji, jej główna ostoja; a chyba już nie jest. Takie zaczynam mieć wątpliwości, a podobne mogą mieć też lepsi niż ja stratedzy z Tel Awiwu czy z Brooklynu. Czy nie pojawia się tu na horyzoncie dziejowym ewentualność odwrócenia dotychczasowych przymierzy?

– Taka ewentualność teoretycznie istnieje, ale praktycz-nie chyba zaistnieć nie może, bo jednak politycy muzuł-mańscy otwarcie głoszą ciągle potrzebę zniszczenia Izra-ela i musieliby radykalnie zmienić ten program. A na to się przecież nie zanosi.

– Patrzmy nie na to, co głoszą, lecz na to, jaki jest układ sił. Propagandowa wrzawa, że państwo Izrael trzeba znisz-czyć, może ustać w przeciągu doby, gdy tylko okaże się, że tak leży interes polityczny. A tam krzyżuje się i zawęźla wiele interesów. Takie wątpliwości od pewnego czasu mnie nurtują i trochę to moje bezwarunkowe poparcie dla Izraela studzą. Ale może się mylę – co daj nam Boże!

Page 117: Wolniewicz e Book

117

– Podejdźmy do sprawy od drugiej strony. W Stanach Zjed-noczonych, przepraszam za truizm, lobby żydowskie jest bardzo silne. Czy nie sądzi Pan, że wymuszone przez to lobby amerykań-skie poparcie dla Izraela może się urwać, gdy nastąpi reakcja na tłamszenie Amerykanów pod zarzutem antysemityzmu? Obecnie śruba jest przykręcona do granic wytrzymałości i może w końcu pęknąć? A wtedy poparcie dla Izraela może się załamać.

– Niesłusznie łączy Pan interes Zachodu w istnieniu silnego Izraela z agresywnością Żydów amerykańskich – „tych z Brooklynu”, jak ich nazywam, bo tam jest ich największe skupisko. Nie mi rozstrzygać, rzecz jasna, co leży w interesie narodu żydowskiego, a co nie, ale pew-ną wątpliwość wolno tu chyba wyrazić. Otóż nie wyda-je mi się by to szalone poparcie, jakiego ci z Brooklynu udzielają wszelkiej maści lewactwu (imigracyjnemu, in-tegracyjnemu, homoseksualnemu, feministycznemu, abor-cyjnemu, prawniczemu, itd.) leżało naprawdę w dalekim interesie tego narodu. Ani ślepy entuzjazm dla tego pajaca w Białym Domu, na którego głosowali prawie w 80%; ani działania tzw. „neokonserwatystów”, jak Richard Pearl, Paul Wolfowitz, czy Irving Kristol: zmutowanych lewa-ków, którzy ze zbawczego narzucania światu komunizmu przestawili się na zbawcze narzucanie mu polit-popowej demokracji i pod tym sztandarem pchnęli Amerykę w awanturę iracką. Czy nie biorą pod uwagę, że gdy fatal-ne skutki tych poczynań dla Zachodu i samej Ameryki ujawnią się w pełni, wystawiony zostanie im za nie ra-chunek? Podobnie jest w Polsce. Polscy Żydzi ustawiają się wobec nas nie kooperacyjnie, lecz konfrontacyjnie, czego najbardziej krzyczącym przykładem był ich udział w antypolskiej nagonce rozpętanej w związku ze sprawą Jedwabnego. Zarazem chcą dalej z nami mieszkać. Widać wolą, żeby Polacy się ich bali, niż żeby byli im życzliwi. Na krótką metę może to i działa, ale czy na długą też?

FILOSEMITYZM, ANTYSEMITYZM

Page 118: Wolniewicz e Book

118

WOLNIEWICZ

– Wróćmy do pytania z naszego podwórka, na które Pan nie odpowiedział. Dlaczego tragicznie zmarły prezydent Polski zachowywał się jak fi losemita i jak przeciwstawić się temu zalewowi, propagandzie fi losemityzmu, czy jak to okre-śla Stanisław Michalkiewicz, żydofi lii?

– To określenie red. Michalkiewicza jest niedobre, bo agresywne w dziedzinie, w której słownych agresji jest aż nadto. A co do fi losemityzmu, to jest on u nas nie tyle propa-gowany, co realizowany jako nieofi cjalna polityka państwa polskiego – i to od wczesnych lat 80., czyli od stanu wojen-nego, do dziś.

– Co jest oczywiście o tyle zabawne, że w Polsce Żydów jest niewielu; tak jak mówiło się o antysemityzmie bez Ży-dów można więc mówić o fi losemityzmie bez Żydów…

– Jak to „bez Żydów”? Znowu przejmuje Pan frazeologię przeciwnika. Są przecież w Polsce gazety żydowskie, teatr żydowski, synagogi, loża „Synów Przymierza” – dla kogo? Szacuję, że Żydów teraz w Polsce mieszka około 50 tysięcy. Tak mi wynika ze stwierdzenia głównego w Polsce rabina Michaela Schudricha („Życie” 20. 07. 2001), a zgadza się też z obserwacją potoczną. Jednakże istotna jest nie sama ta liczba, lecz fakt, że są oni transmisją do tych z Brookly-nu i z nimi współdziałają. W tym układzie Polacy są stroną słabszą i to tłumaczy ustępliwość naszych rządów; choć jej bynajmniej nie usprawiedliwia.

– Czy chce Pan powiedzieć przez to, że dopóki ta siła realnie istnieje to fali fi losemityzmu nie da się ograniczyć? Czyli dopóki prezydent Obama nie zacznie zwalczać lobbies żydowskich, to polski prezydent będzie miał swoją „Juń-czyk-Ziomecką”?

– Moim zdaniem sytuacja w Polsce może się istotnie zmienić – choć niekoniecznie na lepsze – jedynie przez

Page 119: Wolniewicz e Book

119

ogólną zmianę układu sił na świecie. A taka zmiana jest już w toku, gaśnie bowiem gwiazda Ameryki, i to w zastrasza-jącym tempie. Tym samym zmienia się także międzynaro-dowe położenie Izraela, a to może w końcu doprowadzić do odwrócenia przymierzy, o jakim mówiliśmy. Skoro cywili-zacja białego człowieka chyli się ku upadkowi, to może nie warto wiązać z nią swej przyszłości: państwo Izrael, leżąc na styku Wschodu z Zachodem, ma tutaj pewną swobodę manewru. Czy z niej skorzysta, to inna sprawa, ale kalkula-cje takie miałyby w jego obecnej sytuacji swój sens. Dlate-go trzeba się liczyć również z taką ewentualnością.

FILOSEMITYZM, ANTYSEMITYZM

Page 120: Wolniewicz e Book

120

WOLNIEWICZ

Rozdział IV

W świecie ideologii i niestabilności

– Pan funkcjonuje w niektórych środkach przekazu jako „ideolog Radia Maryja”. Spotkał się Pan z takim określe-niem?

– Nie. Wiem, że w „Gazecie Wyborczej” mawiają tak o prof. Jerzym Robercie Nowaku, też niesłusznie.

– Niemniej uznawany jest Pan co najmniej za stałego współpracownika „Radia Maryja”.

– Przez kogo „uznawany”? Pewnie przez jakiegoś mę-drka z owej gazety. Nie jestem współpracownikiem „Radia Maryja”; czasem tam występowałem, głównie dzięki popar-ciu prof. J. R.Nowaka, to wszystko.

– Tak czy inaczej, jest Pan traktowany jako osoba z „Radiem Maryja” w jakiś tam sposób związana. I moje py-tanie, do którego tak wytrwale zmierzam jest następujące: jak się Pan odnajduje w radiu konfesyjnym właśnie jako, jak sam Pan wspominał, człowiek niewierzący?

Page 121: Wolniewicz e Book

121

– Co ma jedno do drugiego? Czemu w rozgłośni kato-lickiej nie miałby wystąpić niewierzący, albo w niewierzą-cej – katolik? Przez całą cywilizację Zachodu przebiega dziś wielkie pęknięcie, taki uskok geologiczny, dzieląc ją na dwie przeciwne sobie formacje duchowe. Nazywam je odpowiednio „lewoskrętną” i „prawoskrętną”: jak są takie śruby, tak też i dusze. Podział ten nie pokrywa się z podziałem na wierzących i niewierzących, lecz się z nim krzyżuje. Radio Maryja jest pra-woskrętne, a przynajmniej takim było, dopóki mu nie nasadzili tej lewoskrętnej „rady programowej”; ja też jestem prawoskręt-ny, więc cóż dziwnego, że mnie tam czasem zapraszali?

– Podzielił Pan Kościół na dwie części – prawoskrętną i lewoskrętną. Jak by Pan ten podział widział w episkopa-cie. Po której stronie jest na przykład biskup Józef Życiński, który jest z kolei według prawicowej opinii ideologiem tej wersji katolicyzmu, którą promuje „Gazeta Wyborcza”?

– Jestem katolik rzymski, choć niewierzący. I jako kato-lik rzymski trzymam się prostej reguły: biskupów nie kryty-kujemy. Gdy trzeba, to od tego jest Ojciec Św. Jeżeli i On tu zawiedzie, to będzie znaczyło, że odstąpił go Duch Święty. A na to nie ma już rady, nasze krytyki nic wtedy nie pomo-gą. Więc trzymajmy się owej reguły.

– Co to znaczy rzymski katolik niewierzący?– „Niewierzący”, bo nie wierzy, że czuwa nad nami jakaś

Opatrzność, ani że czeka nas coś po śmierci. A „rzymski ka-tolik”, bo rozumie, że cywilizacja Zachodu stoi na chrześci-jaństwie, i że jego tradycje najpełniej i najlepiej wciela i prze-chowuje święty Kościół powszechny. Dlatego komu nasza cywilizacja miła, ten winien tego Kościoła bronić i go wspie-rać. Ponadto zaś jestem ochrzczony, w kościele św. Jana w Toruniu; przecież to chrzest czyni chrześcijanina. Więc o co chodzi? Sekciarstwem zawiewają mi takie pytania.

W ŚWIECIE IDEOLOGII I NIESTABILNOŚCI

Page 122: Wolniewicz e Book

122

WOLNIEWICZ

– Jacy są w tej chwili najwięksi wrogowie Kościoła w naszej rzeczywistości? Bo niewątpliwie na naszych oczach toczy się w tej chwili, trwająca zresztą od dziesiątków lat, wojna o Kościół?

– Głównym wrogiem Kościoła jest oczywiście diabeł. Bo choć nie wierzę w Opatrzność, to w diabła wierzę, a mówiąc mniej obrazowo – w diabelstwo. Zbyt widoczna jest w świe-cie jego obecność, jej oznaki nazywam „epifaniami diabła”. Sądzę wręcz, że to, czy ktoś wierzy w tę obecność, czy nie, jest najprostszym sprawdzianem jego duchowej prawo – lub lewoskrętności. Kant ani Elzenberg nie wierzyli, nie mówiąc o Kotarbińskim lub Marksie; a ja wierzę. Nawet więcej: ja nie muszę w to wierzyć, bo ja to wiem. Ale w teologię sił wyższych nie będziemy się tutaj zapuszczali.

Z sił niższych zaś największym wrogiem Kościoła, i chrze-ścijaństwa w ogóle, jest lewactwo: ten polityczny wykwit le-woskrętności. Przez lewactwo rozumiem nieprzepartą chęć do naprawiania świata według własnych wyobrażeń, nie liczącą się z realiami natury ludzkiej – a przez to nader skłonną, by swe zbawienne pomysły wdrażać pod przymusem. (Stąd słynne „za-pędzanie bagnetami do raju”; albo, jak w owładniętej dziś lewac-twem Unii Europejskiej, na razie jeszcze tylko ustawami.)

Światowe lewactwo to międzynarodówka komunistycz-nych mutantów. W jakimś opętańczym szale dąży ona do zniszczenia cywilizacji Zachodu: do samych fundamentów. W tym dążeniu trafi a na dwie główne przeszkody. Stanowią je dwie prastare instytucje naszego życia społecznego: rodzi-na i Kościół. Lewactwu są one obrzydłe, nie do zniesienia.

– A dlaczego właściwie oni Pańskim zdaniem nie mogą tego znieść? Co im przeszkadza w tym, że pewne instytucje i organizacje są od nich niezależne? Czy chodzi o to, że, jak twierdzą niektórzy, ta niezależność jest poza ich władzą i kontrolą; dlatego za wszelką cenę chcą to zniszczyć?

Page 123: Wolniewicz e Book

123

– Przeszkadza im właśnie niezależność obu tych instytucji. („Instytucjami” nazywam wszelkie trwałe formy współżycia społecznego.) Kościół nadzorowany przez państwo, rodzinę kontrolowaną przez urzędnika chętnie by nawet widzieli jako poręczne dźwignie dla swoich socjalnych eksperymentów.

Lewactwo to kult Państwa, maskujący się dzisiaj jako ide-ologia „praw człowieka”, to nowoczesne „opium dla ludu”. („Ideologią” nazywam wszelki politycznie czynny zespół idei społecznych.) Jak ongiś Mojżesz swoje kamienne tablice De-kalogu, tak dzisiaj jakiś Barroso czy Zapatero przynoszą nam swoje tablice papierowe zwane „Kartą praw podstawowych”. Na tamtych zapisano rzetelnie same tylko obowiązki czło-wieka; tu zaś podtyka mu się oszukańczo jedynie bezlik jego „uprawnień” – licząc, że zachwycony nimi nie zauważy, iż roz-szerzają one ogromnie zakres uprawnień urzędniczych wzglę-dem niego. (Np. by zabronić mu naraz używania słów, których używało się od wieków, jak „Cygan” czy „Murzyn”.)

W lewactwie tkwi pociąg do totalizmu: do wszechmocy aparatu państwowego, wielbionego jak nowy Bóg wcielo-ny. Zauważono to dawno. Jak wiadomo, praojcem lewactwa jest Rousseau. Windelband w swojej znanej „Historii fi lozo-fi i nowożytnej” tak ujął sedno jego poglądów: „Państwo nie może tolerować w sobie żadnej wspólnoty, której samo nie stworzyło”. A takimi wspólnotami niezależnie od państwa powstałymi są właśnie rodzina i Kościół. Dla lewaka spra-wa jest zatem jasna: trzeba je zniszczyć, albo sobie podpo-rządkować. Innej możliwości nie widzi.

– Jak Pańskim zdaniem można przeciwstawiać się takim planom i tendencjom. Jako redaktor „NCz!” muszę się przy-znać, że czasem ogarnia mnie pewne poczucie bezsilności, gdy nasza strona, w sensie intelektualnym proponująca naj-lepsze rozwiązania, przegrywa z lewakami, którzy wpraw-dzie w zasadzie nie mają nic do powiedzenia w dyskusji,

W ŚWIECIE IDEOLOGII I NIESTABILNOŚCI

Page 124: Wolniewicz e Book

124

WOLNIEWICZ

natomiast wszelkie swoje z pozoru najbardziej szalone po-mysły są w stanie wprowadzić w życie?

– Skoro „proponując najlepsze rozwiązania” przegrywacie, to może nie są aż tak dobre, jak Wam się zdaje. Stoimy w ob-liczu groźnego przeciwnika, ostatnio odniósł on jeszcze jeden ogromny sukces osadzając na amerykańskim tronie swojego kacyka. (Na polskim osadza od dawna.) Ofensywie tych potę-pieńców może się oprzeć tylko kamienna wytrwałość wsparta dalekowzroczną roztropnością. Tu nie ma drogi na skróty, idzie walka do upadłego. Kto oklapnie, ten przegrywa.

Groteskowy wybór tego Obamy stworzył nową sytuację i Ameryka już się po nim nie podniesie. Należałoby wysnuć z tego wnioski.

– To jakie powinniśmy przyjąć stanowisko wobec takiej sytuacji?

– Trzeźwe. Byliśmy dotąd najwierniejszym sojusznikiem Ameryki i liczyliśmy, że ona to doceni. Jak doceniła, to poka-zały jasno zeszłoroczne obchody siedemdziesięciolecia wy-buchu II wojny światowej na Westerplatte. Przyjechał premier Rosji pan Putin, przyjechała kanclerz Niemiec pani Merkel, a Amerykanie przysłali jakiegoś pętaka. Na Ameryce trzeba postawie krzyżyk i liczyć odtąd już tylko na siebie.

– To prawda, tylko po co obrażać się na Amerykanów skoro przecież nie od dziś wiadomo, że, choć na Westerplatte nie wysłali poważnych przedstawicieli, to nam z Niemcami i Rosjanami dogadać się jest raczej ciężko. Może więc trzeba przełknąć te afronty, żeby nie pozostać w całkowitej izolacji?

– O jakim „obrażaniu się” Pan mówi? W polityce nie ma obrazy, jest tylko rachunek sił. Nie prowokujmy tylko innych, jak np. ostatnio, usiłując przekonywać świat, że to nie sami Niemcy, tylko Rosjanie wraz z Niemcami rozpętali drugą woj-nę światową. To dopiero postawi nas w całkowitej izolacji.

Page 125: Wolniewicz e Book

125

– No, tak akurat rzeczywiście chyba było, to znaczy i Ro-sjanie i Niemcy mieli swój udział w wywołaniu wojny?

– A nieprawda. Równie dobrze można by rzec, że w roz-pętaniu drugiej wojny światowej miały swój udział Anglia i Francja – przez ich politykę ugłaskiwania Niemiec, prących do rewanżu za przegraną w pierwszej; i przez haniebny pakt Chamberlain- Hitler z września 1938 r. w Monachium. Jaki cel ma takie propagandowe rozwodnianie dzisiaj winy Nie-miec? A pamiętajmy też, że to nie Hitler ów rewanż wy-myślił: on na nim tylko wypłynął. Organizator Reichwehry, generał Hans von Seeckt oświadczył w latach 20. XX w.: „Polska musi zniknąć – i zniknie” (Polen muss verschwin-den, und wird verschwinden). Tak myśleli u nich prawie wszyscy, do samego końca, z tymi spiskowcami z 20 lipca 1944 r. włącznie. Trzymajmy się prawdy historycznej, dla słabych jak my to najlepsza polityka.

– Oni oczywiście też mieli swój udział, ale roli Stalina nie ma co pomniejszać.

– Nie pomniejszać roli Stalina – w czym? Stalin widział, że Niemcy prą do wojny, i się do niej szykował militarnie i politycznie. Z tego akurat trudno mu chyba robić zarzut. Prawdą jest, że z jego woli i rozkazu działy się również rze-czy przerażające; ale wskazujmy je tam, gdzie rzeczywiście się działy, a nie jak popadnie.

– Wróćmy do pytania o wyjście z sytuacji dominacji lewi-cy. Co trzeba zrobić, żeby wyjść z tego zaklętego kręgu?

– Trzeba przede wszystkim skończyć z powtórką XVIII wieku, kiedy to władze państwowe wyznaczała nam zagranica. Bo tak jest znowu. Dotąd jedynie dwa rządy III Rzeczypospo-litej – Jana Olszewskiego i Jarosława Kaczyńskiego – stały na własnych nogach. Reszta opierała się, i dalej opiera, na obcych protektorach. Żyjemy w epoce neokolonializmu, Polska jest jego

W ŚWIECIE IDEOLOGII I NIESTABILNOŚCI

Page 126: Wolniewicz e Book

126

WOLNIEWICZ

ofi arą. Najpierw przejmuje on media i banki, czyli dyrygowanie przepływem pieniądza i informacji; a później resztę. Wszystko to jest oczywiście głęboko maskowane – jako „demokracja” i jako „prywatyzacja”. Dowodem demokracji mają być rzekomo wolne wybory; ale one stanowią tylko jej warunek konieczny, bynajmniej nie wystarczający. Bez pozostałych są tylko jej atra-pą. Jeśli chodzi zaś o tzw. prywatyzację, to najwymowniejszym jej przykładem była sprzedaż naszej telefonii. Sprzedano ją fran-cuskiej fi rmie państwowej France-Telecom, „prywatyzacja” po-legała więc na tym, że to ważne przedsiębiorstwo przeszło z rąk państwa polskiego w ręce państwa obcego. Tak się wschodnio-europejskich tubylców pompuje z kapitału; nowocześnie, bo za-miast koralików dając im hipermarkety, pornoszopy i używane samochody. (Kiedyś w Filadelfi i szefowa zakładu od naprawy telewizorów powiedziała mi słowo mądrości: When you buy another man’s things, you buy another man’s troubles. A z porno-szopami próbowali w Afganistanie, ale u tubylców środkowo-azjatyckich im się nie udało.)

A „sprywatyzowane” zawczasu media wytłumaczą tubyl-com, że tak właśnie trzeba. Tu nie ma improwizacji: między-narodowe lewactwo i obcy kapitał idą ręka w rękę, ich sprzecz-ność jest pozorna. To przecież ci „wrażliwi społecznie” otwarli u nas na oścież wrota neokolonialnej ekspansji, walcząc jak opętani z „ksenofobią” i „nacjonalizmem”; chociaż ksenofobia to po prostu ostrożność wobec obcych, a nacjonalizm to dba-łość o własny interes narodowy. Dusi nas neokolonializm, z pomocą uległych mu miejscowych kacyków.

– A jak reagować na te wszystkie wyzwiska, które płyną z drugiej strony, na te wszystkie faszyzmy, antysemityzmy, nacjonalizmy? Takie stygmatyzowanie i tak już osaczonego przeciwnika, chyba jest dość skuteczną bronią lewactwa?

– Te słowa, oraz parę innych, to podstawowy rynsztu-nek lewaka; bez nich okazuje się zadziwiająco bezradny.

Page 127: Wolniewicz e Book

127

W istocie bowiem są to takie słowne kije-samobije – s ł o w o b i j e. Nie są to po prostu wyzwiska. Rzucając w ko-goś wyzwiskiem, chce się go znieważyć; uderzając w niego słowobijem, chce się go zniszczyć: spowodować jego śmierć cywilną, albo nawet jak ongiś – fi zyczną. (Pod koniec lat 20. XX w. w Związku Radzieckim takim śmiercionośnym sło-wobijem stał się „trockista”, a pod koniec 30. „wróg ludu”.) Wyzwiska budzą jedynie irytację, słowobije budzą strach.

W ekwipunku współczesnego lewaka naliczyłem dotąd siedem tych słowobijów: „nacjonalizm”, „antysemityzm”, „fa-szyzm”, „rasizm”, „ksenofobia”, „dyskryminacja” i „mowa nienawiści”. Pomijam nowinki jak „homofobia” czy „sek-sizm”, bo te przez prostacką niezdarność swej konstrukcji są w porównaniu z tamtymi siedmioma mało skuteczne. Pomoc-niczo używa się też słowobija „teoria spiskowa”, ale ten działa na trochę innej zasadzie. Uderzenie którymś z tamtych ma dys-kwalifi kować uderzonego moralnie, obnażać jego przerażają-cą występność. Natomiast uderzenie „teorią spiskową” ma go dyskwalifi kować intelektualnie, pokazywać jego zatrważającą głupotę. Zestaw tych ośmiu to chyba już komplet.

Jak się przed słowobijem bronić? Na to nie ma prostej re-cepty. Przede wszystkim należałoby rozpoznać mechanizm ich działania, a tego dotąd nie zrobiono. Charakterystyczną cechą wszystkich słowobijów jest to, że dzięki uprzedniej tresurze społecznej ich użycie nie wymaga uzasadnienia. Gdy uderzono kogoś słowobijem np. „antysemityzmu”, to oczekiwanie społeczne jest, że to on ma się tłumaczyć i bro-nić, a nie ten, kto go uderzył. Dlaczego? Bo tak ich wytreso-wano, choć urąga to i logice, i prawu.

– Jak długo można jednak walczyć z lewacką hydrą, któ-ra stosuje takie metody?

– Walczy się do upadłego. Śmieszą mnie wypowiedzi, że ktoś jest już „zmęczony polityką”. W polityce pojęcie

W ŚWIECIE IDEOLOGII I NIESTABILNOŚCI

Page 128: Wolniewicz e Book

128

WOLNIEWICZ

„zmęczenia” nie istnieje, bo „zmęczyć się” znaczy tam „przegrać”. Wygrywa ten, kto przetrwa przeciwnika. Tego nauczył mnie mój ćwierćwieczny staż w Polskiej Zjedno-czonej Partii Robotniczej, która poza wszystkim innym była wielką szkołą politycznego myślenia.

– W Stanach Zjednoczony, gdzie konserwatyści cały czas mają się dobrze, choć obecnie nie rządzą, stosowana jest inna technika – zamiast przejmować organizacje, prawica stara się budować instytucje alternatywne. Czasem to wy-chodzi lepiej, a czasem gorzej. Mają już przodującą tele-wizję Foxnews, ale ich uczelnie nie cieszą się jeszcze takim prestiżem jak te wchodzące w skład „ligi bluszczowej”. Co Pan myśli o takiej technice?

– Myślę źle. To jest próba wojowania bez walki, każ-dy sobie coś tam na boku skrobie: taka „bezpieczna woj-na”, całkiem w ducha dzisiejszego defetyzmu. Trzeba iść do starcia, bo jak mawiał o. Bocheński „na to Bóg dał nam wrogów, żeby ich bić”. A że można przy tym także samemu oberwać, to już należy do reguł gry: à la guerre come à la guerre, tak było i będzie.

– A jak pogodzić taki program twardości i niezłomności z chrześcijańską pokorą i hasłem o nadstawianiu policzka wro-gowi. W końcu chcemy bronić Kościoła i chrześcijaństwa?

– A gdy terrorysta wnosi do samolotu bombę, to prawdzi-wy chrześcijanin da mu jeszcze drugą? Pańskie podejście do słów Biblii jest typowe dla sekciarstwa: wyjąć z niej poje-dyncze zdanie, zinterpretować je skrajnie, a potem wytykać Kościołowi, że się nie trzyma własnych zasad. Zasadę nie-odpowiadania na gwałt gwałtem trzeba rozumieć rozsądnie: stosować tam, gdzie wolno liczyć, że to napastnika zrefl ek-tuje; nie tam, gdzie go jeszcze tylko rozzuchwali

Milcząco zasada ta liczy się ze skutkami swego stoso-

Page 129: Wolniewicz e Book

129

wania: nie zaleca wspomagania zła, ani biernego przygląda-nia się mu. Dziwi mnie, że jako katolik niewierzący muszę katolikom wierzącym ten katolicki elementarz tłumaczyć. Naukę świętego Kościoła powszechnego cechuje wielki re-alizm, w tym jej nieodparta siła.

Co zaś do chrześcijańskiej pokory, to jest ona cnotą tyl-ko wobec Boga; nie wobec ludzi. Wobec ludzi jest postawą niegodną wolnego człowieka. Tam przystoi tylko skrom-ność – i nie mylmy jej z pokorą. Pokora wobec ludzi ozna-cza płaszczenie się przed nimi i jest czymś wstrętnym.

– W walce z lewactwem mamy jeszcze dodatkowy pro-blem. Z Europy zniknęła prawica. To co dzieje się np. w Hiszpanii to istny Armageddon. Czyli w tej walce jesteśmy w Polsce dość osamotnieni…

– Lewactwo to międzynarodówka. Ale Kościół też jest in-stytucją międzynarodową i obliczoną na bardzo daleką metę. Dlatego, wobec procesów rozkładowych w prawicy Zacho-du, tym bardziej trzeba go wspierać. Chrześcijaństwo to nasza ostatnia linia obrony, a w jego obrębie – Kościół powszech-ny. Nie znam sytuacji w prawosławiu, ale protestantyzm jaw-nie zbankrutował. Jego „postępowość” okazała się zgubną. Wbrew oczekiwaniom Kościół powszechny okazał się dużo bardziej odporny na jady współczesności niż chłonący je jak gąbka protestanci. Jeden przykład: parę lat temu czytałem o ogólnoniemieckim zjeździe duchowieństwa luterańskiego, jaki odbył się w którejś ze świątyń w Kolonii. Częścią programu były występy gołych tancerek, co według organizatorów miało „ożywić” obrady.

– Wróćmy do kontekstu międzynarodowego. Jak Polak o poglądach prawicowych powinien rozmawiać np. z Niem-cami. Jeżeli prawdziwy jest ten obraz niemieckiej świado-mości, jaki przedstawiają media, to rozmowa taka może być

W ŚWIECIE IDEOLOGII I NIESTABILNOŚCI

Page 130: Wolniewicz e Book

130

WOLNIEWICZ

bardzo trudna, czy wręcz niemożliwa z uwagi na radykalne różnice w ocenie rzeczywistości. Czy Polacy o poglądach prawoskrętnych są w stanie z Niemcami się w jakiś sposób porozumieć?

– Z Niemcami można rozmawiać, gdy zachowa się po-czucie godności narodowej i miary; zwłaszcza bez tego oślizłego cwaniactwa, które jest mieszanką uniżoności z bezczelnością, żebractwa z szantażem. Mamy świeżą tego próbkę. Jakaś „organizacja polskich poszkodowanych przez III Rzeszę”, działając pod egidą Fundacji Polsko-Niemiec-kie Pojednanie, wystąpiła właśnie („Rzeczpospolita” z 27-28. 3. 2010) do Kolei Niemieckich o „pomoc fi nansową” dla swoich członków dlatego, że koleje te zarabiały podczas wojny na ich przymusowym przewożeniu. Trudno o coś równie odrażającego w swej idiotycznej chciwości.

