Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

204
PrzeŜylam... swiadeciwa Wanda Ossowska Lwów-Warszawa 1939-1946 Opracowanie redakcyjne HANNA STOMPOR Opracowanie graficzne TERESA WlERUSZ Redaktor techniczny ANNA JAGIELLO Korekta ELśBIETA BURAKOWSKA, ANNA SlDOREK Zdjęcie na okladce JACEK MARTUSIEWICZ Za zgodą PrzeloŜonego Prowincji Warszawsko-Mazowieckiej Towarzystwa Jezusowego z dn. 25.11.1989 r. Ks. Stanislaw Opiela SJ (Prowincjal) I WYDANIE Oficyna Przeglądu Powszechnego 1990 II WYDANIE Towarzystwo Opieki nad Majdankiem Oddzial Warszawski 1995 KsiąŜka wydana przy pomocy finansowej Ministerstwa Kultury i Sztuki ISBN 83-86898-00-3 © Copyright by Wanda Ossowska, Warszawa 1995 Drukarnia Wydawnictwa WAM, KsięŜa Jezuici, ul. Kopernika 26, 31-501 Kraków Miarkuj, Panie, wiatr wedle welny jagnięcia, patrz, Panie, na to, Ŝe slabi jesteśmy, niech jednak będzie to, czego Ty chcesz. ks. Bronislaw Dembowski, RozwaŜania Swiętomarcińskie Od Wydawcy KsiąŜka, którą oddajemy do rąk Czytelników, zyskala juŜ sobie spore grono sympatyków; od pewnego czasu wspomnienia pani Wandy Ossowskiej krąŜyly bowiem w formie maszynopisu tak w kraju jak i za granicą. Ich Autorka nie byla osobą nieznaną; jej nazwisko pojawialo się czasem we wspomnieniach Ŝolnierzy Podziemia czasów wojny i okupacji, a takŜe w szczególowych opracowaniach dotyczących Armii Krajowej. Szerszemu ogólowi objawila się pani Wanda Ossowska jednak dopiero 9 czerwca 1987 r., kiedy to w imieniu środowiska bylych więźniów Majdanka wręczala kwiaty Janowi Pawlowi II. Od pierwszego zetknięcia się z pękatą teką maszynopisu mieliśmy świadomość, Ŝe zwierzenia Autorki powinny moŜliwie szybko dotrzeć do Czytelników jedyną normalną drogą — w postaci wydania ksiąŜkowego. Zamknęla w nich bowiem Autorka dramatyczny okres swojego Ŝycia: praca pielęgniarki we Lwowie, wybuch wojny, wkroczenie wojsk radzieckich, konspiracja, stalinowskie więzienie, następnie okupacyjna Warszawa, znów konspiracja, hitlerowskie więzienie, dwa lata obozów z wiszącym nad glową wyrokiem śmierci. Koniec wojny, powrót do kraju, raz jeszcze konspiracja i więzienie — tym trudniejsze psychicznie, Ŝe to przecieŜ Polacy występowali przeciw Polakom. We wspomnieniach tych nie jest jednak najwaŜniejsza sama tkanka zdarzeń. To, co najistotniejsze, kryje się w osobowości Autorki. KaŜda niemal strona tej ksiąŜki poświadcza, Ŝe oto mamy do czynienia z uczestnikiem i świadkiem historii, ale historii pojmowanej w kategoriach katolickich: jako nakaz wierności wychowaniu, religii przodków, konkretnej wizji patriotyzmu. KsiąŜka ukazuje się w serii „Świadectwa" i jest rzeczywiście świadectwem konsekwentnej postawy wobec trzech wartości, które są niepodwaŜalne dla Autorki; są nimi: Bóg, naród, jednostka. Z tej ksiąŜki przebija, mimo wszystko, wiara w czlowieka, ale bez lakierowania natury ludzkiej. Ta proza odznacza się, co warto podkreślić, spokojnym tonem, a takŜe trzeźwością w ocenie sytuacji, w jakiej znajduje się

Transcript of Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Page 1: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

PrzeŜyłam... swiadeciwa Wanda Ossowska Lwów-Warszawa 1939-1946 Opracowanie redakcyjne HANNA STOMPOR Opracowanie graficzne TERESA WlERUSZ Redaktor techniczny ANNA JAGIEŁŁO Korekta ELśBIETA BURAKOWSKA, ANNA SlDOREK Zdjęcie na okładce JACEK MARTUSIEWICZ Za zgodą PrzełoŜonego Prowincji Warszawsko-Mazowieckiej Towarzystwa Jezusowego z dn. 25.11.1989 r. Ks. Stanisław Opiela SJ (Prowincjał) I WYDANIE Oficyna Przeglądu Powszechnego 1990 II WYDANIE Towarzystwo Opieki nad Majdankiem Oddział Warszawski 1995 KsiąŜka wydana przy pomocy finansowej Ministerstwa Kultury i Sztuki ISBN 83-86898-00-3 © Copyright by Wanda Ossowska, Warszawa 1995 Drukarnia Wydawnictwa WAM, KsięŜa Jezuici, ul. Kopernika 26, 31-501 Kraków Miarkuj, Panie, wiatr wedle wełny jagnięcia, patrz, Panie, na to, Ŝe słabi jesteśmy, niech jednak będzie to, czego Ty chcesz. ks. Bronisław Dembowski, RozwaŜania Swiętomarcińskie Od Wydawcy KsiąŜka, którą oddajemy do rąk Czytelników, zyskała juŜ sobie spore grono sympatyków; od pewnego czasu wspomnienia pani Wandy Ossowskiej krąŜyły bowiem w formie maszynopisu tak w kraju jak i za granicą. Ich Autorka nie była osobą nieznaną; jej nazwisko pojawiało się czasem we wspomnieniach Ŝołnierzy Podziemia czasów wojny i okupacji, a takŜe w szczegółowych opracowaniach dotyczących Armii Krajowej. Szerszemu ogółowi objawiła się pani Wanda Ossowska jednak dopiero 9 czerwca 1987 r., kiedy to w imieniu środowiska byłych więźniów Majdanka wręczała kwiaty Janowi Pawłowi II. Od pierwszego zetknięcia się z pękatą teką maszynopisu mieliśmy świadomość, Ŝe zwierzenia Autorki powinny moŜliwie szybko dotrzeć do Czytelników jedyną normalną drogą — w postaci wydania ksiąŜkowego. Zamknęła w nich bowiem Autorka dramatyczny okres swojego Ŝycia: praca pielęgniarki we Lwowie, wybuch wojny, wkroczenie wojsk radzieckich, konspiracja, stalinowskie więzienie, następnie okupacyjna Warszawa, znów konspiracja, hitlerowskie więzienie, dwa lata obozów z wiszącym nad głową wyrokiem śmierci. Koniec wojny, powrót do kraju, raz jeszcze konspiracja i więzienie — tym trudniejsze psychicznie, Ŝe to przecieŜ Polacy występowali przeciw Polakom. We wspomnieniach tych nie jest jednak najwaŜniejsza sama tkanka zdarzeń. To, co najistotniejsze, kryje się w osobowości Autorki. KaŜda niemal strona tej ksiąŜki poświadcza, Ŝe oto mamy do czynienia z uczestnikiem i świadkiem historii, ale historii pojmowanej w kategoriach katolickich: jako nakaz wierności wychowaniu, religii przodków, konkretnej wizji patriotyzmu. KsiąŜka ukazuje się w serii „Świadectwa" i jest rzeczywiście świadectwem konsekwentnej postawy wobec trzech wartości, które są niepodwaŜalne dla Autorki; są nimi: Bóg, naród, jednostka. Z tej ksiąŜki przebija, mimo wszystko, wiara w człowieka, ale bez lakierowania natury ludzkiej. Ta proza odznacza się, co warto podkreślić, spokojnym tonem, a takŜe trzeźwością w ocenie sytuacji, w jakiej znajduje się

Page 2: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

bohater i zarazem narrator, odwagą wzięcia odpowiedzialności za swój los, z chwilą gdy powzięło się pewną decyzję. Jest w tej prozie pochwała aktywności jednostki włączonej w sprawę, którą ta jednostka uwaŜa za waŜną. A równocześnie jest wiara w Opatrzność. Jest nawet zdanie się na wyrok Boga, co zresztą w niczym nie ogranicza autonomii człowieka. Wspomnienia są przepojone katolicyzmem i polskością, ale bez cienia katolickiego tryumfalizmu i narodowego szowinizmu. Dla Wandy Ossowskiej wróg nie przestaje być człowiekiem. A będąc CZŁOWIEKIEM jest przecieŜ DZIECKIEM BOśYM. W związku z 50 rocznicą powstania Towarzystwa Opieki nad Majdankiem Zarząd Grłówny postanowił upamiętnić tę waŜną dla nas datę wznowieniem ksiąŜki członka Towarzystwa i byłej więźniarki obozu koncentracyjnego na Majdanku pani Wandy Ossowskiej pt. „PrzeŜyłam". Pierwsze wydanie ukazało się w lipcu 1990 r. nakładem Oficyny Przeglądu Powszechnego. Uzasadnieniem decyzji był fakt gorącego przyjęcia czytelników tej pozycji i liczne prośby, zwłaszcza młodzieŜy, uczestników spotkań z Wandą Ossowską i innymi działaczami Towarzystwa o wznowienie tej dawno wyczerpanej ksiąŜki. Podzielamy równieŜ ocenę zawartą w przedmowie I wydania, którą za zgodą Oficyny Wydawniczej przytaczamy. Pragnę w imieniu Towarzystwa i byłych więźniów Majdanka wyrazić słowa podziękowania Ministrowi Kultury i Sztuki za okazaną pomoc finansową, a O.O. Jezuitom za okazaną przychylność i bezpłatne udostępnienie diapozytywów składu ksiąŜki. Pomoc tych instytucji umoŜliwiła Oddziałowi Warszawskiemu Towarzystwa przekazać czytelnikom II wydanie. Czesław Kulesza Prezes Zarządu Głównego Jak powstała ta ksiąŜka Wiele upłynęło czasu od napisania Izolatki. Do napisania wspomnień z tego okresu, skłoniła mnie p. prof. Wanda Moszczeń-ska - więźniarka Pawiaka —¦ twierdząc, Ŝe jestem jedyną kobietą, która była więziona na Szucha ponad trzy miesiące i uszła z Ŝyciem. — ,Jest twoim obowiązkiem napisać o tym." Napisałam. Moja praca zyskała przychylną opinię. To zachęciło mnie do robienia notatek dotyczących przeŜyć z II wojny światowej. Opisywałam pojedyncze fakty, które w jakiś sposób wstrząsnęły mną. I tak powstało kilka pojedynczych opowiadań. Ale nie miałam siły i odwagi, aby wracać do tamtych lat. Pracowałam zawodowo, byłam przemęczona i załamana psychicznie. Umierali przyjaciele z czasów okupacji, w ciągu czterech lat straciłam troje rodzeństwa i tylko kolegom i koleŜankom z obozu i konspiracji zawdzięczam, Ŝe zdołałam przetrwać ten tak trudny okres. Danusia Brzosko-Mędryk, koleŜanka z Majdanka, znając moje dzieje wojenne i pisząc o nich w dwóch kolejnych ksiąŜkach, namawiała, abym razem z nią odbywała spotkania z młodzieŜą i odkrywała jej prawdę, o której nie wie. Ile mnie kosztowały te wystąpienia! Wbrew pozorom - nieśmiała, peszyłam się, nie umiałam panować nad głosem i wzruszeniem. Danusia nie ustępowała. Jej zawdzięczam, Ŝe dziś mówię swobodnie. Zapraszano mnie często do szkół i instytucji. Kiedyś jako słuchacze przyszli przyjaciele z konspiracji - Stanisław Jankowski ,Agaton" i Kazimierz Leski „Bradl". Po moim wystąpieniu „Agaton" nie dawał mi spokoju. „Dlaczego nie piszesz? Pisz jak mówisz, nie wiedziałem, Ŝe potrafisz tak mówić, więc i pisać będziesz umiała." Te częste rozmowy, nalegania i przekonywania o obowiązku przekazania tej prawdy innym zmuszały do myślenia na ten temat. Przeglądałam notatki, a po kolejnej udanej prelekcji, gdy słuchacze pytali, czy napisałam juŜ wspomnienia - postanowiłam pisać. Zrezygnowałam z pracy zawodowej i nie skrępowana

Page 3: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

obowiązkami rygorystycznie wyznaczyłam sobie godziny pracy. „Agaton" nie dawał za wygraną. KaŜdy telefon zaczynał się: „Piszesz?"; kaŜde spotkanie: „Ile napisałaś?" Gdy po wielu miesiącach dałam Hani i Stasiowi Jankowskim pierwszą część do przeczytania, rano przybiegł do mnie. .Jesteśmy wstrząśnięci, czytaliśmy całą noc, przyszedłem, Ŝeby ci powiedzieć, to musi być napisane, nie zaznasz spokoju, dopóki tej ksiąŜki nie zobaczę w całości." Jąka byłam szczęśliwa. Więc jednak moŜna czytać to moje pisanie. Z całym zapałem wiele godzin spędzałam przy maszynie i tak byłam wprowadzona w tamten okres, w tamto Ŝycie, Ŝe chwilami nie orientowałam się w chwili obecnej. Pierwszym głosem krytyki była Zosia Chlewicka. Ganiła i chwaliła, a jej cenne uwagi, serdeczna pomoc były dla mnie bardzo waŜne. Pierwsza część - więzienia i praca w ZWZ-AK - była gotowa. Ludzie czytali, wzruszali się, prosili o dalszy ciąg. Zaczęłam więc pisać o obozach. I znów serdeczność i pomoc przyjaciół, ich doping do skończenia całego okresu wspomnień sprawiły, Ŝe praca została zakończona. Objęła całość okupacji i przełom lat 1945-1946. Trudno wypowiedzieć, jak wielka jest moja wdzięczność za pomoc, jaką okazali mi przyjaciele i ludzie, zdawało się, zupełnie obcy, znający mnie tylko z głoszonych prelekcji, którzy z taką serdecznością, z tak wielkim zaangaŜowaniem pomagali mi. Mój całkowity brak doświadczenia w pisaniu tak duŜej pracy był stale korygowany tak, aby praca uzyskała właściwą formę. Zdaję sobie sprawę z jej braków i niedociągnięć, ale jednocześnie wiem, Ŝe nigdy by nie powstała, gdyby nie pomoc i serdeczność ludzi. W ksiąŜce tej, tak niedoskonałej, przedstawiłam całą siebie, zarówno z ludzkimi słabościami jak i z wolą walki. Opiekę Pana, Jego obecność czułam stale, a wiara w Miłosierdzie i całkowite zaufanie Bogu pozwoliły wytrwać i wyjść z tych trudnych doświadczeń z poczuciem zwycięstwa. Wanda Ossowska Warszawa, 1987 rok część i Lwów - Warszawa 1939-1943 Wojna Długo czekałam i trudno było mi powziąć decyzję, aby zacząć opisywać wspomnienia cięŜkie i czasem aŜ przeraŜające. Dzieje pięciu lat, które moŜna uwaŜać zarówno za wyrwane z Ŝycia, jak i lata wielkich zwycięstw nad sobą, szybkiego, a moŜe nawet nigdy w normalnych warunkach nieosiągalnego, rozwoju ducha i myśli. Wrzesień 1939 r., ten miesiąc zmagań i próŜnych wysiłków, jaki był przeraŜający, jaki okrutny! W pamięci pozostaje jako coś koszmarnego, na wspomnienie czego doznaję niemal fizycznego bólu. Rok 1939 do września był dla mnie okresem niesłychanie miłym i pełnym wraŜeń. Praca, którą kochałam, Ŝycie towarzyskie, kulturalne i luksusowe warunki Ŝycia codziennego dawały mi pełnię zadowolenia. Byłam ceniona jako pracownik, lubiana jako koleŜanka, byłam szczęśliwa. Pracowałam w Sanatorium Polskiego Czerwonego KrzyŜa we Lwowie. Przydział ten otrzymałam po skończeniu szkoły pielęgniarstwa Polskiego Czerwonego KrzyŜa w Warszawie. Na miejsce pierwszej pracy wybrałam Lwów, bo — choć odległy od domu i Warszawy — był mi bliski, gdyŜ jedyny mój, młodszy brat był tam w Korpusie Kadetów im. Marszałka Piłsudskiego. Pracę rozpoczęłam jako pielęgniarka odcinkowa, szybko jednak awansowałam na salę operacyjną, gdyŜ moja energia i zainteresowania nie pozwoliły mi pozostać w ciasnych ramach odcinka oddziału. W niespełna dwa lata byłam juŜ przełoŜoną w sanatorium. Praca z miłymi, serdecznymi kole- 11

Page 4: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Ŝankami układała się bardzo dobrze. Na urlop letni wyjechałam ze Lwowa. Byłam w Gdyni i Warszawie, byłam oczywiście i w domu. W tym ukochanym, jedynym prawdziwym domu, domu dzieciństwa. Kunice to dom i ziemia, najpiękniejszy zakątek świata, nie dlatego, Ŝeby nim był naprawdę, ale dla nas był jedyny, najukochańszy. To nasza duma i radość, to nasz trud i troska. Borykaliśmy się z kłopotami blisko piętnaście lat, to jest od śmierci Ojca, ale utrzymaliśmy kaŜdym wysiłkiem i kaŜdą ofiarą, Ŝeby był, Ŝeby moŜna tam pojechać choć raz w roku i spędzić urlop. Chodzić po wielkich pokojach, wśród portretów dziadków i babek, siedzieć pod przepiękną stuletnią lipą i pić herbatę z samowara. A najwaŜniejsze, Ŝe tam jest Mamusia, ten dobry duch, pocieszyciel i obrońca. Słaba, schorowana, a tak wielka siłą swego ducha. Czy była taka druga matka na świecie? - nie wiem, dla nas była jedyną świętością, największym ukochaniem. Wesołe, ruchliwe wakacje nie były wolne od trosk i napełniły mnie niepokojem. Polityka Hidera, odgłosy z dalekich frontów przekonały mnie niezbicie, Ŝe i nam coś grozi. Będzie wojna! Ale ja się wojny nie bałam. O słodka naiwności! Ja wojny chciałam! Byłam pewna, Ŝe tylko Polska potrafi oprzeć się Niemcom, tylko my zdołamy zetrzeć ich na miazgę, nikt inny tylko my postawimy stopę na ich butnych karkach. Ale czym? Jakimi środkami? Wtedy te pytania nie istniały; siła ducha, zapał, męstwo pokona wszystko. Niestety, nie tak to łatwo zwycięŜać, jak się wydaje młodym, naiwnym dziewczętom. Wróciłam do pracy pełna energii i oczekiwania. Wojna! Wojna będzie! Wojna! 27 sierpnia dostałam kartę mobilizacyjną. Co za radość! Jaki dostanę przydział? Co będzie dalej? Tej nocy tajną mobilizacją zostali powołani nasi lekarze. Przychodzą w mundurach, rozpromienieni, aŜ młodsi i tacy jacyś śliczni. śegnają się, weseli, szczęśliwi, Ŝe to oni są ci pierwsi. Jestem nadal w sanatorium, czas mi się dłuŜy. Kiedy ja, kiedyŜ nareszcie ja będę powołana? 12 1 września. Naloty, samoloty niemieckie bez Ŝadnej przeszkody krąŜą nad Lwowem i rzucają bomby. Zamieszanie, bałagan. Jedni twierdzą, Ŝe to ćwiczenia, drudzy w panicznym strachu uciekają bez planu i sensu. Wyszkolone przez OPL (obrona przeciwlotnicza) organizujemy obronę sanatorium. Zabezpieczamy chorych. Jestem pełna wewnętrznej radości, biegam tu i tam. Wszędzie mnie pełno, a wszyscy z politowaniem patrzą na mnie tak rozpromienioną. Ale co dalej? Czemu nie dają przydziałów frontowych? Jest nas w sanatorium sześć dyplomowanych młodych pielęgniarek, wszystkie mają karty mobilizacyjne do róŜnych jednostek, więc rozjeŜdŜają się ostatnimi pociągami i przygodnymi okazjami. Ich karty mobilizacyjne ułatwiają im dojazd do miejsc przeznaczenia. Chorych juŜ w sanatorium nie ma, po ostatnim nalocie wyjechali do domów i rodzin, kaŜdy chce być w gronie najbliŜszych. Aby przygotować gmach na szpital wojenny, brak rozkazów i najkonieczniejszego sprzętu szpitalnego. Luksusowe separatki trzeba przemienić w zbiorowe sale szpitalne. Co robić? Biegnę do Zarządu Głównego Polskiego Czerwonego KrzyŜa. Przedstawiam całą sprawę. Melduję, Ŝe mam trzyletnią praktykę chirurgiczną, Ŝe się nie boję nic a nic, Ŝe chcę iść na front. Nie chcą mnie słuchać i stanowczo, a nawet niegrzecznie wypraszają z biura. Idę zrozpaczona. Ja, która tak chciałam wojny, mając tyle energii, tyle sił, mam siedzieć bezczynnie i czekać, aŜ ktoś sobie o mnie przypomni. Nie, to przekracza moją wytrzymałość. PrzecieŜ tam na froncie giną ludzie, trzeba im pomocy, a ja chcę i mogę ją dać. Idę do Zapasowej Kadry Sanitarnej. Jestem zgnębiona i bliska rozpaczy. W tym stanie załamania wpadam prawie na pułkownika, który biegnie zaaferowany, coś wykrzykuje czy komuś wymyśla. Co mu się stało? Nie zdołałam sobie tego uświadomić, gdy tenŜe pan złapał mnie za ramię. - A pani tu co? - krzyczy mi nad uchem. - BoŜe mój, nic, ot tak przyszłam - plączę się przestraszona i nie bardzo wiem, co mówić. 13

Page 5: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

- Pani pielęgniarka - ryczy starszy pan - i to dyplomowana? - Tak - odpowiadam skromnie, pełna nadziei. Jestem we frenczu pielęgniarskim, więc nietrudno poznać, kim jestem. - I co pani tu robi? Ma pani przydział? Ach, przydział, to jedno słowo elektryzuje mnie i wraca przytomność. - Nie mam przydziału, nie mam, nie mam. - No i co? - Właśnie przyszłam, moŜe coś dostanę, chcę pracować, chcę coś robić. - Niech pani idzie, prędko, prędko. W jednej chwili jestem zapisana. Imię, nazwisko, rok urodzenia, numer dyplomu, lata słuŜby. - Pani moŜe jechać juŜ, w tej chwili? - pada gromkie pytanie. - Tak jest, panie pułkowniku. - Ma pani' rzeczy, bieliznę? - Nie, panie pułkowniku, ale to drobiazg, to niewaŜne. Przyjrzał mi się ze zdumieniem. - NiewaŜne? No, ja myślę, Ŝe waŜne, ale sytuacja jest taka: weźmie pani taksówkę i na dworzec, prędko, tam jest pociąg pancerny, brak siostry operacyjnej, tu jest rozkaz wyjazdu i przydział słuŜbowy. Cześć. Z Bogiem. Wybiegłam, gdy z drugiego pokoju spokojny głos adiutanta meldował odejście pociągu pancernego numer... Zrobiło mi się słabo, więc znów nic, co za pech mnie prześladuje, co za pech. Pułkownik, który przyglądał mi się z uwagą, roześmiał się głośno. - Czego pani rozpacza? Poszedł jeden, będzie drugi, a moŜe pani przez ten czas te niewaŜne rzeczy sobie przyniesie. A więc jest nadzieja, nie wszystko stracone i mnie zrobiło się wesoło. - Przywiozę rzeczy, ale przydział dostanę, prawda, panie pułkowniku? 14 - Pani pielęgniarka - ryczy starszy pan - i to dyplomowana? - Tak - odpowiadam skromnie, pełna nadziei. Jestem we frenczu pielęgniarskim, więc nietrudno poznać, kim jestem. - I co pani tu robi? Ma pani przydział? Ach, przydział, to jedno słowo elektryzuje mnie i wraca przytomność. - Nie mam przydziału, nie mam, nie mam. - No i co? - Właśnie przyszłam, moŜe coś dostanę, chcę pracować, chcę coś robić. - Niech pani idzie, prędko, prędko. W jednej chwili jestem zapisana. Imię, nazwisko, rok urodzenia, numer dyplomu, lata słuŜby. - Pani moŜe jechać juŜ, w tej chwili? - pada gromkie pytanie. ' - Tak jest, panie pułkowniku. - Ma pani" rzeczy, bieliznę? - Nie, panie pułkowniku, ale to drobiazg, to niewaŜne. Przyjrzał mi się ze zdumieniem. - NiewaŜne? No, ja myślę, Ŝe waŜne, ale sytuacja jest taka: weźmie pani taksówkę i na dworzec, prędko, tam jest pociąg pancerny, brak siostry operacyjnej, tu jest rozkaz wyjazdu i przydział słuŜbowy. Cześć. Z Bogiem. Wybiegłam, gdy z drugiego pokoju spokojny głos adiutanta meldował odejście pociągu pancernego numer... Zrobiło mi się słabo, więc znów nic, co za pech mnie prześladuje, co za pech. Pułkownik, który przyglądał mi się z uwagą, roześmiał się głośno. - Czego pani rozpacza? Poszedł jeden, będzie drugi, a moŜe pani przez ten czas te niewaŜne rzeczy sobie przyniesie. A więc jest nadzieja, nie wszystko stracone i mnie zrobiło się wesoło. - Przywiozę rzeczy, ale przydział dostanę, prawda, panie pułkowniku? 14

Page 6: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

- AleŜ tak, tak, moŜe pani być spokojna, ja tu kaŜdą dyplomowaną siostrę na wagę złota mierzę. śeby sto Czerwonych KrzyŜy panią trzymało, to i tak ja juŜ nie puszczę. Zgłosi się pani do sierŜanta po przydział munduru polowego i wszystkiego co trzeba. Za godzinę chcę tu panią mieć naprawdę gotową do drogi; wieczorem albo w nocy wyjedzie pani. Radość moja nie ma granic. Biegnę do pana sierŜanta, załatwiam ekwipunek. Dostałam płaszcz z odznakami podchorąŜego, pilotkę, maskę przeciwgazową i apteczkę podręczną. Z całym tym kramem staję przed innym podoficerem, który jeszcze raz prosi o podanie danych personalnych. - Po co? - pytam zdziwiona. -JuŜ raz zapisano. - Tak, ale teraz musimy przygotować „medal śmierci". - Śmierci? Medal? Dla kogo? Po co? - Dla siostry. Och, jak to nieprzyjemnie brzmi. JuŜ mowa o śmierci, kiedy jeszcze nic się nie dzieje, ja przecieŜ nie chcę umierać. Otaczający mnie Ŝołnierze uśmiechają się, muszę mieć dość głupią minę. Więc i ja zaczynam się śmiać. - Świetnie, dostanę więc „medal śmierci", to znaczy, Ŝe gdy zginę?? - Tak, gdy siostra zginie, połowę medalu przywiąŜą do duŜego palca u nogi, a drugą dołączą do akt, a potem prześlą rodzinie. Adres rodziny? Kogo zawiadomić? „Kogo podać - myślę gorączkowo. - Mamusię, dom? Nie, to zbyt wielki cios byłby dla niej, więc Warszawa?" - Tak, proszę zawiadomić siostrę. Podaję adres, załatwione. Po chwili dostaję owalną blaszkę z podwójnym nadrukiem. Jest tam imię, nazwisko, zawód, rok urodzenia i wyznanie. - Proszę to włoŜyć na szyję i nie zdejmować, musi to siostra zawsze mieć przy sobie. WłoŜyć na szyję? Nie. Cień śmierci znów otarł się o mnie, mogę to mieć w kieszeni, ale na szyi nigdy. 15 W oznaczonym terminie zgłaszam się u pułkownika. Wita mnie jak starą znajomą i komunikuje przydział do czołówki chirurgicznej w zespole dwóch lekarzy, dwóch sanitariuszy. Jestem taka szczęśliwa! Lekarze, dobrzy znajomi, więc rozmawiamy i układamy plany w miłej, wesołej atmosferze. Kiedy wyjedziemy? To pytanie, które zajmuje nas stale, ale nic nie wiadomo. Czekamy noce i dnie, gotowi na kaŜde skinienie, kaŜdy rozkaz. Nic i nic. Czołówka nasza wyjechała na parę dni, aby odbyć bezcelową tułaczkę po polach i lasach, aby być ostrzelana i otoczona przez Niemców i wrócić bez sił, złamana na duchu, bez poczucia spełnionego obowiązku, z Ŝalem do całego świata. A wchodząc do Lwowa słyszeliśmy głośniki radiowe powtarzające bez przerwy: „Naczelny Wódz pozdrawia dzielnych Ŝołnierzy na Westerplatte i Ŝyczy im szybkiego zwycięstwa". Gdzie ten wódz był wtedy, gdzie byli ci wszyscy dzielni i niezwycięŜeni? Wróg szedł wielkimi krokami, zajmując coraz większe obszary. JuŜ jest tu, to znów tam, broni się jeszcze Warszawa, Modlin, moŜe więc Wisła, moŜe ona będzie tą linią obronną, której Niemcy nie przekroczą. Nasza czołówka została przydzielona do 604. Szpitala Wojskowego. Mieści się on w pięknym sanatorium przy Kurkowej. W tej chwili, gdy meldujemy się u komendanta, płk. Aleksiewicza, szpital jest tak przepełniony, Ŝe trudno przejść korytarzami, nie mówiąc o salach. Framugi okien, łazienki, wszystkie zakamarki są zajęte. Bez łóŜek, bez sienników, wszędzie leŜą chorzy, wszędzie ranni. BoŜe! BoŜe, czemuś nas opuścił! Płk dr Aleksiewicz jest człowiekiem nieprzeciętnej odwagi, szlachetności i prawości. śelazną ręką trzyma cały szpital, choć warunki są niesłychanie cięŜkie, niebywała liczba chorych i równie duŜa liczba zdrowych paraliŜuje pracę. Do szpitala przydzielają wracające z terenu grupy sanitarne,

Page 7: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

wycofujące się ambulanse pułkowe i wszystkich, którzy pogubili swoje oddziały. W tej gromadzie lekarzy, pielęgniarek, dziewcząt z pogotowia Czerwonego KrzyŜa, sanitariuszy, 16 nierzadko kręci się szpieg lub ktoś, kto z takich czy innych przyczyn pragnie się ukryć czy zgubić swój ślad. Pobudki tych ludzi są tak róŜne, Ŝe trudno je sądzić, ale zawsze budzą oni niepokój, nieufność. Przydzielono mnie do grupy instrumentariuszek. Większość czasu spędzam na sali operacyjnej, ale i na oddziale jest tyle pracy, Ŝe trudno podołać. Grupa lekarzy prawie nie odchodzi od stołu operacyjnego. Postrzały brzucha, płuc, straszliwe rany szarpane, ropiejące, rojące się robakami przeraŜają, odbierają resztę nadziei. Gangrena gazowa: rozpuch-nięta, sina kończyna, skóra trzeszczy pod dotknięciem, trzeba amputować, wysoko, natychmiast, nie ma chwili do stracenia. A na stole młody chłopak, 18-20 lat, błaga rozpaczliwie: „Nie amputujcie, jak wrócę do domu bez nogi, wolę umrzeć, matka tego nie przeŜyje, ma mnie jednego, uciekłem z domu, nie ucinajcie..." To rozpaczliwe błaganie ginie w tłumionym łkaniu. A nam włosy się jeŜą. Rozpacz tego chłopca dotyka kaŜdego z nas. PrzecieŜ w tej strasznej wojnie biorą udział nasi bracia, synowie, męŜowie; kaŜdy ma kogoś bliskiego, kto moŜe w tej samej chwili prosi: „Nie amputujcie, jak wrócę do domu bez nogi?" Dr Marian Garlicki decyduje krótko i stanowczo: - Operacja być musi, jeśli zostawię ci nogę, zginiesz, a musisz Ŝyć, pomyśl o matce, ona czeka na ciebie. Noga to jeszcze nie najgorsze, masz głowę na karku, dasz sobie radę. Trzymaj się chłopie, mnie teŜ cięŜko, ale zaufaj nam i uwierz, Ŝe tak trzeba. Chłopiec patrzy w piękną twarz lekarza, pełną szlachetności i współczucia, odetchnąwszy głęboko mówi ściszonym głosem: -Jeśli tak juŜ musi być, jeśli pan mówi, Ŝe nie ma ratunku, no to trudno, niech pan operuje, tylko prędko, juŜ. I tak giną ludzie, stają się kalekami, tracą młodość, złudzenia, gdy jeszcze wczoraj w pełni sił i zdrowia, z wiarą w zwycięstwo bronili tego co najświętsze, bronili wolności. 17 Niemieckie samoloty krąŜą nad miastem i wyrzucają niezliczone ilości amunicji. Czerwony KrzyŜ wymalowany na dachu szpitala i powiewające flagi nie powstrzymują ich od pikowania na budynek i obrzucania go pociskami. Na sali operacyjnej wyleciały wszystkie szyby. Pył, gruz i szkło zasypały stół operacyjny, narzędzia i personel. Ranny z postrzałem brzucha jest nie do uratowania. ObnaŜone jelita są szare od kurzu, czym je myć? Soli fizjologicznej juŜ dawno nie ma, a woda? Wodajest, wodajest, wszystkie wanny napełnione po brzegi, ale przy ciągłych wybuchach i masie pyłu przybrała wygląd gęstej, brudnej zawiesiny. Siostry szarytki robią cuda, filtrują, gotują i osiągają jałowy płyn konieczny do tylu zabiegów. Ale tu, w tym przypadku, jest juŜ za późno, chrapliwe rzęŜenie zapowiada nieodwołalny koniec. Dr Aleksiewicz jest wszędzie, przywołuje do porządku personel, który od czasu do czasu traci nerwy i histeryzuje. Wymienia ekipy operacyjne, świetnie pamiętając, ile godzin operowali. I w krańcowej pasji strzela do lotników wychylonych z kabin samolotów krąŜących nad samym dachem. Wpada na czwarte piętro, gdzie są ranni zdolni do chodzenia, pociesza, usiłuje Ŝartować i jednocześnie drobiazgowo tłumaczy, kiedy i gdzie mają schodzić w razie niebezpieczeństwa. Po jego wizycie ranni są spokojni, ufają temu ruchliwemu starszemu panu, który zdaje się wszystko przewidywać. A gdy pewnego dnia przywieziono dwóch lotników niemieckich zestrzelonych nad Cmentarzem Łyczakowskim, którzy jeszcze parę miesięcy temu byli studentami Politechniki Lwowskiej - szpiegami, umie zdobyć się na zawodową troskliwość wobec cięŜko rannych i poparzonych ludzi. Pracując bez wytchnienia, śpiąc dorywczo po dwie, trzy godziny na dobę, a czasem i tego nie, przestajemy myśleć o sytuacji ogólnej. I nagle, jak grom z jasnego nieba spadają na nas

Page 8: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

wieści, Ŝe idą bolszewicy, Ŝe przeszli granicę. Jak to jest? Idą pomagać czy gubić? Są sprzymierzeńcami czy wrogami? 18 Niemcy są pod Lwowem, biją się na Kulparkowie, są tuŜ tuŜ. Z drugiej strony od Łyczakowa podchodzą bolszewicy. W mieście popłoch, ludzie uciekają, kobiety z maleńkimi dziećmi, starcy, kaleki. Od jednej rogatki wracają do drugiej, wszędzie wróg, nieprzyjaciel otoczył miasto ze wszystkich stron. Padam z wyczerpania. Wojskowa słuŜba sanitarna uciekła. Lekarze pracują jak maszyny, od świtu do nocy, a często i w nocy. Przerwy są, gdy trzeba czekać na narzędzia, materiał jałowy, lub gdy brak światła nie pozwala nic dojrzeć. Magazynier uciekł, natychmiast rozkradziono wszystkie zapasy, dosłownie, nie ma co jeść, ranni dostają czarną Ŝołnierską kawę, i mamałygę, wszystko w minimalnych ilościach, chleba w ogóle nie ma. Dla personelu porcje są jeszcze mniejsze, jesteśmy głodni, spragnieni i załamani psychicznie. Nie kończące się transporty rannych, brak personelu, który samowolnie opuścił pracę, obciąŜa nas ponad siły. Zasypiam siedząc w kucki na podłodze wsparta o łóŜko, na którym leŜy trup. Brak sił do dźwigania Ŝywych, a kto ma nosić zmarłych? Pracujemy jak automaty, bez czucia, bez sił. I dopiero nagłe pytania, oczy pełne niepokoju i rozpaczy kaŜą się opamiętać, robić dobrą minę do złej, do przegranej gry. - Siostro, czy to prawda? Siostro, co będzie dalej? - Nie wiem, nie wiem. Ja przecieŜ naprawdę nic nie wiem. Ale tego nie wolno powiedzieć, więc trzeba prędko przywołać spokój na twarz i mówić słowa pociechy, w które się nie wierzy. A Naczelny Wódz pozdrawia dzielnych Ŝołnierzy na Westerplatte i Ŝyczy im szybkiego zwycięstwa. BoŜe, czy to moŜna wytrzymać? Czy jest ktoś, kto ma aŜ tak wiele sił? Chwilami zdaje mi się, Ŝe zamieram, Ŝe juŜ mnie nie ma, Ŝe to jakiś koszmarny sen. Ale rzeczywistość z całym okrucieństwem wzywa. Znów transport rannych. - Siostro pić, pić! - Nie ma wody, nie ma, nie ma. 19 - Siostro, tu musi być transfuzja, ten chłopczyna zginie, bardzo skrwawiony, kto da krew. - Ja , i ja. Ja mam wszystkie badania w porządku, grupa krwi „O", mogę dać zaraz. Obrońca Kulparkowa leŜy bledziutki, ma moŜe 14 lat, zbroczony krwią, z buzią wykrzywioną bólem, przez zaciśnięte zęby zdaje relację: - Nasypali piasku, ale nas opadli, ta my ich od tyłu, ta bronimy Lwowa, ta to nasze miasto. Kochany chłopczyna, umarł po dwóch dniach bólu i męki, na rękach spłakanej matki. Otoczony Lwów bronił się bez nadziei wygranej. Przemoc była za wielka. 22 września 1939 r., gdy bolszewicy wchodzili do Lwowa, przywitał ich grad kul z wieŜy kościoła Matki Boskiej Ostrobramskiej na Łyczakowie, ale obrońcy mieli resztki amunicji, musieli ulec przemocy. Wtedy garstka kadetów pod wodzą swego porucznika dała jeszcze raz dowód, Ŝe bronić swego miasta będzie do ostatka. Otoczeni w Cytadeli, gdy zabrakło im amunicji, zostali wzięci do niewoli. Jaki los ich czeka? Niedługo, bo juŜ wiosną, zakończono ich proces, skazując najmłodszego czternastoletniego kadeta-Ŝołnierza, biorąc pod uwagę młody wiek, na dziesięć lat robót w kopalni rudy cynku. Inne wyroki były cięŜsze, nie wchodził juŜ w rachubę wiek, tamci mieli juŜ 15, 16 lat, a porucznik 24. Czy wróci który z was z tego zesłania, czy zdołacie przetrzymać tę katorgę, czy kiedyś będziecie mogli Ŝyć w ojczyźnie, której wolność opłaciliście tak drogo? Wkroczenie bolszewików do Lwowa to okres, którego nie da się opisać. Wojsko o twarzach kałmuków, z dzikimi, rozbieganymi oczyma, obdarte, bez siodeł, na małych kosmatych konikach, uzdy i tręzle z postronków. W pierwszej chwili byli tak oczarowani tym, co

Page 9: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

zobaczyli w sklepach, Ŝe nawet nie rabowali. Ale to trwało bardzo krótko i zaczął się rozbój, tak bezsensowny, bez pojęcia, Ŝe aŜ tym bardziej przeraŜający. 20 Byłam świadkiem, gdy grupa Ŝołnierzy w ogromnym magazynie zabierała tylko góry od piŜam, spodnie nie interesowały ich zupełnie. Zabierali sukienne i skórkowe etui ze srebrnych puderniczek. Lep na muchy, krem. CóŜ to takiego? Trzeba polizać, posmarować na chleb. Dziś to zabawne, ale jak tragiczne było wtedy. Przed takim wojskiem, przed takim motło-chem my uciekamy. To zbyt straszne, Ŝeby pisać, Ŝeby wspominać. PrzeŜywam okres kompletnego załamania, nie mam siły Ŝyć. Brak wiadomości od najbliŜszych, beznadziejna sytuacja polityczna, radio, które juŜ zamilkło — odbierają nam resztki sił. Ale Ŝycie, to okrutne Ŝycie, bezwzględne i nieustępliwe, wzywa do czynu, do pracy. Ranni Ŝołnierze i oficerowie szaleją, jedni błagają, aby niszczyć ich dokumenty i w ten sposób ukryć ich stopnie, inni chcą natychmiast wyjść ze szpitala bez względu na stan zdrowia. Twierdzą, Ŝe w mieście łatwiej się ukryją i moŜe unikną szykan ze strony nowych władz. Młodego podchorąŜego, w cywilu studenta weterynarii, kalekę bez ręki, chwytam w ostatnim momencie, gdy usiłuje wyskoczyć z okna. - Mam juŜ dość Ŝycia - dyszy po stoczonej z nami walce. - Tyle wysiłku, tyle zmagań, straciłem rękę i teraz patrzeć, jak ci wchodzą, zajmują miasto, rabują, niszczą. Siostro, to nad moje siły, ja tego nie zniosę. Tłumaczę, pocieszam, ale jak go rozumiem, sama jestem bliska tego. A wśród tych chłopców tragicznie przeŜywających te chwile widzę Henryka, mojego jedynego brata, co z nim się dzieje? Czy w tej właśnie chwili nie walczy ze śmiercią lub nie pragnie pozbawić się Ŝycia nie widząc w nim celu ani sensu. - Chłopcy, musicie to przetrwać, nie wolno wam załamywać się, to jeszcze nie koniec, musicie Ŝyć, Ŝeby walczyć i otrząsnąć się z tego robactwa. Do Lwowa wchodzą Niemcy, toczą się pertraktacje: kto, na jakich warunkach zajmie miasto i okolice, gdzie będzie granica, itd. Sprawy te zostały ustalone i 26 września 1939 r. Lwów, po rzekę San i obszar do dawnej granicy wschodniej, 21 został pod okupacją Sowietów. Fakt ten rozproszył wszelkie złudzenia, jeśli ktoś je miał, w jakim charakterze bolszewicy przekroczyli granicę. Okres pertraktacji miasto odczuło jako chwilowe bezho-łowie, a nam pozwoliło to zorganizować kwatery dla naszych rannych oficerów. śołnierzom w tej chwili nic nie groziło. Ofiarnych rodzin znalazło się wiele, najchętniej przez nas okupowane były wille i małe domki w ogródkach. Tam, gdzie nie ma dozorcy, gdzie mało ludzi się kręci, zawsze bezpieczniej. Teraz trzeba tylko wykończyć historie choroby i jedni jako wyleczeni, inni jako zmarli mogą być skreśleni ze stanu szpitala. Transport tych przewaŜnie cięŜko chorych ludzi odbywa się o zmroku, karetkami pogotowia, doroŜkami lub, jeśli to moŜliwe, na piechotę o kulach pod opieką pielęgniarki. W szpitalu robi się pusto, personel zaczyna pracować na róŜnych prawach, dyŜury po osiem godzin pozwalają mi cały pozostały czas poświęcić pacjentom na mieście. Biegamy z koleŜankami i lekarzami od domu do domu, robimy opatrunki, a czasem i drobne zabiegi. Cały wysiłek skierowany na to, abyjak najprędzej wygoić rany i pozwolić naszym chłopcom na najlŜejszą bodaj pracę. Slogan: „Kto nie rabotajet, ten nie kuszajet", powtarza się coraz częściej i ma coraz istotniejsze zastosowanie. W mieście jest głód, produkty pochowane, czeka się na kartki czy jakiś inny sposób rozdziału Ŝywności. W tym czasie siostra moja odnalazła mnie, przysłała bochen wiejskiego chleba i upieczoną kurę. Niosłam to szczęśliwa, Ŝe choć o niej z rodziny wiem, Ŝe Ŝyje, ale gdy doszłam do pokoju zajmowanego z koleŜankami, okazało się," Ŝe mam tylko kawałek rozgniecionej poszarpanej skórki z chleba i nogę kurzą. Gdzie się podziała reszta? Wiem: kaŜdy, kto mnie

Page 10: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

spotkał, prosił o kawałeczek chleba, nie mogłam odmówić tym wygłodniałym ludziom, i tak zjedli wszystko. Pocieszyłyśmy się, Ŝe przecieŜ siostra mogła mnie nie odnaleźć i wtedy teŜ nic byśmy nie miały, a tak to choć wiemy, Ŝe oni Ŝyją i moŜe znów coś przyślą. 22 Dni mijają, ale jak straszne, jak koszmarne. Nowe władze obejmują wszystkie placówki, degradują kierownictwo, a na to miejsce wysuwają niŜszych urzędników, a nawet pracowników fizycznych. Wszystkim obiecują wspaniałą przyszłość, wymagając pracy nie zawsze odpowiadającej kwalifikacjom danej osoby. „My was oswobodzili od ciemięŜycieli: panów, policji i oficerów, teraz wy będziecie rządzić krajem." Ciągłe wiece i mitingi wypełniają kaŜdą wolną chwilę po pracy. Utworzony związek - Medsantrud - ma za przewodniczącego szofera-pijaka, który całą słuŜbę sanitarną, wszystkie pomywaczki i sprzątaczki mianuje pielęgniarkami twierdząc, Ŝe: ,JuŜ dość tego spacerowania po szpitalach, niech czyste fartuszki i białe rączki sióstr zetkną się z brudem schodów i korytarzy". Krótko trwa jednak ta zamiana, nowo mianowane siostry jakoś nie mogą wŜyć się w nową rolę i ciągle przywołują nas na pomoc. Pozornie wraca wszystko do normalnego stanu, ale ferment pozostał i trwa nadal. Wielki wiec zwołany celem wybrania nowych władz do nowego związku zgromadził tłum pracowników w wielkim holu sanatorium. Jest przedstawiciel władz, tak zwany politruk. Forsowana w najlepszej myśli przez lekarzy i pielęgniarki na delegatkę do zarządu Medsantrudu czuję się fatalnie. Nagle na dźwięk mojego nazwiska z tłumu wydziera się piskliwy głos: - Nie, nie chcemy tej pani, to za wielka „hrabinia". - Niech się pokaŜe - brzmi bas politruka. Dałam nura w tłum, lekarze i koleŜanki ułatwili mi wyjście z gmachu. Delegat tym razem nie miał okazji mnie poznać, ale sytuacja była bardzo nieprzyjemna. Dalszym działaniem związku było urządzenie „Czerwonego kącika", gdzie odbywały się zebrania i akademie, miano takŜe w najbliŜszych dniach rozpocząć szkolenie partyjne. Nie brałam w tym udziału, ale do „Czerwonego kącika" zachodziłam czasem, gdy dr B. grał na pianinie. Wtedy piękne dźwięki ma-zurków Chopina napełniały ten czerwony, ohydny pokój, 23 a gdy się zamykało oczy, moŜna było zapomnieć choć na chwilę o strasznej rzeczywistości. Z niesłychaną ulgą przyjęłam rozkaz władz sowieckich, Ŝe od 7 listopada wszyscy mają obowiązek wrócić na dawne, zajmowane przed wojną stanowisko pracy. Wróciłam więc do Sanatorium Polskiego Czerwonego KrzyŜa. Cicho tam było i spokojnie. Cały gmach został zajęty na szpital NKWD. Ten kwiat armii bolszewickiej, ten od lat przejmujący nas strachem Narodnyj Komisariat Wnutrnych Dieł. Mam teraz więcej wolnego czasu, mogę więc odwiedzać naszych rannych. Ze stanowiska przełoŜonej w sanatorium na szczęście zostałam zwolniona, nie znałam dość dobrze języka rosyjskiego. Na moje stanowisko przyjęto Ukrainkę, lwowiankę zupełnie przyzwoitą i miłą. Ale juŜ po paru tygodniach miejsce jej zajęła Rosjanka z Kijowa. Nie miała ona Ŝadnych albo bardzo małe kwalifikacje zawodowe. Sies-trice, które z nią stanęły do pracy, nie robiły zastrzyków, nie zmieniały opatrunków. Zakres ich pracy ograniczał się do opieki nad chorym, podawania przez nas przygotowanych leków, karmienia, mycia i rozmów. To, co u nas było niewaŜnym, nieistotnym dodatkiem do pracy, tam — rozmowa z chorym — było podstawowym zajęciem pielęgniarki. Jej o-bowiązkiem było głośne czytanie gazet chorym, komentowanie wiadomości, a nawet takie maleńkie szkolenie czy powtarzanie kiedyś zdobytych wiadomości partyjnych. Stale siedziały na łóŜkach u chorych, mówiły, śmiały się i Ŝartowały bez końca. A my musiałyśmy spełniać całą istotną pracę. Gdy kiedyś lekarz sowiecki zastał mnie przy robieniu zastrzyku doŜylnego, był zdumiony. Na moje tłumaczenie, Ŝe zawsze to robiłam, Ŝe przecieŜ jestem dyplomowaną pielęgniarką, zapytał, jakie jest moje „obrazowanie", a dowiedziawszy się stwierdził: „Da, ty wracz, znajesz".

Page 11: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Nie byłam przekonana, Ŝe ma rację, ale prawdę mówiąc było mi zupełnie obojętne, jak zakwalifikują mnie ci lekarze, którzy jak na moje wymagania na pewno nie stali nawet na 24 poziomie felczerów. Byłam przeraŜona stanem tego wojska, które w moim pojęciu miało być na najwyŜszym poziomie. śołnierze o stopach szpotawych, z padaczką, gruźlicą, a nawet garbaci, napawali mnie zdumieniem. Kiedyś meldując politrukowi, Ŝe Ŝołnierz z padaczką miał w nocy atak i pokaleczył się, zapytałam: - Jak moŜna człowieka z tak straszną chorobą brać do wojska? Dlaczego ci garbaci, słabi, gruźlicy są mobilizowani i zmuszani do tak cięŜkiej słuŜby? Mój rozmówca śmiał się serdecznie. - A co to szkodzi, w czołgu garbu nie widać, a ci inni, mają umrzeć w domu, lepiej niech umrą za Rosję. Nie podjęłam dyskusji, nie czułam się na siłach. A co się działo z naszymi Ŝołnierzami na wielu frontach? Usiłowali wracać do domu, do rodzin. Oficerowie, którym nie udało się przedostać przez granicę rumuńską lub w porę roz-mundurować, z reguły byli brani do niewoli, Ŝołnierze przewaŜnie zwalniani. Nikt jednak bez względu na szarŜę nie czuł się pewny. Zdejmowali więc mundury nakładając najgorsze nawet łachmany, byle cywilne. I teraz kaŜdej nocy przedzierali się przez miasto, podchodzili do okien sanatorium. Z przeraŜeniem patrzyłam na ich wynędzniałe sylwetki. Bosi, w rozpadających się ubraniach, zarośnięci, głodni, patrzyli wyczekująco, czy coś dostaną, a wstydzili się prosić. W magazynach sanatorium były składy butów i bielizny, zwiezionej jeszcze przed wejściem wroga, teraz czerpałam z nich pełnymi rękoma. Do wszystkich drzwi miałam klucze, choć te oficjalne dawno były oddane władzom. Teraz Ŝaden z chłopców nie odszedł bez ekwipunku. Znacznie gorzej było zjedzeniem, w tej dziedzinie byłam równie uboga jak oni. Ale liczyłam, Ŝe mając dwie pary butów i kilka sztuk bielizny będą mogli część tego zamienić na jedzenie. Od nich dowiedziałam się wielu szczegółów dotyczących wejścia wojsk sowieckich na tereny Polski. Zachowanie najeźdźców wykluczało złudzenie przyjaźni czy nawet dobrej woli. Przyszli jako wrogowie, zachowywali się jak okrutnicy. Konspiracja - słuŜba zwycięstwu Polski Dzień 25 listopada głęboko utkwił mi w pamięci. Nagle i zupełnie nieoczekiwanie zjawił się znajomy naszego domu rtm. Włodek. Nie był to najpowaŜniejszy z młodych ludzi, jakich znałam, ale w tej sytuacji kaŜdy znajomy stawał się kimś bliskim. Rozmawialiśmy parę godzin, wypełniając długi okres niewidzenia. Po kilku dniach zjawił się znów i juŜ bez dłuŜszych wstępów zaproponował mi współpracę, której celem będzie odzyskanie wolności i niepodległości. Jak się cieszyłam: więc jest nadzieja, będzie moŜna przeciwstawić się tej przemocy, świat wydał mi się piękniejszy, będę walczyć do ostatniego tchnienia, poświęcę wszystko, aby odzyskać, co utraciłam. śyłam pełna entuzjazmu i emocji. Otrzymałam rozkaz stawienia się u szefa sanitarnego. Gdy mnie doprowadzono na miejsce, byłam zdumiona i zachwycona. Mojego wodza znałam dobrze i miałam do niego całkowite zaufanie. - No to chyba złoŜy pani od razu przysięgę - powiedział, gdy wyjaśniłam powód mego przybycia. - JeŜeli zechce pan ją przyjąć, jeśli mi pan ufa, to oczywiście, chciałabym zacząć pracę juŜ od zaraz, natychmiast. Wobec szefa sanitarnego, prof. Adama Gracy, i jego adiutanta, dr. Mariana Garlickiego, na krzyŜ, który zdjęła z szyi siostra szarytka, złoŜyłam przysięgę drŜącym ze wzruszenia głosem. Po części oficjalnej usiedliśmy chwileczkę, aby omówić najpilniejsze sprawy. - Biorąc pod uwagę, Ŝe mamy być gotowi na kaŜdą ewentualność, a przewiduje się, Ŝe czasu nie mamy za duŜo,

Page 12: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

26 trzeba by się zająć przygotowaniem opatrunków osobistych. Niech pani zorganizuje jakiś zespół pań, które podjęłyby się wykonania tej pracy. Trzeba je pouczyć, jak taki opatrunek powinien wyglądać i niech szyją. Potem to się wysterylizuje w szpitaliku i juŜ będą gotowe. - A materiał, dostanę, czy mam zdobyć sama? - Trochę moŜe pani dostać, ale to nie będzie duŜo, mamy pełny stan chorych, a z zaopatrzeniem coraz gorzej, moŜe będzie pani mogła coś zdobyć z sanatorium. - Oczywiście, mam tam cały magazyn, postaram się go upłynnić. Pokój, w którym był skład materiału opatrunkowego, nie był duŜy, ale do sufitu załoŜony tym, co nam było tak bardzo potrzebne. Postanowiłam, jeśli nie wszystko, to ogromną większość, przenieść do naszych składów. Stary felczer, śyd Józef, miał klucze, bez słowa dawał mi je na kaŜde Ŝądanie, choć doskonale wiedział, na co mi są potrzebne, ą przecieŜ on był odpowiedzialny za całość tego magazynu. Systematycznie zaczęłam wynosić to, co było najkonieczniejsze. Gazą okręcałam się cała pod bielizną, bandaŜe zatykałam pod paskiem, osobistej rewizji jeszcze nie robili, liczyłam więc, Ŝe się uda. I tak kaŜdego dnia wychodziłam gruba w ledwo dopiętym płaszczu z miną tak pewną siebie, jak wielka była pewność, Ŝe robię dobrze; Ŝołnierz stojący na warcie nawet nie pomyślał, Ŝe moŜe jest coś, co powinno go zainteresować. W tym czasie nawiązałam kontakty z paniami, które mogły i chciały pomóc. Zebrane w prywatnym mieszkaniu przy herbacie wysłuchały moich uwag na temat, jak wygląda opatrunek indywidualny, jak powinien być uszyty, jakiej długości, jak go naleŜy zapakować i przygotować do sterylizacji, jak załoŜyć nić, która ułatwi szybkie rozpakowanie go. Omówiłam sposób dostarczania surowca i odbierania gotowych opatrunków. W razie nagłego alarmu ustaliłyśmy warunki szybkiego zawiadomienia, pozostało jeszcze odpowiedzieć na pytania, które nie dopuszczały zaprzeczenia. 27 - Proszę pani, to będzie jeszcze wojna, będziemy się bronić? Wierzyłam, Ŝe będzie, wierzyłam, Ŝe musi być, ale... Tak, to „ale" nie pozwoliło mi odpowiedzieć: „Co będzie, to zobaczymy, ale na wszystko musimy być przygotowani". Gdy juŜ praca na tym odcinku szła sprawnie, zajęłam się lekami, które takŜe postanowiłam wynieść. To juŜ było duŜo trudniej: butelki specyfików, flakony eteru, pudełka z ampułkami, plaster, jod w kryształach, jak to ukryć? Kanciaste pudełka, grube butelki kompromitująco sterczały pod ubraniem. Ale nie miałam innej rady. Proponowano wprawdzie, Ŝeby wyrzucić cały materiał przez okno, ale to, z racji warty stale patrolującej wokół budynku, było nie do przyjęcia. Nadal więc krąŜyłam obładowana, aŜ moja nienormalna tusza zwróciła uwagę komisarza: - Wanda, skazy, szczo ty takaja gruba. - Utyłam na waszym wikcie - odpowiedziałam beztrosko, choć niepokój kazał mi zdwoić ostroŜność. Na szczęście była zima, mogłam więc podczas pracy pod fartuchem nosić grube sukienki i swetry, Ŝeby zachować wraŜenie „tuszy" nie tylko wtedy, gdy wychodzę ze szpitala. Leki wynosiłam nadal, a ogromną ich część trzymałam w domu. W tym czasie siostra moja przyjechała ze wsi, gdzie szwagier, jako administrator majątku, został uznany „pomieszczy-kiem" i musiał uciekać, bojąc się aresztowania. Wynajęłam więc duŜy pokój z uŜywalnością kuchni i łazienki i zamieszkałyśmy razem: siostra i czteroletnią córeczką i słuŜącą, młodą dziewczyną z Mazowsza. Szwagier przez zieloną granicę poszedł do Warszawy, aby tam szukać pracy, pobyt we Lwowie był bardzo ryzykowny. Wiosną, gdy będą lepsze warunki klimatyczne miał wrócić po rodzinę. Zapasy siostry przywiezione ze wsi wyczerpały się szybko, a o Ŝywność było coraz trudniej. Aby zdobyć 10 dkg cukru, Zocha stała w ogonku od 200-300 w nocy do rana. Kasza, mąka to produkty, których zdobycie przekraczało nasze moŜliwości

Page 13: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

28 finansowe. Musiałam więc zarabiać, w dzień pracowałam w szpitalu, w nocy brałam dyŜury prywatne u cięŜko chorych, popołudnia zajmowała mi praca konspiracyjna. A wszystkie zarobione pieniądze nie pokrywały kosztów utrzymania. Postanowiłyśmy, Ŝe sprzedamy trochę sukienek i bielizny, to miało jeszcze wartość. Na targowisku, gdzie dawniej sprzedawano jarzyny, stał rząd dobrze ubranych inteligentnych kobiet powiewających koszulami, sukniami i inną garderobą. Stanęłyśmy i my. Kobiety wiejskie, Ukrainki w strojach czasem naprawdę pięknych i wartościowych, przebierały jak w ulęgałkach, wyrywały sobie kłócąc się i bijąc. Trzeba było bardzo uwaŜać, aby w ferworze nie odeszły zapominając o zapłaceniu. Walutą obiegową były oczywiście produkty. Osełka masła, kawałek słoniny, torebka mąki lub kaszy. Ceny wzrastały z dnia na dzień, w miarę nasycania się rynku naszą bielizną i ubraniem. Byłam świadkiem, gdy gospodyni za gęś zaŜądała fortepianu. Rosjanki płaciły gotówką, one miały pieniądze i zastrzeŜenia innej natury. Dlaczego koszula nocna, którą ona chciała włoŜyć na bal miała taki mały dekolt. A gdy bali nie było, w sukniach wieczorowych, modnych przed samą wojną kasakach o długich wąskich spódnicach i barwnych do kolan sięgających bluzach, chodziły na targ, dźwigając kosze jarzyn, a na drugiej ręce roz-wrzeszczane, brudne dziecko. Dzieci to oddzielny rozdział, ale widzę je brudne, zaniedbane, całe dnie wałęsające się po ulicach i grzebiące w śmietniku. A noce, to nieprzerwany płacz i krzyki, które nie pozwalają usnąć lokatorom. Zniecierpliwieni pytamy, co dziecku jest, moŜe chore, głodne? Matka odpowiada z pasją: — Woszy go jedzą, jaka u was kultura, nigdzie bani, nigdzie odwszalni. Słuchamy zdumieni, uszom nie wierząc. — PrzecieŜ ma pani łazienkę, gaz, trzeba dziecko wykąpać, przebrać, jak będzie czysto utrzymane to i odwszalnia niepotrzebna. 29 Matka była oburzona, ale dyskusji nie podjęła, natomiast przedrzeźniała nasze wystąpienie: - Pani, pani, u was wsie pany. Pan-kracy, pan-tufle, ale kultury niet, niet. Serdeczny śmiech był odpowiedzią. Zaniechałyśmy dalszych wyjaśnień i nadal słuchały płaczu zawszonych dzieci. Nasza dzieciarnia nieco inaczej reagowała na towarzystwo małych Iwanów, Aloszy i Tatian. Dzieci najeźdźców były dopuszczane do zabawy dopiero po zmówieniu pacierza. Zdrowaś Maryjo, Ojcze nasz nauczyły się szybko i wybiegając na podwórze, kierowały się do grupy nędznych zarośli, tam klękały i pod kontrolą rówieśników odmawiały modlitwę. Biada, jeśli się coś pomyliło albo zapomniało, trzeba było powtarzać aŜ do znudzenia, dopóki młodociana komisja nie uznała, Ŝe moŜna się z nim bawić. Nas, dorosłych, patrzących na to z boku, bawiła ta dziecinna idea. Nikomu krzywda się nie działa, a dzieci umacniały się w praktykach religijnych, których przestrzegania zapracowane, zatroskane matki nie zawsze mogły dopilnować. Sytuacja z kaŜdym dniem była cięŜsza. Co będzie, gdy wypróŜnią się nasze szafy, a półki sklepowe dalej będą puste? Co damy dzieciom, które juŜ teraz z entuzjazmem mówiły o kaszy, a o mleku kazały sobie opowiadać bajki. I wtedy doprowadzona do ostateczności zwróciłam się do naszego komisarza: - Pracuję u was, dajcie jakiś przydział jedzenia dla dzieci: trochę cukru, mleka czy białej mąki. Śmiał się jak z dobrego dowcipu: - U nas jak była rewolucja, to dzieci ze śmietników obierki wybierały i jadły, a tobie się cukru zachciewa. Dzieci puchły z głodu, a przeŜyły. Co mocne przeŜyje, a co słabe niech ginie, u nas ludej mnogo - kończył. Nie miałam argumentów, bezpieczniej było milczeć i udawać zachwyconą. W mieście coraz częściej słyszało się o aresztowaniach. Jaki był ich powód, trudno dociec. Masowo 30

Page 14: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

wywoŜono ludność napływową, we Lwowie mieli zostać tylko stali mieszkańcy. Ci zagroŜeni kryli się, aby doczekać lepszej pogody, stopnienia śniegów i wtedy uciekać przez zieloną granicę. Największym wrogiem był tu dozorca domu, prawie zawsze Ukrainiec pragnący za wszelką cenę zasłuŜyć się władzom, a często załatwiał swoje osobiste porachunki. Dozorcy cały dzień spędzali przed domem, obserwując, kto wchodzi i wychodzi, kto pracuje i jak długo, a o godz. 2200 wchodzili do mieszkań sprawdzając, czy ktoś nie został na noc. W tym czasie ukrywał się u nas młody piętnastoletni chłopiec, którego ojciec, oficer ze sztabu gen. Sikorskiego, płk Wiśniowski, był juŜ aresztowany, a matka kaŜdej chwili spodziewała się wywiezienia. Ukrywała się nocując coraz gdzie indziej. Zdarzało się, Ŝe Ziomek zasłany w tapczanie czekał z biciem serca na wyjście dozorcy po dokonaniu rewizji. Całe dnie spędzał w domu i nawet do okna nie pozwoliłam mu podchodzić. W rezultacie i tak zostali wywiezieni, przeŜyli bardzo wiele, ale szczęśliwie przetrwali. W szpitalu coraz trudniej było nam pracować. Ciągłe mitingi, zebrania, na których tak duŜo i bez sensu mówili, Ŝe wytrzymać nie było moŜna. Zorganizowali wykłady, a raczej szkolenie. Uczyłyśmy się konstytucji Związku Radzieckiego, jako największego dobra, które świat posiada. To było nie do zniesienia, miałam nieprzeparty wstręt do wszystkiego co ruskie, a tu uczyć się trzeba takich okropności. Na lekcje języka miałam chodzić dwa razy w tygodniu, ale jakoś markowałam, nie miałam ani czasu, ani ochoty na tę naukę. Pracy było bardzo duŜo. Wszystkie operacje robili nasi lekarze, trzeba więc było tak przygotować salę operacyjną jak przed wojną, a zdekompletowany personel i braki w zaopatrzeniu sanitarnym stwarzały masę trudności. Zupełnie nieoczekiwane i niecodzienne kłopoty miałam z samymi pacjentami. Pamiętam młodego chłopca operowanego na wyrostek robaczkowy. Przyniesiony do pokoju spał w narkozie. Usiadłam przy chorym, czekając aŜ oprzytomnieje. 31 Obecni w pokoju pacjenci, równie młodzi chłopcy, Ŝartowali i śmiali się z nieprzytomnego, który juŜ się budził. Gwar głosów, śmiechy niepokoiły chorego, otworzył oczy, westchnął głęboko i nagle zaczął głośno i wyraźnie wzywać Boga. Prosił o ikonę, krzyŜem świętym znaczył piersi, wołał, Ŝe chce się modlić, Ŝe chce iść do cerkwi i zobaczyć batiuszkę. Byłam zdziwiona zachowaniem się innych chorych. Wymyślali i szarpali nieprzytomnego chłopca tak, Ŝe nie wiedziałam, czy zdołam go obronić. Krzyknęłam, aby natychmiast odeszli, bo wezwę lekarza, ale w tej chwili wpadł przywołany przez nich komisarz. Odetchnęłam z ulgą, Ŝe mam obrońcę. Ale pomyliłam się bardzo. Komisarz był wściekły, wymierzył nieszczęsnemu chłopcu policzek, chlusnął mu na twarz wodą ze szklanki i teraz dopiero mnie zobaczył, krzycząc z wściekłością kazał mi natychmiast wyjść z pokoju. Usiłowałam protestować, ale tak na mnie patrzył, Ŝe zrezygnowałam i wyniosłam się. Całą historię zrozumiałam dopiero wtedy, gdy mój pacjent juŜ chodził. Pewnego dnia zatrzymał mnie na korytarzu i zaczął tłumaczyć: - Towariszka siestra, to szto ja gawarił, to nie prawda, ja w Boha nie wierzu, o ikonu to babuszka gawariła, aleja... - i tu podniesionym głosem dowodził, Ŝe Boga nie ma, Ŝe on latał pod niebo i tam teŜ Boga nie było, itd. itd., na tę samą nutę co na wszystkich mitingach. Obejrzałam się zdziwiona, skąd ten nagły tupet. Po drugiej stronie korytarza stali Ŝołnierze - koledzy. JakŜe prymitywni byli ci ludzie. Z entuzjazmem opowiadali, Ŝe na Nowy Rok Stalin rozdawał w Moskwie dzieciom chleb, duŜo chleba. Byłam tak zdziwiona, Ŝe nie mogłam zrozumieć, co rozdawał? Chleb? A gdy ochłonęłam i powiedziałam, Ŝe u nas przed wojną dzieci na Gwiazdkę dostawały ubrania, i torebki z owocami i czekoladą - śmiali się jak z dobrego kawału. Potem nauczeni przez politruków nie zdradzali się z tego rodzaju osiągnięciami, twierdzili natomiast, Ŝe u nich w Rosji wszystko jest. Powstało z tego wiele dowcipów. Lwowiacy niewinnie pytali: 32

Page 15: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

- A pomarańcze u was są? - O, jest mnocho pomarańcze. - A Kopenhaga, u was jest? - Jest toczno, mnocho u nas kopenhagi. Takie i tej podobne rozmowy śmieszyły i bawiły. Wszystko znali, wszystko widzieli, ale gdy zapaliłam gaz w łazience, Ŝeby przygotować kąpiel dla przyjętego w stan chorych Ŝołnierza, myślałam, Ŝe się zabije, w takim popłochu uciekał. Natychmiast wezwany politruk wpadł z krzykiem, co zrobiłam? Gdzie spowodowałam wybuch? Co wysadziłam w powietrze? Gdy zdumiona tłumaczyłam mu działanie pieca gazowego i zaproponowałam, Ŝe zademonstruję, jak to wygląda w praktyce, wycofał się do drzwi i tam czekał z mocno niepewną miną. Zorientował się jednak natychmiast, jak niewłaściwe są ich obawy i śmiał się serdecznie, tłumaczył mi, Ŝe ci Ŝołnierze pochodzą z tych rejonów Rosji, gdzie nie ma gazu ziemnego i dlatego tylko tak się przelękli. Ale to naprawdę śmieszne, mówił, Ŝe oni tak się zachowali, ich jest bardzo niewielu, na pewno juŜ więcej na takiego nie trafię, który by nie znał tak prostej i pospolitej rzeczy jak łazienka gazowa. Zapomniał tylko, Ŝe przed chwilą sam zza drzwi przyglądał się tej „pospolitej" łazience. Ja nie zapomniałam, ale udawałam całkowicie przekonaną. W sanatorium z całego przedwojennego personelu pielęgniarskiego zostałam sama. KoleŜanki, mając przydziały mobilizacyjne do róŜnych jednostek wojskowych, wyjechały pierwszego dnia wojny. Czułam się osamotniona. Z pielęgniarkami, które przyjechały z Rosji, nie mogłam znaleźć wspólnego języka ani na tematy zawodowe, ani towarzyskie - to było dno wobec wymagań stawianych nam w szkole i pracy. Atmosfera w mieście stawała się nie do wytrzymania i wtedy właśnie, jak grom z jasnego nieba, spadła na mnie wiadomość o aresztowaniu dyrektora sanatorium, dr. Leszka Jaklińskiego. Wezwany nagle na oddział w godzinach popołudniowych poszedł i więcej nie wrócił. O szarym świcie 33 zbudziło mnie pukanie w szybę. Zerwałam się, otworzyłam drzwi przeraŜonej starej gosposi, która płacząc i trzęsąc się jak w febrze opowiadała o rewizji w mieszkaniu dyrektora i wielokrotnym dopytywaniu się o mnie. - Pani dyrektorowa taka zdenerwowana, zemdlała, bo choć oni mówią, Ŝe to nic, ale przecieŜ pani wie, Ŝe pan doktor nie wróci. Niech pani ucieka, niech pani ucieka, oni zaraz tu przyjdą i zabiorą, pytali o panią, niech pani ucieka! Ale uciekać nie miałam gdzie, natomiast trzeba było natychmiast usunąć kompromitujące mnie materiały. Obudziłam Ziomka. Wstał natychmiast i bez zbędnych pytań ładował do walizek materiał opatrunkowy. Po krótkiej chwili obładowani wyszliśmy z domu. Do dziś mam w oczach sylwetkę siostry pełnej rezygnacji i troski. OkręŜną drogą, przez Kajzerwald, doszliśmy do szpitalika Sw. Zofii. Nie musiałam nic tłumaczyć, siostra szarytka odebrała bagaŜ, a oddając puste walizy pocieszała serdecznie: - Nic się nie dzieje bez woli Boga, niech pani będzie spokojna, nasze modlitwy będą towarzyszyć pani. Bardzo to duŜo, ale i bardzo mało. Co jednak moŜna było zrobić. Po powrocie do domu Ziomek zabrał swoje rzeczy i przeniósł się do matki. W moim mieszkaniu więcej groziło mu złego niŜ tam. Pobiegłam do pracy. ZdąŜyłam się przebrać w ubranie szpitalne, gdy wezwano mnie do komisarza. Co będzie? Jak się zachować, aby nie zaszkodzić sobie i innym, szłam pełna obaw. Komendant szpitala-sanatorium przyjął mnie zdecydowanie wrogo. Zadawane mi pytania były pozornie bez sensu. - Czy znasz i skąd znasz dyrektora Jaklińskiego?