Niemcom trzeba powiedzieć wprost: wszelkie rozlicze-nia z tytułu zaszłości spowodowanych II wojną światową Polska uważa za obustronnie i raz na zawsze zamknięte. Wznawianie ich oznacza budzenie upiorów tamtej wojny, a to niczemu dobremu służyć nie może. W szczególności poczynania tzw. „wypędzonych” stanowią próbę rewizji na postanowieniach Konferencji Poczdamskiej; a poparcie udzielane im przez rząd niemiecki oznacza, że Niemcy prą znowu do wojny. Bo na Polsce rewizji tej bez wojny prze-prowadzić się nie da, jak nie dało się w 1939 roku.

Taką mowę Niemcy zrozumieją od razu. Nie przyjmą zaś nigdy bezczelnych żądań owej „Fundacji”, z gruntu i od po-częcia dla interesów Polski szkodliwej. (Godząc się na nią, sami przyczyniliśmy się do zbudzenia upiorów wojny – i już many tego skutki w postaci narastającej fali roszczeń niemieckich i żydowskich. A to dopiero początek.)

– Niektórzy twierdzą jednak, że czasy takich otwartych wojen, przynajmniej w Europie się skończyły; że teraz jeśli

Page 131: Wolniewicz e Book

131

z jakąś przemocą mamy mieć do czynienia to z „przemocą symboliczną”, przy pomocy której też można wygrywać roz-maite konfl ikty. Co Pan sądzi o takim podejściu?

– To są rojenia liberałów. Równo sto lat temu wielu twier-dziło to samo – i co z tego? Przyszedł rok 1914 z wojną, o jakiej się nikomu nie śniło w najgorszych snach. A „prze-moc symboliczna” działa tylko jako cicha groźba przemocy fi zycznej; inaczej jest ONZ-owską gadaniną.

– Czy jednak takie zjawiska jak piractwo nie dotyczą ja-kichś dalekich peryferii, a w centrum cywilizacji nie panuje spokój?

– Ten spokój jest pozorny. Tli konfl ikt między Wscho-dem i Zachodem. Na razie objawia się głównie peryferyj-nie, jak w tym nowym piractwie, albo raczej w tej dziw-nej niemożności zgniecenia go. (Pompejusz miał mniejsze środki, a zrobił to jednym uderzeniem.) Poza tym ataki na Nowy Jork, Madryt, Londyn i Moskwę to nie „dalekie pe-ryferie”, nie mówiąc o powszechnym uczuciu zagrożenia, jakie wzbudziły. Najgorsze zaś jest to, że w tym konfl ikcie Zachód jest systematycznie rozbrajany duchowo przez le-wactwo i jego polit-poprawnościową ideologię. A tu trzeba by się duchowo mobilizować, i to na całego.

– Jak Pan sądzi jaka jest rola Polski w tym rozgrywającym się na dwóch płaszczyznach konfl ikcie. Ostatnio wyszła także u nas w kraju książka amerykańskiego specjalisty od spraw wy-wiadu Thomasa Friedmana, który przewiduje, że wobec im-plozji Europy na jej peryferiach powstaną nowe siły i taką rolę widzi dla Polski. Co Pan sądzi o takich przewidywaniach?

– Rola samej Polski jest niewielka, bośmy słabi ekono-micznie i militarnie. Znaczymy coś natomiast jako ważna opora Kościoła powszechnego, przez naszą kulturę w samej swej osnowie chrześcijańską.

W ŚWIECIE IDEOLOGII I NIESTABILNOŚCI

Page 132: Wolniewicz e Book

132

WOLNIEWICZ

Pomysły tego Thomasa Friedmana to typowo amery-kańska bzdura, podobnie jak wcześniejsze tego Fukuyamy, którymi też się u nas w niepojęty dla mnie sposób ekscyto-wano. Nie rozumiem, jak ktoś może choć przez chwilę brać takiego Friedmana serio.

Potęgą nie byliśmy nigdy, choć swego czasu tworzyli-śmy wraz z Litwą państwo bardzo rozległe. To już nie wróci, więc zamiast dziecinnych snów o potędze i równie dziecin-nych inscenizacji bitwy pod Grunwaldem umacniajmy to co mamy, bo łatwo możemy coś z tego utracić. Arabskie przy-słowie mówi: „Padający wielbłąd przyciąga wiele noży”. Piąty rozbiór Polski nie jest wcale niepodobieństwem. Wi-dać już nawet jego zarys.

– Jaki więc jest Pański stosunek do naszej obecności w UE. Przez ostatnie lata wszystkie tzw. autorytety przekony-wały, że musimy za wszelką cenę do niej trafi ć i wtedy dostą-pimy jakiejś epifanii?

– Do Unii Europejskiej trzeba było wejść, na dobre i na złe. Europa w bólach się jednoczy, a my do niej należymy całą naszą tysiącletnią historią. Na tańce polityczne solo je-steśmy za słabi, ale w Unii moglibyśmy być aktywniejsi, przede wszystkim w sprzeciwie wobec opanowującego ją coraz bardziej lewactwa. Nie czynimy tego, bo jesteśmy rozkładani od wewnątrz przez rodzimych lewaków i ich ze-wnętrznych patronów. Nie byłoby z tym jednak wcale le-piej, gdybyśmy stali samotni poza Unią; wprost przeciwnie, wtedy by nas dopiero skolonizowano bez reszty.

– Jak Pan sądzi, jaka będzie trwałość Unii Europejskiej?– Sądzę, że Unia w swym obecnym, absurdalnie zbiu-

rokratyzowanym kształcie – opartym ideowo na lewackiej „Karcie praw podstawowych” a wykoncypowanym przez tego nawiedzonego arystokratę Giscarda d’Estaing, które-

Page 133: Wolniewicz e Book

133

mu zachciało się być „europejskim Jeffersonem” – nie prze-trwa dłużej niż kilkanaście lat. Rozbije ją pierwszy prawdzi-wy kryzys ekonomiczny lub polityczny. Próbkę mieliśmy w 1973 r., gdy państwa OPEC, przegrawszy wojnę z Izraelem, w odwecie zredukowały wydobycie ropy naftowej i gwał-townie podniosły jej cenę. Solidarność państw ówczesnej EWG prysła wtedy natychmiast: każde usiłowało ratować się na własną rękę kosztem innych. Teraz będzie tak samo.

Zdrową ideą Unii było i jest zrozumienie, że wojnom eu-ropejskim trzeba położyć kres – i to nie przez pacyfi styczne atrapy pokoju jak Liga Narodów czy ONZ, lecz ekonomicz-nie przez budowę wspólnoty gospodarczej. Dobrze to na-wet szło, póki nie wyrodziło się w lewacką próbę wtłocze-nia wszystkich narodów Europy w jedno scentralizowane, wszechmocne superpaństwo. Budowa tej biurokratycznej wieży Babel musi się zawalić, jak zawaliły się ZSRR i „wiel-ki skok” chiński. Chyba że wcześniej wszelkie europejskie rachuby przekreśli inwazja Azji – poprzedzana jej muzuł-mańską forpocztą. Bo na Amerykę już nie ma co liczyć.

– Tyle, że niestety, jak twierdzi np. Władimir Bukowski, już w latach 70. minionego wieku projekt Unii Europejskiej, jako wcielenie kantowskiego „Wiecznego Pokoju” został przechwycony przez lewactwo i od tej pory zaczęła się próba tworzenia nowego człowieka – „człowieka europejskiego”, tak jak wcześniej budowano „człowieka radzieckiego”.

– Bukowski zdaje mi się postacią dość niejasną i dziwi mnie to nieograniczone zaufanie, jakim go darzycie: np. jego podejrzane rewelacje o stosunku Biura Politycznego KPZR do stanu wojennego u nas, albo ostatnio to jego dziwaczne poparcie dla „mocarstwowych” mamień owego Friedmana. Jednak co do perspektyw Unii byłbym z nim zgodny.

Żyjemy w epoce, w której konfl ikty między narodami schodzą na drugi plan wobec konfl iktów między cywiliza-

W ŚWIECIE IDEOLOGII I NIESTABILNOŚCI

Page 134: Wolniewicz e Book

134

WOLNIEWICZ

cjami. Z tego punktu widzenia obie wojny światowe były w istocie wojnami domowymi w obrębie cywilizacji Zachodu; albo – jak słusznie mówią niektórzy – była to jedna nowa wojna trzydziestoletnia z kilkunastoletnim względnie spo-kojnym interludium, w którym jednak mieściły się wyda-rzenia takie, jak nasza wojna z bolszewikami, remilitaryza-cja Nadrenii i wojna domowa w Hiszpanii.

Unia miałaby takim wstrząsom wewnątrz naszej cywili-zacji zapobiegać – i to jest główna racja jej bytu. Z drugiej jednak strony, przejmujące ją agresywne lewactwo z jego śle-pą wiarą w nową biurokratyczną utopię staje się zarzewiem nowych konfl iktów wewnątrzunijnych; z wojnami domowy-mi o charakterze religijnym włącznie, w których starłyby się z sobą trzy siły duchowe: chrześcijaństwo, islam i wojujące bezbożnictwo. Przyszłość Unii nie rysuje się spokojnie.

Dwadzieścia lat temu wydawano bardzo dobre pismo „Ty-godnik Kulturalny”. Zamieściło ono wtedy wywiad ze zna-nym pisarzem Jarosławem Markiem Rymkiewiczem zatytuło-wany „Nasze niepokoje, nadzieje i duchy” („TK” 27. 8. 1989). Wywiad dotyczył natury komunizmu, naszych doświadczeń z nim, oraz sytuacji po jego upadku. Zrobił na mnie wiel-kie wrażenie i robi do dziś. Rymkiewicz porusza tam sprawy, o których właśnie mówimy, więc pozwalam sobie przytoczyć niektóre z jego myśli, bo zdają mi się wieszcze.

Rymkiewicz mówi swojemu rozmówcy, którym był p. Zbigniew W. Fronczek:

Wie pan, od dawna mam w sobie taką myśl, że to z czym obcujemy od lat, ja zaś od roku 1945 – że to coś jest zdolne do mutacji i temu czemuś po odcięciu kolejnych głów odrastają nowe, inne głowy, możemy być świadkami kolejnej mutacji. To mutujące – czy: mutujące się – nie będzie nas pytało, na czym nam zależy. Bo nigdy o to nie pytało.

Co będzie, jak to zacznie znowu mutować? Oczywiście, to

Page 135: Wolniewicz e Book

135

już nigdy nie będzie tym, czym było. Lęki, że powróci coś, co się nazywa teraz enigmatycznie – i po prostu głupio – stalinizmem, są dla mnie śmieszne, bo wiadomo, że takie rzeczy nigdy nie powracają w tym samym kształcie. (…) Finał może być zaskaku-jący, to się tak łatwo nie skończy. Bo to jest potężne i tajemnicze. My ciągle mało wiemy, a przyszło nam żyć z czymś absolutnie nowym i potąd nieznanym ludzkości. Więc żadne doświadczenia ludzkości nie mogą nam wytłumaczyć, jakby się to miało skoń-czyć. I czy w ogóle coś takiego się kończy. (…)

Forma bezosobowa wydaje się tu właściwa. Ja też nie wiem, co to jest. To nie zależy od ludzi, to nie jest w ich rękach, oni jedynie coś wykonują. I to nie było w rękach Stalina. Bo dziecinne jest mówie-nie, że tyran zorganizował imperium. On był przez to imperium zor-ganizowany i wykonywał to, co mówił mu duch tego imperium. (…) Mówiąc »to«, używając takiego zwrotu, chcę podkreślić bezosobo-wość tego działania, fakt, że wszyscy stają się wykonawcami i że to, co każe im działać, jest ze swej istoty nieludzkie, pozaludzkie. (…)

A czym był, czym jest komunizm? Tego jeszcze nie wiemy (…) na czym polegało to XX-wieczne szaleństwo. (…) Moja odpo-wiedź jest taka: w XX wieku nastąpił rodzaj mutacji gatunkowej. Pojawili się nowi ludzie, których ludzkość przedtem nie znała. Mówiąc inaczej: idea wszechwładnego państwa wydała nowy typ człowieka.

Na pytanie rozmówcy „Co jest dla Pana najważniejsze w życiu narodu?” Rymkiewicz odpowiada:

Pamięć. (...) Przez lata byliśmy wydziedziczani z polskiego życia, z czegoś, co nas organizowało jako naród polski, ale jed-nej rzeczy nie można nam było odebrać: pamięci. I fakt, że mie-liśmy pamięć, że pamiętaliśmy – to nas utrzymywało przy życiu. Pomysł komunistyczny, istota pomysłu komunistycznego, tak w stosunku do narodów, jak w stosunku do jednostek, polegała na tym, aby odebrać pamięć. (…) Dokąd nie damy odebrać sobie

W ŚWIECIE IDEOLOGII I NIESTABILNOŚCI

Page 136: Wolniewicz e Book

136

WOLNIEWICZ

pamięci, będziemy sobą. A czy ten eksperyment – próba odebra-nia pamięci – już się skończył? Czy te próby się nie ponowią? Tego nie wiemy.

Wygląda na to, że nowy typ człowieka, o którym dwa-dzieścia lat temu myślał Rymkiewicz, opanowuje teraz Unię Europejską. Rymkiewicz mówi o „mutacji gatunkowej”, ale nie sądzę, by rozumiał to dosłownie, bo genetycznie nie mogłoby to pójść tak szybko. Mówi też jednak, że ów nowy typ „wydało wszechwładne państwo”, co wskazuje, że ową mutację pojmuje nie biologicznie, lecz cywilizacyjnie. Ja rozumiałbym to tak: pojawienie się wszechwładnego pań-stwa stworzyło całkiem nową sytuację dziejową, w której m a s o w o wypłynęły na wierzch pewne potencje natury ludzkiej, które od tysiącleci drzemały w niej dotąd biolo-gicznie w ukryciu, albo przejawiały się tylko sporadycz-nie i jednostkowo. Tymczasem w wieku XX nastąpił wy-raj takich mutantów, nie mających przedtem pola, by swój zmutowany genotyp ujawnić także w fenotypie. Myśl tego rodzaju zdaje mi się i głęboka, i wielce prawdopodobna. Dżinn uszedł z butelki.

Pamiętajmy przy tym stale o jednym. Ci cywilizacyj-ni mutanci to nie muszą być wcale jakieś potwory. To są zwykli skądinąd ludzie, ale genetycznie dobrze dopasowa-ni do środowiska życiowego, jakie stwarza wszechwładne państwo; i do możliwości, jakie się w tym odmienionym środowisku otwierają. Patrzę nieraz na zdjęcie majora NKWD Błochina, oprawcy z Charkowa: z wyglądu taki jak my wszyscy, ale potencja w nim była nie taka, jak we wszystkich. I tacy się w XX w. wyroili, na stanowiska ma-jorów NKWD i wyżej.

Page 137: Wolniewicz e Book

137

Rozdział V

W zmieniającym się świecie

– Może Pan spojrzeć na zachodzące przemiany z dość dużej perspektywy czasowej. Porozmawiajmy więc o Pana ocenie i przewidywaniach dotyczących najważniejszych tematów społecznych, wokół których toczy się wielka dys-kusja, czy nawet silny spór. Jak Pan na przykład sądzi – czy w Polsce zostanie utrzymany zakaz eutanazji, czy i u nas pójdzie to w stronę rozwiązań przyjętych w Holandii czy Szwajcarii, gdzie jest to już niemal element systemu „ochrony zdrowia”? W Holandii mamy eutanazję dobro-wolną i niedobrowolną, jest to niemal etap leczenia. Zani-kła na tym obszarze zasada znana z przysięgi Hipokratesa, primum non nocere, czyli po pierwsze nie szkodzić.

– Legalizacja eutanazji to jest fala przyszłości. Rozu-miem przez nią dopuszczalność prawną udzielenia pomo-cy beznadziejnie choremu, który sam chce położyć śmier-cią kres swojej udręce. Tak pojmowanej eutanazji nic nie powstrzyma, przynajmniej w cywilizacji Zachodu. (Bo gdyby cywilizacja ta miała paść podbita przez Wschód,

Page 138: Wolniewicz e Book

138

WOLNIEWICZ

to nie sposób powiedzieć, co wtedy będzie.) Tymczasem jednak Kościół popełnia błąd, przeciwstawiając owej fali jedynie tępy opór – zamiast odnieść się do niej rozważ-nie, oddzielając w niej to, co nieuchronne i słuszne, od tego, co okazuje się nadużyciem i ekscesem. Potępianie hurtem zdaje się łatwiejsze, ale tylko na krótką metę. Na dalszą musi przegrać i to szybko, gdzieś do połowy na-szego stulecia.

Ostatni sondaż polskiej opinii publicznej przez OBOS, z października 2009 r., wskazywał, że 60 % opowiada się za legalizacją eutanazji. Co więcej, w stosunku do roku 2007 stanowi to wzrost o 11 punktów procentowych. Kościół nie wie, co na to rzec. Tak np. sekretarz generalny Konferencji Episkopatu ks. biskup Stanisław Budzik oświadczył: „Naj-nowsze wyniki badań OBOS są zaskakujące, wręcz szoku-jące. /…/ Czeka nas solidna praca uświadamiająca”. (Por. „Myśl Polska” z 1. 11. 2009.) Nic ta praca nie pomoże, Kościół źle tu odczytuje znaki czasu.

– Czy sądzi Pan, że i u nas będzie to wprowadzone w tak ostrej formie, jak ma to miejsce w Holandii, gdzie niektórzy ludzie uciekają już przed tymi paramedycznymi procedurami?

– Pańskie pytanie jest typowe w swojej grubej tenden-cyjności. Skąd Pan wie, że przed eutanazją „niektórzy już uciekają”? Jeżeli gdzieś to się zdarzyło, to tylko w następ-stwie Waszej szkalującej propagandy. A najgorsze, że w tej propagandzie rej wiedzie Kościół, i to w sposób niegodny swego powołania. Eutanazja to nie jest żaden „paramedycz-ny zabieg”; to jest obrzęd religijny, który Kościół powinien nie oczerniać, lecz uświęcać.

Dążenie do zalegalizowania eutanazji jest cywilizacyj-nym następstwem tego wielkiego przełomu w biologii, jaki dokonał się w drugiej połowie XX wieku. Przełom ten i związana z nim – jak to celnie ujął Stanisław Lem

Page 139: Wolniewicz e Book

139

– „inwazja technologii w ludzkie ciało” zmieniają rady-kalnie stosunek człowieka do własnej cielesności, w tym także do własnej śmierci racjonalizują go. Kontrast mię-dzy nowoczesną medycyną a zwierzęcym dogorywaniem nie może się utrzymać; a ci, co tego próbują dokonać, chcą zawrócić Wisłę kijem. (Nie mówiąc o tym, że ci, co tak zachwalają innym trwanie „do naturalnej śmierci”, przeważnie sami nigdy nie widzieli z bliska, jak taka „na-turalna” śmierć czasem wygląda.)

Najkrócej ideę eutanazji można ująć tak: zmniejszać tra-gizm własnej śmierci, wychodząc jej naprzeciw, gdy nad-chodzi już sama; i oczywiście tylko ten, kto sam tego so-bie życzy. Każdy może, nikt nie musi – cóż może tu być bardziej humanitarnego? Oznacza to, rzecz jasna, głęboką przemianę cywilizacyjną, ale nie wprowadza jej legalizacja eutanazji; ona jest tylko jej skutkiem. Przyczyną jest owa in-wazja biotechnologii, o której już czterdzieści lat temu pisał proroczo Lem – przyczyną tej przemiany i innych, jeszcze większych, jakie nieuchronnie nadciągają. Wiara, że zara-dzą tu coś jakieś „komisje bioetyczne”, jest dziecinna.

– Inny strasznie widoczny i popularny na Zachodzie obec-nie trend to propaganda homoseksualizmu, walka o „prawa homoseksualistów”, w tym prawo do adopcji dzieci. Oraz ge-neralne przekonywanie ludzi do czegoś, co Marek Chodakie-wicz nazywa ideologią Hominternu, i to już od najmłodszych lat – całkiem niedawno polskie media piały z zachwytu opo-wiadając, jak to w którymś z gdańskich przedszkoli dzieciom opowiada się bajki o homoseksualnych pingwinach. Czy Pan sądzi, że ta ideologia odniesie zwycięstwo także w naszym kraju i Polska się przetransformuje w tym kierunku?

– Myślę, że Polska nie przetransformuje się na modłę zbo-czeńców. Ufam też, że społeczeństwa Zachodu w końcu oprzy-tomnieją i temu szaleństwu „tolerancyjnemu” położą kres.

W ZMIENIAJĄCYM SIĘ ŚWIECIE

Page 140: Wolniewicz e Book

140

WOLNIEWICZ

– Sądzi Pan, że to możliwe? Przecież na razie ta fala zdaje się tylko narastać i mamy do czynienie z brutalnym eksportem tej ideologii. W lecie 2010 roku mieliśmy w War-szawie pierwszą euro-gay-paradę – zjechali sodomici z ca-łej Europy, prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz nie miała nic przeciwko. A czerwone media piały z zachwytu ?

– Promowanie zboczeń płciowych jest częścią ofensy-wy ideologicznej współczesnego lewactwa, tych mutan-tów komuny. Po staremu biorą sie oni za „wyzwalanie” kogo tylko się da: Murzynów, studentów, kobiet, dzieci, zboczeńców, wariatów. Stanowią objaw rozkładu naszej cywilizacji. Ojciec Innocenty Bocheński mawiał, że w rozkładającej się cywilizacji powstają ogniska zgnilizny, a w ich środku tkwią zawsze jacyś intelektualiści – jakieś „zgniłki”, jak ich nazywał. Nie chodzi przecież o żadną „tolerancję” dla zboczeńców, bo toleruje się ich od daw-na. Chodzi o zniesienie różnicy między zboczeniem a nor-malnością; służy temu między innymi gadanina o różnych seksualnych „orientacjach”, usilnie forsowana w mediach. Tymczasem nie ma żadnych „orientacji”, jest tylko biolo-giczna norma gatunkowa i odchylenia od niej – mniej lub bardziej dziwne, niekiedy przerażające. Kto ich ciekawy, niech przeczyta książkę wybitnego psychiatry profesora Tadeusza Bilikiewicza „Klinika nerwic płciowych”. Tam dowie się o „orientacjach”, o jakich mu się nie śniło.

Czy jednak Zachód zdąży oprzytomnieć zanim zaleje go Wschód, który wtedy nie pytając narzuci mu swój własny porządek i obyczaj – tego nie wiem. Może nie zdążyć, bo jak dotąd Wschód prze niepowstrzymanie i wchodzi jak w masło. A wybór tego Obamy na prezydenta USA wróży jak naj-gorzej.

– O feminizmie sam Pan już wspomniał. Więc jak będzie z tym problemem u nas, czy będą parytety, czy mężczyźni

Page 141: Wolniewicz e Book

141

będą zmuszani do siedzenia z małymi dziećmi, czy Polska ostatecznie ulegnie także temu szaleństwu?

– Feminizm to jedno z wielu ognisk gnilnych w cywili-zacji Zachodu. Zrównanie społeczne kobiety i mężczyzny jest wielkim procesem dziejowym, wartym wszelkiego rozsądnego poparcia, ale dalekim jeszcze od zakończenia. Feminizm to jedynie piana na tym procesie, wytwarzana przez różne awanturnice – jedne naiwne, drugie sprytne. Ich celem, jak wszelkiego lewactwa, jest antagonizowanie społeczeństwa.

Feminizm ma błąd w założeniu: nie liczy się z zasadni-czym faktem antropologicznym, że duchowość kobiety jest inna niż duchowość mężczyzny. Ani lepsza, ani gorsza – ale inna. Tak np. małe dziecko potrzebuje matki – to znaczy duchowości kobiecej, której mężczyzna tak sam z siebie nie wyda, jak nie wyda z siebie mleka. To nie jest kwestia czyichkolwiek chęci, tylko samej natury, która tak właśnie skonstruowała rodzaj ludzki. (I wszystkie inne ssaki, do któ-rych przecież należymy.) Maria Janion, ta stara stalinówka, głosi, że nie ma instynktu macierzyńskiego, a kobiece nasta-wienie na dziecko to „produkt kulturowy”. Na takiej bzdu-rze niczego się nie zbuduje, można tylko niszczyć.

U tych feministek najbardziej uderza mnie, że one wcale nie cenią kobiecości. Chłop to ich ideał: być taką jak męż-czyzna, jak najmniej od niego się różnić – oto szczyt ich marzeń. Tymczasem zrównanie płci polega społecznie na czymś zupełnie innym. Nasza cywilizacja jest w całej swej ekonomicznej strukturze dostosowana do fi zjologii męskiej: mężczyzna nie miewa okresu, nie zachodzi w ciążę, nie kar-mi piersią, nie wie, jak trzeba zajmować się niemowlęciem. Cały cykl pracy zawodowej jest nastawiony na jego możli-wości i potrzeby, całkiem nie licząc się z faktem, że potrzeby i możliwości kobiety są tutaj inne. Wchodząc na rynek pra-cy, kobieta jest w ten cykl mechanicznie wtłaczana, wbrew

W ZMIENIAJĄCYM SIĘ ŚWIECIE

Page 142: Wolniewicz e Book

142

WOLNIEWICZ

swojej biologii i mimo że jest to już wejście masowe. Ta masowość, przy biologicznej odrębności, winna była prze-kształcić ten rynek w samej jego ekonomicznej strukturze – a nie przekształciła. Prawdziwe zrównanie społeczne ro-zumiałbym jako takie przekształcenie cyklu i reżymu pracy zawodowej, które uwalniałoby rynek pracy od ciśnienia i jednostronnej predominacji wzorca wziętego z pracownika męskiego.

Takie zrównanie płci nie ma nic wspólnego z poczyna-niami feministek, z ich „manifami” i „parytetami”. Nie-zależnie jednak od nich świat chyba w tę właśnie stronę zmierza, a to za sprawą rodziny. W cywilizacji Zachodu rodzina zmierza bowiem coraz wyraźniej ku matriarchato-wi. Mężczyzna jest z niej coraz bardziej usuwany przez siły cywilizacyjne, sprowadzające go do roli trutnia: „załatw sprawę i żegnaj”. Tak więc wbrew pozorom nasze męskie widoki rysują się dość marnie. Chyba że znowu będzie tak: Europę opanują muzułmanie i kwestię pozycji społecznej kobiety rozwiążą w wiadomy sposób po swojemu. Słaba to jednak pociecha.

– A co się stanie z problemem aborcji w Polsce. W ca-łym zachodnim świecie trwa w tej sprawie wojna. W Sta-nach Zjednoczonych mamy jakieś dość trwałe rozwiązanie, z którym nie zgadza się większość społeczeństwa. Z kolei w Europie Zachodniej jak na razie sprawa rozwiązana jest rozmaicie, ale w miarę krzepnięcia unijnej władzy nie ma raczej wątpliwości, że któryś model przeważy i Polska bę-dzie musiała się jemu podporządkować. Jak Pan sądzi jaki to będzie model? Czy polskie ustawodawstwo utrzyma się w tej sprawie w obecnej formie, czy na przykład za kilka lat pójdzie w stronę np. hiszpańską?

– Nasza ustawa z 1993 r. co do spędzania płodu jest naj-rozumniejszym kompromisem, jaki jest tu w ogóle osiągal-

Page 143: Wolniewicz e Book

143

ny. Zmieniając ją, można ją tylko pogorszyć. Podważanie jej np. przez niejaką Wandę Nowicką z jednej, a Marka Jurka z drugiej strony, oznacza parcie w Polsce do wojny domowej. Ustawy tej trzeba ze wszech sił bronić. Błędem jest jedy-nie łączenie jej obrony ze szkalowaniem eutanazji, według poręcznej formuły „od poczęcia do naturalnej śmierci”. Po-łączenie takie zdaje się propagandowo wygodne, w istocie jednak osłabia obronę słusznej sprawy.

Orędownicy i orędowniczki nieograniczonych skrobanek utrzymują, że zarodek ludzki to nie człowiek. Przeczą w ten sposób nauce. Życie człowieka zaczyna się z chwilą poczę-cia: to nie jest artykuł wiary, to jest elementarny fakt biolo-giczny. Nowa istota ludzka pojawia się na świecie z chwilą, gdy dwie ludzkie gamety – ojcowski plemnik i macierzyń-skie jajo – połączą się w jedną zygotę: w ludzki zarodek. Wszystkie determinanty tej istoty, jej przyszłej cielesności i osobowości, zostają w tym momencie ustalone: od płci i inteligencji poczynając, a na urodzie i słuchu muzycznym kończąc. Od tego też momentu istota ludzka znajduje się pod ochroną prawa. Można dyskutować, czy i kiedy isto-tę ludzką wolno zabić; ustawa, jak wiadomo, zabicie jej w pewnych wypadkach dopuszcza. Natomiast oszustwem jest kwestionować, że mamy wtedy do czynienia z zabójstwem – jakby ów ludzki zarodek mógł był później okazać się tak-że jakąś istotą inną, np. końską lub szczurzą. Aborcja jest zabójstwem, to pewne.

– Jak Pan ocenia trwające ciągle kontrowersje wokół pani Alicji Tysiąc. Została ona przez lewackie środowiska wykorzystana jako coś w rodzaju lodołamacza. Czy nie są-dzi Pan, że taki lodołamacz może przełamać ustawę, o której tak dobrze się Pan wyraża?

– Z tego, co wiem, sprawa tej kobiety nie była ustawowo całkiem czysta, gdyż ciąża była dla niej rzeczywiście dużym

W ZMIENIAJĄCYM SIĘ ŚWIECIE

Page 144: Wolniewicz e Book

144

WOLNIEWICZ

zagrożeniem fi zycznym. Lekarze, nie informując jej o tym, wprowadzili ją w błąd. Dlatego nie jest to dobry przykład.

– Nie jest może dobry, ma swoją specyfi kę, ale nadal będzie lodołamaczem. Belką, która wyłamuje drzwi. Wielo-krotnie obserwowaliśmy taką taktykę ze strony lewactwa…

– Owszem, ale starczy wskazywać, że mamy tu przypa-dek nietypowy, który do żadnych wniosków ogólnych nie uprawnia.

– A jakie ma Pan zdanie w sprawie procesu, który wyto-czyła ona redaktorowi naczelnemu „Gościa Niedzielnego”; oraz oczywiście wyroku w pierwszej instancji w tej sprawie, bo jak wiadomo będzie apelacja?

– Ten proces, jak wiele podobnych, był przykładam nad-używania władzy sądowej do rozstrzygania kwestii ideolo-gicznych i do ograniczania wolności słowa. Nadużywanie takie nie dotyczy tylko kwestii skrobanek. Sądy przejmują coraz wyraźniej funkcję policji politycznej: nadzór nad pra-womyślnością obywateli. Zamiast a limine oddalić skargę owej Alicji Tysiąc przeciwko tygodnikowi „Gość Niedziel-ny” jako nie podlegającą kompetencji sądu, sąd bierze się za nią ochoczo. Ta właśnie ochoczość naszych sądów do po-dejmowania funkcji polityczno-policyjnych jest tym, co w owej sprawie najbardziej przeraża: sądy jako organ państwa policyjnego, jako jego nowa forma.

– Pana pokolenie, w sensie humanistycznym było wycho-wane na takich autorach jak Adam Mickiewicz czy Henryk Sieńkiewicz…

– I na innych klasykach naszej literatury też.

– Tak. Moje pokolenie jeszcze również co najmniej zna te lektury. Jednak teraz ich znajomość, w skutek wyrzucenia

Page 145: Wolniewicz e Book

145

ich ze szkolnych programów, zanika. Czy nie sądzi Pan, że może to doprowadzić do zerwania ciągłości pewnej trans-misji kulturowej, która zachodząc w obrębie narodu tworzy jego kształt, wyznacza jakoś jego charakter? Czy nie dojdzie do jakiegoś złamania więzi międzypokoleniowej właśnie na płaszczyźnie kulturowej?

– Polacy wykazują zanik poczucia narodowego. Jak mogą np. tolerować na stanowisku ministra oświaty taką Katarzynę Hall? Dziwi mnie ten zanik, bo wbrew temu, co się mówi, żyjemy w epoce odradzających się uczuć narodowych. I to nie tylko u narodów wielkich, jak Chińczycy i Arabowie, lecz także u mniejszych i całkiem małych jak Gruzini, Litwini, czy Baskowie; albo jak Ukraińcy. Widzimy, że wokół ludy walczą zacięcie o swoją odrębność narodową i państwową – a Polacy odwrotnie, jakby chcieli ją wymazać. „Jakieś ich chyciło spanie”, mówiąc za innym naszym klasykiem.

Instynkt państwowy zawsze był u nas słaby. Słyszę na przykład, że w jakimś niedawnym sondażu na pytanie „do kogo mamy najwięcej zaufania” aż 58% odpowiada, że do Wałęsy. Czy naród, który w tak żałosnych fi gurach pokłada swe nadzieje, może mieć przyszłość?

Albo który toleruje taką Hall na stanowisku ministra oświaty? Wprowadzana przez nią podstawa programowa dla liceów przewiduje z literatury nowoczesnej tylko dwie lektury jako ściśle obowiązkowe: Brunona Schulza i Wi-tolda Gombrowicza. Schulz to drugorzędny modernista tym tylko wyróżniony, że zginął jako Żyd zamordowany przez niemieckiego żandarma; a Gombrowicz to znany prześmiewca polskości. Wprawdzie nasze środowisko hu-manistyczne przeciwko takiej „podstawie programowej” zaprotestowało, ale cóż z tego? Ta Hall dalej urzęduje w najlepsze, pokazując tym, że taka jest właśnie linia rządu Donalda Tuska: kosmopolityczna. A Polakom się ona po-doba. Trudno to pojąć.

W ZMIENIAJĄCYM SIĘ ŚWIECIE

Page 146: Wolniewicz e Book

146

WOLNIEWICZ

– Czy to poczucie narodowe rozpłynie się do końca? Ostatnio mieliśmy rzecz szokującą, otóż pojawił się w Polsce wiceprezydent Stanów Zjednoczonych Joseph Biden i pierw-szą rzeczą jaką zrobił było złożenie kwiatów pod pomnikiem Bohaterów Getta. Nie chodzi mi oczywiście o to, żeby niedo-ceniać bohaterów Getta, ale była to wizyta międzynarodowa a w Polsce są inne ofi cjalne miejsca państwowe, które przy takich okazjach goście zagraniczni nawiedzają. I nikt nie powiedział ani słowa w tej sprawie, przyjęto to niemal za rzecz naturalną. Czy polskość w Polsce jeszcze coś znaczy? Czy nawet Amerykanie już wiedzą, że nie ma się co przejmo-wać tym, że w Polsce żyją Polacy?

– Amerykanie pokazali, że mają nas za nic. Długo ży-wiłem co do nich złudzenia: myślałem, że potrafi ą docenić, iż mają w nas najpewniejszego sojusznika w Europie. Nie potrafi li – i trzeba wysnuć z tego wnioski.

Zorientowali się, że z tym swoim ostentacyjnym zlek-ceważeniem nas na Westerplatte grubo przeholowali i teraz usiłują wykręcić się sianem. Dlatego szybko przysłali tego Bidena, by poklepać nas po ramieniu. Podwójnie nam tym ubliżyli.

Głównym celem ekspedycji Bidena było zresztą co inne-go. Jak nas oszukali z ową tarczą, tak próbują oszukać Izrael swoim sławetnym „procesem pokojowym”, czyli rozłożoną na raty kapitulacją Żydów przed Arabami. Sprawa z Żydami jest jednak trudniejsza niż z nami, bo u nich instynkt pań-stwowy jest zdrowy. By ich jakoś udobruchać, Biden podą-żył z kwiatami jedynie pod pomnik Getta, ignorując zno-wu ostentacyjnie podobne pomniki polskie. W ten sposób kontynuował plan Singera „międzynarodowego poniżania Polski” – podobnie jak Kongres USA swą bezczelnie an-typolską rezolucją z września 2008 r., przynaglająca nas do wypłat na rzecz organizacji żydowskich. Taki jest stosunek Ameryki do nas, a ten Biden i Westerplatte stanowią tylko

Page 147: Wolniewicz e Book

147

jego potwierdzenie; tak samo jak ta dyskryminacja wizowa, którą wobec nas stosują. Jak powiedziałem: czas wysnuć wnioski.

– Podsumowując. Polska jako Polska zamieszkana przez naród polski ma przyszłość, czy raczej ulegniemy procesowi całkowitego rozpłynięcia w Unii Europejskiej? Słychać, że tak jak kiedyś tworzyło się człowieka radzieckiego, tak teraz tworzy się człowieka unijnego. Czy Polacy, jak chciałaby tego obecna elita rządząca, poddadzą się temu procesowi, czy mimo wszystko przetrwamy jako naród?

– Czy Polska ma przyszłość – tego nie wiem. Z jednej bowiem strony widać jak gdyby rozpływanie się uczuć na-rodowych w powszechnym nihilizmie. Z drugiej zaś trzeba pamiętać, że więzy narodowe są nadzwyczaj silne, choć nie zawsze widoczne – i dlatego często się ich nie docenia. Bu-dzą się już także wyraźnie siły oporu. Potężną ich manife-stacją była zeszłoroczna pielgrzymka Rodziny Radia Maryja na Jasną Górę, tak usilnie tuszowana przez wszystkie media okołorządowe. W Polsce góra jest nihilistyczna i zgniła, ale z dołu rośnie przeciw niej opór – i chyba tężeje; cała kwestia czy zdąży na czas.

W ZMIENIAJĄCYM SIĘ ŚWIECIE

Page 148: Wolniewicz e Book

148

WOLNIEWICZ

Rozdział VI

Trzeba iść w bój,

czyli sprawa meczetu w Warszawie

– Pańskie podejście w sprawie budowy meczetu z mina-retem w Warszawie jest bardzo ostre.

– A jakie ma być? Na ostry atak – ostra odpowiedź.

– Z czego to wynika? Na razie w Polsce to jest problem marginalny.

– Czy zatem należy czekać, aż przestanie być marginalny i będziemy u nas mieli trzy miliony muzułmanów? Rzymia-nie mówili: principiis obsta – odpór dawaj zawczasu. A nie wtedy, gdy już jest za późno – jak dziś we Francji.

– Jakie rozwiązanie zaproponować? Szwajcarzy przyjęli prawo, które ma ograniczyć aktywność islamistów do sfery prywatnej i nie dopuścić do publicznej. Nie można tam bu-dować nowych minaretów, które są widoczne z zewnątrz.

– To na początek najlepsze. Co kto robi w domu, w to nie

Page 149: Wolniewicz e Book

149

wnikamy. Ale nie chcemy w Polsce minaretów – ani w War-szawie, ani w Krakowie, ani w Poznaniu. Jesteśmy krajem od tysiąca lat chrześcijańskim.

– Janusz Korwin-Mikke jest zdania, że lepsza jest cywili-zacja wiary niż niewiary...

– To niech jedzie do Jemenu. Tam będzie miał swoją lep-szą cywilizację. Mógłby nawet zostać piratem.

– Gorsza jest cywilizacja lewaków czy islamu?– Ależ oni idą ręka w rękę. Lewak tak nienawidzi chrze-

ścijaństwa, że się przeciw niemu z diabłem sprzymierzy. Dra-matyzm naszej sytuacji polega na tym, że walczymy z dwoma przeciwnikami jednocześnie: z islamem i z lewactwem.

– Co Pan uważa za najbardziej niebezpieczne w cywili-zacji islamu, która na Zachodzie zakorzeniła się już bardzo mocno, a do nas zaczyna powoli sięgać?

– Niebezpieczeństwo tkwi w tym, że jest to cywilizacja z gruntu nam obca. Parę lat temu w USA zapytano muzuł-mańską nauczycielkę ze stanu Michigan, czym jest islam. Odpowiedziała tak, jak ją nauczono w meczecie. Niech Pan posłucha i zapamięta te słowa na całe życie:

Islam nie jest tylko religią; to cały sposób życia. Prowadzi muzułmanina od narodzin do grobu. Ani Koranu, ani słów Pro-roka, ani ich zastosowań zmienić nie można. Islam jest prze-wodnikiem ludzkości po wsze czasy, aż do dnia sądu. Islam za-brania przejścia na inną wiarę. Karą za to jest śmierć. Co do tego nie ma wątpliwości. Islam przyjmują też ludzie innej wiary. Winni wiedzieć, że islam można przyjąć, ale nie można go po-rzucić. Tego muzułmanie nie wymyślili, takie jest najwyższe prawo Boże. Nie żądajcie, byśmy jednych zasad się trzymali, a drugich nie. Muzułmanin przyjmuje islam jako całość.

TRZEBA IŚĆ W BÓJ, CZYLI SPRAWA MECZETU

Page 150: Wolniewicz e Book

150

WOLNIEWICZ

– Ale być może Europa staje przed taką perspektywą?– Nie mówię o Europie, mówię o Polsce. Parę miesięcy

temu czytałem, że jacyś europosłowie francuscy już mówili, że kraje Europy Wschodniej winny się teraz z nimi „podzielić solidarnie imigrantami”. Sami ich sobie na kark ściągnęli, a teraz chcą podrzucić ich nam. Myślą, że frajerów znaleźli.

– Czy uda się w Polsce uświadomić taki fakt, że wbrew propagandzie głoszącej, iż Koran to taka sama księga wia-ry jak Biblia, prawie na każdej stronie pojawia się w nim agresywny zwrot dotyczący sposobu zachowania się wobec niewiernych.

– Koran nie może równać się z Biblią, już nawet tylko jako dzieło literatury. Zaglądałem do niego – nie ma w nim tej potęgi słowa, jaka bije z niej. Myli się u nas tolerancję religijną z uznawaniem innych religii za równie dobre jak nasza. Od czasów chyba już króla Władysława Jagiełły tole-rowaliśmy wśród nas muzułmanów i gotowiśmy czynić tak dalej. Ale to nie znaczy, że uważamy ich religię za równą naszej. Ze wszystkich wiar nasza jest najprawdziwsza. To jest fakt podstawowy.

Czy Europa zdoła się przeciwstawić inwazji islamu? To będzie zależało od tego, czy zdoła się zmobilizować jedyna siła duchowa do tego zdolna – święty Kościół powszechny. Jeżeli przeciwko budowie w Warszawie meczetu musi wy-stępować jakiś Wolniewicz, a nie arcybiskup stolicy, niedo-brze to wróży.

– Istnieje problem imigracji islamistów do Europy Za-chodniej z Afryki, a szczególnie z jej części północnej. Jak można się temu przeciwstawić?

– W Europie Zachodniej jest już za późno. Holendrzy to zrozumieli i masowo emigrują do Kanady i Nowej Zelandii. W Polsce jest jeszcze czas, ale też się kończy.

Page 151: Wolniewicz e Book

151

– Ale jak to zrobić? Do Szwajcarii każdy może wjechać, ale nikt nie może zostać obywatelem, o ile nie zostanie zaak-ceptowany w referendum na poziomie gminnym.

– Ten szwajcarski sposób zdaje mi się niezły.

– Ale my nie mamy możliwości tak skonstruować prawa. Jesteśmy w Unii.

– A co to szkodzi? Idzie inwazja islamu na Europę. Jeżeli ci urzędnicy w Brukseli są za głupi, by to zrozumieć, albo jeżeli co gorsza temu sprzyjają, to musimy pójść własną drogą i postawić swoje bariery.

– Obecnie między Szwajcarią a Libią toczy się spór. Je-den z synów Kadafi ego został aresztowany na moment w Szwajcarii. W odwecie Kadafi rozkazał aresztowanie kilku Szwajcarów. A teraz ogłosił świętą wojnę przeciwko Szwaj-carii. Czy to nie z tego powodu Europa zachowuje się spole-gliwie, aby nie doszło do tego typu sytuacji?

– Cała europejska „tolerancyjność” i „multikulturalizm” bierze się ze zwykłego strachu. Czy oni myślą, że Arabowie tego smrodu z ich portek nie czują?

– Ale jeżeli postawi się ostrą granicę, mur taki jak mię-dzy Izraelem a Palestyną, to nastąpi skrajna polaryzacja.

– Polaryzacja już nastąpiła. Walka toczy się teraz o to, że oni chcą tę bipolaryzację zmienić w unipolaryzację – zielo-na fl aga Proroka ma powiewać wszędzie. I wtedy nie będzie żadnej polaryzacji, to zrozumiała dobrze ta nauczycielka z Michigan.

– Jeżeli zbudujemy mur, pojawi się tendencja, żeby go przekroczyć.

– Mur nie jest rozwiązaniem, tak jak nie była nim linia Maginota. Trzeba iść w bój.

TRZEBA IŚĆ W BÓJ, CZYLI SPRAWA MECZETU

Page 152: Wolniewicz e Book

152

WOLNIEWICZ

– Idąc tym tokiem myślenia, trzeba będzie wyjść naprze-ciw niebezpieczeństwu i atakować.

– Ależ oczywiście! George W. Bush chciał to zrobić, ale jego właśni rodacy go podcięli – jedni z głupoty, drudzy z tchó-rzostwa. Jak się ktoś boi walki, to musi zostać niewolnikiem tych, co się nie boją. Takie jest niezmienne prawo tego świata.

– To jest wołanie o początek rekonkwisty?– Jakiej „rekonkwisty”? Stawiając opór inwazji islamu,

jeden nasz król poległ pod Warną, drugi powstrzymał ją pod Wiedniem. Oni się pchają nad Wisłę, a my ich nie wpusz-czamy – to Pan nazywa „rekonkwistą”?

– A co Pan sądzi o takich krajach islamskich jak Turcja, które przynajmniej w sensie administracyjnym są świeckie?

– Nie wiadomo, jak długo w Turcji utrzyma się przy władzy armia, rzekomo umiarkowanie islamska. Ale tak czy owak, przyjmowanie ich do Unii Europejskiej jest ideą pomyloną. Jedynym spoiwem duchowym, które Unię trzy-ma razem, jest jej dziedzictwo chrześcijańskie. Turcy go nie mają, więc nie tutaj ich miejsce. „Kochajmy się, ale tak z daleka” – jak to wyjaśnił Telimenie pan Tadeusz. Zastana-wiam się na przykład, czy te multikulturalnie oszalałe femi-nistki – jedna oświadczyła niedawno, że marzy się jej War-szawa pełna minaretów, synagog i aśramów – nie widzą, że grozi im nie ksiądz, tylko mufti?

– W jaki sposób państwo ma powstrzymać budowę mecze-tu? Władze Warszawy po prostu określiły warunki zabudowy i wydały pozwolenie na budowę na podstawie przedstawionych dokumentów. Co Pan by poradził władzom Warszawy?

– Gdy idzie najazd, nie czas zastanawiać się nad krucz-kami prawnymi. To nie jest sprawa rangi samorządowej, ta Gronkiewicz nie ma tu nic do gadania. Zgodę na budowę w

Page 153: Wolniewicz e Book

153

Warszawie wielkiego wahabickiego meczetu musiał wyrazić premier, to się nie mogło odbyć bez jego wiedzy i przyzwo-lenia. Winien tego kroku ku islamizacji Polski jest Donald Tusk. Tam były już wcześniej jakieś potajemne konszachty z Arabami – ta sprawa stoczni w Szczecinie na przykład. Czy zgoda na ten meczet nie była tu częścią jakiejś umowy wiązanej? Ciemne to wszystko – i groźne.

– Jak głęboki jest w Polakach sprzeciw wobec budowy meczetów?

– 25 lutego, w trakcie programu TVP Info na ten temat, w nadesłanych do rozgłośni SMS-ach 92% widzów wypo-wiedziało się przeciwko meczetowi. Polacy mają więcej rozumu niż premier, którego sobie wybrali; albo więcej po-czucia narodowego.

– Czemu Polacy nie wyrażają tego w wyborach?– Bo Polska jest już na wpół kolonią. Większość głosuje

tak, jak jej mówią media, a media mówią to, co im każą ich zagraniczni dysponenci, ci nowi kolonizatorzy. Gdy opinia publiczna dojdzie do głosu żywiołowo, jak w tych SMS-ach, okazuje się całkiem rozsądna. Dlatego tak rzadko się ją do głosu dopuszcza.

– Czy są jakieś siły w Brukseli, które mogłyby zrozumieć zagrożenie, przed którym Pan przestrzega?

– W Brukseli nie ma. Byłem i jestem zwolennikiem na-szej obecności w Unii, ale teraz Unię opanowały lewackie kliki – z tym eks-maoistą Barroso na czele – i demokracja idzie w niej za burtę. Doprowadzi to do tego – jak przypusz-czam – że najdalej w ciągu kilkunastu lat Unia się rozleci.

– Tymczasem pozostajemy jednak w unieruchamiającym nas uścisku...

TRZEBA IŚĆ W BÓJ, CZYLI SPRAWA MECZETU

Page 154: Wolniewicz e Book

154

WOLNIEWICZ

– U zapaśników nazywa się to podwójny nelson.

– Czy Europa w konfrontacji z islamem skazana jest na porażkę?

– Bez oparcia w chrześcijaństwie nie ma szans.

– Na co liczą lewacy? Na jakieś specjalne względy isla-mistów?

– Niewykluczone. To byłoby z ich punktu widzenia na-wet racjonalne. Lewactwo widzi, że Europa w konfrontacji z islamem przegrywa, więc chce się swym nowym panom awansem przypodobać. Czy się nie przeliczy, to inna spra-wa, ale mogą tak kombinować, bo dzisiejsi lewacy to tchó-rze.

– Podobną sytuację opisał Zygmunt Krasiński w „Nie-Boskiej Komedii”. Część arystokracji z Okopów Świętej Trójcy układała się z rewolucjonistami, licząc na ulgowe warunki, ale skończyli na szubienicy.

– Lewaków pewnie też to czeka, a ich feministki będą rodziły po piętnaścioro dzieci. Dziś tego nie rozumieją, bo pośród wielu ujemnych cech lewactwa najbardziej wydatną jest głupota.

– Co Pan Profesor proponuje?– Cóż ja mogę proponować? Trzeba wspierać Kościół.

Problem jednak w tym, że tendencje lewoskrętne są obec-ne także w samym Kościele. Czy Kościół zdoła je w sobie odwrócić? Nie wiem. Znak do działania dawali obaj ostatni papieże, ale skłonność wśród duchowieństwa, by ujmować Kościół jako stowarzyszenie miłośników świętego spokoju, jest bardzo silna. A to nie jest ujęcie dobre na konfrontację z wojującym islamem.

Page 155: Wolniewicz e Book

155

ROZDZIAŁ VII

Polska w rękach PO

– Z tym ostatnim rozdziałem czekaliśmy do wyborów prezydenckich. Zwyciężył Bronisław Komorowski. Jak Pan sądzi, może nie będzie aż tak źle, bo Komorowski przyznaje się jednak do wartości konserwatywnych, choć dość specy-fi cznie je pojmuje?

O jakich „wartościach konserwatywnych” Pan mówi? Nie ma wartości, które byłyby jakoś specjalnie „konser-watywne”, więc nie wiem, do jakich miałby się tu Komo-rowski „przyznawać”. Kim zaś jest, to pokazał, podpisując 18 czerwca 2010 roku tę lewacką ustawę „przeciwko prze-mocy w rodzinie”. Rodzina stanowi fundament wszelkiego człowieczeństwa, a ta ustawa prosto w nią godzi. Tego pod-pisu nie zapomnimy Komorowskiemu do śmierci.

Do naszego nowego prezydenta nie mam za grosz zaufa-nia ani jako do funkcjonariusza państwowego, ani jako do człowieka. Nie będzie on realizował żadnej „swojej” polityki, tylko tę Tuska i S-ki. Ta zaś polega na całkowitej uległości wobec władz Unii Europejskiej i panującego tam libertyń-skiego lewactwa. Polacy sami takie kierownictwo państwowe

Page 156: Wolniewicz e Book

156

WOLNIEWICZ

wybrali: jak sobie posłali, tak się wyśpią. Mój fryzjer mawia: „Chcą być w Europie za parobków i służące, to będą”. Na to się im zdadzą te ich „studia” i doktoraty wszelkich nauk.

– Czy gdyby jednak te wybory wygrał Jarosław Kaczyń-ski to różnica byłaby rzeczywiście taka duża?

Myślę, że różnica byłaby nie tylko duża, lecz i zasadni-cza. Do Jarosława Kaczyńskiego nie mam żadnego nabo-żeństwa i nieraz to publicznie wyrażałem; co miano mi za złe. Trzeba jednak docenić jego zasługę dla kraju. W całym powojennym 65-leciu mieliśmy w Polsce tylko trzy rządy, które stały na własnych polskich nogach, nie były z obce-go nadania: rząd Władysława Gomułki, rząd Jana Olszew-skiego i rząd Jarosława Kaczyńskiego. Cokolwiek by o tym ostatnim powiedzieć krytycznie, podjął on trzy olbrzymie sprawy. Wstrzymał tzw. „prywatyzację” przedsiębiorstw państwowych, czyli chaotycznie rabunkową wyprzedaż ma-jątku narodowego obcokrajowcom, przekształcającą Polskę w nowy rodzaj k o l o n i i , a jej mieszkańców w białych Mu-rzynów. Podjął też na serio walkę z korupcją, z tym rakiem, który toczy i rozkłada cały nasz aparat państwowy. Próbo-wał wreszcie – pierwszy od czterdziestu lat! – przywrócić w szkole autorytet nauczyciela i dyscyplinę ucznia. Głów-nym zadaniem Tuska i S-ki było czym prędzej wszystko to rozwalić; co uczynili. Rząd Jarosława Kaczyńskiego był rządem polskim, rząd Donalda Tuska jest rządem unijnym, ekspozyturą Unii. Ta zasadnicza różnica dotyczy również stanowiska prezydenta: Kaczyński byłby polskim prezyden-tem, Komorowski będzie namiestnikiem Unii.

– Wielu komentatorów wskazuje jednak także na pozy-tywy wynikłe z nowej sytuacji – premier Donald Tusk nie będzie miał teraz związanych rąk przez prezydenta i będzie mógł reformować kraj.

Page 157: Wolniewicz e Book

157

– Gdzie Pan widzi w tej nowej sytuacji jakieś „pozyty-wy”? To, że prezydent niczego teraz premierowi nie zatrzy-ma – chyba że na pokaz, ku uciesze gawiedzi – to znaczy jedynie, że unijne machinacje Tuska i S-ki pójdą już na całe-go. Minister Grad nie będzie miał trudności z wyprzedaniem nas do reszty. (Słyszę, że sprzedał właśnie Chińczykom hutę Stalowa Wola.) Minister Katarzyna Hall – z lewacką dezor-ganizacją szkoły; minister Kudrycka – z demontażem uni-wersyteckiej autonomii; a cały rząd – z przerabianiem nas na modłę hiszpańską, pod „europejski” gust.

Wracając jeszcze do wyboru Komorowskiego: nie rozu-miem, jak można było wybrać na prezydenta kogoś, kto po-parł działania niszczące infrastrukturę moralną narodu. Pod pozorem „troski o dobro dziecka” nowa ustawa rodzinna w dobro to uderza, ograniczając władzę rodzicielską na rzecz urzędniczej. Aparat państwowy może bowiem zrobić coś dla dziecka tylko wraz z rodziną i poprzez nią; nigdy poza nią, ani tym bardziej przeciw niej. Komorowski tę złowro-gą ustawę podpisał, zamiast ją zawetować. Czemu to zro-bił? Albo sam jest lewak, na co wskazywałyby jego stare związki z Unią Wolności, albo chciał się jakimś lewakom przypodobać, krajowym lub zagranicznym. Jedno i drugie dyskwalifi kowało go jako kandydata na prezydenta.

– Szefowa sztabu Jarosława Kaczyńskiego, Joanna Kluzik-Rostkowska, głosowała za tą ustawą, więc postawy Kaczyń-skiego wcale nie byłbym taki pewien.

– Wiedziałem, że ta Kluzik-Rostkowska jest lewoskręt-na. Nie wiedziałem natomiast – i nigdy bym nie przypusz-czał – że jako posłanka PiS mogła głosować za ową antyna-rodową ustawą. Gdybym był wiedział, nie głosowałbym na Kaczyńskiego: wrzuciłbym do urny pustą kartkę.

Mniejsza zresztą o Kaczyńskiego i PiS: dziś są, jutro ich nie będzie, podobnie jak Tuska i S-ki. Bardziej niepokojący

POLSKA W RĘKACH PO

Page 158: Wolniewicz e Book

158

WOLNIEWICZ

jest fakt, że wobec ustawy, która tak zasadniczo zmienia na gorsze sytuację prawną polskiej rodziny, nie zdobyli się na stanowczy sprzeciw biskupi. Czy Episkopat jako ciało zbio-rowe sam jest już lewoskrętny, czy tylko przez rozpasane lewactwo tak onieśmielony? Skoro zaś w sprawie tak dla Kościoła i narodu doniosłej biskupi nic praktycznie nie zro-bili, to może nie trzeba się dziwić, że nie zrobił tego za nich naród, od lat systematycznie tumaniony przez lewoskrętne media i ich usłużnych najmitów.

Czego zaś można się teraz spodziewać po rządzie Tuska, to już pokazał: na zewnątrz usilnego zabiegania o poparcie ze strony europejskiego lewactwa, a na wewnątrz osłaniania skorumpowanego aparatu państwowego. Niedawno za zgo-dą władz odbył się w Warszawie zlot zboczeńców i zbocze-nic z całej Europy zwany „europaradą”. Sam w sobie byłby tylko niesmacznym idiotyzmem, gdyby nie zła wola, która spoza niego wyzierała. Pokazywało ją prowokacyjne hasło, pod jakim tę „paradę” zwołano: „Nie lękajcie się!”. Sprofa-nowano w ten sposób słowa dla wielu z nas podwójnie czci-godne: w czasach komuny wypowiedział je Jan Paweł II do nas Polaków, powtarzając nimi to samo, co dwa tysiące lat wcześniej powiedział Jezus do swoich apostołów. Czemu się na tak grubą prowokację zgodzono?