Page 16: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

- Oczywiście, Ŝe znam, a moŜe wy pytacie o kogoś innego, bo przecieŜ z dyrektorem Jaklińskim pracuję od czterech lat, wczoraj był w pracy i teraz juŜ pewno jest, więc jak go mogę nie znać - udawałam zdziwioną. - Co on robił w 1920 r.? 34 - A ja skąd mogę wiedzieć. W 1920 r. miałam osiem lat i bawiłam się w piasku - usiłowałam się śmiać. - Ty sobie nie Ŝartuj, jeszcze raz pytam, co robił dyrektor Jakliński, jak była wojna w 1920 r.? - Nie wiem, nie znałam w tym czasie dyrektora Jaklińskiego. -Jakie miał odznaczenia wojskowe i kiedy je dostał? - Nie wiem o jego odznaczeniach, znam go jako lekarza cywilnego. - Będziesz ty jeszcze wszystko wiedziała, tylko cię inaczej pytać będę - zagroził. - A teraz zabieraj, co tu masz i Ŝebym cię więcej nie widział. - Jak to, nie będę pracować? Tak z miejsca mam odejść? Dlaczego, co zrobiłam, przecieŜ jeszcze wczoraj mówił pan... - Pan, pan mówił, a teraz mówię, Ŝe tu pracować nie będziesz, poniała? Tak, zrozumiałam wszystko, nawet więcej niŜ myślał. To, Ŝe jestem bez pracy i to, Ŝe nie mam pieniędzy, a najwaŜniejsze, Ŝe bez pracy jestem skazana na wywiezienie w głąb Rosji z całą rodziną lub na aresztowanie. Jak automat weszłam do szatni, przebrałam się i nie rozmawiając z nikim wyszłam na ulicę. Wychodziłam z sanatorium, które było moim domem, z którym od czterech lat byłam związana kaŜdą myślą, kaŜdym wysiłkiem. Tu rozpoczęłam pracę, która dawała mi pełne zadowolenie, tu przeŜyłam pierwsze poraŜki i pierwsze triumfy, a teraz wygnana przez tych obcych, strasznych ludzi, zdana na łaskę NKWD, które nie omieszka się mną zainteresować, a moŜe juŜ teraz, w tej chwili czekają na mnie w domu, moŜe Zochę juŜ wzięli? Straszny, obłędny strach kazał mi biec, nie zwracając uwagi na pełne troski spojrzenia nielicznych Polaków pracujących jeszcze w sanatorium. Wbiegłam zdyszana do mieszkania. Mała bawiła się w swoim kąciku, siostra krzątała się po kuchni. Och, więc wszystko w porządku, jeszcze w porządku. - Co się stało, co ci jest? - pytała Zocha zatroskana. 35 Muszę się opanować, muszę powiedzieć całą prawdę, moŜe razem zdołamy wymyślić coś, co pozwoli nam przetrwać. Rozmawiałyśmy długo, mała słysząc nasze szepty podnosiła kędzierzawą główkę i spoglądała uśmiechając się pocieszająco: - Nie bądź smutna mamusiu, ja będę grzeczna, a „cubki" juŜ niedługo sobie pójdą, uśmiechnij się mamusiu, uśmiechnij. Uśmiechałyśmy się przez łzy. Co czeka to maleństwo, jak ją uchronić przed klęską? Pierwszym najwaŜniejszym zadaniem było znalezienie pracy, bez niej byłam nieodwołalnie skazana na wywiezienie lub aresztowanie. Przyjaciół miałam wielu, wiedziałam, Ŝe pomogą. Sprawa jednak nie była prosta. Kierownicy oddziałów, nawet dyrektorzy szpitali, byli zaleŜni od swoich komisarzy czy politruków, a ci z kolei byli w stałym kontakcie z NKWD. KaŜdy ze znajomych lekarzy słysząc o moich kłopotach pocieszał i obiecywał, Ŝe wszystko załatwi bez kłopotu, ale następnego juŜ dnia okazywało się, Ŝe wszystkie plany zawiodły, Ŝe odmówiono mu kategorycznie i stanowczo. Byłam zgnębiona i traciłam nadzieję na jakiekolwiek pomyślne rozwiązanie. Znajomi, przyjaciele pomagali, ale co dalej. Rozczulił mnie do łez stary pacjent sprzed wojny, śyd. Gdy przyszedł, nie poznałam go. Stał w drzwiach brodaty i mówił śmiesznym Ŝargonem: - Pani szostra mnie nie poznaje? Ja jestem ten stary śyd, co tak długo chorował, a pani szostra mnie pielęgnowała, ja bardzo wdzięczny, ja wszystko pamiętam, ja przyniósł trochę herbaty i kawy, moŜe się przydać, teraz tak trudno kupić, a ja miał, to przyniósł, ja taki wdzięczny.

Page 17: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Wręczył mi kilową puszkę kawy i taką samą herbaty. To był majątek, dla nas starczyło i moŜna było podzielić się z innymi. W tym czasie zachorowała nasza mała Ita. Wysoka gorączka, dziecko bredzi i rzuca się. MoŜe przeziębienie, 36 moŜe coś zjadła, pocieszamy się wzajemnie, ale nurtuje w nas obawa, której boimy się zdradzić. A jeśli mała złapała jakąś zakaźną chorobę od dzieci rosyjskich, zapalenie opon mózgowych? Siostra spokojna, opanowana, ale widzę jej niepokój, widzę, jak nie moŜe się skupić na Ŝadnej pracy, wszystko leci jej z rąk. Na noc zostawiam ją samą, dyŜury prywatne to jedyny mój zarobek. Gdy gorączka nie spadła i dziecko nie odzyskało przytomności od dwóch dni, po powrocie z dyŜuru biorę się do szczegółowych oględzin małej. MoŜe jakaś wysypka nie zauwaŜona przez siostrę wyjaśni stan chorej. Kiedy zrezygnowana oddałam dziecko matce, pogładziłam jeszcze zwisającą główkę, Ŝałosny przeciągły płacz był odpowiedzią na tę pieszczotę. Zrobiło mi się przykro, ale juŜ po chwili uświadomiłam sobie, Ŝe dziecko płacze z bólu. - Czekaj Zosiu, czekaj, a moŜe to ucho? Ty sama pociś-nij, sama, zrobisz to delikatniej. Mała dotknięta za uchem rozpłakała się Ŝałośnie. Tak, to ucho, na pewno zapalenie ucha i dlatego ta gorączka taka wysoka i utrata przytomności. Ubierałam się gorączkowo. - Gdzie wychodzisz, co mam robić? - pyta Zocha tuląc rozszlochane maleństwo. - Nic, zaraz wracam. Dr Danielewicz mieszka tu blisko na Łyczakowie i wiem na pewno, Ŝe natychmiast przyjdzie, czekaj cierpliwie, przygotuj wodę do mycia rąk, będzie musiał zrobić maleńki zabieg, trzeba więc wszystko przygo-gotować. - Co to będzie, czy to ją uratuje? - Bądź zupełnie spokojna. Dr Danielewicz to nie tylko doskonały lekarz, ale i człowiek, ma dwoje dzieci i naszą małą potraktuje tak samo serdecznie jak swoje. Trzeba przeciąć bębenek w uchu, zaraz będzie jej lepiej i gorączka spadnie. Wybiegłam z domu i nie minęło pół godziny, jak byłam z powrotem. Krótki zabieg, wykonany sprawnie i szybko, nie 37 pozwolił na dodatkowe zdenerwowanie matki i pacjentki. Zaparzyłam mocnej kawy, wszystkim nam się naleŜała, a miałam jej tak duŜo. Pocieszone przez dr. Danielewicza, upewnione, Ŝe jutro znów przyjdzie zobaczyć małą i zmienić opatrunek, zostałyśmy pełne nadziei i wewnętrznego spokoju. Ita prędko wracała do zdrowia i sił, pomimo przykrych opatrunków na swojego „doktoja" czekała z niecierpliwością i radością. Zawsze miał dla niej ciekawą bajeczkę, zabawny rysunek lub śmieszne laleczki robione z chustki do nosa i własnych palców. Sam z niekłamanym zachwytem wdychał zapach kawy i pił ją jak Ŝyciodajny nektar: - Gdyby mi ktoś powiedział przed wojną, Ŝe będę tak potrzebował, tak niepowstrzymanie pragnął kawy, wyśmiałbym go, a tu, niech mi panie wierzą, chwilami zdaje mi się, Ŝe byłbym skłonny ukraść, tylko nie ma gdzie - kończy zabawnie zafrasowany. UŜyłam tego samego triku co mój wdzięczny pacjent i Zosia zaniosła paczkę kawy doktorowi do domu, gdy on sam był w szpitalu. Radość pani doktorowej nie miała granic: - Nie powinnam tego przyjąć - tłumaczyła siostrze - ale Ŝeby pani wiedziała, czym dla niego jest kawa. A kupić nie ma gdzie i nie bardzo jest za co, mamy dwoje dzieci, a one nie zawsze mogą zrozumieć, Ŝe jest wojna. Wiedziałyśmy to wszystko doskonale, doktor połowę swoich pacjentów leczył darmo, plus ryzyko prywatnej praktyki, która dawno była najsurowiej zakazana, a pensja szpitalna nie wystarczała na najkonieczniejsze rzeczy. Nie był wyjątkiem, tak wyglądali ówcześni lwowiacy.

Page 18: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Zła passa jakoś minęła, moje gorączkowe wysiłki, aby zdobyć pracę, zostały uwieńczone pomyślnym rezultatem. Zawiadomiono mnie, Ŝe od jutra mogę podjąć pracę w sanatorium na Kurkowej, dawnym 604. Szpitalu Wojskowym. Nie było to najlepsze rozwiązanie, ale liczyłam, Ŝe dam sobie radę. Moja obowiązkowość i doświadczenie powinny zatrzeć złe wraŜenie pierwszych dni tworzenia się Medsantrudu. 38 Rozpoczęłam pracę naturalnie od mitingu. Czy było coś waŜniejszego, coś bardziej istotnego jak miting? Zostawiało się kaŜdą, najbardziej odpowiedzialną pracę, przerywało zabieg czy opatrunek, lekarze w pośpiechu kończyli operację, aby nie spóźnić się na zebranie. Politruk zaczynał i kończył swoje przemówienie bluzgając obelgami i pogróŜkami na panów. A pod mianem panów kryli się wszyscy: lekarze, pielęgniarki, inteligencja, drobni właściciele ci, którzy mieli zegarki, czyste paznokcie, uczesane czy ostrzyŜone głowy i ogolone brody. Im bardziej było się zaniedbanym i wulgarnym, tym mniej zasługiwało się na miano pana. Zaczęłyśmy więc od ubrania. Futra i eleganckie ubrania zastąpiły koŜuchy, a wymienione na jedzenie suknie i kostiumy tak zuboŜyły naszą garderobę, Ŝe z łatwością stałyśmy się szarym, nie zwracającym uwagi tłumem. Z zegarkami było nieco trudniej, były nam potrzebne. Biada, jeśli ktoś nie przesunął wskazówki według czasu moskiewskiego, traktowano to jako mały sabotaŜ. Wszystkie nasze wysiłki, aby dorównać prostakom, nie na wiele się zdały, podniosły głowy męty, wszelaka swo-łocz, jak się wtedy mówiło, i siała donosami do władz, licząc nie wiadomo na jaką korzyść, a demaskując ludzi, których winą było to, Ŝe przywykli do pewnej kultury osobistej. Panowie byli winni wszystkiemu i musieli za to odpowiadać. „Zdrada czyha na kaŜdym kroku, a wy, wyzwolony od pańskiego kija naród, musicie nam wszystko donosić, nam, którzy was oswabaŜdŜali." Te nie kończące się mowy, pod-szczuwania i jątrzenia świetnie nadawały się do wyrównania porachunków osobistych. Wyrównywali je więc „sypiąc" się nawzajem, zapełniając więzienia i odbierając resztę spokoju. Pretensje były róŜne: „Doktor nie przyjął do szpitala, mówił, Ŝe zdrowa, a ja taka chora" - no, to świetna okazja do zemsty, moŜna donieść, Ŝe był oficerem, to nawet prawda, kaŜdy lekarz był oficerem. Rezultat był natychmiastowy, tak aresztowali dr. Kowalskiego czekając, aŜ zda dyŜur. Zabrali go ze szpitala i nikt nie wiedział dlaczego. Pamiętam go stoją- 39 cego na cięŜarówce wśród krasnoarmiejców, spokojnego, opanowanego, z papierosem w ręku, skłaniającego głowę w kierunku okien, za którymi majaczyły przeraŜone twarze. Atmosfera była tak napięta, Ŝe kaŜdego dnia wychodząc z domu Ŝegnaliśmy się, jak gdyby nasza nieobecność nie miała trwać osiem godzin, ale całą wieczność. Witano się z uczuciem ulgi i radości, która mijała z narastającym mrokiem i zbliŜającą się nocą. Noc zawsze napawała niepokojem. ZnuŜeni ludzie nasłuchiwali i kaŜdy ruch na ulicy wydzierał ich z pościeli, aby po głębokim oddechu stwierdzić: „Nie do nas, kładźmy się spać, jeszcze nie do nas". Ja osobiście doszłam do takiego stanu wyczerpania nerwowego, Ŝe chwilami myślałam: „Niech mnie juŜ aresztują, niech się skończy to czekanie" i natychmiast obłędny strach: „Nie, nie, moŜe się uda, przecieŜ nie wszyscy muszą zginąć w więzieniach". Praca w szpitalu jakoś się układała. Robiłam, co do mnie naleŜało i nawet więcej, aby tylko być zajęta, ciągle bez wytchnienia pracować i nie mieć czasu na rozmowy, nie odpowiadać na podchwytliwe pytania. W ogóle nie istnieć, człowiek bał się własnego cienia. Tymczasem na mieście zaczynały się nowe alarmy. WywoŜono do Rosji całą ludność napływową, wszystkich, którzy w 1939 r. mieszkali poza Lwowem. Ale czy była tu jakaś reguła? Nie, jechali przybysze pracujący i potrzebni, mający rodziny i mieszkania, a zostawali biedacy, którzy nieświadomi co ich czeka, chcieli zamienić biedę na nędzę. Wkrótce okazało się, Ŝe ja, mieszkająca we Lwowie od czterech lat i mająca stały meldunek, teŜ jestem ludnością napływową. MoŜe pojedziemy razem, pocieszałyśmy się z siostrą, zawsze to łatwiej, ale jednocześnie poruszyłyśmy wszelkie spręŜyny, aby się ratować. Okazało się, Ŝe są

Page 19: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

komisje niemieckie, które wprawdzie nie wiadomo jakimi kierują się kryteriami, ale faktem jest, Ŝe zabierają jakichś ludzi do Niemiec, a część z nich odstawiają do Generalnej 40 Guberni. Potrzebne papiery zdobyłyśmy, ale ja odpadłam w przedbiegach. Okazało się, Ŝe dla NKWD jestem elementem napływowym, a dla Gestapo jak najbardziej stałą mieszkanką Lwiego Grodu. Ale to juŜ niewaŜne, grunt, Ŝe Zosi podanie zostało przyjęte. I rozpoczęła się cięŜka, a chwilami wręcz beznadziejna walka o uzyskanie prawa wyjazdu. Walczyłyśmy o to z całych sił, z zajadłością, z zaciętymi zębami, z przeraŜeniem czy słusznie czynimy i z beznadzieją osiągnięcia celu. Komisji było kilka, ile — nie umiem powiedzieć, bo chyba sami Niemcy nie wiedzą, kaŜda była ostatnia i po kaŜdej następowała nowa. A tłumy ludzi stały zwartą masą, niepomne na deszcz, skwar, zimno czy porę posiłków. śadne najsurowsze rygory Niemców, krzyki i szarpanina z Ŝołdac-twem bolszewickim nie zdołały rozproszyć tłumów. Stali zwarci, nieustępliwi, ludzie wszystkich warstw, profesorowie obok prostaków, zespoleni jedną wolą wyrwania się ze szpon jednego wroga, aby dobrowolnie oddać się drugiemu równie okrutnemu, ale mającemu tę przewagę, Ŝe go jeszcze nie znali. W tym tłumie stała i Zocha na zmianę z Marysią, nianią małej. Stały od świtu do nocy i znów od nowa w jakichś ustalonych przez samych zainteresowanych kolejkach, trzymając kurczowo jakieś numerki wydane przez kogoś, ale przez nikogo nie honorowane. Tak mijały dnie, tygodnie i komisje, z których kaŜda była ostatnia. Traciłyśmy siły i wytrzymałość nerwową. Pewnego dnia, gdy wróciłam z pracy, w domu nie zastałam nikogo. Poszłam w kierunku willi, gdzie urzędowała komisja. Moje panie spotkałam roze-łkane, zdenerwowane do ostatnich granic. Po chwili, wśród szlochów, dowiedziałam się, Ŝe zostały przyjęte przez komisję, Ŝe za tydzień jadą. - Czego więc płaczesz? - spytałam siostrę, sama bliska łez, bo w tej chwili uświadomiłam sobie, Ŝe zostanę sama, Ŝe one idą w nieznane. Zosia zaczęła opowiadać, co przeŜyły. Tłum był większy niŜ innych dni, zapowiedziano ostatnie godziny urzędowania komisji. Ita trzymana na ręku od dłuŜ- 41 szego juŜ czasu ciąŜyła nieznośnie, postawić ją na ziemi, to pozwolić zadeptać, ludzie napierali na barierkę, za którą spacerował wartownik. Co jakiś czas wywoływali nazwiska, zainteresowani zgłaszali się i znów cisza i ciągnące się w nieskończoność* minuty i godziny. Nie mogąc juŜ dłuŜej utrzymać małej w omdlałych rękach, a stojąc dość blisko barierki postawiła ją na uliczce. Przestraszone dziecko śledziło uspokajające spojrzenia matki i spod oka spoglądało na ogromnego Niemca, który teŜ obserwował urocze maleństwo. Ita nie była ładna, ale miała tak duŜo wdzięku, śliczne niebieskie, gwiaździste oczy i główkę w złotych pierścionkach. Przechodząc Niemiec zagadał coś do niej, a wtedy Ita z własnej inicjatywy podbiegła do niego i czepiając się cholewy, bo do niej tylko mogła dosięgnąć, zaszczebiotała: - Pjoszę pana, pan mnie zabierze do tatusia, pan mnie zabierze. Zdumiony Niemiec, a jednocześnie urzeczony wdziękiem małej, wziął ją na ręce i począł pytać o matkę. Strach, a jednocześnie powtarzające się słowo - Mutter - sprawiły, Ŝe mała wyciągnęła ręce do matki stojącej w tłumie. Niemiec nie oddając dziecka, choć Zosia chciała ją zabrać, kazał jej się zbliŜyć. Podeszła spodziewając się raczej kary niŜ czegoś dobrego, lecz Niemiec skierował się do willi. Gdy weszli, ta niecodzienna grupa zrobiła na zebranych w gabinecie wyraźne wraŜenie. Śmiano się i pytano wartownika skąd wziął takie urocze dziecko. Wypłynęła sprawa wyjazdu. Pytania padały szybko i juŜ z mniejszym entuzjazmem. Ita ośmielona powodzeniem i zainteresowaniem, a poza tym świadoma, Ŝe są tu, gdzie od tylu godzin dostać się nie mogły, zaczęła się wdzięczyć z kokieterią swoich czterech lat Siostrę przekazali urzędnikowi, a do małej podszedł tłumacz i, tyle dla zabawy ile dla sprawdzenia prawdziwości zeznań matki, zaczął pytać. Mała widząc matkę w drugim końcu pokoju, ale uśmiechniętą, rozgadała się na dobre:

Page 20: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

42 - Zawsze była u babci, a babcia mieszka dajeko, dajeko i tatuś teŜ jest u babci, a ona „cubków" nie jubi i chce do tatusia. Ale Maisia teŜ niech pojedzie - przypomniała sobie nianię. Ubawieni członkowie komisji załatwili wszystko bez czekania i zbędnych formalności. Mała bohaterka dnia dostała papiery do ręki i zapewnienie, Ŝe za tydzień będzie u tatusia. Ale gdy wyszły na ulicę, nerwy odmówiły posłuszeństwa obu. Ita tak przeŜyła całą tę historię, Ŝe w nocy majaczyła i budziła się z płaczem. Posiadane papiery chroniły je zasadniczo od aresztowania i wywiezienia, ale nie było tu Ŝadnej reguły, tym bardziej więc bałyśmy się, Ŝeby w ostatniej chwili nie pokrzyŜowały się nasze plany. Miałyśmy juŜ wiadomości, Ŝe w Generalnej Guberni polskie złote wymieniono i idą tylko dwudziestozłotówki i bilon. O przewiezieniu bilonu nie mogło być mowy, wziąć natomiast większą sumę pieniędzy w tak małych odcinkach papierowych, to teŜ nielichy problem. A przecieŜ nic nie wiadomo co zastaną w domu, nie miałyśmy Ŝadnych złudzeń co do Niemców. Zmobilizowałyśmy wszystkie rezerwy i zebrane trzy tysiące złotych zamieniły u wszechwładnych śydków na odcinki dwudziestozłotowe. Gdzie je teraz schować?? Jeden tysiąc upiekła Zosia w chlebie, drugi został umieszczony pod peruką lalki ubranej w śliczny krakowski strój i na wstąŜce zawieszonej na szyi Ity, trzeci podszyty pod futro, które pomimo ciepła siostra włoŜyła na siebie. Ten trzeci tysiąc trzeszczał kompromitująco, nie było jednak innej rady, trzeba ryzykować. Na dzień ich wyjazdu wzięłam wolne i wyruszyłyśmy. Mała nauczona, Ŝe nie wolno jej oddać lalki nikomu, skakała z radości, zachwycona śliczną zabawką, bez świadomości istotnej jej wartości. Do Rawy Ruskiej dojechałyśmy w straszliwym tłoku i własnym przemysłem. A potem zaczęły się nieskończenie, długie godziny oczekiwania na sprawdzenie papierów, rewizję i inne formalności, przy których NKWD wyŜywało się. 43 Dopiero pod wieczór wyruszyła grupa, w której były moje najbliŜsze. Ustawione w kolumnie przesyłały ostatnie pozdrowienia, całusy i uśmiechy, które miały ukryć łzy cieknące z oczu. Zocha odchodząc świetnie zdawała sobie sprawę, na co ja jestem naraŜona zostając. Wiedziała o pracy konspiracyjnej, którą podjęłam, a przecieŜ i bez niej nikt nie był pewien dnia ani godziny. Ja ze swej strony zdawałam sobie sprawę, Ŝe Gestapo w niczym nie lepsze od NKWD i Ŝadnych obietnic, które robili, nie moŜna brać powaŜnie. Ita, do której byłam bardzo przywiązana, maleńka i wątła, czy przetrwa wszystko, co ją czeka? Podnieśli szlaban graniczny i cała kolumna ruszyła. Ostatnie spojrzenie, ręka wzniesiona i szloch niepowstrzymany, który się wydarł z obu naszych krtani: „Mamusia! Henryk! Ucałuj, daj znać, pamiętaj, uwaŜaj na siebie!" Ostatnie zlecenia, tak waŜne, a z góry skazane na niepowodzenie. Zdajemy sobie sprawę, Ŝe widzimy się ostatni raz i Ŝe tylko przypadek czy wyjątkowo pomyślny los moŜe nas uratować. Cała grupa juŜ przeszła, moje najmilsze dawno juŜ zginęły mi z oczu, a ja stałam płacząc rzewnie. Nie wstydziłam się łez, takich jak ja było więcej, pocieszaliśmy się wzajemnie, a jedyny argument to ten, Ŝe oni wracają do rodzin, Ŝe moŜe tam łatwiej będzie im Ŝyć. Ale ja czułam się tak bardzo samotna. Dotychczas kaŜda myśl była skierowana na nie, byłam głową domu, tak mi się przynajmniej zdawało, a teraz nawet pracować nie warto, bo po co, dla kogo? Wracając do Lwowa całą noc borykałam się z najbardziej pesymistycznymi myślami. I nagle zrobiło mi się wstyd, tyle jest do zrobienia. Teraz będę mogła oddać się bez reszty pracy, którą podjęłam, bez obawy naraŜenia kogokolwiek. Pensja szpitalna pozwoli mi się utrzymać, nie muszę brać Ŝadnych dodatkowych zajęć, a cały wolny czas poświęcę temu co najwaŜniejsze. Przechodzę

Page 21: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

pod rozkazy jednostki wojskowej Wróciłam do Lwowa i pierwszą wolną chwilę poświęciłam na nawiązanie kontaktu z moimi władzami konspiracyjnymi, który po aresztowaniu dyr. Jaklińskiego został częściowo zerwany. Moje władze wiedziały, Ŝe odprowadzałam siostrę i oczekiwały sprawozdania z tej wyprawy. Zdałam relację oznajmiając jednocześnie, Ŝe w tej chwili mam duŜo czasu, Ŝadnych spraw rodzinnych i całkowicie mogę poświęcić się pracy. Po kilku dniach jeden z panów, z którym w tej chwili miałam kontakt, zapytał mnie przelotnie i tak jakoś mimochodem, czy nie poszłabym do Warszawy. Byłam zdziwiona i zaskoczona tą propozycją, ale odpowiedziałam bez zastanowienia: - Jeśli trzeba, pójdę. I znów upłynęło wiele dni, gdy zjawił się łącznik z rozkazem stawienia się u naczelnych władz. Wiedziałam, Ŝe naszym wodzem jest oficer w randze pułkownika noszący pseudonim „Kornel", a nieoficjalnie nazywany „Tata". Oznaczonego dnia i godziny stawiłam się na punkcie, skąd zaprowadzono mnie do lokalu. Po chwili zjawił się wysoki, starszy pan o dobrych, mądrych oczach. Przywitał mnie jak kogoś znajomego, a po chwili zapytał bez wstępów, czy rzeczywiście decyduję się pójść do Warszawy. Odpowiedziałam twierdząco. - Pani tam ma rodzinę, czy przypuszcza pani, Ŝe zdoła trafić do władz naczelnych organizacji? - Nie byłam w Warszawie od sierpnia 1939 r., ale mam tam bardzo liczną rodzinę i wielu przyjaciół, którzy na 45 pewno dołoŜą wszelkich starań, aby ułatwić mi wykonanie rozkazów, które dostanę. - Tak. Tak przypuszczałem, ale czy pani wróci, czy zdaje sobie pani sprawę z niebezpieczeństwa tego przedsięwzięcia. Czy przeszedłszy raz granicę będzie pani chciała zostawić dom, najbliŜszych, Ŝeby wrócić do tego piekła? - Jeśli rozkaz będzie taki, nikt z rodziny nie zdoła mnie zatrzymać i myślę, Ŝe nawet nie będzie chciał. Oni doceniają w pełni wartość danego słowa. Mogę oczywiście zginąć na granicy, ale to juŜ wyŜsze siły, za to nie biorę odpowiedzialności. - Czeka panią wiele niebezpieczeństw, ale wierzę, Ŝe właśnie pani zdoła nawiązać łączność, która umoŜliwi współdziałanie. - Zrobię wszystko co w mojej mocy, jestem przekonana, Ŝe wiele osób z mojej rodziny i przyjaciół pracuje w Podziemiu i na pewno mi pomogą. Kiedy pan pułkownik przewiduje wyjazd? - A kiedy pani moŜe jechać? - Choćby dziś, wobec przejścia granicy sabotaŜ pracy będzie chyba mało waŜny. „Tata" uśmiechnął się jakoś smutno. - Biorę na siebie wielką odpowiedzialność, wydaje mi się, Ŝe pani nie docenia niebezpieczeństwa, ale ja zdaję sobie z niego sprawę. W tej chwili nie umiem ustalić terminu, ale będziemy mieli stały i bezpośredni kontakt. Teraz musi się pani zorientować w całości pracy, Ŝeby umieć tam zdać relację. Czekam na panią jutro. Podał adres i godzinę. I tak potoczyła się praca. Spędzałam długie godziny w lokalach kontaktowych, potem w mieszkaniu „Taty", gdzie spotykałam wielu ludzi mówiących o kłopotach i trudnościach w pracy. Większość spraw rozbijała się o brak pieniędzy, które zmieniały się ze złotych na czerwieńce, a potem na ruble, pozbawiając nas nawet tych minimalnych rezerw, a 46

Page 22: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

zarobić nie było łatwo. Wiele spraw istotnych i zdawało się koniecznych odkładano ad acta z braku funduszów. Po kilku dniach byłam zorientowana co do jednej sprawy: nie mogę iść do Warszawy, bo... brak pieniędzy. Komuś, kto nas doprowadzi do granicy, trzeba zapłacić. Okazuje się, Ŝe nie było ludzi, którzy bezinteresownie chcieliby się tego podjąć. Albo ich nie było, albo jak pokazała przyszłość nie umiano ich zmobilizować czy odpowiednio wykorzystać. Na drobne potrzeby małe sumy „Tata" zdobywał sprzedając meble, obrazy i inne przedmioty z ładnie urządzonego mieszkania, ale to były drobne przychody, a w domu była Ŝona i syn, trzeba było ich utrzymać. Pewnego dnia z nasłuchu radiowego przyniesiono wiadomość, Ŝe idzie kurier z Anglii do „Kornela". Radość była ogromna. Rozszyfrowana wiadomość podawała szczegóły dotyczące drogi i terminów oraz wiadomość, Ŝe niesie pieniądze. MoŜna było myśleć o rozwiązaniu wielu problemów. Mój wyjazd przybliŜał się i odwlekał, bo zaistniała moŜliwość nawiązania stałych kontaktów i łączności wprost przez Londyn, tak przynajmniej referował tę sprawę ówczesny Delegat Rządu, Zych, którego wtedy poznałam. DuŜo się mówiło o planach na najbliŜszą przyszłość. Minęło zaledwie kilka dni, gdy zaczęły się szerzyć róŜne pogłoski. Ktoś słyszał, Ŝe kurier juŜ jest, Ŝe ktoś go przejął, Ŝe on przyjechał nie do nas. Wszystkie te wieści wzbudzały zrozumiały niepokój. Jeśli zatrzymany, to przez kogo? Jeśli aresztowany, to czy nie wyda kontaktów? Kto go zatrzymał i jakie miał powody, czy tylko chodziło o pieniądze, czy były jakieś waŜniejsze sprawy? Rozbiegli się ludzie, Ŝeby go szukać, Ŝeby ustalić prawdę. A wieści były coraz bardzej niepokojące, wręcz fantastyczne. Upłynęło parę dni w niepokoju i trosce, gdy pewnego dnia „Tata" powitał mnie z radosnym okrzykiem: „Znalazł się!" I zaczął opowieść, w którą nie mogłam uwierzyć. Młody człowiek, który po cięŜkich tarapatach dostał się do kraju, został przyjęty na hasło i odprowadzony do czło- 47 wieka, którego wygląd nie zgadzał mu się z rysopisem podanym przez władze londyńskie, ale hasło zgadzało się, a podane mu szczegóły dotyczące jego przybycia pokrywały się z prawdą, wobec czego oddał pieniądze, o które upomniano się dość kategorycznie. Ale stwierdził, Ŝe cała ta sprawa wygląda jakoś dziwnie. Podczas, zdawałoby się, powaŜnej rozmowy padało tyle dowcipów i dwuznaczników na temat, który wszystkich obecnych wyraźnie bawił, a jemu nie kojarzył się z niczym aŜ tak zabawnym, co dotyczyłoby jego poselstwa, postanowił pewne rzeczy ukryć, a przede wszystkim nie zdradzić się, Ŝe posiada szyfry. Zresztą to zdawało się nie interesować jego rozmówców. Po załatwieniu spraw finansowych poczuł się niepotrzebny. Gdy zapytał, co dalej ma robić, jakie są dla niego rozkazy, dowiedział się, Ŝe jest wolny i moŜe iść, dokąd ma ochotę. Wyszedł, ale z przekonaniem, Ŝe nie trafił do adresata i Ŝe został ograbiony. Zabłąkany i zagubiony w zupełnie nie znanych sobie warunkach spotkał przypadkowo kogoś z ludzi „Kornela" i został do niego doprowadzony. Po krótkiej rozmowie z „Tatą" i Delegatem Rządu był zorientowany w sytuacji i zrozpaczony, Ŝe tak dał się wywieść w pole. Chciał natychmiast tam iść i zaŜądać satysfakcji, ale wytłumaczono mu to uprzedzając, Ŝe nic nie zyska, a łatwo moŜe stracić Ŝycie. Zrezygnował więc, tak jak i my musieliśmy zrezygnować z pieniędzy, które zdawały się być tak niezbędne. W dalszej rozmowie okazało się, Ŝe kurier miał jeszcze jedną sprawę do przekazania, równie waŜną i istotną - szyfry. Teraz kwestia porozumienia się z władzami londyńskimi była znacznie uproszczona. O ile sobie przypominam, szyfry były dwa, jeden dla „Kornela", drugi dla Delegata Rządu. Nadzieja wstąpiła w nas. Jeśli moŜna będzie porozumieć się, odebrać rozkazy i złoŜyć meldunki, to juŜ bardzo wiele. A najwaŜniejsze, Ŝe w tej sytuacji sprawa dowództwa, kierownictwa organizacji, zdawała się przesądzona. Więc właśnie „Kornel" - ppłk Emil Macieliński - a nie kto inny jest uznanym przez władze lon- 48

Page 23: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

dyńskie dowódcą na Lwów, a moŜe i na cały Okręg Wschodni. Gdy pierwsze emocje minęły, „Tata" rzucił się w wir spraw organizacyjnych, a ja czekałam na rozkaz wyjazdu. Pracowałam nadal w szpitalu, a wolny czas poświęcałam Ŝonie dyr. Jaklińskiego, zupełnie wyczerpanej nerwowo po aresztowaniu męŜa. Znowu zaczęłam wędrówkę po urzędach i prokuraturach, aby uzyskać zezwolenie na podanie paczki, co było jedynym sposobem nawiązania kontaktu z więźniem. Moje wysiłki przechodziły fazy całkowitej beznadziejności, to znów zdawały się proste i bliskie pomyślnych rezultatów. Następne trudności wydawały się nie do przebycia i odbierały cały zapał. Dlaczego tak proste, zdawałoby się, sprawy stwarzały tyle trudności, zrozumie ten, kto potknął się juŜ kiedyś o wał biurokracji z jednej, a nieprawdopodobny wprost bałagan z drugiej strony. śeby się dostać do towarzysza X, trzeba było dostać przepustkę do towarzysza Y, a ten z kolei kazał zdobyć pieczątkę na tej przepustce od towarzysza Z. Ale towarzysz Z nie przystawi pieczątki, bo na to trzeba zezwolenia towarzysza A. I tak trwała ta wędrówka dniami i tygodniami do coraz innych ludzi, którzy nic nie mogli i nic nie chcieli załatwić. Byłam bliska obłędu, gdy załatwiałam te sprawy, a bliska płaczu, gdy nagle dostałam bumaszkę pełną pieczątek i stempli, zezwalającą na podanie paczki ubraniowej i odebranie brudnej bielizny więźnia. Szykowanie paczki zajęło nam kolejne dni. Z kaŜdego drobiazgu dyrektor miał zrozumieć, co myślimy, jak się niepokoimy i ile robimy starań, aby go zwolnić. A gdy wreszcie szarym świtem ustawiłam się w kolejce przed więzieniem, w dniu gdy przyjmowano paczki na literę ,J", okazało się, Ŝe cała moja paczka jest zła. Źle zapakowana, bo co do tego były specjalne przepisy, nigdzie nie podane, ale obowiązujące i na szczęście znane rodzinom więźniów juŜ dłuŜej siedzących. Ilość i jakość bielizny oraz ubrania teŜ była określona, ale wiadoma tylko dotkniętym przykrym doświadczeniem. Nie wolno Ŝadnych tasiemek, guzików, gum ani 49 sprzączek, ręczniki nie dłuŜsze niŜ pół metra. Jeśli podaje się sweter, to juŜ nie wolno marynarki i wiele innych obostrzeń. A jeśli choć jedna rzecz nie odpowiada przepisom, cała paczka zostaje odrzucona i trzeba czekać cały miesiąc do następnego terminu. Byłam zdruzgotana, w mojej paczce wszystko było nieprzepisowo. Dobre kobiety złączone tą samą niedolą radziły biec do domu i przepakować wszystko; do otwarcia więzienia było jeszcze dwie godziny, obiecały zająć kolejkę. Posłuchałam tej rady. Wpadłam do domu bez tchu. Rozrywając sznurki i papier tłumaczyłam dyrektorowej, co musimy zrobić, aby paczka została przyjęta. - Jak on będzie nosił ubranie bez guzików, jak to moŜliwe. - Wszystko jest moŜliwe w więzieniu, niech pani nie płacze, trzeba prędko zrobić guziki z tasiemki i przyszyć, koszula moŜe być bez zapięcia. Nie zdąŜymy zrobić tylu guzików, podwiązki nie przejdą, z podkolanówek trzeba wypruć gumki, sweter zostanie, marynarka precz, ręczniki przetnę na pół, drugą połowę zeszyjemy na worek, w papierze paczek podawać nie wolno. Patrzyła na mnie przeraŜonym wzrokiem, ale widząc moje gorączkowe przygotowania opanowała się i zaczęła mi pomagać. Jeszcze podpis na worku, imię, nazwisko i otcze-stwo dyrektora. Byłam gotowa. Wybiegłam z domu obiecując, Ŝe wszystko opowiem, gdy wrócę. Ludzie w kolejce przyjęli mnie z westchnieniem ulgi. Nie przestałam jeszcze dyszeć po maratońskim biegu, gdy otworzono więzienie. Co teraz? Napiętą atmosferę przepojoną cichymi modłami - oby się tylko udało - rozdarły krzyki krasnoarmiejców i ludzi z punktu wyrzucanych. Dlaczego? Co to się dzieje? Ledwie dosłyszalnym szeptem, wprost do ucha pouczała mnie starsza kobieta, matka, od wielu miesięcy odwiedzająca tu córkę: - Jak kogo wywiozą, to paczki nie przyjmą, ale powiedzieć nie chcą, to samo jak umrze albo jak ma karę, człowiek 50

Page 24: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

wariuje z niepokoju, przychodzi na drugi miesiąc, bo się łudzi, Ŝe to kara, a ten ktoś najbliŜszy juŜ dawno nie Ŝyje albo jeszcze gorzej, bo wywieziony. Paczkę przyjęto. Teraz trzeba przejść na drugą stronę podwórza, aby odebrać brudną bieliznę więźnia. Tu znowu tłumione szlochy słychać było dookoła. Bielizna więźniów wyglądała rozpaczliwie. Brudna po miesiącu noszenia, ze śladami krwi, ropy i odchodów, rojąca się wszami. Nieszczęsne rodziny nie mogły pojąć, jak ich najbliŜsi, ludzie pedantycznie czyści, wytrzymują w takich warunkach. Chwyciłam moją paczkę, nie chciałam oglądać, wyobraŜałam sobie mojego podopiecznego zawsze tak przesadnie dbającego o czystość. Zwinięty tobołek wsunęłam pod pachę. - Co pani robi? Wszy, wszy! - usłyszałam szept. To moja przewodniczka, której juŜ tak duŜo zawdzięczałam, i teraz zwróciła moją uwagę na insekty, które za chwilę oblazłyby mnie. Co z tym zrobić? Rozglądałam się bezradnie. Wyrzucić nie moŜna. W tym czasie juŜ nikt z nas nie miał za wiele bielizny, a poza tym to były jedyne dowody dla Ŝony, Ŝe dyrektor Ŝyje. Ktoś podał mi kawałek papieru, zwinęłam twardo odraŜające szmaty i niosąc je daleko od siebie ruszyłam do domu. Byłam zdumiona, Ŝe juŜ dawno minęło południe, ile ja tam godzin stałam? Pani dyrektorowa powitała mnie łzami: Dlaczego tak długo? Dlaczego nie wzięłam całej paczki? Przerwałam te Ŝale, sama byłam u kresu sił. - Następnym razem pójdzie pani sama, wtedy zobaczymy, kiedy i z czym pani wróci. W tej chwili uwaŜam, Ŝe i tak świetnie nam się wszystko udało. Tu zobaczyła przyniesiony przeze mnie tobołek Chwyciła i przytuliła do siebie. Krzyknęłam podobnie jak do mnie krzyknięto pod więzieniem: - Wszy, wszy! Spojrzała z wyrzutem. - Leszek miałby wszy, co ty mówisz. 51 Ale za chwilę zdała sobie sprawę, jak niepowaŜne było jej oburzenie. Płakała serdecznie, a i ja byłam tego bliska, oglądając te przesiąknięte krwią i ropą strzępy. One mówiły o męce ludzi, których całą winą był fakt, Ŝe istnieli. Z następnymi paczkami chodziłam znów sama, bo dyrek-torowa bała się kaŜdego spotkanego Ŝołnierza, a cóŜ dopiero rozmowy z nimi. Choć poznałam juŜ wiele tajników i sposobów, Ŝeby coś przemycić, to jednak kaŜda z tych eskapad nasuwała nowe emocje. O śmierci dyr. Jaklińskiego dowiedziałam się w wiele miesięcy potem. Umarł podobno na gruźlicę jelit. Zwolniony więzień, który przyniósł te wiadomości, opowiadał tak przeraŜająco o więzieniu, Ŝe nikt wyobrazić sobie tego nie mógł. Z czasem gdy coraz większy krąg osób przeŜywał to bezpośrednio, nie było juŜ złudzeń ani wątpliwości, Ŝe tak jest naprawdę. ZbliŜał się 1 maja 1940 r. Przygotowania do tych uroczystości trwały od dawna, ale tak byłam zajęta innymi sprawami, Ŝe nie zwracałam na nie uwagi. Liczyłam, Ŝe uda mi się jakoś ominąć pochód. Byłam jednak pilnowana i gdy tego dnia stawiłam się do pracy, od razu w holu dano mi nowy fartuch, czepek i nie pozwolono wejść na oddział. Dzień był słoneczny, ale dość chłodny, przemyciłam więc płaszcz zostawiając go pod fartuchem. Nie wyglądało to raŜąco, byłam dość szczupła. Próbowałam od razu się zgubić, ale pilnowano nas. Przed szpitalem ustawiono nas czwórkami. Lekarze, ci zrzeszeni, wystąpili w białych spodniach i swetrach, grubych, pięknych golfach. Rozbawione pielęgniarki, przewaŜnie śydówki, wynosiły transparenty. Wręczono mi tablicę z jakimś przeraŜającym brodaczem. - Nie będę tego niosła, nie dorosłam do takiego zaszczytu. Chwyciły drąŜek wyraŜając oburzenie, Ŝe takie wyróŜnienie nie zostało docenione. Stałam w czwórce z trzema siostrami szarytkami. Były zatrwoŜone i ciągle pytały, co to będzie, dokąd nas poprowadzą, bo im nie wolno, one nie powinny tu być. 52

Page 25: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

- Niech się siostry nie martwią, ja teŜ nie chcę tu być i maszerować z tym motłochem, ale w tej chwili nic nie moŜemy poradzić, zobaczymy, co będzie potem. Szarytkom juŜ dawno kazano zdjąć habity i kornety, ubierały się więc w jakieś przedziwne suknie, które miały uchodzić za strój cywilny. W tej chwili były ubrane tak jak wszystkie pielęgniarki, w fartuchy i czepki. Ruszyliśmy. Las transparentów i sztandarów, miasto osnute w czerwień, wśród świeŜej zieleni, wyglądało dziwnie niepokojąco. Ulicą Kurkową do Rynku szliśmy wśród okrzyków radości i śpiewu, który przerodził się w ryk pozbawiony melodii. Na Rynku zarządzono postój. Nie wolno się rozchodzić, ale pierwsze Zydówki-komunistki, a potem bardzo duŜa grupa zmieszała szyki krąŜąc, szukając sobie milszego towarzystwa lub budek, gdzie podobno moŜna było wypić herbatę. Patrzyłam na moje siostrzyczki. Ze spuszczonymi głowami szeptały modlitwy, wyraźnie raziły w tym rozwrzeszczanym tłumie, który próbował tańczyć w takt jakiejś przygodnej melodii. - Siostrzyczki, idziemy napić się herbaty. Patrzyły zdziwione. Moją propozycję przyjęły z całkowitą dezaprobatą. - Idziemy, idziemy, jest mi zimno, muszę się rozgrzać. Mówiłam głośno, Ŝeby usłyszało jak najwięcej osób. Siostry posłusznie wyszły z załamanych szeregów. - Gdzie tu jest herbata? Gdzie moŜna zjeść coś gorącego? Zaczepiałam wszystkich po drodze. Aktywistki informowały, szczęśliwe, Ŝe mogą się pochwalić organizacją. Szłyśmy coraz dalej, trzymając się za ręce, Ŝeby się nie zgubić w tym tłumie. Pierwsza pusta brama pozwoliła na zmianę powierzchowności. Zdarłam z głowy czepek i ściągnęłam fartuch. - Prędko siostrzyczki, rozbierać się z tych białości. W duŜy granatowy fartuch jednej z sióstr zawinęłyśmy nasze białe szmatki. Biedne zakonnice, skrępowane krótko obciętymi włosami i od lat nie odsłaniające głów, teraz szły szybko w kierunku szpitala, gdzie obok znajdował się dom 53 zakonny SS. Szarytek. Przesiedziałam u nich do wieczora. Dozorca mojego domu był tak lojalnym Ukraińcem, Ŝe na pewno dałby znać władzom, o której wróciłam z pochodu. Następnego dnia próbowano nas wypytać, gdzie i w jakiej grupie defilowałyśmy, ale w tym bałaganie nikt na pewno nie wiedział, czy kłamię, czy mówię prawdę. Siostry natomiast od dawna przyjęły zasadę milczenia, więc i w tym przypadku niewiele moŜna się było od nich dowiedzieć. Ten pierwszy pochód pierwszomajowy wyraźnie się nam udał. Terror zwiększał się z kaŜdym dniem. Aresztowano za drobne nawet przewinienia, takie jak spóźnienie się do pracy czy opuszczenie jej bez waŜnego powodu umotywowanego zaświadczeniem z całą masą pieczątek, za posiadanie minimalnych nawet zapasów Ŝywności. Przygodne zatrzymanie na ulicy, w celu sprawdzenia dokumentów, przechodziło częstokroć w wielomiesięczne więzienie. Podejrzani byli męŜczyźni noszący buty z cholewami i ci, którzy nie przesunęli wskazówek zegarka według czasu moskiewskiego. Akcja, która objęła całe społeczeństwo i paraliŜowała wszelkie poczynania, to rejestracja ludności i podzielenie jej na dwie grupy: stałych mieszkańców i uchodźców. Uchodźców wywoŜono w nieznane. A kto był uchodźcą? Wydawało mi się, Ŝe mieszkając we Lwowie cztery lata i mając stały meldunek nie jestem zaliczana do ludności napływowej. Myliłam się, dano mi znać, Ŝe jak najbardziej nadaję się do wywiezienia. W moich papierach istniały kompromitujące notatki: szkoła generalska brata (Korpus Kadetów), praca w sanatorium, przyjaźń z aresztowanym dr. Leszkiem Jaklińskim. Wywózka groziła mi kaŜdego dnia. Pamiętam noc nie kończących się aresztowań. Od wczesnego rana znajomi i przyjaciele szukali swoich najbliŜszych stwierdzając, Ŝe juŜ ich nie ma w domu, Ŝe są prawdopodobnie na dworcu, Ŝe trzeba im pomóc, ale pracy opuścić nie wolno, a tam trzeba zanieść ubranie, jedzenie, czeka ich przecieŜ droga kilku- lub kilkunastodniowa. A wieści są

Page 26: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

54 przeraŜające. Nie pozwolono wywoŜonym zabrać rzeczy ani jedzenia, sparaliŜowaną babcię zabrano w prześcieradle, na którym leŜała, kobietę w bólach porodowych wrzucono do samochodu w koszuli tylko, rozespanych dzieci wyciągniętych z łóŜeczek nie pozwolono ubrać. Płacząc i gubiąc się rodzicom w ogólnym popłochu jechały na tułaczkę w piŜamach i koszulach nocnych. Ale bywało i inaczej, wszystko zaleŜało od grupy Ŝołdaków przeprowadzających akcję w danym mieszkaniu. Zdarzało się, Ŝe pozwalali brać tyle, ile skazańcy byli w stanie spakować w określonym czasie, nawet starali się nie widzieć pisanych kartek i listów. Takie przypadki naleŜały niestety do bardzo rzadkich, w większości ludzie jechali bez ubrania i jedzenia, potem ginęli, nim zdołała ich zabić praca nad siły w niezmierzonych tajgach. Na listę przymusowego wyjazdu wpisywano przede wszystkim ludność napływową, rodziny wojskowych, ludzi o znanych nazwiskach, tych, na których złoŜono donos i kaŜdego, kto na swoim koncie miał jakieś przewinienia. Zaczęli się więc ludzie ukrywać. KaŜdego wieczoru jedni wędrowali do drugich, nie będąc pewni własnego mieszkania. Dopiero gdy się okazało, Ŝe zabrano chwilowego mieszkańca, nie bawiąc się w dochodzenie, gdzie jest poszukiwany, zaprzestano i tych metod. Stugębna fama niosła coraz nowe wieści. Ktoś widział listy transportowe, ktoś słyszał, Ŝe tej właśnie nocy będą wywozić z tej dzielnicy miasta. A więc plecak, walizki, wszystko spakowane, gotowe do drogi. AŜ pewnego dnia ogłoszono, Ŝe w ramach stanu wojennego, który jeszcze trwał, tej nocy odbędą się ćwiczenia przeciwlotnicze. Nikomu od wczesnych godzin wieczornych nie wolno wychodzić z domu, wszyscy mają być na stanowiskach słuŜbowych przewidzianych pogotowiem przeciwlotniczym. Społeczeństwo odetchnęło. Nareszcie jedna spokojna noc, będą zajęci czym innym, transporty wstrzymane. Ja osobiście nie byłam pewna, czy to tak będzie, postanowiłam więc zostać na noc w szpitalu po dyŜurze popołudniowym. Ukryłam się na tarasie 55 na dachu sanatorium. Ciepła noc czerwcowa napawała spokojem i ciszą, gdy nagle w zaciemnionym i uśpionym mieście dał się słyszeć szum przeradzający się w coraz głośniejszy gwar, z którego od czasu do czasu uderzał w niebo rozpaczliwy krzyk. PrzejeŜdŜające samochody z przyciemnionymi reflektorami wzmagały wraŜenie grozy. CięŜarówki , które pięły się serpentynami pod drzwi sanatorium, rozwiały resztę złudzeń. Rozejrzałam się, gdzie mogę umknąć, bo w tej chwili taras przestał być schronieniem. Ale liczba leŜaków i jakieś deski złoŜone w rogu zdecydowały. Zdjęłam fartuch i wcisnęłam się w sam kącik, a obsuwające się deski jeszcze dokładniej ukryły mnie przed światem. Siedząc w nie najwy-godniejszej pozycji słyszałam płacz i krzyki, prośby i przekleństwa wywoŜonych. Zdrętwiała, szczękając zębami z zimna i zdenerwowania, bałam się wyjść z mojej kryjówki nawet wtedy, gdy juŜ dawno odjechały samochody. Dopiero gdy pracownicy z rannej zmiany przyszli do pracy, zdecydowałam się wyjść z ukrycia. Sale szpitalne wyglądały koszmarnie. Chorzy, którzy zostali, przeraŜeni, bladzi, czekali wiadomości o najbliŜszych, inni sami zgłaszali się na zapewnienia enkawudzistów, Ŝe ich rodziny są wywiezione (nie zdawali sobie sprawy, Ŝe spotkanie z rodziną jadącą nawet w sąsiednim wagonie trzeba zaliczyć do cudów). Jeszcze innych zabierano bez ich woli a często świadomości. Pielęgniarki, z wypisanymi kartami gorączkowymi na zmyślone nazwiska, leŜały w łóŜkach, jako chore, wiele jednak zabrano, nie udało im się ukryć. Taki los spotkał jedną z śydówek, młodą dziewczynę, jak na ironię aktywną komunistkę. Lekarze śydzi i komuniści nie mogli się z tym pogodzić, gdy w dodatku widzieli mnie i takie jak ja oporne, wprawdzie mizerne i zdenerwowane, ale wolne. Postanowili działać. Telefony do władz nie dały rezultatu, polskie władze i Medsantrudu z góry odmówiły jakiejkolwiek interwencji, kaŜdy się bał. Wobec tego, jeden z lekarzy pojechał na dworzec. Znajomość rosyjskiego, a moŜe

Page 27: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

56 inne argumenty pozwoliły mu dotrzeć do wagonu, w którym była Sala Pres. Rozmawiając z nią i wartownikiem podał jej fartuch i tak jakoś manewrował, Ŝe wyszli z dworca podobno jako komisja sanitarna. Teraz Sala drŜała, Ŝeby ktoś, kto ją zna i wie, Ŝe była zabrana z transportem, nie stwierdził jej obecności. Ta, która pilnowała i dokuczała nam wszystkim, znalazła się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Ale bałagan był tak wielki, Ŝe raczej nic jej nie groziło, moŜe nawet była całkiem bezpieczna, bo władze miały odnotowane, Ŝe została wywieziona. Chwilowo zapanował spokój. W parę dni po tej koszmarnej nocy zawiadomiono mnie, Ŝe mam się stawić natychmiast - podano adres. Szłam przekonana, Ŝe zapadła decyzja wyjazdu. Jakie było moje zdziwienie, gdy okazało się, Ŝe mam udzielić pomocy sanitarnej młodej dziewczynie, córce zasłuŜonego oficera polskiego przebywającego za granicą. Tragicznej nocy aresztowano ją i załadowano do wagonu wraz z innymi. Gdy pociąg ruszył, natychmiast zaczęła działać. Postanowiła uciekać. Z całą energią zabrała się do wycinania dziury w podłodze. Narzędzi było dość, podłoga przegniła, nie miała więc duŜo trudności, ale otoczenie, pasaŜerowie, zaprotestowali kategorycznie. Bali się konsekwencji. Co będzie, gdy ktoś zobaczy. Oni mają dzieci, rodziny, karać będą wszystkich. Stoczyła utarczkę słowną i dopiero jej znane nazwisko sprawiło, Ŝe nie uŜyto siły, ale i z pomocą nikt się nie kwapił. Męczyła się wiele godzin, aŜ wreszcie wycięła kawał deski, teraz trzeba było doczekać zmroku i przez tę wąską dziurę wypaść pod wagony. Współtowarzysze wzruszali ramionami, wymownie stukali się w czoło i czekali. A ona z niecierpliwością czekała zachodu słońca. Liczyła się z trudnościami powrotu do Lwowa, oczywiście piechotą, więc kaŜdy przejechany kilometr pogarszał sytuację. Pociąg szedł wolno, zatrzymał się na długo, więc nie musieli być daleko. Gdy nadeszła decydująca chwila, ogarnął ją lęk. Jak się wydostać? Ale nieprzychylne i pełne sceptycyzmu twarze obecnych zdecydowały. 57 Westchnęła do Boga, tego jedynego sprzymierzeńca, któremu wierzyła, i usiadła nad przepaścią z nogami spuszczonymi w dół. Rzuciła plecak - usłyszała jak upadł. Teraz, teraz trzeba zrobić z sobą to samo, przeraŜenie dławi gardło. Chcąc skrócić ten tragiczny moment, nagłym i zdecydowanym ruchem, zsunęła się i zawisła na rękach. W wagonie zdawało się, Ŝe wstrzymano oddechy. Pod stopami poczuła przesuwające się podkłady. Nie było powrotu, a więc, niech się dzieje, puściła ręce... Głośne „och" przeraŜenia i podziwu wypełniło przedział. Dziewczyna leŜała długą chwilę, zanim zdała sobie sprawę, Ŝe Ŝyje. Ręce, nogi - całe. Głowa, kręgosłup? MoŜe się ruszyć - wstała szybko rozglądając się wkoło. Pusto, cicho, w oddali pociąg i tylko z pobliskiego lasu słychać szum drzew i ćwierkanie usypiających ptaków. Pobiegła tam i teraz dopiero zdała sobie sprawę, Ŝe jest wolna, nie pojedzie do Rosji, nie będzie ginąć w obcym kraju, z dala od rodziny i bliskich. Po pierwszej szalonej radości, zdała sobie nagle sprawę, Ŝe jej kolana, dłonie, łokcie są obdarte ze skóry, nabite Ŝwirem i piachem, Ŝe ją to piecze i boli, a krew spływając po nogach i rękach daje wraŜenie jeszcze czegoś powaŜniejszego i przeraŜającego. Jak w tym stanie wracać wiele kilometrów do Lwowa? Gdzie jest i kiedy dojdzie do domu? Czy brudne rany nie zropieją, a wtedy czy nie odbierze jej świadomości gorączka? Wszystko to moŜe się stać, ale za parę dni, teraz więc trzeba szybko wracać. Ruszyła w kierunku, z którego przyszedł pociąg. KaŜdy krok sprawiał piekący ból, ale juŜ za lasem zobaczyła strumyk. Obmyła rany, przykryła liśćmi, obwiązała chustkami wyjętymi z plecaka. Sprawiło jej to duŜą ulgę, ruszyła więc w dalszą drogę. Po paru kilometrach drogowskaz pozwolił się zorientować, gdzie jest. Znała te okolice z okresu szczęśliwych dni przedwojennych, gdy przyjeŜdŜała tu z ojcem. Szła omijając szosy i wsie, trzymając się w pobliŜu torów kolejowych uwaŜając jednak, Ŝeby nie zwrócić uwagi dozorujących tory robotników. Po całonocnym marszu wiedziała, Ŝe Lwów juŜ blisko, 58

Page 28: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

ale nie chciała wchodzić do miasta w dzień. Przespała się w lesie, zjadła przygotowane na drogę zapasy. Do miasta weszła z grupą wieśniaków. Tak wiele było teraz ludzi brudnych i obdartych, Ŝe nikt nie zwrócił na nią uwagi. Jeszcze pół godziny i była w domu. Stara ciocia nie mogła uwierzyć, Ŝe to ona. Ale widząc w jakim jest stanie, od rana zaczęła poszukiwać kogoś, kto mógł udzielić pomocy sanitarnej. Skierowano ją do mnie. Zaognione rany nie wróŜyły nic dobrego. Ale wbrew przewidywaniom mała szybko wracała do zdrowia. Obie panie zachowywały jak najdalej idące środki ostroŜności tak, Ŝe nikt nie dowiedział się o uciekinierce. Przez czas kuracji przygotowano dla niej papiery i po dwóch tygodniach wyruszyła na granicę węgierską. Idę do Warszawy Czerwiec dobiegał końca, a moja wędrówka do Warszawy zdawała się zupełnie nierealna. „Tata" łudził się, Ŝe zagranica moŜe jednak przyśle pieniądze, a Warszawa via Londyn ustali kierunek pracy. Siedziałam więc przy szyfrowaniu i odszyfrowywaniu meldunków. Co się jednak działo u naszych władz, trudno było zrozumieć. Odpowiedzi przychodziły niemal natychmiast, ale na zupełnie nieinteresu-jące nas tematy. Komunikaty, nad rozszyfrowaniem których trawiłam długie godziny, zdawały się być nie do nas. Co się dzieje? Albo pomylili szyfry i jesteśmy na innym nasłuchu, albo ktoś rozmyślnie wszystko plącze. Postanowiliśmy kategorycznie prosić o sprawdzenie naszej drogi i podanie drogi odebrania meldunków od nas. Ale nie dało to rezultatów, a czas biegł i była juŜ połowa lipca. „Kornel" przedenerwo-wany i wyczerpany, zdecydował, Ŝe muszę iść do Warszawy, to ostatnia i jedyna nadzieja nawiązania kontaktów. Miał tylko ciągle obawy, czy wrócę. Musiałam przyrzec i zapewnić go, Ŝe tylko śmierć moŜe mnie powstrzymać. Pierwszą sprawą było przygotowanie przepustek zezwalających na wyjazd ze Lwowa. Ustaliliśmy, Ŝe pójdę na suchą granicę w pobliŜu Lubaczowa. W tym małym miasteczku, odległym od granicy o kilka kilometrów, mieliśmy melinę, tam teŜ miałam znaleźć przewodnika. Zdobycie przepustek urzędowych nie było brane przez nas pod uwagę. Nie mieliśmy Ŝadnych podstaw, Ŝeby się o nie starać. Trzeba je pod- 60 robić. We Lwowie nie była to sprawa łatwa, pieczątki trzeba rysować, zrobienie pieczątki kauczukowej było nie do zrealizowania. Pieczątki rysowano bezbłędnie i na ogół władze nie kwestionowały ich. „Kornel" przygotował meldunki pisane na skrawkach jedwabiu, co bardzo ułatwiło ukrycie ich. Na drogę wszyłam je w watowania kostiumu, gdzie były bezpieczne. Termin wyjazdu wyznaczył „Tata" na 6 lipca. Miałam więc nie za wiele czasu, aby załatwić osobiste sprawy. Zdawałam sobie sprawę z niebezpieczeństwa tej wyprawy, a jednocześnie z nikim nie mogłam o niej mówić. Moich gospodarzy zawiadomiłam, Ŝe wyjeŜdŜam pod Lwów na dwa tygodnie. Dostałam urlop i chcę wypocząć na wsi. Ich niepewne miny świadczyły wymownie, Ŝe nie bardzo są przekonani o prawdziwości moich słów. Prosiłam o przechowanie moich rzeczy, nawet gdybym nie wracała w terminie. śal mi było drobiazgów, z którymi się zŜyłam, a jednocześnie zdawałam sobie sprawę, jak to wszystko jest mało waŜne wobec podjętej decyzji. W dniu wyjazdu spakowałam do teczki najkonieczniejsze rzeczy i wyszłam do pracy. Postanowiłam wyjechać po południu, gdyŜ wtedy zyskiwałam najdłuŜszy okres między dyŜurami. Zgodnie z planem do pracy miałam się stawić następnego dnia na godz. 2O00, na nocną zmianę, miałam więc w rezerwie trzydzieści godzin, przez które nikt nie powinien spostrzec mojej nieobecności. Wychodząc ze szpitala wzięłam dwa bandaŜe i tak zaopatrzona stawiłam się u „Taty". Tam przedstawiono mi młodego człowieka, lat około 23, podchorąŜego artylerii, który miał mi towarzyszyć. Nie byłam tym zaskoczona, wiedziałam, Ŝe kogoś takiego dostanę, ale Romek nie zrobił na mnie dobrego wraŜenia. Bardzo młody, o powierzchowności nie wzbudzającej zaufania, juŜ wtedy odniosłam wraŜenie osamotnienia,

Page 29: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

ale byłam tak podniecona mającymi nastąpić wypadkami, Ŝe nie zatrzymałam się dłuŜej nad tymi wraŜeniami. Rozkazy przekazane nam ustnie przez „Kornela" były krótkie i proste: 61 1. Znaleźć naczelnego wodza ruchu oporu - orientacyjne pseudonimy „Rakoń", „Grot". 2. Zdać sprawę z sytuacji i pracy na terenie Lwowa i okolicy. 3. Podjąć rozkazy dotyczące kierunku dalszej pracy. 4. Nawiązać stałą łączność radiową: szyfry, przez kurierów. 5. Wracać moŜliwie najszybciej. Jak to wszystko zrobić, jak dostać się do naczelnych władz? „Tata" rozkładał ręce: - Liczę tylko i wyłącznie na pani znajomości, nic wam poradzić nie umiem. Dostaliśmy przepustki i bilety kolejowe do Lubaczowa. Tam mamy się zgłosić do warsztatu meblarskiego i po podaniu hasła będziemy zakwaterowani, a w odpowiedniej chwili dostaniemy przewodnika i przejdziemy granicę. Wracać powinniśmy tą samą drogą, bo tam zostawimy dokumenty, bez których nie moŜemy się poruszać na terenach okupowanych przez Rosję. PoŜegnanie serdeczne, pełne Ŝyczeń i uwag, mocny uścisk dłoni i ruszamy w drogę. Idziemy oddzielnie, jedziemy w oddzielnych wagonach, spotkamy się dopiero w Lubaczowie, gdy juŜ będzie ciemno. Droga minęła nam bez niespodzianek, ale w małym miasteczku, gdzie w kaŜdym prawie domu robią meble, czujemy się zagubieni. Ale plan podany przez „Tatę" jest tak dokładny, Ŝe juŜ po chwili trafiamy gdzie naleŜy. Bez zbytecznych słów i wyjaśnień ulokowano nas w małym pokoiku na strychu. Trochę mnie peszyło mieszkanie z Romkiem, ale nie było rady. Nie wiedziałam, jak dalece wtajemniczeni są gospodarze, co wiedzą o nas i o celu naszej drogi, przyjmowałam więc wszystko po prostu i nic nie potrafiło mnie zdziwić. Opiekunem naszym był syn gospodarzy, na pewno dokładnie zorientowany w sytuacji, osiemnastoletni harcerz - Mietek. Pani gospodyni ograniczała się do podawania nam jedzenia i przestrzegania, Ŝebyśmy nie podchodzili do okna, 62 gdyŜ mógłby nas ktoś zobaczyć, a w małym miasteczku wszyscy się znają i wiedzą, co się u sąsiadów dzieje, o rewizje NKWD nietrudno. Siedzieliśmy więc cicho i tylko wieczorami juŜ całkiem po ciemku, wyprowadzał nas Mietek do ogrodu na tyłach domu, Ŝebyśmy mogli trochę pochodzić i rozprostować nogi. NajwaŜniejsza jednak sprawa - przejście granicy - odwlekała się. Mietek szukał i sprowadzał przewodników, ale pomimo dobrych chęci Ŝaden z nich nie miał odwagi zdecydować się na przeprawę. Twierdzili, Ŝe w tej chwili granica jest bardzo strzeŜona, Ŝe kaŜdego dnia ktoś ginie na drutach, bali się ryzykować Ŝycia lub wolności. Słuchając tych opowiadań zdawałam sobie sprawę, Ŝe oprócz istotnych obaw jest tu jeszcze inny powód. Zapytałam więc Mietka wprost, ile trzeba im dać, Ŝeby chcieli przeprowadzić. I on nad tym myślał, wiedział jednak, Ŝe pieniędzy nie mamy, więc nie wysuwał Ŝadnych propozycji. Postanowiłam, Ŝe musimy zdobyć pieniądze. Trzeba jechać do Lwowa. Zdawało mi się, Ŝe sama najprędzej przekonam „Tatę". Przepustka była jeszcze waŜna, wsiadłam więc w nocny pociąg, Ŝeby wczesnym rankiem być na miejscu. Zdawałam sobie sprawę z niebezpieczeństwa spotkania kogoś niepowołanego we Lwowie, ale nie miałam wyboru. Romek nie wykazał najmniejszej chęci do odwiedzenia rodzinnego grodu, a nawet reagował tak, jak gdyby cała ta eskapada była wyłącznie moim i to dość nieudanym pomysłem. Przyjechałam do Lwowa szczęśliwie, ale gdy stanęłam przed „Tatą", jego przeraŜenie nie miało granic. Wyjaśniłam wszystkie nasze kłopoty. Biedny „Kornel" za głowę się złapał, skąd wziąć pieniędzy. Radzili z Ŝoną, oglądali mieszkanie i po chwili juŜ było wiadomo: „Sprzeda się dywan, będą pieniądze". Siedziałam w domu bez obowiązkowego zajęcia i patrzyłam, jak wszyscy biegają i trudzą się dla mnie. W końcu wszystko było gotowe. Znałam juŜ drogę, więc nie obawiałam się, Ŝe zwrócę uwagę niepowołanych. „Tata" zadowolony, Ŝe wszystko udało się załatwić i Ŝe teraz nic nam juŜ nie stanie 63

Page 30: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

na przeszkodzie, powtarzał zlecenia, dawał przestrogi. Gdy juŜ wszystko zostało omówione, jakoś nieśmiało zwrócił się do mnie z prośbą: - Jeśli *pani będzie mogła i juŜ wszystko załatwi, czy będzie pani chciała załatwić jeszcze jedną sprawę, tak bardzo osobistą, Ŝe aŜ mi przykro o tym mówić. Pod Krakowem w Tyńcu mieszka moja matka, gdyby pani mogła tam dojechać, od wybuchu wojny nic o mnie nie wie, na pewno myśli wszystko najgorsze, a jest bardzo stara i niewątpliwie ta niepewność duŜo ją kosztuje. Uwierzy we wszystko, gdy zechce pani zabrać kurtkę futrzaną, która, nawiasem mówiąc, bardzo by mi się przydała. Obiecałam załatwić tę sprawę, jeśli w ogóle będę w stanie coś załatwić. - Opowiem o panu wszystko, co wiem i postaram się przynieść jak najwięcej wiadomości od matki. Adresu nauczyłam się, nie chciałam brać Ŝadnych kartek i liczyłam, Ŝe nawet przy duŜych trudnościach postaram się dotrzeć do tej biednej stęsknionej staruszki. Do Lubaczowa dojechałam o świcie. Przez uśpione miasteczko przeszłam nie zauwaŜona przez nikogo, a w ogródku był Mietek. Niepokoił się, czy wrócę i w godzinach przyjazdu pociągów był zawsze w pobliŜu domu. Opowiedziałam chłopcom o wszystkich kłopotach i poszłam spać. Mietek łudził się, Ŝe moŜe juŜ tej nocy pójdziemy. Ale niestety i pieniądze nie pomogły, nie było chętnych. Byliśmy zrozpaczeni. Nasz biedny harcerzyk nie wiedział, gdzie oczy podziać, tak mu było wstyd, Ŝe nie potrafił załatwić tak łatwej, zdawałoby się, sprawy. I znów minęły dwa dni, sprawy nie posunęły się ani o krok. Wieczorem siedząc w zaciemnionym pokoju rozmawialiśmy szeptem. Proponowałam Mietkowi, Ŝeby narysował dokładny plan drogi, moŜe przejdziemy sami, ale to było za wielkie ryzyko. W nocy tak się wszystko zmienia, Ŝe Ŝaden plan nie da pewności, Ŝe idzie się właściwą drogą. Romek sugerował powrót do Lwowa 64 twierdząc, Ŝe jeśli nikt nie chce iść, to Ŝe droga jest zbyt ryzykowna. Ale ja nie miałam powrotu, dla mnie istniała tylko jedna droga - naprzód. Ryzyko jest niewątpliwe, zresztą było zawsze, więc nie zatrzymywałam go, uwaŜałam, Ŝe kaŜdy ma prawo decydować o sobie. Atmosfera nie była najlepsza, toteŜ Mietek zakończył dyskusję Ŝyczeniem dobrej nocy i obietnicą, Ŝe jutro przyjdzie z konkretną propozycją. Granica Dzień wstał piękny, słoneczny. Spędziliśmy go jak co dzień w ciszy i bezruchu. Czytałam jakąś ksiąŜkę, ale niepokój i chęć zmuszały do układania planów i podjęcia decyzji. Wczesnym wieczorem przyszedł Mietek. - I co postanowiliście? - zapytał bez wstępów. - Ja jestem zdecydowana — powiedziałam szybko - odprowadzi mnie pan najdalej, jak to będzie moŜliwe, resztę drogi teraz ze wszystkimi moŜliwymi szczegółami i ostatni odcinek łącznie z granicą odbędę sama. MoŜe to ryzyko, co mówię, ale jeŜeli nie pomyślałam o tym wcześniej, to dziś nie mam odwagi zawieść siebie i „Kornela", poza tym, jak juŜ mówiłam, nie mam wyjścia, nie mam do czego wracać. - A pan? - Mietek zwrócił się do Romka. - Idę razem z panią, ja teŜ nie mam wyjścia. - No to ja wara teŜ powiem, co postanowiłem i z czym do was przyszedłem. Idziemy razem. Poderwałam się tak pełna radości, jak gdyby cała sprawa była była juŜ zakończona pomyślnie, wszystkie niebezpieczeństwa zaŜegnane i nieistotne. - Pan to mówi na serio? Panie Mietku, to wspaniale, teraz juŜ na pewno wszystko będzie dobrze, ale...

Page 31: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

I nagle zdałam sobie sprawę, Ŝe nasze plany tylko go naraŜają, Ŝe on w tej sytuacji ryzykuje wszystko, nie będąc do tego zmuszony Ŝadnymi okolicznościami. - Nie ma Ŝadnego „ale", nie zaczynajmy roztrząsać trudności, i tak o nich wiemy, znam tu kaŜdą dziurę, kaŜde drzewo, przejście, to nie znaczy, Ŝe przeprowadzę was szczęśliwie, ale pewno lepiej niŜ gdybyście szli sami, tak jak 66 pani to postanowiła, a innego wyjścia nie ma. Pójdziemy dziś, im prędzej, tym lepiej, jeŜeli ktoś o was juŜ wie, to wie teŜ, Ŝe czekacie na przewodnika, więc dziś nie będzie szpiegował, a zresztą po co czas tracić i tak to juŜ za długo trwa. Co pani zrobi z pieniędzmi? - zwrócił się do mnie. - A co pan uwaŜa, Ŝe trzeba z nimi zrobić? - Ja myślę, Ŝe trzeba odesłać tam, skąd były wzięte - do Lwowa. -Jak to załatwić,jeśli dziś idziemy? - Zrobi się. Podszedł do drzwi i gwizdnął przez zęby. Po chwili do pokoju wszedł młodszy brat Mietka, Wacek. Dwunasto-, moŜe trzynastoletni chłopiec, patrzył w starszego brata jak w tęczę, stojąc prawie na baczność. - Słuchaj Wacek, co ci powiem i dobrze pamiętaj. Dziś wyjadę, kiedy wrócę, nie wiem, moŜe za dwa dni, moŜe za tydzień, moŜe... nigdy. Matce powiesz, jak by pytała, ale pytać nie będzie, Ŝe pojechałem do Lwowa z papierami do szkoły, tak mów wszystkim. Jutro rano idź do księdza Jana, powiedz, Ŝe wyjechałem, on będzie wiedział i w razie czego pogada z matką, oddasz mu tę paczkę; tu są pieniądze, uwaŜaj, niech ci kto nie zabierze, powiesz, Ŝeby oddał „Kornelowi", będziesz pamiętał? U księdza musisz być wcześnie rano, zrozumiałeś? Chcesz o coś zapytać? Pełna uwagi i skupienia twarzyczka chłopca drgnęła, skurczyła się i trochę drŜącym głosem zapytał: - Ale ty wrócisz Mietku, prawda, Ŝe wrócisz, oni ci nic nie zrobią, prawda? - powtarzał jak gdyby chciał przekonać nie siebie. - Co ci do głowy przychodzi? Pewno, Ŝe wrócę, moŜe być tylko kwestia czasu, ale to niewaŜne, musisz pamiętać, Ŝe teraz tu mnie zastępujesz, musisz mieć uszy i oczy otwarte, wiedzieć co i kto mówi i zaraz meldować księdzu Janowi, on ci zawsze powie co zrobić, pamiętaj, mnie zastępujesz. A teraz pomyśl, wszystko pamiętasz co trzeba załatwić? 67 - Pamiętam, ten we Lwowie to „Kornel", tak się nazywa jak ten, który ksiąŜki pisze, będę pamiętał, i wszystko coś powiedział teŜ. Bądź spokojny, zrobi się jak trzeba. Głos miał opanowany, doceniał powagę chwili i dumny był z powierzonego zadania. - No to biegnij, schowaj paczkę i spać - przygarnął brata i ucałował serdecznie. - Dla matki bądź dobry! - rzucił za oddalającym się malcem. Miałam łzy w oczach patrząc na te dzieci, z taką powagą i poczuciem odpowiedzialności naraŜające Ŝycie dla świętej sprawy. - No to zjadajcie kolację i idziemy. Niech pani przejrzy wszystkie rzeczy, potem nie będzie czasu ani moŜliwości, Ŝeby coś chować czy niszczyć, ja teŜ pójdę się przygotować, choć gdy tu szedłem, to juŜ byłem gotowy, ale jeszcze sprawdzę. - Panie Mietku - próbowałam przywołać głos rozsądku -czy pan naprawdę to przemyślał, czy pan zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa, tyle tu o tym mówiono. A matka? Pan tak bardzo kocha matkę. - Przemyślałem wszystko i nie tylko przemyślałem, moje władze wiedzą i pochwalają to postanowienie. A matka? Tak, to trochę trudne, ale ma jeszcze trzech takich jak ja, i przecieŜ kaŜdy ma kogoś, kogo trudno zostawić, na to nie ma sposobu. No, to za pół godziny wracam i w drogę.

Page 32: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Wyszedł szybko, jak gdyby bał się dalszej dyskusji. Zbierałam rzeczy juŜ od tak dawna przygotowane i z całą precyzją przejrzane. Po chwili byliśmy gotowi. Kończyliśmy kolację, gdy tak jak co dzień wszedł Mietek, Ŝeby nas zabrać na spacer po ogródku, i jak co dzień wyszliśmy zabierając nasze drobiazgi. PrzeŜegnałam się i wezwałam Boga, prosząc o opiekę i pomoc. Noc była ciemna, po burzy siąpił drobny deszczyk, rozmiękła droga tłumiła nasze kroki. Mietek pierwszy, ja i Romek w milczeniu szliśmy szybkim krokiem, aby jak najprędzej wydostać się z miasteczka. Po kilkunastu minutach byliśmy na polnej drodze tonącej w błocie. Ciemność, szybki marsz, którego tempo nadawał nasz 68 przewodnik, nie pozwalały na omijanie nawet największych kałuŜ. Błogosławiłam pomysł wzięcia na tę wyprawę sportowych sznurowanych bucików. Romek co chwila gubił swoje półbuty, a spodnie musiał zawinąć do kolan. Wszystko to zatrzymywało go i zmuszało do dobiegania do nas, ale Mietek nie zmienił kroku, szedł równo, bez pośpiechu i bez zatrzymywania się. Pogoda była zła, jak zamówiona dla nas. Ani śladu księŜyca, wiatr zagłuszał nasze szepty. Nie umiem powiedzieć, jak długo szliśmy, gdy w pewnym momencie Mietek zarządził odpoczynek. Siedliśmy na polu w kartoflach. Okręcona peleryną, względnie sucha, zdawało mi się, Ŝe zasypiam. Czułam się tak bezpieczna pod opieką naszego harcerzyka, Ŝe nawet w tej chwili w pobliŜu granicy beztrosko drzemałam. I znów nie wiem, jak długo to trwało. Deszcz przestał padać, ogromne cięŜkie chmury sunęły po niebie odsłaniając księŜyc. - Ruszamy - powiedział Mietek - pelerynę trzeba tu zostawić, deszcz nie pada, a ona bardzo szeleści, teraz musimy juŜ bardzo uwaŜać, wchodzimy w pas strzeŜony. Zrobiłam, co kazał. Wyrośnięte krzaki kartoflane moczyły nam nogi, było chłodno. W pewnej chwili idący przede mną Mietek zginął mi z oczu, a rozkazujący szept kazał mi upaść w bruzdę. - Co się stało? - szeptałam w ucho Mietka. - Zdawało mi się, Ŝe wartownik stał pod kopą. Zaraz sprawdzę. Uniósł się ostroŜnie, zrobiłam to samo. Snopy stojące na polu za kartofliskiem, oświetlone wychodzącym zza chmur księŜycem, dawały tak bezbłędne złudzenie obecności wartownika z karabinem na ostro, Ŝe cichy śmiech Mietka świadomego swej pomyłki mnie jeszcze ciągle utrzymywał w napięciu pełnym niepewności. - On tam jest, niech pan patrzy, teraz odszedł parę kroków. Ale nasz przewodnik nie dał się zasugerować. - Zobaczy pani na miejscu, Ŝe nikogo nie ma, ja teŜ tak myślałem, ale to złudzenie, na pewno złudzenie. Musimy jed- 69 nak uwaŜać, Ŝeby się na prawdziwego nie nadziać myśląc, Ŝe się nam zdaje. Szliśmy dalej czujnym, uwaŜnym krokiem. Po jakimś czasie znów został zarządzony odpoczynek. Staliśmy pod ogromną starą topolą czy wierzbą na skraju szosy. Trzeba przez nią przebiec tak szybko, Ŝeby ewentualny wartownik, nie widziany przez nas, nie rozpoznał ludzi. Słuchamy cichych informacji, gdy nagle błysk reflektorów i szum motorów zlał się w jedno paraliŜując nas. - Do rowu - szept Mietka nie dopuszczał sprzeciwu. W ułamku sekundy leŜałam w rowie zanurzona w wodzie opierając głowę na zabłoconych stopach Mietka i czując ręce Romka koło moich nóg. Drogą, z szumem, oślepiając zamknięte oczy przejechał patrol motocyklowy. ZauwaŜyli... Wrócą... Nie, cisza. Teraz dopiero czuję chłód wody przenikający rozpalone ciało. - W skok przez szosę - słyszę szept i juŜ zrywa się cień i gna na drugą stronę zrównany z szarzyzną drogi, niewidoczny. Biegnę i ja, potykam się niezdarnie, jakiś kamyk toczy się z

Page 33: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

hukiem głazu, ale juŜ jestem na łące, leŜę tuŜ koło mego poprzednika dysząc cięŜko z wysiłku i emocji. - Dobrze było, a Roman? JuŜ jest przy nas. Czołgamy się. Staram się naśladować ruchy Mietka, ale gdzie mi tam do niego. Gdy znów odpoczywamy leŜąc w mokrej trawie na podmokłej łące, Romek szepcze mi do ucha: - Pani Wando, świat mi pani przesłania. „Czy on oszalał - myślę przeraŜona - bo chyba nie usiłuje zrobić mi wyznania, trudno o gorszą porę i miejsce." Ale juŜ po chwili moje złudzenia brutalnie są rozwiane: - Nic nie widzę tylko pani siedzenie, niech się pani czołga, niŜej pośladki. No tak, teraz rozumiem, on nie zwariował, to raczej ja bliska jestem obłędu, nie umiem się czołgać, nigdy tego nie robiłam, ręce, kolana, kark bolą mnie tak bardzo, kręgosłup 70 pęka ijeszcze wszystko źle. Dalsza droga staje się torturą. Zdaje mi się, Ŝe tracę poczucie rzeczywistości. Jakimś podświadomym nakazem woli pcham się naprzód, aby nie zgubić Mietka. Co chwila zdaje mi się, Ŝe juŜ widzę druty, Ŝe juŜ granica, ale po chwili okazuje się, Ŝe to trawa trochę grubsza niŜ inne, trochę bardziej wyrośnięta. Coś mi się majaczy, z kimś rozmawiam, przed kimś się bronię. I nagle znajduję odpowiedź na pytanie zadane mi kiedyś, wiele lat przedtem, przez spowiednika, ks. Edwarda Szwejnica: „Czy ty kochasz Polskę, moje dziecko?" Nie umiałam na to odpowiedzieć. „Nie wiem, nie wiem -plątałam się. - Teoretycznie tak, ale jak to jest naprawdę, nie umiem tego uczucia sprecyzować, nie umiem go porównać do uczucia, jakie mam dla rodziców, rodzeństwa." Teraz, właśnie teraz zdałam sobie sprawę, jak bardzo kocham tę ziemię, jak wiele warto dla niej poświęcić. Czuję się śmiertelnie zmęczona, ręce mam obtarte, pokaleczone i zupełnie zdrętwiałe. Po kaŜdym wykonanym kroku wydaje mi się, Ŝe juŜ następnego nie potrafię zrobić. Słyszę cięŜki oddech Romka. Zdaję sobie sprawę, Ŝe dziesięć dni spędzonych w zupełnym bezruchu nie wyszło nam na dobre. Tylko Mietek jest w doskonałej kondycji. Wysportowany, zdrowy, młody chłopiec czuje się jak na wycieczce. Słysząc, jak dyszymy, zarządza coraz częstsze odpoczynki. LeŜę wtedy na plecach i drŜąc z zimna odpoczywam. Niech się to juŜ skończy, niech juŜ będzie ta granica. Następny postój to było to oczekiwane. Wyczerpana do ostatka leŜałam, nie bardzo zdając sobie sprawę, co się dzieje. Starałam się odpocząć i nabrać sił. Noc była ciemna, choć deszcz nie padał. Czołgamy się, widzę Mietka, jak wolniutko, ostroŜnie przesuwa ręce, jak zupełnie wtapia się w ziemię. Staram się robić to samo. - Granica, widzi pani druty? - szepce Mietek. - Za chwilę podejdziemyjeszcze bliŜej, wtedyjuŜ ani słowa, tu na pewno są wartownicy. Przyjrzyjcie się drutom, są zasieki, moŜna iść górą, moŜna pod drutami. Ja pani pomogę, podciągnę druty, a potem pani mnie ułatwi przejście, nie wiadomo jak mocno są 71 naciągnięte. Romek niech idzie wierzchem, będzie szybciej. Pas zaorany przed drutami przebiegniemy tyłem, Ŝeby dać złudzenie, Ŝe tu ktoś od Niemców uciekał. Romkowi dałem granat, w razie czego dam rozkaz, wtedy niech odbezpiecza, liczy do trzech i rzuca, proszę mu powiedzieć. A pani nie boi się? - Chyba nie - szepnęłam, ale zęby szczękały mi zarówno z zimna, jak i z tego innego uczucia, do którego nie chciałam się przyznać. To juŜ ostatnie metry dzielą nas od skoku. Nagle jak sparaliŜowani zastygliśmy w bezruchu. Słyszymy rozmowę. Ktoś mówi bez Ŝadnego skrępowania, głośno i wesoło. Przywarci do ziemi wstrzymujemy oddech. To straŜ graniczna. Dwóch Ŝołnierzy spotkało się na obchodzie terenu. Rozmawiają, częstują się papierosami. Nikły ogie-nek, osłonięty przed wiatrem, wydaje mi się reflektorem, w świede którego muszę być rozpoznana. Jestem napięta do ostatnich granic, gdy z oddali dobiega nas dźwięk ujadających psów. Ręka Mietka zamyka się na mojej dłoni. Wiem, co to znaczy. Psy

Page 34: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

to nasi najwięksi wrogowie, wywęszą nas natychmiast i zdradzą. Wtedy tylko granat moŜe nas uratować. Oczami wyobraźni widzę te poszarpane ciała. Wrogowie, ale przecieŜ ludzie i nie zabici w walce, ale podstępnie. Jak to moŜna wytrzymać - jaka straszna jest wojna. śołnierze śmieją się z jakiegoś dowcipu i rozchodzą w dwie strony. Jest nam lŜej, moŜe i psy nie przyjdą? Nie przybiegły. Noc jest tak ciemna, jak tylko przed świtem bywa. Umilkły kroki, jesteśmy sami. - Teraz - mówi Mietek - w skok! Poderwaliśmy się i tyłem, przez zaoraną grząską ziemię biegniemy do drutów. Romek ze zwinnością małpy włazi po pochylni zasieku, juŜ siedzi na szczycie, druty brzęczą kom-promitująco, ale teraz to juŜ niewaŜne. Pod uniesionymi od ziemi drutami przetaczam się i natychmiast podnoszę je, aby, tak jak on mnie, ułatwić przejście Mietkowi i wszyscy troje znajdujemy się w pasie neutralnym między drutami. Manewr powtarzamy równie szybko i sprawnie i jesteśmy po stronie 72 okupacji niemieckiej, szczęśliwi choć równie zagroŜeni jak dotychczas. Gdy wieszamy na drutach niepotrzebny juŜ, a bardzo w razie czego obciąŜający nas granat, na niebie zaróŜowionym nagle zorzą poranną wystrzela słońce, powiększając nasz triumf, naszą radość. Zdawało mi się, Ŝe odeszły ode mnie wszystkie nieszczęścia, Ŝe jestem zupełnie bezpieczna, Ŝe nic mi nie grozi. A przecieŜ zmieniliśmy tylko wroga. Świadomość niebezpieczeństwa wróciła szybko. Rozglądając się bacznie szukaliśmy bezpiecznego schronienia. W odległości kilometra był las, tam skierowaliśmy nasze kroki. Szybki marsz w promieniach ciepłego słońca był bardzo miły, opadało z nas zmęczenie i strach. Nagle zza kopy zboŜa wyszło dwóch Niemców. Stalowe hełmy błyszczały w słońcu. Szli wolno rozmawiając beztrosko i nie rozglądając się. W całym ich zachowaniu wyczuliśmy fałsz, tym bardziej Ŝe uprzedzano nas o tego rodzaju postępowaniu Niemców. Obserwowali uchodźców, a gdy uciekali, zatrzymywali ich kulami, natomiast Ukraińcy, którzy meldowali się od razu, byli przyjmowani i nie stosowano wobec nich większych represji. Decyzja Mietka była natychmiastowa, nie było czasu do stracenia. - Idziemy do nich - powiedział Mietek. - My jesteśmy Ukraińcy, a pani? -Jajestem Ŝoną Romka, idziemy do rodziny. Chłopcy mówili dobrze po ukraińsku, mogli więc łatwo ich udawać, ja wolałabym nie zmieniać narodowości, a i z językiem nie umiałabym sobie poradzić. Ustalając te drobne szczegóły, zresztą juŜ w Lubaczowie wiele razy omawiane, biegliśmy do wartowników. Spostrzegli wreszcie naszą obecność i odwracając się z bronią skierowaną ku nam wrzasnęli: - Hande hoch! Podnieśliśmy ręce, a Mietek zameldował: - Dwóch męŜczyzn i jedna kobieta uciekli od bolszewików, proszą o pomoc i opiekę. Krew uderzyła mi do twarzy, to straszne, co ten Mietek powiedział, ale przecieŜ innego wyjścia nie było. Niemcy zre- 73 widowali nas pobieŜnie i kazali iść przodem. Nie bronili nam rozmawiać, tak Ŝe ustaliliśmy z Romkiem pewne rodzinne sprawy. W budynku zajętym przez Niemców na posterunek dano nam gorącej kawy i po kawałku chleba. Gorący płyn był wspaniały, ale nerwy teŜ dawały o sobie znać. Zęby dzwoniły 0 kubek i zdawało mi się, Ŝe tracę świadomość. Chłopcy nie czuli się lepiej. Widziałam ich zamykające się oczy i gorączkowe wypieki. Ale jeszcze raz mieliśmy trochę czasu, aby ustalić ewentualne zeznania, zrobiliśmy to pomimo nieludzkiego zmęczenia. Niedługo trwało, gdy zawołano nas na przesłuchanie. Wzięto nas razem. Pierwsza odpowiadałam ja. A więc dane personalne: podaję prawdę, miejsce urodzenia i stały pobyt w Warszawie, co tłumaczy powód przejścia granicy. Ślub z Romkiem wzięłam pół roku temu i

Page 35: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

teraz muszę przedstawić męŜa rodzinie, jeśli ona jeszcze w ogóle Ŝyje. Łzy mam w oczach i nie sprawia mi Ŝadnej trudności granie roli biednego dziecka, które koniecznie chce do mamy. Uzyskuję niesłychanie duŜo Ŝyczliwości Niemca. Jego czerwona, nalana gęba uśmiecha się 1 mam wraŜenie, Ŝe chętnie by mnie uspokoił i pocieszył, ale „urząd" nie pozwala. Teraz rewizja. Wyciągam z kieszeni i kładę na stole: grzebień, szczotkę do zębów, chusteczkę do nosa, opatrunek indywidualny, plaster i bandaŜ. Grube Niem-czysko jest zdumione. - A to co? - pokazuje na materiał opatrunkowy. - Wzięłam, bo myślałam, Ŝe jak nas postrzelą na granicy, to się przyda, mówili, Ŝe bolszewicy strzelają bez uprzedzenia. - I ty wiedząc, Ŝe strzelają, chciałaś jeszcze iść? - Szłam do domu, ja muszę się dowiedzieć, co się tam dzieje, ja chcę do domu. Mój referent patrząc na moje obtarte kolana i dłonie, na podrapaną twarz, mokre, zabłocone ubranie, z pasją zwrócił się do Romka: - I ty taką kobietę naraŜałeś na takie rzeczy, widzisz, jak ona wygląda? Co ty za mąŜ, ty nie jesteś wart takiej Ŝony. 74 Mało brakowało, Ŝebym wybuchnęła głośnym śmiechem patrząc na Romka, któremu rola męŜa była dostatecznie obca, a co dopiero złego męŜa, pouczanego przez Niemca. Widziałam, jak Mietek walczył, aby nie objawić radości i nie zdradzić się. Tylko Romek był zrozpaczony i widziałam, Ŝe całą siłą panuje nad sobą, Ŝeby nie powiedzieć, co myśli o całej tej komedii, a pewno i o mnie - bezpośrednim powodzie jego kompromitacji. Sytuacja jednak była dobra, zyskałam całkowitą sympatię Niemca, a to było duŜo. Usiadłam na podanym mi krześle i czekałam na dalsze wypadki. Odpowiadał Romek. Dane personalne i oto zaczyna się rewizja. O bogowie!... 10 dolarów, które miało nam ułatwić dostanie się do Warszawy i przeŜycie bez lokalnych pieniędzy, znalazło się w rękach śledczego. Dlaczego Romek nie schował tych pieniędzy lepiej, przecieŜ rewizja pomimo wszystko była raczej powierzchowna, a to jedyna kompromitująca rzecz, jaką posiadał. Jeśli teraz i mnie zaczną dokładniej sprawdzać? Miałam wszystko zaszyte w watowaniach kostiumu, ale i to moŜna znaleźć. Romek dolary schował zupełnie bez zastanowienia - do kieszonki na zegarek, w pasku spodni. - Obca waluta, ty wiesz, co to znaczy szmuglować dolary. Ja wiem świetnie, co to znaczy, staram się wykorzystać moją mocną pozycję: - Proszę pana, to moje dolary, dostałam je od wuja, gdy zdałam maturę, to ja mu kazałam wziąć, nie wiedziałam, Ŝe nie wolno, niech pan je wyrzuci, tylko proszę się nie gniewać na nas. A gruby Niemiec mruga utopionymi w tłuszczu oczkami i zaczyna mi tłumaczyć, Ŝe choć on wierzy, Ŝe to moje, ale nie moŜe mi tego oddać, bo to naprawdę nie wolno. - Wyrzucić, no cóŜ, mogę wyrzucić, ale najwaŜniejsze, Ŝeby tego nie było, to tylko dla ciebie zrobię, nie zaprotokołuję, Ŝe coś takiego znalazłem - Romkowi pogroził pięścią. NaleŜało się pogrozić i nawymyślać. Uśmiecham się więc do Niemca wyraŜając wdzięczność, choć świetnie zdaję sobie 75 sprawę, Ŝe to raczej nam naleŜy się podziękowanie. Niemczura zarobił walutę bez Ŝadnej obawy, Ŝe ktoś go zdradzi. Indagacja Mietka i jego zeznania były zupełnie nie związane z nami. Twierdził, Ŝe dołączył do nas, bo bolszewicy chcieli wziąć go do wojska, a on nie będzie walczył po ich stronie. Przewieziono nas do Tomaszowa Lubelskiego. W drodze traktowano nas poprawnie. Nie pilnowani mogliśmy spokojnie rozmawiać i porozumieć się co do dalszych zeznań, na pewno duŜo dokładniejszych i bardziej dociekliwych niŜ te. Zmęczona byłam i całą siłą woli

Page 36: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

panowałam, Ŝeby się skupić i trzeźwo osądzać sytuację. Poczciwy grubas, nasz dotychczasowy opiekun, uprzedził nas, Ŝe w Tomaszowie będziemy pod opieką Gestapo, ale on myśli, Ŝe wszystko będzie dobrze. Gdy wysiadłam z cięŜarówki, przy małym drewnianym budynku, jak się potem okazało przejściowym areszcie, stał polski policjant. Granatowy mundur, guziki z orzełkiem, myślałam, Ŝe się rozpłaczę. Granatowy policjant - symbol opieki, pomocy. Byłam skłonna ucałować go, ale ograniczyłam się do wyraŜenia słownie mojej radości, co przyjął z wielką rezerwą i bojaźliwie spoglądał dokoła. Z podwórza aresztu wprowadzono nas do cel i oczywiście rozdzielono. Weszłam do izby, którą prawie w całości wypełniały drewniane nary z siennikami. Gruba kobieta kręciła się po wąskim przejściu wzdłuŜ legowiska, inne siedziały lub leŜały na posłaniach. Przyjęły mnie Ŝyczliwie. Wskazały miejsce na koi i zaczęły wypytywać. Nie byłam skora do opowiadań, bałam się zdradzić, wolałam sama pytać. Wiejskie kobiety mówiły o swoich kłopotach, szczęśliwe, Ŝe mogą się komuś wyŜalić. Zdawałam sobie sprawę, Ŝe nie zawsze mówią prawdę, ale to, co mnie interesowało, wyłowiłam szybko. Na przesłuchania idzie się do miasta. Gestapowcy biją, a śydów to nawet zabijają albo zamykają w getcie, Polaków złapanych na granicy wysyłają na roboty do Niemiec, Ukraińców czasami puszczają wolno, a czasem teŜ na roboty wywoŜą. Granatowa policja to największe łobuzy, donosiciele i sługusy 76 niemieckie. W samym areszcie nie jest najgorzej, ale tu nikt długo nie siedzi, bo po przesłuchaniu odstawiają, gdzie Gestapo kaŜe. Wszystkie te wieści nie podziałały na mnie uspokajająco, ale zmęczenie wzięło górę nad rozpaczą, po prostu zdawało mi się, Ŝe tracę przytomność. Moje towarzyszki stwierdziły widocznie to samo, bo resztką świadomości czułam, Ŝe mnie kładą, czymś nakrywają i chyba zasnęłam. Co się ze mną działo i jak długo, nie umiem zdać sobie sprawy. Pamiętam, Ŝe dozorca - tak go nazywały współtowarzyszki - dał mi jakieś proszki, kazał popić czymś bardzo gorącym i piekącym, po czym juŜ nic nie docierało do mnie. MoŜe byłam pijana, a moŜe bardzo chora. Gdy trzeciego dnia, jak mi mówiono, oprzytomniałam, opiekunki kazały mi podejść do okna, na podwórzu odbywał się spacer męŜczyzn, a mój „mąŜ" co dzień o mnie pytał i bardzo się niepokoił moją chorobą. Chłopcy, gdy zobaczyli mnie w oknie, natychmiast podbiegli, nie było to widocznie karane, byli powaŜnie zmartwieni, a starania i opieka dozorcy była w duŜej mierze ich zasługą. Byłam jednak bardzo osłabiona, po tym małym wysiłku zrobiło mi się tak słabo, Ŝe znów musiałam się połoŜyć. Następny dzień to była niedziela, a w poniedziałek wywołano nas i kazano iść do miasta, gdzie w rynku mieścił się komisariat Gestapo. Szliśmy sami, ale cały czas miałam wraŜenie, Ŝe jakieś czujne oczy śledzą nas. Chłopcy mieli to samo wraŜenie, więc nie zatrzymując się, nie rozglądając weszliśmy do wskazanego gmachu. Czekali tam na nas i od razu zabrali do oddzielnych gabinetów. Dane personalne, powody, dla których uciekłam od Rosjan. Pytania powtarzały się planowo, tak samo jak na punkcie granicznym. Odpowiadałam ściśle tak samo jak tam, ciesząc się jak doskonale zgodne będą z zeznaniami Romka. Po spisaniu wszystkiego referent ulotnił się i byłam pewna, Ŝe porównuje moje i Romka zeznania. I rzeczywiście, gdy wrócił, wyraził mi swoje zadowolenie i oznajmił, Ŝe będziemy zwolnieni, Ŝe moŜemy jechać do Warszawy, ale... To „ale" przeraziło mnie. 77 - Czy zgodziłabyś się po zobaczeniu z rodziną przejść jeszcze raz na stronę rosyjską, ale z naszymi poleceniami? Byłam przygotowana na tę propozycję, mówiono nam, Ŝe Niemcy wykorzystują czasem sytuację i w ten sposób werbują sobie małych szpiegów. Sama myśl była mi wstrętna, ale musiałam udawać.

Page 37: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

- Wracać jeszcze raz? Boję się, naprawdę się boję. - No, my się teŜ boimy puszczać cię do Warszawy, a puszczamy, tu nie masz się czego bać, przerzucimy cię przez granicę bez ryzyka, a tam to juŜ dasz sobie radę. Zastanawiałam się chwilę, z góry wiedząc, Ŝe się zgodzę i Ŝe nigdy obietnicy tej nie spełnię. - No, jeŜeli pan obiecuje, Ŝe to wszystko będzie tak załatwione, ale przedtem muszę być w domu, muszę się zobaczyć z mamusią. - Dobrze, za dwa tygodnie zgłosisz się w Gestapo i tam wszystko powiesz, a oni skierują cię gdzie trzeba. Kamień spadł mi z serca. Więc Ŝadnej właściwie kontroli, ot tak sobie powiedziane: „Zgłosisz się", a ja juŜ myślałam, jak się tłumaczyć, Ŝe nie wiem, gdzie będę. Dostaliśmy przepustki, ja z Romkiem do Warszawy, a Mietek na roboty do Niemiec. Miał się stawić za trzy dni w Arbeits-amcie. Ruszyliśmy raźno spod gmachu Gestapo wprost przed siebie, aby dalej od władz. Przepustki otwierały nam kaŜdą drogę. Idąc pytaliśmy o dworzec kolei. Okazało się, Ŝe trzeba iść kilka kilometrów, bo Tomaszów Lubelski nie ma linii kolejowej. Dzień był piękny, rozpierało nas uczucie wolności i świadomość osiągniętego celu. Ale jednocześnie głód zaczynał dawać się nam we znaki. Co tu robić, pieniędzy nie mamy, jedzenia teŜ nie, wieczór się zbliŜa, trzeba przenocować. I znów nieoceniony Mietek znalazł radę. - Pójdziemy do pierwszej większej zagrody, powiemy co i jak, dadzą nam jeść i przenocują. Jak trafimy do Ukraińców, będziemy Ukraińcami, jak do Polaków - to Polakami i zawsze będzie dobrze. 78 Śmiejąc się i Ŝartując, zdani na intuicję Mietka, trafiliśmy na miłych, Ŝyczliwych gospodarzy. Z Mietkiem znaleźli wspólnych znajomych, dostaliśmy kolację i nocleg w stodole. W nocy zrobiło się potwornie zimno, puste jeszcze sąsieki, nasze bardzo letnie ubrania nie chroniły przed zimnem. Tuliliśmy się jedno do drugiego szczękając zębami. Ranne słońce i gorące mleko z chlebem i kartoflami podniosły nas na duchu. Do stacji nie było juŜ daleko, ale jak będziemy jechać, nie bardzo zdawaliśmy sobie sprawę. Na gapę moŜna, ale jak Niemcy karzą za takie naduŜycie? Czy nas po złapaniu wyrzucą z pociągu, czy zamkną do jakiegoś aresztu, nic nie wiadomo. Na stacji pytamy o pociąg, jest za dwie godziny, uprzejma kasjerka pyta, ile dać biletów, a my nie mamy pieniędzy. I nagle Mietek zaczyna szukać w przepaścistych kieszeniach i wyciąga pieniądze, polski bilon. „Skąd pan to ma? Gdzieś ty to miał?" padają jednocześnie pytania. Mietek uśmiecha się tajemniczo i płaci za dwa bilety. Miła panienka liczy i okazuje się, Ŝe brakuje iluś tam złotych. Mietek szuka dalej, ale kieszenie są juŜ na pewno puste. Proszę, Ŝeby dała nam bilety dokąd starczy, aby jak najbliŜej Warszawy. Szuka, liczy, myśli, przygląda się nam uwaŜnie i daje bilety do samej Warszawy. - AleŜ proszę pani! Jak pani to zrobiła? -jestem zaŜenowana i jakoś dziwnie upokorzona. - Nic nie szkodzi - mówi z prostotą. -Ja załoŜę,jest wojna, musicie jechać, odda to pani komuś równie potrzebującemu. Pełni wdzięczności i radości podziękowaliśmy ślicznie i siadając na ławce w pobliŜu stacji układaliśmy plany na najbliŜszą przyszłość. Mietek radził, Ŝe jeśli to będzie moŜliwe, Ŝebyśmy wracali na Lubaczów, bo wtedy będzie nam łatwiej dostać się do Lwowa. Nasze dokumenty rosyjskie będą u niego przechowywane do naszego powrotu, a gdyby z nim się coś stało, mały Wacek będzie wszystko wiedział. A gdyby i on nie był na miejscu, w głosie Mietka zadźwięczała obawa, to ksiądz Jan wie wszystko, z nim moŜecie mówić jak ze mną, jak z kimś najbliŜszym. Kiedy będziemy wracać, nikt z nas nie wiedział. 79 ,Jak najprędzej" - brzmiał rozkaz „Taty", ale kiedy zdołamy wszystko załatwić, trudno powiedzieć. Plany Mietka były proste, podejdzie jeszcze dziś w pobliŜe granicy, w rejony, które zna i jutro powinien być w domu.

Page 38: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

-JuŜ i tak za długo zbałamuciłem, ale wszystko jest dobrze, bo wy tak prawie jak juŜ w Warszawie. Kiedyś po wojnie przyjadę do pani, wtedy pokaŜe mi pani całą tę piękną stolicę. Nie miałam słów do wyraŜenia wdzięczności, jaką czułam dla tego chłopca, jemu zawdzięczaliśmy wszystko. Nie dość, Ŝe przeprowadził, to jeszcze oddał wszystkie swoje oszczędności, które, jak się zdawało, nigdy nie stracą wartości. Ilekroć jeszcze dziś myślę o tej drodze, wiem na pewno, Ŝe bez jego pomocy nie dojechalibyśmy do celu. Trzeba było Ŝegnać się, czas odjazdu pociągu zbliŜał się nieodwołalnie. Ucałowałam Mietka jak młodszego, dzielnego brata: - A moŜe pojedzie pan z nami, moŜe lepiej, Ŝeby pan nie wracał do domu, moŜe coś zauwaŜyli nasi wrogowie, mogą pana aresztować. Nie docierały do niego moje obawy, wraca najprędzej jak się da. Tam zostawił robotę, którą trzeba wykończyć. Wsiedliśmy do zapełnionego wagonu. Jak Ŝałowałam, Ŝe moim kompanem na resztę drogi nie jest ten harcerzyk. Romek nie zdradzał wielkiego entuzjazmu, a przecieŜ musiałam być lojalna, byliśmy na tych samych prawach. Droga przed nami była daleka i długa, a głód znów zaczynał dokuczać. W przedziale jechały przekupki. Worki, walizki, paczki i paczuszki zwalone na siatkach, podłodze i pod ławkami nie pozwalały się ruszyć. Z podziwem patrzyłam na wyłaniające się spośród sznurków i papierów smakowicie wyglądające szynki, kiełbasy, boczki i osełki świeŜutkiego masła. Rozmowy toczyły się wokół jednego tematu: rewizja, łapanka, jak ukryć towar, ile dać straŜnikom, Ŝeby choć trochę zostawili. Zafascynowani takimi ilościami wszelkiego dobra, bez przerwy słysząc kulinarne rozmowy byliśmy bliscy omdlenia z głodu. Kiedy we Lwowie 80 kto słyszał o szynce czy kiełbasie, a tu takie ilości. ZbliŜaliśmy się do stacji, gdzie specjalnie bano się rewizji. - Pani! - zwróciła się do mnie najbliŜsza sąsiadka - weź pani tę paczkę, nic nie macie, to niech ta pani weźmie, potem się podzielimy, jak pani przewiezie. Nie chciałam się dzielić i nie miałam ochoty naraŜać się na jakiekolwiek podejrzenia, ale szkoda mi było przekupek, wzięłam więc duŜą i bardzo cięŜką paczkę na kolana, i natychmiast poczułam się jej właścicielką. Kilometry mijały szybko i ukazała się „pechowa", jakją nazywali, stacja. Pociągjeszcze nie stanął, gdy juŜ do przedziału wpadli Ŝołnierze w czarnych mundurach. Paczki, kosze, worki, wszystko co było w bagaŜu wyrzucano przez okno. Ludzie wyskakiwali i łapiąc co cenniejsze pakunki starali się z nimi umknąć pod wagonami na drugą stronę pociągu. Wszyscy w przedziale lamentowali i kręcili się nieprzytomnie, nic więc dziwnego, Ŝe nasze spokojne postacie zwróciły uwagę Bahnschutzów. Podbiegli do nas. - Które wasze rzeczy? Co tu wieziecie? Chwytali za paczki, które kurczowo trzymaliśmy na kolanach. Fakt, Ŝe nic poza tym nie posiadamy, zaniepokoił ich wyraźnie. - Ausweis! - ryknął wściekły. PrzeraŜona, nie zorientowana w sytuacji zamarłam. - Dokumenty, prędko, niech pani daje - szepnęła moja sąsiadka. Niemal jednocześnie z Romkiem wyciągnęliśmy nasze przepustki. Niemcy czytali długo, pokazywali sobie nawzajem, po czym oddali nam je i nie ruszając naszych paczek odeszli kończyć rabunek Gdy pociąg nareszcie ruszył, wszyscy odetchnęli i natychmiast rzucili się do szukania swoich paczek wśród tych, które zdołano „ukraść Niemcom". Patrzyłam z podziwem na tych ludzi, którzy zdawało się potracili majątki, a juŜ po chwili potrafili się śmiać, opowiadać sobie nawzajem wraŜenia, dzielić się przeŜytymi obawami. Okazało się przy tym, Ŝe ja i Romek jesteśmy bohaterami dnia - tylko nam 81

Page 39: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

powierzone paczki zostały nienaruszone. Towarzystwo uznało jednogłośnie, Ŝe naleŜy się nam nagroda. Gdy podano nam ogromne kromki chleba z masłem i wielki kawał kiełbasy, oniemieliśmy z zachwytu. Po chwili zaczęła krąŜyć flaszka wódki. Romek musiał wypić, mnie udało się wykręcić od tego smakołyku. Po kilku kęsach tak kalorycznego posiłku byłam syta i z przyjemnością myślałam o drzemce. Wagon był ciemny, jak zresztą cały pociąg. Podobno ze względu na bezpieczeństwo przed bandami nie wolno było palić świateł. Zasnęłam szybko, jak zresztą całe towarzystwo. Koło południa dojechaliśmy do Warszawy. Moja sąsiadka wręczyła mi dość pokaźną paczkę, jeszcze raz wyraŜając wdzięczność. Byłam zachwycona, choćjeszcze nie całkiem zdawałam sobie sprawę z sytuacji, czułam podświadomie, Ŝe jedzenie przyda się w domu. Przekupki wysiadały na małych stacyjkach, zaleŜnie od przekonania, niczym właściwie nie popartego, Ŝe tu właśnie będzie bezpiecznie. My wysiedliśmy na Dworcu Wschodnim. Byłam prawdziwie wzruszona. Znów w Warszawie, w domu. I nagle okazuje się coś nieprawdopodobnego, nie umiem trafić na ulicę Dziką, na której mieszkałam tyle lat Na tramwaj nie było pieniędzy, a piechotą kawał drogi. Ulice zniszczone, jak nie te same. Pytam raz i drugi, ale nie potrafię dać wiary przechodniom, dosłownie nie poznaję najbardziej znanych miejsc. Wreszcie po wielu godzinach, zmęczeni nieludzko, stanęliśmy przed domem. Ile emocji, jak bardzo musiałam się opanować, Ŝeby wejść. Co zastanę, kto Ŝyje, czy jeszcze tu mieszkają?... Weszłam. Hela, moja najstarsza siostra, mrugała oczami, nie wierząc, Ŝe mnie widzi. Pocałunkom, uściskom nie było końca. Pytania bezładnie cisnęły się na usta, nie dając czasu na odpowiedź. Wszystko jest waŜne. Mamusia, Lila, Zocha, Henryk, ich dzieci, rodzina. Wreszcie opanowując podniecenie siadamy i po kolei słucham relacji. Mamusia jest na wsi, choć juŜ dawno dano tam Treuhandera, względnie porządnego człowieka, więc pozwolił Mamusi zostać i nie robił wstrętów. Mamusia znowu chciała pozostać w Kunicach, bo brat mój, Henryk, był 82 w partyzantce w lasach z mjr. „Hubalem" i czasem w nocy odwiedzał Mamusię. Ona Ŝyła tylko tymi odwiedzinami, Ŝeby go nakarmić, umyć, przebrać, widzieć, Ŝe Ŝyje, Ŝe jest. Henryk nigdy nie podawał terminu następnych odwiedzin, Ŝeby nie niepokoić, gdy się nie stawi na czas, a przecieŜ nigdy nie wiedział, kiedy i czy w ogóle będzie ten następny raz. Niemcy szaleją, nie mogą znieść tego, Ŝe tyle miesięcy po wspaniale wygranej wojnie istnieje jakaś grupa buntowników, którzy nie tylko, Ŝe groŜą i nie pozwalają terroryzować ludności, to jeszcze kpią sobie w Ŝywe oczy z „panów świata", potrafią w ordynku wojskowym przyjść na sumę do kościoła w polskich mundurach i pod bronią. Osaczeni, ścigani, zawsze się wymkną, a okrąŜywszy wroga zmuszają go do sromotnej ucieczki. Nie chodzi tu o straty, jakie ponoszą Niemcy, bo te praktycznie biorąc są minimalne, ale ambicjonalnie nie mogą na to pozwolić. Walcząc z oddziałem szukają jednocześnie poszczególnych ludzi. Odwiedzają więc i Mamusię. Straszą, oznajmiają, Ŝe juŜ od dawna mają w swych rękach syna, Mamusia udaje przeraŜoną, ale i szczęśliwą, Ŝe nareszcie wie coś o ukochanym dziecku i tylko na pomoc panów z Gestapo liczy, Ŝe pomogąjej sprowadzić syna ze złej drogi. Odchodzą wzruszając ramionami i groŜą strasznymi następstwami, jeśli się okaŜe, Ŝe wie, gdzie się ukrywa syn-bandyta. A biedna, chora, stara kobieta, przykuta do łóŜka, modli się za swego ukochanego partyzanta, szykując potajemnie wszystko, co jemu ijego kolegom mogłoby się przydać, gdy któryś z nich się zjawi. Z bratem zobaczyłam się, gdy przyjechał do Warszawy w celach słuŜbowych. Henryk jako adiutant, gdy załatwił wszystkie sprawy dotyczące oddziału, przeszedł do Podziemia. Nie była to łatwa decyzja. Działalność tego niesłychanie dzielnego oddziału, świadomość walki, która nie została przerwana, ale toczyła się nadal, romantyzm tego działania pozwalał zapomnieć o trudach, mrozie i często głodzie. Henryk był szczerze przywiązany do mjr. Dobrzań-skiego - „Hubala". Ten duŜo starszy, dzielny, odwaŜny i mądry dowódca imponował i prowokował do naśladowania. Śmierć 83

Page 40: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

„Hubala" taka niespodziewana po kolejnym zwycięstwie, tak nagła, załamała Ŝołnierzy. Bez dowódcy, który za nich myślał i działał, poczuli się zagubieni, bezradni, opuszczeni. Władze naczelne ZWZ (Związek Walki Zbrojnej) juŜ wcześniej uwaŜały ten rodzaj walki za niepotrzebny i przedwczesny. Rozkazy naczelnego dowództwa były wyraźne: „Rozwiązać oddział". Zarówno „Hubal" jak i jego Ŝołnierze nie poddali się temu, a teraz stracili nadzieję na odrodzenie się oddziału pod innym dowódcą. Zmuszeni okolicznościami zdejmowali mundury i przechodzili do Podziemia. Ale Niemcy dalej śledzili i wybierali ludzi podejrzanych o poprzednią przynaleŜność do oddziału. Trzeba się było ukrywać. Zmieniać miejsce zamieszkania, zrywać łączność z rodziną i przyjaciółmi. Mój brat zameldował się na wsi, w majątku, gdzie Treuhanderem był Polak z Poznańskiego i tam prowadził robotę Podziemia. Do Warszawy przyjeŜdŜał rzadko i zachowując wszelkie warunki ostroŜności przychodził do siostry na ul. Dziką. Tam wpadliśmy sobie w ramiona i wylewaliśmy łzy radości, Ŝe jesteśmy Ŝywi, cali i znów razem. Gdy dowiedział się o celu mojego przybycia, był równie szczęśliwy jak zaniepokojony, ale poczynania moje pochwalił, uwaŜając, Ŝe jesteśmy dostatecznie silni i zdrowi, aby poświęcić się takiej właśnie sprawie. Reszta rodzeństwa dawała sobie jakoś radę, pracując jednocześnie dla sprawy kaŜdy na swój sposób. Po pierwszych powitaniach i zwierzeniach odwołałam siostrę i w cztery oczy wyznałam jej cel mojego przybycia. Była prawdziwie zaniepokojona, jako najstarsza w rodzinie uwaŜała się w pewnym stopniu odpowiedzialna za nas, a przede wszystkim bardzo nas kochała. - Czy nie wystarczy, Ŝe Henryk tak się naraŜa? Czy musisz tak wiele ryzykować? Czy pierwszym obowiązkiem nie jest opieka nad Mamusią? Odpowiedziałam z całą stanowczością i przekonaniem, Ŝe tylko tak wyobraŜam sobie walkę z wrogiem, Ŝe nie umiałabym 84 juŜ dziś zamknąć się w kręgu małych spraw. Potrzebna mi jest natomiast jej pomoc w znalezieniu kogoś, kto doprowadzi mnie do władz naczelnych. Obiecała zrobić wszystko, co będzie wjej mocy, ale potrzebuje na to kilku dni. Rozumiałam doskonale, Ŝe to musi potrwać i postanowiłam wobec tego pojechać do domu do Mamusi. Resztę nocy przegadałyśmy, co pozwoliło mi zorientować się choć z grubsza w miejscowej sytuacji. Dowiedziałam się szczegółów o dalszej rodzinie i znajomych. Następnego dnia, zostawiając Romka pod opieką Heli, pojechałam do Kunie. Przyjechałam wczesnym rankiem. Uprzedzona przez siostrę, Ŝe zarówno zmartwienie jak i wielka radość mogą zaszkodzić Mamusi, nie wchodziłam do domu, tylko zastukałam delikatnie w okno pokoju, który zajmowała siostra Lila. Gdy mnie zobaczyła, natychmiast wybiegła przed dom. Łzy same ciekły z oczu. Jak Ŝywe stanęły w oczach te dni radosnej swobody, gdy ani Niemcy, ani Ŝadne inne niebezpieczeństwo nie groziło Ŝadnemu z nas. A teraz?... Idąc do domu rozmawiałyśmy szeptem, nie chcąc budzić chorej. I nagle sparaliŜował nas głos Mamusi: - Czy to Wanda przyjechała? Było to powiedziane tak zwyczajnie, tak naturalnie, jak gdybym przyjechała z pobliskiej miejscowości po parogodzinnej nieobecności. Pobiegłam więc bez uprzedzenia i przygotowań, aby paść w te najdroŜsze na świecie ramiona, ucałować te najukochańsze ręce i pozostać juŜ tak na zawsze, nie odchodzić nigdy. Jedno z pierwszych pytań Mamusi to było: - Czy musisz wracać, moje ukochane, najdroŜsze dziecko? - Muszę. Ale nie zaraz, nie natychmiast, nie będziemy o tym mówić, teraz chcę być tu i tylko o tym myśleć, tylko to przeŜywać. Gładziła moje włosy, całowała oczy, a usta szeptały słowa modlitwy dziękczynnej, Ŝe jestem, i błagalnej o dalszą opiekę i pomoc. 85

Page 41: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

- Taka jestem z was dumna, moje ukochane dzieci. I Hen-ryczek bił się dzielnie, wiesz, był w obronie Modlina, wyszedł z białą bronią, nawet Niemcy uznali ich odwagę, potem w partyzantce, a teraz teŜ walczy, tylko juŜ inaczej. I ty moje ukochane dziecko nic mi nie mów, czego nie chcesz, Ŝebym wiedziała, znam cię tak dobrze i ufam, Ŝe sprawa, dla której walczysz, jest warta, aby ryzykować Ŝycie. Tyle mieliśmy obaw, Ŝeby nie przerazić, nie zdenerwować tej biednej schorowanej kobiety, a ona okazała się mocniejsza od nas, spokojnie i rzeczowo podchodziła do spraw, które były nieodwołalną koniecznością. Po kilku godzinach pobytu i obserwacji stanu chorej doszłam do wniosku, Ŝe zostawienie jej nadal na wsi bez stałej pomocy lekarskiej jest niemoŜliwe. Delikatnie zaczęłam sugerować wyjazd do Warszawy. Mamusia nie sprzeciwiała się naszym planom, z Ŝalem tylko powiedziała: - śywa juŜ tu nie wrócę, ale tak widocznie trzeba. Nasz Treuhander na moje pytanie, czy da konia, Ŝeby przewieźć Matkę na dworzec, stanowczo odmówił. Nie usiłowałam prosić. Wybrałam się natomiast do sąsiadów, państwa Domańskich, którzy z całą Ŝyczliwością i współczuciem odnieśli się do mojej prośby. O nic nie pytając, skąd się wzięłam i najak długo, dali konie i platformę, na której moŜna było umieścić nosze z chorą. W oznaczonym dniu wykupiłam bilety na cały przedział i wyruszyliśmy do małej stacyjki odległej o półtora kilometra. Mamusia wysoko na noszach ostatnim spojrzeniem Ŝegnała dom, gdzie się urodziła, wychowała, gdzie zostawiła groby najbliŜszych, najukochańszych osób. Idąc koło wozu starałyśmy się z siostrą oderwać uwagę chorej, Ŝeby zmniejszyć tragedię rozstania. Zarówno Mamusia jak i my nie miałyśmy nadziei na prędki powrót, a biedna nasza chora czy przeŜyje okupację? Na stacyjce szumnie nazwanej Kamień Wielki zebrała się spora grupa ludzi, aby poŜegnać swoją panią, tak gorąco kochaną, tak prawdziwie szanowaną. Nadjechał pociąg i tu w prawdziwe zdumienie wprowadzili nas Niemcy. Sytuacja była 86 następująca: pociąg na stacji stał tak długo ile trzeba, Ŝeby podróŜni zdąŜyli wsiąść i wysiąść. Podbiegłam do kierownika pociągu, Niemca, tłumacząc, Ŝe musimy wstawić nosze z chorą, więc Ŝeby był tak uprzejmy i przedłuŜył postój. Zgodził się, ale juŜ wynikła nowa bieda. Do zarezerwowanego przedziału nosze w Ŝaden sposób nie chciały się zmieścić. Co robić? Kierownik pociągu, przepraszając nas za niedopatrzenie swoich kolegów, polecił wyjść pasaŜerom z przedziału dawnej czwartej klasy tak obszernego, Ŝe nosze stanęły zupełnie swobodnie, oddając im w zamian nasz przedział dotychczas zamknięty. Wszystko to odbyło się bez krzyków, wymysłów, a nawet uprzejmie pomagano przenieść bagaŜe. Byłam zdumiona, pytałam siostrę, czy to moŜliwe, Ŝe Niemcy dla Polaków bywają aŜ tak uprzejmi i grzeczni? Tak świeŜo miałam w pamięci chamstwo moich niedawnych opiekunów ze Wschodu. - Zobaczysz sama, ja teŜ pierwszy raz widzę ich tak ludzkich. Drogę odbyłyśmy zupełnie dobrze. Mamusia czuła się silna i zadowolona, Ŝe juŜ teraz będzie z nami razem. Zamówiona karetka pogotowia czekała na dworcu i bez przeszkód znalazłyśmy się w mieszkaniu na Dzikiej. Dwa pokoiki urządzone poprzednio z całą starannością przez siostrę robiły miłe i przytulne wraŜenie. Na tej samej klatce większe mieszkanie zajmowała siostra z męŜem i gosposią. Tymczasem ja miałam mieszkać z Mamusią, potem, gdy wyjadę do Lwowa, moje miejsce zajmie któraś z sióstr, tak Ŝeby Mamusia nigdy nie była sama. Wezwany dr May, wielki Polak i wielki przyjaciel, zajął się chorą jak kimś bliskim i zastosował odpowiednie leki. Odwiedziny dawno nie widzianej rodziny, nasza obecność sprawiły, Ŝe Mamusia poczuła się duŜo lepiej. Rzuciłam się więc w wir własnych spraw. Hela nawiązała juŜ kontakt z koleŜanką, na której pomoc bardzo liczyła, była to pani Hanka Protasso-wicka. Na umówioną godzinę zjawiła się pod wskazanym adresem. Pani Hanka

Page 42: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

przyjęła mnie ze zrozumiałą rezerwą. Siostrę moją znała przed wojną i bardzo ceniła, ale teraz zmieniło się 87 tak wiele. Mnie nie znała zupełnie, jak mi jednak powiedziała w wiele miesięcy potem, miała jakieś niczym nie uzasadnione odczucie, Ŝe powinna mi pomóc. Tymczasem jednak rozmawiała ze mną podchwytliwie i nieufnie. Odpowiadałam na pytania moŜliwie wyczerpująco i szczerze, stawiając wszystko na jedną kartę, nie miałam innego wyjścia, musiałam zdobyć jej zaufanie. Po dłuŜszej indagacji straciłam jednak cierpliwość i powiedziałam wprost: - Widzę, Ŝe pani mi nie ufa, co mogę zrobić, wiem, zdaję sobie z tego sprawę, Ŝe moje argumenty nie mogą pani przekonać o moich intencjach. Dostałam rozkaz nawiązania łączności, rozkaz nie poparty Ŝadnymi dowodami, Ŝe jest prawdziwy, cała sprawa polega i musi polegać na wzajemnym zaufaniu. PoniewaŜ widzę, Ŝe nie zdołam go zdobyć, nie pozostaje mi nic innego jak odejść, ale jednocześnie jestem zrozpaczona, bo doprawdy nie wiem, jak zdołam spełnić powierzoną mi misję. Stałam zgnębiona i pełna niekłamanego Ŝalu. Dlaczego mi nie wierzą, dlaczego nie chcą pomóc w tak trudnej sytuacji, czy wszystko, co juŜ przeszłam i co mnie jeszcze czeka, ma iść na marne tylko dlatego, Ŝe mi nie wierzą? Pani Hanka, śliczna i pełna uroku, uśmiechnęła się: - Rozumiem pani rozgoryczenie, ale musisz zrozumieć, moje dziecko, Ŝe tu nie chodzi o moje zaufanie, to jest sprawa wielu ludzi, wielkich ludzi. Chce się pani widzieć z naczelnym wodzem, to nie takie proste i nie moŜe być oparte na moim tylko zaufaniu do pani, to naprawdę za mało. Niech pani wraca do domu i czeka na wiadomość, powinnam ją zdobyć w ciągu najbliŜszych dni, ale nie obiecuję, Ŝe będzie pozytywna, wierz mi, dziecko, Ŝe ode mnie nic tu nie zaleŜy. Ucałowana serdecznie wyszłam na ulicę. Niepokojące myśli tak mnie absorbowały, Ŝe zamiast jechać tramwajem biegłam piechotą, nie zwracając uwagi co się dokoła dzieje, a przecieŜ uczono mnie, jak naleŜy chodzić ulicami okupowanej Warszawy, jak się ratować w razie łapanki, jak omijać patrole. 88 Zapomniałam o wszystkim. W domu czekał Romek, był rozczarowany moim sprawozdaniem, uwaŜał, Ŝe wszystko załatwię bez trudu i natychmiast. Czekanie na wiadomość było bardzo nuŜące, nic jednak poradzić nie mogłam. Po kilku dniach zawiadomiono nas, Ŝe mamy się stawić w kamienicy przy ul. Chocimskiej. Uradowana prowadziłam Romka nie znającego Warszawy. W umówionym mieszkaniu byliśmy pierwsi. Po dość długim oczekiwaniu zjawili się panowie w róŜnym wieku, było ich chyba pięciu. Po powitaniach, podczas których nikt się nikomu nie przedstawiał, zasiedliśmy i zaczęli rozmowę. Od pierwszej chwili nie miałam jakoś przekonania do całej tej grupy. Rozmowa toczyła się wokół atmosfery, jaka panuje pod okupacją rosyjską, warunków Ŝycia, cen produktów i tym podobnych kwestii, zupełnie nie związanych z istotnymi sprawami tak bardzo nas interesującymi. Gdy rozmowa przedłuŜała się, a nie padło jeszcze Ŝadne słowo na temat „Taty" i pracy konspiracyjnej, zapytałam wprost: - Kiedy będę doprowadzona do pana „Rakonia" czy „Grota"? Mam polecenie rozmawiać z tym panem. Dziś jeszcze śmieję się serdecznie, gdy uświadomię sobie miny zgromadzonych i moją naiwność. Czego chciałam? -drobiazgu, rozmowy z naczelnym wodzem, gen. Roweckim. Ale wtedy nie miałam pojęcia, kto się kryje pod tymi pseudonimami. „Kornel" mi je podał, do tego kogoś kazał się zgłosić, więc nieświadoma rzucałam pseudonimy, które ludzie najbardziej wtajemniczeni wymawiali szeptem i z szacunkiem. A do wszystkiego myliłam je. Zgorszeni moi rozmówcy, patrząc na mnie z nie ukrywanym oburzeniem, zagaili szybko rozmowę i poczęli się Ŝegnać. Zrozpaczona broniąc straconej pozycji zwróciłam się do

Page 43: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

starszego, dobrze juŜ siwego pana. W pokoju byliśmy sami, większość osób juŜ wyszła. Romek w drugim pokoju przeglądał pisma. RozŜalona zaczęłam podobnie jak u pani Hanki Ŝalić się na brak zaufania do mnie, tłumaczyłam, Ŝe przecieŜ nie po to przyszłam ze Lwowa, Ŝeby rozmawiać o cenach kartofli i kaszy, ale niech mi uwierzą, tu przecieŜ 89 chodzi o wielką sprawę, o wspólne działanie wszystkich Polaków, które ma doprowadzić naród do wolności. Pod okupacją rosyjską ludzie pracują i walczą równie ofiarnie jak tu pod okupacją niemiecką. Władze londyńskie nawołują do wspólnego działania, „Kornel" chce się podporządkować władzom naczelnym, pragnie dyrektyw i rozkazów, mnie wysłał jako łącznika i jeśli nic nie zdołam załatwić, nie wiadomo kiedy przyjdzie kto inny, ajaka gwarancja, Ŝe ten ktoś zdoła pozyskać zaufanie panów? - Ma pani jakieś papiery stwierdzające misję, jaką pani powierzono, coś co by potwierdzało jej słowa? - Papiery? - powiedziałam zdumiona. - PrzecieŜ nie moŜna przenieść papierów, mam to - pokazałam kawałek jedwabiu, na którym było wypisane polecenie „Kornela" dotyczące nawiązania łączności. Stary pan obejrzał mój „dokument" i wzruszając ramionami powiedział: - Co to jest? To nie ma Ŝadnej wartości, bez pieczątki? - AleŜ proszę pana - broniłam się - u nas we Lwowie nie ma pieczątek na dokumentach fałszowanych, o tak jak tu, pokazałam przepustkę wystawioną mi do Lubaczowa, rysujemy pieczątki, ale to wymaga duŜego wysiłku i czasu, jaką jednak trzeba zrobić pieczątkę dla panów, doprawdy nie wiem. - Rzeczywiście, widzę, Ŝe nic pani nie rozumie, i dlatego radzę zaprzestać tych poszukiwań, bo sama pani wpadnie i kogoś wsypie, a poza tym ten pani towarzysz, to juŜ nie moŜna było znaleźć Polaka do takiej „misji", jak to pani nazywa? - Romek? AleŜ on jest Polakiem, a Ŝe tak wygląda... - Ale nie dokończyłam, bo mój rozmówca machnął ręką i odwracając się w kierunku drzwi powiedział: - A tego adresu, gdzie jesteśmy, to nie naleŜy mówić nikomu i niech tu pani więcej nie przychodzi, bo i tak nikogo nie zastanie, a nasze widzenie musimy uwaŜać za niebyłe. Wyszedł, stałam bliska płaczu, jeszcze brakowało, Ŝeby mi powiedział, Ŝe w Gestapo teŜ nie naleŜy mówić o naszym 90 spotkaniu. Czułam się tak upokorzona, tak zgnębiona, Ŝe z trudem panowałam nad sobą, Ŝeby się nie rozpłakać. Po powrocie do domu opowiedziałam wszystko siostrze i znów prosiłam ją o pomoc. Co ona biedna mogła poradzić, w tej chwili miała inne powaŜne kłopoty. Trzeba nas było Ŝywić bez kartek, trzymać w domu bez meldowania, a do tego wszystkiego Mamusia była tak powaŜnie chora. Po paru dniach znów poszłam do pani Hanki. Przywitała mnie serdecznie i zaraz zaczęła pytać. - Po co pani z tym Ukraińcem chodzi na spotkania? PrzecieŜ oni się go boją, ten pani Romek nawet źle mówi po polsku. - Proszę, niech pani tak nie mówi - oburzyłam się - to jest Polak, podchorąŜy, dano mi go, Ŝeby nam było łatwiej przebyć drogę, Ŝeby choć jedno z nas wróciło, gdy drugie zginie, mówi z akcentem lwowskim, ale przecieŜ po polsku, a Ŝe nosi baki jak ksiąŜę Józef, no to trudno, jest młody i głupi, ale czy to moŜe go dyskwalifikować i wykluczać porozumienie się? - Wszystko moŜe być powodem do braku zaufania, moje dziecko, wszystko, gdy chodzi o bezpieczeństwo ludzi wielkich, a w tym przypadku niezastąpionych, gdy chodzi o bezpieczeństwo całego Podziemia. Niech pani popatrzy na tę sprawę z innej strony, mniej osobistej, a więc zaufali, doprowadzili do władz naczelnych, a gdyby ten ktoś okazał się niegodnym zaufania, czy moŜe tylko słabym, co wtedy: Gestapo, aresztowania, giną ludzie, powstaje zamieszanie, łamią się szeregi Podziemia. Ile trzeba czasu, Ŝeby to naprawić. A

Page 44: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

przecieŜ mogą aresztować kogoś z was dwojga całkiem przypadkowo, jakajest gwarancja, Ŝe się nie załamiecie? To jest konspiracja i z tym trzeba się liczyć, wróg tylko czeka na takie okazje. Tak, rozumiałam ją świetnie, wiedziałam, Ŝe ma rację, ale co miałam robić? - PrzecieŜ nie mogę wracać do Lwowa nie spełniwszy zadania. „Tata" wydał resztę pieniędzy, sprzedał resztę kosztowności, Ŝeby nas wyprawić, jak mogę teraz wrócić z niczym, 91 bo nie umiałam załatwić tak prostej, zdawało się, sprawy jak zgłoszenie gotowości do walki, chęci złoŜenia ofiary o wyzwolenie, o wolność. Jesteśmy jednym narodem, tylko rozdartym przez dwu najeźdźców, ale fakt ten powinien nas chyba tym bardziej zjednoczyć i złączyć wspólnym działaniem o jedną sprawę. Muszę wracać, niech „Kornel" jak najprędzej dowie się prawdy, Ŝe jest sam, Ŝe nie moŜe liczyć na nikogo. Moich głośnych rozwaŜań słuchała pani Hanka i widziałam, jak jest jej przykro. - Trzeba jeszcze poczekać, moje dziecko, za dwa, trzy dni dam'ci wiadomość, spróbuję jeszcze jednej drogi. Czekałam więc dalej pełna nadziei, to znów zupełnie załamana. Trzeciego dnia zjawił się młody człowiek, wysoki i chudy, który bez Ŝadnych wstępów zawiadomił mnie, Ŝe idziemy na spotkanie, z kim i dokąd nie chciał powiedzieć. Na moje zdziwienie odpowiedział tylko, Ŝe przychodzi z polecenia pani Hanki. To mnie uspokoiło i razem z Romkiem ruszyliśmy za przewodnikiem. Jechaliśmy tramwajem i szli piechotą, kręcąc się wjednym rejonie. Wjakimś momencie przyłączył się do nas młody męŜczyzna imieniem „Oskar". Idąc rozmawialiśmy o niczym. Przedjakimś domem, nie usiłowałam zobaczyć numeru, ale ulicę pamiętam - to była Złota - usłyszałam nakazujący szept: - Wchodzimy, prędzej, prędzej. Na piętrze umówione pukanie otworzyło drzwi. Weszliśmy do czystej kuchni, gdzie przy stole, na którym był rozłoŜony pasjans, siedziała miła pani. Prawie nie witając się wchodzimy do pokoju, do którego natychmiast drugimi drzwiami weszło dwóch panów. Bardzo czarny męŜczyzna z brodą, po przywitaniu zagaił: - Nie mamy za wiele czasu, słucham państwa, tym razem trafiliście do właściwej komórki, słucham raportu. Mówił do nas, ale wyraźnie zwracał się do mnie. Spojrzałam na Romka, on chyba powinien zacząć, ja nawet nie wiem, czy to trzeba wstać, gdy się mówi z naczelnym wodzem? Jak go 92 trzeba tytułować? Ale spuszczona głowa Romka i twarz bez Ŝadnego wyrazu kazały mi działać. - Panie... - zawahałam się nie znajdując tytułu. Uśmiechnął się i skłonił głowę: - Proszę mówić, słucham. - Przychodzimy ze Lwowa, jesteśmy przysłani przez „Kornela" po rozkazy. - To wiem, proszę mi nakreślić sytuację Podziemia lwowskiego. Krew uderzyła mi do twarzy, w tej chwili zdałam sobie sprawę, Ŝe moja misja nabiera cięŜaru gatunkowego, a jednocześnie poczułam się tak skrępowana, tak nie przygotowana do tej rozmowy z człowiekiem kierującym tysiącami Ŝołnierzy, rozwiązującym problemy całego narodu i ja, ja, która mam opiniować o sytuacji Lwowa. - Czemu właśnie pani została wysłana do Warszawy? -padło pytanie wracające mi przytomność. Zaczęłam więc od początku o mojej pracy w słuŜbie zdrowia, a potem przejście do „Taty", praca przy szyfrach, ginięcie kurierów, kłopoty Delegata Rządu związane z prawdopodobieństwem istnienia kilku grup podszywających się jedna pod drugą i działających obok siebie, a często przeciw sobie. Mówiłam o przygotowaniach bojowych i sanitarnych, o gotowości na kaŜdą potrzebę, o trudnościach finansowych i konieczności

Page 45: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

stałego kontaktu między Lwowem a Warszawą. Widziałam zainteresowanie słuchaczy i okrągłe ze zdumienia oczy Romka. Robiło to nie najlepsze wraŜenie, wyglądał jak gdyby pierwszy raz o tym słyszał. Zwróciło to uwagę pana z brodą. - A pan, co nam moŜe powiedzieć na ten temat, pani juŜ nam naświediła sytuację ze swego punktu widzenia, słuchamy. -Jajestem tylko do osłony pani, „Kornel", „Tata" powiedział mi, Ŝe pani Wanda wszystko wie, ja mam jej tylko strzec i pomagać we wszystkim. 93 Jak Ŝałowałam, Ŝe „Tata" nie przemyślał, kogo wysyła, nie czułam się na siłach, aby załatwiać sama tak powaŜne sprawy, a na Romka nie mogłam liczyć. Pan z brodą zadał jeszcze wiele pytań, na które usiłowałam wyczerpująco odpowiedzieć, po czym reasumując zapytał: - Więc jakie są pani Ŝądania? - śądania? Pan nas źle zrozumiał, my mamy tylko prośby. Przede wszystkim sprawa łączności stałej, bezpośredniej i radiowej, rozkazów dotyczących kierunku naszej pracy konspiracyjnej, określenia i ewentualnego przydzielenia funduszy koniecznych, aby praca mogła się rozwijać i prawie osobista sprawa ewentualnych kontaktów, które ułatwią nam przejście granicy. A moja osobista prośba, to Ŝeby pan zechciał uwierzyć, Ŝe działam w najlepszej wierze i bardzo pragnę zaufania panów. W miłym nastroju rozstaliśmy się. Otrzymałam obietnicę, Ŝe moje prośby zostaną spełnione. Rozkazy będę miała przygotowane i napisane na jedwabiu, dostanę mapkę-trasę, która będzie aktualna po upływie określonego w rozkazie czasu, do Lwowa w najbliŜszym czasie będzie wysłany kurier, który na miejscu wyjaśni i ustali aktualne sprawy, pieniądze dostanę w dolarach, ile ustali odnośna komórka. Jeśli idzie o naszą drogę powrotną, to pomogą, ale lepiej, Ŝebyśmy szli na „własne ścieŜki". Jeszcze parę miłych słów, Ŝyczenia szczęśliwego powrotu i wyprowadzono nas z mieszkania. Panowie „Oskar" i ,Józef' zadowoleni z rezultatów rozmowy byli znów dowcipni, mówili duŜo i o wszystkim wyraźnie starając się odwrócić naszą uwagę od ulicy, domu i innych szczegółów, czyniłam zadość ich zabiegom i starałam się całkowicie zająć rozmową. Zdawałam sobie sprawę, Ŝe adres ten do niczego nie jest mi potrzebny i trzeba go zapomnieć. - Chyba pani zadowolona, trudno sobie wyobrazić, Ŝe moŜna lepiej spełnić zadanie - mówił, Józef'. - Tak, jestem naprawdę bardzo zadowolona, ale czy to wystarczy „Kornelowi"? Obawiam się, Ŝe oczekuje czegoś wię- 94 cej, bardziej konkretnych rozkazów i ustalonej łączności. Teraz będziemy czekać na kuriera od was, on będzie rozmawiał z samym „Kornelem" i otrzyma wyczerpujące wiadomości, a przecieŜ ja mogłabym juŜ teraz je przekazać. Ale trudno, teraz moje dalsze kłopoty dotyczą powrotu, kiedy dostanę obiecane dokumenty i kiedy będę mogła wracać? Teraz chciałabym wyjechać na kilka dni, kiedy będę potrzebna? Ustaliliśmy, Ŝe mam tydzień na załatwienie swoich spraw. Podałam .Józefowi" adres na Dziką, tam gdzie mieszkałam u siostry, i rozstaliśmy się. W tym czasie przyjechał do Warszawy mój brat. „Hubal" juŜ nie Ŝył, a chłopcy z oddziału pozapadali w bezpieczne meliny, Ŝeby przetrwać najgorszy okres wyłapywania podejrzanych. Postanowiliśmy z Henrykiem, Ŝe do Tyńca, gdzie mieszka matka „Kornela", pojedziemy razem. Ja czułam się bezpieczna w jego towarzystwie, a on po przeŜyciach związanych z likwidacją oddziału szukał zajęcia i atmosfery, która pozwoliłaby mu zapomnieć o całej tragedii. Po drodze mieliśmy wstąpić do Zbylitowskiej Góry do Sacre Coeur, gdzie siostrzenica moja, Renia, ucząc się przed wojną zostawiła całą szkolną wyprawkę i pościel, które dziś po stratach wojennych były bardzo potrzebne.