A co do korupcji, to wszystko pokazało nam potrakto-wanie przez Tuska tzw. „afery hazardowej”, która obnażyła przerażającą korupcję w najwyższych kołach państwowych. Tusk podjął działania – ale nie przeciwko sprzedajnym dy-gnitarzom, tylko przeciwko temu, kto ich sprzedajność wy-krył: Mariuszowi Kamińskiemu, szefowi Centralnego Biura Antykorupcyjnego: najpierw zwalniając go ze stanowiska, a zaraz potem wytaczając przeciw niemu jakieś sfabrykowa-ne ad hoc postępowanie karne. Nie, po rządach Tuska i S-ki nie spodziewam się dla Polski niczego dobrego.

Page 159: Wolniewicz e Book

159

– Może jednak, jeśli chodzi o paradę homoseksualistów, to Donald Tusk znalazł się w takiej sytuacji, że wobec obowiązu-jącego u nas unijnego prawa nie posiada władztwa by takiej parady zabronić. Jest prawo do zgromadzeń, wolność mani-festowania i Tusk musi to zaakceptować czy chce czy nie.

A nieprawda. Gdyby chodziło o jakąś „paradę” prowoka-cyjnie antyislamską czy antyżydowską, to by jej zabronio-no natychmiast, na żadne „prawo unijne” się nie oglądając. Tylko chrześcijaństwo jest w Unii wolną zwierzyną, na któ-ra poluje kto chce i jak chce. Biskupi zaś i tutaj milczą.

– Zajmijmy się teraz przez chwilę tragedią smoleńską. Jak Pan sądzi, to był po prostu wypadek, czy jednak, jak sądzą niektórzy, mamy do czynienia z zamachem?

Katastrofą pod Smoleńskiem nie ma się co zajmować, bo to efekt polskiego bałaganu plus próby zwalania winy na innych, w tym wypadku na Rosjan lub pilota.

– Czyli tu się Pan wyjątkowo zgadza z Włodzimierzem Bukowskim, który także wątpi w zamach. Twierdzi, że ten wypadek do efekt bałaganu, tyle, że rosyjskiego?

Bukowski to dla mnie niejasna fi gura. Na czyją korzyść pracuje, tego nie wiem, ale na pewno na korzyść kogoś, komu zależy, by stosunki między Polską a Rosją się nie poprawiły. Stale próbuje nas przeciwko Rosjanom podszczuwać, mnie na to nie nabierze. Przyczyną katastrofy była moim zdaniem jakaś presja na pilota, by mimo mgły jednak lądować.

– Jednak z zapisów czarnych skrzynek nic takiego nie wynika.

A czy te czarne skrzynki dają pełny obraz sytuacji? Lotnisko informuje pilota, że widoczność jest zła, i predłagajet lądować w Mińsku lub Witebsku, ewentual-nie w Moskwie. (Czasownik predłagajet znaczy tutaj „za-

POLSKA W RĘKACH PO

Page 160: Wolniewicz e Book

160

WOLNIEWICZ

leca”, a nie jak błędnie u nas tłumaczono „proponuje”.) Czemu więc pilot nie stosuje się do tego rozsądnego za-lecenia? Bo w jego kabinie siedzi mu na karku dowódca lotnictwa, który nie wiadomo czego tam w tym momencie szuka. Sama jego obecność, choćby nawet bezsłowna, jest już potężną presją na pilota – i go rozprasza w chwili, która wymaga od niego maksimum koncentracji. Błędem pilota było jedynie, że nie zdobył się na to, by temu dowódcy i wszystkim, co za nim stali, powiedzieć w tym momencie: „Odwalcie się; póki jesteśmy w powietrzu, tylko ja tutaj dowodzę!”. Przypłacił to życiem, ale to nie powód, by cu-dze winy zwalać teraz na niego.

– A co Pan sądzi o tej teorii, że przyczyną katastrofy było przepadnięcie samolotu wynikłe z nieprawidłowej komendy systemu TAWS?

W żadne techniczne szczegóły katastrofy wchodzić nie będę, bo ani się na nich nie znam, ani nie mają tu wiele do rzeczy. Służą jedynie mąceniu w głowach, i to od miesię-cy. Przyczyna katastrofy była nie techniczna, lecz moralna: była nią decyzja, by wbrew zaleceniu z lotniska w Smoleń-sku podjąć ryzykowną próbę lądowania przy niedostatecz-nej widoczności. Jestem absolutnie przekonany, że pilot nie podejmował tej decyzji na własną rękę. Reszta niech będzie milczeniem.

– Podsumowując: wszelkie formy wyjaśnień „spisko-wych” odrzuca Pan zdecydowanie.

Gadaninę o „zamachu” i „poległych” odrzucam jako nie-dorzeczną, nie mówiąc o świętokradczym „Katyniu 2010”. Sprawę od początku sztucznie mącono i rozdmuchiwano, nie jest mi tylko jasne po co.

– Wokół prezydenta Komorowskiego pojawiło się połą-

Page 161: Wolniewicz e Book

161

czenie byłej Unii Wolności i Lecha Wałęsy. Na wieczorze wyborczym Tadeusz Mazowiecki pokazał palcami znak „V”. Czy nie sądzi Pan, że to jest symboliczny sojusz najgorszych sił II RP?

Ten znak „V” pokazywany przy byle okazji to też pro-fanacja i przejaw ogólnej deprecjacji wszelkich symboli – wbrew Drugiemu Przykazaniu. Pierwszy raz pokazał ten znak Churchill w 1940 roku po upadku Francji, gdy Wiel-ka Brytania stanęła samotnie do walki z potęgą III Rzeszy. Wtedy była w nim wielkość Anglii i niezłomna odwaga. Pokazywanie go dziś jest już tylko komedianctwem. A co sądzę o Tusku jako premierze i Komorowskim jako prezy-dencie, już powiedziałem.

– Jak Pan sądzi Bronisław Komorowski będzie prezyden-tem przez 5 czy przez 10 lat?

Rozróżniam dwie kategorie polityków: mężów stanu i politycznych kombinatorów. Nad przyszłością pierwszych warto się zastanawiać, nad drugich moim zdaniem nie. Spłyną jak pomyje.

POLSKA W RĘKACH PO

Page 162: Wolniewicz e Book

162

WOLNIEWICZ

ROZDZIAŁ VIII

Prowokacja wybuchu

– Jak Pan ocenia wydarzenia związane z krzyżem z Kra-kowskiego Przedmieścia?

– Najprościej będzie powtórzyć, co napisałem w liście do dziennika „Rzeczpospolita”, tam nie opublikowanym. Krzyż na Krakowskim jest ważniejszy, niż się zdaje. Stanowi cząst-kę rosnącego sprzeciwu wobec zamachów na ten znak ze strony europejskiego bezbożnictwa. Maskuje się je chytrze jako „obronę neutralności światopoglądowej państwa”. Nie myśmy w Europie walkę wokół krzyża wszczęli.

Odnoszę w ogóle wrażenie, że rząd i prezydent chcą sprowokować na tym tle wybuch społeczny, żeby pokazać Europie, że to oni jedni bronią w Polsce „europejskich war-tości” przed tubylczą tłuszczą; podobnie jak 64 lata temu w Kielcach „bronili” ówcześni ich poprzednicy.

Redaktor Paweł Lisicki nie uznał tych uwag za warte pu-blikacji. Albo mu nie dano.

– A jak Pan postrzega postawę hierarchów Kościoła wo-bec krzyża z Krakowskiego Przedmieścia?

Page 163: Wolniewicz e Book

163

– Postawę Kościoła w sporze wokół krzyża na Krakow-skim postrzegam niedobrze. Zamiast zdecydowanie wes-przeć jego obrońców, biskupi grają na czas, czyli faktycznie przeciw nim. Ci ludzie tam pokazują – może niezbyt zręcz-nie, ale ofi arnie – że lewacki atak na symbole chrześcijań-stwa trafi a na odpór. A biskupi oświadczają, że ten krzyż to nie ich sprawa. Podobnie było z protestem przeciwko bu-dowie w Warszawie wielkiego meczetu, podobnie z ustawą antyrodzinną, przepchniętą w Sejmie przez bezideową sitwę Tuska zblokowaną z pogrobowcami komuny. Postawa bi-skupów zdaje mi się tutaj wręcz gorsząca – o wiele bardziej niż zdarzające się tam czasem skandale seksualne.

Sprawa tego krzyża to nie tylko sprawa upamiętnienia katastrofy smoleńskiej i jej ofi ar. To front walki o miejsce krzyża w cywilizacji Zachodu, malutki jego odcinek – i ci na Krakowskim to czują; może niejasno, ale czują. A bisku-pi jakby nie czuli.

– Co dałaby wspólna walka o krzyż?– Zwycięstwo, rzecz jasna. Tusk i jego sitwa to lawiran-

ci. To ich krycie się za jakimiś „rzecznikami kancelarii”, ukradkowe przyczepianie jakichś tabliczek, wysyłanie mło-dzieżowych bojówek, chronienie pałacu prezydenta przed tą grupką ludzi jakimiś zasiekami i umocnieniami – cała ta farsa pokazuje, kim oni są.

I że brak im dobrej woli. Gdyby była, sprawę załatwić można było w kwadrans. Starczyłoby, gdyby prezydent wy-szedł do tych ludzi pod krzyż i powiedział np. tak: „Oświad-czam wam, że dopóki rząd nie wyjaśni katastrofy jak nale-ży, krzyż będzie tu stał. A potem spotkamy się tutaj znowu i pomyślimy razem, co dalej”. I byłoby po sprawie. Ludzie zrozumieliby, że podchodzi się do nich rzetelnie – a nie jak z tymi oszukańczo uroczystymi „przenosinami”.

Gdyby Tusk i spółka zobaczyli, że biskupi swoich wier-

Page 164: Wolniewicz e Book

164

WOLNIEWICZ

nych pod krzyżem nie opuszczą, skapitulowaliby natych-miast.

– Jakie przekonania udałoby się uratować w Pola-kach dzięki postawie prezydenta, który taką deklarację by wygłosił?

– Wzbudziłoby to w Polakach nadzieję, że mają wreszcie prezydenta zdolnego przewodzić. I takiego, któremu można zaufać. Ale tak się nie stało.

– Dlaczego?– Bo po pierwsze – nie ma zdolności przywódczych.

A po drugie – strach narazić się europejskim lewakom. Woj-nę o krzyże rozpętano we Włoszech, Francji, Hiszpanii – nie w Polsce. Rząd i prezydent są całkowicie uzależnieni od Brukseli i dominujących tam lewaków.

– W jakim celu prezydent i premier, a także politycy PO wpisywali w swoich programach przywiązanie do wartości chrześcijańskich? Dziś, kiedy mogą wykazać się tym przy-wiązaniem, rezygnują z takiej postawy.

– Dziwne pytanie. Do wyborczej gadaniny i jej „progra-mów” nie należy przywiązywać najmniejszej wagi. A do ja-kich wartości są przywiązani, to pokazują te zasieki przed pałacem prezydenta.

– Jak ta sprawa się skończy? Czego ci ludzie stojący na Krakowskim Przedmieściu mogą oczekiwać?

– Ludzi, którzy tam stoją – i miliony, co duchem są z nimi – chce się złamać. Rząd liczy na ciche poparcie bi-skupów i przy takim poparciu tę rundę wygra – ale tylko na punkty. Będzie to jednak pyrrusowe zwycięstwo. Rząd i prezydent stanęli tu przeciw wielkiemu odłamowi własnego narodu, a po stronie międzynarodowego lewactwa – równie

Page 165: Wolniewicz e Book

165

niemal sfanatyzowanego jak Al-Qaida, tylko w odróżnieniu od niej bojaźliwego. Tego im nie zapomnimy.

– Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Rafał Pazio

Page 166: Wolniewicz e Book

166

WOLNIEWICZ

Page 167: Wolniewicz e Book

167

ANEKS

Page 168: Wolniewicz e Book

168

WOLNIEWICZ

Po pielgrzymce Ojca Świętego

Benedykta XVI do Ziemi Świętej

Zacznijmy z daleka. Blisko pół wieku temu zebrał się w Watykanie sobór, Vaticanum II (1962-1965).

Ogłosił on cztery wielkie konstytucje („O liturgii”, „O Kościele”, „O Objawieniu Bożym” i „O Kościele w świecie współczesnym”). Wydał ponadto dziewięć ważnych dekretów oraz trzy deklaracje, a wśród nich słynną deklarację „Nostra aetate” (1965) o stosunku kościoła do judaizmu.

Do dziś trwa w Kościele spór, jak nauki tego soboru rozumieć, w jakim duchu je wykładać. Wyłoniły się dwie sprzeczne tendencje interpretacyjne; nazwijmy je umownie „lewoskrętną” i „prawoskretną”. Przy interpretacji „lewo-skrętnej” nauki soboru rozumie się rozlewnie i jak najsze-rzej – maksymalistycznie. Z takiej interpretacji zrodziła się np. tzw. teologia wyzwolenia. Z niej też biorą się ponawiane wciąż próby przemianowania chrześcijaństwa na jakieś uro-jone „judeochrześcijaństwo”. Natomiast przy interpretacji prawoskrętnej nauki te wykłada się powściągliwie i ostroż-nie – minimalistycznie.

Przez kilkanaście lat, aż do pontyfi katu Jana Pawła II, przeważała w Kościele interpretacja „lewoskrętna”. I nadal

Page 169: Wolniewicz e Book

169

stanowi tam nurt potężny, bo współbrzmiący z ideologią le-wackiego „humanizmu” – tą, której najświeższym triumfem był wybór Baracka Obamy na prezydenta Stanów Zjedno-czonych. Z perspektywy „prawoskrętnej” przedstawia się ona jako zgubna – i to niezależnie od najlepszych czasem chęci i zamiarów jej orędowników.

Weźmy przykład – drobny a wyrazisty. W soborze uczestniczył w roli „adiutora”, czyli doradcy, prof. Stefan Świeżawski – znany rzecznik tomizmu i gorący zwolennik soboru, dziś już nieżyjący. Słyszałem kiedyś w radiu jego wypowiedź o soborze, w której oświadczył krótko i dobit-nie: „Dla mnie nauki soboru streszczają się w trzech hasłach: otwarcie, ekumenizm, dialog”. Gdy słowa te przytoczyłem jednemu z moich dawnych słuchaczy, dziś też już profeso-rowi, rzekł: „To jest logika rozkładu”. I miał rację. Owe trzy hasła to jest „lewoskrętne” rozumienie soboru in nuce, w pi-gułce. Bo zważmy, czym one się okazały nie w pobożnych życzeniach, lecz w realiach dzisiejszego świata, i jak przy-jęła je druga strona, którą miały zjednywać. Przyjęła je tak: głoszą „otwartość”, czyli są zagubieni; deklarują „ekume-nizm”, czyli chwytają się brzytwy; dążą do „dialogu”, czyli są w strachu. Przykładem posoborowego zagubienia może być chociażby niedawny głośny pomysł benedyktynów z Tyńca. By podreperować swą nadwątloną wiarę, sprowadzi-li sobie z Tybetu jakichś tamtejszych mnichów, żeby uczyli ich medytacji z pomocą buddyjskiej „mandali”.

W ujęciu „prawoskrętnym” nauki soboru brzmią całkiem inaczej niż hasła Świeżawskiego: nie „otwarcie” na prze-ciwnika, tylko odpór jemu dany; nie synkretyczny „ekume-nizm” bratający się z każdym, jak choćby ci mnisi tybetań-scy, tylko uporczywa ewangelizacja, świadoma wyższości własnych nauk; i nie „dialog”, próbujący potokami słów za-sypać dzielące ludzi przepaście, „zagadać je”, tylko wiara w siebie i słuszność swojej sprawy.

PO PIELGRZYMCE OJCA ŚWIĘTEGO

Page 170: Wolniewicz e Book

170

WOLNIEWICZ

Żywym komentarzem do nauk soboru, zwłaszcza do owej deklaracji „Nostra aetate” (po polsku: „W naszym stuleciu”) była pielgrzymka Ojca Św. Benedykta XVI do Ziemi Świę-tej. Komentarz ten wielu bardzo się nie spodobał. Dlaczego? W Palestynie Benedykt XVI wystąpił w całym dostojeństwie swego Piotrowego urzędu, jako wyznawca i opiekun wiary pośród innych wiar najprawdziwszej (to ostatnie powiedział jasno osiem lat temu w wygłoszonym pod egidą Jana Pawła II dokumencie „Dominus Iesus”, który wielu wtedy wzbu-rzył.) Nikogo też w Palestynie nie przepraszał – ani w imieniu św. Kościoła powszechnego, ani w swoim własnym.

Tymczasem nie tego tam od niego oczekiwano, na coś in-nego liczono. Na co właściwie? Otóż liczono, że na oczach świata Ojciec Święty dokona aktu samoponiżenia siebie i całego Kościoła wobec narodu żydowskiego: że padnie tam na kolana – jak w 1970 roku kanclerz Niemiec Willi Brandt przed pomnikiem powstańców getta w Warszawie. Rachu-by te opierano na jego niemieckiej narodowości i na mło-dzieńczej przynależności do Hitlerjugend, tego narodowo-socjalistycznego Komsomołu czy ZMP. Próbowano go tym nawet niedwuznacznie szantażować, bo pole do szantażu otwierało się znakomite.

Przykładem może być p. Szewach Weiss. Oto co ta zna-na osobistość pozwoliła sobie napisać w przeddzień wizyty Ojca Świętego w instytucie Yad Vashem („Rzeczpospolita”, 12 maja 2009 r.):

Gdy Benedykt XVI przybędzie do Yad Vashem, wyobrażam sobie, że będzie czuł osobistą odpowiedzialność za to, iż w czasach, kiedy mordowano ludzi (...), on był po drugiej stronie. Mowa, którą tam wygłosi, z jego punktu widzenia powinna być najważniejszą przemo-wą w życiu. Czekamy na to.

Od obecnego papieża, człowieka, który pochodzi z Niemiec i którego życiorys zawiera także rys tragiczny (...), oczekujemy

Page 171: Wolniewicz e Book

171

zrozumienia dla naszej pamięci i naszej otwartej rany. Oczekuje-my spontanicznego poparcia, bez wahania, do końca. (...) Wizyta Benedykta XVI w Izraelu będzie testem dla niego samego i dla Kościoła katolickiego.

Jakiż to rys tragiczny? Czy ten, że Józef Ratzinger urodził się Niemcem? Czy też ten, że jako 14-letni chłopiec wstąpił do Hitlerjugend – można rzec, „przymusowo-dobrowolnie”, bo pod przemożną presją środowiska i swej grupy rówieśniczej, żadnym się zresztą tam potem zapałem nie wyróżniając? Albo może ten, że w 1944 roku jako 17-letni młodzieniec został, jak inni jego rówieśnicy, wcielony do obsługi dział przeciw-lotniczych? Co miał wtedy, według Szewacha Weissa, zrobić – zdezerterować? To, poza wszystkim innym, przy schwytaniu oznaczało kulę w łeb. Czy Szewach Weiss tego nie rozumie?

Rozumie, ale podstępnie rzuca mętną insynuację „tra-gicznego rysu w życiorysie” Benedykta XVI, sugerując, że ciąży na nim wobec Żydów jakiś szczególny obowiązek tro-ski o ich wciąż „otwarte rany”.

Taka była uwertura do wizyty. Uwerturę tę Ojciec Świę-ty – i to było wspaniałe – po prostu zignorował.

Mówił nie to, do czego chciano go przymusić, lecz to, co sam uznał za słuszne – i co było słuszne! W Palestynie Benedykt XVI głosił pokój ludziom dobrej woli, mówiąc np. muzułmanom o godności kobiety, tak u nich postpono-wanej: że kobieta to jest „centrum rodziny”; jej oś główna, wokół której każda rodzina wszędzie się kręci.

Izraelczykom postawa Ojca Świętego bardzo się nie po-dobała. Oto parę ich autentycznych reakcji, z których widać wyraźnie, że czegoś innego oczekiwali.

Zaraz po wizycie Ojca Świętego w instytucie pamięci Yad Vashem szef rady tego instytutu, rabin Izrael Meir Lau, oświadczył publicznie („Rz”, 12 maja 2009 r.): „Papież stra-cił szansę, żeby powiedzieć »przepraszam«”.

PO PIELGRZYMCE OJCA ŚWIĘTEGO

Page 172: Wolniewicz e Book

172

WOLNIEWICZ

A tuż potem przewodniczący Knesetu, Reuven Rivin, a więc druga osoba w państwie, oznajmił („Rz”, 12 maja 2009 r., artykuł T. Terlikowskiego):

Wszystko, czegośmy się obawiali, spełniło się. Przyszedłem do Miejsca Pamięci jako Żyd, mając nadzieje na usłyszenie prze-prosin i prośbę o przebaczenie od tych, co naszą tragedię spo-wodowali, a wśród nich od Niemców i od Kościoła. Jednakże, ku mojemu zaskoczeniu, niczego takiego nie usłyszałem.

Przewodniczący Knesetu Rivin jest, jak widać, oburzo-ny, że Ojciec Święty przed nim i jego pobratymcami się nie ukorzył i nie uznał, że to Kościół spowodował zagładę Ży-dów, a jako papież-Niemiec w szczególności.

Tak było w Izraelu; u nas nie inaczej. Oto co rzekł o wi-zycie znany działacz żydowski Stanisław Krajewski („Rz”, 13 maja 2009 r.):

Nie chodzi o przepraszanie, lecz o zobaczenie roli ludzi i nauczania Kościoła w procesie prowadzącym do Zagłady i w samym jej mechanizmie, o jego zrozumienie. Papież, mimo potę-pienia Holokaustu, twierdzi, że Kościół nie jest w żaden sposób winny tej zbrodni. (...) Pewne słowa niełatwo wypowiedzieć.

A prof. Ireneusz Krzemiński, od dawna robiący karierę na tropieniu „polskiego antysemityzmu” i sam też z Jakubo-wego rodu, powiada już wprost („Rz”, jw.):

Cała kultura chrześcijańska była przesiąknięta antysemityzmem. (...) To było przygotowanie gruntu, który wykorzystał nazistowski niemiecki totalitaryzm. Przeprosiny są więc całkowicie zrozumiałym oczekiwaniem narodu żydowskiego.

Komentator zaś „Gazety Wyborczej” (16-17 maja 2009 r.)

Page 173: Wolniewicz e Book

173

Jan Turnau, sam deklarujący się jako katolik, tak wyraził swoje niezadowolenie zachowaniem papieża:

Gdy pielgrzymka się rozpoczęła, napisałem, że (papież) powinien uklęknąć przed Ścianą Płaczu. Nie ukląkł. (...) Stało się niedobrze. I na-wet gdyby (...) była kościelna prośba o przebaczenie, byłoby to, moim zdaniem, za mało. (...) Mojemu Kościołowi wciąż brak dostatecznej pokory, u obecnego papieża widzę za dużo kościelnej dumy.

Nie będę tych wypowiedzi szerzej omawiał, choć uwag ciśnie się moc. Ów napastliwy ton mówi w nich sam za sie-bie. Przytoczę za to jeszcze jedną, zagraniczną, bo jaśniej niż tamte pokazuje, o co w tych pretensjach do Ojca Świętego naprawdę chodziło i chodzi (niektórzy sądzą, że tylko o pie-niądze, ale nie mają racji; o nie wprawdzie też, ale wzgląd ekonomiczny jest drugorzędny wobec politycznego, a może lepiej: ideologicznego, bo ideologia jest tu bazą duchową po-lityki, jej siłą napędową). Otóż o pielgrzymce papieża wy-powiedział się też jakiś prof. Robert Wistrich, również He-brajczyk i członek jakiejś „Międzynarodowej Katolicko-Ży-dowskiej Komisji Historycznej”, która – jak czytam – „bada sprawę Piusa XII”. Odniósł się on do tego, że odwiedzając Yad Vashem, Ojciec Święty ominął salę z tablicą szkalują-cą pamięć Piusa XII. Wistrich w związku z tym oświadczył („Rz”, 12 maja 2009 r.):

To niepotrzebna demonstracja, nie pomoże dialogowi. Brak potę-pienia przez Piusa XII ludobójczych działań Trzeciej Rzeszy to fakt.

A następnie dodał coś, co częściowo powtórzył za nim potem półgębkiem ten Krzemiński:

Podobnie jak wielu innym żydowskim naukowcom blisko mi do poglądu, że Holokaust był niejako konsekwencją chrześcijańskiego

PO PIELGRZYMCE OJCA ŚWIĘTEGO

Page 174: Wolniewicz e Book

174

WOLNIEWICZ

antyjudaizmu. Gdyby nie długa tradycja chrześcijańskiej niechęci do Żydów, ideologia Hitlera nie padłaby na tak podatny grunt.

I teraz wszystko jest już jasne. W istocie stronie żydow-skiej nie chodzi ani o to papieskie przepraszanie, ani o słyn-ną wypowiedź biskupa Williamsona, ani o postawę Piusa XII w czasie wojny, ani o te czy inne formuły mszy trydenc-kiej. Pretensje o to są jedynie środkiem do pewnego celu naczelnego. Ten zaś jest taki: papież ma uznać – publicznie, bez ogródek i raz na zawsze – że głównym winowajcą za-głady europejskich Żydów jest chrześcijaństwo, a Kościół katolicki w pierwszym rzędzie. Nic mniejszego roszczeń żydowskich wobec Kościoła nie uciszy, choć wszelkie ustępstwa i koncesje będą skrzętnie kasowane, jednak bez cienia wdzięczności – po prostu jako zwrot dawno zaległe-go długu.

Jest oczywiste, że gdyby któryś z papieży na owo naczelne żądanie przystał i je spełnił, oznaczałoby to koniec Kościoła. Chyba więc o to właśnie chodzi: Kościół jest widziany jako zawalidroga. Na razie jednak to, czego nie można zrobić za jednym zamachem, robi się po kawałku, jak np. w sprawie o wiele drobniejszej – roszczeń fi nansowych wobec Polski.

Na temat owych roszczeń wypowiedział się niecały rok temu w dzienniku „Rzeczpospolita” tenże Szewach Weiss. Brzmiało to mniej więcej tak (ale cyfry są ścisłe): należałoby się im od Polski co najmniej 60 miliardów dolarów odszko-dowań, ale rozumieją nasze trudności i są gotowi poprzestać na 30 miliardach. Co więcej – mówił Weiss – mają dla nas propozycję jeszcze korzystniejszą: 5 miliardów wypłacimy im od ręki gotówką, a resztę wezmą w obligacjach państwo-wych, których wykup rozłożą nam na 10 lat, może nawet na 20 (nie wiadomo zresztą, czy rząd Tuska planu tego po kry-jomu przed narodem nie realizuje, bo jakaś dziwnie głucha zapadła w tej głośnej sprawie cisza).

Page 175: Wolniewicz e Book

175

Podobną taktykę widać również w tamtej sprawie wiel-kiej – roli i miejsca Kościoła w cywilizacji Zachodu. Tam też rzecz da się rozłożyć na raty: na razie można poprzestać na drobnych zmianach katolickiej liturgii, wymusić wyklę-cie pewnego biskupa i zdezawuować Piusa XII, postawić papieża na klęczki w Instytucie Pamięci. A potem się zoba-czy, co dalej.

Tym razem popełnili jednak błąd, krytykując tak bezce-remonialnie postawę papieża. Odsłonili bowiem przez to swój daleki cel strategiczny, jak chociażby w wypowiedzi głównego rabina Ściany Płaczu, Samuela Rabinowicza, któ-ry po nawiedzeniu jej przez papieża wyraził się tak („Rz”, 13 maja 2009 r.):

Jego postawa jest rozczarowująca. Spodziewaliśmy się bar-dziej zdecydowanych deklaracji. Papież zaprzepaścił szansę na wyjaśnienie wszystkich nieporozumień (...) – szansę na to, by podążyć śladem swojego poprzednika, Jana Pawła II, i wyrazić skruchę za grzechy, jakie katolicy popełnili wobec żydów.

To był błąd, bo celów strategicznych się nie ujawnia; ale wnet się zrefl ektowali. „Chyba przeholowaliśmy” – napisał najpoczytniejszy podobno w Izraelu dziennik „Yediot Achro-not” („GW”, 16-17 maja 2009 r.), a prezydent Szymon Peres pospieszył na lotnisko żegnać papieża wyrazami swej wielkiej satysfakcji z jego wizyty. Ale szydło wyszło z worka i żadnymi spóźnionymi uprzejmościami cofnąć tego już się nie da.