Page 46: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Wyruszyliśmy we dwójkę, Romek został w Warszawie. Do Skawiny dojechaliśmy bez kłopotów, a tam trochę furką, trochę na piechotę do Tyńca. Znalezienie pani Macielińskiej nie sprawiło nam większych trudności. Biedna starowina, wystraszona wieściami o ciągłych aresztowaniach osób związanych z oficerami polskimi, cieszyła się nami i wiadomościami o synu, ale jak najprędzej chciała się nas pozbyć. Dała mi kurtkę na futrze, o którą syn Emil prosił i poŜegnała błogosławieństwem na drogę, zastrzegając całkowitą tajemnicę naszej u niej bytności. Byliśmy młodzi i silni, więc ruszyliśmy w dalszą drogę w doskonałym nastroju, choć trochę głodni. Do Zbylitowskiej Góry dostaliśmy się doroŜką z Tarnowa. Zawiadomione listownie zakonnice przygotowały rzeczy Reni i z triumfem 95 pokazały nam pięknie zapakowany tobół. Staliśmy oniemiali, paka była mojego wzrostu i czterokrotnie szersza. Co tam jest, jak my to weźmiemy, liczyliśmy raczej na paczkę wielkości walizki. Ale kochane, drogie Matki nie chciały ustąpić, tłumaczyły przydatnością tych rzeczy. Miały zupełną rację, ale my byliśmy przeraŜeni. WyobraŜając sobie powrotną drogę wybuchnęliśmy serdecznym śmiechem i to rozładowało sytuację. Nakarmieni, w miłej serdecznej atmosferze opowiadając o losach znajomych wychowanek i ich rodzin, spędziliśmy uroczą godzinkę. Zabrałam jeszcze list do Matek z Sacre Coeur lwowskiego, masę wiadomości, które miałam przekazać i niewidoczni spod ogromnej paki zajmującej całą doroŜkę wyruszyliśmy. Późnym wieczorem dojechaliśmy do Tarnowa. Blisko dworca był dom noclegowy, gdzie zatrzymaliśmy się na noc. Bilety wykupiłam na pociąg o 3°° w nocy. Gospodyni obiecała nas obudzić. Zrobiła to przynosząc jednocześnie namiastkę herbaty z palonego cukru. Wiele miałam kłopotu, Ŝeby obudzić Henryka, dopiero zimna woda doprowadziła go do przytomności. W zupełnych ciemnościach, moŜliwie cicho, Ŝeby nie budzić lokatorów, z ogromnym tobołem na plecach wyszedł brat, a ja za nim. Uginając się pod cięŜarem, który starałam się podtrzymać z tyłu, dobrnęliśmy do dworca. O boleści! Zaspany kolejarz mamrocząc bezzębnymi ustami oznajmił nam, Ŝe pociąg, na który mamy bilety, został odwołany i Ŝe moŜemyjechać następnym o 10°° rano. Popatrzyliśmy na siebie, na nasz bagaŜ i juŜ nie mogliśmy zapanować nad serdecznym śmiechem. Kolejarz nie bardzo mógł zrozumieć naszą radość, ale z całą dobrą wolą odniósł się do naszej prośby przechowania paczki. Miał jednak duŜo zastrzeŜeń, do przechowalni nie wolno brać paczek nie zamkniętych, kto ma odpowiadać, gdy coś zginie, a co tam jest? Bo jeśli Niemcy zechcą sprawdzić? A moŜe coś niedozwolonego? Tłumaczyliśmy ile sił, Ŝe moŜe się nie obawiać ani Niemców, ani złodziei, przedstawiliśmy trudności związane z transportem. Uległ naszym namowom i uwolnił nas od naprawdę duŜego cięŜaru. 96 Wracaliśmy do domu noclegowego lekko i beztrosko. Henryk z całym humorem stwierdził, Ŝe wprowadzi ten system do codziennego Ŝycia, wczesne wstawanie, skromne mycie zimną wodą, spacer z cięŜarami, lekkie śniadanie i spać. O 1000 bez przeszkód wyjechaliśmy do Warszawy, gdzie przyjęto nas z nie ukrywaną radością. Wszystko było więc załatwione, naleŜało jak najprędzej wracać do Lwowa. Pozostała sprawa rozkazów i pieniędzy, które obiecano mi dostarczyć i ustalenie trasy powrotu. Znajomi zorientowani w sytuacji ułatwili mi kontakty z ludźmi posiadającymi majątki w pasie przygranicznym. Wszyscy okazali maksimum dobrej woli, ale czasem były propozycje zupełnie groteskowe. Nie zapomnę miłej arystokratki posiadającej majątek po obu stronach Sanu i przekonanej, Ŝe tam najłatwiej będzie przejść granicę. Ale jak przepłynąć San w listopadzie w nocy tak, Ŝeby nie zauwaŜyły patrolujące straŜe, dodać trzeba, Ŝe nie umiem pływać. Ale plany mojej protektorki były zupełnie skrystalizowane, miałam się rozebrać w nie zamieszkanym domku leśniczego, ubranie schować do torby nieprzemakalnej, po czym z nadmuchanym gumowym krokodylem i torbą przebiec około pół kilometra i Ŝeglować na krokodylu przez rzekę, po drugiej stronie przebrać się w suche ubranie i juŜ prosta droga do

Page 47: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Lwowa. Nie mogłam się powstrzymać od śmiechu, tak plastycznie widziałam siebie w tej sytuacji, podziękowałam najserdeczniej, obiecałam przemyśleć całą sprawę i juŜ za drzwiami szukałam innych moŜliwości. Następne propozycje były mhiej lub równie humorystyczne jak ta pierwsza, postanowiłam więc, Ŝe będę szukać przejścia tylko i wyłącznie przez suchą granicę z wykluczeniem przejścia na Lubaczów. Bałam się, Ŝe gdybym wpadła w ręce tamtego Gestapo, nie byłoby ratunku. Trafiłam wreszcie na rozsądną i zdawało się gwarantującą powodzenie propozycję. Zjawił się i ,Józef'. Dostarczył mi pieniądze dla „Kornela", dwa banknoty pięćsetdolarowe, trochę rubli i złotówki. Rozkazy i plany dalszych kontaktów odbite najed-wabiu. PoŜegnaliśmy się i od tej chwili jedyną myśląbyło: „Wracać". 97 Złotówki, które dostałam, były dowodem serdecznej myśli dowództwa warszawskiego i zrozumienia naszej cięŜkiej sytuacji. Oddałam je siostrze jako ekwiwalent naszego utrzymania przez tak długi okres. Wracać. Nie wahałam się ani przez chwilę, a jednak myśl, Ŝe mam znów ruszyć w nieznane, znów stanąć oko w oko z niebezpieczeństwem, z tą straszną rzeczywistością, którąjuŜ tak dokładnie poznałam i z której umiałam zdać sobie sprawę, była bardzo cięŜka. Mamusia była bardzo chora, obrzęknięta na skutek niewydolności krąŜenia, biedna, słaba, ta moja najukochańsza Matka leŜała wodząc za mną swymi wielkimi rozkochanymi oczami. Codzienne wizyty lekarza i ostateczne konsylium, które wezwałyśmy, orzekło z całą bezwzględnością i okrucieństwem, Ŝe śmierci moŜna się spodziewać kaŜdej chwili. Jak tu wyjechać? Słowo dane „Kornelowi" ognistymi zgłoskami wiruje mi przed oczami, przysłania je widok Mamusi chorej, prawie konającej. Co robić? Miłość, obowiązek, przywiązanie, honor. Być córką czy Ŝołnierzem? Zostać czy wbrew wszystkiemu dotrzymać słowa, spełnić obowiązek? Borykałam się z tymi problemami nie mogąc im podołać. AŜ pewnego wieczoru zawołana siadłam przy łóŜku, czekając na zwykłą pieszczotę ukochanych rąk. - Co cię gnębi córeczko? Powiedz swojej matce, nie wiem, czy potrafię, ale postaram się zrozumieć twoje kłopoty. Jak powiedzieć, jak wydać wyrok na siebie i na nią, czy starczy nam sił na decyzję? Ta chwila wahania zdecydowała. Mamusia juŜ wie, juŜ wie wszystko. - Idź, córeczko - brzmi jej spokojny głos - wiesz, jak cię kocham, wiesz, jak bardzo chcę, Ŝebyś była przy mnie, jak lubię, jak czuję się bezpieczna przy twojej pielęgnacji, ale idź, wychowałam cię dla Polski, dla Ojczyzny. Jeśli ona wzywa, trzeba ponieść nawet największe ofiary. Więc idź i niech cię Bóg i Najświętsza Panienka mają w swojej opiece. - A Mamusia, co będzie z Mamusią? - wyszeptałam przytulona z głową ukrytą w jej ramionach. 98 - Mnie będzie smutno, dziecinko moja, ale jestem taka szczęśliwa, Ŝe mam takie dzielne dzieci, taką odwaŜną córeczkę, a tatuś, pomyśl, jaki tatuś byłby z ciebie dumny. Tylko mi przykro, Ŝe jestem chora, Ŝe muszę leŜeć. Ale jest Hela, jest Zosia, damy sobie tu radę. I pamiętaj córeczko, Ŝe przez całą drogę modlitwa moja będzie ci towarzyszyć i potem zawsze, zawsze będę przy tobie. Rozpłakałam się. Wiem, Ŝe nie wolno, Ŝe nie moŜna Mamusi denerwować, doprowadzać do takich wzruszeń, ale nie mogę, nie jestem w stanie opanować się, same łzy płyną mi z oczu. Mamusia teŜ płacze. Przytulone do siebie, zespolone tą wspólną wielką miłością jesteśmy silne, ta konająca stara kobieta i ja, choć młoda i silna, ale z cięŜarem obowiązków przerastających moje siły. Za dwa dni jedziemy. Ostatnie przygotowania, rozkazy zaszyte w watowania kostiumu. Idę w tym samym frenczu, w którym przyszłam w lecie, ale mam ciepły sweter, skarpety i mocne sportowe buty, wszystko dary Polskiego Czerwonego KrzyŜa.

Page 48: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

2 listopada wieczornym pociągiem mamy jechać do Zamościa. Ostatnie poŜegnania: „UwaŜaj na siebie, daj znać", i spokojny, opanowany, choć pełen wzruszenia głos Mamusi: - Niech cię Bóg prowadzi, córeczko moja najukochańsza, i strzeŜe Anioł StróŜ. Maleńki krzyŜyk zakreślony na czole i wybiegam z domu, Ŝeby nie myśleć, Ŝeby nie patrzeć, bo wrócę i nikt nie zdoła mnie nakłonić do tej drogi. Biegłam jak najprędzej, budząc zdumienie u Romka, dla którego nic się przecieŜ nie działo. Ubrany w ciepłą futrzaną kurtkę „Taty" czuł się zupełnie zadowolony. Jechaliśmy do Zamościa. Wybrałam tę drogę dlatego, Ŝe prowadziła przez suchą granicę, a następnie dlatego, Ŝe obiecano nam rozsądną pomoc. Zaopatrzona w list polecający do ordynata Zamoyskiego zwróciłam się wprost do niego. 99 - Czym mogę pani słuŜyć? Moje pieniądze, stosunki i moŜliwości są na pani rozkazy - powiedział ordynat. Wyłuszczyłam naszą sprawę. Chodzi nam o przewodnika i przerzucenie przez granicę. Zgadza się natychmiast i bez Ŝadnych dyskusji postanawia: - Dziś przenocują państwo u mnie, jutro pojedziecie dalej i cała sprawa będzie załatwiona w ciągu najbliŜszych dni. Następnego dnia wyjechaliśmy do leśniczówki. Pan PoŜer-ski, nadleśniczy, przyjął nas jak oczekiwanych, dawno nie widzianych przyjaciół. Z listu ordynata wiedział o wszystkim i zdecydował, Ŝe musimy poczekać dwa, trzy dni, zanim sprawdzi aktualną sytuację. Widząc jego Ŝyczliwość powiedziałam mu o kłopocie, który mi sen z oczu spędzał, co zrobić, gdzie ukryć dolary; zaszyte w ubraniu nie były pewne. Obejrzał moje buty i zdecydował, Ŝe najlepiej będzie je ukryć w obcasach. Znalazł się szewc, który wyŜłobił obcasy i ukrył w nich pakieciki owinięte w ceratkę, co w tych pakietach jest, nie pytał. Przybity obcas dawał bezpieczne schronienie przesyłce. Czas mijał szybko w miłej rodzinnej atmosferze. Romek studiował mapę okolicy z oznaczonym miejscem naszego przejścia. Od tej sprawy odŜegnałam się całkowicie, nie umiem mapy przenieść w teren, a Roman, podchorąŜy, powinien się na tym znać. Nalegałam, Ŝeby zrobił szkic, Ŝeby zapamiętał najmniejszy szczegół drogi, bo to zdecyduje o powodzeniu. Przytakiwał i twierdził, Ŝe pamięta wszystko. 6 listopada pan PoŜerski oznajmił nam, Ŝe dziś najlepszy dzień. MŜył drobny deszcz, było raczej ciepło, a wielkie kłębia-ste chmury wisiały tuŜ nad lasem. - Noc będzie ciemna, przewodnik gotowy, powinno się udać. Wsie powinniście omijać. Ukraińców znacie, niczego dobrego spodziewać się po nich nie moŜna, do Lubaczowa nie macie daleko, musicie tam wstąpić po dokumenty. Tam wam pewno pomogą w dostaniu się do Lwowa. Po doskonałym obiedzie, zaopatrzeni w kanapki na drogę, pookrywani w ciepłe burki, wyruszyliśmy wozem zaprzęŜonym 100 - Czym mogę pani słuŜyć? Moje pieniądze, stosunki i moŜliwości są na pani rozkazy - powiedział ordynat Wyłuszczyłam naszą sprawę. Chodzi nam o przewodnika i przerzucenie przez granicę. Zgadza się natychmiast i bez Ŝadnych dyskusji postanawia: - Dziś przenocują państwo u mnie, jutro pojedziecie dalej i cała sprawa będzie załatwiona w ciągu najbliŜszych dni. Następnego dnia wyjechaliśmy do leśniczówki. Pan PoŜer-ski, nadleśniczy, przyjął nas jak oczekiwanych, dawno nie widzianych przyjaciół. Z listu ordynata wiedział o wszystkim i zdecydował, Ŝe musimy poczekać dwa, trzy dni, zanim sprawdzi aktualną sytuację. Widząc jego Ŝyczliwość powiedziałam mu o kłopocie, który mi sen z oczu spędzał, co zrobić, gdzie ukryć dolary; zaszyte w ubraniu nie były pewne. Obejrzał moje buty i zdecydował, Ŝe najlepiej będzie je ukryć w obcasach. Znalazł się szewc, który wyŜłobił obcasy i ukrył w nich

Page 49: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

pakieciki owinięte w ceratkę, co w tych pakietach jest, nie pytał. Przybity obcas dawał bezpieczne schronienie przesyłce. Czas mijał szybko w miłej rodzinnej atmosferze. Romek studiował mapę okolicy z oznaczonym miejscem naszego przejścia. Od tej sprawy odŜegnałam się całkowicie, nie umiem mapy przenieść w teren, a Roman, podchorąŜy, powinien się na tym znać. Nalegałam, Ŝeby zrobił szkic, Ŝeby zapamiętał najmniejszy szczegół drogi, bo to zdecyduje o powodzeniu. Przytakiwał i twierdził, Ŝe pamięta wszystko. 6 listopada pan PoŜerski oznajmił nam, Ŝe dziś najlepszy dzień. MŜył drobny deszcz, było raczej ciepło, a wielkie kłębia-ste chmury wisiały tuŜ nad lasem. - Noc będzie ciemna, przewodnik gotowy, powinno się udać. Wsie powinniście omijać. Ukraińców znacie, niczego dobrego spodziewać się po nich nie moŜna, do Lubaczowa nie macie daleko, musicie tam wstąpić po dokumenty. Tam wam pewno pomogą w dostaniu się do Lwowa. Po doskonałym obiedzie, zaopatrzeni w kanapki na drogę, pookrywani w ciepłe burki, wyruszyliśmy wozem zaprzęŜonym 100 dla niepoznaki w fornalskie szkapy. Jechaliśmy wolno, przez lasy i pola, i znów lasy, a wczesny listopadowy mrok osnuwał nas coraz gęstszą mgłą. Gdy dojechaliśmy do wioski, było juŜ zupełnie ciemno. Z domu, przed którym zatrzymaliśmy się, wybiegł chłop młody, barczysty i zaprosił do izby. Gorąco buchnęło na nas od komina, na którym płonął wesoły ogień. -JuŜ myślołem, Ŝe nie przyjdzieta. - Dlaczego, czy to tak późno? - zapytałam. - E, jak na spacer, to jeszcze czas, tylko myślołem, cośta się wylękli. Podali chleb i mleko, gospodarze pogadywali z cicha o gospodarskich sprawach. Siedząc przy stole i popijając mleko niszczyłam wszystkie notatki i niepotrzebne drobiazgi, które mogłyby mnie skompromitować. W teczce dla zmylenia celu mojej przeprawy miałam kilka zegarków, trochę lekarstw na handel. Romek na moją prośbę jeszcze raz odtworzył w pamięci mapę i naszą trasę. O godz. 1030 gospodarz podniósł się i dał znak do wyjścia. -Jest tu jeszcze jeden, on teŜ pójdzie. Znacie pany drogę na tamtej stronie? Jak nie, to on pokaŜe, on tutejszy. Ciepło z komina rozmarzyło mnie, wiatr, wilgoć, ciemność, które nas ogarnęły, były tym przykrzejsze. Jak straszno. Jak iść w tę ciemność? Co się kryje parę kroków dalej, gdzie juŜ nic nie widać? Resztę polskich pieniędzy wcisnęłam gospodarzowi w rękę, nam juŜ niepotrzebne, im się przydadzą. - Idźta Ŝwawo, teraz najlepsza pora, Niemcy idą na wartownie. Idziemy gęsiego, gospodarz pierwszy, przez ogrody, łączki i nagle stłumiony szept: - Tu, pod te druty i prędko przez łączkę, a potem drugie druty i juŜ jesteście u Ruska, niech ta Bóg prowadzi. Druty niemieckie nie były Ŝadną przeszkodą, luźno zwisały na odległych od siebie słupach, pas łączki między drutami przebiegliśmy bez trudu, ale co będzie dalej, czy po tamtej stronie nie stoją straŜnicy rosyjscy, aby nas „przyjąć". Nie ma 101 czasu na myślenie, juŜ są druty, napięte sztywno, wysokie, pomagamy sobie nawzajem i juŜ jesteśmy na grząskiej zoranej ziemi, pokonujemy ją biegnąc tyłem, Ŝeby dać złudzenie ucieczki do Niemców, a nie odwrotnie. Pobliski lasek pozwala nam na chwilę odpoczynku, dyszymy cięŜko z wysiłku i emocji. Ruszamy dalej. Romek pomaga naszemu towarzyszowi dźwigać cięŜką walizkę. Na nasze pytania, dokąd idziemy, odpowiada niezmiennie: - Dobrze jest, nic się nie martwcie. I nie martwimy się, po dobrej godzinie marszu pytam Romka, czy wie, gdzie jesteśmy, ale on twierdzi, Ŝe wszystko będzie dobrze, teraz najwaŜniejsze, Ŝeby się oddalić od granicy. Pewno

Page 50: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

ma rację, idziemy szybkim marszem. Po długim czasie widzimy, Ŝe zbliŜamy się do duŜej wsi. - Nie wiem, co to za wieś - mówi nasz towarzysz - poczekajcie tu, a ja pójdę się dowiedzieć, jeśli to moja wieś, to przyślę wam chłopca, który doprowadzi, jeśli nie, sam zaraz wracam. Byłam zaniepokojona: - Gdzie pan się będzie pytał, przecieŜ to niebezpieczne, gdzie my jesteśmy, pan się pewno orientuje, proszę nam powiedzieć. - Zaraz wracam - odburknął niecierpliwie i odszedł. Czekamy 15 minut i pół godziny, gdzieś zaszczekały psy, gdzieś ktoś zakrzyknął i cisza grobowa, cisza uśpionej wsi ogarnęła nas dokoła. Nie moŜemy dłuŜej czekać, trzeba iść dalej, ale gdzie? Romek stwierdza, Ŝe absolutnie nie zdaje sobie sprawy, gdzie jesteśmy, nawet stron świata nie potrafi określić. Co robić? Trzeba przejść przez wieś i iść przed siebie, abyjak najdalej od ludzi. Nie jest to jednak proste. Idąc ulicą rozległej wsi musimy przejść koło oświetlonego budynku przybranego flagami, to pewnie posterunek? Ktoś na nas woła, Romek obejmując mnie odpowiada po ukraińsku, wesoły śmiech jest odpowiedzią, jesteśmy bezpieczni, ale jak długo? 102 Jesteśmy całkowicie zbłąkani, nie umiemy wyjść z wioskowych uliczek, ciągle natykamy się na ten sam budynek państwowy. - Chodźmy od tyłu zabudowań - proponuję. - Znam przecieŜ wieś, wiem, Ŝe tam powinniśmy trafić na ogrody i pola, wtedy łatwiej wyjdziemy z tej matni. Ale i tu czeka nas niespodzianka. Romek idąc przodem rzuca się nagle i ginie mi z oczu, ja natomiast juŜ wiem, Ŝe dałam jeden krok za duŜo, zapadam się w bajoro, lepka maź oblepia mnie ze wszystkich stron, nie czuję oparcia dla nóg, zapadam coraz głębiej. Próbuję się ratować, chwytam jakieś kępy traw, ale zostają mi w rękach nie dając oparcia. Teraz dopiero zobaczyłam Romka, stał robiąc jakieś rozpaczliwe ruchy mające znaczyć, Ŝe nic mi pomóc nie moŜe. Ogarnęła mnie pasja i to pewnie zdecydowało, Ŝe się nie utopiłam. - Rękę, kij, niech pan poda - szeptałam rozpaczliwie, walcząc resztkami sił. Ale Romek stał bezradnie, bojąc się podejść bliŜej. Zrozumiałam, Ŝe mogę liczyć tylko na własne siły, szarpnęłam się w jedną i w drugą stronę, zdawało mi się, Ŝejedna noga trafiła na oparcie, nie wiem, jak długo to trwało, nie wiem, co sprawiło, Ŝe wydostałam się na twardy grunt. - A juŜ myślałem, Ŝe się pani utopi i to w takiej gnojowni. Byłam za bardzo zmęczona, zła i zmarznięta, Ŝeby odpowiedzieć. Ruszyliśmy w pola. Czułam, jak obmarzam. Biały szron, który pokrył ziemię, dotkliwie szczypał przez zmoczone ubranie. Gdy znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni, okazało się, Ŝe cały widnokrąg płonie łuną reflektorów. Patrzyliśmy zdumieni, to płonęła granica. JuŜ spostrzeŜono naszą ucieczkę i szukano gorączkowo. Ale gdzie wreszcie jest ta granica, skąd przyszliśmy, jeśli płonie cały widnokrąg naokoło. Próbuję szukać omszałych pni drzew, które nam powiedzą o stronach świata, gwiazdy, moŜe one zdradzą nam tajemnicę. Nic. Jesteśmy zagubieni, całkowicie zdezorientowani. Romek podaje projekt, Ŝeby usiąść i trochę odpocząć. Godzę się, 103 jestem zupełnie wyczerpana. Ale juŜ po chwili jest mi tak okropnie zimno, Ŝe nie mogę zapanować nad szczękającymi zębami. Romek natomiast usypia natychmiast i tak spokojnie, jak gdyby nic nam nigdy nie groziło. Otępiała, niezdolna do Ŝadnej myśli czekam, licząc, Ŝe gdy trochę odpocznie, to moŜe znajdzie jakiś rozsądny plan. Nie wiem, jak długo to trwało, zdaje się, Ŝe usypiam, ale przejmujące zimno nie pozwala mi odpocząć, budzę Romka. - Niech pan oprzytomnieje, musimy coś postanowić, niedługo zacznie świtać, przecieŜ nie moŜemy tu siedzieć tak blisko wsi. Mój towarzysz ziewnął szeroko, przetarł zaspane oczy i stwierdził na odczepnego:

Page 51: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

- Na wszystko się godzę, co pani postanowi. Tak, to bardzo proste, aleja nie wiem co postanowić,jestem tak samo zagubiona jak on. - No więc ruszajmy przed siebie, przecieŜ gdzieś dojdziemy, a teraz trzeba uciekać od tej wsi, od ludzi. - Tak pani myśli, a ja chciałem iść do tej chaty, gdzie się świeci, powiemy, Ŝe przyjechaliśmy do mielnika po kaszę, będę mówił po ukraińsku, pomogą nam, ogrzejemy się i dowiemy o drogę. Byłam przeraŜona słuchając tych planów, ale jednocześnie perspektywa ogrzania się i moŜliwość wyjścia z tej matni była tak pociągająca. Powodowana resztkami rozsądku, ale bez przekonania, próbowałam się przeciwstawić. - A jeśli nas zadenuncjują, moŜe lepiej chodźmy. Romek był jednak innego zdania, z niebywałą u niego energią podniósł się i mi pomagał wstać. Ruszyliśmy w kierunku świecącego okienka. Izba była mała i tak nieprawdopodobnie duszna, Ŝe dosłownie brakowało mi powietrza, miałam uczucie dławienia. Stary zgarbiony śyd siedział nad reperacją mocno zniszczonych bucików. Przeląkł się, gdy nas zobaczył, ale pytania Romka dotyczące kupna kaszy uspokoiły go. Roztar-gana brudna kobieta wyszła z barłogu, Ŝeby nam dać kipia- 104 toku. LepkLz brudu garnek nie odstraszył mnie i piłam wrzący mętny płyn grzejąc jednocześnie ręce. Szewc podniósł się oznajmiając, Ŝe dowie się u szwagra, czy będzie miał kaszę dla nas. Dreszcz niepokoju wstrząsnął mną. - Uciekajmy - szepnęłam. Romek nie zareagował, rozmawiał dalej, wypytując gospodynię o dzieci i gospodarstwo. W izbie było gorąco, ale mi zęby szczękały. Nie upłynęło pół godziny, gdy wrócił nasz gospodarz. - Chodźcie, jest kasza, będą konie, tylko juŜ, prędko. Wychodziłam na sztywnych nogach, podświadomie czułam, Ŝe to juŜ koniec, Ŝejesteśmy zgubieni. Jeszcze raz tą samą wiejską ulicą, z której w nocy nie mogliśmy znaleźć wyjścia, szliśmy rozproszeni. Ja po jednej stronie drogi wyprzedzałam Romka i śyda o parę kroków. I ja pierwsza zobaczyłam idącego naprzeciw nam enkawudzistę pośpiesznie zapinającego pas. W areszcie NKWD - Zdrastwujcie - pozdrowił mnie - pasport u was jest?... Stało się, śyd zginął, jakby się zapadł pod ziemię, a my pod naganem doprowadzeni do budynku, który w nocy tyle razy mijaliśmy. Z przeraŜeniem patrzyłam, jak wyglądam, szary świt ujawnił mój wygląd nie budzący wątpliwości. Oblepione gliną i błotem buty, podarte pończochy, pomięta obmarznięta spódnica, na pewno nie wyglądałam na obywatelkę zainteresowaną kupnem kaszy. Budynek szkolny zamieniony na posterunek NKWD zapełnił się Ŝołnierzami natychmiast po naszym wejściu. Stoję pod ścianą przed czterema drabami, od których wieje chamstwem i okrucieństwem. - Ty wsio charaszo nam rozkazy, poniała, a? Pytania posypały się zawsze te same. Jak się nazywam? Kim jestem? Skąd i po co szłam? Pierwsze nazwisko, jakie przyszło mi na myśl, podałam pewnym głosem, tak Ŝeby mógł słyszeć Romek stojący pod przeciwległą ścianą duŜego pokoju. Helena Press. -Jewrejka? Rozsądek nakazywał powiedzieć „tak", ale jakoś nie umiałam podać się za śydówkę. - Polka - powiedziałam stanowczo. - Szłam z handlem, słyszałam, Ŝe tu zegarki w cenie i lekarstwa. U Germańca głód, chciałam się dostać do was, bo tu dobrze, kaŜdy człowiek równy. - A ten kto? - pokazują na Romka.

Page 52: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

106 Nie przewidywaliśmy, Ŝe tak szybko wpadniemy i wobec tego nie ustaliliśmy ewentualnych zeznań, teraz musiałam improwizować na gorąco. -Ja nie znam, ja go spotkałam na granicy przy przechodzeniu, nie wiem, kto on jest, nawet nie wiem, jak się nazywa. - No charaszo, rozbieraj sia. Ścierpłam, przy nich sama jedna kobieta mam się rozbierać, stałam oniemiała i przeraŜona. - No dawaj, dawaj, panienka. BoŜe, BoŜe zmiłuj się, przecieŜ to niemoŜliwe, oni Ŝartują, nie mogę się rozebrać przy tych drabach. Stałam z zaciśniętymi ustami. Zaczęli mnie szarpać i zdzierać ubranie, krew uderzyła mi do twarzy. Krzyknęłam. Romek oderwał się od ściany i chciał mi biec na pomoc, jedno kopnięcie, uderzenie w twarz osadziły go na miejscu. Nie jestem w stanie obronić się sama, juŜ po chwili stoję w koszuli tylko, a potem zupełnie nago. Posypały się dowcipy i drwiny, zobaczyli, Ŝe mam medalik na szyi, więc znów docinki, Ŝeby Matka BoŜa mnie ratowała, ale ja juŜ nie reaguję, stoję spokojna i tak obojętna jak gdyby nic się nie działo. Uspokoili się, rozkaz wykonania dziesięciu przysiadów wykonałam bez słowa sprzeciwu. Pozwolono mi się ubrać. Poza pieniędzmi, które miałam na drogę nie znaleziono nic. Badanie Romka odbyło się nieco burzliwiej, wyszedł z drugiego pokoju z wyraźnym znakiem na lewym policzku. Wyprowadzono nas i szliśmy na główny posterunek, mieszczący się w jakimś starym dworze czy pałacyku. Był piękny ranek, biały szron mienił się w promieniach wschodzącego słońca, spotykani ludzie patrzyli na nas z politowaniem, ale i wiele zgryźliwych uwag padało pod naszym adresem. „Dokąd idziemy? Co będzie dalej? Co z nami zrobią?" Te pytania wirowały pod czaszką. Teraz zrozumiałam, dlaczego nie mogliśmy wyjść z tej wioski. Wszystkie boczne drogi były tak rozjeŜdŜone pojazdami na gąsienicach, Ŝe w ciemnościach nocy zdawało nam się, Ŝe juŜ idziemy polem, a szukając drogi trafialiśmy na zabudowania wioski. 107 Przed głównym posterunkiem straŜy granicznej stał oficer, który nas przyjął stekiem obelg i wymysłów. Do trzech Ŝołnierzy, którzy mieli nas eskortować, krzyczał wielkim głosem, Ŝe muszą nas szczuć psami i strzelać za najmniejsze przewinienie. Coś mówił o granicy, drutach. Niewiele z tego zrozumiałam, ale niepokój wzrastał z kaŜdą chwilą. Jeśli nas przerzucą na stronę niemiecką, to juŜ lepiej dać się zastrzelić, bo tam nie dość, Ŝe umęczą, to jeszcze rodzinie grozi wszystko najgorsze. Oficer odszedł, a my skuci, prawa ręka Romka i moja lewa, powędrowaliśmy przed siebie. Byłam zdruzgotana. Tyle poniosłam trudu, tyle poniewierki, Ŝeby teraz zginąć tak niepotrzebnie, bo jednak miałam uczucie, Ŝe mogliśmy tego uniknąć. Spojrzałam na Romka i nagle wszystkie moje uczucia przemieniły się w złość, niepohamowane oburzenie. Romek płakał!... Wielkie łzy spływały mu po zapadniętych policzkach. - Co pan robi? Niech się pan opanuje, jak panu nie wstyd, przecieŜ oni patrzą. - Idziemy na śmierć - odpowiedział. - No więc co, przecieŜ był pan na to przygotowany, cały czas od czterech miesięcy to nam grozi, i teraz pan się łamie, gdy przyszła chwila próby. Proszę się natychmiast opanować i nie naraŜać siebie i mnie na śmieszność. Byłam wściekła, choć właściwie było mi go Ŝal. śołnierze juŜ zauwaŜyli załamanie się Romka i nie poskąpili okolicznościowych uwag. Przynaglają do marszu i wołają psy, które zaniepokojone gwarem węszą i oszczekują nas. Teraz cała pasja, cała złość kieruje się przeciw naszym wrogom. JuŜ ja wam nie dam satysfakcji, nie dam powodu do śmiechu, umrę tak, Ŝe wam będzie nijako. Podniecona tymi rozmyślaniami idę lekko, bez wysiłku i dopiero ciągłe potykanie się Romka zwróciło moją na niego uwagę. - Co panu jest?

Page 53: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

- Słabo mi, pić, za kaŜdą cenę pić. Oglądam się bezradnie, Ŝal mi tego chłopca. Zwracam się do Ŝołnierza, który idzie tuŜ za mną i proszę go o wodę tłu- 108 macząc, Ŝe chcę pić i nagle uświadamiam sobie, Ŝe język mam jak kołek, Ŝe to przede wszystkim ja, właśnie ja muszę się napić, natychmiast napić. DuŜa kałuŜa na podmokłej łące jeszcze bardziej wzmaga pragnienie. Pić, pić. Przestaję panować nad sobą. Ale do przytomności doprowadza mnie spokojny głos Ŝołdaka, który w niewybrednych słowach tłumaczy mi, Ŝe jestem swołocz, szpion, Ŝe wody wcale nie muszę pić, a niedługo napiję się i wody, i krwi, skolko ugodno. Teraz juŜ wiem. Teraz juŜ wiem, co nas czeka i prawie głośno mówię sobie, Ŝe wcale nie chce mi się pić, a wody nie ma i nie będzie. Łatwo to powiedzieć, ale wysuszone gardło sprawia wprost fizyczny ból, a pragnienie zdaje się nie do opanowania. Przed nami jak fatamorgana przesuwają się kielichy, wazy, szklanki perlistego płynu. Bolesne szarpnięcie ręki przywraca mnie do rzeczywistości. Romek potyka się za kaŜdym krokiem, czarne spieczone usta ma otwarte, oczy błędne, wlepione w jakiś odległy punkt. I nagle zaczepia nogą o bryłę gliny i wali się na twarz ciągnąc mnie za sobą. Sama słaba, staram się go dźwignąć, Ŝołnierz wali go kolbą karabinu, a podniecony pies szarpie za ubranie. - Przestańcie go bić, a dajcie wody, to taka u was kultura. Uderzam w ten najsłabszy punkt, oni chcą uchodzić za kulturalnych. Uzyskuję obietnicę, Ŝe przy pierwszej studni, która podobno jest niedaleko, pozwolą nam napić się do woli. Staram się jeszcze raz dźwignąć Romka. - Niech mnie zabiją tu na miejscu, mam tego wszystkiego dość, dalej nie pójdę. - Nie zabiją pana, tylko obiją i zmuszą do marszu, niech pan zmobilizuje wszystkie siły, juŜ pewno niedaleko będą nas wlec, potem odpoczniemy. Tłumaczę wbrew temu, co myślę, ale muszę mu jakoś pomóc. Dźwignął się, oparł na mnie, do drugiej ręki wzięłam teczkę i tak powlekliśmy się dalej. Studnia była niedaleko, Ŝołnierze naciągnęli wody, rozsiedli się i jedząc chleb popijali z wiadra. Nam kazano usiąść w pobliŜu. Odwróciłam głowę, 109 nie byłam w stanie patrzeć na rozlewaną wokół studni wodę. Łykaliśmy głośno ślinę, której nie było w zaschniętym gardle. Potem napojono psy i pozwolono nam podejść do wiadra. Dałam pierwszeństwo Romkowi i zdawało mi się, Ŝe pił wieczność, a przecieŜ po pierwszym łyku zakrztusił się, nie umiał przełknąć. Piliśmy na zmianę, szybko, Ŝeby nie kazali nam odejść. Po tym krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej, było juŜ po południu i nawet Ŝołnierze robili wraŜenie zmęczonych. Błotnista droga z głębokimi koleinami utrudniała marsz. Zmrok zapadał tak szybko, Ŝe nie zauwaŜyłam, kiedy niebo rozbłysło gwiazdami. Było cicho i spokojnie, a my wlekliśmy się resztkami sił. JuŜ nie potykaliśmy się, ale padali co kilka kroków. Jakieś majaki, zwidy snuły się wkoło. śołnierze teŜ juŜ zmęczeni usiedli i nam kazali siadać. Upadłam. Zimna, przymrozkiem ścięta ziemia chłodziła moje umęczone ciało i dawała nowe siły. Doszliśmy do Uhnowa. Oficer, komendant posterunku, popatrzył na nas z politowaniem. -Jedliście dzisiaj? - zapytał. - Pić. Z zaciśniętej krtani nie mogłam wydobyć głosu. Świadomość, Ŝe gdzieś doszłam, Ŝe prawdopodobnie będę mogła odpocząć, odebrała mi resztę sił. Zemdlałam. Ocknęłam się oblana wodą, którą podawał mi Ŝołnierz z ogromnego czajnika. Piłam dławiąc się i krztusząc. Romek równie osłabły czekał siedząc na ziemi obok mnie. Nie byliśmy przesłuchiwani, sprawdzono tylko nasze nazwiska i odprowadzono do celi, która była raczej chlewikiem, bardzo małym, ciemnym i brudnym, na podłodze leŜało trochę słomy. Padłiśmyjak kłody i natychmiast usnęli. Obudziłam się po jakiejś godzinie, nie zdając sobie sprawy, gdzie jestem.

Page 54: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Ktoś po mnie depcze, siada mi na nogach i uświadamiam sobie, Ŝe w celi, w której byliśmy we dwoje, jest teraz tłum ludzi. Po chwili okazało się, Ŝe to zatrzymani na granicy śydzi. Było ich tylu, Ŝe mowy nie było, Ŝeby się mogli połoŜyć, nawet siedzieć nie było jak. Ostatni, 110 ' których wprowadzono, stali pod drzwiami. Podkuliłam nogi, zwinęłam się w kłębek, ale nie podniosłam się, natychmiast usnęłam. Rano dostaliśmy trochę kawy i kromkę chleba. śydzi rozpaczają, zazdroszczą nam, Ŝe jesteśmy szpiegami, Ŝe będziemy w więzieniu, bo oni zaraz tej nocy będą przerzuceni z powrotem na stronę niemiecką, a potem wiadomo co ich czeka. Około południa biorą mnie i Romka na przesłuchanie. Ustaliliśmy juŜ wszystkie szczegóły: nie znamy się, spotkaliśmy się na granicy i potem szliśmy razem. Nic o sobie nie wiemy, tak najłatwiej będzie nam zeznawać. Mój referent jest pierwszym i ostatnim człowiekiem, który trafia w sedno sprawy: - Szłaś przez granicę nie pierwszy raz, Ŝeby zbierać wiadomości dla tego waszego Sikorskiego. Zaprzeczyłam. - Przyznasz się do wszystkiego, ale to nie moje dieło. Po krótkim czasie załadowali nas na samochód skutych tak jak w drodze i powieźli razem z śydami. Dokąd, nie wiemy. śydzi pocieszają się, Ŝe jak z nami, to pewno do więzienia, a my obawiamy się, Ŝe jak z śydami, to pewno do granicy, gdzie nas rozstrzelają. Po godzinie jazdy przemarznięci do kości dojeŜdŜamy do Rawy Ruskiej. Byłam tak wyczerpana, zmarznięta i głodna, Ŝe dosłownie słaniałam się na nogach. Rewizja trwała bez końca, bo nie dość, Ŝe była bardzo dokładna, to jeszcze wszystko musiało być spisane i opisane. Teczka z całą zawartością została uznana jako moja wyłączna własność. Romek został bez Ŝadnych rzeczy. Wreszcie zaprowadzono mnie do celi. Wąski wysoki pokój z maleńkim okienkiem umieszczonym pod sufitem zajmowało dziesięć kobiet, ja byłam jedenasta. Weszłam, pozdrowiłam zebrane, odpowiedziały mi ciekawe oczy i niemo pytające twarze. Stanęłam przy drzwiach nie wiedząc, co dalej. W celi nie było sienników ani innych legowisk. Więźniarki leŜały na gołej podłodze. Bardziej zagospodarowane miały jakieś węzełki z rzeczami. Po ciszy, która zaległa, gdy weszłam, nagle posypały się pytania: Jak się nazywam? 111 Gdzie mnie aresztowali? Co mi zarzucają? itd. Czekałam cierpliwie, aŜ skończą pytać, nie wiedząc na co najpierw odpowiedzieć. Patrząc na moje współtowarzyszki widziałam twarze tak róŜne, o tak innych wyrazach malujących się na nich, Ŝe z zainteresowaniem zaczęłam uwaŜnie im się przyglądać. Twarzyczka młodej wiejskiej dziewczyny zwrócona ku mnie zdawała się całą siłą woli nakazywać mi milczenie. Oczy niebieskie, duŜe, pełne wyrazu, przesuwały się po towarzyszkach i ostrzegały przed niebezpieczeństwem. Spojrzałam po innych, małe chytre oczka świdrowały we mnie starając się przejrzeć mnie na wylot. Inne zaciekawione, to znów obojętne i znudzone, czy zachodzące łzami rozczulenia, Ŝe znów ktoś z wolności przyszedł. Skończyłam moje obserwacje i powiedziałam: - Nazywam się Helena Press, zostałam zatrzymana na granicy, a teraz bardzo chce mi się pić, czy moŜna dostać wody? Kobiety odwróciły się niechętnie, nic ciekawego nie powiedziałam, nie zdradzałam chęci wynurzeń, natomiast od razu chciałam usług. Mała wieśniaczka zerwała się ze swego miejsca. - Nazywam się Maria Mazur, ja coś poradzę, trzeba stukać do drzwi, to wachman da wody. Stojąc pod drzwiami i stukając na zmianę usłyszałam szept Marysi: - Nie trzeba nic mówić, szpiony są w celi. Uścisnęłam ją za łokieć wyraŜając podziękowanie i tak zawarłyśmy przyjaźń. Po chwili Ŝołnierz podał cały imbryk wody, z którego piłam i piłam, budząc podziw całego audytorium. Współtowarzyszki w celi zmieniały się kaŜdego dnia.

Page 55: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Były to przewaŜnie śydówki, które po przesłuchaniu zabierano. Mnie teŜ wezwano raz i drugi na przesłuchanie. Dzięki głupocie moich referentów wypadłam u nich zupełnie dobrze, powtarzając zeznania według pierwszego wzoru. Dodałam tylko opowiadanie o okrucieństwach Niemców, głodzie, bezrobociu i innych prześladowaniach. Dochodziło do tego, Ŝe w 112 przyjacielskich rozmowach opowiadali mi, jak to u nich dobrze, jak będę mogła pracować i Ŝyć dostatnio. W celi koczowałam jak wszystkie, na gołych deskach. Wypuszczano nas tylko do ubikacji dwa razy dziennie, o wodzie do umycia się czy przeprania czegoś nie było mowy. Więźniarki, które przychodziły do celi, były bardzo róŜne, a czasem tak zawszone, Ŝe z przeraŜeniem patrzyłam na czerwone placki na podłodze, gdzie dokonywały egzekucji tych krwioŜerczych insektów. Marysia była w lepszej sytuacji, jako najstarsza więźniarka chodziła co dzień rano do kuchni gotować strawę dla więźniów. Pewnego dnia i dla mnie wyjednała ten awans. W piwnicy, gdzie na zupełnie prowizorycznym palenisku był osadzony kocioł, gotowało się rano kawę i obiadową zupę. Pierwszą czynnością, gdy przed apelem wprowadzano nas do kuchni, było rozpalenie ognia i nanoszenie wody ze studni mieszczącej się na podwórzu. Zmęczyłam się solidnie i podziwiałam Marysię, która dotąd robiła to sama. Na wrzącą wodę sypałyśmy trochę kawy zboŜowej i juŜ przychodzili więźniowie, Ŝeby w wiadrach i kociołkach roznieść śniadanie do poszczególnych cel. Chleb kroili wachmajstrzy, nam aŜ tak nie ufano. Podczas gotowania się kawy trzeba było obierać kartofle na obiadową zupę. Od nas zaleŜało, ile i jaka będzie ta zupa, a nie było dla nas tajemnicą, jak głodni są ludzie i jak czekają na moŜliwie gęstą polewkę, trzeba więc było spieszyć się. Ale jednocześnie moŜna było odlać trochę wody z kotła i umyć się. Co to była za rozkosz, umyta głowa, wyprana bielizna, wszystko schnie bardzo prędko przy palenisku, a jeszcze na dodatek szczęścia moŜna zawsze wyjść na podwórze i zaczerpnąć świeŜego powietrza. Marysia oddana całkowicie swojej pracy podkradała produkty z magazynów czubaryków, Ŝebyjak najlepszy był obiad, sekundowałam jej w tym ile sił. W wolnych chwilach opowiadała mi, jak ją aresztowali, gdy chciała iść do ciotki i narzeczonego po drugiej stronie granicy, uczyła, jak trzeba uwaŜać na szpiegów, których specjalnie dają do celi, Ŝeby wyciągali od załamanych nowych, czy wracających z przesłu- 113 chania, całą prawdę. Mówiła to wszystko sama z własnej inicjatywy, boja o nic nie pytałam, a jednak odnosiłam wraŜenie, Ŝe jeśli chodzi ojej osobiste sprawy, to nie mówi całej prawdy, nie dziwiłam się temu i sama nie chciałam zwierzeń. Spokojne na pozór bytowanie zakłócał ciągły niepokój co zrobić z dokumentami, które mam przy sobie i z pieniędzmi. Marysia siedząc juŜ tak długo twierdziła, Ŝe wszystkich po jakimś czasie biorą w transport. Dokąd, oczywiście nie wiedziała. MoŜe do Lwowa, a moŜe wprost do Rosji. Jak dać znać, Ŝe tu jestem, jak zawiadomić „Kornela", który czeka tak niecierpliwie. Wszystkie te kłopoty przerwało wywołanie mnie z celi z poleceniem zabrania rzeczy. Lwów - więzienie Brygidki - To transport - twierdziła Marysia z całą stanowczością. Na słabo oświetlonym korytarzu, a był juŜ wieczór, ustawiono nas kilkadziesiąt osób, sami męŜczyźni i ja, jedna kobieta. Widzę Romka. Ruszamy. W tym momencie staje koło mnie kobieta stara, w łachmanach, po których łaŜą wszy, obrzydzenie nie pozwala mi stać przy niej, ale stanowimy parę, trzeba iść razem. Przez miasto, obstawieni wojskiem i psami, przechodzimy na dworzec. Ładują nas do wagonów. Manewruję tak, Ŝeby nie siedzieć koło tak bardzo zawszonej kobiety. Udaje się. Jedziemy do Lwowa, co do tego nie ma wątpliwości, moŜe tam kogoś zobaczę, moŜe uda się jakoś dać znać. Mam przygotowaną karteczkę, ale nie mam jej do kogo adresować, gdyby wpadła z adresem w ręce wartowników, lepiej nie myśleć, co wtedy czekałoby mnie i adresata, mogę liczyć tylko na przypadek, Ŝe

Page 56: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

zobaczę kogoś znajomego, kto będzie wiedział, gdzie dać znać. Wczesnym rankiem przyjechaliśmy do Lwowa. Opadły mnie wspomnienia. Mój pierwszy przyjazd, wyjazdy na wakacje i święta. A teraz otoczona straŜą, prowadzona przez miasto jak przestępca-kryminalista. Nieliczni przechodnie odwracają się od nas pełni obawy, ale zatroskane, smutne twarze mówią, co czują i myślą. Brygidki - więzienie mieszczące się w dawnym klasztorze przy ul. Kazimierzowskiej. Ogromny stary budynek o sklepionych korytarzach i salach jest zimny i przytłaczający. MęŜczyzn poprowadzono dalej, nas dwie wprowadzono do duŜej sali. Kazano nam stanąć twarzą do ściany z rękami nad głową. 115 śołnierz z karabinem na ostro pilnuje nas. Po co stoimy, na co czekamy, nikt nie wie. Ale po jakimś dość długim czasie prowadzą nas dalej do sali, w której czeka kilka kobiet. Na co czekamy, staram się czegoś dowiedzieć, ale nikt nic pewnego nie wie, przypuszczamy, Ŝe będzie rewizja, a potem przydzielą nas do cel. Gnębią mnie złe przeczucia, jaka ta rewizja? Czy bardzo dokładna? Z drugiej strony zdaję sobie sprawę, Ŝe juŜ w tej chwili nic nie mogę zniszczyć. Jest coraz więcej ludzi -więźniarek i enkawudzistek. Staram się więc panować nad sobą, Ŝeby nie pokazać, jak bardzo jestem zdenerwowana, jak bardzo niespokojna. Po paru nieskończenie długich godzinach zaczęło się. Wywołują pojedynczo więźniarki, sprawdzając nazwisko, imię i otczestwo. I juŜ po chwili z sąsiedniej sali słychać krzyki, bicie i płacz. Co się tam dzieje? Czekanie staje się jeszcze przykrzej-sze. I nagle - Press Galina Stanisławowna. Idę na miękkich nogach. Podchodzę do stolika. Sprawdzają dane personalne i przechodzę do następnej sali. Jednym rzutem oka ogarniam sytuację. Grupa więźniarek ubiera się w jakieś poszarpane, podarte ubrania, w buty z poobrywanymi zelówkami i obcasami, inne zupełnie nagie stoją przed rewidującą je straŜniczką. Podchodzę i ja, odpinam guziki, Ŝeby jak najprędzej się rozebrać, gdy nadejdzie moja kolej. Wszystkie nielegalne rzeczy, które mam przy sobie, stają mi przed oczami, nie majuŜ dla mnie ratunku. Teraz ja, rozbieram się szybko, podając kaŜdą część garderoby. Stoję naga, gdy rewidująca enkawu-dzistka zobaczyła medalik. Posypały się epitety w Boga i moim kierunku, szarpnięty łańcuszek pęka raniąc mi szyję i rzucony z rozmachem pada pod ławkę na brudną, niechlujną podłogę. Odruchem wiedziona chciałam za nim biec, ale kopnięta w brzuch zatrzymałam się natychmiast, oprzytomniałam, cała moja uwaga skoncentrowała się na rewidującej. Gniotąc i obmacując kaŜdą część bielizny odrzucała ją na bok, gdy przyszła kolej na frencz, zdrętwiałam. Modliłam się tak gorąco, tak nieustępliwie o ratunek, o pomoc. Błysnęły noŜyczki w jej 116 rękach i jednym pewnym pociągnięciem przecięła podszewkę, spojrzała i cisnęła z obrzydzeniem. Czy to moŜliwe, więc nie będzie dalej szukać? Teraz buty, o Maryjo ratuj. Z jakąŜ wprawą zabrała się do nich. Jedno szarpnięcie cęgami i zelówki zwisły jak z papierowej zabawki, obcasy zostały nietknięte. Skoczyłam po nie, odrzucone daleko. Zebrałam rzeczy, podniosłam medalik i nieprzytomna, nie dając wiary, Ŝe to juŜ, Ŝe jestem uratowana, odeszłam w odległy kąt, Ŝeby się ubrać. Czy to moŜliwe, Ŝe nic nie znalazła, czyja nie śnię? Napięte do ostateczności nerwy zaczęły odmawiać posłuszeństwa i łzy pociekły z oczu. Moje współtowarzyszki były wyraźnie zgorszone. Zbite, pozbawione przemycanych rzeczy, o które usiłowały walczyć, nie mogły zrozumieć moich łez wylewanych, jak mówiły, bez powodu. A ja po prostu byłam szczęśliwa. Odprowadzono nas do celi. Ogromna sala, duŜe okna zabite na zewnątrz koszami z desek dają mało światła i powietrza, ściany mokre, porośnięte zieloną pleśnią, podłoga z desek, ani jednego siennika. Sto pięćdziesiąt kobiet koczuje pod ścianami, na środku duŜa grupa młodych dziewcząt. Nie była to jedyna cela, w której byłam, przerzucano nas co kilka dni. Czasem trafiałyśmy do pomieszczeń tak małych, Ŝe nawet usiąść nie było moŜna, wtedy

Page 57: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

zbuntowane waląc w drzwi ustawiałyśmy pod nimi miski jedzeniowe i oznajmiały, Ŝe nie przyjmiemy jedzenia, jeśli nie przeniosą nas do większego pomieszczenia. Byłam zdumiona, jak władze sowieckie bały się jakiejkolwiek zbiorowej demonstracji. W ciągu paru godzin byłyśmy przenoszone do większej sali. Mimo naszych protestów kilkakrotnie próbowano tak nas stłoczyć. W tej sali i w tym zespole byłam najdłuŜej, na niej się więc zatrzymałam. Prowadzący mnie straŜnik otworzył drzwi. Rozwrzeszczany tłum patrzący wrogo odebrał mi resztę pewności siebie. Stałam przy drzwiach nie widząc ani kawałka wolnej przestrzeni, na której mogłabym zacząć nowe Ŝycie. Nieznaczny zapraszający ruch młodej dziewczyny siedzącej pod ścianą upowaŜnił mnie do podejścia. 117 - Niech pani siada, tu nikt pani miejsca nie wyznaczy, tu trzeba walczyć o wszystko. Siadłam rozglądając się ciekawie. DuŜa tęga kobieta wymachując rękami krzyczała, wydając jakieś rozkazy czy coś tłumacząc, nikt jej nie słuchał. Wybuchy śmiechu, szlochy, histeryczne jęki zlewały się w jeden szum nie pozwalający na porozumiewanie się. Moja sąsiadka o nic nie pytając udzielała mi wskazówek. Okazało się, Ŝe ta tak głośno przemawiająca kobieta to starościna celi uzurpująca sobie niemal nieograniczoną władzę nad podległymi jej więźniarkami, nikt się jednak z tym nie liczył, wydane więc przez siebie rozkazy musiała nierzadko popierać biciem. Ona wyznaczała dyŜurne, które zmieniały się co dwa dni i były obowiązane pilnować porządku. Rano po powrocie z ubikacji-obórki musiały zamieść przejścia między posłaniami i wynieść kadź z nieczystościami zwaną paraszą. Obowiązki niewielkie, ale urastające do problemów w tym środowisku. Zamiatanie odbywało się za pomocą szmat nie wiadomo jak zdobytych, o szczotce czy miode nikt tu nie słyszał, tumany kurzu, które unosiły się przy tych czynnościach, były powodem awantur dochodzących do bijatyk. Wody w celi nie było i nie wolno jej było przynieść z ubikacji, podobno ze względów higienicznych. Jeszcze bardziej skomplikowana sprawa to parasza. Sto pięćdziesiąt kobiet wypuszczanych dwa razy dziennie do obórki na piętnaście minut przy czterech sedesach nie było w stanie załatwić wszystkich potrzeb fizjologicznych, z tym Ŝe trzeba było jeszcze się umyć. Większość więc uŜywała paraszy, a Ŝe towarzystwo nie miało najprymitywniejszych zasad kulturalnych, wobec tego cały pojemnik i podłoga obok były najokropniej zanieczyszczone. DyŜurne nie posiadając Ŝadnych narzędzi musiały to uprzątać. Zaduch, który się z tamtego kąta unosił, był nie do wytrzymania. Raz na tydzień przychodził do celi felczer. MoŜna było skarŜyć się na takie czy inne dolegliwości, wysłuchał i szedł dalej. Raz w tygodniu odbywał się spacer na wydzielonym podwórzu, otoczonym trzy- lub więcej metrowym płotem ze 118 szczelnych desek, tak Ŝe tylko niebo było widać. Raz na miesiąc, a praktycznie rzadziej, była kąpiel. Nic więc dziwnego, Ŝe brud i wszyjadły nas bez ograniczeń. NigdyjuŜ chyba nie będę ich widziała w takiej ilości i w tylu gatunkach. MoŜna było robić badania naukowe, ale młode dziewczęta wolały urządzać wyścigi, wyszukując co większe okazy. Ja osobiście walczyłam z wszawicą tyle zajadle ile beznadziejnie. Za porcję chleba wybierano mi je z włosów, a z bielizny i ubrania wybierałam sama kilka razy dziennie stwierdzając, Ŝe zawsze było ich więcej, a nie mniej. To była plaga, która odbierała resztę chęci do Ŝycia. Władze nie interesowały się tymi sprawami, a jak to się stało, Ŝe Ŝadna z tych wszy nie przyniosła nam tyfusu, to doprawdy nie mam pojęcia. Następnymi porcjami chleba płaciłam za pełnione za mnie dyŜury. Wolałam być głodna niŜ naraŜać się na ordynarne wymysły i brutalne awantury. Ale to nie podobało się wielu moim towarzyszkom, uwaŜały, Ŝe się wysługuję, Ŝe .jelita",jak nas nazywano (mnie i moją sąsiadkę), boi się rączki pobrudzić przy robocie. Na szczęście głodnych w celi było duŜo i te broniły nas zajadle twierdząc, Ŝe to one chcą pracować, a nie myje przekupujemy. Moje współtowarzyszki raziło, Ŝe mam szczotkę do zębów, twierdziły, Ŝe powinnam się nią dzielić i tak na mnie napadały, Ŝe wolałam ją oddać niŜ naraŜać się na

Page 58: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

ciągłe awantury i docinki, takie jak ,jaśnie pani", „hrabinia" i niby przypadkowe kuksańce, oblewanie wodą, niedopuszczanie do sedesu itp. W tym ustroju i w tej społeczności było bardzo niebezpiecznie mieć taką opinię. Na spacery nie chodziłam nigdy, bałam się, Ŝeby mnie ktoś nie poznał. Będąc na wolności widziałam, Ŝe pielęgniarki Sowietki chodzą czasami do więzienia jako doraźna pomoc, gdybym którąś z nich spotkała, moja sprawa byłaby przesądzona. Zorientowana z grubsza w sytuacji poświęcałam czas obserwacjom. Moja sąsiadka, osiemnastoletnia Monika-Sonia, była tak jak ja „graniczką", wybrała się do narzeczonego Greka, z którym rozstała się przed wojną w 1939 r. Teraz chciała się dostać do Grecji, ale zatrzymanojąjuŜ we Lwowie. Nie była załamana, 119 uwaŜała, Ŝe wszystko się wyjaśni w najbliŜszym czasie i będzie mogła kontynuować swoją podróŜ. Teraz była jedynym człowiekiem, z którym moŜna było rozmawiać. Obydwie pozbawione jakichkolwiek rzeczy poza tym, co miałyśmy na sobie, kuliłyśmy się na twardych deskach podłogi i przytulały do siebie, Ŝeby się ogrzać. StruŜki wody spływające ze ścian i płynące po podłodze kierowałyśmy poza nasze posłania, Ŝłobiąc deski szkłem przyniesionym przez Sonię ze spaceru. Tym samym szkłem obcinałyśmy, wyrastające do niebywałych granic, paznokcie. Znalezienie takiego szkła przez władze było najsurowiej karane, a zdarzało się to nierzadko. Więźniarki donosiły jedna na drugą załatwiając porachunki lub z chęci przypodobania się korytarzowym. Po przeciwnej stronie sali leŜała młoda kobieta, polityczna, jak o niej mówiono. Zgłosiła głodówkę i juŜ od paru dni nie przyjmowała pokarmów. Siedziała juŜ kilka tygodni, uwaŜała, Ŝe jest niewinna, a nie wzywano jej na przesłuchanie, w ten sposób chciała zmusić władze do szybszego rozpatrzenia sprawy. LeŜała bledziutka, tak osłabiona, Ŝe nie podnosiła się ze swego barłogu. Tego rodzaju protest zgłaszała zainteresowana przez starościnę dyŜurnemu korytarzowemu lub felczerowi, jeśli był w tym czasie w celi. I od tej chwili przy kaŜdym posiłku starościna meldując stan faktyczny dodawała: ,Jedna głoduje", i nie pobierała porcji jedzenia. Reakcja władz była róŜna, ale najczęściej juŜ po tygodniu brano delikwentkę na przesłuchanie na noszach lub o własnych siłach, zaleŜnie od stanu osłabienia. Do tej celi juŜ nie wracała, a co się z nią działo, tego nikt na pewno nie wiedział. W oddzielnym kącie skupiły się tak zwane sabotaŜystki, to te, które bez waŜnych zaświadczeń opuściły pracę albo się do niej spóźniły - za co teŜ siedzi się w więzieniu i to czasem bardzo długo. Te, o których mówię, poszły na wolność. Przez jedną z nich posłałam wiadomość, musiałam ryzykować. Napisałam: ,Jestem aresztowana - pomyślnie - czekajcie - czekam". Mieli z tego zrozumieć, Ŝe nie wracałam z niczym, Ŝe z przesłuchaniami daję 120 sobie radę, Ŝe czekam na ewentualną pomoc. Adresu nauczyła się na pamięć moja posłanka, mogła się nauczyć i reszty, ale bałam się, Ŝe nie uwierzą, a nie mogłam się przyznać do prawdziwego imienia i nazwiska. Jak się dowiedziałam w wiele miesięcy potem, zawiadomiła „Kornela", który natychmiast rozpoczął starania, aby mi choć z ubrania coś podać i upewnić mnie, Ŝe wiedzą, ale okazało się, Ŝe władze nie chciały ujawnić mojej obecności we Lwowie i twierdziły, Ŝe zostałam wywieziona do śółkwi. Tam teŜ mnie nie znaleziono. Siedziałam więc niepewna, ale drugi raz bałam się ryzykować. Reszta więźniarek to złodziejki i prostytutki. To był chyba najgorszy element. Młode dziewczęta zgrupowane na środku celi znały się między sobą i nawet czasami zdawały się zaprzyjaźnione, ale juŜ po chwili drobna sprzeczka rozpętywała awanturę i bijatykę. JakieŜ wtedy słowa padały! Podobne plu-gastwo trudno sobie wyobrazić. Słowa, gesty, określenia były tak soczyste, tak obrazowe, Ŝe nikt nie miał wątpliwości, o co chodzi. Nie wiedziałam, co mam ze sobą począć, jednak nie byłam na to przygotowana, a na dodatek musiałam bardzo panować nad wyrazem twarzy, bo gdy raz zauwaŜyły malujące się na niej zgorszenie czy dezaprobatę, wszystkie skłócone zgodnie zwróciły się przeciw mnie. Usłyszałam wtedy wiele

Page 59: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

epitetów, których nie da się powtórzyć, postanowiłam więc nadać twarzy wyraz obojętności i nigdy się go nie pozbywać, było to jedyne wyjście, Ŝeby mieć względny spokój. Wśród tej grupy była Cyganka, złota rączka, jak ją nazywano. Smagła, zręczna dziewczyna nie gardząca zarobkiem cór Koryntu ani złodziejstwem. Twierdziła, Ŝe nie kradnie, ale jeśli ktoś to coś miałby zgubić, dlaczego ona nie miałaby wziąć? Była jak inne jej towarzyszki ordynarna do obrzydliwości, ale to, co ją wyróŜniało, a mnie napawało przeraŜeniem, to fakt, Ŝe Cyganka dostawała ataków szału. Zaczynało się zwykle od szlochów i targania włosów, a następnie krzyków i zawodzenia, i nagle Cyganka zrywała się ze swego barłogu i rozpoczynała bieg po celi, depcząc i rozbijając więźniarki. Tak krąŜąc rozbie- 121 sobie radę, Ŝe czekam na ewentualną pomoc. Adresu nauczyła się na pamięć moja posłanka, mogła się nauczyć i reszty, ale bałam się, Ŝe nie uwierzą, a nie mogłam się przyznać do prawdziwego imienia i nazwiska. Jak się dowiedziałam w wiele miesięcy potem, zawiadomiła „Kornela", który natychmiast rozpoczął starania, aby mi choć z ubrania coś podać i upewnić mnie, Ŝe wiedzą, ale okazało się, Ŝe władze nie chciały ujawnić mojej obecności we Lwowie i twierdziły, Ŝe zostałam wywieziona do śółkwi. Tam teŜ mnie nie znaleziono. Siedziałam więc niepewna, ale drugi raz bałam się ryzykować. Reszta więźniarek to złodziejki i prostytutki. To był chyba najgorszy element. Młode dziewczęta zgrupowane na środku celi znały się między sobą i nawet czasami zdawały się zaprzyjaźnione, ale juŜ po chwili drobna sprzeczka rozpętywała awanturę i bijatykę. JakieŜ wtedy słowa padały! Podobne plu-gastwo trudno sobie wyobrazić. Słowa, gesty, określenia były tak soczyste, tak obrazowe, Ŝe nikt nie miał wątpliwości, o co chodzi. Nie wiedziałam, co mam ze sobą począć, jednak nie byłam na to przygotowana, a na dodatek musiałam bardzo panować nad wyrazem twarzy, bo gdy raz zauwaŜyły malujące się na niej zgorszenie czy dezaprobatę, wszystkie skłócone zgodnie zwróciły się przeciw mnie. Usłyszałam wtedy wiele epitetów, których nie da się powtórzyć, postanowiłam więc nadać twarzy wyraz obojętności i nigdy się go nie pozbywać, było to jedyne wyjście, Ŝeby mieć względny spokój. Wśród tej grupy była Cyganka, złota rączka, jak ją nazywano. Smagła, zręczna dziewczyna nie gardząca zarobkiem cór Koryntu ani złodziejstwem. Twierdziła, Ŝe nie kradnie, ale jeśli ktoś to coś miałby zgubić, dlaczego ona nie miałaby wziąć? Była jak inne jej towarzyszki ordynarna do obrzydliwości, ale to, coją wyróŜniało, a mnie napawało przeraŜeniem, to fakt, Ŝe Cyganka dostawała ataków szału. Zaczynało się zwykle od szlochów i targania włosów, a następnie krzyków i zawodzenia, i nagle Cyganka zrywała się ze swego barłogu i rozpoczynała bieg po celi, depcząc i rozbijając więźniarki. Tak krąŜąc rozbie- 121 rała się do naga i wydając jakieś nieartykułowane dźwięki drapała się na kraty okienne i wisząc pod samym sufitem pluła, skakała na głowy siedzących na dole i znów błyskawicznie wskakiwała na okno. Współtowarzyszki usiłowały ją ściągnąć na podłogę, jeśli tylko mogłyjej dosięgnąć, rozdawały bolesne razy, ale ostatecznie zniecierpliwione wzywały waleniem w drzwi korytarzowego, ten się nie patyczkował, gdy juŜ powiedział kilka dosadnych uwag na temat nagości dziewczyny, kazał jej natychmiast zejść, to jednak zostawało bez echa, wtedy zaczynał bić. Długi bykowiec okręcał się wokół smagłego, gibkiego ciała dziewczyny zostawiając ciemną pręgę. Cyganka wyła, ale nie schodziła, plując i oddając mocz na swego prześladowcę. Trwało to czasem bardzo długo, a ciało dziewczyny spływało krwią, osłabła i omdlała waliła się bezwładnie. Oprawca odchodził, a szalona zasypiała na parę godzin. Budziła się biedna, pokorna jak obity pies, a po kilku dniach wszystko zaczynała od początku. Pod oknem siedziała młoda dziewczyna o miłej i zdawało się niewinnej buzi. Zamyślona, wpatrzona w skrawek nieba widocznego przez zabite deskami okno, robiła wraŜenie jakiejś wielkiej pomyłki. Z kłótni, które się nigdy nie kończyły, wiedziałam, Ŝe Hala siedzi za

Page 60: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

prostytucję, ona sama potrafiła bluzgać tak strasznymi wyrazami, Ŝe trudno było mieć wątpliwości co do tego, kim jest. Ale gdy jej duŜe pełne wyrazu oczy zachodziły łzami, a buzia krzywiła się wymownie, wydawało się, Ŝe jest małą dziewczynką, tęskniącą za mamą i nieświadomą tego, co się wokół niej dzieje. Kim jest to dziecko? Dlaczego upadła tak nisko? I przyszedł dzień, Ŝe Halinka zwinięta w kłębuszek, tuŜ koło mnie, zaczęła opowiadać swoje dzieje. - Ojciec mój - mówiła cichutko - był zawiadowcą stacji w małym miasteczku. Byłam najmłodsza. Brat oŜenił się i wyjechał, siostra z męŜem mieszkała w mieście, ja z ojcem w słuŜbowym mieszkaniu w budynkach dworcowych. Chodziłam do szkoły. Parę miesięcy przed maturą mama zachorowała powaŜnie i w marcu umarła. Zostałam z ojcem, było nam smutno, 122 czuliśmy się bardzo sami. Mama zawsze była słaba i wątła, chorowała na płuca, byliśmy przygotowani na to, co się stało. Maturę zdałam i marzyło mi się wielkie miasto, uniwersytet, lepsza przyszłość. Mój chłopiec był na architekturze, aja chciałam studiować prawo. Wszystkie te plany rozprysły się jak bańka mydlana. Był rok 1939, wrzesień i rozpoczęła się wojna, kładąc kres wszelkim nadziejom. Janusz, mój chłopiec, poszedł na wojnę i więcej go nie widziałam. JuŜ w połowie września zostaliśmy z ojcem bez mieszkania, bez pieniędzy i pracy. Znalazł się Niemiec, który z godziny na godzinę przejął obowiązki słuŜbowe ojca i wszystko z tym związane. Udaliśmy się do siostry, która przyjęła nas z radością, ale i niepokojem. Jej mąŜ był powołany do wojska, w domu dwoje dzieci i minimalne zasoby finansowe. MoŜe wszystko ułoŜyłoby się jakoś, gdyby nie wiadomość potwierdzona pojedynczymi wypadkami: Niemcy wywoŜą młodzieŜ na roboty do Niemiec. Siostra była bezpieczna, miała małe dzieci. Ojciec postarzał się bardzo w ostatnich czasach, aleja? Buntowałam się: „Nie pojadę, nie będę niemiecką wyrobnicą, nie chcę, nie chcę". Takich jak ja, młodych dziewcząt i chłopców, było więcej. Postanowiliśmy uciekać. Do granicy, terenów zajętych przez Rosjan, jest blisko, a tam damy sobie radę. Będziemy pracować, zarobki muszą nam starczyć na najkonieczniejsze rzeczy. Decyzja była równie szybka, jak nie przemyślana. Młodzieńcza chęć przygód nie dopuszczała Ŝadnej rozsądnej perswazji starszych. Dzień wyznaczony, uściski, pocałunki i w drogę. Do walizki zapakowałam rzeczy najkonieczniejsze, jak na wycieczkę. Ojciec dał trochę pieniędzy i pełna nadziei i radości znalazłam się we Lwowie. Nasza grupa szybko się rozprysła. Ktoś miał rodzinę w okolicy, komuś marzyła się Rumunia. Tak Ŝe po paru dniach zostałam sama. Pieniądze płynęły bardzo szybko, a pracy nie było. Bez meldunku, bez stałego miejsca zamieszkania, byłam w tym juŜ zorganizowanym mieście wyrzucona poza nawias. Co robić? Przygodne towarzystwo z ulicy, dziewczęta, które ślicznie opowiadały o szkole i studiach, przy bliŜszym pozna- 123 niu okazywały się zwykłymi ulicznicami. Uciekłam od nich, ale jak piłka odbijana przez swawolne dzieci wpadałam w coraz nowe towarzystwo, tyle tylko Ŝe gorsze od poprzedniego. Byłam przeraŜona, tułałam się, nie mieszkałam nigdzie, cały czas spędzałam na ulicy lub w parku. Nic więc dziwnego, Ŝe powoli stawałam się podobna do nich. Byłam głodna. Postanowiłam sprzedać sukienkę, potem drugą, poszły buciki i bielizna. Zostałam w szkolnym mundurku, płaszczu i jednej zmianie bielizny. Sportowe, mocne buciki powinny wystarczyć na całą zimę. A przecieŜ będę pracować, to sobie kupię co trzeba. Jeszcze się łudziłam, choć doświadczenia miałam coraz gorsze. Mijały dni i tygodnie, zdobyte pieniądze za ubranie juŜ się wyczerpały. Nadchodziła zima, byłam u kresu sił. Kiedyś półtora dnia nic nie miałam w ustach. O wczorajszym skromnym śniadaniu dawno zapomniałam. Byłam tak bardzo głodna, zdawało mi się, Ŝe jestem zdolna nawet do kradzieŜy. Weszłam do restauracji. „Popatrzę najedzenie i tam trochę cieplej, tak mi zimno."