Ogólnie wniosek mój z przebiegu omawianej pielgrzym-ki jest taki. Jan Paweł II wierzył, że pojednanie Kościoła z judaizmem jest możliwe; że druga strona pragnie go równie szczerze jak on sam. Czas pokazał, że tak nie jest. I jego na-stępca to sobie uświadomił. Chętnie by pewnie powiedział w tym Yad Vashem o wiele więcej – ale przecież nie wtedy, gdy czuje dwuznaczność podejścia drugiej strony: te niestosowne

PO PIELGRZYMCE OJCA ŚWIĘTEGO

Page 176: Wolniewicz e Book

176

WOLNIEWICZ

podpowiedzi i nachalne naciski, jakby był jakąś kukiełką, któ-ra ma odegrać przedstawienie pod gust miejscowej publiki. Uderzało mnie, że podczas tej pielgrzymki palestyńscy Ara-bowie zachowywali się wobec papieża nierównie taktowniej niż Żydzi; że umieli uszanować jego urząd i wiarę. Pierwszy raz w życiu poczułem do nich pewną sympatię.

Zauważmy ponadto, jak usilnie strona żydowska usiłuje przeciwstawić sobie oba pontyfi katy – niedobrego Bene-dykta XVI dobremu Janowi Pawłowi II. Do tego drugiego zapałała teraz miłością, jakiej za Jego życia nie było widać. Przeciwnie – pamiętamy dobrze i nie zapomnimy nigdy tych bezczelnych słów, które Jan Paweł II usłyszał wtedy w murach polskiego Sejmu od jakiegoś rabina: „Panie pa-pież, weź pan te krzyże”. I ani ten rabin, ani żaden inny nigdy się z tego niesłychanego wybryku nie wytłumaczył – ani wobec Ojca Świętego, ani wobec nas, Polaków; choć sami domagają się wciąż od wszystkich dokoła, by ich za coś przepraszali albo się przed nimi z czegoś tłumaczyli. Ta nagła miłość do Jana Pawła II to jest jedynie łatwe do przej-rzenia podburzanie nas przeciwko Benedyktowi XVI – bo przejrzał ich strategię. Inny przykład tej nagłej miłości sta-nowi cytowany już wyżej artykuł Szewacha Weissa („Rz”, 11 maja 2009 r.). Nosi on tytuł: „Nigdy nie będzie jak za Jana Pawła II”. Autor tak tam koloryzuje:

Pamiętam, jak w Yad Vashem szedłem ramię w ramię z Janem Pawłem II. (...) Odczuwał wstyd, że w chrześcijańskiej Europie mo-gła się wydarzyć taka tragedia. (...) Kochaliśmy Jana Pawła II.

Nie dajmy się zwieść tym spóźnionym duserom. Gdzie był Weiss i jego ziomkowie z tą miłością za życia Papieża? Wszystko to jedynie mydlenie oczu.

Co więc będzie dalej z owym tak sławionym „dialogiem” polsko – czy katolicko – żydowskim? Zapadły mi w pamięć

Page 177: Wolniewicz e Book

177

słowa, jakie półtora roku temu w Krakowie, na pamiętnym spotkaniu w bazylice oo. Jezuitów, wypowiedział prof. Rafał Broda. Brzmiały mniej więcej tak: „Próbowaliśmy, co można, by dojść ze stroną żydowską szczerze do porozumienia. I nic to nie dało, nasze wysiłki spełzły na niczym. Trzeba wiec spoj-rzeć prawdzie w oczy i powiedzieć sobie wprost: trudno, nasz zamiar okazał się niewykonalny, zadowolić ich nie zdołamy. Dajmy więc sobie z tymi usiłowaniami wreszcie spokój!”.

Do tego samego przeświadczenia co prof. Broda doszedł też ks. prof. Waldemar Chrostowski. Po wizycie Benedykta XVI w instytucie Yad Vashem i krytyce, z jaką ona się spo-tkała, powiedział („Rz”, 13 maja 2009 r.):

Kościół dokonał wiele w okresie przygotowań do jubileuszu roku 2000 i potępił zjawisko antysemityzmu oraz zbrodnie Holo-kaustu. O co więc chodzi? Czy o to, żeby mnożyć przeprosiny, czy o zmuszenie Kościoła do nieustannego bicia się w piersi za cudze grzechy? Wygląda na to, że niektórym środowiskom zależy, aby przeszłość Kościoła jawiła się jako okres mroczny i ponury. Temu należy położyć kres. (...) Skoro poprzednie gesty pojednania nic nie dały, to można uważać, że ich powtarzanie podzieli ten los.

Wszystko to wskazuje, że Kościół powszechny wychodzi defi nitywnie za stanu dezorientacji czy wręcz osłupienia, w jaki wprowadziła go nagłość posoborowych zmian i innowa-cji. Doniosłym znakiem tego wychodzenia była pielgrzymka Benedykta XVI do Ziemi Świętej. Pokazała ona naocznie, że w Kościele skończył się okres ustępowania i wzbierają w nim siły oporu. Musi to radować każdego, kto rozumie, że chrze-ścijaństwo stanowi ławę fundamentową całej cywilizacji Za-chodu, a Kościół powszechny jest tej ławy zbrojeniem.

Tekst odczytu wygłoszonego 3 czerwca 2009 roku w Warszawskim Klubie Patriotycznym

PO PIELGRZYMCE OJCA ŚWIĘTEGO

Page 178: Wolniewicz e Book

178

WOLNIEWICZ

Prawo a macierzyństwo

Jedną ze sfer życia emocjonalnie i moralnie najczulszych, w jakie wkracza reglamentacja prawna, jest stosunek matki do dziecka. W tej zaś z kolei sferze miejscem najbardziej czułym – niejako najczulszym do kwadratu – są dylematy prawne, któ-re za przedmiot mają tegoż dziecka dalsze życie lub śmierć. Przed jednym z nich stanęło ostatnio nasze sądownictwo.

Stan faktyczny, choć nie całkiem jasny, przedstawia się następująco. W grudniu 1997 r. nauczycielka z Łomży, p. Barbara Wojnarowska urodziła syna dotkniętego dys-plazją kręgosłupowo-przynasadową. Tak zwie się straszna przypadłość genetyczna polegająca na tym, że kościec nie rośnie wraz z ciałem i ulega przez to najcięższym defor-macjom. Dziecko p. Wojnarowskiej żyje, cierpi i deformuje się dalej. Przypadłość jest rzadka, przez medycynę jeszcze mało rozpoznana. Według obecnej wiedzy ryzyko powtó-rzenia się jej u potomstwa tych samych rodziców szacuje się na 25 do 50%. Zważywszy więc jego grozę, jest ogromne.

Na początku maja 1999 r. Wojnarowska stwierdziła, że mimo zachowywania środków ostrożności jest ponownie w ciąży. W dniu 8 marca zgłosiła się do ordynatora L.P. oddzia-

Page 179: Wolniewicz e Book

179

łu onkologii i położnictwa Szpitala Wojewódzkiego w Łom-ży żądając spędzenia płodu. Ordynator odmówił, powołując się na „brak takiej możliwości w świetle obowiązujących przepisów” - choć według ustawy z 7.1.1993 r. „przerwanie ciąży może być dokonane (...) gdy badania prenatalne lub inne przesłanki medyczne wskazują na duże prawdopodo-bieństwo ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu”. Ponadto wbrew dostępnej wiedzy medycznej oświadczył kobiecie, że ryzyko „jest równe ryzyku populacyjnemu” - czyli takie samo jak u wszystkich. Jednak w karcie pacjent-ki wpisał co innego: że „jest to ciąża wysokiego ryzyka” i że „występuje podejrzenie choroby genetycznej”. Było to w piątym lub szóstym tygodniu ciąży, więc wcześnie.

W rezultacie Wojnarowska urodziła w końcu październi-ka 1999 r. dziewczynkę z tym samym strasznym kalectwem co u chłopca.

Wojnarowscy wystąpili wtedy do Sądu Okręgowego w Łomży z powództwem przeciwko szpitalowi i ordynatorowi o zadośćuczynienie i odszkodowanie w wysokości łącznie 1.700.000 zł. Sąd powództwo przeciwko ordynatorowi odda-lił („nie wykazano winy umyślnej, najwyżej niedbalstwo”), pewną winę szpitala uznał („pracodawca odpowiada za szko-dy wyrządzone przez swych pracowników”) i za owo „nie-dbalstwo” ordynatora zasądził od szpitala dla Wojnarowskich 60.000 zł zaduśćuczynienia. Obie strony apelowały.

W dniu 5.11.2004 r. Sąd Apelacyjny w Białymstoku „od-dalił apelację powodów w całości”, oraz uznał, że o umyślnej winie ordynatora „nie może być mowy”. W długim i męt-nym uzasadnieniu swego wyroku sąd całkowicie pominął fakt podstawowy: to, że szpital odmówił dokonania żądanej przez matkę aborcji, chociaż warunki ustawy z 1993 r. były spełnione.

Przez kasację ze strony Wojnarowskich sprawa doszła do Sądu Najwyższego. Ten wyrokiem z 13. 10. 2005 r. uchylił wy-

PRAWO A MACIERZYŃSTWO

Page 180: Wolniewicz e Book

180

WOLNIEWICZ

rok sądu apelacyjnego i zwrócił mu sprawę do ponownego roz-poznania. Nie zgodził się w szczególności, że między nieszczę-ściem Wojnarowskich a działaniami szpitala nie było związku przyczynowego. Wskazał również, że zbyt łatwo obie instancje niższe doszły do wniosku, iż wina lekarzy nie była umyślna.

*

Takie są jak dotąd fakty przerażającej tragedii rodzinnej, której końca nie widać. Jak je ocenić w świetle fi lozofi i pra-wa, czyli po prostu według oświeconego trochę rozumem zwykłego poczucia słuszności?

Odsuńmy na bok wszelkie wątki uboczne i wtórne, jak kwestia ewentualnych odszkodowań. Kto ma płacić i ile? Czy tragedie nadają się w ogóle do wyceny? I przez kogo? Wszystko to są pytania skądinąd ważne, ale nie w nich tkwi moralne jądro sprawy.

Jądrem jest kwestia winy. Czy tragedia, jaką stanowi uro-dzenie tak ciężko upośledzonego dziecka, była zawiniona; a jeżeli była, to przez kogo? Obie instancje niższe potraktowały owe narodziny jako zrządzenie losu, w którym udział ludzi był co najwyżej incydentalny. Sąd Najwyższy – jak widzieliśmy – takie losowe ujęcie sprawy zakwestionował. I słusznie.

Kwestia winy zależy tu jednak nie tylko od okoliczno-ści inkryminowanego zdarzenia, lecz również od wykładni, jaką daje się ustawie z 1993 r. Jest to ustawa o wielkiej do-niosłości moralnej. Określa się w niej warunki, przy których dopuszczalne jest przerwanie ciąży; czyli – mówiąc bez eu-femistycznych osłonek – warunki, przy których wolno za-bić płód człowieczy, a więc już powstałą i intensywnie roz-wijającą się istotę ludzką. Nic przeto dziwnego, że ustawa ta była i jest dalej gwałtownie atakowana, i to z obu stron: przez oszalałe libertyństwo jako „kagańcowa” i przez zapie-kłe doktrynerstwo jako „mordercza”.

Page 181: Wolniewicz e Book

181

Wyjaśnijmy jedno od razu. Ustawa z 1993 r. o warunkach, które dopuszczają zabicie ludzkiego płodu, była najrozum-niejszym kompromisem, jaki w tej dramatycznej kwestii jest w ogóle osiągalny. Nie można jej poprawić, można ją tylko popsuć. Zatem nie trzeba jej ruszać.

Jak każdy przepis ustawy, choćby najbardziej szczegó-łowy, ustawa z 1993 r. ma luki i luzy interpretacyjne. Te są wypełnianie stopniowo przez precedensy – przez wzorcowe i prawotwórcze rozstrzygnięcia konkretnych spraw, jakie pod ustawę przynosi wielokształtny nurt życia. Rozstrzyga się je wtedy w jej świetle, choć nie podług jej litery, bo litery tam właśnie nie ma.

(Mylne jest mniemanie, że ścisłość prawa osiąga się przez szczegółowość przepisów. Osiąga się ją przez jego wewnętrzną spójność, czyli przez celność sformułowań, wzajem oświetlających się i wspierających.)

Sprawa „Wojnarowscy contra szpital w Łomży” jest pre-cedentalna. Według ustawy wolno zabić płód („przerwać ciążę”), gdy „przesłanki medyczne wskazują na duże praw-dopodobieństwo jego ciężkiego upośledzenia”. Jednakże nie przesądza to jeszcze kwestii, kto jest władny ocenić owo prawdopodobieństwo jako dostatecznie „duże”, ani kto – podjąć decyzję o dalszym życiu lub śmierci płodu.

Zauważmy przy tym, że określenie „duże prawodopo-dobieństwo” odnosi się tu nie do ustalonej klinicznie licz-by, która wyraża frakcję przypadków niepomyślnych, lecz do związanego z tą liczbą ryzyka. To zaś wyznaczone jest przez stosunek owej liczby do grozy przypadków, które za nią stoją – do ich wzajemnego równoważenia się. (Gdy np. w grze hazardowej prawdopodobieństwo mojej przegra-nej wynosi 10%, to 5 złotych postawię, ale 5 tysięcy już raczej nie. Prawdopowobieństwo „duże” trzeba rozumieć relatywnie: jako nie równoważące dotkliwości przegranej.)

Możemy teraz sformułować naszą tezę główną. Osta-

PRAWO A MACIERZYŃSTWO

Page 182: Wolniewicz e Book

182

WOLNIEWICZ

teczną instancją, która ocenia ryzyko ciąży zagrożonej ułomnością dziecka i na tej podstawie decyduje o jej dal-szym biegu, jest matka – i tylko ona. Według ustawy lekarz jest obowiązany poinformować ją rzetelnie i zgodnie z ak-tualnym stanem wiedzy medycznej o prawdopodobieństwie klinicznym upośledzenia dziecka i o możliwych postaciach tego upośledzenia. Następny krok należy do niej, a lekarz jest obowiązany podporządkować się jej decyzji. To ona bo-wiem będzie potem niosła brzemię niepomyślnego obrotu sprawy, a jest ono podwójne: fi zyczne, jakim jest dożywot-nia opieka nad beznadziejnym kalectwem, i jeszcze cięższe moralne, którym jest odpowiedzialność przed tą kaleką za wydanie jej na świat i bezsilne patrzenie na jej nieszczeście i cierpienia. O tym, czy dźwignąć ciężar, czy nie, niechaj decyduje ta, co ma go dźwigać; nie ci, co chcą go jej załado-wać. Prawo matki jest starsze niż wszelkie prawa ludzkie – i powagą, i wiekiem.

Teza nasza, gdy potraktować ją jako wykładnię ustawy z 1993 r., wyjaśnia natychmiast kwestię winy. Winnym tra-gedii rodziny Wojnarowkich jest ordynator L.P. z Łomży. Dopuścił się on wobec Wojnarowskiej jako pacjentki dwóch występków o najcięższych dla niej następstwach. Primo, poinformował ją fałszywie o ryzyku jako rzekomo „rów-nym populacyjnemu”. Secundo, skrywszy się za tym kłam-stwem, odmówił spełnienia jej żądania, choć mocą ustawy aborcja była tu jej prawem, a dokonanie jej – jego lekarskim obowiązkiem.

Sąd okręgowy uznał działania ordynatora za „niedbal-stwo”, a sąd apelacyjny tę kwalifi kację podtrzymał. To „nie-dbalstwo” ściągnęło jednak na całą rodzinę przytłaczające nieszczęście. Słusznie chyba będzie nazwać tego rodzaju „niedbalstwo” ordynatora niedbalstwem zbrodniczym.

Page 183: Wolniewicz e Book

183

Postscriptum.Janusz Korwin-Mikke („Najwyższy CZAS!”, 51/2005)

wysunął przeciw nam obiekcję, że zabijając płód przy 25 proc. ryzyku jego ułomności, poświęca się tym samym średnio trzy płody zdrowe. A to zdaje mu się ceną za wysoką. Bierze on tu jednak pod uwagę tylko zdrowie zewnętrzne, tzn. zdrowie w fenotypie, a ignoruje genotyp.

Nazwijmy gen odpowiedzialny za dysplazję ”genem d”, a przez D oznaczmy jego odpowiednik (allel) prawidłowy. Prawdopodobieństwo warunkowe, że gdy przy danych rodzi-cach jedno dziecko ma dysplazję, to drugie też ją będzie miało, wynosi 25 proc.. Znaczy to, że gen d jest recesywny. (Z czterech jednakowo możliwych par alleli DD, Dd, dD, dd tylko ostatnia ujawni swą ułomność w fenotypie; obie heterozygoty będą z pozoru zdrowe.) Prawdopodobieństwo urodzenia w pełni zdro-wego dziecka, tzn. dziecka o genotypie DD, wynosi zatem u tychże rodziców również 25 proc.. Pozostałe 50 proc. stanowi prawdopodobieństwo urodzenia mieszańca, który choć na oko zdrowy, jest jednak nosicielem genu d i straszliwym zagroże-niem dla swego z kolei potencjalnego potomstwa.

Podstawą do regulacji prawnej nie jest tu jednak probabi-listyka. Jakakolwiek by bowiem była, decyzja winna należeć do matki. Bo to ona bierze na siebie jej ryzyko, ona je więc też w ostatniej instancji ocenia. W rozważanym przypadku widzi zaś, że stoi wobec 75 proc. ryzyka, iż urodzi dziecko z ciężkim defektem genetycznym: 25 proc. – że z jawnym, 50 proc. – że z ukrytym, ale przekazywanym dalej. I na tej podstawie decy-duje – tylko ona, matka. Wszyscy inni – z mężem włącznie – mogą tu pełnić wobec niej jedynie funkcję doradczą.

Wystąpienie na zebraniu studenckiego Koła Nauk o Pań-stwie i Prawie „Pro Patria” przy Uniwersytecie Warszaw-

skim, z udziałem przewodniczącego Trybunały Konstytucyj-nego RP prof. Marka Safjana, w dniu 6 grudnia 2005 r.

PRAWO A MACIERZYŃSTWO

Page 184: Wolniewicz e Book

184

WOLNIEWICZ

Przemówienie na Jasnej Górze

12 lipca 2009 r.

Czcigodni Pasterze KościołaWielebni Ojcowie i KapłaniSzanowni Państwo, współpielgrzymi moi i rodacy!

Gdy patrzę na tę rzeszę ogromną, myślę sobie: oto awangar-da narodu w jego walce o zachowanie własnej duszy, jego straż przednia – Moherowe Berety! To określenie miało być ośmie-szającym przezwiskiem, a całkowicie odwróciło swój sens i stało się zaszczytnym wyróżnieniem. Stało się dzięki Wam – żeście się go nie ulękli. Awangardę zastraszyć nie tak łatwo.

Ta awangarda, jak już nieraz w naszych dziejach by-wało, skupia się dziś wokół Kościoła i od niego oczekuje wskazań i wskazówek. Ma to swoją głęboką przyczynę. W świecie Zachodu zmagają się dwie wielkie siły – my i oni – a przedmiotem tych zmagań jest chrześcijaństwo. Dla nas dziedzictwo chrześcijańskie to skarb, którego trzeba bronić i strzec; dla nich to balast, którego trzeba się co ry-chlej pozbyć, by w to miejsce postawić nową wieżę Babel. Dwadzieścia lat temu jedna im się zawaliła, ale już stawia-ją drugą, równie straszliwą.

Page 185: Wolniewicz e Book

185

Nie miejmy złudzeń: trwa wielka próba sił, w której nawoływania do „dialogu” to podstęp. W tej próbie sił nie strona chrześcijańska jest stroną atakującą. Napastnikiem są oni – międzynarodówka lewackiego libertyństwa ze swym rozpasanym bezbożnictwem, paradującym chętnie jako „la-icki humanizm”.

Weźmy najświeższe przykłady tej bezbożnej agresji. Oto niecały miesiąc temu tutaj, na Jasnej Górze, miał miejsce in-cydent sprowokowany przez emisariusza znanego dziennika („Rzeczpospolita”, 22 i 23. 6. 2009). Podczas pielgrzymki młodych emisariusz ów usiłował zakłócić jej przebieg, roz-dając ulotki podburzające przeciwko jej organizatorom i nie podporządkowując się interwencji jednego z zakonników, jak najbardziej słusznej i uzasadnionej.

Zdawałoby się: drobne zajście. Wcale nie drobne! Bo to był pierwszy w Polsce przypadek, że poważono się dokonać bezpośredniego zamachu na przebieg czynności sakralnej, pewnego katolickiego obrzędu. Pielgrzymka to nie jest wy-cieczka, ani festyn. To jest prastary wyraz religijności: gdzie idą pielgrzymi, tam miejsce jest święte. A ten łobuz i jego mocodawcy próbowali je splugawić.

Uprzytomnijmy sobie, co to znaczy. Zamachów wprost na katolicki akt religijny dotąd w Polsce nie było. Tu była granica, którą respektowało także państwo komunistyczne przez całe czterdzieści pięć lat swego istnienia. A teraz ją przekroczono! Znaczy to, że agresja bezbożnictwa weszła u nas na następny szczebel zuchwalstwa; że przez swą bez-karność odniosła nowe nad nami zwycięstwo.

Oto drugi przykład. Pamiętamy, jak swego czasu pewna „ar-tystka” z Gdańska zbezcześciła pornografi cznie symbol Krzy-ża Św. Proces trwał 7 lat. A miesiąc temu – 4 czerwca – gdański sąd ją uniewinnił, uzasadniając swój horrendalny wyrok tym, że jakoby „nie miała zamiaru umyślnie obrażać czyichkolwiek uczuć religijnych” („Rzeczpospolita”, 5. 6. 2009). Nie będę się

PRZEMÓWIENIE NA JASNEJ GÓRZE

Page 186: Wolniewicz e Book

186

WOLNIEWICZ

wdawał w łatwą krytykę tego niedorzecznego „uzasadnienia”, urągającego prawu i zwykłemu rozsądkowi. Powiem tylko jed-no: tym wyrokiem sąd dał zielone światło profanatorom i bluź-niercom, stanął jednoznacznie po ich stronie. Taki sąd nie jest „niezawisły”, choć takim się mieni. Nie jest to nawet sąd tylko niesprawiedliwy. Taki sąd to jest sąd krzywoprzysiężny.

Ostatni przykład jest sprzed tygodnia. Pewien poseł Plat-formy Obywatelskiej z Lublina, znany z wybryków, znie-ważył także świętokradczo imię Chrystusowe. Wniesiono przeciw niemu o to słuszną skargę z art. 196 Kodeksu Kar-nego. I oto w poniedziałek, 6 lipca, prokuratura warszawska obwieściła, że sprawę umarza „wobec braku znamion prze-stępstwa” („Rzeczpospolita”, 7. 7. 2009) – choć znamio-na takie są. Umarza zatem w niezgodzie z duchem i literą prawa. W ten sposób państwo polskie zapaliło bluźniercom drugie zielone światło; a tym razem uczynił to organ rządu, za jego działania odpowiada więc sam premier. To on je za-palił, ręką swego prokuratora.

Niektórzy radzą: „poczekajmy, może to się samo wypa-li”. Mylą się zupełnie: zło samo nie wypala się nigdy. Gdy nie trafi na opór, szerzy się wciąż dalej i dalej. Zło jest plen-ne – jak perz. Powstrzymać je można tylko siłą: murem nie-ugiętego oporu, o który roztrzaska sobie w końcu swój łeb.

Dlatego trzeba rzec jasno i wyraźnie: dość bluźnierstw! Dość traktowania w Polsce wiary katolickiej jako wolnej zwie-rzyny łownej, na którą zapolować może bezkarnie byle pismak gazetowy i byle szyksa udająca „artystkę”. Dość również ta-kich władz państwowych, które za parawanem rzekomej „nie-zawisłości” i „światopoglądowej neutralności” wspierają i fo-rują antychrześcijańskie lewactwo i bezbożnictwo.

Stworzono cały system jakiejś upiornej pedagogiki spo-łecznej – system obejmujący media, sądownictwo i szkol-nictwo z góry do dołu, od uniwersytetu do przedszkola i z powrotem. Ma on jeden cel główny: tresować naród w

Page 187: Wolniewicz e Book

187

lekceważeniu i pogardzie dla chrześcijańskiego dziedzictwa naszej cywilizacji. A oswajanie Polaków od dziecka z bez-karnością bluźnierstw to jeden z walnych instrumentów tej upiornie „humanistycznej” pedagogiki.

Temu złoczyństwu trzeba położyć kres!Zapyta ktoś: „ale jak to zrobić”? Odpowiadam: tak, jak

to Wy sami już w tej chwili tutaj robicie – Wy. Moherowe Berety (przez duże M i duże B). Rzesza, która tu stoi, to nie przelotne zbiegowisko. To jest armia – armia Kościoła, ożywiona jednym duchem i zaprawiona w trudach niejednej pielgrzymki, zwarta i zdyscyplinowana.

Taka armia to siła i przeciwnik to wie. Nienawidzi tej siły, to jasne, ale musi się z nią liczyć. Sama Wasza tutaj obec-ność trzyma go już w pewnych ryzach: widzi, że jeszcze nie na wszystko może sobie wobec Kościoła pozwolić. Jego tupet i bezczelność są zawsze odwrotnie proporcjonalne do naszej siły. Budujmy więc tę siłę – alleluja, i do przodu!

Szanowni Państwo, drogie Moherowe Berety! Podzi-wiam Was za Waszą cichą dzielność i za Wasz pielgrzymi trud. Przybyłem tu, u kresu mojego życia, bo czuję się jed-nym z Was.

Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

PRZEMÓWIENIE NA JASNEJ GÓRZE

Page 188: Wolniewicz e Book

188

WOLNIEWICZ

ZAPISKI (2002-2004)

Za przykładem Elzenberga zapisywałem niekiedy róż-ne myśli i spostrzeżenia, własne i cudze, które zdały mi się tego warte. Oto ich wybór z okresu od końca 2002 r. do połowy 2004.

22. 10. 2002Do wydarzeń z lat 1968-1970 mała notatka prasowa

w dzisiejszym dzienniku „Rzeczpospolita”:

Nie było śledztwa.Tuż po wydarzeniach grudniowych nie podjęto żadnego śledz-

twa dla wyjaśnienia okoliczności śmierci osób zastrzelonych przez milicję i wojsko. (…) – Teraz wiem, że prokuratura powinna wszcząć śledztwo, ale wtedy było to niemożliwe – zeznał podczas procesu (w sprawie) grudnia 1970 Tadeusz Porada, wtedy wice-prokurator Prokuratury Generalnej.

To dowodzi, że Gierek i Moczar mieli coś istotnego do ukrycia. Lata 1968 – 1970 stanowią do dziś najbardziej za-ciemniany okres naszej powojennej historii.

Page 189: Wolniewicz e Book

189

Z prof. Ulrichem Schradem po jego nominacji w 2005 roku

4. 12. 2002Na marginesie artykułu prof. Jana Winieckiego w dzi-

siejszej „Rzeczpospolitej” o potrzebie w Polsce centrowej partii zdrowego rozsądku:

Autor mówi słusznie, że taka partia musiałaby być „po-zbawiona tradycyjnie polskiego, w tym zwłaszcza solidar-nościowego rozrabiactwa”; i że wbrew pewnym nadziejom nie stała się nią Platforma Obywatelska.

Istotnie, Solidarność i wyszłe z niej grupy oparte były organizacyjnie na staropolskim warcholstwie, ideowo zaś na anarcho-syndykalizmie i jego „akcji bezpośredniej”. Ich sukcesy mogły być tylko chwilowe, dzięki wyjątko-wo sprzyjającej konstelacji historycznej (jak 1980 i 1989). Nic politycznie trwałego na takiej bazie powstać nie może.

Page 190: Wolniewicz e Book

190

WOLNIEWICZ

(Przykład ich hiper-demokratyzmu: w 1980 r. nad tym, czy wpuścić do Stoczni Gdańskiej lub Nowej Huty dziennika-rza, debatowały ich komitety strajkowe w pełnym składzie kilkudziesięciu osób.) Słusznie też pisze autor, że w Polsce ktoś musi powiedzieć ludziom bez ogródek, iż szanse na dłużej trwający raj głupców są zerowe. Trzeba więc skoń-czyć z życiem nad stan, wydawaniem więcej niż się wytwa-rza, i przerzucaniem długów na dzieci i wnuków.

6. 12. 2002O kształceniu. Nauka nie każdemu przydaje rozumu.

Mądry staje się od niej mądrzejszy, głupi zaś jeszcze głup-szy. Tej prawidłowości pedagogika nie bierze pod uwagę.

O transplantacjach. W czasopiśmie „New Scientist” (z 26. 10. 02, s. 10) znajduję cytat z jakiegoś dziennika wy-chodzącego w San Francisco: „Żaden człowiek nie powinien przechodzić tego, co ja przechodzę.” (No human being should have to go through what I’m going through). Według adwo-kata Alana Milsteina słowa te wypowiedział przed zgonem niejaki James Quinn, któremu eksperymentalnie wszczepio-no sztuczne serce Abiocor.

O ksenofobii. Powodem niechęci wobec innych naro-dowości (czy narodowych mniejszości) nie jest ich physis (np. „rasowa”), lecz ich obcy nam i odpychający nas sposób życia. Tylko gdy na ten obcy sposób życia nałoży się jakaś odróżniająca ich wspólnie physis, wtedy także ona staje się przez przeniesienie obiektem niechęci. Na obcą physis je-steśmy mniej czuli niż na obcy obyczaj.

2. 2. 2003O terroryzmie. Ludziom wciąż trudno zrozumieć, czym

jest terroryzm i wojna z nim: że nie ma terrorystów lepszych i

Page 191: Wolniewicz e Book

191

gorszych, wszyscy są jednakowi; i że tę wojnę trzeba wspie-rać ze wszech sił. (Tak np. Bronisław Wildstein wzywa, by-śmy stanęli wraz z terrorystami czeczeńskimi przeciw Rosji; bo to niby „nasi” terroryści. Nie ma „naszych” terrorystów. Kto ich za takich bierze, sam do nich przystaje.)

Częścią ofensywy terroryzmu – jego osłoną ideologiczną – jest zacieranie różnicy między nim a działaniami wojen-nymi państw w epoce wojen totalnych. (Mawia się wtedy o „terroryzmie państwowym”, który godzi w „niewinną lud-ność cywilną” – jak bombardowania dywanowe typu Dre-zno 1945.) Otóż różnica polega na tym, że terroryzm mu-zułmański opiera swe kalkulacje polityczne na moralnych powściągach przeciwnika – od których sam czuje się zwol-niony, a które nie pozwolą tamtemu użyć swej pełnej siły; w bombardowaniach owych takiej kalkulacji nie było – nie żerowano tam na cudzej przyzwoitości.

Terrorysta to wróg człowieczeństwa niezależnie od „sprawy”, jaką rzekomo reprezentuje. Stawia się przez to poza nawias cywilizacji i traci wszelkie w niej prawa, jak wściekły pies. A aspiracje ma terroryzm muzułmański ol-brzymie. Jak czytam („Rzeczpospolita” z 30. 1. 03) szejk Omar Bakri powiedział we wrześniu 1998 r. dziennikowi „La Repubblica”: „Po Konstantynopolu przyjdzie kolej na Rzym. (…) Włochy ulegną islamizacji, a sztandar Proroka powiewać będzie nad kopułą św. Piotra”.

11. 2. 2003Filozofi a analityczna – czyli oparta na logice – przyzwy-

czaja, byśmy swoje myśli formułowali ściśle; i to wchodzi w nawyk. Filozofi i hermeneutycznej nie tylko brak tego nawyku, lecz nie ma w niej nawet wyobrażenia, na czym on polega. (Polega zaś na tym, by maksimum dokładności osiągać przy minimum słów.) Dlatego jest ona młóceniem słomy.

ZAPISKI

Page 192: Wolniewicz e Book

192

WOLNIEWICZ

15. 2. 2003Gadanie o współpracy z Rosją jako alternatywnie do Unii

Europejskiej jest od rzeczy. Rosja to ni Europa, ni Azja, tyl-ko coś trzeciego. Żyć trzeba z nią tak dobrze, jak tylko się da, ale wiązać nie. Alternatywę ma natomiast Ukraina. Dzie-jowo zawisła ona rzeczywiście między Wschodem i Zacho-dem dzięki okcydentalizacji, jakiej po Unii Lubelskiej ule-gła pod wpływem Polski. I stoi teraz przed wyborem.

23. 2. 2003Są osoby, których śmierć sprawia, że nasz świat nie-

odwołalnie się kurczy – jak u Johna Donne’a, ale on odno-sił to do wszystkich, a to jest za wiele. I są tacy, co wpadają dla nas w śmierć jak kamień w wodę: kręgi się rozeszły bez śladu.

1. 3. 2003O politycznym „przepraszaniu”. W lutym ukazał się list

intelektualistów ukraińskich związany z 60. rocznicą pa-miętnych nam wydarzeń na Wołyniu. Piszą tam:

Prosimy o wybaczenie Polaków, których los złamał ukraiński oręż, a poprzez nich – całe społeczeństwo. Wyrażamy żal, że tę broń skierowano przeciw niewinnym ludziom. Usunięcie siłą spo-łeczności polskiej z Wołynia było tragiczną pomyłką.

Dziś tym listem entuzjazmuje się „Rzeczpospolita”, a pewnie i inni. Tymczasem w przytoczonych słowach wi-dać jak na dłoni dwuznaczność wszelkich takich „przepro-sin”. Straszliwą zbrodnię nazywa się „tragiczną pomyłką”, mordowanie Polaków – „usunięciem polskiej społeczno-ści siłą”, a jedno i drugie – czynem „ukraińskiego oręża”. Okropne. Za mordy się nie przeprasza, za „pomyłki” ow-szem. Bije z tych przeprosin fałsz i podstęp.

Page 193: Wolniewicz e Book

193

Nie trzeba nam żadnych przeprosin. Potrzeba ścisłej rzeczowości historycznej, która dąży jednie do ustalenia, co się na pewno wydarzyło – bez wyjaśnień dlaczego się wydarzyło. Wyjaśnienia takie przechodzą bowiem zbyt ła-two bądź w apologię, bądź w oskarżenie. Polityczne „prze-prosiny” są i bezsilne, i niestosowne. Wszystko, co można tu zrobić, to ustalić fakty, nie komentując ich i pamiętając, że resztę może zrobić tylko czas; i to długi.

23. 3. 2003W odczycie Schradego na zlocie Harcerstwa Rzeczypo-

spolitej w 60. rocznicę akcji pod Arsenałem dobra defi nicja z Dmowskiego: „Naród jest to plemię ze zmysłem państwo-wym”. A ja dodałbym jeszcze swoją: ojczyzna są to trzy wielkie rzeczy wspólne: wspólna mowa, wspólna ziemia i wspólna pamięć.

17. 5. 2003Z ogromną większością Żydów trudno o stosunkach

między naszymi narodami dyskutować, bo najwyraźniej są przekonani, że Wielka Zagłada wyłączyła ich raz na zawsze spod wszelkiej krytyki.

6. 7. 2003O demokracji. Określenia „demokracja liberalna” używa

się tak, jakby przydawka „liberalna” była w nim nieodłącz-na, a powiedzenie „demokracja nieliberalna” – wewnętrz-nie sprzeczne. Tymczasem są dwie bardzo różne postaci demokracji, z których jedną nazywa się właśnie „liberal-ną”, a drugą można by nazwać „obywatelską”. Demokracja obywatelska to taka, w której zachodzi równowaga między interesem zbiorowym i interesem własnym: między upraw-nieniami jednostki w danej wspólnocie demokratycznej a jej tam zobowiązaniami. Demokracją liberalną zaś jest taka,

ZAPISKI

Page 194: Wolniewicz e Book

194

WOLNIEWICZ

w której duch obywatelski wygasł i pojęcie „interesu zbio-rowego” stało się martwe: pozostały tylko interesy partyku-larne jednostek i grup. Sprecyzujmy to nieco bliżej.

Najważniejszy jest stosunek do władzy państwowej. Li-berał patrzy na nią – zwłaszcza na policję – jako na siłę obcą i mu „narzuconą”: odnosi się do niej z niechęcią, nie czując się bynajmniej z nią solidarny. Inaczej demokrata: ten, jak James Madison, patrzy na nią jako na emanację swojej wła-snej natury. (Madison: What is goverment, but a refl exion on human nature – „czymże są rządy, jak nie refl eksją nad naturą ludzką”.) Dopóki władza trzyma się zasad republikańskich, demokrata gotów jest wspierać ją ze wszystkich sił.

Liberał nie chce żadnych ograniczeń swojej swobody: „wolności nigdy za wiele”, to jego śpiewka. (Przykładem „partnerskie wychowanie” w domu i szkole, za jakim się opowiada.) Demokrata przeciwnie: tyle wolności, na ile po-zwala sprawne funkcjonowanie państwa, i tyle też jej sta-nowczego ograniczenia.

Demokracja oznacza, że:a) Życie publiczne jest jawne.b) Spory publiczne rozstrzyga się głosowaniem, które

poprzedziła swobodna dyskusja. Po głosowaniu zaś wszy-scy są zobowiązani podjętą uchwałę realizować – także ci, co byli przeciw.

c) Ogranicza się despotyzm większości, nie forsując ta-kich uchwał, które byłyby dla mniejszości nie do przyjęcia.

d) Odrzuca się wszelkie przywileje stanowe, czyli obo-wiązuje równość wobec prawa.

e) Prawo egzekwuje się ściśle, czyli surowo, co znowu odróżnia rygoryzm prawny demokraty od prawnego laksy-zmu liberała.

f) Decyzji administracyjnych nie podejmuje się zbioro-wo („komisyjnie”). Demokracja nie polega na zbiorowym decydowaniu, lecz na tym, że za decyzje w imieniu zbioro-

Page 195: Wolniewicz e Book

195

wości indywidualnie podjęte, przed tąże zbiorowością się odpowiada. („Decyzje zbiorowe” to sposób na uchylanie się od odpowiedzialności: typowy dla liberała nacisk na „pra-wa” – np. do współdecydowania – bez przyjmowania kom-plementarnych z nimi zobowiązań.)

Podsumowując to mało systematyczne wyliczenie, moż-na ująć rzecz tak: demokrata widzi główny problem poli-tyczny w godzeniu swobód demokratycznych z dyscypliną społeczną, liberał zaś – w stałym rozszerzaniu tych swobód. Już samo słowo „dyscyplina” go razi. Naszą epokę cechuje przewaga liberalnego pojmowania demokracji nad obywa-telskim. Postawa obywatela, gotowego walczyć z bronią w ręku o swoją republikę, zanika, stając się wręcz niezrozu-miałą. Wypiera ją postawa użytkownika republikańskich in-stytucji, z których się jedynie „korzysta”, bez żadnych za to zobowiązań.

29. 10. 2003O fi lozofi i. Herbart powiedział, że zadaniem fi lozofi i jest

obróbka pojęć (Bearbeitung der Begriffe). Ja też tak sądzę, w zgodzie z wielką polską tradycją.

Obróbką taką zajmuje się również tzw. „fi lozofi a nauki”, ale obrabia pojęcia, które najmniej tego potrzebują. Praw-dziwa nauka – jak fi zyka – sama robi to na tyle dobrze, że wątpliwe jest, by jacyś pokątni obrabiacze mogli tu cokol-wiek pomóc. Obrabiając logicznie swoje pojęcia, fi zyka sama przechodzi w fi lozofi ę i żadnych innych „fachowców” jej do tego nie trzeba.

20. 11. 2003O nihilizmie. W świecie Zachodu toczy się ostra wal-

ka polityczna między nihilistycznym libertyństwem („nie można zabraniać”) i substancjalną dyscypliną („można za-braniać i nieraz trzeba”). Libertyni jakby nie widzieli, że

ZAPISKI

Page 196: Wolniewicz e Book

196

WOLNIEWICZ

istnieje hołota, dla której największą uciechą jest wdeptać w gnój wszystko, co szlachetniejsze i czystsze; i że to ona jest politycznie głównym ich dążeń nośnikiem.

Skąd ta uciecha, której świadectwem są każde „graffi ti” na murze? Na to pytanie nie ma odpowiedzi, jak nie ma jej na pytanie „skąd gust do czekolady”. Jedno i drugie trzeba przyjąć do wiadomości jako pierwotny fakt antropologicz-ny: tacy jesteśmy jako gatunek. Nie twierdzę, że wszyscy, ani tym bardziej że wszyscy w jednakowym stopniu. Ale cechą naszego gatunku jest, że taki rys wśród jego osobni-ków występuje.

Dyscyplina broni substancji duchowej w człowieku. Ni-hilizm żadnej takiej substancji nie ma ani nie zna, nie wi-dzi więc tu niczego do zachowania. Stąd jego liberalizm, „otwartość” i „tolerancja”. Hasła te brzmią w uszach ducho-wej hołoty jak anielska muzyka, bo to przecież tolerancja dla tego jej wdeptywania i jego niezrównanej uciechy. Ro-zumie, że nadszedł jej czas.

Nihilizm implikuje egalitaryzm: jest w istocie jego po-stacią wzmocnioną. Albowiem odrzucić egalitaryzm znaczy uznać możliwość czyjejś duchowej nad sobą wyższości, a tej bez własnej substancji duchowej nie sposób sobie nawet wyobrazić. Mieć ją samemu i umieć ją uznać u drugiego – oraz jej ewentualną wyższość nad własną – to są cechy charakteru, które chodzą w parze.

9. 12. 2003O Gierkostwie. Czytam w dzisiejszej „Rzeczpospolitej”:

Trasa Toruńska do rozbiórki. Zbudowane 30 lat temu obiekty nadają się w tej chwili tylko do wyburzenia. Wiaduk-ty Trasy Toruńskiej powstały w 1973 roku. Z powodu błędów projektowych, fatalnej jakości materiału i niechlujnego wy-konania już 9 lat później trzeba było je zamknąć.

Page 197: Wolniewicz e Book

197

Oto najlepsza ilustracja do poczynań Gierka i jego zgrai. To on i oni zapoczątkowali w Polsce nowe czasy saskie, trwa-jące go dziś: powszechną korupcję na stanowiskach państwo-wych, złodziejstwo i marnotrawstwo mienia i pieniądza pu-blicznego. O błędach projektowych i niechlujnym wykonaniu nic bliższego powiedzieć nie umiem, wiem natomiast coś o owej fatalnej jakości materiału. Brała się stąd, że za łapów-ki i w poczuciu pełnej bezkarności kupowano i sprowadzano z zagranicy cement przeterminowany. Fizyczne skutki tego procederu łatwo dziś widać, moralne trudniej.

6. 1. 2004O samorealizacji. Mało żetonów dzisiejszego psychożar-

gonu jest mi równe wstrętne jak „samorealizacja”. Samorealizacja – np. jako „odkrywanie siebie”, jak to

dziś usłyszałem przez radio w wynurzeniach pewnego dy-rygenta, albo jako tzw. „sprawdzanie się” – nie może być efektem dążenia bezpośrednio do niej jako do celu. Jest za-wsze jedynie produktem ubocznym dążenia do czegoś inne-go, co leży poza nami i z naszą osobą ma niewiele wspólne-go: jak wychowanie własnych dzieci na ludzi, albo jak do-bre przygotowanie najskromniejszego wykładu. Nie po to się przygotowujemy, żeby się „sprawdzać”, lecz po to, żeby słuchacze odnieśli jakąś korzyść. Jeżeli faktycznie odniosą, co może się okazać dopiero po latach, tośmy pewną swoją potencję – w tym wypadku nauczycielską – zrealizowali; i o tyle można to nazywać „samorealizacją”. Gdyby jednak „realizowanie swoich potencji” było tu naszym zamiarem, byłoby jedynie żałosnym kabotyństwem, zgrywaniem się na „mistrza”. Przykro to nawet pomyśleć. Wyobraźmy sobie chociażby Lincolna i jego mowę getysburską jako akt „sa-morealizacji” – straszne; choć bez wątpienia zrealizowała się w tej mowie najszlachetniejsza strona jego osobowości.

Człowiek realizuje się tylko mimowolnie, wcale o so-

ZAPISKI

Page 198: Wolniewicz e Book

198

WOLNIEWICZ

bie nie myśląc. Dążenie do samorealizacji to czysty ego-centryzm, trzeba zaś „ergocentryzmu”, jak to kiedyś nazwał trafnie Sławomir Rogowski: scentrowania nie na sobie, lecz na dziele. Reszta znajdzie się sama.

28. 1. 2004O religii. Sens mojej tezy głównej, że korzeniem religii

jest śmierć, da się najkrócej ująć tak:– Gdyby ludzie nie wiedzieli, że umrą, to by religii nie

było.– Religia powstała zatem nie wcześniej niż owa świado-

mość. Przedtem była tylko magia.– Przejście od magii do religii polegało na tym, że pozna-

no własną śmiertelność, na którą żadna magia nie pomoże. – Śmierć stoi ponad wszystkim, ponad medycyną też.

31. 1. 2004O Marksie. Czytam („Rzeczpospolita” z 20. 1. 04), że

dyrektor naczelny Chryslera pan Dieter Zetsche oświadczył: „Musimy zmniejszyć koszty stałe, dlatego redukujemy za-trudnienie. Trzy lata temu Chrysler zatrudniał 126.000 lu-dzi, teraz 90.000”. Ta prosta informacja prasowa pobudziła mnie do refl eksji, po Marksie właściwie banalnej, a jednak w dzisiejszym pomieszaniu pojęć wartej zanotowania.

Bezwzględność kapitału, jaką reprezentuje chociażby ten tak sympatyczny na zdjęciu pan Zetsche, to nie efekt dzia-łania złych ludzi, „kapitalistów”. Odzwierciedla ona jedynie bezwzględność rynku oraz stanowiącej jego istotę konkuren-cji, więc ostatecznie pewne cechy natury ludzkiej i praw, ja-kie nią rządzą. Marks jasno pojął bezosobową naturę kapitału, który w swoim dążeniu do zysku jest ślepy na wszystko inne. Całkiem natomiast źle pojął naturę ludzką jako w istocie swej bezgrzeszną, a deformowaną jedynie przez własność prywat-ną, czyli „kapitał”. Marks wskazywał jak najsłuszniej, że w

Page 199: Wolniewicz e Book

199

walce klas przeciwnikiem robotnika nie jest kapitalista, lecz kapitał jako bezosobowa siła społeczna. Kapitalista robi je-dynie to, co mu każe rynek, i każdy na jego miejscu musiałby albo robić to samo, albo ekonomicznie zginąć. My też.

To nie natura człowieka jest – jak chciał Marks – „ca-łokształtem stosunków społecznych”, lecz jego społeczna rola (np. jako kapitalisty). Rola ta nie może być jednak z ową naturą sprzeczna. Występujemy tylko w takich rolach społecznych, jakie nasza natura dopuszcza. (Por. „Tracta-tus” 2.012.) To Marksa należałoby „postawić z powrotem na nogi”, zachowując jego pogląd na naturę kapitału, a od-rzucając jego pogląd na naturę ludzką. Tymczasem robi się odwrotnie. Lewacki „humanizm” odrzuca ekonomikę Mark-sa, a zachowuje jego antropologię, wracając tak do jednej z form socjalizmu przedmarksowskiego opisanej już w „Ma-nifeście Komunistycznym”. Mieć pretensje o bezrobocie do pana Zetsche i jego kolegów to polityczna dziecinada.

1. 2. 2004O formule „starsi bracia”. Norwid tak otwiera swój słyn-

ny wiersz „Żydowie polscy” z 1861 roku:

Ty! jesteś w Europie, poważny narodzieŻydowski, jak pomnik strzaskany na Wschodzie, Swoimi gdy złamki wszędzie się rozniesieNa każdym hieroglif unosząc odwieczny – Na koniec zaś, powtórzywszy inwokację „Poważny Na-

rodzie”, wyraża się o nich jako o „starszych w historii”. Sądziłem, że Karol Wojtyła stąd wziął inspirację do swojej historycznej formuły „starsi bracia w wierze”, określającej na nowo stosunek Kościoła do wyznania Mojżeszowego. Zygmunt Kruszelnicki wskazał mi jednak słusznie, że pra-źródłem jest najpewniej Mickiewicz w swoim „Składzie

ZAPISKI

Page 200: Wolniewicz e Book

200

WOLNIEWICZ

zasad” dla Legionu Polskiego z 1848 r.; i że stamtąd obaj, Norwid i Wojtyła, ową formułę „starszych braci” przejęli.

U Mickiewicza w „Składzie zasad” mówi się: „10. Izra-elowi, bratu starszemu, uszanowanie, braterstwo, pomoc na drodze ku jego dobru wiecznemu i doczesnemu. Równe we wszystkim prawo.” Nie wydaje się, by ta zbieżność formuł u Mickiewicza, Norwida i Wojtyły mogła być przypadkowa.

1. 2. 2004O policji. Stosunek społeczeństwa do policji wymagałby

zastanowienia, a mało mu się go udziela. Rzadkim wyjąt-kiem są opowieści kryminalne Raymonda Chandlera, gdzie w jednej („The Little Sister”) znajduję taki oto dialog pro-kuratora okręgowego z detektywem Filipem Marlowe’m:

– Czy nie sądzi pan, że wobec prawa ma pan pewne zobowiąza-nia?– Sądziłbym, gdyby prawo było jak pan.– Niejedno dałoby się na to odpowiedzieć, lecz wszystko podob-nie. To obywatel jest prawem. Wciąż jeszcze nie doszliśmy do zrozumienia tego. Prawo traktujemy jak wroga, a policji się nie-nawidzi.– Trzeba wiele, by to zmienić. Z obu stron.– Owszem, ktoś jednak musi zacząć. Dziękuję za przybycie.

Tak było i jest pewnie dalej w praworządnej Ameryce, a co dopiero u nas. Odnotujmy tylko dwie oczywistości. Po-litycy wolą szczuć policję i społeczeństwo przeciw sobie wzajem, bo wtedy mogą na policji przeciw społeczeństwu polegać. By więc to szczucie utrudnić, działania policji mu-siałyby być regulaminowo ściśle poprawne: uprzejme, gdy spotykają się z posłuszeństwem od słowa; bezwzględne, gdy trafi ają na krnąbrność i opór. (Zasada policji brytyj-skiej: „Grzecznie, ale bez dyskusji”.) Na to drugie potrzeb-

Page 201: Wolniewicz e Book

201

na jest jednak zgoda społeczna. Bez niej widzimy absurd policji broniącej się przed tłumem, i to jak w średniowieczu: z pomocą hełmów, tarcz i przyłbic. Tak to funkcjonować nie może. Zamach na policjanta jest zamachem na państwo i jako taki winien być traktowany.

6. 2. 2004O eutanazji. Propagandowo łączy się eutanazję w jedną parę

z aborcją, licząc przy tym, że duża skłonność do odrzucania tej drugiej przeniesie się automatycznie również na pierwszą. Nie bierze się pod uwagę zależności odwrotnej: że duża skłonność do akceptowania tej pierwszej przeniesie się również na drugą. Dwie kwestie tylko powierzchownie podobne – a jako trzecią dorzuca się jeszcze karę główną – ustawia się sobie jak kręgle, by je wszystkie obalić jednym uderzeniem. Tymczasem różni-ca między nimi jest oczywista i zasadnicza: w aborcji wybiera się między śmiercią i życiem, w eutanazji jedynie między dwo-ma rodzajami śmierci, spokojną i okropną.

28. 5. 2004W dzisiejszej gazecie („Rzeczpospolita”) znajduję nowy

przykład kłamliwej propagandy, jaką prowadzi się przeciwko zalegalizowaniu pomocy w eutanazji. Dr Agnieszka Tymińska ze szpitala św. Zofi i w Warszawie, mówiąc o obowiązku badań prenatalnych w Holandii, oświadcza z miedzianym czołem:

Państwo oszczędza w ten sposób na późniejszym leczeniu dzieci upośledzonych. Podobnie zresztą, jak na utrzymywaniu przy życiu ludzi starych, którzy muszą nosić przy sobie paszporty życia chroniące przed eutanazją.

Jest to całkiem fałszywe przedstawianie sprawy jako w swych intencjach morderczej. A Kościół tym fałszom pa-tronuje. Ciężko za to zapłaci.

ZAPISKI

Page 202: Wolniewicz e Book

202

WOLNIEWICZ

11. 2. 2004O Ameryce. Wielkość Ameryki – tej jaką poznałem –

stanowiły dwie rzeczy: sprawność organizacyjna i szacunek dla pracy. (Czyli to, czego nam tak brak.) Jej potęga i zasob-ność to następstwo tamtych dwóch.

24. 3. 2004O psychologach. Czytam w dzisiejszej „Rzeczpospoli-

tej”, że obecnie jest od nas w Iraku „47 pań – to pielęgniarki, lekarze, a w szczególności psycholodzy, niezbędni w warun-kach ciągłego zagrożenia”. Takie wypowiedzi spotyka się w gazetach w radio często – i coraz częściej. „Niezbędni” – komu i do czego? Naukowo-medyczne hochsztaplerstwo psychologów jest tu w rezonansie z czyimś interesem. Z czyim i jakim? Słyszę też o nowej specjalności psycholo-gicznej, która zwie się „onkopsychologia”. Cóż to jest taki „onkopsycholog”? To wynajęte współczucie, jak ongiś w Egipcie pogrzebowe płaczki.

25. 3. 2004O masonerii. W „Radiu Maryja” były premier pan Jan

Olszewski dobrze ujął istotę wątpliwości, jakie u wielu – także u mnie – budzą stowarzyszenia tego typu. Wyróżni-kiem masonerii jako organizacji jest jej tajność: tajne są jej działania, tajny jest jej skład osobowy. To zaś kłóci się z demokracją, której zasadą jest przejrzystość życia publicz-nego dla ogółu obywateli. Masoneria jest nieprzejrzysta.

15. 4. 2004O wolności. W dzisiejszej „Rzeczpospolitej” znajduję

arcytrafną uwagę znanego aktora Janusza Gajosa: „Myślę, że źle pojmujemy wolność. Dla wielu oznacza ona, że każ-dy może robić wszystko, co uważa za słuszne”.

Trafi ł w sedno. Hasłu samowoli „każdy może robić, co

Page 203: Wolniewicz e Book

203

chce” daje się postać niby bardziej umiarkowaną: nie „co chce”, lecz jedynie „co uważa za słuszne”. Ale to jest to samo w innym opakowaniu, dwa hasła równoważne. Nie wystar-czy bowiem, że coś się za słuszne „uważa”. Trzeba jeszcze tę słuszność wykazać w sposób przekonujący dla innych. Po-czucie słuszności nie stanowi miary słuszności.

6. 5. 2004Słyszę właśnie w audycji radiowej, że libertynizm praw-

niczy wymyślił nowe monstrum: „sprawiedliwość napraw-czą”. Ma ona polegać na „dostrzeżeniu w sprawcy człowie-ka” i na pojednaniu go z ofi arą. W ten sposób krzywda zo-stanie zdaniem tych libertynów społecznie „naprawiona”.

Sprawiedliwość jest jedna, bezprzymiotnikowa. Wszel-kie jej kwalifi kowanie oznacza ideologiczny szwindel: pod-suwanie rzeczy podrobionej za prawdziwą.

8. 5. 2004Jeszcze o religii. Innowacje Vaticani II były szerokie,

lecz powierzchowne. Polegały głównie na rozcieńczeniu doktryny chrześcijańskiej modnymi hasłami „otwarcia” i „dialogu”, na ustępstwach wobec szerzącej się biolatrii („wiara służy życiu”), oraz na przybraniu liturgii zewnętrz-nymi atrybutami „nowoczesności” (usunięcie z niej łaciny, obrócenie ołtarza „ku ludziom”, konfesjonały jak budki odpraw na lotnisku zamiast dostojnego baroku). Sobór nie przygotował chrześcijaństwa do starcia z groźnymi siłami współczesności, zaadaptował je jedynie do jej nowinek i przesądów. Późniejsze wyhamowywanie tych innowacji (jak utrzymanie celibatu, odrzucenie „kapłaństwa kobiet”, rezerwa wobec synkretycznego „ekumenizmu”) też niczego istotnie nowego nie wniosło.

Prawdziwą innowacją byłoby śmiałe pójście przeciwko idolom współczesności, stanowcze ich odrzucenie. Głosze-

ZAPISKI

Page 204: Wolniewicz e Book

204

WOLNIEWICZ

nie nie „chwały życia”, lecz jego zasadniczej znikomości; nie „stałego wzrostu naszych potrzeb”, co jest jawnym ab-surdem wobec skończonych zasobów Ziemi, lecz jego ogra-niczania w duchu pouczeń starca Zosimy u Dostojewskiego (III e): „krzewią w sobie wielką moc bezmyślnych i głupich pragnień, nawyków i najniedorzeczniejszych wymysłów, żyją tylko gwoli wzajemnej zawiści”.

Stały wzrost przyświecał żonie rybaka w bajce Grimmów „O rybaku i żonie jego”. Ta bajka to najlepsza przypowieść o naszej epoce jaką znam: stały wzrost, a na końcu ta sama stara buda.

7. 11. 2004Szpetne pomówienie. W rzekomo propolskiej książce

dwojga autorów amerykańskich ( Lynne Olson, Stanley Clo-ud „Sprawa honoru. Dywizjon 303”, 2004), tandetnie zresz-tą zbeletryzowanej z pomocą jawnych wymysłów, znajduję takie oto pomówienie. Major Zdzisław Krasnodębski, wte-dy dowódca dywizjonu, po zestrzeleniu ratujący się na spa-dochronie –

Usłyszał grzmot nadlatującego samolotu. „Mój Boże! – po-myślał. – Znowu?!” Tym razem nie był to jednak messerschmitt, tylko hurricane. Krążył nad nim dopóty, dopóki nie dotknął ziemi. Później okazało się, że był to myśliwiec Witolda Urbanowicza, „który, w pierwszym momencie biorąc mnie za Niemca, chciał zmienić kierunek mojej drogi, nie na ziemię, a wprost do nieba. Uratowała mnie żółta maewestka, którą rozpoznał”. Urbano-wicz nigdy się nie przyznał do tak krwiożerczych intencji.