Page 61: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Niedaleko drzwi przy stoliku siedziało pięciu czy sześciu młodych ludzi. Byli w dobrych humorach. Porozstawiane talerze, kieliszki - zrobiło mi się ciemno przed oczyma. Jeść, jeść", nadmiar śliny łykałam z trudem. Głośny wybuch śmiechu kazał mi spojrzeć. Młodzieńcy pokładali się na stole, śmiech ich dławił. Jeden z nich kiwnął przywołująco ręką w moim kierunku. „Co to znaczy? Chyba trzeba podejść." ZbliŜyłam się. Krztusząc się i parskając niepowstrzymanym śmiechem kazali mi usiąść. - Co tak łykasz ślinę? Czemu masz taką zabawną minę? - Jeść - wyszeptałam. Nowy wybuch śmiechu był odpowiedzią. Chciałam wstać i odejść, ale nie miałam siły, na stole były resztki jedzenia - i one przykuły mój wzrok. - Patrz, patrz - wołał szczupły blondyn - ona zaraz zacznie łykać talerze, zabierz te kieliszki, drogo nas to będzie kosztowało. 124 Śmiali się tak, jak tylko ludzie podpici śmiać się potrafią. Nagle mały grubasek dusząc się z radości powiedział: - A ja się załoŜę, Ŝe ona zje bochenek chleba w ciągu pół godziny. - Bez popijania! - wołał drugi. - A potem zje jeszcze kolację - dodał inny. - Zjesz? zjesz? - wołali wszyscy. Kiwnęłam głową: - Zjem wszystko, co dacie i na kaŜdych warunkach. Przekrzykując się nawzajem ustalili: mam zjeść bochenek chleba, taki normalny dwukilogramowy, w ciągu dwudziestu minut bez popijania. Jeśli to zrobię, dostanę kolację, jaką sama zamówię. Wróciły mi siły, byłam podniecona. - Prędko dawajcie ten chleb, nareszcie się nasycę i nie będę głodna. A potem kolacja, dobra gorąca kolacja i coś słodkiego na deser i herbata, gorąca herbata. Prędko, prędko. Kelner przyniósł bochenek ciemnego, gliniastego chleba. Jadłam łapczywie dusząc się i dławiąc, nie wiem, kiedy połowa znikła. Ale teraz było coraz trudniej. MęŜczyźni wpatrzeni we mnie pili piwo, podnosili kufle pod światło, a złocisty płyn perlił się w szkle. Chciałam pić, koniecznie pić, choć łyk, choć parę kropli. Odruchowo sięgnęłam po kufel. - O! nie, nie, moja mała - wołali radośnie. Cofnęłam rękę, ale przełknąć nie mogłam. „Muszę, muszę to zjeść, juŜ tak nieduŜo zostało" - pocieszałam się. Kęs za kęsem, Ŝuty nieskończoną liczbę razy utykał w gardle. Nagle myśl zbawienna: cytryna, kwaśna, soczysta cytryna, o świetnie, ślinianki juŜ działają, poszedł jeden i drugi kawałek i skórka, duŜy kawałek spieczonej skórki. Chleba ubywało, ale i mnie ubywało sił. Mdli mnie, zdaje się, Ŝe za chwilę dostanę torsji. Rozpinam spódniczkę, trochę lŜej. śołądek zdaje się pękać, kręci mi się w głowie. - Masz jeszcze siedem minut - stwierdza rzeczowo jeden z oprawców. 125 PrzeraŜenie, popłoch wewnętrzny kaŜe mi prędko jeść, ale przełyk mam juŜ sparaliŜowany, aŜ boli. - Patrzcie, patrzcie, ona wygląda jak indyk, czerwona, oczy wyłaŜą na wierzch i łyka, łyka, o, o jaka szyja. Zdają sobie sprawę, jaka jestem śmieszna, ale to niewaŜne, całą siłą panuję nad sobą, Ŝeby nie dostać torsji. To byłoby straszne. Pewnie by mnie wyrzucili, moŜe pobili. A moŜe ja umrę? Słyszałam, Ŝe po chlebie zjedzonym w duŜej ilości, po takim wygłodzeniu moŜna dostać skrętu jelit. A moŜe zachoruję i wezmą mnie do szpitala. Ach, z jaką rozkoszą połoŜyłabym się w czystym łóŜku, wykąpana, nakarmiona... - No co, juŜ masz dość? - pada pytanie, które przywołuje mnie do rzeczywistości. Napycham pełne usta, niech się to juŜ skończy. Dwie minuty przed terminem przełknęłam ostatni kęs. Wygrałam, ale jak strasznie źle się czułam, jak bardzo było mi niedobrze. Jestem mokra,

Page 62: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

spocona, sięgnęłam po kufel, który stał najbliŜej, ale płyn nie mieści się w zapchanym przełyku. Mobilizuję całą siłę woli, Ŝeby zapanować nad mdłościami. - Zamawiaj kolację, umiesz chyba czytać, tu jest karta. Jeszcze mam jeść? Nie, za nic, czuję się tak nieszczęśliwa. Muszę wyjść. Ale rozsądek bierze górę, mogą się rozmyślić, gdy wyjdę. Zamawiam więc gorące dania, to, co lubię najbardziej. Pierwszy raz od wielu tygodni nie patrzę na cenę, tylko wybieram. Jeszcze deser i gdy kelner odchodzi z zamówieniem, ja wstaję. - Muszę się poczesać - mówię przez zaciśnięte zęby. Staram się zasłonić rozpiętą spódniczkę i idę prędko, prędko, aby zdąŜyć, aby dobiec do toalety. Straszne, nie do opanowania torsje pozwoliły mi pozbyć się tego wielkiego ładunku, który mnie rozsadzał. Stałam zmęczona, oszołomiona, szczęśliwa, Ŝe to wszystko nie stało się w sali restauracyjnej. OdświeŜona zimną wodą poprawiłam włosy i ubranie. Z dobrą miną wróciłam do stolika. 126 - No, jak tam, masz ochotę na kolację, jesteś jeszcze głodna? - pytali. - Tak, z przyjemnością zjem coś gorącego. Czułam się naprawdę dobrze. Kelner podał zamówione dania. Zabrałam się do jedzenia. Moje towarzystwo było wyraźnie zawiedzione. Liczyli na lepszą zabawę. ToteŜ szybko zapłacili i wynieśli się zostawiając mnie samą. Było mi to na rękę, mogłam spokojnie i powoli jeść doskonałe potrawy. Gdy juŜ kończyłam deser, podszedł do mnie starszy kelner - śyd, o odraŜającej powierzchowności. - No, smakowało? Na drugi raz, jak będziesz taka głodna, to przyjdź, zawsze coś się znajdzie, a takich łobuzów unikaj, to jest świństwo, co oni zrobili. Podziękowałam bez entuzjazmu, juŜ zapomniałam o męce, a teraz było mi tak dobrze, ciepło, byłam syta, nie chciałam myśleć, Ŝe mogę znów być głodna. A przyszło to tak szybko. Pluchy jesienne, zima zbliŜała się z kaŜdym dniem. O spędzaniu nocy w parku trzeba było zapomnieć, a i w dzień przejmujący chłód przeganiał z jednego końca miasta na drugi. Częste kontrole na dworcach kolejowych zmuszały do ciągłej uwagi i czuwania, aby w porę ulotnić się, nie dopuścić do aresztowania za włóczęgostwo. Byłam znów głodna i wyczerpana. Wstępowałam czasem do restauracji, gdzie stary kelner dawał mi coś do zjedzenia, zupę albo trochę jarzyn. Pieniędzy nie miałam juŜ zupełnie. Myślałam o powrocie do ojca, ale granica w tym czasie była bardzo strzeŜona. Rozmoknięta ziemia, śnieg, zimno jeszcze utrudniały sytuację. Aja nawet nie orientowałam się, w którą stronę trzeba iść. I tak bardzo bałam się Niemców. Nadszedł dzień, Ŝe byłam zupełnie bez sił. Do kelnera-śyda bałam się iść. Podczas ostatniej bytności juŜ zupełnie otwarcie mówił, Ŝe potrzebna mu gospodyni, Ŝe moŜe ja, Ŝe da jeść i pozwoli mieszkać u siebie. Ale nie byłam juŜ dzieckiem, wiedziałam, co to znaczy i wstręt, tak nieodparty wstręt, miałam do tego człowieka. Nie, nie, cała moja istota 127 wzdragała się przed tym. Jakoś wytrzymam, jakoś to będzie, a moŜe coś się zmieni, coś się stanie. I stało się. Pewnego dnia koleŜanka z ulicy zaprosiła mnie do siebie. Byłam zdumiona, nie przypuszczałam, Ŝe ma mieszkanie. Powiedziała, Ŝe przyjdą znajomi, Ŝe razem będzie nam weselej przyjmować gości. Zgodziłam się bez chwili namysłu. Długi wieczór, a moŜe i noc, w ciepłym mieszkaniu i coś się zje, cieszyłam się bardzo. Postanowiłam, Ŝe będę się starała być miła, wesoła i pogodna, pomogę we wszystkim koleŜance. Byłam jej tak wdzięczna. Przyszłam wczesnym popołudniem. Mieszkanie nieduŜe, w na pół rozwalonej kamienicy, ale to i tak był luksus w mojej obecnej sytuacji. Gdy weszłam, zostałam poczęstowana duŜą kromką chleba z margaryną i gorącą wodą do popicia. Moje samopoczucie było świetne. Krzątałyśmy się robiąc porządki w pokoju i w kuchni. Stół nakryty serwetą i zastawiony strasznymi skorupami, bo poszczerbione talerze, kaŜdy inny, trudno nazwać porcelaną. NoŜe, widelce niczym nie przypominały najskromniejszych sztućców. Ale podniecona, rozbawiona,

Page 63: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

od tak dawna pierwszy raz w domowej atmosferze, rozumiałam, Ŝe podczas wojny takie studenckie przyjęcie nie potrzebuje oprawy. Miało nas być czworo, a coś do jedzenia miał przynieść chłopiec koleŜanki. JuŜ było zupełnie ciemno, gdy przyszli. Było ich dwu, wojskowi, mili i weseli. Po entuzjastycznych powitaniach jeszcze entuzjastyczniej przyjęłyśmy zapasy, które wyciągali z kieszeni płaszczy i mundurów. Konserwy mięsne, chleb, margaryna, śledzie, cukier, herbata i wódka, duŜo wódki. - Kto to będzie pił? - wołałam zdumiona, ale koleŜanka szturchnęła mnie porozumiewawczo, więc zamilkłam. W parę chwiljedzenie stało na stole i usiedliśmy. Panowie palili papierosy i pili szklankami wódkę, pili bardzo duŜo. Namawiana i wprost zmuszana wypiłam teŜ. Piekący płyn zdawał się nie do przełknięcia, ale po chwili rozkoszne ciepło i lekki zawrót głowy ogarnęły mnie całą. Nasi kompani rubaszni, weseli, 128 Ŝartowali i śmiali się, a nam teŜ nie zbywało na humorze. Wypiłam bardzo niewiele, ale przy moim wyczerpaniu i to wystarczyło, Ŝeby być oszołomioną, moŜe nawet wstawioną. Jadłam, ile się dało, choć raz i drugi uchwyciłam karcący wzrok koleŜanki, miała rację, przecieŜ to było ich, oni to wszystko przynieśli. W miarę picia agresywność naszych panów wzrastała. Co chwila mój sąsiad obejmował mnie, śpiewał pieśni rzewne i tęskne. Wtórowałam mu chętnie, miałam niezły głos i lubiłam śpiewać. Po kolacji koleŜanka, która siedziała na kolanach swojego chłopca, podniosła się i wychodząc z nim do kuchni powiedziała: - Bawcie się dobrze, my idziemy na nasz tapczanik. „Co to znaczy" - myślałam leniwie. Ale odpowiedź przyszła niemal natychmiast. Mój sąsiad stojąc na chwiejnych nogach ciągnął mnie ku sobie. - Teraz pohulamy - powiedział. On chce tańczyć, taki pijany? Ale szarpnięta nagle znalazłam się na tapczanie. - Nie, nie. Poderwałam się zupełnie przytomna i świadoma, co mi grozi. - Nie, nie - powtarzałam przeraŜona, wyrywając sukienkę, której się czepiał. Odskoczyłam na bok, ale on teŜ się poderwał i rozpoczęliśmy gonitwę wkoło stołu. Jego obłąkane oczy i strasznym poŜądaniem wykrzywiona twarz napawały mnie przeraŜeniem. Uciekając podstawiłam mu krzesło, pijany i niezdarny potknął się i prawie upadł, ale to jeszcze bardziej podniecało jego wściekłość. Krzyknęłam raz i drugi wzywając na pomoc koleŜankę. Odpowiedziała mi grobowa cisza. Teraz rozumiałam juŜ wszystko, wiedziałam, co to za mieszkanie, jacy goście i do czego byłam potrzebna. Chwila nieuwagi i drapieŜne palce chwyciły rękaw bluzki, szarpnęłam się, rozdarta sukienka zwisła Ŝałośnie, ale byłam wolna, jeszcze wolna. Korzystając, Ŝe znów się potknął o podstawione krzesło, wpadłam do przedpokoju. Drzwi, otworzyć drzwi, ale nie mogłam dać sobie rady 129 z zamkiem. Dopadł mnie, chwycił wpół. Trzymając jedną ręką, drugą przekręcił klucz i schował do kieszeni. Nie miałam gdzie uciekać, nie mogłam się ruszyć, tak mocno mnie trzymał i wlókł na tapczan. Strach, obrzydzenie podniosły mi włosy na głowie. Kiedy zwalił się na mnie dysząc i charcząc, krzyknęłam przeraźliwie i ostatkiem sił szarpnęłam tak, Ŝe spadłam na podłogę. Był pijany, to mnie ratowało, dawało mi nad nim przewagę. Jednym susem znalazłam się po drugiej stronie stołu. Byłam przeraŜona, bliska obłędu. Rycząc straszliwie, rozwścieczony, nieprzytomny męŜczyzna rzucił się w pogoń za mną. Wiedziałam, Ŝe jeśli teraz mnie złapie, to chyba udusi, to juŜ nie był człowiek, to było rozjuszone zwierzę. Stałam dysząc po przeciwnej stronie stołu, gdy nagle zauwaŜyłam, Ŝe mój prześladowca zaczyna myśleć. Przysunął stół do ściany i chce go przeskoczyć. Byłam zgubiona. I nagle szybciej niŜ zdołałam pomyśleć, chwyciłam wazonik z kwiatami i rzuciłam go w twarz nic nie przewidującego Ŝołdaka. Był blisko, trafiłam dobrze. Zachwiał się lekko, ten moment

Page 64: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

pozwolił mi skoczyć na okno. O radości, było słabo domknięte. Niepomna gdzie jestem, na piętrze czy parterze, skoczyłam w ciemną noc. Wpadłam w dół pełen gruzu. Poderwałam się jednak natychmiast i biegłam potykając się na pryzmach kamieni, padając i podnosząc się, aby dalej, aby w ciemność. A z daleka słyszałam ryk wściekłości. Biegłam dalej i dalej, aŜ upadłam tak niefortunnie, Ŝe nie mogłam wstać. Byłam śmiertelnie zmęczona. Podczołgałam się parę metrów dalej i wtulona w załamek muru postanowiłam przeczekać do rana. Godzina milicyjna obowiązywała, gdzie miałam iść? Rozpacz, wstyd, oburzenie, strach, to uczucia, które towarzyszyły mi wtedy. „Co dalej? Co dalej?" - myślałam. Dziś to się skończyło tak, a jak się skończy jutro? Widziałam przepaść, nad którą stoję, zdawałam sobie sprawę, Ŝe staczam się z dnia na dzień, coraz niŜej i bez nadziei wydźwignięcia się. „Tatusiu, tatusiu -łkałam - dlaczego odeszłam od ciebie?" Co mam robić, co robić? 130 Przejmujący chłód wstrząsał mną co chwila. Nagle uświadomiłam sobie, Ŝe jestem w sukience tylko, bo mój płaszcz, torebka z legitymacją szkolną, jedynym dowodem toŜsamości, zostały tam, w tym przeklętym mieszkaniu, do którego juŜ nigdy nie wrócę. Jest mi zimno, mam dreszcze, zęby szczękają niepowstrzymanie, nie mogę myśleć. A trzeba coś postanowić. Stać się prostytutką, przechodzić z rąk do rąk, to na moje 19 lat, wychowanie i ideały, które mi wpajano, nie do pomyślenia, więc co? MąŜ nawet nie kochany, ale jeden. Tak, ale skąd go wziąć, kto się będzie chciał oŜenić z dziewczyną tak bardzo zaniedbaną? A zresztą kogo ja znam? Ci, których widuję na ulicy, nie szukają Ŝon, takich Ŝon. Umrzeć, odebrać sobie Ŝycie? Ale szkoda, tak bardzo szkoda, tyle miałam planów, tyle marzeń. Nawet teraz, w tych najgorszych dniach tułaczki i poniewierki, potrafiłam układać piękne plany, jak to będzie, gdy się wszystko zmieni. Do świtu daleko, zimno, zdaje się, Ŝe zamarzam. Zgrabiałymi rękami rozcieram nogi, po doroŜkar-sku zabijam ramiona, ale to nic nie pomaga. Boję się usnąć, Ŝeby nie zamarznąć, a jednocześnie ogarnia mnie jakiś bezwład, przed oczyma snują się widziadła, tracę świadomość. Szary świt poderwał mnie na nogi. Uciekać, moŜe będzie szukać, będzie chciał się mścić. Zdrętwiała, zgrabiała nie mogę się wyprostować. A gdy stanęłam i w mdłym jeszcze świetle zobaczyłam, jak wyglądam, rozpłakałam się jak dziecko. Oberwany rękaw, ani jednego guzika przy bluzce, rozdarta spódniczka i strzępy z pończoch dawały obraz krańcowej nędzy. Jak się pokazać na ulicy? Nie było rady, poszłam na dworzec. Pustka wczesnej godziny, mgła kryły moją nędzę i rozpacz. Na dworcu w toalecie znajoma sprzątaczka patrzy ze współczuciem i zrozumieniem. - Dobrze, Ŝe dziś tu nie spałaś - mówi pocieszająco - była obława, zabrali kilkanaście osób. Myjąc się widzę, jak jestem pokaleczona. Obtarte do krwi dłonie, kolana i łokcie, obrzękła, skręcona w kostce noga, niezliczone siniaki świadczą dokładnie, jak szaleńcza była 131 moja ucieczka. Sprzątaczka, dobra kobieta, dała igłę i nici. Pozszywałam, jak mogłam, rozpadającą się sukienkę. Czuję się bardzo źle. Dreszcze nie ustępują, choć w toalecie ciepło, twarz pała, mam chyba gorączkę. Z przeraŜeniem uświadamiam sobie, Ŝe nie mam Ŝadnych dokumentów, a przecieŜ tak często legitymują nawet na ulicy Ŝołnierze i milicjanci. Co robić? Siedzę przy ledwie ciepłym kaloryferze, a skłębione myśli rozsadzają czaszkę. Wbiega sprzątaczka. - Wychodź prędko tędy na podwórze, znów kontrola. Czego oni szukają, do czorta? Wybiegam. Przejmujący chłód, jak kleszczami, ściska moje gołe nogi. Nie pójdę nigdzie, niech mnie aresztują, niech się to raz skończy. Ajeśli wśród nich jest ten, ten wczorajszy? Strach dodaje mi sił. Idę coraz prędzej, aby dalej od wyimaginowanego prześladowcy. Gdzie się skryć? Długie kolejki przed sklepami, ludzie pookręcani w chusty przestępują z nogi na nogę, a ja bez pończoch, w sukience tylko, z gołą głową, w drodze donikąd...

Page 65: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Przewałęsałam się tak przez cały ranek. Mam gorączkę, tracę przytomność. W pewnej chwili zobaczyłam go. Straszna, wykrzywiona wściekłością twarz. Krzyknęłam przeraźliwie, oprzytomniałam, nie było nikogo. Gdzie jestem? Co to za miasto? „Tatusiu, tatusiu" - wołam radośnie - ale w parku jest pusto. Jak trafiłam do znajomej restauracji? Nie wiem. Pamiętam tylko, Ŝe gdy przyszedł kelner-śyd, jeszcze wczoraj tak odraŜający, dziś wydał mi się kimś bliskim i dobrym. Osunęłam się na podłogę - zemdlałam. Oprzytomniałam w łóŜku, w ładnym, widnym pokoju. „Czy to szpital?" Nie, wiem, jak wyglądają sale szpitalne, chodziłam do mamusi, gdy była chora. To było zwykłe mieszkanie. LeŜałam cichutko, rozglądając się ciekawie. I nagle usłyszałam zgrzytklucza w zamku. Ktoś idzie, zaraz się dowiem, gdzie jestem. W drzwiach stanął obleśny kelner. Poderwałam się przeraŜona, a przed oczyma z zawrotną szybkością przesuwały się minione straszne dni. 132 - Co jest? Czego idziesz się bać? LeŜysz tu tyle dni nieprzytomna, a czy ja ci coś złego zrobiłem? Czy to trzeba zaraz uciekać, bo się zobaczyło starego śyda, co jest dobry człowiek? W normalnych warunkach śmiałabym się serdecznie z tej przemowy i Ŝargonu, teraz byłam bliska płaczu. Krzątając się po pokoju opowiadał, ile dni byłam nieprzytomna, jak się martwił, Ŝe umrę, a lekarza nie mógł sprowadzić, bo bał się denuncjacji, Ŝe przechowuje nigdzie nie meldowaną. Podał mi szklankę gorącego mleka i kawałek białego chleba. - Jedz, musisz się wzmocnić, jak będziesz chciała stąd iść na zimno, głód i poniewierkę. Ja nie muszę cię trzymać. Jak ty masz rozum, to zostaniesz, a jak go nie masz, to mnie teŜ nie jesteś potrzebna. Teraz idę do pracy, w kuchni masz mleko i kaszę, ugotuj sobie zupę. Wieczorem przyniosę coś lepszego. Drzwi zamknę i klucz zabiorę, a to dlatego, Ŝebyś mnie nie okradła i nie uciekła. No i Ŝeby jak tu przyjdą jacyś obcy goście, to Ŝeby myśleli, Ŝe nikogo w domu nie ma. Nie odzywaj się, gdy będą pukać, moŜe ciebie juŜ szukają? A mnie to ty się nie musisz bać, czyja jestem taki zły? LeŜałam oszołomiona, niezdolna do Ŝadnej reakcji. Wyszedł, słyszałam, jak zamyka drzwi, wyjmuje i zabiera klucz. Jestem więźniem, chora, słaba, w szponach tego okropnego człowieka. Trzeba uciekać. Zerwałam się z łóŜka, ale musiałam uchwycić się stołu, pokój wirował w zawrotnym tańcu, nogi ugięły się. Więc tak jestem słaba? AŜ tak? Nie ma dla mnie ratunku? Kładąc się do łóŜka łkałam Ŝałośnie. Zmęczona płaczem usnęłam. Gdy się znów obudziłam, był mrok, czułam się duŜo lepiej. Byłam silniejsza, mogłam myśleć. „A moŜe on naprawdę nie jest taki zły, ten mój opiekun? PrzecieŜ trzymając mnie naraŜa się. Daje mi jeść. A Ŝe zamyka to zrozumiałe, w pierwszym porywie strachu chciałam uciekać i narobiłabym sobie i jemu biedy." Wstałam, ugotowałam zupę mleczną. Byłam bardzo słaba, ale nie tak, jak rano. Za oknem śnieg z deszczem, wicher zgina konary drzew. Och, jak dobrze, Ŝe jestem w mieszkaniu. 133 Gorące mleko rozkosznym ciepłem ogarnia mnie całą. Zaraz pójdę do łóŜka, jaka jestem szczęśliwa. Gdy przyszedł wieczorem, powitałam go uśmiechem. Przyniesione z restauracji potrawy odgrzał i jedliśmy razem. Opowiadał swoim śmiesznym Ŝargonem o pogodzie, o moich koleŜankach z ulicy zmarzniętych, przemoczonych, jak się kryją pod murami domów, czekając na zarobek. - A ty - kończył rzeczowo - czy to nie jest los na loterii, takie Ŝycie jak twoje? Czy jest taka, co by się na to nie zgodziła? Z przeraŜeniem myślałam, co będzie dalej. Ale gdy zobaczyłam, Ŝe przygotowuje sobie posłanie na kozetce, odetchnęłam z ulgą. - Póki jesteś chora, sypiasz na moim łóŜku, potem będzie inaczej.

Page 66: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

I tak potoczyły się dni. Wracałam do sił. Umyta, wyspana, syta, w jego szlafroku krzątałam się po mieszkaniu. Zrobiłam gruntowne porządki, wyprałam bieliznę. Gdy wracał wieczorem, zawsze zauwaŜał rezultaty mojej pracy i zachwycał się po swojemu. - Aj, aj, co za. gospodyni, co za kobita, do wszystkiego sposobna. Zamykał mnie jednak nadal i przypominał, Ŝe nikt nie moŜe zauwaŜyć, Ŝe jestem w domu. Pewnego dnia przyniósł mi sukienkę i pończochy, a potem podjął temat, którego tak się obawiałam. - I jak będzie dalej? Musisz być zameldowana. Mogę to zrobić, gdy będziesz moją Ŝoną, a to teŜ będzie kosztować, bo twój meldunek jest znikąd. Namyśl się, ja ci nic złego nie zrobiłem i nie zrobię, ale pamiętaj, co cię czeka, jak pójdziesz w świat, do mnie powrotu nie będziesz miała, ja cię więcej widzieć nie muszę. Znajdziesz sobie młodego - mówił z ironią - on cię nakarmi bochnem chleba, pobawi się, pobije i wyrzuci,, tak jak wtedy, pamiętasz? Ty nie musisz u mnie być, nie musisz wybierać aksamitne Ŝycie. Namyśl się, jutro mi powiesz. 134 Myślałam: „Teraz było mi dobrze, bardzo dobrze, ale jak będzie dalej?" Obowiązki Ŝony przeraŜały mnie, ale strach, szaleńczy lęk przed tym, co było, nie dopuszczał moŜliwości powrotu na ulicę. Zima była w całej pełni, bez ciepłego ubrania podjąć znów włóczęgę? Nie mogłam się na to zdecydować. Gdy przyszedł wieczorem, ucieszył się szczerze z mojej decyzji. - Tylko ty mnie nie zrób kawał, pamiętaj, co ja ciebie wyciągnął z nędzy. I tak zaczęłam nowe Ŝycie. Pozornie duŜo łatwiejsze, faktycznie tak trudne, Ŝe chwilami byłam bliska obłędu. WspółŜycie z obleśnym, wstrętnym mi męŜczyzną było ponad siły. Ale jakie miałam wyjście? Co miałam robić? Dawał mi jeść, kupował ubranie, nie wymagał cięŜkiej pracy. Miał do mnie zaufanie. Dawał pieniądze na drobne sprawunki domowe, pozwalał wychodzić z domu. Zaczęłam go oszukiwać. Z całą świadomością, Ŝe jestem nieuczciwa, Ŝe go okradam, odkładałam pieniądze zaoszczędzone na gospodarstwie. Do wiosny muszę wytrzymać, muszę przetrwać ten najcięŜszy okres zimy, potem ucieknę, będę miała pieniądze, wrócę do ojca. Ale mój małŜonek był sprytny i przebiegły. Bardzo prędko zorientował się, Ŝe coś knuję. Krótkie dochodzenie, rewizja w spiŜarni i - „Gdzie masz pieniądze" - niemal dokładnie określił sumę, którą odłoŜyłam. Nie było tego duŜo, ale nieufność zrodziła się i odtąd ani grosza nie dostałam do ręki, wszystko kupował sam i w minimalnych ilościach, Ŝebym nie mogła sprzedać. Postanowiłam zarabiać inaczej. Znałam moje towarzyszki niedoli z okresu włóczęgi i wiedziałam, Ŝe moŜliwości ich zarobku rozbijają się z braku mieszkania, miejsca gdzie mogłyby przyjąć „gościa". Ja im to ułatwię. Będę wynajmować mieszkanie, a raczej posłanie, podczas nieobecności mojego pana. Amatorek nie brakło. Ściągałam z całą bezwzględnością opłatę z góry i zarabiałam upragnione pieniądze, które miały mnie wyzwolić. Ale i ta historia prędko została wykryta. Wściekłość Jakuba - takie biblijne imię nosił mój mąŜ - doszła do szczytu. Myślałam, Ŝe mnie uderzy. Ale nie, bluzgał tylko najstraszniejszymi 135 wyrazami, których jeszcze wtedy nie znałam i zagroził wyrzuceniem. Tymczasem stałam się znów więźniem. Byłam zamykana, a przez drzwi musiałam tłumaczyć moim natrętnym pensjonariuszkom, Ŝe nie mogę ich wpuścić. Wymyślały i obrzucały mnie przekleństwami. Mój słownik wzbogacił się w tym okresie o wiele słów i określeń. Jakoś w połowie stycznia sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej. Restaurację, w której pracował Jakub, zamknięto. I oto z dnia na dzień zostaliśmy bez pieniędzy i bez pracy, która dawała prawo do Ŝycia. I wtedy postanowiliśmy wykorzystać zapoczątkowany przeze mnie sposób zarobkowania. W pokoju ustawiliśmy cztery posłania, cztery parawany i pieniądze płynęły ciągłym nurtem. Nasze Ŝycie koncentrowało się w kuchni, tam „goście" nie mieli wstępu. Jakub zdobył jakieś lewe zaświadczenie pracy, ale całe dnie i noce siedział w domu i

Page 67: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

inkasował pieniądze. W tym straszliwym kołowrotku ciągle zmieniających się par udało mi się czasem zarobić trochę pieniędzy i schować przed śledzącymi mnie ciągle oczami. WspółŜycie z męŜem w tym czasie było ponad wszelką miarę cięŜkie. Wydawało mu się, Ŝe zazdroszczę tym dziewczętom, Ŝe będę chciała pójść na ulicę. Śledził kaŜde moje spojrzenie i dokuczał. Moja nienawiść, wstręt wzrastały z kaŜdym dniem. Tak, Ŝe gdy pewnego dnia przyszła milicja i nakryła nasz dom schadzek, byłam prawie szczęśliwa. Jakub tłumaczył się ile sił. Całą winę złoŜył na mnie. On przecieŜ pracuje, a to ta kobita (i mnóstwo pięknych epitetów pod moim adresem), to ona załoŜyła ten burdel, ona zniszczyła, zniesławiła jego porządny dom. Mówił tak plugawię i tak się trząsł ze strachu, Ŝe ani patrzeć, ani słuchać nie mogłam. Ubrałam się w najlepsze rzeczy, resztę zapakowałam do walizki, wzięłam ze skrytki wszystkie pieniądze. „Oddam do depozytu - myślałam - będą tam bezpieczniejsze niŜ u niego. A tu i tak nie wrócę nigdy, nigdy." I tak znalazłam się w celi. Teraz pani wie, skąd znają mnie te wszystkie dziewczęta, dlaczego obrzucają takimi wyrazami. Ściągałam od nich pieniądze, byłam tą, która wyszła spośród nich, a los postawił mnie 136 ponad nimi, teraz są szczęśliwe, Ŝe ten sam los zemścił się i sprowadził mnie teŜ do więzienia. Od tego dnia patrzyłam na Halinkę innymi oczyma. To nieszczęśliwe dziecko w ciągu paru miesięcy zepchnięte w świat najgorszych mętów, odarte ze złudzeń, postawione przed Ŝyciem, z którym nie umiało sobie poradzić, wzbudzało współczucie i Ŝal. Dlaczego, dlaczego los tak okrutnie obszedł się z tą dziewczynką, przecieŜ nie złą, tylko tak bardzo naiwną, tak zupełnie nie przygotowaną do Ŝycia, które ma tak róŜne oblicza. Hala po uczynionym mi wyznaniu starała się hamować i panować nad słownikiem. Często w zajadłej kłótni spojrzy w moją stronę, uśmiechnie się i rezygnuje z ostatniego słowa. Odwzajemniałam uśmiech i kiwałam głową z uznaniem, wiedziałam, Ŝe sprawia jej radość fakt, Ŝe doceniam jej wysiłki. Pewnego dnia do celi weszła nowa. Zwalista, duŜa dziewczyna, sportowo ubrana, cięŜka i nieforemna. Usiadła na skrawku wolnej podłogi. Rozglądała się ciekawie szukając znajomych czy moŜe chcąc poznać towarzyszki niedoli. Wtedy zobaczyłam, jak przepiękne ma oczy, ogromne, pełne wyrazu, tęsknoty i smutku, w niesłychanie bogatej oprawie, w brzydkiej, o grubych rysach, prawie męskiej twarzy. I włosy rozsypane na ramionach, faliste, złotorude, miękkie i lśniące, aŜ boleśnie kontrastujące z całą sylwetką. JuŜ po paru godzinach wiedziałyśmy za co aresztowano Esterę. Znów miłość, tym razem ta zboczona, nienormalna, miłość lesbijska, wepchnęła ją za mury więzienia. Minęło zaledwie parę dni, a Estera zakochała się w Halince. Patrzyłam z przeraŜeniem, co z tego wyniknie. Wieczorem, gdy wszystkie więźniarki poukładały się do snu, Estera cicho przesuwała się do posłania Hali, siadała skulona na brzegu barłogu i w promieniach księŜyca przeciekających przez szpary desek śpiewała cichutko dźwięcznym miłym głosem tęskne piosenki. Ile romantyzmu i piękna było w tej ohydzie. Hala słuchała rozmarzona, ale czujna jak dzikie zwierzątko gotowe do śmiertelnego skoku. Wybuch następo- 137 wał, gdy palce Estery głaszczące nogi Hali sięgały za daleko. Stek plugawych wyrazów płynął nieprzerwanie, a ręce i nogi tłukły i kopały, gdzie popadło. Estera znosiła to pokornie i jakby z radością, odchodziła, gdy zmęczona wybuchem Hala przestawała bić i kategorycznym zwrotem, stosowanym do psów, kazałajej odejść. Powtarzało się to co wieczór i budziło dziwne uczucia do tych nieszczęśliwych dziewcząt. Co spowodowało, Ŝe Estera upadła tak nisko? Czasem nie dochodziło do bójki i wymysłów, dziewczęta śpiewały. Halajodłowała całkiem udanie, a Estera wtórowała jej ślicznym czystym głosem. Wtedy na chwilę zapominało się o ohydzie Ŝycia więziennego i o nieszczęściu ludzkim. Nadchodziły święta BoŜego Narodzenia. Byłam przygnębiona i bardzo załamana. Bolące stawy i kości na skutek stałego przebywania w wilgoci, zimnie, spanie i siedzenie na

Page 68: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

twardych deskach podłogi, brak ruchu i powietrza, to chyba wystarczy. A jeszcze ciągły, nurtujący niepokój o Mamusię. Myślałam o niej tak duŜo, tak dziwnie bezpośredni miałam z nią kontakt, Ŝe chwilami byłam przekonana, Ŝe nie Ŝyje. ZbliŜające się święta jeszcze bardziej przygnębiały i skłaniały do refleksji. W dzień Wigilii grupa dziewcząt ulicznych zaŜądała, aby wszystkie więźniarki dały po kawałku chleba, to one ulepią szopkę i będziemy przy niej śpiewać wieczorem kolędy. Nikt nie protestował, choć wiadomo jak cięŜko zrezygnować z kaŜdego kęsa, ale cel był wyjątkowy. Posypały się mniejsze i większe kawałki. Dziewczęta zasiadły do ugniatania gliniastej ośrodki. I nagle posypały się dowcipy tak nieprzyzwoite i ordynarne, Ŝe zamarłyśmy wszystkie. Świętość stajenki betlejemskiej była rozpowszechniona nawet wśród tych zdegenerowa-nych typów, zaprotestowały więc gremialnie. Zawrzało w całej celi, juŜ po chwili wybuchła bijatyka trwająca nieskończenie długo. Gdy nareszcie ucichły, byłam zupełnie wykończona, ból głowy rozsadzał mi czaszkę. ZnuŜone kobiety przycichły, a winowajczynie zawstydzone wzięły się do pracy. Czekano na pierwszą gwiazdkę, gdy nagle z sąsiednich cel dał się słyszeć 138 śpiew kolęd. Nasza szopka niczym nie przypominająca BoŜej Stajenki stała pośrodku celi, na miejscu zrobionym przez dziewczęta. Popłynęły kolędy, nieudolne, niezgrane głosy, kaŜdy śpiewał, jak umiał, łykając łzy. Nie trwało to długo, nagle otworzyły się drzwi i do celi wpadło sześciu enkawudzistów, ogromne bykowce w zawrotnych młyńcach spadały na głowy, plecy rozmodlonych kobiet. Zaskoczenie było tak wielkie, Ŝe nikt nawet nie krzyczał, osłaniając się przed razami, czekałyśmy, kiedy wyjdą, ale oni młócili dalej. Nagle jedna z dziewcząt chwyciła za nogę nie spodziewającego się tego Ŝołdaka, zwalił się cięŜko na siedzące, natychmiast pokryły go ciałami szarpiąc na nim ubranie. Wszystkie batogi skierowały się na nie, uwalniając poszkodowanego. śołnierze wyszli klnąc i złorzecząc. Ale podniecone przygodą dziewczęta znów podjęły plugawy temat i nagle krzyk, wycie przeciągłe przecięło ciszę celi. To Marusia-Cyganka w jakimś szaleńczym pośpiechu zrywała z siebie ubranie i wirowała na wąskich przejściach między posłaniami. Zaczynała swój szaleńczy atak. Po chwili siedziałajak małpka w górnym rogu okna. Zaniepokojeni krzykiem korytarzowi stali przy judaszu, a po chwili wpadli do celi. Zaczęło się polowanie na Cygankę. Unikając razów, które juŜ miały spaść na nią, jednym susem wpadała między więźniarki, aby po ułamku sekundy siedzieć na drugim oknie. Enkawudziści miotali się po całej celi, ale nie mogli uchwycić tej nieprawdopodobnie zręcznej dziewczyny. Błędne oczy, dziwnie poszarzała twarz świadczyły o wielkim zmęczeniu Marusi. Nagle zachwiała się i zupełnie bezwładnie spadła z wysokiego okna na podłogę. Czterech męŜczyzn uzbrojonych w batogi rzuciło się na nią. Bili nie patrząc gdzie. Głowa, plecy, piersi pokryły się czerwonymi pręgami. Gdy odeszli, Cyganka nie miała sił, aby się podnieść. Nikt się nią nie zajął, nikt nie pomógł się ubrać, gdy wreszcie zwlokła się na swój barłóg, długo w nocy słychać było skomlenie i cichy płacz. Niedługo po Nowym Roku przyszła do celi nowa. Zachowywała się jak stały bywalec. Obeszła całą salę, wszystkim się 139 przyjrzała, z tą zamieniła parę słów, innej rzuciła przekleństwo czy obelgę. Patrzyłam zdumiona, tym bardziej Ŝe ona sama wydawała mi się dziwnie znajoma. Ale skąd ja mogłabym znać taką dziewczynę? Przestałam o tym myśleć, do czasu jednak, bo gdy drugiego czy trzeciego dnia stanęła przy moim posłaniu i przyglądała mi się długo i badawczo, nabrałam przekonania, Ŝe jednak kiedyś musiałyśmy się spotkać. Na próŜno jednak szukałam w pamięci, nic nie umiałam w niej odgrzebać. Ale juŜ następnego dnia usłyszałam niepokojące uwagi, chyba na mój temat. Kobiety szeptały, Ŝe ktoś się ukrywa, Ŝe to wcale nie jej nazwisko, ona ją przecieŜ dobrze zna itd. Byłam zaniepokojona, ale gdy jedna z kobiet zwróciła się do mnie, Ŝe mi powróŜy, zgodziłam się natychmiast, choć liczyłam się z

Page 69: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

moŜliwością jakiegoś podstępu. Dotąd nigdy nie zapraszano do wróŜb, raczej trzeba się było sowicie opłacić i czasem czekać kilka dni. WróŜka z całą naiwnością przystąpiła do tematu. Mówiła o wielkiej tajemnicy, której nie mogę zdradzić, o fałszywej kobiecie i wielu trudnościach, jakie mnie czekają. AŜ wreszcie nie wytrzymała: - A w ogóle pani, to wcale nie jest pani, tylko całkiem ktoś inny. Zakończyła kabałę, za którą bardzo uprzejmie podziękowałam, licząc się z przesądem, Ŝe wtedy nic się z niej nie sprawdzi. Wiedziałam teraz, Ŝe ktoś mnie rozpoznał i Ŝe to mogła być tylko ta nowa. Zaczęłam intensywnie myśleć, ale przypomniałam sobie dopiero wtedy, gdy zdjęła czapkę, z którą się nie rozstawała. Tak, juŜ pamiętam. Parę lat temu do sanatorium zgłosiła się dziewczyna na pokojową. Bardzo prędko okazało się, Ŝe zainteresowania jej idą w zupełnie specjalnym kierunku. Skargi pacjentów, niewypełniane obowiązki. Postanowiłam ją zwolnić. PoniewaŜ byłam przełoŜoną, wezwałam ją i tłumacząc powody oznajmiłam, Ŝe jest dla niej wymówienie i Ŝe za dwa tygodnie będzie wolna. Rozgniewana, uŜyła tak ostrych wyrazów i tak ordynarnych zwrotów, Ŝe poprosiłam, aby jej zapłacono za dwa tygodnie i Ŝeby więcej nie 140 przychodziła do pracy. Teraz ona będzie dochodzić krzywd, których jej nikt nie wyrządził. Ale plotki i ploteczki juŜ krąŜyły wśród więźniarek. Ciekawe spojrzenia, uwagi kierowane pod moim adresem, dźwięczały jak alarmowe dzwonki. Zgłodniałe kobiety za kawałek chleba opowiadały mi, co o mnie mówią. - Nazwisko nie takie i imię inne, gdzie pracowałaś i na jakim stanowisku. To się zgadzało, czekałam z niepokojem konsekwencji, przygotowując logiczne tłumaczenie. Po kilku dniach tak napiętej sytuacji nagle rano zarządzono rewizję. Pierwszy raz coś takiego się działo w naszej celi, więc wywołało zrozumiały niepokój. Czego szukają? Co to będzie? Przez otwarte drzwi zobaczyłam grupę kobiet w białych lekarskich fartuchach. Zaniepokojona śledziłam przebieg rewizji, ociągając się z wyjściem. Ale nadszedł moment, Ŝe musiałam wyjść. Korytarzowy od razu pchnął mnie w kierunku grupy kobiet w bieli - to były one, pielęgniarki rosyjskie z Sanatorium PCK zamienionego na szpital NKWD. Poznałam je i one mnie poznały. Sprawa była wyjaśniona, chodziło o sprawdzenie donosu Grossówny i zidentyfikowanie mojej osoby. śaden muskuł nie drgnął w twarzach pielęgniarek, nic nie wskazywało na to, Ŝe się znamy. Po powrocie do celi połoŜyłam się udając, Ŝe śpię. Musiałam się skupić, opanować, kaŜdej chwili czekałam przesłuchania. Następnego dnia wywołano mnie z celi, polecając zabranie rzeczy. - Idzie na wolność! - rozległ się ironiczny głos spośród towarzyszek Grossówny. - Przez was ta „wolność" ją czeka - zaszemrały nieśmiałe współczujące głosy. Stałam pod drzwiami gotowa do wyjścia, miałam tak mało rzeczy, Ŝe zebranie ich nie zajęło mi wiele czasu. Patrząc na ten stłoczony tłum nie wiedziałam, czy ich nienawidzić, czy tylko współczuć, były plugawe i okrutne, ale jakŜe nieszczęśliwe. Otwarto drzwi, wyszłam. 141 Przez długie, ponure, sklepione korytarze, schodami szerokimi i bardzo wydeptanymi sprowadzono mnie do sieni, w której byłam przyjmowana. Jakieś papiery, zapiski i wychodzimy do bramy. Dwóch cywilów prowadzi mnie między sobą, a gdy podchodzimy do otwartych przez straŜnika drzwi, chwytają pod ręce i jednym ruchem wpychają w otwarte drzwi osobowego samochodu. Siedzę stłoczona między moimi opiekunami. Ruszamy, jest piękna zima, dzień słoneczny, dzieci z łyŜwami, z saneczkami, na ulicach ruch. Patrzę na to wszystko i wierzyć mi się nie chce, Ŝe jestem więźniem, Ŝe nie wolno mi się ruszyć, wychylić przez okno. Otaczający mnie świat jest bardziej rzeczywisty niŜ gorzka prawda o mnie. Stajemy na ul. Pełczyńskiej, tam mieści się główny komisariat NKWD. Czekam w sali pozornie przez nikogo nie pilnowanej, ale juŜ po chwili wprowadzają mnie do gabinetu, gdzie

Page 70: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

od biurka podbiega do mnie młody człowiek witając tak owacyjnie, jak kogoś bardzo bliskiego: - Wanda Ossowska Stanisławowna, jak się czujesz? Jak miło się spotkać, siadaj, zaraz się dowiemy co u ciebie nowego. Jak się stało, Ŝe kazałaś się nazywać Helena Press? No słucham - przeszedł na ton urzędowy. Byłam przygotowana na to pytanie i takjak nie zareagowałam na dźwięk prawdziwego nazwiska, tak teraz z całym spokojem tłumaczyłam: - W szkole pielęgniarstwa PCK, którą kończyłam, podpisywałyśmy zobowiązanie, Ŝe przez trzy lata po dyplomie nie wyjdziemy za mąŜ. Ja juŜ w szkole miałam narzeczonego i nie chciałam czekać. Pobraliśmy się, ale nie ujawniałam tego w papierach i zostałam przy swoim nazwisku. MoŜna to sprawdzić, Ŝe był taki przepis w szkole PCK i Ŝe ślub brałam w 1936 r. w Warszawie. Imiona mam dwa, mąŜ wolał mnie nazywać tym drugim, Helena. Od wybuchu wojny nie musiałam się z tym ukrywać, dlatego uŜywam prawdziwego nazwiska, Press. Skończyłam i czekałam, co będzie dalej, jak zostaną przyjęte moje kłamstwa. Śledczy przed chwilą tak bardzo zadowo- 142 lony i pewny, Ŝe zaskoczona jego wiadomościami o mnie przyznam się do fałszerstwa i odpowiem na wszystkie dręczące go pytania, teraz miał minę wyraźnie niepewną, wierzyć czy nie wierzyć? Wszystko, co powiedziałam, wyglądało dość prawdopodobnie, a jednak?... - Po co szłaś do Germańca i dlaczego wracałaś do Lwowa? - MąŜ był powołany do wojska - opowiadałam moją bajeczkę głosem pewnym i z całym przekonaniem. - Słyszałam, Ŝe jest w Warszawie, tam teŜ miałam rodzinę, myślałam, Ŝe będzie mi łatwiej Ŝyć - poszłam. W PCK dowiedziałam się, Ŝe mąŜ zginął, z rodziny nie zastałam nikogo, albo zginęli, albo są aresztowani. Bałam się tam zostać, sama, bez środków do Ŝycia, bez pracy. Wiedziałam, Ŝe tu kaŜdy moŜe pracować, Ŝe tu nikogo nie prześladują, więc wróciłam. Podpisałam protokół i znów samochodem osobowym zostałam odwieziona do Brygidek. Nie wróciłam jednak do mojej celi. Czy to był przypadek? Nie, celowo chciano mnie odseparować od znanego mi środowiska. Wprowadzono mnie do celi równie duŜej jak poprzednia i równie zatłoczonej, ale była mniej wilgotna i miała sienniki. Starościna wyznaczyła mi miejsce. Siadłam i pogrąŜyłam się w rozmyślaniach. To, Ŝe mnie nie bito, Ŝe grzecznie i kulturalnie rozmawiano ze mną, o niczym nie świadczy, jeśli chodzi o przyszłość, natomiast wiedziano o mnie wszystko, sprawdzono na pewno i w domu, gdzie byłam meldowana, jak i w pracy. Głowiłam się, po jakiej linii potoczą się dalsze przesłuchania, czy uwierzą w wersję, którą podałam. JuŜ od dłuŜszej chwili kręciłam się na sienniku, nie zdając sobie sprawy, co mi jest, co mi tak przeszkadza, i oto z przeraŜeniem zobaczyłam, Ŝe całe nogi mam pokryte czarnym robactwem. - Co to jest, BoŜe, skąd tyle tego się wzięło? - Pchły - odpowiedziała moja sąsiadka -jest ich tu zatrzęsienie, a pani świeŜy człowiek, to się rzuciły, oj dokuczają one, dokuczają. 143 Nie wiedziałam jak się bronić, jak się bronić przed tą inwazją. Tak niedawno, parę godzin temu, wzdychałam w tamtej wilgotnej celi do czegoś, co moŜna by połoŜyć na podłodze, nie marząc nawet o sienniku, a teraz przeklinam ten siennik i mieszkający w nim przychówek. Posłania zmienić nie wolno, a to teŜ" nic by nie dało, bo cała sala roiła się od insektów. Z prawdziwym „Ŝalem" wspominałam wszy, które moŜna było wyłapać, uśmiercić i choć na chwilę mieć spokój, z pchłami to inna sprawa i duŜo trudniejsza walka. Byłam nimi tak umęczona, Ŝe nie wyobraŜałam sobie, jak wytrzymam następną godzinę. Rozglądając się po współtowarzyszkach zobaczyłam Marysię Mazur, która mi tak serdecznie pomagała w więzieniu w Rawie Ruskiej. W rozmowie dowiedziałam się, Ŝe nie uwierzono w jej

Page 71: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

tłumaczenie i dano paragraf polityczny czy nawet szpiegowski i przewieziono do Lwowa na dalsze przesłuchania, była tym bardzo przygnębiona. Miała grupę znajomych i od razu przekazała mi wiadomość, Ŝe jest na sali wróŜbiarka, która świetnie i nieomylnie przepowiada przyszłość. Nigdy nie wierzyłam we wróŜby, ale miałam tyle obaw, Ŝe postanowiłam czegoś się dowiedzieć i skorzystać z jej usług. Stara kobiecina robiąca wraŜenie Ŝeb-raczki rozkładała brudne, pogięte karty, reklamując się po cygańsku: - Karty stawiam, karty, powróŜyć paniusie, prawdę powiem, samą prawdę. Podeszłam z kawałkiem chleba. - Paniusia najmilejsza, siadajcie, karty postawię, prawdę powiem, a wy mi ten kusoczek chleba dacie, to się poŜywię i sił nabiorę, bom słaba i głodna. - śując skórkę chleba mówiła dalej: - śeby tak człowieka choć przez zimę w tej tiurmie przetrzymali, to juŜ na wiosnę byłoby lŜej. Tu to i jeść człowiekowi dadzą, i pośpi sobie w cieple, a na wolności to tylko te szczury, robaki kochane, co człowieka ogrzeją. W piwnicy ja spałam, ale zimno tam i mokro, to te okruszki uŜebrane koło siebie rozsypię i juŜ jest moja chudoba, pojedzą, a potem 144 przytulą się do człowieka, koło szyi, koło głowy, pod pachę się wepchnie i tak się grzejemy pospołu. „Szczury - myślałam przeraŜona - te najwstrętniejsze stworzenia i moŜna z nimi tak Ŝyć w przyjaźni, to straszne." Przerwałam wywody babki prosząc, Ŝeby juŜ rozkładała karty. - Dobrze jest, paniczka moja, dobrze. Bronet dobry człowiek, choć na niedobrym urzędzie, ale pomoŜe w złej chwili, duŜo cięŜkich chwil przed tobą, duŜo łez i krwi duŜo, jako ten chleb czarne dni twoje. Mówiła jeszcze duŜo w tym stylu, nie słuchałam, wiedziałam, Ŝe czeka mnie wiele cięŜkich dni. Kabała, w którą nie wierzyłam, upewniła mnie o tym. Zaledwie parę dni zostawiono mnie w tej celi. Gdy zostałam wywołana z rzeczami, nie miałam wątpliwości, Ŝe zaczyna się nowy etap, na pewno trudny i na pewno istotny dla sprawy. Wyprowadzono mnie na wewnętrzne podwórze, gdzie stał samochód przypominający wóz meblowy. Wprowadzona do środka stanęłam na wąskim korytarzyku, odsunięto drzwi i wepchnięta do maleńkiej, zupełnie ciemnej komórki. Wodząc rękoma po ścianie trafiłam na ławeczkę, na której usiadłam. Oparta plecami i kolanami o dwie przeciwległe ściany siedziałam o tyle pewnie, Ŝe nie uderzałam głową o ścianę. Dokąd mnie wiozą? Czy na piaski, gdzie rozstrzeliwano? Szczęk otwieranej bramy upewnił mnie, Ŝe to jeszcze nie koniec Ŝycia. Po długiej chwili otwarto zasuwane drzwi i wypuszczono mnie na korytarzyk. Byłam zupełnie ślepa wyszedłszy z tej ciemnicy. Przeprowadzona do budynku weszłam do pokoju, w którym było kilka celek-boksów. Zamknięta w jednej z nich usiłowałam dowiedzieć się, kto jest obok, ale najmniejszy szmer był natychmiast poskramiany przez wartownika. Słyszałam, Ŝe wyprowadzają grupę ludzi, chyba męŜczyzn. Czy Romek teŜ tam jest, czy go przywieźli? Czy nie łączą przypadkiem naszych spraw? To byłaby wielka komplikacja. Wyprowadzono i mnie. Za wartownikiem przeszłam do łaźni. Gdy stałam pod prysznicem, wydawało mi się, Ŝe osiągnęłam pełnię szczęścia, zmywałam z siebie brud podłogi, sienników, pcheł, Grossówny i jej towarzyszek, zmywałam to, co było i chłonęłam siły na to, co będzie. Moje ubranie zabrano do dezynfekcji. Ubraną, odświeŜoną wartownik przeprowadził przez podwórze i weszliśmy do drugiego budynku, gdzie na parterze oddał mnie w ręce oddziałowej. Ta bez dodatkowych 146 pytań kazała mi iść korytarzem i otwierając drzwi pierwszej celi na prawo wepchnęła do środka. Celka była maleńka. Dwa łóŜka zsunięte razem mieściły sześć więźniarek, najstarszych, najbardziej zadomowionych w tej celi. Półmetrową odległość od ściany wzdłuŜ

Page 72: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

łóŜek, na dwóch siennikach, z których jeden był pod łóŜkami, zajmowały cztery więźniarki oparte o ścianę. Trzecie legowisko mieściło się między piecem a ścianą, na której było maleńkie zakratowane okienko pod sufitem, tam siedziały dwie kobiety zwrócone do siebie twarzami, miały siennik. Przy drzwiach, gdzie stałam tak bardzo samotna w tym zatłoczonym pokoiku, lewą nogą opierałam się o paraszę, prawą o wiadro z wodą do picia. Rozglądałam się bezradnie nie wiedząc co dalej, kaŜde poruszenie groziło, Ŝe kogoś podepczę. Młoda dziewczyna, widocznie stara lokatorka tej celi, siedząca na łóŜku, odsunęła się, wymownie podkurczyła nogi robiąc mi kawałeczek miejsca, na którym mogłam usiąść. - Jewrejka, Polka czy Ruska? - padło pytanie. Odpowiedziałam przedstawiając się jednocześnie. Stefka Dulęba, bo tak nazywała się dziewczyna, która mnie zagadnęła, powiedziała: - My tu wszystkie Ruskie, mamy duŜo Ŝalu do Polaków, ale teraz, gdy nas jedna bieda bije, my się bić nie będziemy, moŜe kiedyś jak da Bóg, wszystkie będziemy wolne, wtedy wypowiemy sobie, o co mamy pretensje. Jesteś więc z nami, czy przeciw nam? - Oczywiście z wami - odpowiedziałam. Jasno i uczciwie postawiona sprawa przekonała mnie, Ŝe jakkolwiek czekają mnie cięŜkie przejścia w śledztwie, to jednak współwięźniarki są kobietami na jakimś poziomie i na pewno ułatwią to Ŝycie pełne niespodzianek. Stefka, jak się okazało, najstarsza staŜem więźniarka w tej celi, osiemnastoletnia córka popa, z bardzo cięŜką sprawą o szpiegostwo na rzecz Niemców, objaśniła mnie, jakie są zwyczaje celi. Będę musiała spać pod paraszą, dopóki nie zwolni się lepsze miejsce, jest pewna ustalona kolejność zajmowania 147 miejsc, zaleŜnie od staŜu w tej właśnie celi, wszystkie inne pomieszczenia więzienne, w których się było nawet bardzo długo, nie liczą się. W tym układzie ja, choć miałam za sobą ponad trzy miesiące więzienia, musiałam zacząć od początku. Paraszy wolno uŜywać tylko w ostateczności, bardzo mi to odpowiadało, tak świeŜo miałam w pamięci te sprawy w więzieniu na Brygidkach. Do kąpieli chodzimy raz w tygodniu i raz w tygodniu jest spacer. W celi wolno mówić tylko szeptem. Sprząta kolejno wyznaczana dyŜurna, a wszystkie starają się ten porządek utrzymać. Na przesłuchania biorą tylko w nocy i biją, bardzo biją, ale „moŜe ciebie Helenka nie będą bili, to nie kaŜdego", pocieszyła mnie serdecznie, choć bez przekonania. Wszy ani pcheł w celi nie ma i trzeba pilnować, Ŝeby nie było. Spać w dzień nie wolno, nawet jeśli całą noc było się na przesłuchaniu. Dano obiad, kapuśniak rzadki, ze zgniłej kapusty, pływały w nim niezliczone robaki. Z mozołem starałam sieje wyłowić, Ŝe było to jednak nieosiągalne, zrezygnowałam z zupy. Moje koleŜanki zjadły ją nie oglądając, co zawiera. Ja robiłam to samo, tylko musiało upłynąć parę dni, głód to wielki pan. Teraz z podziwem patrzyłam, jak sprawiedliwy i koleŜeński jest podział jedzenia w tej celi. Szczęśliwa, która w swej misce znalazła kartofel, wyjmowała go do wolnej miski, po czym następował podział tego smakołyku między wszystkie więźniarki. Takie to ludzkie zwyczaje panowały w tej społeczności, byłam zdumiona po bolesnych doświadczeniach i często zwierzęcej reakcji moich towarzyszek na Brygidkach. Dni były monotonne i wlokły się w nieskończoność. Rozmawiałyśmy tylko szeptem, bo podglądające i podsłuchujące korytarzowe na kaŜdy Ŝywszy odruch reagowały krzykiem, a często biciem, ale tylko wtedy, gdy były we dwie, albo gdy na korytarzu był enkawudzista. Pojedynczo bały się otworzyć drzwi celi, podobno były wypadki, Ŝe więźniarki ostatecznie wykończone nerwowo rzucały się na oddziałową. Wszystko było inaczej, nawet przejście do obórki odbywało się spokojnie, bez krzyków 148 i wymyślań. Było nas mało, ale czasu zostawiano nam dość, Ŝeby się umyć i załatwić co trzeba. Więźniarki polityczne zachowywały się z godnością i dlatego nie dochodziło do tak

Page 73: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

przeraŜających scen jak na Brygidkach. Którejś z pierwszych nocy na korytarzu usłyszałyśmy kroki, wszystkie poderwały się i zastygły w oczekiwaniu. Kroki zatrzymały się pod naszymi drzwiami. Rozbiegane oczy, rozmodlone usta, zgrzyt klucza i zasuwy. W progu stanął męŜczyzna w mundurze. - Familia na „P". Oniemiała, nie rozumiejąc o co chodzi, milczałam. - Press - powiedziała któraś z głębi celi. - Nie, kto jeszcze? Padło następne nazwisko. - Imię, otczestwo i dawaj, a skoro. Patrzyłam, słuchałam i starałam się rozumieć, co to wszystko znaczy. Wywołana Ukrainka, szczękając zębami ze zdenerwowania, ubierała się gorączkowo w ogromną liczbę majtek, swetrów, zebranych od wszystkich towarzyszek, potem płaszcz, walonki z ogromnymi kaloszami, własność Olgi Kuri-las, córki popa, majora, kapelana w wojsku polskim, a na głowę chusteczkę, którą bardzo mocno i ściśle zawiązała. - Dlaczego ona tak się ubiera? Czy to się idzie gdzieś daleko? - pytałam szeptem Stefkę Dulębę. - Wywołują w ten sposób, Ŝeby kobiety w innych celach a z tych samych spraw nie wiedziały, Ŝe ktoś znajomy zeznaje. Ubiera się tak grubo, bo jak będą bić, zawsze łatwiej wytrzymać, walonki osłaniają nogi, ajak depczą, to moŜna palce podkurczyć, mocno związana chustka utrudnia szarpanie za włosy. Słuchałam przeraŜona, to aŜ tak odbywają się te przesłuchania? BoŜe, czy wytrzymam? Czy to w ogóle moŜna wytrzymać? Otworzono drzwi, wywołana kobieta wyszła na chwiejnych nogach, rzucając nam błagalne spojrzenie. O co prosiła nas, równie bezradne, jak ona? Zaledwie zamknięto zasuwę i 149 przebrzmiały oddalające się kroki, gdy dziewczęta jak na komendę usiadły na swoich posłaniach i zaczęły odmawiać modlitwy w intencji wywołanej. Dołączyłam się natychmiast do nich. Te same prawie modlitwy zgodnie brzmiały w dwu językach. Modliły się i dwie śydówki. Wezwanie „o Maryjo pomagaj nam" powtórzone trzykrotnie, niemal namacalnie dało mi odczuć, jak jesteśmy bezradne, Ŝe jedynego ratunku, jedynej pomocy moŜemy się spodziewać od sił nadprzyrodzonych, które kaŜdy moŜe nazwać wedle swej wiary, czy przekonań, ale zawsze będzie stamtąd tej pomocy oczekiwał. Choć była głęboka noc, Ŝadna z nas nie spała. Czekałyśmy na tę nieszczęsną męczoną pytaniami, moŜe bitą i przeŜywałyśmy własną mękę. Przyszła nad ranem. Nie było tak źle. Opuchnięta twarz, zasi-niałe oko, to przecieŜ drobiazgi nie warte uwagi. Zasnęłyśmy, a rano Stefka opowiedziała mi, jakją z jednego przesłuchania przynieśli w kocu, bo o własnych siłach stanąć nie mogła. Opowiadała, Ŝe czasem trzymają na przesłuchaniu przez parę nocy i dni, nie pozwalają usnąć, nie dają jeść ani pić i nie wypuszczają do toalety, tak Ŝe człowiek wraca z takiego przesłuchania jak zwierzę. Ale więzień nie ma się czego wstydzić, to oni przestali być ludźmi, jeśli mogą się tak znęcać. Słuchałam o bunkrach i o torturach, które zadawano więźniarce z tej celi. Stefka, gdy wróciła do sił, zaŜądała papieru i ołówka i napisała skargę do Stalina. Wprost nie do pojęcia, a jednak pismo przyjęto i odesłano adresatowi. Kto je rozpatrywał trudno powiedzieć, ale faktem jest, Ŝe ci właśnie referenci zostali odwołani i więźniowie odetchnęli na jakiś czas. Dziwne to więzienie, gdzie Ŝycie ludzkie nie było nic warte, a jednocześnie wolno było się odwołać do najwyŜszej instancji i w dodatku uzyskać satysfakcję; gdzie bano się buntu zbiorowego i reagowano pozytywnie, aby do niego nie dopuścić. Po kilku dniach awansowałam o jedno miejsce dalej i zamieszkałam na sienniku pod łóŜkiem. A na pocieszenie głowę miałam tuŜ przy głowie Stefki, więc mogłam do woli słuchać rad i objaśnień doświadczonej więźniarki. 150

Page 74: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

I - Jakbiją, trzeba krzyczeć ile się da, wtedy trochę przestają i moŜa chwycić oddech. Wszystkie te uwagi i pouczenia bardzo się przydały, gdy jednej z najbliŜszych nocy otworzyły się drzwi i usłyszałam: - Familia na „P". Zgłosiłam się, tym razem chodziło o mnie. Szczękając zębami z zimna i przeraŜenia zaczęłam się ubierać. Nie wiem kiedy i skąd, zostałam zaopatrzona we wszystkie najistotniejsze części garderoby, płaszcz i chusteczkę na głowę. Wyszłam, modląc się gorąco o pomoc do wytrwania, bałam się tak bardzo. Gdy wyszłam z korytarza przed budynek, uderzyło mnie piękno wyiskrzonego nieba tak cichego i spokojnego, gdy w mojej duszy szalała rozpacz i strach. Świadomość, Ŝe tam w celi modlą się za mnie, była mi wielką pociechą. Słowa Stefki dźwięczały mi w uszach: „Kryczy, Helenka! Kryczy!" Idąc przez podwórze, brukowane kocimi łbami, potykałam się o własne nogi w butach z oderwanymi zelówkami przywiązanymi sznurkiem. W budynku, do którego mnie wprowadzono, przeszłam na piętro i tam do gabinetu. Stałam bezradnie przy drzwiach. Czy podejść do biurka? Ale juŜ po chwili kazano mi usiąść w rogu pokoju oświetlonym silnym reflektorem. MruŜąc oczy ledwo widziałam śledczego. Który to jest? Ten zły, okrutny czy ten lepszy, którego dziewczęta mniej się bały? Pytania dotyczące danych personalnych przeszły gładko, kazał mi tylko podać nazwisko panieńskie i to drugie imię. Przyjęli moje tłumaczenie na ten temat, ale inne sprawy? Pytania, które zadawał mi mój referent, ograniczyły się do trzech i były powtarzane przez całą noc: „Kto cię posłał do Germańca? Jak się nazywa twój szef? Po co szłaś do Germańca?" A ja niezmiennie odpowiadałam: „Nie mam szefa, szłam do rodziny, nikt mnie nie posyłał". Byłam śmiertelnie znuŜona jaskrawym światłem, monotonią pytań, między którymi były przerwy wielominutowe. Mój śledczy chwilami zdawał się zasypiać, walczył ze zmęczeniem i podrywając się nagle z krze- 151 sła oznajmiał mi, Ŝe juŜ dosyć tego, teraz mnie zastrzeli. Ogromny nagan, który wyjął z szuflady biurka, zaniepokoił mnie. „Chyba nie zastrzeli - starałam się pocieszać - dochodzenie nie skończone." Ale otwór rewolweru widzę na wysokości mojej głowy. Niech strzela, raz się skończy; lufa przesuwa się w dół, o, w brzuch nie, nie w brzuch, ile męki, Ŝeby umrzeć po postrzale brzucha i nagle straszny huk odrzuca mi głowę, drugi, trzeci, trzymam się mocno krzesła i nie myślę, nic nie myślę - czekam. Cisza, która nagle przychodzi, przeraŜa mnie, dzwoni w uszach, co to było? Wpada oficer, ogarnia wzrokiem pokój i wybucha śmiechem. śartuje z mojego oprawcy, radzi strzelać celniej, bo szkoda amunicji, ofiarowuje swoją pomoc, składa się, celuje, ale strzał nie pada. Jestem półŜywa, choć przecieŜ nic mi nie jest. Przesłuchanie zaczyna się od nowa. Padają pytania ciągle te same i te same odpowiedzi. Zalega cisza, która pozwala mi się opanować. Przy biurku drzemie śledczy. Gdy się obudzi pokrzepiony i znów pełen energii, pytania będzie rzucał wraz z przekleństwami. Ocknął się, padają pytania niezmiennie te same, odpowiedzi są teŜ te same. KaŜe mi wstać i zdjąć płaszcz. Pejczem, który wziął z okna, pokazuje, Ŝe mam się połoŜyć na krześle stojącym na środku pokoju. Wiem, co mnie czeka, ale robię, co kaŜe i słyszę szept Stefki: „Kryczy, Helenka! Kryczy!" Gdy, ze świstem przecinanego powietrza, spada na mnie bat, wydaję z siebie krzyk tak przeraźliwy, Ŝe aŜ w uszach dzwoni. Mój oprawca przerywa bicie i końcem bata dotyka rękawa płaszcza. - Bieri w zuby. Chwytam więc zębami brzeg płaszcza, ale nim jeszcze batog dotknął moich pleców, wrzeszczę jak szalona, dziwiąc się, skąd mam tyle siły. Chwila przerwy i znów polecenie trzymania płaszcza zębami. Widzę całą śmieszność sytuacji i moŜe dlatego czuję się mniej

Page 75: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

upokorzona i przeraŜona niŜby naleŜało. Za kaŜdym uderzeniem wydzieram się ile sił w płucach i za kaŜdym razem otrzymuję polecenie trzymania płaszcza zę- 152 bami, jak gdyby mogło mnie to powstrzymać od krzyku z góry zaplanowanego. IleŜ było tych uderzeń wymierzonych mi z pasją, na którą potrafi się zdobyć męŜczyzna śmiertelnie zmęczony a świadomy,,Ŝe nie zdołał wymusić zeznań, na które czekają jego przełoŜeni i koledzy. Jak będzie się tłumaczył, Ŝe nie potrafi zmusić słabej, zagubionej dziewczyny do zeznań. Aleja mam juŜ zupełnie dosyć tego przesłuchania, suche gardło aŜ boli, plecy i pośladki palą jak ogniem, na szczęście on o tym nie wie. KaŜe mi siadać, a to nie jest proste, ale spełniam rozkaz. Śledczy podskakuje i krzyczy, podbijając mi jednocześnie opuszczoną głowę. - Będziesz mówiła prawdę? Bo jak nie, to... Nie kończy, ale wściekły ból miaŜdŜonych palców u nóg podrywa mnie z krzesła i wyrywa z krtani zwierzęce wycie. Mój oprawca nie lubi widocznie krzyku, odchodzi do swego krzesła za biurkiem, kaŜe mi się ubierać. Po krótkim oczekiwaniu odprowadzają mnie do celi. Szłam jak kaleka, palce pulsowały i bolały, w butach było mokro od krwi. W celi nie zastałam nikogo, dziewczęta były w łaźni. Korytarzowa kazała mi wziąć ręcznik i zaprowadziła mnie do nich. Gdy się rozebrałam, stanęłam pod prysznicem, a dziewczęta zobaczyły moje pośladki, zaległa cisza. Podeszła Stefka. - Helenka, przyznałaś się? Pokręciłam przecząco głową, bo czułam, Ŝe zaczynam się rozklejać, Ŝe głos mi się łamie. Objęła mnie serdecznie. - To nic, Helenka, to przejdzie, ciepła woda dobrze ci zrobi. Wiedziałam to, ale jej serdeczność i troska były mi bardzo miłe, poczułam się zespolona z nimi i stałyśmy się bliskie. Po powrocie do celi wszystkie starały się okazać mi serce. Moje bezpośrednie sąsiadki zrobiły mi miejsce przy ścianie, tak Ŝebym nie była widoczna przez judasza i mogła spać. Nie wiadomo, czy w nocy znów mnie nie wywołają, powinnam wypocząć i wyspać się. Gdy przyniesiono obiad, moja miska pierwsza była napełniona, a potem z kaŜdej miski oddawano 153 mi co lepsze kęski. Byłam wzruszona do łez i usiłowałam protestować, przecieŜ wszystkie byłyśmy ciągle głodne, nic nie pomogło, to była solidarność, przyjaźń, to były te prawdziwie ludzkie odruchy. A w dodatku ja byłam Polką, one Ukrainkami, mogłam się spodziewać raczej niechęci, a przynajmniej obojętności, gdy tymczasem okazały się najlepszymi towarzyszkami niedoli. Opatrunki na obolałe z popękanymi paznokciami palce zrobiły, nie wiem kiedy, z czystych gałganków oberwanych od chustek czy bluzek. Okłady ze zmoczonych prześcieradeł na plecy i pośladki zmieniały często, co przynosiło ogromną ulgę. Ale zbliŜał się wieczór, a z nim strach, obłędny strach, czy znów zabiorą na przesłuchanie, bicie, czy moŜe jest jeszcze coś gorszego? Przesłuchania odbywały się nadal. Zmieniali się referenci, zmieniały się gabinety, tylko zeznania pozostawały niezmienne, ciągle takie same. Wzrastała wściekłość ludzi, którzy uwaŜali się za wszechwładnych, a nagle napotykali niewytłumaczalny dla nich opór młodych, słabych, zastraszonych dziewcząt. Bo jeśli chodzi o moją celę, to tylko raz spotkałam się nie tyle ze słabością, ile z bezdenną głupotą jednej z więźniarek-śydówek. Celusia, tak się kazała nazywać, była zatrzymana na granicy, uciekała od Germańca z kilkuosobową grupą, przewaŜnie męŜczyzn. Opowiadała nam wszystko i z góry zakładała, Ŝe nie będzie bronić nikogo, do wszystkiego się przyzna, bo jeśli tak zleją prowadzili, to oni są wszystkiemu winni. Usiłowałyśmy trochę tłumaczyć i ostrzegać przed gadulstwem, ale bałyśmy się ryzykować, Ŝe powie o tym na przesłuchaniu, a to moŜe skomplikować nasze sprawy. Gdy ją wywołano na przesłuchanie, wyszła raczej spokojnie. Po powrocie oznajmiła:

Page 76: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

- Co mnie mieli bić, po co mieli bić, ja im wszystko powiedziałam, co oni chcieli wiedzieć, ja im powiedziałam, co oni mówili, te moje męŜczyzny, i co oni nieśli, i gdzie mieli schowane. Ale jak szłam, to się trochę bałam, ale pamiętam, jak wy się modlicie, to ja teŜ zaczęłam się modlić: O Maryjo „pomachaj" nam - i zaraz się nie bałam. 154 Śmiałyśmy się z Celusi, a serdecznie współczułyśmy jej kompanom, ale cała sprawa prędko poszła w zapomnienie, bo Celusię zabrano z celi i prawdopodobnie odtransportowano do Niemców. Tam biedaczka nie zdołała się pewno uratować. Czas płynął nieustępliwie, przed kaŜdą nocą napięcie wzrastało, aŜ do bólu, rano zmięte i osłabłe, świadome szczęścia jakie daje „spokojna" noc, starałyśmy się nie myśleć o tej, która nadejdzie. Ale nadeszła ta najstraszniejsza z nocy, którą los kazał mi przeŜyć. Wyrwana ze snu, półprzytomna z przeraŜenia, ubrana we wszystko, co tylko mogło się zmieścić, odprowadzona gorącymi westchnieniami i świadoma modlitwy, która będzie mi towarzyszyć, wyszłam z celi. Piękna wygwieŜdŜona noc, rześkie powietrze jeszcze bardziej uzmysłowiły tragedię i beznadziejność sytuacji. Wprowadzona do gabinetu zdziwiłam się, Ŝe śledczy stoi gotowy do wyjścia. - Będziesz mówiła prawdę? - zapytał jakoś pospiesznie. - Ja mówię prawdę - odpowiedziałam. Przesłuchanie potoczyło się niesłychanie prędko. Pytania padały jedne za drugimi, a kaŜda zwłoka z odpowiedzią była ponaglana krzykiem, a następnie uderzeniem w głowę. Od razu zorientowałam się, Ŝe tym razem jest jakoś inaczej. Śledczy był wściekły, z obłędem w oczach, krzyczał i szarpał, bił i popychał, i bijąc wypychał mnie z pokoju, miotając przekleństwa i obelgi. Nie bardzo rozumiałam, co mnie czeka. Idąc korytarzem gorączkowo myślałam, co będzie. Zdumienie moje nie miało granic, gdy wepchnięto mnie do ogromnej sali oświetlonej wielką liczbą Ŝarówek. Po prawej stronie pod oknem stał długi stół nakryty czerwonym suknem, a przy nim w duŜych fotelach siedzieli wojskowi. Na podłodze dywan, brudny i zadeptany. Stanęłam ogłupiała nie wiedząc co dalej. „Czy to sąd? Co oni ze mną zrobią?" - myślałam przeraŜona. Długą chwilę trwało milczenie, które przerwał mój referent. - Nie chce odpowiadać, nic nie wie, nikogo nie zna, szefa nie pamięta. 155 Od stołu prezydialnego poczęły padać pytania. Ciągle te same: - Kto cię posłał? Po co szłaś do Germańca? Jak się nazywa twój szef? Odpowiadałam niezmiennie, Ŝe szłam do rodziny i nikt mnie nie posyłał. Lekki znak dany ręką i zostałam porwana przez brutalne ręce, które w jednej chwili zdarły ze mnie płaszcz i chustkę z głowy. - Sztany zdejmaj, znajesz, sztany. Jak nieprawdopodobnie byłam upokorzona, jak bardzo było mi wstyd. Zdejmowałam ogromną liczbę niewymawial-nych przy coraz głośniejszych wybuchach śmiechu moich oprawców. - No dobrze, a teraz mów. I znów te same pytania i te same odpowiedzi. Nie skończyłam mówić, gdy na dany znak stojący obok krasnoarmiejcy powalili mnie na podłogę. Na rozkrzyŜowanych rękach i nogach poczułam cięŜar buciorów, nim jednak zdałam sobie sprawę, co się dzieje, na moje plecy i pośladki spadł grad uderzeń. Szarpnęłam się rozpaczliwie, ale nie mogłam się ruszyć. Bili bez opamiętania i nie patrząc gdzie. Zemdlałam. Gdy się ocknęłam, byłam mokra i koło mnie stała kałuŜa. Oblizywałam łakomie usta, byłam tak spragniona. Gdy zobaczono, Ŝe wróciła mi przytomność, padły znów te same pytania. Oparłam głowę na podłodze i kompletnie zrezygnowana nie reagowałam. Ale ogromny, cuchnący bucior podsunięty pod brodę podniósł mi głowę, a wymowne kopnięcie w nogę kazało odpowiadać. Jeszcze raz powtórzyłam to samo i jeszcze raz powtórzyła się masakra, która pozbawiła mnie

Page 77: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

świadomości. Gdy oprzytomniałam, kazano mi się ubierać i krzycząc jakieś pogróŜki wyprowadzono z sali. Ledwo szłam, ale byłam szczęśliwa, Ŝe wracam do celi. Lecz juŜ po chwili stwierdziłam, Ŝe zamiast na podwórze, schodzimy do suteren. Wąski korytarz, brudna, pod samym sufitem umieszczona Ŝarówka dawała wraŜenie ciemności, szczególnie głębokiej po tak jask- 156 rawo oświetlonej sali przesłuchań. Po krótkiej rozmowie z moim opiekunem miejscowy straŜnik kazał mi zdjąć płaszcz, walonki, pozwolił włoŜyć kalosze. I tak lekko ubraną wprowadził do celi. Była mała i nic nie zdąŜyłam zobaczyć, gdy zamknął drzwi. Kompletna ciemność ogarnęła mnie. Stałam chwilę licząc, Ŝe zaraz zapali się światło, tak jak we wszystkich celach. Ale ciemność trwała dalej. Trzymając się ściany obeszłam dookoła celę. Ściany były chropawe, a pod nogami czułam gęstą maź - błoto, w którym grzęzły ogromne kalosze. Schyliłam się, tak, to było błoto. Rozstawiając ręce przeszłam w poprzek celi łudząc się, Ŝe moŜe pośrodku znajdę jakieś miejsce, gdzie będzie moŜna usiąść, lecz i tu była zupełna pustka. Stanęłam więc pod ścianą, koło drzwi i wtedy poczułam, Ŝe jest mi zimno. Sukienka, gołe nogi, nie dawały dostatecznego ciepła w tym wilgotnym ciemnym grobie. Stałam szczękając zębami, pocieszając się, Ŝe zimna ściana zmniejszy ból i przekrwienie moich pleców i pośladków. Nagle usłyszałam szmer i pisk. Szczury! Byłam przeraŜona, a szczury dokazywały coraz swobodniej, moja skromna osoba nic im nie przeszkadzała, ja natomiast byłam bliska obłędu. Szczury zawsze wzbudzały we mnie obrzydzenie, choć prawdę mówiąc nigdy się z nimi nie spotkałam bliŜej, ta niechęć była raczej teoretyczna, ale na pewno zdecydowana. I tu, nagle, w tych ciemnościach, sama tylko z nimi szalejącymi i goniącymi się po ścianach tuŜ koło mojej głowy, a moŜe za chwilę wprost na mojej głowie. Co robić? W spazmie strachu zaczęłam walić w drzwi, odpowiedziała mi grobowa cisza, ale i szczury przycichły. Więc jednak boją się, to juŜ coś. Będę je straszyć i moŜe sobie pójdą. Ale jak się potem okazało, moje nadzieje były płonne, juŜ po chwili zaczęły się piski i drapanie po ścianach. Poczułam wielkie zmęczenie i głód. Która to moŜe być godzina? Jest mi tak zimno, za kubek czegoś gorącego dałabym kawałek Ŝycia. Jestem cała obolała, nogi bolą, jak długo moŜna stać? Postanowiłam jeszcze raz przeszukać celę. W rogu przy drzwiach trąciłam coś nogą - wiadro? Nie, duŜa puszka po konserwach, 157 to juŜ coś, będzie moŜna usiąść. Ale zbolałe pośladki nie wytrzymały nawet pięciu minut na ostrych brzegach puszki. Podnosiłam się i znów siadałam. Powtarzałam ten manewr wiele razy, ale zmęczenie narastało z chwili na chwilę. Szum w uszach, ból głowy, uczucie, Ŝe za chwilę zemdleję, upadnę. Nie, nie wolno mi upaść, co zrobię, gdy się unurzam w tym błocie lepkim i cuchnącym? Nie mogę upaść. Siadam na wiadrze, ból pieczenia pleców i pośladków jest nieznośny. A gdyby postawić puszkę do góry dnem? Podnoszę ją, poruszona zawartość wydaje tak odraŜający odór, Ŝe jestem bliska torsji. Lepiej nie ruszać, a przewrócić i tak się nie da. Stałam, siadałam, obchodziłam celę, Ŝeby postraszyć szalejące szczury, trochę się rozgrzać. Niewiele to pomogło, ale wydawało mi się, Ŝe jestem zabezpieczona przed bezpośrednim kontaktem z nimi, Ŝe je płoszę i unikam moŜliwości, Ŝe któryś z nich skoczy na mnie.Myśl o tym, Ŝe mogą mnie zaatakować, hamowała oddech, napawała przeraŜeniem i obrzydzeniem. Upłynęło wiele godzin, a mnie ten czas wydawał się wiecznością. Gdy otworzono celę i dyŜurny enkawudzista podał mi miskę z odrobiną czarnej cieczy -„kawa", była tego znikoma ilość, ale była gorąca. Nie wiedziałam co robić, tuliłam miskę do piersi, grzałam skostniałe ręce, piłam po odrobinie, Ŝeby starczyło na długo. Ale juŜ po chwili miska była zimna i pić nie było co. Miskę odebrano mi. W tej celi nie wolno nic mieć. Teraz dopiero zdałam sobie sprawę, Ŝe w ręku trzymam kawałek chleba i w tym momencie uczułam, jak bardzo jestem głodna. śułam maleńkie kawałki długo i dokładnie, aby oszukać głód. Rozgrzałam się, ale bardzo prędko zaczęłam znów marznąć, chciało mi się spać, a bałam się,

Page 78: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Ŝe upadnę, gdy tylko pozwolę sobie na drzemkę. Strach mnie przejął, gdy pomyślałam, Ŝe mogłabym mieć jeszcze do tego mokrą sukienkę. Gdy otworzono celę, podbiegłam do drzwi licząc na jakąś dobrą nowinę - moŜe oddadzą płaszcz? Nie, kazano wziąć paraszę i poprowadzono do toalety. Krótka 158 chwila, w której pozwolono mi tam pozostać, wystarczyła zaledwie na kilkakrotne spłukanie wiadra-puszki i obmycie twarzy i rąk. Nie miałam się czym wytrzeć, zrobiłam to brzegiem koszuli. Wracając do celi myślałam z przeraŜeniem o następnych nie kończących się godzinach oczekiwania, na co?... Przed drzwiami celi straŜnik zatrzymał mnie, kazał wstawić paraszę i wsunąć do celi jaszczyk. Była to skrzynia z desek o szerszej podstawie. - MoŜesz na tym siedzieć i spać, rano zabiorę. Zatrzasnął drzwi, a ja oparta łokciem o skrzynię dziękowałam dobremu Bogu, Ŝe mogę się o coś oprzeć, Ŝe będę mogła usiąść i nawet połoŜyć się. Skulona na jaszczyku, szczękając zębami z zimna, przesiedziałam noc zasypiając i budząc się, z przeraŜeniem słuchając harców szczurzych. I właściwie nie bardzo rozumiem, jak mogłam bać się szczurów, wiedząc jak okrutny potrafi być człowiek. Tak przetrwałam te parę dni i nocy w strachu, zimnie i głodzie. W ciemności zatraciłam poczucie czasu i tylko podane jedzenie świadczyło, Ŝe jest dzień, ajaszczyk, Ŝe noc. AŜ nagle któregoś dnia, o nie przewidzianej godzinie, otwarto drzwi i kazano mi wyjść. Byłam przeraŜona, co będzie? I wydaje mi się, Ŝe gdyby zapytano mnie czy chcę zostać, czy iść, zaryzykowałabym zostanie, ale nikt nie pytał. Oddano mi rzeczy i wyprowadzono na podwórze. Byłam zupełnie ślepa i miałam takie zawroty głowy, Ŝe nie byłam w stanie iść. Wrzaski i szturchańce prowadzącego mnie Ŝołnierza wróciły mi przytomność. Oczy po chwili przyzwyczaiły się do światła i nogi stawiałam pewniej. Zaprowadzono mnie do łaźni. Ciepła woda, czułam, jak rozpręŜają się mięśnie, jak zaczynam słabnąć i ocknęłam się znów zziębnięta na podłodze. Na krzyk łaziennego podniosłam się i ubrałam. Zęby znów szczękały, byłam mokra, spocona i na pół świadoma. Zaprowadzono mnie do celi, mojej, juŜ prawie rodzinnej, jak do domu. Ale nie umiałam tego docenić, osunęłam się na podłogę koło drzwi i nie bardzo zdawałam sobie sprawę, gdzie jestem i co się dzieje. Dziewczęta odczekały, aŜ na korytarzu 159 ucichły kroki i zorganizowały ratunek. Zrobiły mi miejsce w rogu celi niewidoczne przez wizjer, owinęły we wszystko ciepłe, co miały i kazały spać. Ciepło, cisza - usnęłam. Stefka opowiadała mi, Ŝe podczas rozdawania obiadu siedziałam podparta przez sąsiadki, Ŝe miałam otwarte oczy i robiłam wraŜenie przytomnej i świadomej, Ŝe wypiłam całą podaną mi zupę i natychmiast usnęłam znów. To samo było przy wieczornym apelu i kolacji, aleja tego nie pamiętam. Oprzytomniałam zupełnie dopiero wtedy, gdy Stefka Dulęba zabrała się do oglądania moich pleców. Na korytarzu była cisza. Obmyte plecy, czysta koszula i zimne okłady przyniosły ogromną ulgę. Miałam gorączkę, ale wzywanie lekarza w takiej sytuacji było bezcelowe, a nawet niebezpieczne. Dziewczęta kryły mnie, jak mogły, zatykały usta, gdy majaczyłam i wykrzykiwałam jakieś dziwne słowa. Tak minęło kilka dni i było juŜ prawie dobrze, gdy Stefka przytulona do mego ucha spytała: - Helenka, przyznałaś się? - Nie, nic im nie powiedziałam. Ucałowała mnie serdecznie. - A teraz powiedz, byłaś w ciemnicy, w bunkrze? - Chyba tak - opowiedziałam jej, gdzie byłam i jak tam wyglądało. - Helenka, ty juŜ przytomna, chcę ci powiedzieć, w celi jest kapuś, ją teraz wywołali z celi, więc ja mogę z tobą rozmawiać. Jak cię przyprowadzili, to ona chciała ci pomagać, więc ja teŜ mogłam, a potem, to jak byłaś nieprzytomna, to wcale nie chciałaś odpowiadać na jej pytania, jakbyś czuła, Ŝe to kapuś. Ją biorą z celi kaŜdego dnia niby do roboty, a wieczorem to

Page 79: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

ona ciągle słucha i wszystko chce wiedzieć. UwaŜaj, bo ona i z tobą będzie chciała mówić i czegoś się dowiedzieć. Szepty Stefki ucichły, a gdy ja chciałam się odezwać, okazało się, Ŝe nie mam głosu. Skrzypiący, chrypiący szept to było wszystko, co mogłam wydobyć ze zbolałego gardła. Ta chrypa trwała długo i chyba nigdy nie minie zupełnie. Z niepokojem czekałam, czy znów nie będę wezwana na przesłuchanie, 160 bałam się tego, bałam się okrucieństwa tych ludzi, ale chyba najbardziej bałam się, Ŝe nie wytrzymam, Ŝe zacznę mówić. Pewnego dnia wywołano z naszej celi młodą dziewczynę, Olgę Kurilas, córkę popa, kapelana w armii polskiej. Inteligentna, pełna humoru i radości Ŝycia, opowiadała tak fantastyczne historie o swoim aresztowaniu, Ŝe mogłyśmy się tylko śmiać, nie wierząc ani słowu. Wywołano ją z rzeczami. Byłyśmy zaniepokojone. Na nasze zapewnienia, Ŝe na pewno idzie na wolność, uśmiechała się przez łzy, a Ŝeby łatwiej nad nimi zapanować, opowiadała, co zje na kolację. Wiedziałyśmy, Ŝe gra, Ŝe ani ona, ani my w tę „wolność" nie wierzymy. Jak się dowiedziałam po opuszczeniu Zamarstynowa była przeniesiona na Brygidki, skąd udało jej się uciec przed rzezią - ale wyprzedzam fakty. Wracam do mojej celi w więzieniu zamarstynowskim. Na miejsce Olgi juŜ następnego dnia przyszła więźniarka, do której znów nie miałyśmy zaufania. Była bardzo smutna, ale pytała o rzeczy, na które Ŝadna z nas nie mogła i nie chciała odpowiadać, czy moŜna się porozumieć z innymi więźniarkami, czy umiemy „stukać" do sąsiednich cel, Ŝeby się porozumieć? Stefka, wytrawna stara więźniarka, robiła tak zdumioną minę, tak absolutnie nie mogła zrozumieć, o czym tamta mówi, Ŝe z trudnością panowałam nad śmiechem. Ale nieufność pozostała. My natomiast pytałyśmy, co się dzieje na wolności, ale ona z kolei twierdziła, Ŝe przyszła z innego więzienia i nic nie wie. Jednak jej wygląd i czyste ubranie świadczyły, Ŝe nie mówi prawdy. Minęło kilka dni. Był czwartek, 19 czerwca, kiedy wywołali ją z celi z rzeczami. Wyszła spokojna z podniesioną głową i nawet na poŜegnanie nie skłoniła jej. Byłyśmy znów pełne niepokoju, za duŜo się działo w ostatnich dniach. W celi było nieznośnie duszno, tak jak na zewnątrz, dni były upalne. Męczył nas jakiś dziwny niepokój, który nie pozwalał usnąć ani odpręŜyć się. Po apelu Stefka szeptała w moje ucho wątpliwości, które ją teŜ dręczyły. 161 - Helenka, coś będzie, spokoju nie mam, a moŜe tą ostatnią to wzięli na rozstrzał, moŜe myją źle sądziły?... A na froncie to się coś dzieje, dziś jak stukałam, to dziewczęta mówiły, Ŝe juŜ niedługo. Niepokój Stefki udzielił się i mnie. Dni mijały jakoś, nikogo nie brano na przesłuchanie, wyczulone nerwy były napięte do ostatnich granic. Wieczorami ciągle myślałam o domu, Mamusi, rodzinie, a były to myśli bardzo smutne. Usnęłam i miałam dziwny sen, który tak tragicznie kojarzył się z późniejszymi wypadkami. Byłyśmy w celi, wszystkie współtowarzyszki spały, gdy przez okienko wpadł mały samolocik, zabawka, patrzyłam, jak krąŜył pod sufitem i nagle zaczął się zniŜać i pikując dotykał kaŜdej więźniarki, było mi przykro, Ŝe mnie omija. „Do mnie, do mnie" - wołałam wyciągając ręce, ale zrobił jeszcze jedną rundę pod sufitem i wyleciał przez okno. Było mi bardzo przykro i obudziłam się. Głuche dudnienie przywróciło mi pełną świadomość. Słuchałam jeszcze chwilę i obudziłam Stefkę. - Słuchaj, jak dudni, one miały rację, wojna. LeŜałyśmy cichutko i jakieś szczęście było w nas. Wojna - więc wolność, wojna - więc nasi prześladowcy nie będą nas dręczyć, wojna, więc nadzieja na odmianę. Kto z kim walczy? Jak się ma stać to wszystko dobre, tego nie wiedziałyśmy i nawet nie usiłowałyśmy wiedzieć. KaŜda zmiana wydawała się lepsza od tego, co jest teraz.

Page 80: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Nagły ruch na podwórzu tak zawsze cichym poderwał nas, obudziły się inne. Trzeba zobaczyć, co tam się dzieje. Jedna z nas stanęła tak, Ŝe głową zasłaniała wizjer, ja stanęłam na łóŜku mocno opierając się o ścianę, a z boku podpierały mnie dwie kobiety, Stefka stojąc na moich ramionach wyglądała na podwórze. - DuŜo wojska, są w hełmach, paski pod brodą. Biegają, śpieszą się, o, wynoszą tornistry, wszyscy mają broń, wojna, dziewczęta, wojna. Zsunęła się z moich pleców, a ja mało nie upadłam, tak to było nagłe. Zdawało się, Ŝe spotkało nas wielkie szczęście, 162 Ŝe juŜ jesteśmy wolne, Ŝe wszystko zło minęło. Ale naszą radość kryłyśmy w sobie, zachowując obowiązującą ciszę. Szeptem opowiadałam mój sen. - Ale dlaczego on ciebie nie dotknął, Helenka? Tylko nas, przypomnij sobie, wszystkie dotykał? I mnie teŜ? - Tak, Stefka, wszystkie, tylko mnie ominął. - A, co tam, Helenka, co to moŜna wiedzieć, moŜe Polaki poszli z Hitlerem na Ruska, to i tak nic ci nie zrobią. Było mi trochę smutno, rozumiałam, Ŝe jestem jakoś wybrana, a nie przewidywałam nic pomyślnego. Co do sojuszu z Hitlerem byłam zupełnie spokojna, to przecieŜ absurd, ale moŜe naprawdę rozdzielą mnie z dziewczętami, a to byłaby duŜa przykrość, przywykłam do nich i wiedziałam, Ŝe moŜna na nich polegać. A moŜe ja mam juŜ wyrok? Głowa pękała od tych myśli, a odpowiedzi nie moŜna było się spodziewać. Zapłakana straŜniczka nawet nie krzyczała i nie poganiała nas w obórce. Wchodząc do celi zdąŜyłyśmy dać porozumiewawcze znaki więźniarkom z innej celi, ich odpowiedź upewniła nas, Ŝe wiedzą wszystko. To była niedziela, 22 czerwca, dzień przeszedł prawie normalnie, tylko kucharze-więźniowie byli bardzo weseli, a obiad spóźnił się. Poniedziałek był pełen niepokoju, choć właściwie nic się nie działo. Wtorek koło południa to było coś, czego chyba Ŝadne więzienie nie przeŜyło. Po godzinie śniadania, którego nam nie wydano, otworzyły się drzwi celi i stanął w nich śledczy w asyście dwóch enkawudzistów z karabinami na ostro. Zaczął wywoływać nazwiska. Przeczytał wszystkie i zostawiając otwarte drzwi kazał nam wychodzić z rzeczami. Powtarzało się to przy wszystkich celach. Stłoczone kobiety rozmawiały, witały się znajome związane jedną sprawą i cicho porozumiewały się. Prowadzono nas schodami na piętro, tam znów stłoczone w dwóch salkach mogłyśmy rozmawiać, nikt nas nie pilnował. Ja nie mając znajomych stanęłam w oknie i przez zwyczajne otwarte okno patrzyłam na lwowską ulicę. Pojedynczy przechodnie prze- 163 mykali ulicami pochyleni, zalęknieni, Ŝadnych pojazdów nie było widać. Trudno powiedzieć jak długo byłyśmy razem bez Ŝadnego dozoru, gdy nagłe krzyki przypomniały nam, Ŝe jednak jesteśmy więźniami. Krzykiem, biciem, kopaniem zostałyśmy zapędzone do cel, gdzie juŜ po chwili sprawdzano stan według listy. Co to było, zastanawiałyśmy się, nie mogąc zrozumieć tego przemieszania wszystkich więźniarek, gdy dotychczas nawet nazwisk nie czytano przy drzwiach otwartych, Ŝeby ktoś nie usłyszał, Ŝe więźniarkę z tej samej sprawy biorą na przesłuchanie. Dopiero po zajęciu Lwowa przez Niemców, gdy wyszłam na „wolność", dowiedziałam się, co było powodem tego zamieszania. Z jakichś powodów powstała panika i NKWD uciekło. Na Brygidkach to zamieszanie trwało znacznie dłuŜej, tak Ŝe kucharze-więźniowie zdąŜyli otworzyć niektóre cele i bardzo wiele osób zdołało uciec, podobno udało się to i Oldze Kurilas. Z licznych relacji wiem, Ŝe więźniowie rozbijali piece, które miały paleniska na korytarzu i tą drogą uciekali. Na Zamarstynowie, gdzie zamieszanie trwało krótko i nie było nikogo, kto by zawiadomił o sytuacji, więźniowie pozostali w celach. Kolacji tego dnia nie było, ale głód był okraszony radością, Ŝe widocznie jest bardzo źle, jeśli

Page 81: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

tak precyzyjnie zorganizowany terror rozpada się w ciągu paru dni. Środa - śniadania teŜ nie dostałyśmy, a do obórki wypuszczano nas po waleniu w drzwi i awanturach we wszystkich celach. Niewiele nam to jednak dało. Na korytarzach było pusto i cicho jak zawsze, a tylko enkawu-dzista Malowanek, tak przez nas nazywany, poniewaŜ malował się jak dziewczyna w najgorszym stylu, był zaniedbany i bardzo smutny. Zupa obiadowa była nawet lepsza niŜ normalnie, ale była jedynym pokarmem tego dnia. Czwartek wstał smutny i pełen niepokoju. Detonacje było słychać coraz wyraźniej i po pierwszych radosnych nadziejach przyszła obawa i niepokój malujący się na wszystkich twarzach - co dalej? Co się z nami stanie? Dziewczęta przekazywały wiadomości, kogo i jak zawiadomić na wolności. Ja 164 nie brałam w tym czynnego udziału, wolałam się nie zdradzać i tłumaczyłam, Ŝe cała moja rodzina jest w Warszawie. W godzinach obiadu, zamiast oczekiwanej zupy w otwartych drzwiach stanął znów oficer NKWD w asyście kilku Ŝołnierzy z bronią na ostro i plikiem teczek pod pachą. Były to akta naszych spraw. Czytał nazwiska głośno i wyraźnie, a dziewczęta zgłaszały się. - Zabierajsia z wieszczami - zakończył. Drzwi zamknięto. W celi powstało zamieszanie, kaŜda pakowała swój skromny dobytek. - Helenka! A ty? Siedziałam oszołomiona, przeraŜona, mego nazwiska nie wyczytano. Stefka objęła mnie. - Helenka! To nic, my idziemy w transport, a ty na wolność, Helenka! Nie martw się, pamiętaj o nas, my teŜ z Rosji wrócimy, moŜe się jeszcze spotkamy. Byłam tak przeraŜona, Ŝe zostaję sama, Ŝe czeka mnie najgorsze, bo przecieŜ o wolności nie mogłam marzyć, Ŝe nie potrafiłam odpowiedzieć tej dobrej, serdecznej dziewczynie. Przytulona do niej powtarzałam bezradnie: - Chcę iść z wami, boję się zostać sama, poradź coś Stefka, poradź. Widziałam, jak jest wzruszona, jak panuje nad łzami, jak bardzo chciałaby mi pomóc. Opanowała się i wyciągając ze swego tłumoczka chustkę i koszulę wtykała mi je w ręce. - Weź, Helenka, ja mam duŜo, a my jedziemy do ludzi, ludzie pomogą, dadzą co trzeba, ty zostajesz sama, moŜe będzie ci trzeba, weź. Trzymałam te dary i wiedziałam, Ŝe Stefka za kaŜdą cenę chce mi wmówić, Ŝe będę Ŝyła, Ŝe czeka mnie inna droga niŜ je, ale obie wiedziałyśmy, Ŝe na śmierć skazuje się pojedynczych ludzi, a w transport jedzie ogół. Otwarto drzwi, ostatnie pocałunki, błogosławieństwa i nagłe olśnienie: - Stefka! Samolocik! 165 Stanęła, widziałam przeraŜenie w jej oczach i zostałam sama, zupełnie sama. W celi, gdzie przez tyle miesięcy nie moŜna się było poruszyć, Ŝeby kogoś nie potrącić, zrobiło się tak luźno, tyle miejsca, Ŝe znów nie wiedziałam jak się poruszać. Słuchałam odgłosów dochodzących z korytarza i stwierdziłam, Ŝe dziewcząt jest tam bardzo duŜo. Byłam przekonana, Ŝe one idą w transport. A ja, ile nas zostało? Czy jest jeszcze ktoś na tym korytarzu? Kiedy nas zabiorą? Co z nami zrobią? Nie mogłam usiedzieć na miejscu. Starałam się zrobić porządek, ułoŜyć sienniki, ale odkładałam to wszystko widząc bezsens moich wysiłków. Na korytarzu zapanowała cisza, wszyscy juŜ odeszli. Czułam się tak osamotniona, tak absolutnie sama. Traciłam tę resztkę nadziei, która gdzieś tam w podświadomości była, teraz nie istniało juŜ nic. Rozstrzelają mnie, czy powieszą, jak się zachować -dom, nigdy się nie dowiedzą, jak to było. Niech się to juŜ raz skończy, prędzej, jak długo moŜna czekać na śmierć, która juŜ przyszła. Zapukałam do drzwi raz i drugi, a gdy do wizjera podszedł straŜnik, zapytałam, dlaczego zostałam sama, dlaczego nie wzięto mnie razem ze wszystkimi, dlaczego ja nie idę w transport? Wiedziałam, Ŝe to pytanie nie ma Ŝadnego sensu, Ŝe nie

Page 82: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

otrzymam Ŝadnej obowiązującej odpowiedzi, ale musiałam coś robić, musiałam działać, najgorsza prawda lepsza od tego beznadziejnego czekania. - Pajdiosz i ty, padaŜdi niemnoŜko - odpowiedział. Czekałam więc miotając się po celi, niezdolna do myślenia, do skupienia się na modlitwę, nic tylko obłędny strach i chaos. Tak upłynęły godziny, był wieczór. Słyszałam z oddali stłumione głosy wielu ludzi, zdawałam sobie sprawę, Ŝe ten tłum więźniów czeka na samochody, czy moŜe ustawiają ich w grupy i prowadzą na dworzec kolejowy. Ale nagle ten gwar ludzki przerwał szum motorów - a więc jadą, juŜ się pewno ładują, stłoczeni pod brezentem wozów, obstawieni straŜą. Ich droga daleka i bardzo trudna, ale Ŝyją, a ja? Jeszcze Ŝyję, 166 myślę, czuję, nawet wiem, Ŝe jestem głodna - kiedy to się skończy? I nagle w szum motorów wdziera się krzyk - moŜe to Stefka? MoŜe to jej poŜegnanie? Ale nie, ten krzyk trwa -detonacja, strzelają, pewno chciała uciekać, w takim tłumie ludzi to się mogło udać. BoŜe! Znów strzelają, pewno ją zabili, biedna, tak blisko była wolności... Całą noc słyszę ten hałas. Zmieszane dźwięki motorów, krzyku, strzałów. Czasem ponad ten gwar wyrywa się krzyk rozpaczy, strachu, bólu. Co tam się dzieje? Jak ich tam muszą bić, kopać przy tym ładowaniu, ile tam się krwi poleje, ilu ludzi zginie!... JuŜ świt, gwar przycicha, a mój niepokój wzrasta. Walę w drzwi, kopię, krzyczę, niech ktoś przyjdzie, niech zabije, Ŝeby się to juŜ raz skończyło. Cisza. Osłabła, złamana po tym wybuchu szału, siadam i jest mi wszystko jedno. Był juŜ dzień, gdy otwarto moją celę („zabierajsia z wieszczami"), stałam i bałam się wyjść, czy to juŜ, teraz będą strzelać? BoŜe, ratuj! - No dawaj, dawaj, skorej. Wyszłam na korytarz, stało tu juŜ kilka kobiet, dziesięć, dwanaście, wystraszone, jakieś zmięte, blade. Enkawudzista sprawdzał jakieś papiery, pytał o imiona, nazwiska, otczestwo i dzielił nas na dwie grupy. Część odeszła, a nasza piątka stała dalej. Czekałam, czy usłyszę salwę, ale cisza była zupełna, kroki Ŝołnierza odbijały się echem w tym pustym domu. Wyprowadzono nas na podwórze i skierowano do głównego gmachu. Czy znów przesłuchanie? To ostatnie, decydujące, po co męczą, jeśli i tak mają rozstrzelać? Na podwórzu są Ŝołnierze, kałmuckie twarze, skośne oczy nabiegłe krwią, robią wraŜenie pijanych - budzą lęk i odrazę. Wprowadzone do budynku przeszłyśmy długi korytarz na parterze. Przesłuchania odbywały się na piętrze, ostatnie drzwi otworzono i weszliśmy do duŜej celi. Stałyśmy oszołomione, a za nami ryglowano drzwi. Rozglądam się, duŜa, bardzo duŜa cela, z boku pod ścianą stół cięŜki, toporny, na kozłach, z grubym blatem i ławą. Kilkadziesiąt misek w krzywych kolumnach piętrzyło się z boku, ale ani 167 jednego siennika, natomiast przy drzwiach sterta równo złoŜonych koców. Co za dziwna cela, moje dotychczasowe wyobraŜenia były zupełnie inne. Usiadłam pod ścianą mając okno z lewej strony, a drzwi z prawej. Pozostałe kobiety zajęły miejsca pojedynczo w moŜliwie wygodnych miejscach - nie znałyśmy się. Po krótkiej rozmowie okazało się, Ŝe jesteśmy dwie Polki, dwie Ukrainki, jedna śydówka. Moja krajanka robiła dziwne wraŜenie, zastraszona nie odpowiadała na pytania, ruszała się jakoś dziwnie - tanecznie, ciągle coś mówiła, mamrotała niezrozumiale. Robiła wraŜenie nienormalnej. Ukrainki, proste kobiety, siedziały cicho, zupełnie wyłączone. śydówka podjęła rozmowę o wielkości celi, martwiła się, czy dadzą nam jeść, oglądała koce i stwierdziła, Ŝe są czyste i moŜna na nich spać, robiła wraŜenie inteligentnej i rozsądnej. Czekałyśmy dalej, co nas czeka, czy dadzą jeść, byłyśmy bardzo głodne, ostatnie jedzenie to wczorajsze śniadanie. Nasza wariatka zaczęła mówić, starałam się zrozumieć: ,Ja nic nie wiem, ja nic nie zrobiłam, siedzę przez pomyłkę, to one winne, te diablice, ale ja powiem, powiem wszystko". Mówiła i powtarzała to samo bez końca. śydówka pochyliła się do mnie:

Page 83: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

- Pomylona, wariatka. - Tak - odpowiedziałam - chyba tak. Ale nasza pomylona całkiem świadomie układała sobie koce na legowisko i skulona na nich zdawała się spać. Co z nami będzie? Czy dadzą nam jeść? Padały pytania i pozostawały bez odpowiedzi. - Zapukam do drzwi - zgłosiła się Ukrainka. Ale walenie, kopanie pozostawało bez odpowiedzi. Byłam bardzo głodna, ale bałam się otwarcia celi, bałam się kaŜdego, kto mógł do nas przyjść. Detonacje głębokie, cięŜkie słyszało się ciągle, było więc pewne, Ŝe wojna trwa, Ŝe Niemcy idą naprzód, Ŝe moŜe nie rozwalą nas, moŜe nie zdąŜą. Po długich godzinach otwarto drzwi i Ŝołnierz podał koszyk z chlebem. Było tego duŜo, kilka bochenków. KaŜda 168 chwyciła jeden i od razu uświadomiłyśmy sobie, Ŝe mamy wyschnięte gardła, Ŝe nie przełkniemy suchego chleba. Zaczęło się znów walenie w drzwi i wołanie o wodę, ale nic nie pomogło. Nikt nie reagował na nasze krzyki. Mobilizując więc wszystkie siły, zbierając resztki śliny Ŝułyśmy po kawałeczku miękisz chleba. Dzień się kończy, jest zupełna cisza, nie słychać kroków na korytarzu ani Ŝadnych odgłosów. Co się dzieje? Ciągłe detonacje kaŜą wierzyć, Ŝe wojna trwa, front się trzyma, a moŜe nawet przybliŜa. Komu Tyczyć zwycięstwa? Nienawidzę Niemców i wiem, jak są okrutni, ale wiem, Ŝe tylko ich wejście do Lwowa moŜe mnie uwolnić albo zgubić, ale tak czy inaczej skończy się to czekanie na śmierć. Robi się szaro, zupełny mrok, cela jest ciemna, a my koniecznie chcemy wyjść do obórki. Zaczynamy więc pukać, walić w drzwi i krzyczeć. Parasza nie opróŜniona przez naszych poprzedników teraz grozi przepełnieniem i bardzo źle pachnie. Zrezygnowane układamy się do snu. LeŜę na podłodze, jest drewniana, obawiam się koców, nie wierzę w ich czystość. Nasza drzemka trwa krótko, bo oto rozszalała się artyleria, która biła w naszym kierunku; pewno ostrzeliwano Wysoki Zamek. Odłamki wybuchających pocisków biły po deskach zasłaniających okno, odbijały się od muru, a huk był przeraŜający. Pusta cela huczała echem, błyski rozświetlały okno. Jesteśmy zamknięte, nie moŜemy uciec, nawet jeśli ściana się rozwali, będziemy zasypane. Byłam zrozpaczona, bezradność, niemoŜność działania odbierała resztę sił. I wtedy zaczęła się rzecz najstraszniejsza, nasza wariatka zerwała się z barłogu i wykrzykując, mamrocząc jakieś niezrozumiałe słowa, snuła się po celi. Po chwili zaczęła jakiś przedziwny taniec. Zgięta wpół jak gdyby szukała czegoś na podłodze czy po kątach, wołała na róŜne tony kusego, nazywała go kochankiem, oczekiwała od niego wyzwolenia, zapraszała do tańca i wirując po celi miała ręce rozstawione, jak gdyby trzymała kogoś w ramionach. PrzeraŜone do ostatnich granic, same bliskie obłędu zaczęłyśmy się głośno 169 modlić. „Pod Twoją obronę" - szeptałam drŜącymi wargami, a inne powtarzały za mną słowa modlitwy. Ale zagłuszał nas histeryczny śmiech i jakiś przedziwny dialog z kusym -kochankiem - wybawicielem. Ta makabryczna noc pozostanie w mojej pamięci do końca Ŝycia i będzie mnie dręczyć w snach. Wczesny czerwcowy świt rozwiał widziadła. Wyczerpana tancerka zwaliła się na posłanie i przestała szaleć. Wybuchy zdawały się być dalsze i nie spadające wprost na nasze więzienie. Blade, z obłędem w oczach, czekałyśmy, co nam przyniosą najbliŜsze godziny. Pić, za cenę Ŝycia pić. Postanawiamy pukać. I znów pukamy, walimy, kopiemy, drzwi wreszcie otwierają się. „Wody, wody, wody" - wołamy wszystkie i tłoczymy się przy wyjściu. śołnierz pokazuje na mnie, kaŜe wziąć konewkę i iść. Pokazujemy paraszę pełną po brzegi, wyznacza jedną z Ukrainek. Bierzemy wszystko, idziemy do ogromnej sali, pośrodku są koryta z kranami, pod ścianami ubikacje, okna duŜe, zabite deskami jak wszędzie. Jesteśmy same. Patrzę badawczo na moją towarzyszkę -zdradzi czy nie. - Wylewaj paraszę, a ja popatrzę, co się dzieje na zewnątrz.

Page 84: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Kiwa z aprobatą głową. Wskakuję na okno i górą, bokiem, przez szpary staram się coś zobaczyć. Jest mglisty ranek, na ulicy pusto, przejechało jakieś auto i znów cisza. Schodzę zawiedziona, dalej nic nie wiemy. Płuczę konewkę, spuszczam duŜo wody i nabieram pełno świeŜej, zimnej. Robię to spokojnie i systematycznie, bo juŜ się napiłam do syta. StraŜnik wchodzi i pogania nas, wracamy do celi. Kobiety juŜ stoją z miskami. Podaną wodę piją łapczywie, ale po chwili wolno, smakując jak najwspanialszy nektar. - Widziałaś coś? - pyta śydówka. Ukrainki juŜ szepczą, mówię więc głośno: - Na ulicach pusto, nic ciekawego nie widziałam. Siedzimy cicho i drzemiąc odpoczywamy po nocy, która była piekłem. Detonacje są rzadsze, jest dziwnie cicho, a mój 170 niepokój wzrasta. Koło południa znów zaczynamy kołatać do drzwi, słyszymy, Ŝe robią to inne cele, odnosimy wraŜenie, Ŝe ze wszystkich stron kołaczą do drzwi, coś pada, czy rozbijają piece? Co robić, my same nie damy rady wydostać się. Czy Rosjanie uciekli? Na pewno uciekli, a nas zostawili zamknięte. Wskakuję na okno i wołam: - Hop, hop, jest tam kto? Odezwijcie się, jest tam kto? I nagle słyszę: - Tu męŜczyźni, ile was jest? Odpowiadam natychmiast: - Pięć kobiet, ostatnia cela w korytarzu. - Nas sześćdziesięciu pięciu męŜczyzn, Rosjanie uciekli, nikogo nie ma, rozbijamy piec i uwolnimy was, czekajcie cierpliwie. Czekamy, ale juŜ Ŝadna z nas nie moŜe usiedzieć na miejscu. Tylko nasza wariatka zebrała wszystkie koce, siedzi na nich i pustymi oczami bez Ŝadnego wyrazu patrzy w dal. A my się miotamy, dalekie odgłosy kucia ściany zmuszają mnie do działania. Znów jestem na oknie. - Hop, hop -jak wam idzie?JuŜ rozbiliście ten piec? - To nie takie proste, nie mamy narzędzi, ale czekajcie, jakoś to zrobimy. Czekamy, płyną minuty, kwadranse, a nam wydaje się to wiecznością. Nagle pod oknami jakiś gwar, rozmowy, ktoś coś woła. Wskakuję na okno, BoŜe, nasi ludzie z opaskami Czerwonego KrzyŜa na rękawach, łzy mnie dławią, ale wołam: - Ratujcie nas, jest nas pięć kobiet, tam dalej są męŜczyźni, ratujcie. - Dzieci, jesteście wolne, Ruski uciekli, ta my wam zaraz otworzymy, na wolność, na wolność. Jest mi tak słabo, Ŝe ledwo mogę zejść z okna, mam miękkie nogi. Nasi oswobodziciele rozmawiają juŜ z męŜczyznami, po chwili słyszymy, Ŝe rozbijają jakieś drzwi. Dlaczego nie nasze, dokąd oni poszli? Hałas i uderzenia słychać 171 daleko, pewno otwierają główną bramę. Czekamy, słuchamy, głuchy łoskot świadczy, Ŝe brama została rozbita. Dlaczego ich tu nie ma? Powinni juŜ tu być, BoŜe, pozwól to wytrzymać, nerwy mnie ponoszą, zdaje mi się, Ŝe gołymi rękami rozerwę te okute drzwi. Znów coś padło z łoskotem. Nie wytrzymałam, skoczyłam do stołu i zaczęłam mocować się z blatem. Podbiegła śydówka i dwie Ukrainki, rozumiałyśmy się bez słów. Ustawione pod drzwiami jak taranem zaczęłyśmy walić w zamek. Z korytarza ktoś zawołał: - Dobrze, dobrze, celujcie w zamek, odsunąłem zasuwę, będzie nam łatwiej, nie mamy odpowiednich narzędzi, a drzwi okute blachą, ale was uwolnimy. Uderzenia kierowałam na zamek, skąd brałam na to siły, nie umiem powiedzieć, trzy kobiety nadawały moc tym uderzeniom. Nie umiem powiedzieć, jak długo to trwało, byłyśmy przecieŜ takie słabe, ale mnie się zdawało, Ŝe to była tylko chwila, gdy zamek odskoczył i byłyśmy wolne. Stałam nie wierząc, Ŝe to prawda - wolna - a przecieŜ przeŜyłam juŜ śmierć. I nagle musiałam się roześmiać. Oto przyjaciółka kusego, zebrawszy wszystkie w lepszym stanie koce i miski, wychodziła z celi tak spokojnie i zwyczajnie, jak gdyby to był dom, do którego przed chwilą weszła, załatwiła sprawę i wychodzi.

Page 85: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Uwolnienie Wybiegłam na korytarz i znalazłam się w ramionach siwego, brodatego pana. Przed wojną dr Aleksiewicz, chirurg ortopeda, często bywał w Sanatorium PCK, w którym pracowałam, znaliśmy się więc dobrze. Co robił, gdzie pracował ostatnio, nie wiedziałam. Teraz trzymając mnie w ramionach mówił: - Skąd pani się tu wzięła, BoŜe miłosierny, nie miałem pojęcia, Ŝe właśnie panią tu znajdę. Niemcy pod Lwowem, Rosjanie uciekają, a ja skrzyknąłem ludzi z Polikliniki i przyszliśmy was ratować. Czy ma pani siłę, Ŝeby pójść na piętro? Trzeba sprawdzić, czy NKWD nie zostawiło waszych akt, dokumentów, Niemcy pewnie chętnie by z nich skorzystali i zaczęli was szukać. - Mam moc sił, idziemy, doktorze. Kobiety juŜ wyszły, cela męŜczyzn była jeszcze zamknięta, spojrzałam przez wizjer, siedzieli na podłodze bladzi, wynędzniali i czekali, aŜ otworzą im drzwi. „Mają mocne nerwy - pomyślałam - przecieŜ mogli tak jak my być juŜ na wolności." Doktor trzyma mnie za rękę, jak gdyby bał się, Ŝe mnie zgubi. Pobiegliśmy na piętro. Zadeptany korytarz i jedne z pierwszych drzwi otwarte, na stole i regałach segregatory i teczki, wszystkie puste, Ŝadnego śladu papierów urzędowych. Idziemy dalej, uchylone drzwi, doktor otwiera i natychmiast zasłania mi wejście, ale ja juŜ widzę i czuję, jak rozrzucone włosy podnoszą mi się. BoŜe, więc to taki był transport? Doktor patrzy na mnie i nic nie rozumie. 173 - Idziemy, idziemy dalej, niech się pani opanuje. - Nie, chcę panu powiedzieć. One wszystkie były wzięte na transport, ja zostałam sama w celi, zdawało się, Ŝe ja zginę, a one na transport - powtarzałam bezładnie. -Ja słyszałam, jak je mordowali, ale myślałam, Ŝe to ktoś ucieka i te strzały, byłam pewna, Ŝe one poszły z transportem do Rosji. MoŜe ktoś tu Ŝyje, moŜe... - Idziemy, nikt tu nie moŜe Ŝyć, a my musimy uciekać, jeśli ktoś z NKWD tu wróci, jesteśmy zgubieni, a jeszcze wszyscy nie uciekli, wycofują się. Otoczona jego opiekuńczym ramieniem szłam jak automat, nie zdając sobie sprawy co to było, gdzie jestem, dokąd idę. Droga z Zamarstynowa na górny Łyczaków była dla mnie nie do pokonania. Doktor zdawał sobie z tego sprawę. Wstępowaliśmy do jakichś domów, kryliśmy się po bramach, przesiadywali w zaprzyjaźnionych z doktorem sklepach. Ulicami przejeŜdŜały cięŜarówki z Ŝołnierzami celującymi do okien i przechodniów. Ludzie, do których wstępowaliśmy, abym mogła odpocząć, częstowali mnie jedzeniem, ale w oczach miałam tę salę wypełnioną zmasakrowanymi trupami, zakrzepłą krew na podłodze i mdły zapach; nie byłam w stanie nic przełknąć. Piłam wodę i po chwili odpoczynku szliśmy dalej. Na Łyczakowskiej wybiegł nam naprzeciw dr Danielewicz, miły, serdeczny, chwycił mnie w ramiona. - Co pani jest? Czemu pani taka blada? Słabo pani? Nie umiałam odpowiedzieć. Ci ludzie, serdeczni, dobrzy, łzy mnie dławiły. Porozumiewawcze spojrzenia i poszliśmy dalej. Z daleka słyszałam serdeczne zaproszenia, jak tylko odpocznę. Czekają na mnie. U dr. Aleksiewicza przyjęto mnie niesłychanie serdecznie, ale od razu zaprowadzono do sutereny, tak Ŝeby mnie nikt z domowników i słuŜby nie widział. Tam zajęła się mną pani doktorowa. Gorąca herbata, duŜo ciepłej wody do mycia, grzebień, szczotka, czysta bielizna i łóŜko. Kiedy i jak usnęłam, nie wiem. Od rana miałam komunikaty od doktora: „Rosjanie uciekli, Niemcy 174 stoją pod Lwowem, a w mieście załatwia się porachunki. Bójki uliczne, rabunek sklepów, demolowanie mieszkań. Tu jest pani bezpieczna, ale nikt nie moŜe pani widzieć, trzeba

Page 86: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

czekać, aŜ znajdzie się jakaś władza i połoŜy temu kres. Jest mi przykro, ta piwnica, ale proszę mnie zrozumieć". Rozumiałam wszystko, a jeszcze i to, Ŝe doktor naraŜa się dla mnie. Myślał o wszystkim: czy mam dokumenty, jeśli nie, to czy mam moŜliwości je zdobyć, czy mogę zamieszkać w moim dawnym mieszkaniu, czy mam pieniądze? I wiele innych spraw. Dziękowałam i ustaliliśmy, Ŝe będę spokojnie czekać i wyjdę z ukrycia, gdy sytuacja się wyjaśni i ustabilizuje. Było mi tak dobrze, czysto, spokojnie, ale jednocześnie nie mogłam nie myśleć o tych zamordowanych, tak okrutnie zmasakrowanych ludziach. Stefka Dulęba, tyle jej zawdzięczałam, tak wiele okazała mi serca w tych cięŜkich chwilach, tak wierzyłam, Ŝe się uratuje, Ŝe będzie Ŝyć. Płakałam, nie byłam w stanie opanować się. PrzecieŜ to ja miałam zginąć, ja prosiłam straŜnika, Ŝeby mnie zabrał z celi na ten transport. Płacząc zasypiałam, budziłam się, jadłam kaszkę, piłam mleko i znów spałam. Zrywałam się, gdy pijackie śpiewy lub odgłosy walki i pojedyncze strzały słychać było blisko domu. Tak minęła niedziela. W poniedziałek o świcie weszli do Lwowa Niemcy i zaczęły się nowe okrucieństwa i terror. Pierwsi maltretowani byli śydzi. Gdy wyszłam na ulicę, widziałam, jak na Wałach Hetmańskich śydzi byli pędzeni na czworakach do więzień, aby tam pracować przy rozkładających się zwłokach. Niemcy otwierali cele więzienne i bardzo starali się, aby wszyscy mieszkańcy zobaczyli, co się tam dzieje. A działy się rzeczy straszne. Na Brygidkach były cele zamurowane z ludźmi tak upchanymi, Ŝe umierali stojąc i tak zastygli. Stosy ciał bestialsko pomordowanych były we wszystkich więzieniach. śydzi mieli co robić. A zaduch był taki, Ŝe na ulicy nie moŜna było oddychać, co dopiero obmyć takie rozkładające się zwłoki i ułoŜyć na podwórzu więziennym. Niemcy w maskach pilnowali pracujących i ro- 175 bili zdjęcia fotograficzne. Poszłam oczywiście na Zamar-stynów. Znalazłam Stefkę i inne dziewczęta. Na ich zmasakrowanych, rozkładających się ciałach zostawiłam kartki z nazwiskami i płacząc modliłam się gorąco do Boga Wszechmogącego, prosząc o miłosierdzie dla nich i dziękując za ocalenie mnie. „Samolocik", mój proroczy sen, ominął tylko mnie, jak miałam dziękować, jak prosić o dalszą pomoc i opiekę? Ciała ofiar rozpoznanych Niemcy pozwalali zabrać rodzinie i pogrzebać wedle własnego obrzędu. Niezidentyfikowane ciała grzebano we wspólnych mogiłach. Trwało to wiele dni, choć Niemcy w obawie przed epidemią śpieszyli się. Zaduch w całych dzielnicach był nie do wytrzymania, a chmury much oblegały budynki więzienne. Postanowiłam pójść do moich gospodarzy, u których mieszkałam przed wyjściem do Warszawy. Powitali mnie serdecznie, ale wyraźnie byli speszeni. Dowiedziałam się, Ŝe po moim zniknięciu była rewizja, Ŝe zabrali duŜo rzeczy. Moi gospodarze zeznając, bo byli przesłuchiwani, twierdzili z uporem, Ŝe zawiadomiłam ich, Ŝe wyjeŜdŜam na urlop na wieś. Adresu nie podałam, a oni nie interesowali się tym więcej. Przeprosiłam ich za kłopoty i lęk, który przeŜyli i zapytałam, czy będę mogła zatrzymać się u nich. Zgodzili się, Ŝe zanocuję w ich pokoju razem z nimi, bo mój pokój jest zajęty. Zgodziłam się, bo nie było innej rady. Było to nowe rozczarowanie. Teraz najwaŜniejszą sprawą było znalezienie „Kornela". Zdanie relacji juŜ tak zupełnie nieaktualnej i oddanie pieniędzy, choć nie miałam pojęcia, jakie one są i czy są coś warte. Idąc pod znany mi adres wstąpiłam po drodze do kościoła OO. Dominikanów. Był otwarty i pusty, tylko w konfesjonale modlił się ksiądz. Podeszłam, wyspowiadałam się, ale kapłan jakoś zaskoczony moją spowiedzią zatrzymał mnie i zapytał: - Tak dziwnie się spowiadasz po tylu miesiącach nie-przystępowania do sakramentu spowiedzi? 176 Odpowiedziałam, Ŝe przez cały ten okres byłam w więzieniu, a w sobotę, dwa dni temu, uwolnili mnie ludzie. Ksiądz poderwał się:

Page 87: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

- Matko Nieustającej Pomocy, ja wyszedłem we wtorek! Proszę, niech pani idzie, odprawię mszę św., razem będziemy się modlić, razem dziękować i chwalić Pana nad Pany. Przyjęłam komunię św. i po wspólnej modlitwie zostałam zaproszona na śniadanie. Ojców zebrało się kilku. Znali juŜ przeŜycia swego brata, mnie pytali o szczegóły dotyczące okupacji niemieckiej, stosunku do Kościoła, postępowania na co dzień i szykan stosowanych przez Niemców. Mówiłam więc o trudnościach, znęcaniu się wroga nad całym społeczeństwem, aresztowaniach, łapankach ulicznych, ale i o atmosferze panującej w Warszawie, pełnej nieustępliwej walki podziemnej i wiary w ostateczne zwycięstwo. Rozstaliśmy się jak starzy przyjaciele i Ŝegnana błogosławieństwami wyszłam, aby dopełnić reszty obowiązków. Spacerowałam po ulicy, na której mieszkał „Kornel" i obserwowałam. Sprawdziłam klatkę schodową i nie widząc nic podejrzanego zadzwoniłam. Radość całej rodziny była prawdziwa. W rozmowie okazało się, Ŝe „Kornel" wiedział, Ŝe wyszłam z Warszawy, ale gdzie zginęłam po drodze, było tajemnicą. Nie znał mego przybranego nazwiska, a bał się szukać mnie pod prawdziwym, Ŝeby nie skompromitować moich zeznań. Po wyjaśnieniu wielu spraw i zdaniu tak zupełnie nieaktualnej relacji pokazałam moje rozlatujące się buty i prosiłam, aby oderwali obcasy. Nie było to łatwe, ale przy pomocy całej rodziny odpadły. Z ceratek, które dotychczas słuŜyły za osłonę, ukazały się zielone banknoty, które nie były juŜ zielone. Ich kolor Ŝółtozielony, jakiś spłowiały i matowy, przeraził mnie. Więc wszystko stracone, tak się cieszyłam, Ŝe udało się uratować te pieniądze, które i po tak długim czasie mogły być przydatne, a tu papierki do wyrzucenia. Moja strapiona mina wywołała oŜywioną dyskusję. AleŜ one są dobre, dolar nigdy nie traci wartości, moŜe tro- 177 chę taniej je sprzedamy, ale na pewno mają wartość. Pocieszyłam się, bo musiałam, juŜ nic poradzić nie mogłam. Wynikł natomiast problem, co mam włoŜyć na nogi, moje buty bez obcasów i podeszew były nie do uŜytku. Dostałam letnie sandałki od Ŝony „Kornela". Po paru dniach, które spędziłam na odszukiwaniu znajomych, przygnębiona wiadomościami o tych, którzy zginęli, z radością witająca Ŝywych, usiłowałam zorientować się w sytuacji. Co do Niemców nie miałam Ŝadnych złudzeń. Czy tu, czy w Warszawie, musiałam się nastawić na dalszą walkę i ryzyko. Chciałam wracać do domu, do Warszawy. Ale moje ubranie i ogólny stan zdrowia pozostawiały duŜo do Ŝyczenia. Trzeba odpocząć, przyzwyczaić się do ludzkiego jedzenia i jakoś ubrać, Ŝeby nie zwracać uwagi dziurami na kostiumie z odbarwionymi plamami po wielu dezynfekcjach. Spotkałam koleŜankę, która pracowała obecnie w szpitalu wojskowym, oczywiście niemieckim. Przyjrzała mi się uwaŜnie i stwierdziła, Ŝe wyglądam jak Ŝebraczka, ale natychmiast znalazła radę. - Przyniosę, przyniosę coś i będziesz miała piękny letni kostium. Nie wierzyłam. Wiedziałam o jej skromnych warunkach nawet przed wojną, a teraz? Ale udałam, Ŝe się cieszę i oczekuję na cud. Po dwóch dniach zaprosiła mnie do swego domu. Gdy przyszłam, moim zdumionym oczom przedstawiła ogromnych rozmiarów męską piŜamę z grubego białego rypsu. Stałam rozbawiona: - Co to jest? - To jest, a raczej będzie kostium dla ciebie. Śmiałyśmy się do łez, gdy przykładałam do siebie spodnie stwierdzając, Ŝe z powodzeniem mogę je zawiązać na szyi i wtedy dopiero nie będę ich przydeptywać, w marynarce zgubiłam się całkowicie. Ale Janka połoŜyła kres tym Ŝartom. - Z całą świadomością wyszukałam taki duŜy rozmiar -powiedziała. - Spódnica musi być szeroka, przecieŜ to letni kostium. 178 Kazała mi stać spokojnie i z wielkim skupieniem mierzyła mnie i zapisywała skrupulatnie. - Zobaczysz, jaka będzie śliczna sukienka i praktyczna, to się świetnie pierze. Ja uszyję spódniczkę, to umiem zrobić, a kurteczkę skroi znajomy krawiec, ja ją uszyję.

Page 88: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Nigdy bym nie uwierzyła, Ŝe w tej niemieckiej piŜamie będę chodzić wiele miesięcy i budzić zainteresowanie a moŜe i zazdrość wielu rówieśnic. Mijały dni, juŜ zaczynałam myśleć o pracy licząc, Ŝe gdy tylko ustalą się warunki pod okupacją niemiecką, będę wracała do Warszawy. W obecnej chwili granica była zamknięta i posterunki niemieckie stały na tej samej linii co podczas okupacji rosyjskiej. I właśnie wtedy dostałam wezwanie „Taty". Bez wstępów zapytał, czy zechcę jeszcze raz iść do Warszawy. - Oczywiście, ale juŜ nie będę wracać i druga sprawa, z kim mnie pan wyśle? - Wracać nie będzie pani musiała, chodzi tylko o przekazanie meldunków. Kompanem pani będzie doświadczony kurier z Węgier, który wraca do rodziny. Kiedy pani będzie gotowa? - Kiedy pan kaŜe. Ustaliliśmy termin i natychmiast zapomniałam o planach pracy. Cała myśl była skierowana na dom. Odwiedziłam jeszcze raz znajomych, uściskałam, ucałowałam Janeczkę z zachwytem oglądającą swoje dzieło i nic nie mówiąc odchodziłam świadoma, Ŝe moŜe juŜ nigdy ich nie zobaczę. Ale przecieŜ ta wojna była ciągłym rozstaniem, na trochę, na długo, a moŜe na wieki. Wyruszyłam z „Krzysztofem" na piechotę. Przepustki na uzyskanie biletu kolejowego były bardzo ryzykowne i praktycznie nie do zdobycia. „Krzysztof był miłym i mądrym kolegą. Mogłam mu całkowicie zaufać. Początkowo rozmowy niezobowiązujące po iluś godzinach przerodziły się w zwierzenia i omawianie trosk, które dręczyły i nie pozwalały myśleć o niczym innym. Moje obawy o Mamusię. Zostawiłam ją tak cięŜko chorą, tak pragnęłam 179 zastać Ŝywą. „Krzysztof przeŜywał niepokój, jak zastanie rodzinę. Powołany do wojska w 1939 r. zostawił Ŝonę w ciąŜy i kilkuletniego synka, którego imię było jego pseudonimem -„Krzysztof. Wiedział juŜ, Ŝe Ŝona urodziła córeczkę, był jej ciekaw, ale tęsknił, myślał i troszczył się o synka. Miał tyle wątpliwości, czy dobrze go wychowa, czy właściwie ustawi wobec problemów świata. Rozmawiało nam się świetnie i nawet tematy wiary i religii nie zostały pominięte. Godziny biegły szybko, pogoda piękna, szło się dobrze. Czasem zatrzymywaliśmy cięŜarówki i podjeŜdŜali parę kilometrów. „Krzysztof znał drogę i jak z otwartej mapy sypał nazwami miasteczek i osiedli, do których podobno chcieliśmy się dostać. Jak Ŝałowałam, Ŝe to nie on był moim pierwszym towarzyszem. Tak doszliśmy do granicy. „Krzysztof, po namyśle i sprawdzeniu jak mam ukryte dokumenty, postanowił, Ŝe damy się zatrzymać straŜy granicznej. Tak teŜ się stało. Po dokładnej rewizji, przy której nic nie znaleziono, posłali nas wartownicy - Ŝołnierze Wehrmachtu do ogrodu, pozwalając zrywać porzeczki i jeść, ile chcemy. Byłam zdumiona, a „Krzysztof spokojnie stwierdził, Ŝe się tego spodziewał. Na noc zamknięto nas w ogrodowej altanie, z której chciałam uciekać. „Krzysztof sprzeciwił się temu stanowczo i miał rację. Rano dano nam kawę i chleb, pochwalono, Ŝe nie próbowaliśmy ucieczki i kazano iść do wioski granicznej, którą podawaliśmy jako rodzinną. Poszliśmy nadkładając drogi i dopiero w tej wiosce sprawdziwszy, Ŝe nikt się nami nie interesuje, odjechaliśmy jakimś przygodnym wozem we właściwym kierunku. Podziwiałam, jak „Krzysztof pamięta mapę, jak świetnie orientuje się w nieznanym terenie. W Zwierzyńcu przyjął nas pan PoŜerski. Poznał mnie i szczerze się cieszył, Ŝe Ŝyję i Ŝe znów moŜe mnie gościć. Naradzaliśmy się długo nad dalszą drogą. Wiadomości i uwagi pana PoŜer-skiego były nieocenione. ¦ Znów Warszawa Do Warszawy dojechaliśmy szczęśliwie i od razu poszliśmy na Dziką. Mamusia nie Ŝyła, zmarła 5 grudnia 1940 r. Przebolałam to bardzo. Brat zawiadomiony o moim powrocie natychmiast przyjechał - płakaliśmy razem. Moja rodzina straciła nadzieję, Ŝe wrócę, opłakali mnie juŜ dawno. „Krzysztof nalegał, aby prędko załatwiać sprawy urzędowe i zdobyć dla

Page 89: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

niego pozwolenie na wyjazd do Łodzi. Dość łatwo nawiązałam łączność. „Oskar" (Bernard Zakrzewski) i ,Józef' (Stefan Ryś) juŜ mnie znali i szybko zdobyłam kontakt z naczelnymi władzami. ZłoŜyliśmy meldunek. Tym razem mój towarzysz nie wzbudzał wątpliwości i przyjęto go z całym zaufaniem. Wiedziano, Ŝe przyszedł z zagranicy i Ŝe wraca do rodziny. Polecono wystawić mu dokumenty i pozwolono odmeldować się. Trzeba było jednak poczekać parę dni na załatwienie formalności i ten czas dłuŜył mu się nieznośnie. Wyjechał i straciłam z nim kontakt. Dopiero po wojnie dowiedziałam się od syna „Krzysztofa", Ŝe ojciec był aresztowany w Łodzi w 1944 r. i zamordowany przez Niemców. Ja natomiast starałam się uzyskać przydział organizacyjny. Brat radził, abym odpoczęła i chwilowo nie angaŜowała się nigdzie. On sam był bardzo załamany po śmierci „Hubala", mjr. Henryka Dobrzańskiego, którego był adiutantem. Śmierć kochanego, podziwianego dowódcy i wielomiesięczne ukrywanie się odbierały mu siły. Moje kontakty z „Oskarem" i .Józefem" niepokoiły mnie. Józef przy kaŜdej okazji powtarzał mi, jakie są podejrzenia w stosunku do 181 „Kornela". Nie mogłam się z tym zgodzić i protestowałam gorąco. „Kornel" był w moim przekonaniu uczciwym człowiekiem, budzącym zaufanie dowódcą i oburzały mnie oskarŜenia, które stawiał ,Józef'. Pewnego dnia byłam w domu na Dzikiej, gdy przyszedł ,Józef' razem z „Rudym Antkiem". Byłam zdumiona. „Rudego" znałam przelotnie, ale z najgorszej strony. We Lwowie staraliśmy się unikać go. Był uwaŜany za konfidenta, zdrajcę, szubrawca, który wydawał śydów ograbiając ich z pieniędzy i kosztowności. A ,Józef' przyprowadza mi go do domu! Byłam oburzona. Gdy wyszli, odwołałam ,Józefa" i wyraziłam swoje niezadowolenie. Twierdził, Ŝe chodziło o zidentyfikowanie mojej osoby. Gdy wyraziłam wątpliwości co do konspiracyjnego postępowania, ,Józef' zlekcewaŜył to mówiąc, Ŝe organizacja ma zaufanie do tego pana. Przy następnym spotkaniu powiedziałam mu, co ja z kolei wiem o tym panu i Ŝe kategorycznie zabraniam przyprowadzać kogokolwiek do mojego domu. W tym czasie skontaktowano mnie z panią „Marią" (Strońską). Nie znałam jej nazwiska i nie wiedziałam, jaką pełni funkcję. Ona podała mi adres, hasło i odzew, dzień i godzinę, gdzie mam się zameldować i podjąć pracę, jaką mi wyznaczą. Mam się powołać na panią „Marię". Na ul. Lwowskiej, na umówione pukanie, otworzyła mi drzwi młoda, bardzo ładna dziewczyna. Po wymienieniu hasła zaprowadziła mnie do pokoju, gdzie siedział męŜczyzna o ciekawej, pełnej wyrazu, ale brzydkiej twarzy. Powiedziałam, Ŝe jestem od pani „Marii". Wiedział. Krótka rozmowa i zostałam zawiadomiona, Ŝe będę pracowała pod jego rozkazami, Ŝe tymczasem nie dostanę Ŝadnych kontaktów, a będziemy się umawiać z dnia na dzień. Zapytał o pseudonim. - Dotychczas byłam „Wanda", a jeśli trzeba zmienię pseudonim. - Gdyby pytali na punktach, ja występuję jako „Stanisław" lub „Górski". Pseudonim tej pani - wskazał na dziewczynę - „Nina". 182 Ustaliliśmy spotkanie na następny dzień, ale juŜ tylko z „Niną". Otrzymałam dobrą radę zapoznania się z komunikacją i zwolniono mnie. Rozumiałam, Ŝe jestem obserwowana i sprawdzana. Byłam w dobrym nastroju. „Stanisław" wyglądał powaŜnie i budził zaufanie. „Nina" była taka ładna. Następnego dnia praca zaczęła się od przekazania mi przez „Ninę" paczki, którą miałam dostarczyć na adres, godzinę i hasło. Zgłosiłam się na punkt o oznaczonej godzinie. Młody człowiek po załatwieniu formalności zapytał, czy zawsze jestem tak punktualna, bo to bardzo waŜne. Dzień za dniem mijał, byłam w ciągłym biegu. Napięta uwaga, czujność towarzyszyły mi wszędzie. Częste łapanki, rozstawione budy kazały widzieć niebezpieczeństwo na kaŜdym kroku. A w domu siostra zapracowana, miała do utrzymania i wykar-mienia siedem osób. To było ponad siły. Zorientowana juŜ w moich obowiązkach konspiracyjnych stwierdziłam, Ŝe mam duŜo czasu w nocy. Znajome pielęgniarki i lekarze

Page 90: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

załatwili mi pracę na prywatnych dyŜurach przy chorych na tyfus, w szpitalu na Chocimskiej. DyŜury były cięŜkie. Chorzy nieprzytomni, z wysoką gorączką, wymagali ciągłego czuwania. Byłam bardzo zmęczona. Całe dnie załatwiałam sprawy konspiracji, spałam dwie, trzy godziny i znów cała noc przy chorym, ale były pieniądze i mogłam pomóc rodzinie. Pewnej nocy byłam świadkiem wspaniałego wyczynu ludzi z organizacji. Na duŜej sali leŜało około dwudziestu chorych. Gdy przyszłam na dyŜur, zwróciło moją uwagę, Ŝe na sali, na półpiętrze i przy portierni siedzi granatowy policjant. Zapytałam siostrę dyŜurną, co to znaczy. Odpowiedziała mi, Ŝe na sali leŜy chory na tyfus przywieziony z Pawiaka więzień i Ŝe jest chyba kimś waŜnym, bo go tak pilnują. Jednej z następnych nocy, szarym świtem, weszło na salę kilku męŜczyzn z nosiłkami, cementem i cegłami, mieli reperować piec. Kręcili się koło tego pieca i po sali, ale ja zajęta toaletą mojego zgorączkowanego pacjenta nic nie zauwaŜyłam. JuŜ było jasno, gdy podeszła do mnie przeraŜona siostra: 183 - Tego chorego z Pawiaka nie ma na łóŜku, co mam robić? Rozejrzałam się po sali, robotników ani śladu, tylko nosiłki i cegły zostały. - W jego łóŜku jest koc zwinięty pod kołdrą, a jego nie ma! - Niech pani dalej mierzy temperatury, a dopiero pod koniec podejdzie do jego łóŜka i wtedy zawiadomi policjanta. Usłuchała mnie, a ja szybko kończyłam swoją pracę i przed alarmem wyszłam ze szpitala. Wieczorem, gdy przyszłam do pracy, juŜ na portierni zawiadomili mnie, Ŝe najpierw mam iść do gabinetu dyrektora. Po drodze pielęgniarki zdołały mi szepnąć, Ŝe dyrektor siedzi cały dzień, Ŝe jest z nim Gestapo. Siostra nocna teŜ jest zatrzymana, ale nic nie powiedziała i nic nie zauwaŜyła, dopiero gdy przyszła z termometrem. Moje przesłuchanie było krótkie, a Ŝe pokrywało się z zeznaniami nocnej siostry, zwolniono mnie i polecono iść do domu. Gdy po kilku dniach wszystko ucichło, dowiedziałam się, Ŝe koledzy aresztowanego opracowali całą akcję, a chory wyszedłszy do toalety został przebrany w kombinezon roboczy i z odpowiednimi papierami z całą grupą wyszedł za bramę szpitala. Dochodzenie skończyło się na niczym. Przypuszczam, Ŝe tylko granatowi mieli kłopoty. Akcja była przeprowadzona bezbłędnie, a tyfus zaszczepiony na Pawiaku miał przebieg lekki. Kim był uwolniony, nie zdołałam ustalić. Czas mijał. Skończyło się lato, zaczęły chłodne deszczowe dni. Brak ciepłego ubrania dawał mi się boleśnie we znaki. I wtedy od pani „Marii" dostałam płaszcz jej córki, ciepły, z futrzanym kołnierzem. Jednocześnie zawiadomiła mnie, Ŝe mam jechać do Lwowa z rozkazami do „Kornela". Nie byłam zachwycona, ale rozkaz był wyraźny. Zaopatrzona w dokumenty jechałam spokojna i pewna, Ŝe wszystko się uda. Nie groziły mi juŜ władze sowieckie, a Niemcy byli tacy sami jak w Warszawie i jak dotąd nic o mnie nie wiedzieli. Do Lwowa dojechałam 184 szczęśliwie. Odnalazłam „Kornela" i oddałam rozkazy. Jak się okazało, było to dla niego wezwanie do Naczelnych Władz ZWZ w Warszawie. Wracałam następnego dnia i ktoś z grupy „Kornela" mający znajomości na dworcu przeprowadził mnie bocznymi torami i wsadził do pociągu relacji Lwów - Rawa Ruska - Warszawa. Sam natychmiast się ulotnił. Nie miałam ani przepustki, ani biletu. Po chwili zobaczyłam, ¦ Ŝe w sąsiednim wagonie coś się dzieje. Ktoś wysiada, kogoś wyrzucają. Byłam zaniepokojona, ale czas odjazdu pociągu minął i liczyłam, Ŝe ruszy za chwilę. Do mojego wagonu wsiadł wartownik kolejowy, Bahnschutz, i od razu zainteresował się moją osobą. Bilet, przepustka, kazał mi natychmiast wysiąść wrzeszcząc i groŜąc. Wysiadłam, nie mając innego wyjścia. Zawiadowca Niemiec był juŜ na peronie, za chwilę pociąg ruszy. Szłam szybko do tyłu pociągu, szukając gdzie mogłabym wsiąść. Wagon „tylko dla Niemców", otwierają się drzwi i dwóch młodych oficerów zaprasza mnie, pociąg rusza, wskoczyłam. Młodzi Niemcy wskazali mi gestem miejsce w przedziale i przestali się mną interesować. Siedziałam i gorączkowo myślałam co dalej. Jestem w wagonie

Page 91: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

niemieckim, nie znam języka, jadę bez biletu i co teraz będzie. Bardzo prędko przyszedł konduktor Niemiec i sprawdzał bilety. Wszyscy podróŜni patrzyli na mnie. Siedziałam spokojnie, zupełnie opanowana, czekałam. Gdy przyszła moja kolej, powiedziałam po polsku: - Nie mam biletu, jadę do Warszawy do dziecka, którego nie widziałam od pierwszego dnia wojny, nie wiem, czy Ŝyje, ja muszę jechać. Zrozumiano mnie i wyczułam przychylną atmosferę. Ktoś chciał zapłacić za mój bilet, ale wynikła kwestia przepustki i sprawa upadła. Konduktor wyszedł, zostałam w wagonie. Ktoś pytał, ile moje dziecko ma lat? Dlaczego je zostawiłam? Tłumaczyłam się, głos mi się łamał, byłam prawdziwie wzruszona. Oni myśleli, Ŝe powodem jest dziecko, a ja miałam zupełnie inny powód do zmartwienia. Gdy mnie 185 uspokoili, Ŝe jedziemy i Ŝe według nich wszystko będzie dobrze, zaczęłam czytać ksiąŜkę, aby się uwolnić od dalszych pytań. Pociąg nie zatrzymywał się. Przed samą Rawą Ruską usłyszałam, Ŝe ktoś wszedł do wagonu, udałam zaczyta-ną, gdy nagle zobaczyłam ogromne buciory i usłyszałam wrzask. To był mój Bahnschutz, ten, który we Lwowie kazał mi wysiąść. Poznał mnie i tak łatwo znalazł, bo prawdopodobnie zawiadomił go konduktor. Popatrzyliśmy na siebie, on coś powiedział, czego nie zrozumiałam, ale Rawa Ruska i wymowny gest powiedział mi wszystko. Siedziałam i myślałam, co zrobić z pocztą, wszystko zaszyte w płaszczu. Ani wypruć, ani zniszczyć. JuŜ wagon skacze i weksluje, za oknem stacja. Moi młodzieńcy Niemcy lekkim skinieniem głowy przywołują mnie i gestami rąk pokazują, Ŝebym uciekała, Ŝe oni otworzą drzwi. JuŜ wiem, uśmiecham się, Ŝe zrozumiałam. Pociąg jeszcze nie stanął, ale drzwi są juŜ otwarte. Wyskakuję, nim stanął i biegnę na bocznicę między pociągi towarowe. Ale juŜ słyszę „Halt, halt" i tupot nóg. CięŜka łapa spada mi na kark. Wszystko skończone. Wchodzimy do zawiadowcy stacji. Jest ich dwóch: Polak i Niemiec. Polak wychodzi natychmiast, Niemiec wysłuchuje meldunku Bahnschutza i wychodzą razem. Trzeba odprawić pociąg. Stoję w zagrodzonym przejściu, ale nie zamkniętym, w duŜej sali, w której przy biurkach siedzi trzech kolejarzy w polskich mundurach. Jeden z nich nie podnosząc głowy od papierów mówi: - Wiezie pani przemyt na handel? - Nie - odpowiadam prędko - ja muszę być w Warszawie, ja niczym nie handluję. Nie podnosząc głowy znad biurka woła: „Stanko!" Mały, moŜe dziesięcioletni chłopiec wbiega na salę. - Zabierz to - brzmi cichy rozkaz. Chłopiec podbiega, bierze mnie za rękę: - Pani idzie - mówi stanowczo. Wychodzimy. Idziemy szybko, ale nie biegniemy. Prowadzi mnie przez tory, jakieś zabudowania stacyjne i juŜ jesteś- 186 my na placu przed dworcem, a za chwilę mój przewodnik wprowadza mnie do poczekalni tak zatłoczonej, Ŝe trudno przejść. - Ma pani pieniądze na bilet? Daję mu pieniądze. - Niech pani tu stoi przy tym słupie, ale niech pani czekają przyjdę z biletem, niech się pani nie rusza. Stanęłam i juŜ nie wiem czy to sen? Czy to moŜliwe, Ŝe jeszcze nie jestem aresztowana? Po długiej chwili malec się zjawia. - Prędko, pociąg do Warszawy zaraz odchodzi, prędko, ale to nie ten co pani jechała, ten jest miejscowy. Ten drań to pojechał tamtym. Przebiegliśmy koło kontrolera, ale nikt nie sprawdzał mojego biletu, wystarczyła podniesiona dłoń chłopca. Podsadzona, popchnięta wsiadam w biegu. Mój mały ginie mi w tłumie i nie wie, Ŝe płaczę z wdzięczności, radości i szczęścia. I znów znalazłam się w domu.