Insynuuje się tutaj, że nasi piloci myśliwcy strzelali do ratujących się na spadochronach i bezbronnych już nad Anglią Niemców – co byłoby zwyczajnym mordowaniem pojmanych jeńców. Insynuacja ta jest niezgodna z naszą

Page 205: Wolniewicz e Book

205

dotychczasową wiedzą na ten temat i na temat morale na-szych pilotów, podważaną tu niby mimochodem z pomo-cą jakiegoś jednego, więcej niż problematycznego cytatu. A już szczególnie niezgodna jest z tym, co wiemy o osobo-wości samego Urbanowicza. (Wyziera ona wyraziście np. ze znanej książki Arkadego Fiedlera, a także z wspaniałej książki samego Urbanowicza „Myśliwcy”.) Gdzie i kiedy major Krasnodębski pomawiał swego kolegę o zachowanie tak jawnie sprzeczne z kodeksem honorowym naszego kor-pusu ofi cerskiego? Nieco dalej w tekście opisany przypadek znajduje zresztą swe całkiem inne wyjaśnienie, choć pro-stacko sformułowane:

Polacy wyznawali zasadę, że w miarę możliwości jeden drugie-go powinien bronić. Starali się więc pomagać zagrożonym kolegom. W wielu raportach z akcji są wzmianki, że eskortowali uszkodzone samoloty i osłaniali przed niemieckim ostrzałem pilotów zmuszo-nych do skoku ze spadochronem.

Timeo Danaos et dona ferentes (lękam się Danajów nawet gdy niosą dary). A nasza gazeta („Rzeczpospolita” z 6-7. 11.04) przedrukowuje tę szkalującą Polaków insynuację jakby nigdy nic. Wygląda to znowu na to samo podstawianie Polski, z innej strony: przez drobne i niby mało ważne pomówienia, raz tu, raz tam. Godzi się tu przecież w naszą wielką legendę: w epopeję walk Dywizjonu 303; i godzi się bardzo skutecznie, bo jakoby ze szczerą nam życzliwością. A my te pomówienia w dodatku uwie-rzytelniamy. Ta sama gazeta doniosła 9. 11. 2004 r., że „sekretarz stanu w MSZ Adam Rotfeld odznaczył wczoraj Krzyżem Ka-walerskim Orderu Zasługi RP amerykańskie małżeństwo Lynne Olson i Stanleya Clouda” za tę właśnie książkę.

Czemu nie wznawia się książek naszych pilotów, zwłasz-cza Witolda Urbanowicza i Stanisława Skalskiego, z których naprawdę można się dowiedzieć, jak wyglądały walki my-

ZAPISKI

Page 206: Wolniewicz e Book

206

WOLNIEWICZ

śliwców? A wydaje się – i nagradza orderami – amerykańskie mydło, wyprodukowane przez dwoje spryciarzy, którzy ani o pilotażu, ani o myśliwcach nie mają zielonego pojęcia. Ale wiedzą, gdzie szukać frajerów uszczęśliwionych, że o nich napisać raczyli. Nie dajmy się zwieść pozorom, że ta szpetna insynuacja teraz tak cicho przeszła, jak gdyby niezauważona. Upłynie parę lat i zostanie wyciągnięta jako dowód przeciw nam, przez nas samych uznany.

Trzy wartości. Zapytano mnie raz w towarzystwie, jakie trzy wartości uznałbym dzisiaj za najważniejsze. Niełatwo na takie pytanie odpowiedzieć. Mogłem zrobić unik, odpo-wiadając np. z amerykańska it’s a good question. Pytano jednak poważnie, więc rzekłem: „Muszę się chwilę zastano-wić”. I pomyślałem tak: najważniejsze wartości to te, które najbardziej są chronione nakazami i zakazami moralnymi. Gdzie zaś tych szukać, jak nie w Dekalogu? Tym tropem poszedłem.

Dekalog składa się z dziesięciu prostych przykazań. Każ-de chroni pewną wartość, tym samym ją wyróżniając. Mamy zatem dziesięć wartości wyróżnionych, z których muszę wybrać trzy jako dzisiaj najważniejsze. Bo choć ważne są oczywiści wszystkie, to niekoniecznie jednakowo. Mogą się układać w hierarchię, i to w różnych epokach rozmaicie, to tę, to tamtą wysuwając na czoło.

Po takim zastanowieniu odpowiedziałem: najważniejsze zdają mi się dzisiaj te wartości, które w Dekalogu są re-prezentowane przez następujące trzy przykazania: (2) „Nie będziesz brał imienia Pana Boga swego nadaremno”. (4) „Czcij ojca swego i matkę swoją”. (8) „Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu”. Dlaczego właśnie te? Dlatego, że chronione nimi wartości są dziś szczególnie zagrożone.

Językiem naszego czasu wyraziłbym owe trzy przykaza-

Page 207: Wolniewicz e Book

207

nia tak: (2) Szanuj symbole. (4) Szanuj człowieka. (8) Sza-nuj prawdę. Ich związek z pierwowzorem jest następujący. Jeżeli nie uszanujesz symbolu w imieniu Bożym, to żadnego symbolu nie uszanujesz; jeżeli nie uszanujesz człowieka w swoich rodzicach, to w nikim go nie uszanujesz; a jeżeli nie uszanujesz prawdy komuś winnej, to nigdzie jej nie uszanu-jesz. Te trzy wartości – symbol, człowieczeństwo i prawda – są dziś nieustannie atakowane, pod różnymi przykrywkami i pretekstami.

Dokonuje się przede wszystkim ogromna deprecjacja symboli, a przez nią także tych wartości wyższych, które owe symbole wyrażają. Atakuje się zajadle symbole chrze-ścijaństwa, bezkarnie je np. profanując „instalacjami arty-stycznymi”, typu prezerwatywa w monstrancji. Ta szaleń-cza destrukcja symboli nie ogranicza się jednak do samych tylko chrześcijańskich. Oto widzę w sklepie obok „Czystej Wyborowej” wódkę o nazwie „ Chopin”, a na Nowym Świe-cie widzę knajpę o nazwie „ Budda”. Chopin to nasza duma narodowa, umiłowanie wszystkich, co kochają muzykę. Budda zaś to postać wzniosła i dla milionów święta, z Dalaj Lamą na czele. I nie podniesie się żaden głos sprzeciwu, można te symbole poniewierać do woli, a więc i wyrażone w nich wartości.

Mało tego. Na placu Grzybowskim jest inna knajpa, na-zywa się „Menora”. Menora zaś to jest świecznik siedmio-ramienny, symbol wielkiej wiary żydowskiej. Dwie sym-boliczne menory stoją przed pomnikiem Bohaterów Getta, trzecia stoi jako napis na knajpie. Czemu to tolerujemy? Bo nie pamiętamy o Drugim Przykazaniu.

Szanuj człowieka w swych rodzicach, mówi Przykazanie Czwarte. A oto Sejm uchwala a 18 czerwca Bronisław Ko-morowski podpisuje ustawę, która godzi prosto w podsta-wę wszelkiego człowieczeństwa, jaką jest rodzina. Zamiast przykazania „czcij ojca swego i matkę swoją” ta ustawa an-

Trzy wartości

Zapytano mnie raz w towarzystwie, jakie trzy war-tości uznałbym dzisiaj za najważniejsze. Niełatwo na takie pytanie odpowiedzieć. Mogłem zrobić unik, od-powiadając np. z amerykańska it’s a good question. Pytano jednak poważnie, więc rzekłem: „Muszę się chwilę zastanowić”. I pomyślałem tak: najważniejsze wartości to te, które najbardziej są chronione nakaza-mi i zakazami moralnymi. Gdzie zaś tych szukać, jak nie w Dekalogu? Tym tropem poszedłem.

Dekalog składa się z dziesięciu prostych przykazań. Każde chroni pewną wartość, tym samym ją wyróżniając. Mamy zatem dziesięć wartości wyróżnionych, z których muszę wybrać trzy jako dzisiaj najważniejsze. Bo choć ważne są oczywiści wszystkie, to niekoniecznie jednako-wo. Mogą się układać w hierarchię, i to w różnych epo-kach rozmaicie, to tę, to tamtą wysuwając na czoło.

Po takim zastanowieniu odpowiedziałem: najważ-niejsze zdają mi się dzisiaj te wartości, które w Deka-logu są reprezentowane przez następujące trzy przyka-zania: (2) „Nie będziesz brał imienia Pana Boga swego

Page 208: Wolniewicz e Book

208

WOLNIEWICZ

tyrodzinna wprowadza przykazanie całkiem nowe: „donoś na ojca swego i matkę swoją”! Czemu to tolerujemy? Bo-śmy i o Czwartym Przykazaniu zapomnieli.

Szanuj prawdę, mówi Przykazanie Ósme. Tymczasem prezes Trybunału Konstytucyjnego sędzia Jerzy Stępień oświadcza publicznie w imieniu tegoż trybunału („Nasz Dziennik” z 30.12.06-1.1.07): „Myśmy w swoich orzecze-niach powiedzieli, że najwyższą wartością jest godność, a nie prawda. (…) Prawda nie jest w naszym porządku kon-stytucyjnym najwyższą wartością”. Wprost wierzyć się nie chce, że mógł to powiedzieć sędzia. Wartość obiektywna, jaką jest prawda, zostaje podporządkowana wartości uzna-niowej, jaką jest niesprecyzowana bliżej „godność”. Zama-chu na prawdę dokonuje prezes najwyższego trybunału, a żaden z czternastu pozostałych jego członków nawet nie zaprotestuje. Czy nie rozumieją, że ta ich „godność” stoi właśnie na prawdzie, i że gdy prawdę sobie podporządkuje, to padnie razem z nią? Nie rozumieją – „jakieś ich chyci-ło spanie”, jak mówi poeta. Zlekceważyli głębię Ósmego Przykazania i doniosłość chronionej nim wartości.

To wielkie spanie chwyciło całą cywilizację Zachodu. Czy coś mogłoby ją obudzić? Kiedyś obudzi ją na pewno grom gniewu Bożego, ale wtedy będzie za późno. Zawczasu mogłyby to zrobić owe trzy Przykazania, gdyby potrakto-wano je tak serio, jak na to zasługują. Na razie nic na to nie wskazuje.

nadaremno”. (4) „Czcij ojca swego i matkę swoją”. (8) „Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu”. Dlaczego właśnie te? Dlatego, że chronione nimi wartości są dziś szczególnie zagrożone.

Językiem naszego czasu wyraziłbym owe trzy przykaza-nia tak: (2) Szanuj symbole. (4) Szanuj człowieka. (8) Sza-nuj prawdę. Ich związek z pierwowzorem jest następujący. Jeżeli nie uszanujesz symbolu w imieniu Bożym, to żadnego symbolu nie uszanujesz; jeżeli nie uszanujesz człowieka w swoich rodzicach, to w nikim go nie uszanujesz; a jeżeli nie uszanujesz prawdy komuś winnej, to nigdzie jej nie uszanu-jesz. Te trzy wartości – symbol, człowieczeństwo i prawda – są dziś nieustannie atakowane, pod różnymi przykrywkami i pretekstami.

Dokonuje się przede wszystkim ogromna deprecjacja symboli, a przez nią także tych wartości wyższych, które owe symbole wyrażają. Atakuje się zajadle symbole chrze-ścijaństwa, bezkarnie je np. profanując „instalacjami arty-stycznymi”, typu prezerwatywa w monstrancji. Ta szaleń-cza destrukcja symboli nie ogranicza się jednak do samych tylko chrześcijańskich. Oto widzę w sklepie obok „Czystej Wyborowej” wódkę o nazwie „ Chopin”, a na Nowym Świe-cie widzę knajpę o nazwie „ Budda”. Chopin to nasza duma narodowa, umiłowanie wszystkich, co kochają muzykę. Budda zaś to postać wzniosła i dla milionów święta, z Dalaj Lamą na czele. I nie podniesie się żaden głos sprzeciwu, można te symbole poniewierać do woli, a więc i wyrażone w nich wartości.

Mało tego. Na placu Grzybowskim jest inna knajpa, nazywa się „Menora”. Menora to jest świecznik siedmio-ramienny, symbol wielkiej wiary żydowskiej. Dwie sym-boliczne menory stoją przed pomnikiem Bohaterów Getta, trzecia stoi jako napis na knajpie. Czemu to tolerujemy? Bo nie pamiętamy o Drugim Przykazaniu.

Page 209: Wolniewicz e Book

209

Szanuj człowieka w swych rodzicach, mówi Przykazanie Czwarte. A oto Sejm uchwala, a 18 czerwca Bronisław Ko-morowski podpisuje ustawę, która godzi prosto w podsta-wę wszelkiego człowieczeństwa, jaką jest rodzina. Zamiast przykazania „czcij ojca swego i matkę swoją” ta ustawa an-tyrodzinna wprowadza przykazanie całkiem nowe: „donoś na ojca swego i matkę swoją”! Czemu to tolerujemy? Bo-śmy i o Czwartym Przykazaniu zapomnieli.

Szanuj prawdę, mówi Przykazanie Ósme. Tymczasem prezes Trybunału Konstytucyjnego sędzia Jerzy Stępień oświadcza publicznie w imieniu tegoż trybunału („Nasz Dziennik” z 30. 12. 06 – 1. 1. 07): „Myśmy w swoich orze-czeniach powiedzieli, że najwyższą wartością jest godność, a nie prawda. (…) Prawda nie jest w naszym porządku kon-stytucyjnym najwyższą wartością”. Wprost wierzyć się nie chce, że mógł to powiedzieć sędzia. Wartość obiektywna, jaką jest prawda, zostaje podporządkowana wartości uzna-niowej, jaką jest niesprecyzowana bliżej „godność”. Zama-chu na prawdę dokonuje prezes najwyższego trybunału, a żaden z czternastu pozostałych jego członków nawet nie zaprotestuje. Czy nie rozumieją, że ta ich „godność” stoi właśnie na prawdzie, i że gdy prawdę sobie podporządkuje, to padnie razem z nią? Nie rozumieją – „jakieś ich chyci-ło spanie”, jak mówi poeta. Zlekceważyli głębię Ósmego Przykazania i doniosłość chronionej nim wartości.

To wielkie spanie chwyciło całą cywilizację Zachodu. Czy coś mogłoby ją obudzić? Kiedyś obudzi ją na pewno grom gniewu Bożego, ale wtedy będzie za późno. Zawczasu mogłyby to zrobić owe trzy Przykazania, gdyby potrakto-wano je tak serio, jak na to zasługują. Na razie nic na to nie wskazuje.

TRZY WARTOŚCI

Page 210: Wolniewicz e Book

210

WOLNIEWICZ

Przeczucie Katynia

WSPOMNIENIE TADEUSZA TOMASZEWSKIEGO Z 1920 R

Załączone „Wspomnienie” otrzymałem w 1985 r. od p. Zofi i Doszyny, żony wymienianego tam Kazimierza Dochy. Po paru próbach opublikowania zamieszczam je w końcu tutaj. (Panią Doszynę poznała moja śp. Małżon-ka Regina podczas wspólnego pobytu w szpitalu.)

Dochowie byli właścicielami majątku Mała Bobra (na północ od Sokółki). Sąsiadował z nimi majątek Bobra Wielka, którego ostatnim właścicielem był właśnie T. Tomaszewski.

Inżynier Tadeusz Tomaszewski (1887-1977) ur. w Ruda-wicy k/Grodna, studiował na politechnikach w Karlsruhe (chemia) i Lipsku (rolni ctwo). Po II wojnie światowej osiadł na Dolnym Śląsku w Szprotawie. Był pracownikiem Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej. (Za „Gazetą Obserwato-ra IMGW”, nr 12/1977.)

Bratem Tomasza był architekt Wacław Tomaszewski, po wojnie profesor Politechniki Gdańskiej.

(Wspomniany w tekście „Gab” to wielki wiąz, który rósł w Bobrze Wielkiej.)

BW

Page 211: Wolniewicz e Book

211

Był czerwiec roku 1920. Po załamaniu się ukraińskiej koncepcji Piłsudskiego, beznadziejnym prawie ciężarem zwaliło się na Polskę poczucie klęski. Wojsko przepadło! Tak uważali ludzie przyzwyczajeni do nieprzenikliwości frontów ubiegłej niemiecko-rosyjskiej wojny. Mało kto po-ważniej zdawał sobie sprawę z możności prowadzenia woj-ny manewrowej. Znacznie później się okazało, że żywot-ność i psychiczna wytrzymałość ludzi w boju zahartowa-nych, a świadomych roli, jaka wówczas Polsce przypadła, stworzyła sytuację, którą można by było streścić w jednym rozkazie: „Rozejść się pod Kijowem – zbiórka nad Wie-przem”. Tymczasem zaś zmora klęski dławiła nieokrzepłe poczynania ludzi, po wiekowej niewoli obdarzonych przez Los niepodległością. Pozostawała jedynie walka, walka do końca. Wszystko należało poświęcić – rodzinę i mienie oj-czyźnie, a życie walce.

W czasie ostatniej mojej bytności w Bobrze postanowili-śmy: idziemy do wojska. W Grodnie był 13-ty pułk ułanów. Brat stryjeczny Munek – Kazimierz Tomaszewski – już się zaciągnął, brat mój Wacław zabierał do Warszawy wuja Bartosza Roszkowskiego, a my dwaj z drugim bratem Ja-siem, jako rolnicy, mieliśmy jako tako likwidować interesy: Jaś w Bobrze, a ja w Rudawicy, i stawić się do 13-go puł-ku. Jadzia odmówiła kategorycznie wyjazdu do Warszawy, zdecydowana pozostać w Bobrze. Do decyzji wstąpienia na ochotnika do 13-go pułku ułanów z zapałem przyłączył się nasz sąsiad pan Kazimierz Docha z Małej Bobry.

Z takimi uchwałami wróciłem do Rudawicy.Po paru dniach zgłosił się do mnie porucznik Nowak z

Grodna, wydelegowany do sypania okopów nad rzeką Swi-słoczą. Spytałem go: – Jaki to ma sens? Czy mamy wracać do wojny pozycyjnej? Pokiwał tylko głową – widziałem, że uważa swą misję za posunięcie biurokratyczno-wojskowe, bo coś przecie robić trzeba! Przenocował u mnie, a naza-

PRZECZUCIE KATYNIA

Page 212: Wolniewicz e Book

212

WOLNIEWICZ

jutrz udał się do Grodna po instrukcje. Z powrotem już nie przyjechał.

Sołtys z Ledowicz dał mi znać, żebym nigdzie nie wy-jeżdżał i spokojnie siedział w Rudawicy, a w razie jakich trudności natychmiast go zawiadomił.

Po południu zjechali nieoczekiwani goście „młodożeń-cy”. Młodzi Czarnieccy z Doroszewicz. Starego Czarniec-kiego – retmana na rzece Szczarze i Niemnie – znałem dobrze, młodego zaś pierwszy raz zobaczyłem. Weszli do mieszkania, tradycyjnie się przywitali, po czym młody przedstawił mi żonę.

Musiałem tę scenę odegrać robiąc „bonne mine”, jakkol-wiek nie mogłem na chwilę pozbyć się uczucia nieznośnego ciężaru.

Wieczorem wyprawiłem mój tabor do Bobry, a nazajutrz rano, pożegnawszy się z wujem Juljuszem Roszkowskim, który o wyjeździe nawet słyszeć nie chciał, konno ruszyłem najbliższą drogą na przełaj do Bobry.

Po paru godzinach byłem koło Sterpejek, gdzie gospoda-rzył Stanisław Lipiński, brat naszego proboszcza z Nowe-go Dworu. Na wstępie spotkałem panią Chomiczową, która miała opinię nieco „jasnowidzącej”. Powiedziała mi: Niech się Pan nie niepokoi, to wszystko się skończy w sierpniu. Jechałem dalej. W Nowym Dworze na ulicach było pusto. Na pierwszym rogu u końca ulicy Kuźnickiej stał Żyd, który mi dawał jakieś ostrzegawcze znaki. Musiał mnie wziąć za „swojego”. Ponagliłem konia i już z daleka zobaczyłem na koniu ofi cera, jak się okazało, od Żeligowskiego. Rozma-wiał z kimś na ganku domu obok posterunku policji.

Posterunek był zamknięty. Policję już odwołano. W krót-kiej rozmowie powiedział mi:

– Wszystko jest dobrze, siedźcie panowie w domu i nie róbcie zamieszania.

Niebawem byłem w Bobrze. Zmian żadnych nie było.

Page 213: Wolniewicz e Book

213

PRZECZUCIE KATYNIA

Miano już zwozić jęczmień spod „Gaba”. Wkrótce nad-jechał pan Kazimierz Docha. Postanowiliśmy zaraz jutro jechać do Sokółki. Tak też zrobiliśmy. Samotrzeć konno z furgonem paszy dla koni i najpotrzebniejszym bagażem wyruszyliśmy. Żegnaliśmy się z domem nie wiedząc, czy i kiedy powrócimy.

W Sokółce wiadomości były niby pocieszające. Armia generała Żeligowskiego powstrzymała podobno napór nie-przyjaciela. Starosta, pan Marian Baehr otrzymał z woje-wództwa zarządzenie, by powstrzymać ewakuację, policję rozesłać na posterunki, i funkcjonować normalnie. Wobec tego, podniesieni nieco na duchu, postanowiliśmy na razie wracać do Bobry.

Popasłszy konie wyruszyliśmy i koło godziny piątej po południu byliśmy w Nowym Dworze. Zajechaliśmy na ple-banię, by się podzielić otrzymanymi wiadomościami. Pro-boszcz ks. Lipiński przyjął nas z otwartymi ramionami, bar-dzo się ucieszył z naszego powrotu.

– ... bo to panie Janie jęczmień trzeba zwozić.Podczas naszej pokojowej rozmowy usłyszeliśmy nagle

strzały karabinowe i przez okno ujrzałem kilku cwałem pę-dzących ułanów. Jak się później okazało, była to czujka od Paszkowskiego Mostu z doniesieniem stojącemu we dwo-rze szwadronowi ułanów o nieprzyjacielskiej konnicy, która przeszła w bród Niemen pod Hożą, pędziła obecnie od Pasz-kowskiej grobli, i bezpośrednio za czujką wpadła do Nowego Dworu. Po chwili wszędzie ich było pełno. Wpadali po jed-nemu czasem po dwóch na plebanię. Jeden poprosił o jedze-nie. Dostał talerz zupy – zdjął czapkę – szukał oczyma ikony, przeżegnał się po prawosławnemu, zjadł i podziękował. Za-częli się zjawiać komisarze czy politrucy, z dwoma nagana-mi w wyciągniętych przed się rękach. Stereotypowe pytania: Gdzie zdieś pamieszczyki? Ruki w wierch! Kak familia, imia, otczestwo, kagda radiłsia, czto zdieś diełajetie??

Page 214: Wolniewicz e Book

214

WOLNIEWICZ

Jeden z pierwszych zdjął mi ze zręcznością fachowego kryminalisty zegarek z ręki. Zawsze był rozkaz: Ostawat’sia zdieś. W pewnej chwili Proboszcz zwrócił się do mnie na osobności:

– Może by Panowie spróbowali się wymknąć?– Mogłoby się to nawet udać – odrzekłem – ale co by za

to ks. Proboszcza spotkało?Powoli zapadał zmierzch. W ganku plebanii przy świe-

cach zasiadł sąd wojenny. Powołano nas na rozprawę. Zno-wu pytania: Imia, otczestwo itd. W cieniu przy drzwiach sta-ła postać kobieca, która starała się jakimś czarnym szalikiem zasłonić twarz. Widać było tylko jej wielkie czarne oczy. Mogła to być Żydówka Fejga, późniejsza żona Diamenta, ale pewności nie miałem. Na wszystkie pytania dawaliśmy te same odpowiedzi: – Byliśmy w sprawach gospodarczych w powiatowym mieście i wracaliśmy do domu. – W migotli-wym świetle świec zwracała na siebie uwagę brodata twarz blondyna o tępym napastliwym wyrazie, nie dopuszczają-cym do zmiany podjętej z góry decyzji. W końcu kazano nas odprowadzić do „wojenkoma”. Gdy mijaliśmy bramę podwórza plebanii, przypomniał mi się obraz Ostrobram-skiej z głową pochyloną kornie przed Bogiem, a miłosiernie skłonioną ku ludziom. Gorąco się oddałem pod Jej Obronę.

Prowadzono nas przez rynek; pełno tu było konnych żoł-nierzy (Armia Gaja). Młody chłopak siedząc na koniu z iro-nicznym uśmiechem rzucił nam czystą polszczyzną:

– A co, panowie obszarnicy, uciekać się wam chciało? Do Krakowa?

Wprowadzono nas do kwatery „wojenkoma” w mieszka-niu Żyda Szyrkiesa, sklepikarza. Starszy konwojent podał Komendantowi-komisarzowi jakąś kartkę.

– Nu, saditieś, zakuritie?Podsunął nam papierosy. Poznałem, były to papierosy od

Chajki ze Słowiańskiego Hotelu w Grodnie – znajdowały się w

Page 215: Wolniewicz e Book

215

PRZECZUCIE KATYNIA

mojej walizce. Komisarz zatopił się w odczytywaniu kartki.– Nie panimaju. Czto s wami diełat... Na odwrocie kartki coś napisał i kazał odnieść z powrotem.Zabawiał nas rozmową, jakimiś pytaniami. Po pewnej

chwili ów posłaniec wrócił i wręczył mu kawałek koperty.– Nu tiepier ja panimaju – pierenoczujetie w kwartirie

ordinarcew, a zawtra dieło wyjaśnitsia.Wyprowadzono nas znowu, tym razem do mieszkania

Żyda Nowińskiego, skąd pochodziła żona Herszka, dawniej-szego pachciarza z Bobry. Wskazano nam ławę pod ścianą. Usiedliśmy. Zobaczyła nas pachciarzowa, załamała ręce:

– Uj, to panowie... Przyniosła nam poduszki, by wygodniej nam było oprzeć

się o ścianę. Wciąż ktoś przychodził, oglądał nas, czasem o coś zapytał. W pewne chwili wszedł młody, dobrze zbudo-wany Żyd w długich butach. Uderzając nahajem po chole-wach przyglądał się nam z ironicznym triumfem. Poznałem. Był to Szulak, syn stelmacha z Indury. Może to on wskazał jedyny w całej okolicy bród na Niemnie w Hożej.

Przysiadł się do nas jakiś żołnierzyna:– A wot u was żidow to mnogo, pariezat’ by ich... Spoj-

rzałem na niego – czy prowokator? Odrzekłem:– Nu cztoż, jewrei toże ludi. Potem zagaił drugi:– Wsie gawariat, czto wy choroszyje ludi, tolko w odnoj

dierewuszkie płocho pro was otzywaliś. Następnie znowu:– Wot wy gawarili, czto wozwraszczaliś damoj, a nam

żidowka skazała, czto wy ujezżali, a patom wiernuliś, du-maja szto nasze nastuplenie zadierżano; a wam nado było ostawat’sia ili sowsiem ujezżat’.

Tak zabawiano nas rozmową. Było już może po półno-cy, gdy usłyszałem jakiś ruch na ulicy i we drzwiach stanął uzbrojony żołnierz

Page 216: Wolniewicz e Book

216

WOLNIEWICZ

– Pamieszczyki zdieś? Wychadi!– Ty kuda ich wiediosz? – zapytał jeden z obecnych.– W sztab diwizji. Wychadi! – zakomenderował na nas.Na ulicy oczekiwało dwóch z krótkimi karabinkami, ka-

zano nam iść przodem w szeregu. Czułem za plecami lufę karabinu. Prowadzono nas w kierunku krańców miasteczka. Z lewej strony widniała opuszczona cerkiew, a z prawej od zakrętu była ulica Kuźnicka. Zbliżyłem się nieznacznie do Jasia i rzuciłem:

– W razie czego uciekać do Kuźnicy.– Nie razgawariwaj – odezwano się z tyłu.Za cerkwią kazano zawrócić na lewo. Sprawa była ja-

sna. Była to dróżka prowadząca na cmentarz prawosławny. Księżyc w pełni oświetlał opuszczone mieszkanie popa i wpadał do środka przez wyrwane okna. Niebawem stanęli-śmy w bramie cmentarza. Jeden z żołnierzy ujął mego brata za ramię powyżej łokcia i poprowadził w głąb cmentarza. Po chwili doszły mnie jakieś przytłumione głosy, a potem zgrzyt niby żelaza o żwir. Nastała cisza.

Po chwili wrócił ów żołnierz, niosąc coś w ręku. Rzucił to na ziemię. Poznałem buty i ubranie brata.

– Ja bolsze nie chaczu! Stupaj katoryj za mienia.– Tiebie wieleno ty i konczaj.Ujął mnie za ramię. – Stupaj! Powiedziałem – pogodi,

pogawarim. Starszy przyłożył mi nagan do skroni – nie razgawari-

waj. Poszedłem.Przyprowadził mnie na nieco otwartą przestrzeń za krza-

kami. W świetle księżyca ujrzałem brata Jasia leżącego w jednej tylko bieliźnie; leżał wyciągnięty na wznak z ręko-ma założonymi pod głowę. Wzdłuż czoła czerniała szeroka ciemna szrama. Gdym Go ujrzał, lewa ręka brata wysunęła się z pod głowy i ruchem na odlew opadła na ziemię. Nie wiem czy był to odruch pośmiertny, czy znak bym uciekał.

Page 217: Wolniewicz e Book

217

PRZECZUCIE KATYNIA

Nie potrafi ę opisać jakie uczucie mną owładnęło, w każdym razie ani obaw żadnych, ani strachu nie czułem. Byłem jak-by we władaniu jakiejś obcej siły.

– Razdiewajsia – odezwał się mój oprawca.Spojrzałem na niego: był o krok ode mnie z podniesioną

do cięcia szablą. Księżyc oświetlał jego bladą twarz i otwar-te w ziewaniu usta. Zacząłem się powoli rozbierać. Zdjąłem marynarkę i układałem porządnie na ziemi.

– Skoriej, skoriej! – ponaglał mnie, wciąż poziewając raz po raz.

Obserwowałem go spod oka. Widziałem, że jest nerwowo osłabiony. Rozbierałem się dalej, aż zostałem tylko w bieliźnie i długich butach. Usiadłem na ziemi, udając że się mocuję z bu-tem, który mi nie chce zejść z nogi, i tak mocując się podsuną-łem się w siedzącej pozycji do nóg mego kata. W tym samym momencie zobaczyłem koniec szabli opuszczonej ku ziemi. Znać ręka mu omdlała. Zerwałem się w mgnieniu oka z ziemi i prawy prosty wymierzyłem mu w szczękę. Nieco zgórowałem i przejechałem po ustach i nosie. Wydał jakiś okrzyk – raczej strachu niż bólu, i przechylił się w tył. W skoku naprzód pra-wym ramieniem trąciłem go w pierś i już byłem w krzakach.

Pędem przebiegłem przez cmentarz, przesadziłem ka-mienny płot i biegłem po żytnim ściernisku. Gdy byłem już o jakieś trzysta metrów od cmentarza, usłyszałem strzał z karabinu. – Pewnie do pana Kazimierza – mignęło mi w głowie, i wtedy dopiero poczułem strach, dziki zwierzę-cy strach. To mi dodawało sił. Przeskoczyłem w poprzek grodzieńską szosę i tu zwolniłem tempa, i spokojniej już doszedłem do lasu w Dubnicy, gdzie poczułem się całkiem bezpieczny. O świcie byłem za lasem na torze kolejowym, potem w Kuźnicy w sztabie grodzieńskiego DOGenu.

Na stopniach przy drzwiach spotkałem się z porucznikom Stępniewskim. Na mój widok oniemiał. Patrzył na mnie prze-rażonym wzrokiem:

Page 218: Wolniewicz e Book

218

WOLNIEWICZ

– Co się z panem stało? Skąd się pan tu wziął? – prędko zdjął z siebie płaszcz i podał mi go.

– Niech się pan okryje, bo ranek jest chłodny. Opowiedzia-łem mu wszystko co zaszło. Siedzieliśmy w pierwszym pokoju.

– Niech pan zaczeka, pomówimy z szefem sztabu kapita-nem Spiesznym; z generałem Wiśniewskim niech pan wcale nie mówi.

Stępniewski przedstawił mię generałowi od artylerii. Po-ważny, starszy Pan z siwym wąsem; nazwiska Jego nie za-pamiętałem. Generał kazał przynieść wina. Wypiliśmy na rozgrzewkę. Spytałem:

– Panie generale, czy wszystko stracone?– Hm. Na wojnie różnie bywa. To jeszcze nie koniec.

Nadszedł kapitan Spieszny. Przywitaliśmy się. Zapytał:– Czy pan zna tutejszą miejscowość?– O tyle o ile. Jestem tu urodzony i stale tu zamieszkuję.– Doskonale. Czy może pan zostać przy sztabie? Nie

mamy nawet dokładnych map, wydamy panu umundurowa-nie, niech pan zostanie.

Zgodziłem się oczywiście i wyruszyłem na miasteczko w płaszczu por. Stępniewskiego, by znaleźć jakieś okrycie. Zgłosiłem się do miejscowego Proboszcza. Staruszek był bardzo przejęty, ale niestety: nie posiadał żadnego ubrania oprócz sutanny i duchownego przyodziewku. Poradził mi udać się do organiściny, która pewnie po mężu będzie miała jakieś ubranie. Tak się też stało. Litościwa i widać dobrego serca niewiasta ofi arowała mi marynarkę i spodnie, które nawet nieźle mi pasowały, i na dodatek dostałem jeszcze pluszowy kapelusz. Tak ubrany oddałem wojskowy płaszcz właścicielowi i mogłem spokojnie oczekiwać dalszych wy-padków.

Po powrocie do sztabu spotkałem się z generałem Wi-śniewskim, Dowódcą Okręgu Generalnego. Był to człowiek średniego wzrostu i wieku, wciąż dziwnie zacinał dolną

Page 219: Wolniewicz e Book

219

PRZECZUCIE KATYNIA

wargę, zachowaniem swym zdradzał wielkie nieopanowa-nie. Zwrócił się do mnie ze słowami:

– Pan chce tu zostać przy sztabie? Radziłbym panu zgło-sić się do oddziału kawalerii organizowanego przez rotmi-strza Kościałkowskiego.

Na tym rozmowa się skończyła. Przypomniałem sobie ostrzeżenie por. Stępniewskiego i rozmowę z kapitanem Spiesznym i postanowiłem czekać. Znacznie później, bo już parę lat po wojnie, dowiedziałem się od por. Chochackiego, męża kuzynki Jentysów tzw. „Paczuszki”, którzy wtedy ba-wili w Bobrze, że właśnie w owym czasie, operując pocią-giem pancernym pomiędzy Grodnem a Kuźnicą i Sokółką w pewnym momencie był zdecydowany aresztować generała Wiśniewskiego jako tchórza i nieporadnego ofi cera.

Tymczasem wpadł do Kuźnicy por. Czarnocki z kilku uła-nami pozostałymi ze szwadronu, który z rana widziałem w do-skonałym stanie wyruszający na wywiad. Okazało się, że w po-wrotnej drodze we wsi Kowale szwadron wpadł w zasadzkę i na drutach ledwie się przerąbali tracąc większą część swoich ludzi. Był to alarm. Komendę objął kpt. Spieszny i Kuźnicę ewaku-owano. Ja się dostałem na przejeżdżające jaszcze artyleryjskie i dostałem się do Sokółki, gdzie doktorowi Józefowi Dosze, bratu pana Kazimierza opowiedziałem wszystko kończąc:

– Brata swego zabitego widziałem, słyszałem strzał, być może do pana Kazimierza, ale dalej nic nie wiem.

Potem nastąpiła ewakuacja Sokółki ze starościńskim ta-borem na Białystok do Ostrołęki, a stamtąd już koleją do Warszawy, gdzie się zgłosiłem do 18-go PACu w Modli-nie. Następnie szkolenie w Bydgoszczy i Cud nad Wisłą – „osiemnasta wielka bitwa świata” – i znowu z haubicami na Białystok. W końcu Sokółka i wiadomość, że pan Kazimierz żyje, był ciężko ranny, ale już jest zdrów. Wkrótce się z Nim zobaczyłem i dokładnie się dowiedziałem wszystkiego co przeżył, a mianowicie:

Page 220: Wolniewicz e Book

220

WOLNIEWICZ

Gdy ów Kozak poprowadził mnie w głąb cmentarza, pan Kazimierz pozostał pod nadzorem dwóch pozostałych. Los jego zdawał się przesądzony. Dopiero gdy usłyszał słaby okrzyk i oddalający się tupot moich butów, zrozumiał że udało mi się uciec, a więc nie wszystko jest stracone; nale-żało więc być na baczności. Jeden, starszy, pobiegł w głąb cmentarza, a drugi kazał panu Kazimierzowi usiąść przy bramie pod jednym słupem, a sam usiadł pod drugim skrzy-żowawszy w jednym ręku karabinek, a w drugim nagan, oba wymierzone w pana Kazimierza. Sytuacja wydawała się już bez wyjścia, ale nadzieja i chęć ratowania się przy obudzo-nej odwadze zwyciężyły. Poruszył się.

– Ni s miesta! – rzucił mu jego przeciwnik.– Towariszcz, a pierekrestitsia możno?– Nu raz wierujuszczyj, tak krestiś. – Wówczas pan Ka-

zimierz wstał jak do prawosławnego przeżegnania się, pra-wą rękę wzniósł do czoła i skoczył w bok. Rozległ się huk strzału, błysk ognia i pan Kazimierz runął nieprzytomny; pozostały mu tylko w pamięci jakieś ogniste kręgi w głowie, które się rozszerzały i z hukiem pękały.

Obudził go silny, trudny do zniesienia ból w pachwinie. Ktoś go trzymał pod pachą, a ktoś mu ściągał buty, szarpiąc niemiłosiernie. Pomimo strasznego bólu nie dał znać po so-bie, że żyje. Oprawcy, gdy już z butami skończyli, ułożyli Go w pozycji zmarłego – nogi wyprostowane i razem złożo-ne, ręce skrzyżowane na piersiach; a starszy rzekł:

– Pośle zataszczim jego na kładbiszcze, a tiepier idiom iskat’ togo.

I poszli – jeden wprost na cmentarz, a dwaj – jeden w prawo, drugi na lewo wzdłuż murku cmentarnego, widocz-nie myśląc, że ten pierwszy wypłoszy mnie z cmentarza, a oni będą do mnie strzelali jak do zwierzyny. Ale wówczas ja, dzięki Opatrzności, byłem już daleko.

Po ich odejściu pan Kazimierz poruszył się, nieco się pod-

Page 221: Wolniewicz e Book

221

PRZECZUCIE KATYNIA

jął, i udało mu się stanąć na nogi. Stał w miejscu, ale nogą prawą poruszyć nie mógł. Ujął ją obu rękoma i posunął o krok naprzód, lewą dociągnął, i tak się poruszał, aż doszedł do rosnącego opodal zboża. Tu upadł znowu nieprzytomny, a w głowie wciąż powstawały owe ogniste kręgi, pękające z hukiem wystrzału.

Po pewnym czasie przyszedł do siebie. Zaczął pełznąć, by być jak najdalej od cmentarza. Znowu stracił przytom-ność, znowu ogniste kręgi, i znowu pełznięcie w zbożu, byle dalej i dalej, i tak aż do świtu.

We dnie leżał spokojnie, jedynie w miarę możności opę-dzając się od much; czuł że miał gorączkę, męczyło go pra-gnienie. Przez cały dzień w polu był ruch. Wojsko kosiło dla koni owies i jęczmień. Nad wieczór się uspokoiło. Pełznąc natrafi ł na zagon ziemniaków. Wygrzebał ręką kilka i ssał sok z nich, ale to Mu ulgi nie przyniosło, a jeszcze gorzej zaczęło dokuczać mu pragnienie. Gorączka wzrastała, ma-jaczył, tyle mu tylko przytomności starczyło, by się ukry-wać i nie zdradzić swej obecności. Z rana chłód i rosa nieco go orzeźwiły, ale w miarę wzmagającego się upału czuł się coraz gorzej. Coraz bardziej siły go opuszczały. Nie bardzo sobie zdawał sprawę, co się z nim dzieje. Nie miał sił, by się od much opędzać! Przychodziło jakieś otępienie, niechęć do życia. W nocy padał deszcz. Z mokrego ubrania wysysał wodę, to go nieco przywróciło do przytomności.

Nadszedł ranek. Zdał sobie sprawę, że takie leżenie w polu nie ma sensu. Zaczął pełznąć w poprzek zagonu. Chciał się wydostać na drogę. Już dzień się robił zupełny. W pew-nej chwili zboże się skończyło – był przy polnej wąskiej drodze. Ujrzał kałużę wody deszczowej. Posunął się do niej, by się napić. W tej chwili usłyszał czyjeś kroki. Chciał się już cofnąć do zboża, ale pomyślał: Po co mam się chować? Niech mnie lepiej dobiją. – Pozostał w miejscu. Wtem usły-szał znajomy głos:

Page 222: Wolniewicz e Book

222

WOLNIEWICZ

– Panie, a cóż to z wami.Był to Adam Kolendowicz, mieszczanin z Nowego Dwo-

ru. Zorientował się w jego stanie. Natychmiast podciągnął go z powrotem w zboże.

– Leżcie tu Panie spokojnie, tej wody nie pijcie, zaraz wam mleka przyniosę.

Jakieś błogie uczucie spokoju, ratunek, nadzieja na życie nim owładnęło. Kolendowicz niebawem wrócił, przyniósł mleka, lecz nie pozwolił Mu na raz dużo pić. Ułożył Go możliwie wygodniej, kazał leżeć spokojnie, a sam wyruszył, by zawiadomić siostrę pana Kazimierza w Małej Bobrze, która nie wiedziała, co się z bratem stało.

Na głowę Panny Zofi i zwalił się niemały kłopot. Jechać po rannego znaczyło zdradzić, że żyje, i ściągnąć na niego i siebie ostateczne nieszczęście. Służba również nie zdradza-ła ochoty do jazdy, każdy się bał o swoją głowę.

Dowiedziała się o tym Kaliszanka. Dziewczyna nie pierw-szej już młodości, mieszkała za Koniuszkami i Nowosiółka-mi w Lojstrach, sama jedna w chacie na tak zwanym końcu świata, gdzie łączyły się bagna sidrzańskie z bagnami rzeki Bobry, od Lipska już Biebrzą zwanej. Dalej żadnej drogi nie było. Bagno było tylko zimą dostępne. Niewiele było ludzi znających przejścia przez bagna niezamarznięte. Kaliszanka przejścia te znała. Była to dziewczyna dzielna i tajemnicza. Jaką drogą Kaliszanka się dowiedziała o znalezieniu pana Kazimierza – nie wiadomo. Ale wnet się zgłosiła do panny Zofi i i podjęła się Pana Kazimierza przywieźć. Kolendowicz dokładnie Jej opowiedział, gdzie ranny się znajduje.

Kaliszanka wzięła konia i wóz, i zaraz ruszyła okrężną drogą. W Bobrzańskim Lesie Kamienicy zobaczyła żołnie-rzy pędzących chłopskie furmanki z Jagint „pod obóz”. Mo-mentalnie skręciła z drogi, wpadła w gąszcz, na głowę konia zarzuciła płachtę i głaskała po szyi, by się koń rżeniem nie zdradził. Jeden z konnych wpadł za nią do lasu, ale w gąszcz

Page 223: Wolniewicz e Book

223

PRZECZUCIE KATYNIA

się nie zagłębiał. Pohukał i wrócił na drogę. Kaliszanka nie-co odczekała i pojechała do Nowego Dworu, tam po zagu-mieniu dostała się na cmentarz i odnalazła Pana Kazimierza według wskazówek Kolędowicza.

Dookoła było sporo żołnierzy koszących owies dla koni. Kaliszanka podjechała wozem bliziutko do leżącego i naj-spokojniej zaczęła żąć sierpem otaczające zboże; a gdy już sporo nażęła, obejrzała się wkoło uważnie, czy jej nikt nie obserwuje, i w odpowiednim momencie uchwyciła leżące-go pana Kazimierza na ręce i jednym rzutem ulokowała go na słomie, którą był wóz zaścielony. Następnie przykryła go płachtą i nażętą słomą, i tą samą okólną drogą szczęśliwie dojechała do Małej Bobry.

W obawie przed ewentualną rewizją nie można było umieścić pana Kazimierza w domu. Musiał jeszcze jedną noc przeleżeć na wozie w lasku, który się tuż za domem znajdował. Ale pan Kazimierz czuł, że już jest u siebie w domu, wygodnie ułożony, nakarmiony, napojony i dopa-trzony; a nazajutrz rano ta sama Kaliszanka powiozła go przez Paszkowski Most do Augustowskiej szosy i dalej do Grodna. W drodze spotykała sporo żołnierzy, którzy często zapytywali:

– Kawo wieziosz?– Raniennawo – odpowiadała. – Nu tak wiezi – dobrotli-

wie się zgadzali.Tak też dowiozła szczęśliwie Kaliszanka pana Kazimie-

rza do szpitala w Grodnie, tak przepełnionego, że może długo musiałby czekać na swą kolej do opatrunku, gdyby go dr Szumkowski nie poznał i nie kazał zaraz wziąć na stół operacyjny.

W szpitalu pod dobrą opieką pan Kazimierz wydobrzał i doczekał się przepędzenia najeźdźcy poza granice Polski.

Gdy moja bateria została jako zapasowa odkomendero-wana za Białystok wziąłem urlop i pojechałem do Sokółki,

Page 224: Wolniewicz e Book

224

WOLNIEWICZ

a stamtąd do Bobry, gdzie się z panem Kazimierzem, już całkiem zdrowym, spotkałem i od Niego usłyszałem całą dokładną relację o Jego przejściach tak ciężkich i szczęśli-wie zakończonych.

Szprotawa, dnia 15 maja 1968 r.

Szanownej i Kochanej Pani Zofi i Doszynie w dniu Jej Imienin przesyłam te wspomnienia o zdarzeniach sprzed pół wieku z życzeniem, aby jeszcze bardziej uświetniły pamięć Jej niezapomnianego męża ś.p. pana Kazimierza Dochy, który był najlepszym moim sąsiadem i przyjacielem. Rów-nież Synowi Jego, panu Kazimierzowi II Dosze życzę, aby te kartki były mu w Jego drodze życiowej pewną chwałą, płynącą z cierpienia i bohaterstwa Jego nieskalanej pamięci Ojca.

Wasz/-/ Tadeusz Tomaszewski

Page 225: Wolniewicz e Book

225

Prof. Bogusław Wolniewicz z Tomaszem Sommerem podczas pracy nad niniejszą książką

Page 226: Wolniewicz e Book

226

WOLNIEWICZ

Publikacje książkowe

prof. Bogusława Wolniewicza

Rzeczy i fakty. Wstęp do pierwszej fi lozofi i Ludwika • Wittgensteina (z fragmentem Platońskiego „Teajteta” w nowym przekładzie i z komentarzem Profesora Henryka Elzenberga), Warszawa, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, 1968.Ontologia sytuacji: podstawy i zastosowania, Warszawa, • Państwowe Wydaw. Naukowe, 1985.Filozofi a i wartości: rozprawy i wypowiedzi: z fragmentami • pism Tadeusza Kotarbińskiego, Warszawa, Wydział Filozofi i i Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, 1993.Filozofi a i wartości, 2, Warszawa, Wydział Filozofi i i Socjologii • Uniwersytetu Warszawskiego, 1998.Logic and metaphysics: studies in • Wittgenstein’s ontology of facts, Warszawa, „Znak, Język, Rzeczywistość”, Polskie Towarzystwo Semiotyczne, 1999.Filozofi a i wartości, 3, Z fragmentem „Księgi tragizmu” • Henryka Elzenberga i jego uwagami o „Dociekaniach” Wittgensteina, Warszawa, Wydział Filozofi i i Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, 2003.Propedeutyka fi lozofi i (z J. Grudniem),1961• Ksenofobia i wspólnota (z Z. Musiałem), Arcana, 2003• Trzy nurty: Racjonalizm, – antyracjonalizm, – scjentyzm • (z Z. Musiałem i J. Skarbkiem), 2006

Page 227: Wolniewicz e Book

227

Page 228: Wolniewicz e Book

228

WOLNIEWICZ

AAbakumow W. S. 51, 58, 85Ajdukiewicz K. 58, 85Anders W. 33Arystoteles 84Anscombe G. E. M. 59św. Augustyn 45

BBakri O. 189Barroso J. M. D. 121, 151Baehr M. 211Benedykt XVI (Ratzinger J.) 5, 166,

168, 169, 174, Beria Ł. 51Berling Z. 33Biden J. 144Bielawska D. 97Bierut B. 42Bilikiewicz T. 138Bismarck O. von 27Błochin W. 134Bocheński J. M. 126, 138Brandt W. 168Breżniew L. 62Broda R. 175Budda 100, 205, 206Budzik S. 136Bukiewicz W. 18Bukowski W. 131, 157Bush G. W. 150

CChałasiński J. 51Chamberlain N. 123Chandler R. 198Chodakiewicz M. J. 137Chopin F. 205, 206Chrostowski W. 175Chruszczow N. S. 54, 62

Churchill W. L. S. 159Cloud S. 202, 203Constant B. 80, 91Curie-Skłodowska M. 105Cyrankiewicz J. 57Czeżowski T. 37, 38, 40, 45, 49-51, 56

DDalaj Lama 205, 206Derrida J. 91Dmowski R. 191Docha K. 208, 209, 211, 215, 217, 218,

220, 221, 222Donne J. 190Dostojewski F. 202Doszyna Z. 208, 222

EElzenberg H. J. M. 5, 27, 36-38, 45,

83-85, 88, 92-94, 96-101, 120, 186, 224

d’Estaing G. 130

FFallaci O. 114Feynman R. 94Ferni E. 60Fiedler A. 203Forster A. 25, 26, 28Foucault M. 84Freud Z. 83Friedman T. 129, 130Fritzhand M. 64Fronczek Z. W. 132Fukuyama F. 86, 130

GGajos J. 200Galczewska B. 15

Page 229: Wolniewicz e Book

229

INDEKS NAZWISK

Gałczyński K. I. 89Gandhi M. 99Geach P. T. 59Gierek E. 62-64, 186, 195Gimpel J. 97Gombrowicz W. 143Gomułka W. 41, 42, 54, 55, 59, 62,

63, 154Grad A. 155Grimm W. K i J. L. K. 202Gronkiewicz-Waltz H. 138, 150Gross J. T. 106, 111Grunberg K. 28

HHackert E. 18Hayek F. von 84Hall K. 110, 143, 155Heidegger M. 83Herbart J. F. 193Herbert Z. 39, 95-97, 98Hertz P. 87Hipokrates 135Hitler A. 28, 48, 123, 172Husserl E. 78

JJan Paweł II (Wojtyła K.) 42, 156, 166,

168, 173, 174, 197, 198Janion M. 139Jaruzelski W. 64, 67Jefferson T. 131Jezus Chrystus 100, 156,185Jodłowski S. 15Johnson W. E. 75Juńczyk-Ziomecka E. 108, 109, 116Jurek M. 141

KKaczyński J. 62, 108, 123, 154, 155

Kaczyński L. 108Kadafi M. 149Kafka F. 110Kamiński M. 156Kant I. 120Keynes M. K. 76, 90Klechowitz H. 19, 24, 27Kluzik-Rostkowska J. 155Kolendowicz A. 220Kołakowski L. 46, 47, 63Komorowski B. 153-155, 159, 205,

207Koneczny F. 84Konfucjusz 85Korwin-Mikke J. 62, 113, 147, 181,

232Kotarbiński T. 59, 85, 88, 101, 120,

224Krajewski S. 170Krasiński Z. 152Krasnodębski Z. 202Kristol I. 115Krzemiński I. 170, 171Kydryński L. 85

LLaden O. bin 114Lau I. M. 169Lem S. 87, 91, 136, 137Lenin W. I. 45, 46, 56, 61Levinas E. 91Lincoln A. 195Lipiński S. 210Lisicki P. 160Luksemburg R. 41Luria I. 108

MMackiewicz J. 75Madison J. 192Maistre J. de 45, 46

Page 230: Wolniewicz e Book

230

WOLNIEWICZ

Malcolm N. 76Mann T. 87Manthey F. 33Marks K. 48, 49, 83, 120, 196, 197Matuszewski R. 98Mayenowa R. 99Mazowiecki T. 159Merkel A. 122Michalkiewicz S. 109, 112, 113, 116Michnik A. 111Mickiewicz A. 15, 142, 198, 197Mierkułow W. 51Milstein A. 188Minh H. Ch. 6Moczar M. 63, 186Mojżesz 90, 121Moore G. E. 78Moraczewski J. 98Mościcki I. 109Musiał Z. 55, 94

NNewerle I. 47Newton I. 76Nietzsche F. 33, 34Niklewski M. 17Norwid C. K. 197, 198Nowak J. R. 112, 118Nowicka W. 141

OObama B. 116, 122, 138, 167Ohlendorf O. 28Olson L. 202, 203Olszewski J. 123, 154, 200Orwell G. 53

PPawłow I. 104Pazio R. 8, 163Pearl R. 115

Peres S. 173Piłsudski J. 41, 209Pius XII 171, 172, 173Pokora W. 77Popper K. 55, 84Putin W. 122

RRabinowicz S. 173Ramsey F. P. 77Rivin R. 170Ricoeur P. 91Rodziewiczówna M. 15Rogowski S. 196Rosenberg A. 47Roszkowski B. 209Roszkowski J. 210Rozenthalowa A. 37Rotfeld A. 203Rothe’owa A. 30Rousseau J. J. 121Russell B. A. W. 75, 80Rydz-Śmigły E. 14Rydzyk T. 102Rymkiewicz J. M. 91, 132, 133, 134Rzeźnikowski J. 15

QQuinn J. 188

SSafjan M. 181Saint-Simon C.H. de 90Samsonowicz H. 67Schaff A. 51, 56-59Schopenhauer A. 33, 34Schudrich M. 116Sienkiewicz H. 15, 142Sikorski W. 15Singer I. 144Skalski S. 203

Page 231: Wolniewicz e Book

231

INDEKS NAZWISK

Sośnicki K. 80Stalin J. 50, 123, 43, 44, 50-52, 56, 58,

123, 133Stanisławek J. 34Stępień J. 206, 207Suszko R. 59, 84, 98Szczurkiewicz T. 37, 38, 48Szulc B. 109Szwarcówna K. 32

ŚŚwieżawski S. 167

TTarski A. 84, 85Taszycki W. 15Tippelskirch K. von 25Tocqueville A. de 91Tomaszewski K. 3, 6, 208, 209, 222Tomaszewski T. 208, 222Tymińska A. 199Tysiąc A. 141, 142Turnau J. 171Tusk D. 62, 143, 151, 153, 154, 155,

156, 159, 161, 172

UUrbanowicz W. 202, 203

WWałęsa L. 64, 143, 159Wapiński R. 53Weiss Sz. 168, 169, 172Wildstein B. 189Williamson R. 172Windelband W. 121Winiecki J. 187Wistrich R. 171Wittgenstein L. J. J. 5, 55, 57, 59, 60,

67, 68, 74-79, 80, 82-84, 88, 92, 98, 224

Władysław Jagiełło 148Wojnarowska B. 176Wolfowitz P. 115Wolniewicz F. 14Wolniewicz H. 9, 10, 12, 14, 148, 223Wolniewiczowa M. 14Wright G. H. von 60, 75Wyszyński S. 41

ZZajkowska A. 49Zapatero 121Zetsche D. 196Znaniecki F. 48Zoll A. 111

ŻŻeligowski L. 210, 211Życiński J. 119

Page 232: Wolniewicz e Book

232

WOLNIEWICZ

Tego jeszcze nie było. Pierwszy wywiad-rzeka z Januszem Korwin-Mikkem. Jeśli chcesz się dowiedzieć kim naprawdę jest JKM to jest to lektura obo-wiązkowa. Poznaj najinteligentniejszego polskiego polityka i dowiedz się co ma on do powiedzenia. Cena: 29 zł www.nczas.com, bądź telefonicznie 22 8316238

Page 233: Wolniewicz e Book

233

Wywiad-rzeka ze Stanisławem Michalkiewiczem tojuż jest pra-wicowy bestseler. Nie bez powo-du. To przecież najlepsze pióro polskiej prawicy! Cena: 29 zł www.nczas.com, bądź telefonicznie 22 8316238

Page 234: Wolniewicz e Book

234

WOLNIEWICZ

Pierwsza w Polsce książka prezentująca w syntetyczny sposób funkcjonujące w naszej rzeczywistości politycz-nej usprawiedliwiania podatków. Oczywiście wszystkie są fałszywe. Sprawdź sam dlaczego i osądź czy autor ma rację. Cena 19 zł www.nczas.com, bądź te-lefonicznie 22 8316238

Page 235: Wolniewicz e Book

235

W Związku Sowieckim pod koniec lat 30. XX w. miało miejsce ludobójstwo Polaków. Ofi ary wyselekcjonowano na podstawie kryte-riów narodowościowych i politycznych, w obu wypadkach podkreślając ich etniczność jako funkcję determinującą ich rzekomą „winę”. Decyzja o przeprowadzeniu ludobójstwa zapa-dła na szczycie sowieckiej władzy.

Prezentowana książka po raz pierwszy przy pomocy dokumentów pokazuje jak prze-biegała ta zapomniana zbrodnia, której ofi arą padło być może nawet ćwierć miliona naszych Rodaków. Cena 29 zł, www.nczas.com, bądź telefonicznie 22 8316238

Page 236: Wolniewicz e Book

236

WOLNIEWICZ