Page 92: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

W tym okresie Henryk przyjeŜdŜał do Warszawy dość często, witany z radością. Niepokój i smutek ogarniał nas, gdy znikał. Miał swoje tajemnicze sprawy, o których nie rozmawialiśmy. KaŜde z nas wiedziało, Ŝe jesteśmy zaangaŜowani w konspiracji, drŜeliśmy o siebie, ale milczeli. Kiedyś pojechałam do Henryka pod Warszawę, miał mi przekazać meldunek, a ja chciałam to załatwić poza moimi obowiązkami, ochraniając jego. Henryk miał tak typową sylwetkę wojskowego, był taki młody, Ŝe zawsze moŜna było się bać, Ŝe go zatrzymają. Pojechałam. Piękna wieś, spokój, mili ludzie, czas tak szybko minął, zrobił się wieczór. Pociąg się spóźnił, czy moŜe ja się spóźniłam, dość, Ŝe na Dworzec Wschodni przyjechałam tuŜ przed godziną policyjną. Byłam przeraŜona. Gdy stanęłam na placu Zamkowym, brakowało dosłownie paru minut do godziny policyjnej. Przy krawęŜniku stała riksza, to była ostatnia deska ratunku. Dobiegłam równocześnie z dwoma oficerami niemieckimi. Właściciel rikszy, młody człowiek, patrzył na mnie i czekał, co zdecy- 187 dują Niemcy. Robiłam wszystko, Ŝeby zrozumieli, Ŝe muszę jechać. Zrozumieli i Ŝartując pozwolili mi wsiąść. Ruszyliśmy. - Dzika 28 - szeptałam. - O! -jęknął Ŝałośnie. - Przepustkę pani ma? Pedałował bez wytchnienia. Jego cięŜki oddech tuŜ nad moją głową nie pozwalał mi oddychać swobodnie. Musieliśmy przejechać koło bram getta i to było najgroźniejsze. Stali tam wartownicy i często zatrzymywali i legitymowali przechodniów. Ul. Okopowa miała tory tramwajowe tak zbudowane, Ŝe między szynami było duŜe zagłębienie, cała ulica była brukowana kocimi łbami. Mój kierowca, Ŝeby sobie ulŜyć, jechał po szynach, było duŜo lŜej i nie trzęsło. W pewnym momencie koło zsunęło się z szyny, riksza wpadła do dołu, a ja wyleciałam jak z procy na ziemię. Stało się to tak szybko, ale ja jeszcze szybciej byłam na nogach i razem z kierowcą ustawialiśmy pojazd. Wartownik wesoło pokrzykiwał, rozbawiony naszą przygodą. JuŜ było blisko domu. - Nic się pani nie stało? - pytał ledwie dysząc. - Nic, dziękuję panu, taki kurs i w takim pędzie, pan ledwie oddycha. - To drobiazg, ja wiem, Ŝe pani musi być na czas w domu, ale dlaczego tak na ostatnią chwilę? Przed domem dałam mu wszystkie pieniądze, jakie miałam, nie było tego duŜo, ale on i przed tym się wzdragał. Siostrę Hele zastałam pełną niepokoju. Opatrzyła moje obtarte kolana i ręce. Tak zawsze dobra i troskliwa, robiła mi wymówki: - Dlaczego tak ryzykujesz, i jeszcze na dodatek miałaś pocztę. - Masz zupełną rację, ale wiesz, jak mi trudno rozstać się z Henrykiem. Źle zrobiłam, ale pociąg teŜ jest trochę winien. Udało się tym razem, więc juŜ się nie gniewaj. Przyrzekam, będę bardziej uwaŜać na godzinę i na szyny tramwajowe. - śartujesz, to dobrze, ale tak się o was niepokoję, tak bardzo niepokoję. 188 Ucałowałyśmy się serdecznie i poszły spać. Rano z przeraŜeniem zobaczyłam moje kolana, łokcie i dłonie. To wszystko nic, ale jak sobie poradzę z całym dniem biegania? Mam tak duŜo spraw do załatwienia. Zmieniłam opatrunki i próbowałam chodzić. Bolało, ale nie tak strasznie. Poszłam do pracy. W tym czasie dość często byłam u pani Mąjewskiej w lokalu przy ul. Mokotowskiej. Tam odbierałam pieniądze, gdyŜ ona prowadziła nasze sprawy finansowe. Biegałam jak wszyscy w drewniakach, które stale się rozsypywały. Tu zawsze znajdowałam ratunek. Gwoździki, młotek zawsze czekały i reperacja była załatwiona od ręki. Gdy przyszłam pewnego dnia, pani Mąjewska wręczyła mi paczkę. - To dla pani, proszę otworzyć w domu. Podziękowałam i pobiegłam dalej. W domu otworzyłam

Page 93: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

paczkę i moja radość nie miała granic - to była skóra na pantofle. Były tam zelówki, obcasy i nawet futrówka. Będę miała prawdziwe buciki i to śliczne. Czy mogę przyjąć taki prezent? Po wojnie dowiedziałam się, Ŝe pani Mąjewska to Nata Hiszpańska, aresztowana, zginęła w Oświęcimiu. Pozostała moja wielka wdzięczność i nieprzemijająca sympatia. Nawiasem mówiąc nigdy tych ślicznych pantofli nie miałam na nogach. Ostatni raz zobaczyłam je na nogach maszynistki w czasie mojego przesłuchania i pasja, oburzenie, wściekłość zagłuszyły na chwilę strach i ból. Ja byłam bosa, a te pantofle to była więź z wolnym światem. Podczas następnej wizyty pani Mąjewska nie pozwoliła mi dziękować: - Taki prezent dostali wszyscy, którzy muszą duŜo chodzić. Zimą 1941 r. zupełnie nieoczekiwanie zjawiła się na Dzikiej Ŝona „Kornela". Ucieszyłam się, ale natychmiast zrozumiałam, Ŝe stało się coś strasznego. Jej zapadnięta, zmize-rowana twarz świadczyła o tym. Łkając powiedziała, Ŝe „Kornel" nie Ŝyje, Ŝe został wyrokiem sądu ZWZ zastrzelony na ulicy w Warszawie. I Ŝe to właśnie ja przywiozłam rozkaz, Ŝeby się zameldował w Dowództwie. Byłam zdruzgotana. Ta 189 nieszczęśliwa kobieta uwaŜała, Ŝe jest w tym i moja wina. Nie czułam się winna, choć miałam nieświadomy udział w tej sprawie. Byłam narzędziem, kurierem przewoŜącym zleconą pocztę. I teraz mój Ŝal, świadomość straszliwej pomyłki, niesprawiedliwości wobec tego oddanego sprawie człowieka wywoływał najgorsze uczucia. Dlaczego tak się stało? Jakie istniały oskarŜenia i czym udowodnione? Wszystkie te pytania rozsadzające mózg pozostały bez odpowiedzi. Ceniłam „Kornela", szanowałam i do dziś jestem przekonana, Ŝe ten wyrok był wielką pomyłką. Zdawaliśmy sobie sprawę jeszcze we Lwowie w 1940 r., Ŝe „Kornel" ma wrogów, Ŝe ktoś celowo mąci w sprawach organizacji. Podejrzewaliśmy „Rudego Antka" i „Ketlinga", ale dowodów nie było. Rozstałyśmy się z Ŝoną „Kornela" pogodzone, ale odczułam, Ŝe w jej sercu pozostał Ŝal do mnie. Gdyby dziś Ŝyła, po tylu latach tak wiele spraw zostało wyjaśnionych, zrozumiałaby, Ŝe moje stanowisko było zupełnie inne, jakkolwiek dla niej nieprzekonywające, byłam bowiem dla Dowództwa tylko szeregowym członkiem konspiracji. Po tej wizycie tak bardzo bolesnej starałam się spotkać z .Józefem" i od niego dowiedzieć się, co było powodem stracenia „Kornela". Ale tego typu kontakty nie były łatwe, czas biegł, a ja dalej Ŝyłam w niepewności i rozterce. Uzyskałam wreszcie kontakt z .Józefem", nic mi jednak właściwie nie wyjaśnił. CóŜ, nie musiał mi tłumaczyć, co i dlaczego się stało. Ciągle jednak prosiłam i nalegałam, Ŝeby nie ufali .Antkowi" i „Ketlingowi". Tłumaczyłam, Ŝe ci ludzie we Lwowie byli bardzo podejrzani. Nalegałam, Ŝeby sprawdzili, kim są naprawdę i jaki jest ich prawdziwy stosunek do pracy w Podziemiu. We Lwowie zdawaliśmy sobie sprawę, Ŝe ktoś bruździ wśród ludzi ZWZ, ktoś przejmuje depesze i kurierów i psuje opinię „Kornelowi". Sprawa wyjaśniła się po wojnie, gdy moŜna było dotrzeć do dokumentów. I wtedy okazało się, Ŝe były kapitan, Edward Metzger ps. „Ketling", wydalony z wojska przed wojną za naduŜycia, i por. Edward Gola ps. 190 „Rudy Antek", oficer wywiadu, byli wówczas agentami NKWD. Warszawa miała zaufanie do tych panów. No cóŜ, wiemy, jak trudne do wyjaśnienia są sprawy w konspiracji. Meldunek Zakrzewskiego „Oskara", szefa kontrwywiadu, podał w wątpliwość słuszność oskarŜenia „Kornela", odsłonił prawdziwe oblicze Goli i Metzgera, wyrok jednak został wykonany (B. Tomaszewski i J. Węgierski). Ja tych szczegółów dowiedziałam się po wojnie. W czasie, o którym wspominam, to jest wiosną 1942 r., zupełnie nieoczekiwanie odwiedził mnie ,Józef'. - Dziś nocnym pociągiem jedzie pani do Lwowa - brzmiał kategoryczny rozkaz. - Kontrwywiad rozszyfrował „Antka" i „Ketlinga", w tej kopercie są wydane przez sąd ZWZ wyroki. Dostarczy je pani do Lwowa, to są ludzie zgrupowania lwowskiego i tam mają być

Page 94: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

straceni. Udowodniono, Ŝe są agentami NKWD, Ŝe oskarŜenia płk. „Kornela" pochodzą od nich. - Ale dlaczego ja mam to przekazywać, dlaczego znów ja? - broniłam się. - Taki jest rozkaz. Była pani w zgrupowaniu lwowskim, zna pani ludzi. Nie moŜe tu być Ŝadnej dyskusji. Jechałam do Lwowa z mieszanymi uczuciami i znów bez aktualnych dokumentów, nie było czasu, aby je wystawić. Jak zawsze niezawodni kolejarze ukryli mnie w węglarce, a gdy przyszła niespodziewana inspekcja, zostałam nakryta jakimiś bardzo brudnymi plandekami. Pył węglowy miałam we włosach, nosie i trzeszczał mi w zębach. Moi opiekunowie wysadzili mnie na małej stacyjce przed Lwowem. Musiałam się umyć i przyjeŜdŜając nieco później uniknąć spotkania z .Antkiem" i „Ketlingiem". Wypełniłam rozkaz, dokument oddałam i tego samego dnia wracałam do Warszawy. Uciekłam od tych trudnych, cięŜkich spraw. Jak trudne, jak skomplikowane jest Ŝycie. Jak straszna jest wojna ze wszystkimi jej przejawami i obowiązkami. Teraz zatracałam się w pracy, aby nie myśleć. Nie chciałam wiedzieć, czy wyroki zostały wykonane. Natomiast ciągle wracałam myślą do „Kornela", tak niewinnie straconego. Z opracowań B. Toraa- 191 szewskiego i J. Węgierskiego dowiedziałam się w wiele lat po wojnie, Ŝe Gola i Metzger zginęli zgodnie z wyrokiem. NajbliŜsi współpracownicy ppłk. Macielińskiego zostali juŜ później uznani za „czystych" i do końca ofiarnie pracowali w ZWZ-AK (B. Tomaszewski i J. Węgierski: Zarys Historii Lwowskiego Obszaru ZWZ-AK).. Komórka „Stragan", do której dostałam przydział pod dowództwem, mjr. Stanisława Rogińskiego ps. „Stanisław", „Górski", miała podległe sobie, a działające samodzielnie grupy, o wydzielonym kierunku działania. Szefem komórki wywiadu lotniczego, bardzo waŜnej w pracy wywiadu ofensywnego, był młody człowiek, Ludwik Kalkstein, ps. „Hanka". Jego komórka miała teŜ kryptonim „Hanka". Ludwik, którego poznałam w związku z moimi obowiązkami łączniczki, był oceniany jako niezwykle dzielny, pracowity i świetny organizator. Dostarczane od niego meldunki miały ogromny cięŜar gatunkowy. Rozkazy, plany, zdobywane wprost z urzędów niemieckich, były zaskakujące i zachodziliśmy w głowę, jak on to zdobywa. Miał swoje drogi i tajemnice, a my nie pytaliśmy. „Stanisław" miał do niego pełne zaufanie i mogliśmy się tylko cieszyć z jego osiągnięć. Przekazywane meldunki do Komendy Głównej wywiadu ZWZ-AK, do „Dzięcioła" (ppłk Marian Drobik) i dalej do Anglii budziły tak wielkie uznanie, Ŝe rozkazem naczelnych władz Rządu Londyńskiego „Hanka" został odznaczony KrzyŜem Walecznych. Uroczystość odznaczenia odbyła się w Wigili ę BoŜego Narodzenia w 1941 r. podczas skromnej kolacji przygotowanej przez „Ninę" i mnie w lokalu na Kanonii, gdzie zebrała się grupka osób znających Ludwika i z nim współpracujących. Było duŜo Ŝyczeń i radości. Ale juŜ w marcu 1942 r. alarmowy meldunek doniósł, Ŝe Ludwik wpadł. Byliśmy jednak spokojni, ten dzielny, silny młody człowiek nie załamie się, nie zdradzi. Niepokojące meldunki z Pawiaka - które nadeszły juŜ po kilku dniach i donosiły, Ŝe Ludwik-„Hanka" wraca z przesłuchań w świetnym nastroju, Ŝe nie był bity - wywołały popłoch. Trzeba zmienić lokale 192 kontaktowe, zawiadomić zainteresowanych ludzi - łączników. Zmienić znane mu prywatne mieszkania. Ludwik znał mieszkanie „Stanisława" w AL Jerozolimskich 77. Nasze gorączkowe poszukiwania, gdzie mógłby się przeprowadzić, spełzły na niczym. W tym okresie o odpowiednie mieszkanie nie zajęte przez konspirację i nie podejrzane przez Niemców było bardzo trudno. Zaproponowałam, Ŝeby „Stanisław" zamieszkał przy ul. Dzikiej 28. Był to budynek-willa wolno stojący na duŜym placu, łączącym się z dworcem towarowym na Stawkach. W głębi tego placu był jeszcze jeden budynek - magazyn łatwopalnych filmów PAT-a. Polska Agencja Telegraficzna umieściła w willi swego

Page 95: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

pracownika, moją siostrę Helenę Maszczyk, jako opiekuna nad całym tym obiektem, gdzie mieszkał tylko dozorca. PAT juŜ nie istniała, ale dom, mieszkanie, a w nim moja siostra pozostały. Ja natomiast po powrocie ze Lwowa zajęłam małe mieszkanko w tym domu - był to pokój z kuchnią. Dom stał na skarpie i od ulicy był parterowy, a od podwórza miał piętro. Jedna strona ulicy była aryjska, po przeciwnej było getto. Tak usytuowany dom zdawał się bardzo bezpieczny. Zarośnięty krzewami plac, dworzec towarowy z masą wagonów, a nawet pobliskie getto dawały duŜe moŜliwości ucieczki w razie konieczności. „Stanisław" zgodził się chętnie i sprowadzili się razem z „Niną". Mieszkali w pokoju, a ja w kuchni, Ŝywiła nas siostra, która miała zorganizowany dom i gosposię. Mieszkało i Ŝyło się tu nam dobrze, ale zmorą były wiadomości z Pawiaka. Niepokój wzrastał, mimo to praca toczyła się normalnym trybem. Pewnego dnia wyszłam z domu z paczką pozorującą pudełko z butami. Dostałam ją od „Stanisława" z lakoniczną informacją: „Granaty naszej produkcji dla podchorąŜówki do sprawdzenia". Wsiadłam do tramwaju i jechałam Okopową w kierunku centrum. Czytałam ksiąŜkę, paczka leŜała na kolanach. To był mój zwyczaj, czytając nie musiałam panować nad wyrazem twarzy. Nagle zwróciło moją uwagę, Ŝe tramwaj jakoś dziwnie szarpie, staje i znów rusza. Podniosłam głowę i myślałam, Ŝe śnię. 193 Szeregi Ŝołnierzy w hełmach otaczały tramwaj, biegli z bronią gotową do strzału. Wóz był pusty. Poderwałam się i wyjściem dla Niemców chciałam się wydostać. Na stopniu stał oficer, ale odsunął się na mój widok i pozwolił mi wyjść. Na trotuarze oprzytomniałam. Moją cięŜką paczkę trzymałam kurczowo, a nogi uginały się pode mną. Ruszyłam w przeciwnym kierunku niŜ biegli Niemcy. Zatrzymałam następny tramwaj krzycząc: „Łapanka!" Robili to i inni pasaŜerowie pierwszego tramwaju. Wpewnym momencie zobaczyłam „Stanisława". Podszedł do mnie: - Co pani tu robi? JuŜ byłam spokojna, ale zła. Powiedziałam więc pogodnie: - Zawiadamiam ludzi o łapance. - Z tą paczką? - roześmiał się. - Chciałam ją dać Niemcom, ale bali się wziąć. JuŜ w zgodzie, Ŝe tak się to skończyło, na piechotę przez Sady na śoliborzu dotarliśmy do Śródmieścia i tam nasze drogi rozeszły się. Potem okazało się, Ŝe była to obława na Kercelaku. Zabrali wielu ludzi i oczywiście okradli stragany. PasaŜerowie tramwajów nie interesowali ich, dlatego tak łatwo udało się nam uciec. Wieczorem była oŜywiona dyskusja, czy rozsądnie jest czytać ksiąŜkę, gdy się wiezie taki niebezpieczny ładunek. Zdania były podzielone i kaŜdy miał swoją rację. Ale jedno było pewne, niebezpieczeństwo czyha wszędzie i nic go nie zmniejszy ani nie usunie. Wiosna 1942 r. była dla nas pełna niespodzianek i emocji. Pewnego dnia „Stanisław" zawiadomił mnie, Ŝe będziemy mieli w naszej komórce nowych ludzi. Są to skoczkowie z Anglii. Mieliśmy nie najlepsze doświadczenia z obcokrajowcami, więc i tu wyraziłam zdziwienie i dezaprobatę. Po co nam to potrzebne, jeszcze będą jakieś kłopoty, a mówią chociaŜ po polsku? Śmiał się z mojego braku doświadczenia i tłumaczył, Ŝe przecieŜ to nasi polscy oficerowie, przeszkoleni w najbardziej skomplikowanych specjalnościach. Skaczą, Ŝeby podbudować organizację w najbardziej newralgicznych punk- 194 tach. Zrobiło mi się wstyd, Ŝe nic nie wiedziałam na ten temat, ale „Stanisław" pocieszył, Ŝe on teŜ mało wie o tych skoczkach i nie spotkał się z nimi dotychczas w pracy. Ci będą pierwsi do nas przydzieleni. Rozmowa potoczyła się z oŜywieniem. Jak oni są uświadomieni, jeśli chodzi o sytuację w kraju? Jak potrafią zaaklimatyzować się w tak trudnych i specyficznych warunkach? Przybywają z wolnego kraju i pamiętają swój kraj wolny, a tu na kaŜdym kroku podstępny, okrutny wróg, nie przestrzegający Ŝadnego prawa, nawet tego, które sam wydał

Page 96: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

poprzedniego dnia. Wszystko jest przestępstwem, co w danej chwili i danemu zaborcy nie podoba się. Byliśmy ciekawi, chcieliśmy ich poznać jak najprędzej. I oto dostałam rozkaz na spotkanie. Ktoś nas umówił, podał miejsce spotkania, znaki rozpoznawcze, hasło i odzew. Pamiętam ten lokal przy ul. Tamka, byłam tam pierwszy i ostatni raz. O oznaczonej godzinie weszło dwóch młodych ludzi. Wymieniliśmy hasło. Ubrani według wymagań „mody" warszawskiej, ale twarze tych ludzi były niewarszawskie i nie-okupacyjne. Rysy Polaków juŜ od blisko dwóch lat gnębionych czujne, napięte, nierzadko w skurczu niepokoju, były tak powszechne, Ŝe dopiero teraz, w zestawieniu z tymi ludźmi, widziało się róŜnicę. Rozmowa potoczyła się gładko i skrótowo. Wiedzieli, Ŝe jestem ze „Straganu", Ŝe będziemy pracować w stałym kontakcie. Ustaliliśmy następne spotkanie i rozstaliśmy się nadal nic o sobie nie wiedząc. Następne spotkanie było juŜ zupełnie inne. Mili, bezpośredni, pogodni, niesłychanie kontaktowi, nawiązali rozmowę bardzo ogólną, ale serdeczną. Przyniosłam im rozkaz zgłoszenia się do szefa „Straganu" - „Stanisława", a to spotkanie zapowiadało dalsze, z szefem II Oddziału Komendy Głównej ZWZ-AK„Dzięcio-łem". Byli zadowoleni, czekali na to, zaczynała się konkretna praca. „Kucharski" (Stanisław Jankowski), starszy i robiący wraŜenie odpowiedzialnego za wszystkie poczynania, i „Alojzy" Qan Kochański), rozbawiony młody człowiek, który z całym humorem przeŜywa wspaniałą przygodę. Obydwaj 195 bardzo przystojni, choć zupełnie inni: „Kucharski" dobrze zbudowany, o ślicznych, pełnych wyrazu jasnych oczach, powaŜny i rzeczowy, swoim spokojem i sposobem bycia nakazywał powagę, a choć nie szczędził uśmiechów i dowcipów, to jednak dopiero wtedy, gdy sprawy urzędowe zostały załatwione i dopięte na ostatni guzik. Często karcące spojrzenie osadzało „Alojzego" w pół słowa, a mnie odbierało chęć do Ŝartów. „Alojzego" pamiętam zawsze w ruchu, zabawne było, Ŝe ani chwili nie potrafił usiedzieć na miejscu. O jego uwięzieniu i tragicznej śmierci dowiedziałam się w wiele lat po wojnie i trudno było mi pogodzić się z tym. Taki wspaniały chłopak, umiejący pogodzić najtrudniejszą pracę i największe ryzyko z radosną, pogodną miłością świata. Ale wtedy jak trudno było mi rozmawiać z tymi ludźmi, tak wiele miałam dla nich sympatii, chciałam wiedzieć coś więcej o nich samych, o przeŜyciach w Anglii, o skoku. Ale to wszystko było tabu. Jakieś nieopatrzne moje pytanie było zbywane milczeniem. Milczałam, a tak bardzo chciałam ich mieć za przyjaciół, za tych, którzy mają do mnie zaufanie, przecieŜ łączyło nas ciągłe niebezpieczeństwo, ale i wielka sprawa. Tymczasem dzieliły nas Ŝelazne przepisy i ograniczenia konspiracji. Nasze rozmowy były takie płytkie, suche: pogoda, zmęczenie, łapanka, braki Ŝywnościowe. JuŜ ciekawsze były zlecenia, przekazywanie poczty, dyskusje, kiedy będzie moŜna dostać fałszywe dokumenty, podrobione pieczątki na zaświadczeniach. Nie było to wszystko łatwe. Brak potrzebnych materiałów, a przede wszystkim wzorów odnośnych dokumentów komplikował sprawę. Pierwszym zawodowym, ale brzmiącym prywatnie kontaktem było pytanie „Kucharskiego", czy nie mam jakiegoś pisma lub dokumentu z prawdziwą pieczątką. Było mi przykro, ale nic takiego nie miałam. Nagłe olśnienie, mam przecieŜ obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej i jest na nim pieczątka z Jasnej Góry, czy to wystarczy? Wystarczyło, na następnym spotkaniu podziwiałam identyczną pieczątkę obok tej Jasnogórskiej. 196 - Cudo, wspaniale - entuzjazmowałam się. - Powiem „Stanisławowi", Ŝe juŜ rozpoczął pan robotę. Ciągle się martwi, skąd zdobyć potrzebne materiały. Czas biegł, spotkania i kontakty powtarzały się niezmiennie o określonym czasie i godzinie. Komórka legalizacji pracowała juŜ całą parą. Teraz o dokumenty, przepustki i inne zaświadczenia nikt nie musiał się martwić poza „Kucharskim". On sam rozkręcał robotę w wielu kierunkach. Skrytki w mieszkaniach, w torbach łączniczek, walizkach i innych przedmiotach codziennego uŜytku były wykonane niesłychanie sprytnie i z duŜą precyzją.

Page 97: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

(Wszystko to „Kucharski" - „Agaton", inŜ. Stanisław Jankowski, opisał po wojnie we wspaniałej ksiąŜce pt. Z fałszywym Auswrisem w prawdziwej Warszawie.) Dzień kaŜdy przynosił nowe wiadomości, troski i tragedie, które choć nie dotykały nas bezpośrednio, to jednak gnębiły i trzymały w napięciu. A byliśmy przecieŜ młodzi i chciało się być zwykłym człowiekiem, młodą dziewczyną, dla której tak jeszcze niedawno były dostępne przyjemności i rozrywki teraz nieosiągalne. Kino: „Tylko świnie siedzą w kinie, a Polacy w Oświęcimiu". Taniec - jest Ŝałoba narodowa - kto chciałby się bawić, tańczyć? I na co dzień wcale nie było to potrzebne, nawet nie myślało się o tym. Czasem jednak marzyłam o tych czasach wolności i swobody. W czerwcu 1942 r. mój jedyny brat, tak bardzo kochany, brał ślub. Wszystko tam było fałszywe poza miłością młodych. Brat nazywał się Bielecki i takie miał dokumenty, narzeczona - fałszywą metrykę urodzenia, była uciekinierką z Poznańskiego, świadkowie juŜ pewno nie pamiętali o swoich rodowych nazwiskach, a ksiądz z pięknym wąsem, bez sutanny i koloratki, przyjechał, naraŜając wolność i Ŝycie, z odległych lasów, doraźnie okupowanych przez partyzantów. Ślub odbył się u Ojców Karmelitów przy Krakowskim Przedmieściu w godzinach przedpołudniowych, bez pompy, cichutko, skrycie i prędko. Goście, najbliŜsza rodzina i świadkowie, koledzy brata, pojedynczo, tramwajami 197 lub rikszami dojechali na Dziką. Tam znów w pośpiechu i moŜliwie cicho złoŜyli przepisowe Ŝyczenia, zjedli coś na stojąco i ulatniali się pojedynczo ginąc w ruchu ulicznym. Nie tak wyobraŜałam sobie ślub jedynego i tak bardzo kochanego brata. Zajęta sprawami tak bardzo osobistymi spóźniłam się chyba pierwszy i ostatni raz na spotkanie z „Kucharskim". Przywitał mnie z radością, ale i wykrzyknikiem: - Babsko! Dlaczego się pani spóźnia, byłem taki niespokojny, juŜ chcieliśmy z „Alojzym" iść na poszukiwania! „Babsko" - powtórzyłam i serdeczny śmiech rozładował sytuację. Wytłumaczyłam, jak wielki przeŜywałam dzień i zostałam „uniewinniona", ale „Babsko" przylgnęło do mnie i często tak byłam witana. Atmosfera serdeczności i przyjaźni towarzyszyła naszej pracy. Nie wiem, kto był inicjatorem, ale w upalne lipcowe niedziele spotykaliśmy się na łachach wiślanych. Wynajętymi kajakami wypływaliśmy osobno i na piasku oblanym wodą i bez zarośli biwakowaliśmy. Było wspaniale. Panowie omawiali sprawy organizac)jne, ustalali skomplikowane posunięcia. A my z „Niną" piekłyśmy się na słońcu, wydychając wszystkie troski, nerwowe napięcia i zmęczenie. Potem krótkie zlecenie dla mnie i juŜ przechodziliśmy na towarzyskie beztroskie spędzanie czasu. Jakieś kanapki, coś do picia, to juŜ „Niny" domena. Nasi „Skoczkowie" gimnastykowali się, pływali i pokazywali róŜne sztuki, które mnie osobiście zdumiewały, tyle było w nich zręczności i refleksu. Odkryta łacha pozwalała nam widzieć na duŜej przestrzeni, a w Niemcach rozbawione młode towarzystwo nie wzbudzało podejrzeń. Byliśmy opaleni, dotlenieni i przez cały następny tydzień łatwiej się pracowało. Moja opalenizna była tak intensywna, Ŝe aresztowana w kilka tygodni później musiałam się tłumaczyć Niemcom, Ŝe nie jestem „Cygojner". W czasie tych przemiłych niedzielnych godzin udawało mi się czasem usłyszeć coś o prywatnym Ŝyciu naszych kolegów. Kiedyś „Alojzy" zapytał „Kucharskiego" o 198 dziecko. Odpowiedź zapamiętałam i wykorzystałam na Pawiaku, gdy trzeba było zawiadomić o naszym aresztowaniu. „Wszystko dobrze, biega wokoło stołu i bez przerwy powtarza «Jędruś biega», «Jędruś jedzie»." Zrozumiałam, Ŝe ma dziecko, małego chłopczyka, Ŝe bardzo go kocha, a malec pewnie nie wie, Ŝe to jego ojciec. Po wojnie dowiedziałam się, Ŝe to była dziewczynka, Magdalenka, a nazywała siebie Jędrusiem. Jednak konspiracyjne nawyki nie pozwoliły wtedy tego wyjaśnić. Pytania typu: „A jak twoja?" kazały mi podejrzewać, Ŝe chodzi o Ŝonę „Alojzego" czy moŜe narzeczoną. Potem przyszedł okres, Ŝe „Alojzego"

Page 98: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

widywałam bardzo rzadko, a na moje pytania, co się z nim dzieje, słyszałam lakoniczną odpowiedź: „Nic", oczywiście milkłam i było mi przykro. PrzecieŜ zdawałam sobie sprawę, Ŝe mają do mnie zaufanie, Ŝe powierzają mi tyle waŜnych spraw, a jednak starannie unikają tematów dekonspirujących ich Ŝycie prywatne. W pierwszej połowie sierpnia po raz pierwszy i chyba jedyny nasza rozmowa z „Kucharskim" nabrała cech osobistych. - Czy moŜe pani załatwić kontakt z Pawiakiem? - Mogę, oczywiście, ale co się stało? - Aresztowano moją Ŝonę, chciałbym uzyskać z nią kontakt. - Załatwię to natychmiast, ale pod jakim nazwiskiem pana Ŝona jest aresztowana i kiedy? - Pod nazwiskiem Jankowska Zofia, aresztowana 11 sierpnia na ul. Topolowej. Zastanawiałam się, czy to jest i jego nazwisko? Czy Ŝona musiała zmienić nazwisko, gdy mąŜ był w Anglii? Niegdyś, podczas niedzielnego wypoczynku, gdy wspomniałam, Ŝe mój dom rodzinny jest w Opoczyńskiem, „Kucharski" roześmiał się i powiedział, Ŝe zna tamte strony. Spędzał tam wakacje i duŜo jeździł konno. No, to teraz juŜ wiem, kim on jest. Wspomnienia nasunęły się natychmiast. Wiele lat temu stałam przy połowie ryb z naszych stawów, kiedy podszedł stary śyd, od lat skupujący płody z majątku. 199 - Uś, panienko, jakie tu piękne pany przyjechały w sąsiedztwo, braty, ale jakie pany, to w sam raz na męŜów dla panienek. - Ale Zysiu, ja nie mam zamiaru wychodzić za mąŜ. - Niedobrze panienka mówi, to takie mądre pany, grzeczne, uczone, człowieka szanują. Śmiałyśmy się i Ŝartowały, gdy opowiadałam Mamusi, jak Zyś bez trudu i zabiegów wydał nas za mąŜ. Jaki świat jest mały. „Kucharski" to właśnie ten Jankowski, tak pięknie przedstawiony mi przez Zysia. Dowiedziałam się o tym w wiele lat po wojnie i znów była okazja do zabawnych wspomnień. Teraz jednak chodziło o kontakt z Pawiakiem, który „Kucharski" uzyskał i grypsy dochodziły regularnie i bez zakłóceń. Jak bardzo, w chwilach wolnych od powaŜnej pracy, byliśmy beztroscy i dziecinni, świadczy fakt, kiedy „Kucharski" nagle zgolił wąsy. Byłam niezadowolona i robiłam mu wymówki. - No to wyrosną, „Babsko" się złości, to za trzy dni będą wąsy. Nie chciałam wierzyć. ZałoŜyliśmy się, Ŝe kto przegra, stawia cały tort Mocca. Nim upłynęły trzy dni, juŜ byłam na Pawiaku. Zbita, zmaltretowana, przeraŜona, aby odwrócić czarne myśli myślałam o tym torcie. Kto przegrał, kiedy i czy w ogóle zdołam spłacić dług. Łzy płynęły z oczu, wolałam płakać nad straconym tortem niŜ nad sobą. Z 26 na 27 sierpnia 1942 r. zostaliśmy aresztowani na ul. Dzikiej 28. Zabrano wszystkich mieszkańców tej willi, została tylko dozorczyni z małą, trzyletnią córeczką i jej mąŜ, który tego dnia złamał sobie rękę i całą noc spędził w pogotowiu. Ale wracam do kolejnych wydarzeń. Izolatka Intuicja, przeczucie, to śmieszne, a jednak. Dziwnie niespokojna i podenerwowana byłam w tych dniach, coś mi grozi, coś mnie prześladuje, ciągły niepokój nie pozwala pracować i myśleć. Mam przy sobie papiery, duŜo papierów, kompromitujących nie tylko mnie, ale innych ludzi. Jest cały duŜy spis nazwisk i adresów prawdziwych. Trzeba ludziom dostarczyć węgiel, zbliŜa się zima, oficjalne przydziały nie istnieją. Zebrałam te dane i juŜ jutro oddam je dalej, ale co z tym zrobić dziś, gdzie schować. Niepokój nie pozwala usiedzieć na miejscu. Wiem, „Halicz", szef komórki „Kolej", ma dziś spotkanie, nie ze mną, ale wiem gdzie, zaniosę, a jeśli mi powie coś przykrego - trudno. Idę. W cukierni duŜo osób, on jest teŜ, rozmawia, wiem, znam tę panią. Karcące spojrzenie w moją stronę, skłaniam lekko głowę - tak, ja do pana i trudno, nic nie poradzę. Spojrzenia krzyŜują się i widzę, jak jest zły. Po paru rozmowach z ciągle zmieniającymi się osobami podchodzi do mnie, wita się jak z kimś

Page 99: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

bardzo miłym, dawno nie widzianym, odpowiadam tak samo, a w duchu śmieję się, wiem przecieŜ, co myśli. Przysiada się do stolika. - Dlaczego pani tu przyszła? Jakim prawem, nie byłem z panią umówiony. - Wiem, ale przyniosłam listę na węgiel. - Ja tego nie wezmę, mam dostać jutro. - Tak, wiem i pamiętam, ale ja tak strasznie czegoś się boję. 201 - Co, co to znów nowego? Pani taka zawsze opanowana. Co się stało? Siedzą panią? - Nie, juŜ parę dni temu prosiłam o „cynk". Sprawdzili -nikt mnie nie śledzi, a jednak coś mi grozi, coś stanie się na pewno. Nie mogę mieć tych papierów przy sobie, pan wie, tu są nazwiska, adresy. - Pani Wando, pani jest bardzo wyczerpana, trzeba wyjechać, odpocząć, miała pani urlop? Trzeba poprosić, wyślą panią. - Dobrze, wszystko to zrobię, tylko niech pan weźmie te papiery. - Tym razem wezmę, ale kategorycznie proszę, niech pani więcej nigdy tego nie robi, to dekonspiruje. - Dziękuję, dziękuję panu bardzo i przepraszam. Uciekam, do widzenia! - Niech pani poprosi o urlop. Wracam do domu, jest piękne upalne lato, 26 sierpnia 1942 r. Taka jestem szczęśliwa, nie mam tego co najgorsze. Wprawdzie w domu jest juŜ cała pensja i lista komu ile wypłacić pieniędzy, ale to juŜ pseudonimy, to juŜ nie takie straszne. W domu jest cała waliza pieniędzy: dolary, marki, franki, czeskie i węgierskie pieniądze i kartki Ŝywnościowe na państwa zajęte przez Niemców. Siadamy z moim szefem „Stanisławem" i „Niną" do roboty - mieszkają u mnie. Lista pseudonimów - dwieście osiemdziesiąt osób. Dzielimy pieniądze i kartki. Jutro trzeba to oddać łącznikom, którzy rozproszą się na pół świata, Ŝeby zasilić naszych kolegów i dać im moŜność Ŝycia i pracy. Nagle syreny, alarm, nalot samolotów sowieckich, a moŜe angielskich. Bliziutko za placem i płotem otaczającym nasz dom jest Dworzec Gdański, tam koncentrują się maleńkie parasolki spadochronów oświetlających teren. - Idziemy na plac, i tak nie moŜemy pracować, trzeba zgasić światło, a jeśli zaciemnimy i zamkniemy okna to się udusimy, jest taki upał. - Idźcie, ja się połoŜę, jestem bardzo zmęczona. 202 MoŜe to ten nalot napawał mnie takim niepokojem, moŜe to tylko to. Przy zapadającym letnim mroku szykuję wszystko na jutro i kładę się spać. Naga pod prześcieradłem ledwie dyszę, ale zasypiam. Dlaczego nagle obudziłam się stojąc przy tapczanie, co się stało? CięŜki tupot biegnących ludzi zwraca mi całkowitą świadomość. Moje okno wychodzi na podwórze, jest otwarte - patrzę - BoŜe! Pełno Niemców! Ich hełmy migocą w rozgwieŜdŜonej nocy. Szlafrok, prędko. - Panie „Stanisławie", „Nina", Niemcy otoczyli dom, to po nas. - MoŜna uciekać? - Nie. Od ulicy gdzie jest parter - dom stał na skarpie, od podwórza było pierwsze piętro - widzę migocące światła reflektorów samochodowych. Podwórze obstawione. Głośne, cięŜkie pukanie rozbrzmiewa w ciszy nocnej. - Co mam robić? - Musi pani otworzyć. Boso, bo nie zdąŜyłam włoŜyć pantofli, w szlafroku na gołe ciało, idę jak lunatyczka do drzwi. BoŜe wspomagaj! - Kto tam?

Page 100: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

- Telegram, proszę otworzyć. - To nie do mnie - chcę odwlec tę chwilę ostateczną. Po co to mówię? PrzecieŜ wiem, a moŜe od razu wziąć cyjanek, przecieŜ mam w torebce, nie, to tchórzostwo, tego nie wolno. Drzwi mało nie pękną od walenia i kopania. - Policja, otwieraj! Otworzyłam. Snop światła i tłum męŜczyzn wparł się jednocześnie do mieszkania. - Ręce do góry! Pchnięta brutalnie stałam pod ścianą, a kłębiące się myśli rozsadzały mi czaszkę. Co z walizką, moja torba, poczta „Stanisława", meldunki na maszynie jeszcze nie przepisane. Siostra w sąsiednim mieszkaniu, czy i ją teŜ wezmą? BoŜe, 203 ona taka wątła. A tam w drugim pokoju Sodoma i Gomora. Szafa wypróŜniona jednym zamachem, poduszki rozprute, cały pokój zasypany pierzem. A walizka? Tak, stoi spokojnie pod biurkiem. CzyŜby? Czy to moŜliwe, Ŝe te nie chowane rzeczy są najbezpieczniejsze? „Stanisław" i „Nina" wydarci z tapczana stoją nadzy z rękami do góry. „Nina", taka śliczna, zgrabna, nie wie, gdzie oczy podziać w tym tłumie męŜczyzn. Koło mnie wisi jej szlafrok, jak go podać? Chwytam, zwijam w kulę i w ułamku sekundy, nad głowami Niemców, ląduje w rękach „Niny". JuŜ jest nim okryta: trzyma go kurczowo zapominając o rękach. „Ręce do góry!?" - krzyczy rozwścieczony Ŝołdak i jednocześnie silny cios wymierzony w głowę wali mnie na ziemię. Podnoszę się szybko i staję w przepisowej pozycji, nieporadne kopanie nie robi juŜ na mnie wraŜenia. Chóralny triumfalny wrzask odwraca moją uwagę. No tak, znaleźli walizkę, oczarował ich widok zielonych dolarów i długa lista nazwisk. śe te nazwiska nie są prawdziwe, nie wiedzą i nie wiedzą równieŜ, Ŝe nigdy prawdziwych nie poznają ani Ŝadnego z tych ludzi z naszej informacji nie dostaną. Ja teŜ tego w tej chwili jeszcze nie wiem, ale przysięgam sobie, umrę, powieszę się, wyrwę sobie język, ale nie zdradzę, nie powiem. Dalsza rewizja i zachwyt nad znalezionym skarbem odwracają na chwilę uwagę od nas. „Trzeba się ubrać - myślę gorączkowo - przecieŜ nie mogę jechać nago, w szlafroku tylko." Cała moja bielizna leŜy na krześle, wprawdzie świeŜa, czysta jest dalej przy tapczanie, ale niech będzie choć ta. Wykorzystuję kaŜdą najmniejszą nieuwagę Niemca pilnującego mnie i chwytam po jednej części bielizny, wkładając byle jak, aby juŜ tylko była na mnie. Szturchańce, których nie skąpi mi mój opiekun, są niczym wobec radości, Ŝe mam juŜ nawet spódniczkę na sobie. Jeszcze bluzka i będę gotowa. W tym momencie wyprowadzają „Stanisława" i to ułatwia mi dopełnienie garderoby. I nagle widzę, „Stanisław" spręŜył się i jednym susem jest na oknie, zamarłam, a moŜe, a jeśli mu się uda? Szamo- 204 tanie, krzyki i nie kończące się razy rozwiały moje nadzieje. LeŜy niemal u moich nóg. KałuŜa krwi z rozciętej głowy rośnie z kaŜdą chwilą. Jest tak przeraźliwie blady. Umiera, moŜe to i lepiej, uniknie męczarni. Wyprowadzają nas. „Ninie" pozwolili się ubrać, idzie wiotka i śliczna, bledsza od białego Ŝakietu, który ma na sobie, za nią Niemiec, ja i znów Niemiec. Nie mogę wziąć pantofli, stoją przy tapczanie, a to jest za daleko. Idę więc boso, czując lufę rewolweru na plecach. Wielka buda, do której nas ładują, jest wypełniona Niemcami. Patrzę na „Ninę", tak bym chciała jej pomóc, jak ona musi drŜeć o „Stanisława". Nagle wnoszą go, jest dziwnie sztywny, okręcony w jesionkę, z głową zawiązaną, ręcznikiem. Ręce i nogi ma zakute w kajdanki. Jedziemy na Szucha. Jak się boję, jak strasznie się boję. Czy wytrzymam? Czy będę miała dość sił? Wszyscy, z którymi pracowałam jeszcze wczoraj, których widziałam, u których byłam w domu, tłoczą mi się do mózgu, rozsadzają głowę. „Przestań o nich myśleć, zapomnij, Ŝe istnieją, tylko zapomnienie moŜe cię uratować." Stajemy, wychodzimy z budy, „Stanisława" wynoszą. Jestem boso, jak mnie to peszy, jeszcze nigdy nie chodziłam po ulicy

Page 101: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

boso. „Dlaczego nie wzięłam butów, jak to teraz będzie? PrzecieŜ nie moŜna zachować powagi, godności, gdy jest się boso." Strasznie głupia sytuacja. Ale moje rozmyślania przerywają krzyki, szturchańce i kopanie. Dlaczego to robią, przecieŜ idziemy, gdzie kaŜą i jak chcą. Nareszcie „tramwaje", te osławione na wolności „tramwaje" na Szucha. Siedzimy jak grzeczne dzieci bawiące się w pociąg z poustawianych rzędem krzeseł. Patrzę ciekawie, kogo znam, na szczęście nikogo, jest tylko towarzysz niedoli, teŜ boso. Ma związane ręce, ale buty siedzą wetknięte w kieszenie marynarki, to juŜ coś. Zawsze kiedyś je włoŜy, a ja? Pojedynczo wywołują nas, czy to juŜ przesłuchanie? Nie, rewizja. Rozbieram się i po sprawdzeniu ubieram, szczęśliwa, Ŝe juŜ spokojnie wszystko mogę włoŜyć prawidłowo. Wracając z rewizji widzę siostrę, szwagra, gos- 205 posię, siostrę szwagra z męŜem, jak wchodzą do pustego jeszcze „tramwaju". A więc stało się. Teraz trzeba tylko siły, duŜo siły, Ŝeby to wytrzymać, Ŝeby się nie załamać. Z radością stwierdzam, Ŝe znów nas ładują i wiozą na Pawiak. Tam juŜ będzie łatwiej. Tam jest wielu przyjaciół, im się pomagało wczoraj, oni pomogą dziś. Po spisaniu personaliów przez więźnia (o którym wiedziałam, Ŝe jest „nasz", czego oczywiście nie dałam po sobie poznać) podałam adres i wiadomość, Ŝe wzięto wszystkich zamieszkałych w tym domu. Wiedziałam, Ŝe to wystarczy, da znać gdzie trzeba. Po tych formalnościach zaprowadzono nas na przejściówkę. A jednak szczęście zawsze mi dopisuje, tu spotykam siostrę i będę jeszcze mogła w paru, choć w paru słowach ustalić pewne sprawy. W sali przejściowej jest duŜo kobiet, odnajduję swoje. - Co teraz będzie? - pyta Hela pełna niepokoju. - Znaleźli u ciebie materiał? - Nie, przy nas jeszcze nie. - To się nie przyznawaj, moŜe nie znajdą, myślą, Ŝe wszystko było u nas. - A co ze mną? - pyta z wyrzutem siostra szwagra. -PrzecieŜ ja nic nie robiłam, ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego. - Powiedz to Niemcom, moŜe ci uwierzą i puszczą wolno, ja niestety nic tu poradzić nie mogę. Wiem i rozumiem, jest rozgoryczona, zawsze pragnęła tylko spokoju, ale co moŜna na to poradzić. - O jedno was proszę, zeznając całą winę składajcie na mnie, a wy nic nie wiecie. Jeśli będzie moŜna, nie mówcie o moich wędrówkach do Lwowa, to byłoby nową komplikacją, zupełnie niepotrzebną. Ja jestem juŜ tak obciąŜona, Ŝe wasze drobne oskarŜenia nie będą miały większego znaczenia. Tylko Lwów, o tym starajcie się nie mówić. - Pani Wando! - A, ty tu? Skąd się wzięłaś? Kiedy cię aresztowano? 206 To Lonia, „Kropka", łączniczka do Komendy Głównej. - Aresztowali mnie wczoraj o 1O00 wieczorem. Kamień spadł mi z serca, a więc przed nami, więc to nie od nas poszło. - Miałaś przy sobie coś trefnego? - Nie, wszystko oddałam poprzedniego dnia. - A jak twoja dzidzia maleńka? - Została. Chyba się nią ktoś zajmie. MąŜ na szczęście nie nocował. - No to i tak wyszłaś obronną ręką. Loniu, jedną mam prośbę do ciebie. U mnie znaleźli listę płacy, jesteś notowana jako „Kropka", nie wolno ci się przyznać do dwóch rzeczy: do pseudonimu i do znajomości ze mną, reszta to juŜ twoja sprawa, ale to, uprzedzam, zdekonspiruje cię, tak moŜe ocalejesz.

Page 102: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Ocalała, zapomniano o niej, nie łączono jej sprawy z naszą, a ona zgodnie z naszą umową nie znała mnie. Na Wielkanoc 1943 r. została zwolniona. Maltretowana przez swoją gospodynię, Ŝeby odebrała pamiątki zabrane przy rewizji, poszła na Szucha, tam bardzo uprzejmie kazano jej poczekać, a gdy odnaleziono papiery, dano po buzi i juŜ następnego dnia jechała do Oświęcimia. Zdumienie moje nie miało granic, gdy ją tam zobaczyłam, bo juŜ rok temu na Majdanku miałam wiadomość, Ŝe „Kropka" jest zwolniona. Na przejściówce podeszła do mnie miła pani, więźniarka: - Jesteśmy kuzynkami, w czym moŜna ci pomóc, nazywam się Krystyna Ossowska. Nie wiedziałam, jak jesteśmy spokrewnione i nie to było waŜne, ale świadomość, Ŝe jest ktoś Ŝyczliwy, serdeczny. Przedstawiłam jej siostrę prosząc o ewentualną opiekę dla niej. W tych pierwszych chwilach nie miałam odwagi mówić o sprawach naszej wpadki. Po spisaniu personaliów, kąpieli i rewizji przeprowadzono nas do cel. Mnie przydzielono do małej celi, w której było nas dość duŜo. 207 Wanda Albrecht to pierwsza, która zrobiła mi miejsce obok siebie i zaczęła rozmowę. Starałam się odpowiadać na pytania, wszystkie były ciekawe, co i jak jest na wolności. Wanda, drobna kilkunastoletnia dziewczynka, starała się mnie pocieszyć i uspokoić, Ŝe wszystko będzie dobrze, tylko trzeba wytrzymać i nie załamać się podczas przesłuchań. Podczas wydawania obiadu wsunięto mi do ręki karteczkę. Nie wiem, jak ją przeczytać, Ŝeby nikt nie widział, ale to widocznie rzecz codzienna, nikt się nie interesuje moją osobą. „Gdzie was aresztowali? Ile osób? Co zabrano z materiałów dowodowych?" A potem: „Nie przyznawać się do niczego, będą straszyć, ale to nic, odpowiadać ściśle na pytania i nie przyznawać się do końca - Tadeusz". Nie znam Tadeusza, nie znam charakteru pisma, ale rozkaz jest wyraźny, wiem zresztą sama, przyznać się nie wolno. Wanda opowiada, jak ją aresztowali, o pierwszym przesłuchaniu, o biciu. Nabieram odwagi i siły. Jeśli ona, taka mała, drobna wytrzymała, to ja teŜ wytrzymam. Jestem mocna, duŜa i zahartowana. Rano robimy porządki w celi, dostajemy śniadanie i oto wywołują mnie z celi. Przesłuchanie, ale jakoś inaczej - więźniarki na przesłuchanie juŜ pojechały na Szucha wcześniej. Wszystkie w celi jesteśmy zaniepokojone. Uściski rąk, pełne niepokoju i serdeczności spojrzenia: „Trzymaj się, wytrwaj". Prowadzą mnie na męski Pawiak. Boso, w pogniecionej spódniczce i bluzce, z rozpuszczonymi włosami wyglądam dość nieszczęśliwie. I doprawdy do szczęśliwych nie naleŜę. Boję, się co będzie, modlę się o pomoc i siły. Wchodzimy, pokój biurowy, wysoki gestapowiec, maszynistka i tłumacz. Po krótkich formalnościach zebrania personaliów pada pierwsze niepokojące pytanie: - Skąd znasz „Stanisława"? - Urzędnik magistratu - takie były jego papiery oficjalne - wynajął mieszkanie, płacił, byłam zadowolona. - Czy wiesz, co trzymał w walizce? 208 - Nie, nigdy nie zaglądałam do jego rzeczy, co mnie to obchodziło, nie jestem ciekawa. - Kto są ci ludzie z listy? - Nie wiem, nie znam Ŝadnej listy, Ŝadnych ludzi, to sprawy „Stanisława". Silne uderzenie w głowę zmiata mnie z krzesła jak bezwolną kukłę, walę się na podłogę, ciemno, dobrze. Ale juŜ silne kopnięcie wraca mi świadomość. Aha, to przesłuchanie, gramolę się niezdarnie, Ŝeby wstać. Teraz grad uderzeń spadających na moją głowę nie pozwala mi zebrać myśli, gdy znów będę na podłodze, trzeba garnka zimnej wody, Ŝebym oprzytomniała. Coś dziwnego dzieje się z moją głową, puchnie, skóra na twarzy zdaje się pękać, tak jest naciągnięta. - Pracowałaś razem ze „Stanisławem"? - pada pytanie. - Nie, ja miałam dyŜury w szpitalu.

Page 103: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

I znów grad uderzeń, wielki sygnet z trupią czaszką odwrócony do wewnątrz dłoni rozcina mi skórę na skroni, krew płynie i z nosa teŜ. Następny cios zadany od tyłu zmiata mnie z krzesła i walę głową o czworoboczny Ŝelazny piec. Przytomnieję w ogromnej kałuŜy wody. Bluzka, włosy, wszystko ocieka wodą. Usiłuję się podnieść, czepiam się krzesła i jestem tak oszołomiona, Ŝe nawet bólu nie czuję. Cały świat się kręci, wiruje. Siedzę na krześle, a wydaje mi się, Ŝe sufit mam pod nogami. - Pracowałaś w konspiracji ze „Stanisławem"? - Nie. Silny ból kaŜe mi cofnąć nogi, ale nie mam ich gdzie schować, bo mój oprawca listwą czy jakimś drąŜkiem bije mnie po goleniach. No, juŜ skończył, chwila odpoczynku. Niemiec siada przy biurku, jest zmęczony. Sekretarka mówi z wyrzutem: - Tak pani zdenerwowała pana sędziego i po co to wszystko? Siedzę ogłupiała, myśląc, do jakich rozmiarów moŜe obrzęknąć głowa. Skóra na twarzy zdaje się juŜ pękać, krew 209 cieknie z nosa, policzka i ucha, nie mam chusteczki, Ŝeby się wytrzeć. Zdenerwowany pan sędzia wyciąga jakiś papier. - Znasz pismo „Stanisława"? - Tak, trochę znam. - To patrz, on to pisał, jego pismo. Daje mi listę płac wyjętą z walizki. Jedna z pierwszych pozycji: Wanda - i ołówkiem, dopisano Ossowska. Czy to „Stanisław" napisał trudno powiedzieć, ale w tej sprawie nie było co ukrywać, to była pozycja stracona od początku. Broniłam jej dla zasady, bez przekonania wygranej. - On to napisał juŜ wczoraj, a ty idiotka gadasz bzdury, myślisz, Ŝe my nie wiemy, a „Stanisław" wszystko nam powiedział i tobie kazał mówić. Aha, na pewno, zdenerwowany, biedny pan sędzia pokazał mi całą listę, a tylko moje nazwisko było dopisane. Tak, i Ŝadne inne dopisane nie będzie ani przeze mnie, ani przez „Stanisława", wiem to na pewno. - Czyja to torba? - pyta wyciągając duŜą, ładną, czarną konduktorkę. - Moja. - I ta poczta teŜ twoja? - Tak, moja. Wiedziałam od pierwszej chwili, Ŝe do pewnych spraw będę musiała się przyznać, mieli dowody, ale rozkaz jest jeden, spełniłam go. - Więc pracowałaś ze „Stanisławem"? - Pracowałam. I znów zawirował cały pokój. Niespodziewane uderzenie nie zrzuciło mnie jednak na ziemię, trzymam się przezornie krzesła obiema rękami, mocno. Stek przekleństw, wymyślań i radośnie brzmiące słowa: - Raus, świnio polska. BoŜe, więc juŜ pójdę, juŜ koniec tego pierwszego przesłuchania, a ile ich będzie? Było duŜo, mówiono mi, Ŝe w tym 210 okresie pobiłam rekord na Pawiaku - pięćdziesiąt siedem razy byłam na śledztwie. Wchodzi Ŝołnierz, patrzy ze wstrętem, a moŜe politowaniem na mnie, daje znak, więc wstaję, nogi jak z waty, uginają się pode mną, ale trzeba iść, prędko. I iść, bo mogą zatrzymać. Zataczając się jak pijana i chwytając mebli wychodzę. Jest piękny słoneczny dzień. OstroŜnie stawiam kroki i z naboŜeństwem niosę tę jakąś olbrzymią kulę, która jeszcze niedawno była moją nie robiącą mi Ŝadnego kłopotu głową. Pracujący męŜczyźni odwracają się od nas tyłem, ale gdy tylko

Page 104: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Niemiec nie patrzy, dają mi znaki: „Trzymaj się, to nic, to przejdzie". Wiem, Ŝe to wszystko minie, chcę im to powiedzieć, kiwnąć głową, ale boję się, Ŝe spadnie mi z karku, gdy ją pochylę. Gdy wchodzimy przez małą furtkę na teren Pawiaka Ŝeńskiego - Serbię -jest tam spacer. DuŜa grupa kobiet parami i pojedynczo chodzi dookoła klombu. Nagle stłumiony jęk i jedna z więźniarek pada. KaŜą mi się odwrócić, krzyki, wymyślania, kogoś wynoszą. To Hela, moja siostra, zobaczyła mnie, zemdlała. Biedactwo kochane, a ja nawet nie myślałam, Ŝe tak strasznie wyglądam. Potem na wolności dowiedziałam się, Ŝe była wersja, Ŝe mam wybite oko i zęby. Na szczęście tylko zęby poszły i jak się po wojnie okazało, pękła czaszka i stąd był wyciek płynu mózgowo-rdzeniowego z ucha. Teraz chcę do celi, tam mi pomogą, pocieszą. Czemu nie wchodzimy, czekam na korytarzu, a Niemcy coś szwargoczą, kłócą się, prowadzą mnie na piętro. Dokąd? Moja cela była na parterze. śelazna krata otwiera się, drzwi i staję jak wryta -pusta cela, pusta, zupełnie pusta. ,Ja nie chcę, ja chcę do ludzi, chcę być z ludźmi." Brutalnie wepchnięta stoję przeraŜona, a zgrzyt klucza i zasuwy tysiącznym echem odzywa się w zbolałej głowie. Więc muszę być sama, juŜ nikt, nikt, Ŝadnym słowem, Ŝadnym gestem nie pomoŜe wytrzymać tego, co mnie czeka. Jestem sama, zupełnie sama: izolatka nr 13. Płakać? „Nie, nie będę płakać, to dopiero początek i juŜ się rozklejasz, histeryzujesz? Prędko, rusz się, trzeba 211 głowę obłoŜyć zimną wodą. O, jest w dzbanku i jakiś ręcznik teŜ jest Tak, widzisz, jest dobrze. Zaraz przestanie boleć i pulsować i musisz zdobyć się, aby pomyśleć, trzeba wszystko przewidzieć, teraz juŜ wiesz, jak to jest, musisz się opanować i realnie myśleć." Siadam na krześle, zmieniam okłady, jest lepiej, duŜo lepiej. Wraca powoli spokój. Jutro niedziela -czy w niedzielę biorą na przesłuchania? MoŜe nie, przecieŜ Niemcy teŜ podobno ludzie, pewnie chcą odpocząć. Jeśli jutro miałabym spokój, a jeszcze dostała coś na uśmierzenie bólu głowy, to na poniedziałek wrócą mi siły, będę się dobrze czuła i zacznę od nowa. Zobaczymy, kto kogo przetrzyma, to ciekawe prawie jak dobra gra, oni silniejsi fizycznie, ale moralnie prawie na pewno ja. I ja mam zawsze jeszcze jedno wyjście - mogę umrzeć. Dla mnie to będzie wybawienie, a oni, oni się na pewno boją śmierci. Rozmyślania dobrze mi robią, zapominam o nieznośnym bólu głowy, jest spokój i w tej chwili nic mi nie grozi. Otwierają się drzwi, spręŜam się cała. Co to będzie? Obiad. Zataczając się z lekka podchodzę do drzwi. Miła, młoda buzia więźniarki usiłuje uśmiechnąć się do mnie, nalewa zupę. - Głowa, strasznie boli głowa - szepczę, uwaŜając, Ŝeby Niemiec nie usłyszał. Przymyka oczy. Zrozumiała. Zupa jest okropna, jakaś brukiew czy buraki, ale jem -nie wolno mi osłabnąć. Nie, jednak nie mogę, mdli mnie. To wszystko ta głowa, moŜe potem zjem. Mam chyba gorączkę. Siedzę, zmieniam okłady, ale chwilami coś mi się majaczy. Znów otwierają się drzwi, zrywam się - kontrola włosów. Miła pani w białym fartuchu, grzebie mi we włosach. - Nie załamuj się, na początku zawsze najgorzej. Zostawię ci we włosach proszki, weź, ale Ŝeby nikt nie widział, pamiętaj, jesteś obserwowana przez wizjer. Jutro niedziela, odpoczniesz. Co jeszcze ci trzeba? - Kontaktu z wolnością. Niech pani Jankowska, matka Jędrusia, zawiadomi męŜa. Niech się pilnują, ja wytrzymam, ale jak długo, nie wiem. 212 - Papier i ołówek będzie w klozecie przy oknie, napisz i tam zostaw. Gdyby choć jedna wesz chciała się ukryć w moich gęstych włosach, byłaby wykryta, tak starannie z tak nisko pochyloną głową szukała jej przedstawicielka opieki sanitarnej. Zniecierpliwiony Niemiec wykrzyknął coś złowróŜbnie i juŜ biały fartuch był za drzwiami, a ja z głową rozczochraną, z proszkami zatkniętymi za uchem siedziałam oszołomiona powtarzając: „Papier, ołówek, napisać". Proszek pomógł, świadomość, Ŝe jest ktoś, kto chce mi pomóc, kto myśli i opiekuje się, była tak ogromna, Ŝe poczułam się naprawdę dobrze.

Page 105: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Jakoś wytrzymam, muszę wytrzymać, przecieŜ nie ja pierwsza i nie ja ostatnia. Papier, ołówek znalazłam, napisałam gryps, wyjaśniający co i kogo wzięli, podając tylko te fakty, o których wiedzieli Niemcy. Zawsze bezpieczniej, a nuŜ gryps wpadnie i dodatkowa komplikacja. Od poniedziałku rozpoczęły się przesłuchania na Szu-cha. Pan siedzący w pokoju, do którego mnie wprowadzono, typowym biurowym pokoju z maszyną do pisania i regałami, robi na mnie raczej dodatnie wraŜenie. Jest średniego wzrostu, o miłej twarzy, w której nie widać tego okrucieństwa cechującego śledczego z Pawiaka. Tamten, z ogromną blizną przez cały policzek, robił wraŜenie rozwścieczonego zwierzaka czekającego, Ŝeby się rzucić na swoją ofiarę. Pan Mer-ten (po wojnie dowiedziałam się jego nazwiska i tego, jak bardzo był związany z naszą sprawą) jest w cywilnym ubraniu - to działa uspokajająco. Rozpoczął przesłuchanie od danych personalnych i kontaktów z rodziną. Przeciągnęłam te opowiadania w nieskończoność, mówiąc o rodzicach i rodzeństwie, którzy nie Ŝyją, to oczywiście okazuje się na końcu sprawozdania. Niemiec się złości, ale ja zyskuję na czasie, a to było najwaŜniejsze. Tam na wolności muszą mieć czas, muszą się zorganizować, zmienić lokale. Zabrano im przecieŜ „Stanisława", zostali bez szefa. Po paru godzinach takiej jałowej gadaniny mój śledczy wyciąga moją torbę, 213 wysypuje na biurko całą jej zawartość i pyta, co chciałabym z niej dostać. - MoŜe cyjanek? - pyta podstępnie. - O nie, panowie są tak kulturalni, grzeczni, nigdy nie zaŜyłabym trucizny. (Moje zasiniaczone i obrzękłe oczy są widocznym dowodem tej kultury.) - A to? - O tak, jeśli pan moŜe mi to dać. To jedyna pamiątka po mojej zmarłej matce. - Małe etui oprawne w skórkę z ryngrafem Matki Boskiej Częstochowskiej. - Ach proszę, proszę - mówi dobrodusznie Niemiec. To jest mój skarb, który mnie uratuje, a jego pogrąŜy. W tych pierwszych dniach zaistniał drobny incydent, który utkwił mi w pamięci. Pewnego dnia podczas przesłuchania na Szucha do pokoju wbiegła dziewczynka, moŜe siedmioletnia, w mundurku Hitlerjugend. Szybko przebiegła przez pokój i juŜ siedziała ojcu na kolanach. Zaczęły się pieszczoty, pocałunki. Z rozmowy zrozumiałam, Ŝe matka wyszła i mała nie ma kluczy do mieszkania. Dostaje klucze z uwagami, jak ma się zachować. Gdy patrzyłam na to, zdawało mi się, Ŝe śnię. Czy to moŜliwe? AL Szucha, przesłuchanie, Gestapo i te pieszczoty, czułości. Dziecko spojrzało na mnie, speszyło się, błysk niepokoju i lęku odmalował się na twarzy. Zsunęła się z kolan i pobiegła do drzwi. MoŜe podświadomie, moŜe i nie, patrzyłam na nią z jakimś takim wyrazem, Ŝe zaniepokoiło to Niemca - ojca. - Czemu pani tak patrzy na moją małą? - Myślę - odpowiedziałam bez zastanowienia - jak to będzie, gdy ona zasiądzie na moim miejscu, a ja na pana. Poderwał się z krzesła, stał w oknie długą, długą chwilę, co myślał, co przeŜywał? Gdy się odwrócił, czekałam na najgorsze. Ale nie, usiadł spokojny, opanowany, dalej prowadził przesłuchanie. Ja rozwodziłam się nad nieŜyjącą juŜ rodziną, a oni skrupulatnie pisali. Jeśli wszyscy ci Niemcy są tak mało sprytni, to jestem uratowana. JuŜ się nie boję, jestem spo- 214 I kojna i nawet pewna siebie. Ryzykuję Ŝądanie, a moŜe raczej prośbę, Ŝeby mi dali jakieś buty. Śledczy śmieje się, a ja tłumaczę, Ŝe jestem tak speszona defiladowaniem boso, Ŝe jest mi zimno, a wreszcie ryzykuję, nie będę zeznawać, jeśli nie dostanę butów, zostawiłam w domu kilka par, proszę mi coś przywieźć. Do pasji doprowadza mnie fakt, Ŝe maszynistka i tłumaczka w jednej osobie ma na nogach moje śliczne pantofle, jedyny luksusowy

Page 106: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

sprawunek, na jaki pozwoliłam sobie od początku wojny i których jeszcze nie nosiłam, śliczne brązowe molierki. Patrzę na nią złym okiem, ona jednak ma minę raczej zadowoloną. Myślę: „Ma powody, takie śliczne buciki, a ja boso". Śledczy śmieje się, ale obiecuje, Ŝe gdy jutro przyjadę na Szucha, to dostanę buty. Dostałam letnie, bardzo zniszczone juŜ sandałki siostrzenicy, chyba najgorsze jakie były w domu, ale niech tam, zawsze juŜ coś jest na nogach. W tej sytuacji na elegancji mi nie zaleŜy. Przychodzi moment, kiedy śledczy pokazuje mi listę płac. - Zna pani tych ludzi? - Częściowo. - Proszę określić, jak kto wyglądał. I to była pułapka dla mnie. Jak nierozsądnie, jak strasznie bezmyślnie postąpiłam, ale to okazało się dopiero potem. Tymczasem jestem pełna szczęścia. Świetnie, znów parę dni minie na opowiadaniu bzdur. I zaczęłam. Serdecznie ubawiona robiłam z męŜczyzn kobiety, z brunetów -blondynów, z prostych - garbatych i tak dalej. - A znaki szczególne, nie pamięta pani? - Tak, złoty ząb, znamię na lewym policzku - bawię się jak bezmyślne dziecko, nieświadoma niebezpieczeństwa. Nikt z tych ludzi by się nie poznał, ale i ja poznać ich nie mogłam, gdy po paru dniach takiej zabawy nagle zjawił się pan płk Reschke i zaczął pytać od początku, jak kto wygląda. W mundurze pułkownika Gestapo, wysoki, tęgi, około pięćdziesiątki. W szerokiej jowialnej twarzy błyszczą złe stalowoniebieskie oczy. Patrząc w te oczy nie moŜna spodziewać się 215 litości. Te mocne, szponiaste łapy zdolne udusić, zabić, a w oczach pozostanie ten sam zimny blask. Boję się go. Czemu nie ustaliłam sobie jakiegoś szablonu do określenia ludzi z listy, czemu mówiłam tak pochopnie, bez zastanowienia? Przyzwoite zachowanie Mertena osłabiło moją czujność. Co teraz będzie? Teraz biciu i szturchańcom nie ma końca. Reschke pieni się, mówi po polsku, zapowiada, Ŝe ciało od kości będzie mi odpadać, a on nie ustanie, Ŝe zgniję w lochu, Ŝe szczury będą mnie Ŝywcem jadły, a to będzie niczym wobec zbrodni Polaków w krwawą niedzielę w Bydgoszczy. Szczurów jeszcze nie ma, ale ciało tu i ówdzie zaczyna odstawać od kości. Jestem bez sił. Zlana wodą, bo dość często mdleję, z rozbitą znów głową, z obolałym uchem, z którego mam tak obfity wyciek, Ŝe kołnierz od bluzki jest mokry, bez Ŝadnej pomocy, bez sił, wiem tylko jedno - nie mogę powiedzieć prawdy. Reschke zapowiada, Ŝe teraz on przejmie moją sprawę, bo Ŝeby takie gówno, takie szczenię tyle dni gadało same kłamstwa, to przechodzi pojęcie ludzkie. Ma trochę racji, ale ja cel osiągnęłam, juŜ tyle dni minęło od aresztowania. Mieli czas na wolności, aby się zorganizować. Mój bydgoszczanin skacze w śledztwie z tematu na temat. Mówi po polsku i tylko czasem uŜywa tłumacza, sierŜ. Palucha, Ślązaka, to teŜ utrudnia sytuację. Nie mam czasu, Ŝeby się zastanowić nad odpowiedzią, coś zmyślić, muszę odpowiadać natychmiast. Jeśli odpowiadam wolniej, Reschke bije tym, co ma pod ręką, suszką stuka w moją obolałą głowę, linią na odlew przez policzek, kopie własnym buciorem z braku innego narzędzia. Oficjalne bicie odbywa się na krześle pejczem, trzciną czy innym przygodnym kołkiem. Kiedyś byłam bita nogą od krzesła - teŜ moŜna, ostatecznie to przecieŜ wszystko jedno. Z przeraŜeniem stwierdzam, Ŝe nie tylko moja lista mija się z prawdą, ale i zeznania „Stanisława" mijają się z moimi. Obydwa nieprawdziwe, ale krańcowo róŜne. Jeśli on ze mną w danej sprawie rozmawiał w cukierni, to ja z nim na pewno w kościele. Jeśli on twierdzi, Ŝe tylko ja znałam 216 i miałam kontakt z tym panem, to ja na pewno twierdzę, Ŝe wcale go nie znam i nie ma wyjścia z tej sytuacji, nie moŜna było z góry umówić się, nie przewidziawszy wszystkich pytań. Teraz za kaŜdą taką wpadkę ja jestem bita i on pewno teŜ. DuŜo później, bo dopiero po wojnie, dowiedziałam się, jak strasznie katowany był „Stanisław". Opowiadano mi, Ŝe

Page 107: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

przeniesiony z Szucha dalej siedział na Pawiaku w pojedynczej celi i śledztwa nie zaprzestano, choć sprawa pozornie przestała być aktualna. Bity, szczuty psami, z ropiejącymi ranami na całym ciele, przykuty do pryczy na tak krótkim łańcuchu, Ŝe nie mógł wejść na pryczę, aby się połoŜyć, gnił dosłownie na barłogu podłogi. Ale się nie załamał, wytrwał do końca. Nikt z jego informacji nie był aresztowany, a przecieŜ znał ludzi na najwyŜszych stanowiskach i wiedział, gdzie ich moŜna znaleźć. Rozwścieczeni Niemcy, gdy widzieli, Ŝe jest juŜ bliski śmierci, rozstrzelali go na Pawiaku, a raczej w getcie, w pojedynczym transporcie. Wszystko to wiem z relacji więźniów, którzy tylko czasami mieli okazję go widzieć. Następnej niedzieli czekałam jak zbawienia. Cały dzień odpoczynku i będę jadła. Przy wszystkich tych biedach byłam potwornie głodna. Rano, gdy słyszę na korytarzu wywołane swoje nazwisko: przesłuchanie, tracę przytomność, zdaje mi się, Ŝe oszaleję, Ŝe będę krzyczeć, Ŝe się schowam, ale gdzie? Nie ma się gdzie schować w celi więziennej. Wrząca kawa, którą przynosi korytarzowa-koleŜanka, zostaje nietknięta, parzy usta, chleb biorę w kieszeń, rzadko jednak mogę go zjeść, jest zgnieciony, pokruszony i wstrętny po poniewierce w czasie śledztwa. Na Szucha na obiad dostaję garnuszek zupy albo i nie. Sprowadzają mnie tak późno, Ŝe często jest juŜ po obiadowej zupie, a gdy wracam wieczorem na Pawiak często nie ze wszystkimi więźniami, ale z Ukraińcami jadącymi na nocną zmianę, to w celi znajduję zakrzepłą wstrętną zupę, której nie da się przełknąć. Zbita i tak strasznie słaba, Ŝe juŜ nawet głodu nie czuję, padam na łóŜko i majacząc z przeraŜeniem czekam rana, Ŝeby znów zacząć od nowa. 217 W niedzielę przyniesiono mi komunię św. Dostarczenie jej na Pawiak było bardzo ryzykowne. Wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale wiem, Ŝe komunia św. była przenoszona przez oddziałowe dozorczynie - Polki. Jak przenosiły ten Przenajświętszy Sakrament, Ŝeby uniknąć rewizji na wartowni, jak Go potem składały w bezpiecznym miejscu i ile musiały uŜyć sprytu i odwagi, Ŝeby wykraść gestapowcowi klucze do mojej celi, otworzyć i wprowadzić tam koleŜankę więźniarkę, która z serwetki podała mi wprost do ust to Najświętsze Ciało i Krew Chrystusa. U spowiedzi św. byłam przed samym aresztowaniem. Czy zrobiłam coś bardzo złego - chyba nie. A tak mi cięŜko, tak źle. MoŜe ten Chleb Pański mnie pokrzepi, doda sił. Wiem, Ŝe będę musiała umrzeć, Ŝe nie wytrzymam, ale jakoś łatwiej umierać z Bogiem. Napisałam juŜ dwa grypsy, prosiłam o truciznę, juŜ naprawdę nie wytrzymuję, nie daję rady. Spacer niedzielny, pierwszy i ostatni na Pawiaku, zakończył się po paru minutach. Mam tak szalone zawroty głowy, Ŝe nie mogę chodzić. Upadłam dwa razy i Niemiec natychmiast kazał mi wracać do celi, a tak liczyłam, Ŝe moŜe kogoś zobaczę, moŜe Hele, Ŝe czegoś się dowiem, co mi da nadzieję, doda sił. Nic się nie udało, pozostała świadomość, Ŝe coś złego dzieje się z moją głową. A jeśli to juŜ tak zostanie na zawsze, co wtedy? Dopiero po wojnie dowiedziałam się, skąd pochodzą moje dolegliwości. Klinika laryngologiczna, gdzie spędziłam wiele dni jako pacjentka, po wielu badaniach ustaliła diagnozę: pęknięcie kości skroniowej lewej, wyciek płynu mózgowo--rdzeniowego z tego ucha. Teraz wszystko było jasne, ale wtedy nie zdawałam sobie sprawy, Ŝe jest aŜ tak źle. Od poniedziałku Reschke wpada na coraz lepsze pomysły, Ŝeby mnie pognębić. - Znasz Andrzeja? Szefa takiego a takiego odcinka? - Znam. Pokazuje fotografię. 218 - Czy to on? Nie, nie mogę potwierdzić, przecieŜ mając fotografię łatwiej go znajdą. Przyglądam się uwaŜnie. - Nie, to nie jest Andrzej. - Na pewno nie?

Page 108: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

- AleŜ na pewno, ja znam Andrzeja, to zupełnie ktoś inny. - Chodź - pada krótki rozkaz. Idę trzymając się ścian i zataczając. Wchodzimy do gabinetu. Andrzej zrywa się z krzesła, staje w przepisowej postawie na baczność. - Kto to jest ta pani? - pyta Reschke. - Pani Wanda. - Pan ją zna? - Tak - A ty znasz tego pana? - zwrócił się do mnie. - Teraz to juŜ znam - odpowiedziałam. Nic juŜ teraz nie mogło mnie uratować, sama nie mogłam podnieść się z krzesła po iluś tam pejczach odliczonych na dość obolałą juŜ część ciała. I teraz konfrontacje posypały się jak z rękawa. Zjawiali się ludzie, których widziałam pierwszy raz w Ŝyciu, a twierdzili, Ŝe przecieŜ w lokalu takim a takim spotkali się ze mną. Brałam lanie, ale nabierałam przekonania, Ŝe Niemcy nic nie wiedzą, Ŝe nie trafili na Ŝadną drogę. Lokale podawane nie miały dokładnych adresów, liczyli" widocznie, Ŝe zastraszona, zmaltretowana, sprostuję ich błąd, ale ja jeszcze wytrzymywałam. Jednak wyraźnie traciłam siły. Tego dnia na Pawiak wracałam późno, z Ukraińcami, którzy jechali na nocny dyŜur. Siedziałam w „tramwaju" sama jedna, półprzytomna z bólu, głodu i rozpaczy. Jak długo wytrzymam, przecieŜ juŜ dziś były momenty, Ŝe chwile dzieliły mnie od powiedzenia prawdy, adresu, nazwiska czy lokalu. Jak wytrzymam, jak dam sobie radę? Wyprowadzono mnie na ulicę, od frontu pięknego gmachu dawnego Ministerstwa Oświaty. Buda czeka, stoję z boku 219 pod filarem, nagle z głębi podwórza idzie Niemiec, ciągnąc za kołnierz małego drobnego człowieczka, coś mówi do szofera i mały męŜczyzna znika w budzie, teraz ja wchodzę. Przez moment jesteśmy sami. - Pani Ossowska, pani teŜ tu? - Kim pan jest, nie poznaję. - Pani to weźmie. - Coś mi wciska w rękę. Wpadają Niemcy, krzyk, bicie, małego człowieczka przesadzają na przednie ławki, ja zostaję w głębi. Jak dobrze, jadę do domu. Co za absurd, Pawiak staje się domem w zestawieniu z Szucha. W bramie getta stajemy, wsiada męŜczyzna, duŜy, wysoki, z opaską Ŝydowską na ramieniu. Jedziemy dalej. Nagle w pustce wymarłego na pozór getta stajemy. - Juden raus. Mały człowieczek i duŜy męŜczyzna wychodzą z auta. CięŜkie kroki i drobne kroczki rozbrzmiewają echem w grobowej ciszy. Nagle - trach, trach. Dwa strzały i dwa ciała walą się z głuchym jękiem. Zatykam usta, Ŝeby nie krzyczeć. „Zabili ich ot tak, bez powodu, bez sądu? Dlaczego? BoŜe! Dlaczego tak się dzieje, czym oni zawinili? Czy juŜ tylko bezprawie rządzi światem? On mnie znał, ten mały, chciał coś podać, moŜe list, moŜe wiadomość, dlaczego nie wzięłam?" Pawiak. Wysiadam z budy bez sił. Jest piękna wygwieŜdŜona noc. „BoŜe, pozwól mi umrzeć, ja juŜ tego nie wytrzymam, juŜ nie dam rady. To jest ponad siły człowieka. Gdzie ta trucizna? Czy mi dadzą? Piszą jakieś głupstwa, Ŝe kaŜdy Polak na wagę złota, Ŝe nie wolno się załamywać, tak, ja teŜ tak myślałam, a nawet mówiłam tam na wolności, ale teraz, teraz wiem, Ŝe to frazesy bez pokrycia. Te opowiastki moŜe potrzebne, ale jakŜe nieŜyciowe. Nie mogę sypnąć nikogo, a przecieŜ wiem tak duŜo. Wiem, znam adresy prywatne, nazwiska, dlaczego mi tak ufali? Dlaczego wyszli poza ramy konspiracji? Tak, muszę umrzeć, muszę to skończyć." W ubikacji w umówionym schowku nie ma nic. W ce- 220 li nie ma nic. Trzeba się powiesić. Paska, sznurka, nic takiego nie mam. Jest koszula nocna z jakiegoś perkaliku, ofiarowana mi przez nieznaną koleŜankę. Słyszałam, Ŝe moŜna się

Page 109: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

powiesić na klamce, ale klamki nie ma. Na ramie łóŜka - teŜ jej nie ma. Ale są kraty w oknie, wysoko pod sufitem małe okienko. Robię pętlę, ach licho, nie umiem tego zrobić. Dlaczego nigdy nie zainteresowałam się, jak się trzeba wieszać. Nie umiem sobie z tym dać rady. Próbuję inaczej. No, teraz chyba będzie dobrze. Stojąc na oparciu krzesła wiąŜę koszulę na kracie. Kroki. Wartownik coś czuje, pilnuje, widział, w jakim przyszłam stanie. Jednym susem jestem na podłodze i juŜ leŜę na pryczy. Zajrzał - w porządku, odchodzi. Znów siedzę przy oknie. Na dole straŜnik, jeśli mnie zobaczy? Trzeba przeczekać aŜ przejdzie. Przeszedł, zakładam pętlę. Takie piękne gwiazdy, tak mi Ŝal umierać. MoŜe jest jakiś inny sposób, jakieś inne wyjście? Znów idzie, prędko skaczę na łóŜko. Powtarzałam ten manewr parę razy. Jestem tchórzem, wstrętnym pospolitym tchórzem, nawet powiesić się nie potrafię, czuję wstręt do siebie, a jednocześnie jest mi tak dobrze, jeszcze jutro będę Ŝyła, a moŜe się coś zmieni. Ranek jest straszny. Niewyspana, zmaltretowana, w głowie mi się kręci. MoŜe nie wywołają na przesłuchanie, moŜe dziś nie. „Ossowska" - słyszę głos na korytarzu. Uciekać, uciekać - „BoŜe, spraw cud, uratuj, boję się, nieprzytomnie się boję, ja nie chcę, nie chcę jechać, juŜ nie mogę, czemu nie powiesiłam się? Na co liczyłam? Czemu stchórzyłam? JuŜ miałabym spokój. Prosiłam o truciznę, dlaczego nie dają?" Ja oszaleję. JuŜ nie jestem w stanie panować nad sobą. Zgrzyt klucza w drzwiach wraca mi świadomość. Głęboki oddech i stoję spokojna, opanowana. Na sztywnych nogach wychodzę z celi. Muszę wyglądać przeraŜająco, przebiegające więźniarki funkcyjne patrzą z politowaniem. Nagle - co to, jedna z nich otarła się o mnie i juŜ w ręku trzymam ampułkę. - Tylko w ostateczności - słyszę szept. 221 Która to była, nie wiem, ale mam, mam skarb. Och! JuŜ się nie boję, teraz juŜ nic mi nie grozi, nic nie powiem, jestem uratowana i tylu ludzi ze mną. Nic nie powiem, bo wiem, Ŝe w tej kieszeni jest ratunek. W kieszeni płaszcza, prochownika, który mi podano, mam dwa skarby, truciznę i etui z Matką Boską, to mnie uratuje. Spokojna i uśmiechnięta jadę na Szucha. śeby tak uciec, skoczyć z wozu. Na rogu Nowego Światu i AL Jerozolimskich tak duŜo ludzi, tramwaje, gdybym wyskoczyła, ludzie by pomogli, ale jak skoczyć? Nogi miękkie, ciało sflaczałe, a to wysoko i dwóch Niemców u wylotu budy. Złapią, rewizja, stracę mój skarb -truciznę. Na przesłuchanie przychodzi Reschke, zaczyna od krzyku i wymysłów. Moje zeznania z ostatnich dni podkreślone czerwonym atramentem. To kłamstwo i to nieprawda, to zupełna bzdura. Staram się protestować, ale podane mi kartki paraliŜują mnie. Podopisywane uwagi są słuszne, są prawdziwe. Czy to „Stanisław"? Nie, to nie jego pismo. Kto to mógł napisać? „Nina"? Nie, ona tych spraw nie zna, więc kto? To jest prawda. Te poprawki są istotne, są informacjami, które kompromitują ludzi. Ale dlaczego ten ktoś nie poprawił reszty, jeśli wie juŜ tyle? A moŜe to Kalkstein? Ludwik, ten młody człowiek pełen zapału i werwy, ryzykujący wszystko dla sprawy, odznaczony KrzyŜem Walecznych w 1941 r. Mówiono w marcu po aresztowaniu, Ŝe się załamał, dlatego „Stanisław" zmienił mieszkanie i przeniósł się do mnie. Ale Ŝeby do tego stopnia ułatwiać pracę Niemcom, a nas wykończyć, to juŜ współpraca, a nie załamanie się w śledztwie. Skłębione myśli rozsadzają mi czaszkę. Reschke wyszedł z gabinetu - odwołano go. Jest chwila czasu, co z tym zrobić? Co zrobić? Tak, adresów nie podał, widocznie ich nie znał. A adres „Stanisława"? MoŜe stąd poszło nasze aresztowanie? „Nina" była w mieszkaniu w AL Jerozolimskich, Ŝeby zabrać coś z ubrania, a Ludwik znał to mieszkanie, moŜe było obstawione? 222 Wpada Reschke. - No i co widziałaś? Długo jeszcze myślisz tak kłamać? -Wali po twarzy i głowie. - Chodź, no prędko, jest taki, co ci prawdę powie.

Page 110: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Jakiś męŜczyzna, nie znam go, chyba na pewno go nie znam. Twierdzi, Ŝe spotkał mnie w lokalu na Nowowiejskiej, ale nie podaje numeru, Ŝe byli tam - i tu wpadka - wymienia całą listę osób, które nigdy w takiej liczbie i razem nie spotykały się przy mnie. On tymczasem twierdził, Ŝe dobrze pamięta to spotkanie. Wiem, kłamie, podstawiony do konfrontacji, nauczony, tylko źle i niedokładnie. Ja się na to nie dam nabrać. Jest, był lokal kontaktowy na Nowowiejskiej, ale oni jeszcze go nie znają i nie poznają przy mojej pomocy. - Nie znam tego pana i to, co mówi to nieprawda, lokalu na Nowowiejskiej teŜ nie znam. Zaczyna się bicie. Na dole w dyŜurce, koło „tramwaju", juŜ oficjalnie, pejczem. Och, Ŝeby nie rozbili ampułki. Boli. Bo ja wiem, czy boli? Nie myślę, strzegę trucizny. A potem ciemno, słabo, jestem wyczerpana do ostatka. Prowadzą mnie na górę. Iść po schodach jest bardzo trudno. Wiele razy przyklękam, jest mi słabo. Mam mdłości. W gabinecie Reschke zaczyna od nowa, chce mnie widocznie wykończyć. Z kimś rozmawia, a ja ćwiczę przysiady. Ile człowiek moŜe wytrzymać? Pot kroplisty spływa mi z twarzy, padam, wstaję i znów przysiad, i znów leŜę. Kiedy to się skończy? KrzyŜowe pytania Reschkego i kaŜda odpowiedź uprzedzona sztur-chańcem są chyba jeszcze gorsze. Zbolała, zmęczona, z krwią rozmazaną na całej twarzy, zaczynam się łamać. Reschke naciska - jeszcze chwila, jeszcze jedno pytanie i powiem. Co wtedy? PrzeraŜenie podnosi mi włosy na głowie. Powiem, zaraz powiem, a jak powiem jedno słowo prawdy, to juŜ koniec, powiem wszystko. Jest mi słabo. - Czy mogę iść do toalety? Reschke patrzy na mnie ze wstrętem. - Raus! - wrzeszczy. 223 Wychodzę z sierŜ. Paluchem. Teraz, teraz muszę to wziąć, juŜ nie ma ratunku. Wchodzę do ubikacji. Prędko, jest mało czasu, a trzeba stworzyć alibi, Ŝeby nie szarpali Pawiaka-szpitala. Rozdzieram etui, watę z pokrywki wyrzucam, a powierzchnię smaruję lekko proszkiem z ampułki. Teraz całą zawartość, biały proszek biorę do ust, spuszczam wodę, szkło z ampułki rozbite w muszli poszło. Teraz do kranu, trochę wody - połknięte. Obmywam twarz, ręce i wycieram w chustkę do nosa. No teraz juŜ koniec - ale czy zadziała? Tak, tak - działa. Szum w uszach i tysiączne dzwony. Jak dobrze, jak dobrze, umrę, skończy się to wszystko, skończy się męka i nikt nie został zdradzony, wydany. Wychodzę, na korytarzu otwarte okno, a gdyby tak dobiec i skoczyć. Paluch taki niemrawy. Nie, nogi się plączą, co za szum, ile dzwonów. Wchodzę do gabinetu i bez pozwolenia siadam. „Wieczny odpoczynek racz dać Panie duszy mojej" -modlę się cicho. Jest mi tak dobrze, śmieję się cichutko serdecznie i szczerze. Wszystko wiruje, nic się nie dowiedzą, nic - nic. Reschke patrzy zdumiony. - A ona co? Wyszła jak Łazarz, a teraz? Chcę mu powiedzieć, Ŝe juŜ koniec, Ŝe przegrał, ale walę się na podłogę. To ostatnie, co pamiętam. Otwieram oczy. Światło, duŜo światła, co to jest? Gdzie jestem? Białe fartuchy i ryk Reschkego: - A, patrzysz! Tak, zdechniesz, zdechniesz, zgnijesz, jak ja będę chciał, a teraz musisz Ŝyć, musisz! Jest wściekły, a ja juŜ wiem wszystko i zapadam w próŜnię. I znów budzi mnie ból -jest dzień. Robią mi zastrzyk do Ŝyły. Dlaczego? Kto mnie kłuje? Mowa niemiecka, ukraińska, i znów tracę świadomość. Jest noc. Budzi mnie syrena alarmowa. Mała lampka, przy stoliku dwóch Ŝołnierzy, szeleszczą papierami. LeŜę cichutko i myślę, mam pełną świadomość. Otrułam się, ale w dzień, na przesłuchaniu. Natych- 224 miastowy ratunek nie pozwolił mi umrzeć. Trzeba było poczekać do nocy, ale właściwie to mi wszystko jedno. LeŜę na noszach, pod budą do ogrzewania, jest dobrze, ciepło, ale chciałabym się poprawić. Lekki ruch, a juŜ Ukrainiec jest przy mnie.

Page 111: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

- Masz, pij mleko. Piję posłusznie, mleko jest dobre. - No, co pamiętasz, co cię pytał pan sędzia? Zamykam prędko oczy. Wolę nie pamiętać, zasypiam. W dzień kaŜą mi wstać, jakaŜ ja jestem słaba. Do łazienki, dokąd siostra-Niemka kaŜe mi iść, nie mogę się dowlec. Ubranie ze mnie spada. Włosy zlepione. Siadam na jakimś stołku i nie wiem co dalej. Moja opiekunka podaje mi grzebień, pomaga rozczesać włosy, traktuje mnie jak człowieka, ale bez czułości, w ramach zawodowego obowiązku. Umyta, uczesana zaczynam wyglądać jak człowiek, ale jestem zupełnie bez sił. Zjawiają się dwaj gestapowcy, kaŜą mi wstać, rozkazy jednak nie docierają ani do mnie, ani do moich nóg. Stoję dwoma rękoma oparta o stołek. Biorą mnie silnie pod ręce, wloką tak, dosłownie wloką, bo choć staram się przebierać nogami, to jednak zostają one gdzieś daleko za mną. Podwórze - gdzie ja byłam? Ulica, brama, wychodzimy na AL Szucha naprzeciwko komisariatu. A więc ja byłam w ambulatorium dla gestapowców po drugiej stronie ulicy. Prowa-dzona-wleczona wchodzę do gmachu. Przechodzimy koło „tramwajów" pełnych ludzi i oto znajduję się w celi nr 1 w podziemiach, w korytarzu obok „tramwajów". A więc stało się to, czego tak bardzo się bałam. Zostaję tu sama, bez opieki koleŜanek z Pawiaka, bez przyjaciół ze szpitala, bez nadziei kontaktów z wolnością. Teraz zacznie się najgorsze. Siadam na pryczy. Słyszę kroki i rozmowę, to do mnie. Wchodzi Reschke. - No i Ŝyjemy. U nas umierają tylko ci, którym my pozwalamy umrzeć, a ty jeszcze będziesz Ŝyć. Zakładają mi kajdanki, ręce skute do tyłu. Zostaję sama i natychmiast swędzi mnie nos, oko, muszę poprawić kołnierz 225 płaszcza czy opadającą spódnicę. Nic z tych rzeczy - rączki do tyłu, jestem unieruchomiona. Jestem otępiała, kładę się na pryczy i jest mi wszystko jedno, co dalej będzie. Więzień nie ma prawa w dzień leŜeć. Zasypiam, budzę się i znów zasypiam. Zaglądają do mnie, ale nikt nie kaŜe mi wstać. Wracam powoli do sił, ale razem z siłami wraca świadomość niebezpieczeństwa i ogarnia mnie rozpacz. Co będzie? Teraz juŜ wiedzą jak mnie wykończyć i jak potem pilnować. Muszę się wziąć za siebie. Trzeba trochę chodzić, ruszać się, moŜe choć trochę gimnastyki. Muszę jeść - jeść mi dają nawet stosunkowo duŜo, na przesłuchania nie biorą, wszystko to sprzyja lepszemu samopoczuciu. Jest szansa, Ŝeby się zmobilizować, opanować i przygotować na nowe przeŜycia. Dwa razy dziennie rozkuta, wypuszczona do toalety, gdzie mogę się umyć, ale ciągłe kontrole Niemców nie pozwalają mi zrobić tego porządnie, a przecieŜ juŜ od kilku dni nie rozbieram się, dzień i noc jestem w pełnym ubraniu i skuta. Niedziela - a więc trzy doby byłam w szpitalu. To jednak niezła była trucizna, tylko czemu wzięłam ją w dzień. Niemca, który zdejmuje mi kajdanki i wypuszcza do łazienki, proszę, Ŝeby pozwolił mi zostać tam dłuŜej, chcę uprać bieliznę i umyć się dokładnie. Pozwala i nawet daje kawałek gliniastego mydła. To pierwsza wielka radość - czysta, wyprana, czuję się jak nowo narodzona. Zaczynam obserwować Ŝycie na Szucha. Niemcy cały dzień strzelają z wiatrówki do celu, do tarczy zawieszonej w głównym korytarzu przy „tramwajach". Czasem przechodzą przez korytarz cel i zaglądają przez wizjerki, kontrolując więźniów. Wolni od słuŜby leŜą, siedzą, grają w karty w duŜej sali, która jest przedłuŜeniem korytarza „tramwajów". Obok mojej celi dzieją się dziwne rzeczy: wchodzą tam Niemcy, śmieją się, rozmawiają, szczękają talerze i sztućce. Wyostrzony węch draŜnią zapachy - nie brukwi i zupy więziennej. Co to jest? Kto tam siedzi? MoŜe jakiś Niemiec. 226

Page 112: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

W poniedziałek wzywają mnie na przesłuchanie. Reschke bardzo grzecznie pyta, jak się czuję, czy juŜ jestem zdrowa. Odpowiadam twierdząco, niech nie myśli, Ŝe jak się raz załamałam, to juŜ tak zostanie. - Skąd pani (to „pani" brzmi bardzo dziwnie w jego ustach) miała truciznę? - Miałam ją przy sobie w etui. - Ale kto pani zostawił to etui podczas rewizji? - Przy rewizji nie miałam go przy sobie. - Ach tak - ryczy triumfalnie - dali pani, dali. A kto dał? - Pan śledczy. - Ja? Ja? - ryczy oszalały. - Nie, nie pan, ten pierwszy - mówię to z pełną satysfakcją. Za was wszystkich umęczonych, zaszczutych, choć na nim jednym się zemszczę. Reschke rzuca jakieś nazwisko. - Nie znam nazwiska tego pana. - Jak to było? Jak on mógł to dać? Opowiadam całą prawdę, nic nie muszę tu ukrywać. - I tam była trucizna? - Była. - A ja myślałem, Ŝe ci podali. Wzruszam lekcewaŜąco ramionami. - Gdzie? Kto? Jak? Ciągle sama, zamknięta. Dał mi śledczy z mojej torby. Reschke jest wyraźnie przybity i wściekły. Nie moŜe nie wierzyć, w etui były resztki trucizny, a to mu pewno nie bardzo dogadza. JakŜeby chciał znaleźć winnych wśród więźniów, z jaką satysfakcją mściłby się na nich. Wracam do celi pełna szczęścia. Udało się, szpitalowi nic nie grozi, będą mogli dalej pomagać innym. Na Majdanku dowiedziałam się, Ŝe bezpośrednio po moim otruciu były rewizje w szpitalu i w mojej celi, pytania i krzyki, ale wszystko to skończyło się na niczym. Moje zeznania wyjaśniły sprawę całkowicie. A Ŝe trucizna była z innego źródła, nie dowiedzą się tego nigdy. 227 Znów parę dni dano mi odpocząć. Widzę wyraźnie, Ŝe mnie oszczędzają. Dlaczego? Dowiem się niedługo i będzie to nowy cios. Po dwóch dniach wzywa mnie Reschke. Jest grzeczny. Przemowa, którą zaczyna, wprawia mnie w zdumienie. - To ja myślałem, Ŝe pani to jeszcze dziecko, dziewczyna młoda. Ile pani ma lat? - Trzydzieści. - No tak, pani tak wygląda, Ŝe nigdy bym nie przypuszczał, no, ale takie stanowisko. Zamieram. ,Jakie stanowisko, co on znowu mówi?" Czekam pełna niecierpliwości co dalej. - No tak. Szef łączności całej tej grupy. Zrywam się. - Nie, nie, to nieprawda. Wali pięścią w stół. - Milcz. Ja wiem najlepiej. Czytaj, „Stanisław" napisał. Litery skaczą mi przed oczami, muszę się opanować. Tak, czytam wyraźnie. „Stanisław" tak napisał. Czemu? Czemu to zrobił, dlaczego tak mnie pogrąŜył? - Jaki miałaś stopień w tej waszej armii? - pada pytanie. - No odpowiadaj, w jakiej byłaś randze, stopień wojskowy? - Ja nie miałam stopnia wojskowego. W Polsce kobiety nie słuŜyły w wojsku, nie miały stopni. - Co ty mi będziesz brednie opowiadać. JuŜ wiem tyle i to będę wiedział. Na tym stanowisku musiałaś mieć majora. Ja, ja mam być majorem? I to z wielkiej łaski pana Reschkego? Doprawdy, byłby to świetny kawał, gdyby nie tragizm tej sytuacji. Co teraz będzie? Dlaczego „Stanisław" tak postąpił, czemu mnie tak bardzo obciąŜył? Pytania Reschkego są mało istotne, jest pełen triumfu i

Page 113: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

radości z pognębienia mnie, odkrycia całej prawdy. W jego oczywiście przekonaniu jest to cała prawda. Ja mam tu nieco inne zdanie. Ale zgnębiona jestem i to bardzo. Prędko wracam do celi, zakładają mi kajdanki i zamykają drzwi. Nareszcie sama. 228 Co robić? Jak z tego wybrnąć? Dlaczego on to zrobił? Powoli uspokajam się i zaczynam myśleć logicznie. „Stanisław" siedzi gdzieś tu, usłyszał, Ŝe się otrułam, moŜe nawet dostał o tym wiadomość, słusznie Ŝe pół winy złoŜył na mnie, juŜ zmarłą. Słusznie, Ŝe w ten sposób rozdzielił śledztwo. śyję, on tego nie wie, ale teraz kaŜde z nas ma swoją dziedzinę, w której moŜe zmyślać, jak tylko chce. Wszystko to słusznie, ale jak wybrnąć, przecieŜ na pewno Reschke będzie chciał wiedzieć wszystko, co dotyczy łączności, Ŝeby móc rozpracować jeśli nie naszą grupę, to wszystkie inne, które kiedyś wpadną w jego łapy. Trzeba więc teraz opacować łączność naszej grupy tak, Ŝeby ona w niczym nie była podobna do prawdziwej, a jednocześnie miała pozory prawdy. Muszę dać jakieś miejsce spotkań, ale gdzie i jak? Najlepiej na świeŜym powietrzu i to w miejscach mało uczęszczanych, to czego się nigdy nie robiło, ale Reschkemu będę tłumaczyła, Ŝe to ze strachu. W kinach - tam nikt z porządnych ludzi nie chodzi, jeśli trochę przetrzepią te bezmyślne tłumki, to nawet dobrze im to zrobi. W sklepach Meinla - moŜe złapią jakiegoś Volksdeutscha na prywatnej rozmowie, to teŜ nic strasznego, a dla nas da się to wytłumaczyć bezpieczeństwem. Kościoły wykluczone, po co mają ludziom zatruwać te krótkie chwile spokoju, natomiast cukiernie, takie jak Lardelli. No dobrze, to da się jakoś zrobić, tylko muszę uwaŜać, Ŝeby nie przedobrzyć i nie wpaść, jak z listą. Teraz ludzie - jeden łącznik zna tylko jednego następnego, któremu przekazuje pocztę. Nie zdradzam chyba Ŝadnej tajemnicy, chyba wszędzie tak czy podobnie wygląda łączność. Skrytki - nie, o nich nie będę mówiła, jeśli zacznie naciskać, to powiem, Ŝe nie mają celu i sensu, bo przy rewizji i tak wszystko znajdą. MoŜe Bóg pozwoli, Ŝe kiedyś kogoś ta wiadomość uchroni od zrywania podłogi i niszczenia mebli. Teraz lokale, jak to zrobić, Ŝeby nikogo nie narazić. Jedno jest wyjście - nie pamiętam - po urazie czaszki i truciźnie nic nie pamiętam, Ŝadnych szczegółów. A Reschke teŜ wie, Ŝe po takim okresie aresztowania 229 wszystkie adresy są nieaktualne. Długo w nocy myślałam, czy uda mi się wybrnąć z tej sprawy. Zmarznięta siedziałam skulona na sienniku, złoszcząc się, Ŝe skutymi do tyłu rękami nie umiem podciągnąć koca. I oto odkrycie - jedna ręka zdaje się wysuwać z bransoletki, trochę boli, i juŜ jestem wolna. Teraz juŜ wiem, trzeba uwaŜać i przy zakuwaniu tak wysunąć rękę, Ŝeby obrączki zamknęły się przed kostkami kości promieniowej i łokciowej, wtedy sama dłoń da się zwinąć, tyle Ŝe trochę boli. Dobrze, zdjęłam, ale czy włoŜę? Myśl o biciu, które mnie czeka, gdyby stwierdzono moją samowolę, kaŜe mi szybko naciągnąć koc i wsunąć rękę w kajdanki. Dobrze - teraz juŜ będzie duŜo łatwiej i moŜna się podrapać. Przesłuchania potoczyły się gładko. Reschke zrozumiał, Ŝe teraz nawet najprawdziwsze wiadomości będą w duŜym stopniu nieaktualne. Minęły juŜ trzy tygodnie od aresztowania i cała najbardziej zdezorganizowana grupa zdołała się juŜ pozbierać. Jego pytania były raczej teoretyczne i tak jak przypuszczałam, dotyczyły formalnych danych o organizacji. Mówiłam to, co postanowiłam powiedzieć wcześniej, nie wychodząc poza ramy dopuszczalne. Reschke był grzeczny i starał się to podkreślić, zaznaczyć róŜnicę między tym co było, a jest teraz. Pełna nieufności śledziłam jego postępowanie. Nie zaskoczył mnie więc nagłym pytaniem: - Czy ty, czy pani ma męŜa? No, nie chodzi o męŜa, ale kogoś, kogo bardzo kocha, kogoś bliskiego? Aha, zaczyna się. - Nie, nikogo takiego nie mam.

Page 114: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

- Ale nie, pani zaraz myśli, Ŝe ja będę zaraz kogoś takiego szukał, podejrzewał, pytał, bo zastanawiam się, czy pani nie było Ŝal Ŝycia - powiedział to jakoś wstydliwie -świata, przyjaciół, rodziny? PrzecieŜ musi pani kogoś kochać, jest pani młoda. Odpowiedziałabym ci na to, ty zbrodniarzu, z całą moją przeŜytą rozpaczą i radością zwycięstwa, ale z kim tu mówić? 230 Z tym zwierzakiem, z tą bestią w ludzkim ciele, w której na chwilę, moŜe na ten jeden moment odezwał się człowiek i pewno dlatego tylko, Ŝe zdał sobie sprawę z prawdy, Ŝe on bałby się to zrobić. Sypnąłby bez Ŝalu i zastanowienia swoich towarzyszy, wodzów, bo dla niego nie istniała święta sprawa, idea silniejsza od Ŝycia - wolność, którą zabrali, podeptali, godność człowieka, którego chcieli postawić w rzędzie najniŜszych zwierząt, upodlić. Odpowiedziałam po chwili opanowana juŜ i spokojna: - Czasem nie Ŝal Ŝycia, gdy się je oddaje dla wielkiej sprawy, a ono za brutalnie obchodzi się z człowiekiem. Popatrzył na mnie długo i powaŜnie, zrozumiał. - Proszę odprowadzić do celi - powiedział tłumaczowi. Pewnego dnia Reschke podał mi duŜy album z fotografiami, polecając przyjrzeć się i powiedzieć, kogo znam. No, teraz trzymaj się, nie wolno ci najmniejszym drgnieniem powiek czy skurczem twarzy dać poznać, co czujesz. Nie wolno się zdradzić. Odwracam wolno karty, jakoś mało osób poznaję, właściwie nikogo, aŜ nagle wesoła, uśmiechnięta, moja własna fizys wyskakuje z samego środka stronicy. - O, to ja! - wołam radośnie. Reschke krzyczy: - Ciebie to ja teŜ dobrze znam, nie chodzi mi o ciebie. JuŜ spokojna, po długim namyśle rozpoznaję siostrę. - Co, dopiero teraz ją poznałaś, rodzoną siostrę? - Tak. Teraz. Fotografia jest tak zła, Ŝe tylko po guziku od płaszcza mogłam ją poznać. Moje zdjęcie było zabrane z domu. WyobraŜam sobie, jak starannie będą teraz robić następne fotografie. Z rozmowy prowadzonej po niemiecku domyślam się, Ŝe chcą mnie zawieźć na Pawiak, Ŝebym tam poznała wśród więźniów ludzi związanych z naszą sprawą. I odpowiedź Reschkego, która napawa mnie satysfakcją: - Ona wam nie powie. Jak jej nie poznają, to ona na pewno nie pozna nikogo. Tak było z Andrzejem. 231 Nawet od takiego sadysty, okrutnika, usłyszeć taką opinię było przyjemnie. Moje przesłuchania juŜ nie są takie trudne i poniŜające, ale do rozpaczy doprowadza mnie to, co się dzieje w „tramwajach" i dyŜurce Gestapo. Kiedyś na korytarzu widziałam starca ćwiczącego przysiady, twarz inteligentna, ubranie schludne i ta umęczona sina twarz zlana kroplistym potem, wzrok obłędny, zatacza się, pada i znów ćwiczy, i znów pada. BoŜe! Ja to przeŜyłam, ale ja jestem młoda. Za ścianą w dyŜurce słyszę bicie, razy i obłędny krzyk bólu, strachu i rozpaczy: JuŜ powiem, juŜ powiem, przestańcie!" - „BoŜe, ratuj ją, ratuj jego, nie pozwól im mówić." Skóra mi cierpnie, wytęŜam słuch, powie... i znów razy i krzyk, więc nie, nie powiedział, moŜe wytrzyma, moŜe dostanie truciznę albo będzie umiał się powiesić. Tych zbitych, skatowanych, którzy nie są im potrzebni, a konają, kładą w korytarzu przy celach. Chrapliwy jęk i rzęŜenie napawają mnie rozpaczą. Czasem stłumiony szept wzywający Boga, matkę i „wody, pić, dajcie pić!" Te szepty dźwięczą mi w uszach długo, gdy tam ucichło juŜ wszystko. I tak co dzień, co noc, bez wytchnienia te bestie ludzkie dręczą nieszczęsnych, których los oddał w ich ręce. Ta noc była straszna. JuŜ wczesnym wieczorem auta stojące na podwórzu, a zasłaniające piwniczne okienka naszych cel, zaczęły odjeŜdŜać pojedynczo, potem całą grupą. Jak zając słyszący nagonkę, a jeszcze nie zorientowany, z której idzie strony, tak ja siedziałam

Page 115: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

szczękając zębami i czekając, co będzie. Gdzie pojechali? Kogo złapią? Z czym, z jakim materiałem dowodowym? „Uciekajcie ludzie, uciekajcie -juŜ. idą." Całą siłą woli myślę, chcąc narzucić im to, co ja juŜ wiem. Ale komu to przekazać, gdzie skierować myśl? Czas biegnie, mijają godziny. I nagle stało się! Krzyki, tupot wielu nóg, wymysły i bicie rozbrzmiewają na całe podziemie. Zamieniam się w słuch, moŜe znajomy głos, moŜe kogoś rozpoznam. I nagle szamotanie, walka, ktoś za- 232 trzaskuje kraty, ktoś biegnie, a podkute cięŜkie buciory uderzają w posadzkę i dwa strzały rozbrzmiewają w nagle zaległej ciszy, słychać tylko sapanie zmęczenia i wysiłku. Ciało cięŜko wali się na podłogę, bez jęku i krzyku. Co to, co się stało? Stoję pod drzwiami rozdygotana, wylękła, a moŜe... moŜe zabili Niemca? MoŜe nas wypuszczą? Nie, znów słychać wrzaski. Zabili, ale nie Niemca, zabili człowieka. W „tramwajach" musi być duŜo ludzi i Niemców jest chyba duŜo. Pomimo nakazanej ciszy słyszę szmer, tam się coś dzieje. Kładę się, nie wolno w nocy chodzić, ale o spaniu nie ma mowy. Rano budy odwoŜą tych ludzi. Jest niedziela, zrobiło się cicho i spokojnie. Do toalety wywołują mnie ostatnią. Ale juŜ przy rozkuwaniu Niemiec kaŜe mi wziąć wiadro i duŜą ścierkę. Wchodzimy do holu na końcu korytarza z „tramwajami". „Trzeba to sprzątnąć, zmyć" - mówi Niemiec po polsku. Krew ucieka mi z mózgu. BoŜe... Odciśnięty ślad ciała ludzkiego, wokoło kałuŜa zakrzepłej krwi, obok czapka i rękawiczki. Mój brat nosił taką czapkę, taką samą, i takie rękawiczki łosiowe, grube. Czy to on, czy on rzucił się dziś w nocy na Niemca i został zabity? Wiedział, co go czeka, wolał śmierć na miejscu. Ale czy to on? Czy Henryk? Robi mi się tak słabo, Ŝe muszę się oprzeć o skrzynie stojące pod ścianą. Ach, oni wzięli drukarnię, skrzynie z czcionkami, tego przedtem tu nie było. Wzięto ich przy robocie, teraz rozumiem, dlaczego ich szef - prawdopodobnie szef - wolał uniknąć śledztwa. Niemiec popędza, zabieram się do roboty, zbieram zakrzepłą krew rękami, zmywam podłogę, a łzy nie do opanowania ciekną mi z oczu. Niemiec nawet nie wrzeszczy, jest tylko zdziwiony, Ŝe płaczę, kiedy to był przecieŜ bandyta. Po holu przyszła kolej na „tramwaje". Wszędzie krew, jak musieli się bronić ci ludzie, skoro prawie kaŜdy był ranny. Widzę to po zakrwawionych krzesłach, podłodze, strzępach bandaŜy i przekrwionych szmatach. - No, napracowałaś się, dostaniesz podwójną porcję zupy. 233 - Nie chcę zupy, powiedz mi, kto to był? - Ha, ha, ha, - ryczy Niemiec - bandyta, tak jak ty. Człowieka prawdopodobnie z tej grupy widziałam jeszcze raz, czy na pewno z tej, nie wiem, ale kojarzy mi się z tą drukarnią. Szłam do toalety, gdy z góry po schodach wleczono człowieka głową w dół za ręce. Twarz sina, głowa skrwawiona odbijała się od kaŜdego schodka, nogi rozrzucone wlokły się za nim. Drzwi do toalety zostawiłam uchylone i przyczajona czekałam, co będzie. PołoŜono go pod tymi drzwiami. Słaby jęk i natychmiast przyskoczył do niego śledczy. - No mów, gdzie ta drukarnia, mów bo... - Sienkiewicza numer... Tak, stało się. Niemcy natychmiast wybiegli, sponiewierany strzęp ludzki pozostał na podłodze jęcząc cicho. Coś zrobił? Coś zrobił, nieszczęsny? Ale czy moŜna go winić? Wróciłam do celi załamana. Jak bliska byłam tego, myślę gorączkowo, jak mało brakowało, Ŝeby powiedzieć prawdę. Teraz nie męczona przeŜywam mękę tych nieszczęśliwych, którzy nie mieli takiej pomocy jak ja. Wracam do sił. Pewnego dnia, gdy myłam się w łazience, drzwi otworzyły się z trzaskiem i wbiegł młody człowiek, patrzyłam oczom nie wierząc. WyświeŜony, w czystej koszuli, krawacie, zawahał się chwilę, gdy mnie zobaczył i wyszedł szybko - Ludwik Kalkstein? Tak, to na pewno on. OŜywiona rozmowa, jaką prowadzi na korytarzu z Niemcami, napawa mnie

Page 116: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

zdumieniem, przecieŜ to ten sam głos co w celi obok. Czy to moŜliwe? To jego tak karmią i tak wesołe prowadzą rozmowy? JeŜeli to on poprawiał nasze zeznania, prostował nasze kłamstwa? Powinnam natychmiast zawiadomić organizację, ale teraz to niemoŜliwe, trzeba czekać aŜ znów będę na Pawiaku. Było mi przykro, tak świeŜo miałam w pamięci tę Wigili ę organizacyjną w 1941 r. i odznaczenie Ludwika. A teraz konfident, współpracownik Niemców? Straszne!!! Pewnego dnia, 234 gdy czekałam na zakucie w kajdanki po powrocie z przesłuchania, otworzyły się drzwi od celek i stanął w nich „Stanisław", był teŜ w kajdankach, zdejmowano mu je. Spojrzał, zobaczył mnie. Zdawało się, Ŝe upadnie. W jego twarzy było tyle przeraŜenia, rozpaczy. Uśmiechnęłam się i kiwnęłam mu głową, ale Niemcy juŜ się zorientowali, krzyk, trzask zamykanych drzwi i zostaliśmy rozdzieleni. W pierwszej chwili nie zdawałam sobie sprawy, co go tak przeraziło, potem uświadomiłam sobie, co musiał przeŜywać widząc mnie Ŝywą, słyszał przecieŜ, Ŝe umarłam wtedy, gdy mnie ratowano po otruciu. I wtedy pewno podał moją funkcję w „Straganie", było to obciąŜające, ale jednocześnie jak ułatwiło nam zeznania, a Ŝe wyrok, o którym dowiedziałam się dopiero na Majdanku, był tak cięŜki, to przecieŜ nieistotne (dwa lata obozu i kara śmierci). Wszyscy byliśmy skazani na śmierć, a ja i tak jej uniknęłam. Następnym znamiennym wydarzeniem w moim Ŝyciu na Szucha była wizyta mojego pierwszego śledczego, Mertena, od którego dostałam etui z rzekomą trucizną. Przyszedł z gestapowcem bardzo przystojnym i bardzo dobrze mówiącym po polsku. Zerwałam się przeraŜona. Taka wizyta nie wróŜyła nic dobrego, obawiałam się, Ŝe będzie chciał się mścić. Ale jak? Co zrobi? Rozradowany młody gestapowiec juŜ od progu wołał: - No, dobra nowina, idzie pani na wolność. Ułamek sekundy pozwolił mi się opanować. Wpadłam w jego ton: - Na wolność! Ach świetnie, spodziewałam się tego, niech pan to zdejmie prędko - odwróciłam się pokazując skute ręce. - Czy juŜ mogę iść? - Niecierpliwiłam się robiąc z siebie idiotkę. - Nie, no zaraz, chwileczkę, porozmawiamy. Widzi pani, moŜe pani być zaraz zwolniona i nie tylko to, dostanie pani mieszkanie i dobrą pensję i będziemy chodzili do restauracji na dobre obiady i do cukierni na kawę, ciastka, lubi pani 235 ciastka? - Kiwnęłam głową łykając ślinkę i udając, Ŝe juŜ jestem gotowa zrobić wszystko, Ŝeby tylko te ciastka dostać. -I w ogóle będzie pani miała święte Ŝycie, ale... - Ale co? Ale co? - niecierpliwiłam się. - Trzeba, Ŝeby pani powiedziała, gdzie chodzi, gdzie się obraca, moŜe jakiś lokal, ten wasz wódz, wiesz ten najwaŜniejszy. Zrobiłam śmiertelnie smutną minę. - Ba, Ŝebym to wiedziała, aleja nie wiem,ja go nigdy nie widziałam i w ogóle nic o nim nie wiem. - No, ale przecieŜ znasz innych, moŜe mniej waŜnych, ale nam to teŜ się przyda. Traciłam cierpliwość, ale jeszcze panowałam nad sobą. - Zrozum, za taką cenę: wolność, mieszkanie, pensja, a przecieŜ ja jak idę ulicą, to wiem, ten pracuje w konspiracji, a ten to raczej nie, a ty na pewno to poznasz od razu, będziemy sobie chodzić po ulicy, lokalach, ja w cywilu oczywiście, a ty powiesz: „Ten", sprawdzimy, jeśli nie, nic mu nie grozi, przecieŜ wiesz, Ŝe niewinnych nie czepiamy się. Nie wytrzymałam - gorycz, pasja, Ŝe mogą mnie podejrzewać o podobne łajdactwo, narastała we mnie i wybuchła tak nagle, jak gdybym nie była więźniem.

Page 117: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

- Takie świnie znajdziecie wśród Niemek, ale Ŝadna Polka, Ŝadna, nawet za cenę Ŝycia nie pójdzie na takie układy. Byłam bezczelna, duŜo ryzykowałam mówiąc tak. Reakcja Niemca była błyskawiczna, choć widziałam z miny, Ŝe nie spodziewał się takiego odezwania. Jeden, drugi policzek i leŜałam w rogu celi nie mogąc się wygramolić (ręce miałam skute). Wyszli rzucając wściekłymi głosami w dwóch językach: „Zginiesz, zdechniesz" itd. Na pewno tak, wszystko złe jeszcze mnie czeka, ale byłam zadowolona. Plany Mertena, Ŝe zdoła uwolnić się od zarzutu dania mi etui wciągając mnie w rolę konfidenta, spełzły na niczym. Około 20 grudnia, nie pamiętam dokładnie daty, wywołano mnie z celi, kazano zabrać rzeczy, zdjęto kajdanki i oto stanęłam w szeregu więźniarek jadących na Pawiak. Radość 236 moja nie miała granic, byłam skłonna skakać i śmiać się do kaŜdego. To, Ŝe więźniarki są w futrach, płaszczach, nie docierało do mojej świadomości. Dopiero gdy wyszłam na podwórze w sandałkach na bosych nogach, letniej bluzce i płóciennym płaszczu, zdałam sobie sprawę, Ŝe jest głęboka zima, śnieg i mróz. Ale to wszystko nic, jadę na Pawiak, z radości i podniecenia nie czułam mrozu. Czułam się jak za dawnych lat, kiedy po cięŜkim roku szkolnym wracało się do domu. Znów swoi dobrzy ludzie, znów kontakty z wolnością. Tyle im mogę napisać, Ŝe nikt... Ŝe nikogo... Ŝe juŜ teraz wszyscy mogą być spokojni, ale Ŝeby pilnowali Kałksteina. Wróciłam do mojej izolatki nr 13. Następnego dnia rano usłyszałam na korytarzu oŜywioną dyskusję, Ŝe trzeba dać dietę, czy to o mnie chodzi? Tak, otwierają się drzwi, dwie koleŜanki ze szpitala dają mi zupę, dobrą, Patronacką. - W czym pani moŜna pomóc? - pytają głośno, nie licząc się z obecnym Niemcem. - Pragnę kąpieli, to największe marzenie. Wieczorem wywołano mnie do łaźni. To była rozkosz, której nie rozumie nikt, kto nie koczował przez trzy miesiące nie rozbierając się i prawie nie myjąc. Przemiłe, kochane koleŜanki przygotowały prysznic i wannę, mycie głowy, pławiłam się więc bez pamięci, aŜ zemdlałam tak dokładnie, Ŝe szpital musiał interweniować. Po paru dniach dostałam paczkę ubraniową. Buty, pończochy, bielizna, ciepłe dresy, sukienka, koc i płaszcz ciepły, nie zapomnieli o niczym. W grypsach zdawałam szczegółowe sprawozdanie z przesłuchań, ze sposobu bicia i maltretowania więźniów na Szucha, ze sfingowanych konfrontacji i niesłychanej dzielności aresztowanych razem z drukarnią ludzi, o zastrzelonym męŜczyźnie z tej prawdopodobnie grupy. Tego zastrzelonego ciągle miałam przed oczami. MoŜe na wolności ustalą, kto to był, zawiadomią rodzinę i powiedzą, jak walczył do ostatniej chwili i jak bohatersko zginął. Pisałam o próbach przekupienia mnie 237 moja nie miała granic, byłam skłonna skakać i śmiać się do kaŜdego. To, Ŝe więźniarki są w futrach, płaszczach, nie docierało do mojej świadomości. Dopiero gdy wyszłam na podwórze w sandałkach na bosych nogach, letniej bluzce i płóciennym płaszczu, zdałam sobie sprawę, Ŝe jest głęboka zima, śnieg i mróz. Ale to wszystko nic, jadę na Pawiak, z radości i podniecenia nie czułam mrozu. Czułam się jak za dawnych lat, kiedy po cięŜkim roku szkolnym wracało się do domu. Znów swoi dobrzy ludzie, znów kontakty z wolnością. Tyle im mogę napisać, Ŝe nikt... Ŝe nikogo... Ŝe juŜ teraz wszyscy mogą być spokojni, ale Ŝeby pilnowali Kalksteina. Wróciłam do mojej izolatki nr 13. Następnego dnia rano usłyszałam na korytarzu oŜywioną dyskusję, Ŝe trzeba dać dietę, czy to o mnie chodzi? Tak, otwierają się drzwi, dwie koleŜanki ze szpitala dają mi zupę, dobrą, Patronacką. - W czym pani moŜna pomóc? - pytają głośno, nie licząc się z obecnym Niemcem. - Pragnę kąpieli, to największe marzenie. Wieczorem wywołano mnie do łaźni. To była rozkosz,

Page 118: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

której nie rozumie nikt, kto nie koczował przez trzy miesiące nie rozbierając się i prawie nie myjąc. Przemiłe, kochane koleŜanki przygotowały prysznic i wannę, mycie głowy, pławiłam się więc bez pamięci, aŜ zemdlałam tak dokładnie, Ŝe szpital musiał interweniować. Po paru dniach dostałam paczkę ubraniową. Buty, pończochy, bielizna, ciepłe dresy, sukienka, koc i płaszcz ciepły, nie zapomnieli o niczym. W grypsach zdawałam szczegółowe sprawozdanie z przesłuchań, ze sposobu bicia i maltretowania więźniów na Szucha, ze sfingowanych konfrontacji i niesłychanej dzielności aresztowanych razem z drukarnią ludzi, o zastrzelonym męŜczyźnie z tej prawdopodobnie grupy. Tego zastrzelonego ciągle miałam przed oczami. MoŜe na wolności ustalą, kto to był, zawiadomią rodzinę i powiedzą, jak walczył do ostatniej chwili i jak bohatersko zginął. Pisałam o próbach przekupienia mnie 237 przez Mertena, niech wiedzą, Ŝe i takie metody są stosowane. Dziękowałam za wszystko i prosiłam: ,Jeśli moŜna, sprawcie, Ŝebym wyjechała do obozu, tak bardzo, tak nieprzytomnie boję się, Ŝe znów wezmą mnie na Szucha i zaczną przesłuchania". Załatwili wszystko, do dziś jestem im wdzięczna. Po Wigilii, w czasie której zamieniłam parę słów z siostrą, wprawdzie przez zamknięte drzwi, ale i to było bardzo duŜo, nadszedł czas wyczekiwania. Z wolności zawiadomiono mnie, Ŝe wiadomości o Kalksteinie pokrywają się z ich wiadomościami, Ŝe juŜ duŜo na ten temat wiedzą i będą pilnować. Nadszedł dzień 17 stycznia 1943 r. Od rana niebywały ruch na korytarzu zapowiadał coś nadzwyczajnego. Wywoływano nazwiska. Albrecht Wanda - usłyszałam pierwsze. Co to będzie? Co to moŜe być? Zastanawiałam się pełna niepokoju. Niedługo czekałam, szepty pod drzwiami i powiedziano mi, Ŝe przygotowano wielki transport, Ŝe jadą prawie wszyscy więźniowie z Pawiaka. - A ja, zobaczcie, czy ja jestem na liście? Znów szepty, sprawdziły: - Ciebie nie ma, ale jest siostra, ona jedzie, dokąd transport idzie, nie wiadomo. Hela jedzie, a ja, ja muszę zostać, ale Hela tak bardzo bała się obozu, zawsze twierdziła, Ŝe obóz najgorszy, tam kaŜdy musi zginąć. Czekałam pełna niepokoju. Znów jest ktoś pod drzwiami. - Chcesz moŜe coś podać siostrze? - Tak, ubranie i jedzenie. Jest tak zimno, a ona taka wątła. Otworzyły, wpadły, wsadziłam im w ręce cały tłumok. Buty, niech ma dwie pary, moŜe da komuś albo sama będzie chodzić, dresy takie ciepłe, płaszcz, sweter i chleb, więcej nic juŜ nie mam. - Ale proszę was - mówiłam ze łzami - wyreklamujcie ją, moŜe szpital pomoŜe, ona taka słaba, zróbcie coś, proszę, bardzo proszę. 238 - Zobaczymy, postaramy się - wybiegły. Czekałam pełna niepokoju i nagle z trzaskiem otwarte drzwi zaparły mi oddech. Niemiec wrzeszczy: - Nazwisko, imię i raus! Ja, ja idę na transport. BoŜe, co za radość! W sukience, rannych pantoflach, chwytam koc z pryczy i wybiegam na korytarz. Radość rozsadza mi piersi, więc jadę, juŜ nigdy więcej śledztwa. Wszystko, co będzie, będzie zawsze lepsze niŜ to, co było. Ktoś szepnął, Ŝe Hela jest w tej samej celi, wbiegłam, uściskałyśmy się serdecznie. - Nic się nie bój, Helu, jedziemy razem, damy sobie radę. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze. - Nie bardzo mogłam ją przekonać, była smutna i przygnębiona. - Wszystko mi dałaś, poczekaj, oddam ci twoje rzeczy. - Nie trzeba, kochana, masz w plecaku, zobaczymy się zaraz na dole i wtedy wezmę co trzeba.

Page 119: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Hela była w koŜuchu, miała duŜy ładowny plecak, mocne narciary. Była naprawdę dobrze wyekwipowana, to mnie pocieszyło. Od drzwi wołała oddziałowa: - Pani Ossowska, do szeregu! Ucałowałam jeszcze raz siostrę i dołączyłam do grupy więźniarek. - Czekam na dole - wołałam pełna radości. Załadowane na platformy samochodowe stoimy ciasno stłoczone, a dwóch esesmanów z bronią gotową do strzału w rogach auta. Stoję tuŜ przy szoferce, przeciskam się w sam róg, plandeka luźno zwisa, a moŜe, moŜe uda się skoczyć? Jedziemy przez pl. Teatralny i wyjeŜdŜamy Miodową wprost na kościół Św. Anny na Krakowskim Przedmieściu. Na ulicach jest pusto, pojedynczy przechodnie kryją się do bram. Za firankami okien widać wylękłe wybladłe twarze. Tak ukryci stoją warszawiacy i liczą: ile samochodów, ilu ludzi na platformach, a juŜ w najbliŜszych godzinach Warszawa zabrzmi tajnym komunikatem. Wywieziono z Pawiaka tyle kobiet i męŜczyzn. Wiadomości potwierdzi wszystkowiedzący 239 szpital pawiacki, poda nazwiska wywiezionych i prześle meldunek do władz Organizacji przez oddziałowe Polki: „Mateczkę", „Cegłę" i inne. Ale to będzie potem, a teraz stojąc gotowa do skoku myślę, gdzie się ukryć? Kościół? -zamkną i wybiorą wszystkich. Ulica pusta, będę widoczna z kaŜdej strony, wystawiona na strzały. Buda robi szybki skręt i po pochyłości Nowego Zjazdu wpada na most Kierbedzia. Straciłam okazję, ale czy była to dobra okazja? Jestem taka słaba, pięć miesięcy bez powietrza, wymęczona przesłuchaniami i głodem, czy umiałabym skoczyć z tej dość duŜej wysokości i potem skutecznie uciekać? Chyba nie. Jedziemy dalej. Praga zawsze robiąca na mnie wraŜenie prowincjonalnego miasteczka i Dworzec Wschodni. Gdzie nas wiozą? Dokąd jedziemy? Oświęcim nie, to nie z tego dworca, więc moŜe na Majdanek, do koncentracyjnego obozu pod Lublinem? Co wiedziałam na wolności o tym obozie? Właściwie nic albo bardzo mało. Oświęcim - o tak - o tym obozie wiedziało się wiele. O męce apeli, chorobach, ogromnej liczbie zgonów, krematoriach, gazowaniu ludzi i Ŝe nikt nie potrafi Ŝyć tam dłuŜej niŜ parę miesięcy. Do wagonów wchodzimy piątkami, liczą nas. Dołączam do którejś piątki, gdzie jest wolne miejsce. Znajome sobie kobiety ustawiają się tak, aby ich nie rozdzielono, Ŝeby razem, tak zawsze łatwiej przetrwać. Ja jestem sama, izolatka, nikt mnie nie zna i ja nie znam nikogo. Wagon bydlęcy jest tak zatłoczony, Ŝe moŜemy siedzieć, ale z podkurczonymi nogami. Ten tłok ma swoje dobre strony, jest piekielnie zimno, a tak stłoczone będziemy się nawzajem ogrzewać. Siadam w ciemnościach przy jakiejś grupie, otulam się kocem, a nogi w rannych pantoflach podkulam jak najbardziej pod siebie. Ciche szepty docierają do mnie, ale sama nie biorę udziału w rozmowie. Modlę się, dziękuję i proszę o dalszą pomoc. Odczuwam głód, od rana gdy wypiłam kawę, nie miałam nic w ustach. Chleb, który przydzielił Patronat, cały bochenek, oddałam Heli. W mojej naiwności liczyłam, 240 Ŝe się spotkamy, Ŝe będziemy razem i teraz ciągle jeszcze na to liczę. Ale koleŜanki z jej celi, gdy zapytałam, czy nie wiedzą, w którym jest wagonie, powiedziały mi, Ŝe została na Pawiaku, wyreklamowana przez szpital. Ucieszyłam się, Ŝe w więzieniu będzie jej łatwiej przetrwać zimę. Ale znów uczułam piekący ból, Ŝe znów jestem sama, Ŝe zostałam pozbawiona tej ogromnej radości bycia razem. O dalszych losach mojej ukochanej najstarszej siostry dowiedziałam się dopiero w listopadzie 1943 r., kiedy na Majdanek przywieziono chore kobiety z Oświęcimia. W kwietniu 1943 r. wywieziono Hele z Pawiaka do Oświęcimia, szpital juŜ nie zdołał jej wyreklamować. Wyjechała bardzo załamana. W tym okresie w Oświęcimiu szalała epidemia tyfusu. Więźniarki przebrane w łaźni w brudne zawszone pasiaki chorowały. Hela teŜ musiała trafić na wesz tyfusową. W drugim tygodniu pobytu w obozie zagorączkowała wysoko. Wycieńczony organizm, wysoka temperatura, jako

Page 120: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

komplikacja wywiązało się zapalenie opon mózgowych i w parę dni nie odzyskawszy przytomności zmarła. Teraz zdawało mi się, Ŝe będąc na Pawiaku jest w jakimś sensie bezpieczna. Jadę do obozu, uciekam od Szucha, Pawiaka, od przesłuchań. Jestem taka szczęśliwa. Reschke stanie się za chwilę marą piekielną do straszenia pokoleń. Jestem wolna, mąci mi się w głowie, podniecenie wzrasta, mam chyba gorączkę. Jest mi gorąco, policzki pałają - w tej lodowni. Słyszę rozmowy i ciągle krąŜące pytania: „Dokąd jedziemy? Co to za stacja? Dokąd nas wiozą?" Moje sąsiadki zaczynają jeść, ktoś częstuje mnie herbatnikiem. Wszystko to się dzieje, ale jakoś nie dociera do mojej świadomości, nie umiem kojarzyć, wyciągać wniosków. Zamknięta w jakąś niezrozumiałą szczęśliwość trwam przez całą drogę, która się wlecze nieskończenie. Modlimy się, śpiewamy Pod Twoją obronę i znów modlitwa błagalna o pomoc i wytrwanie. Zasypiam, zapadam w drzemkę pełną majaków i przywidzeń. Z odrętwienia budzi mnie trzask odsuwanych drzwi i przeraźliwe krzyki, 241 przekleństwa mające nas pobudzić do sprawnego działania. Podrywam się ze wszystkimi i zachłystuję masą mroźnego powietrza. W oddali las i chaty pod nawisami śniegu, jego biel czysta i lśniąca. Stoję oczarowana, patrzę na ten inny, nieznany czy raczej juŜ zapomniany, świat. Kiedy ja to widziałam, kiedy byłam wolna i szczęśliwa? Nie dano mi zachwycać się dłuŜej tym pięknem, bicie, krzyki, przekleństwa i psy rzucające się na nas kazały wrócić do rzeczywistości. „Los! los! Schneller, prędko, prędko" - to krzyk brzmiący na całej długości pociągu. Wyskakuję w rozdeptany i tu przy wagonach brudny śnieg. Pomagam innym, mam wolne ręce i nie jestem obciąŜona bagaŜem. Nagle myśl, Ŝe musi tu być „Nina", wyrywa z mojej krtani przeciągły krzyk: „Ninaaa!" Zmieszane głosy odpowiadają mi. Jaka jestem nierozsądna; ile tu jest Nin? KaŜda się odzywa i moja pewno teŜ, ale nikt nie moŜe się zatrzymać ani zmienić miejsca, przejść do przodu czy tyłu. Niemcy pilnują, poganiają dość przekonywająco długimi pejczami i batogami. Biegnę więc ze wszystkimi i mieszam się z tłumem. Wychodzimy na szosę. Asfaltowa szeroka droga jest wyślizgana jak szkło. Idziemy w piątkach, ale szeregi się łamią, mieszają, bo ciągle ktoś pada. Trzeba prędko pomagać, bo psy wielkie i małe, róŜnych ras, na leŜącego nacierają zajadle. Pomagam, ile mogę, moje ranne pantofle na wojłoku świetnie trzymają się nawierzchni. Kobiety mają duŜo rzeczy: plecaki, torby i inne nieforemne paczki, które obciąŜają je ponad miarę. Wchodząc na pole lagrowe formujemy przepisowe piątki. część ii Obozy koncentracyjne Majdanek 18 11943 - 14 IV 1944 Obóz! Miejsce kaźni, upodlenia, głodu i brudu - dla ogółu więźniów był tragedią. A dla mnie? Ja, po tak trudnych przeŜyciach na Szucha i Pawiaku, po przesłuchaniach, biciu, kopaniu i przymusowej gimnastyce, o obozie myślałam jak o wyzwoleniu. Drzwi celi przez pięć miesięcy stale zamknięte, a otwierane, aby obwieścić nową mękę, nowe przesłuchanie - w obozie będą otwarte. Ręce skute do tyłu przez trzy miesiące, co tak bardzo komplikowało codzienne Ŝycie, teraz będą wolne. Ludzie, przyjaciele, których nie spotkałam przez pięć miesięcy, będą koło mnie Ŝyczliwi i kochający. W baraku, na polu lagrowym nikt nie będzie mnie przesłuchiwał i Ŝądał wyznania prawdy, której wyznać nie chcę. I nikt nie będzie mi odbierał godności człowieczej bijąc, kopiąc i oblewając wodą w razie omdlenia. Stoimy na duŜym placu w ogromnym prostokącie otoczonym drutami, za którymi znajdują się wieŜyczki straŜnicze. Długie budynki, szczytami zwrócone na pole, to baraki. Nasza przystań. Jak długo los kaŜe nam w nich koczować? Jak wiele z nas potrafi to przeŜyć? Chcę

Page 121: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

koniecznie znaleźć Ninę. Jestem pewna, Ŝe tu przyjechała, słyszałam, jak na Pawiaku wywoływano jej nazwisko. Przesuwam się do przodu kolumny bardzo uwaŜając, aby nie zobaczył mojego manewru dozorujący esesman. - Nina, Nina - powtarzam szeptem. - Jaka, która? - padają pytania. - Nina Despot-Zenowicz, izolatka. 245 Majdanek 18 11943 - 14 IV 1944 Obóz! Miejsce kaźni, upodlenia, głodu i brudu - dla ogółu więźniów był tragedią. A dla mnie? Ja, po tak trudnych przeŜyciach na Szucha i Pawiaku, po przesłuchaniach, biciu, kopaniu i przymusowej gimnastyce, o obozie myślałam jak o wyzwoleniu. Drzwi celi przez pięć miesięcy stale zamknięte, a otwierane, aby obwieścić nową mękę, nowe przesłuchanie - w obozie będą otwarte. Ręce skute do tyłu przez trzy miesiące, co tak bardzo komplikowało codzienne Ŝycie, teraz będą wolne. Ludzie, przyjaciele, których nie spotkałam przez pięć miesięcy, będą koło mnie Ŝyczliwi i kochający. W baraku, na polu lagrowym nikt nie będzie mnie przesłuchiwał i Ŝądał wyznania prawdy, której wyznać nie chcę. I nikt nie będzie mi odbierał godności człowieczej bijąc, kopiąc i oblewając wodą w razie omdlenia. Stoimy na duŜym placu w ogromnym prostokącie otoczonym drutami, za którymi znajdują się wieŜyczki straŜnicze. Długie budynki, szczytami zwrócone na pole, to baraki. Nasza przystań. Jak długo los kaŜe nam w nich koczować? Jak wiele z nas potrafi to przeŜyć? Chcę koniecznie znaleźć Ninę. Jestem pewna, Ŝe tu przyjechała, słyszałam, jak na Pawiaku wywoływano jej nazwisko. Przesuwam się do przodu kolumny bardzo uwaŜając, aby nie zobaczył mojego manewru dozorujący esesman. - Nina, Nina - powtarzam szeptem. - Jaka, która? - padają pytania. - Nina Despot-Zenowicz, izolatka. 245 Jest, jest na przodzie. JuŜ ją widzę, padamy sobie w ramiona. Jest i Danka Cichawa, łączniczka. Robi się zamieszanie, kobiety nas kryją, a my nie moŜemy się rozdzielić. Pocałunkom, uściskom nie ma końca. Radość, szaleńcza radość, Ŝyjemy, jesteśmy razem! Teraz łatwiej damy sobie radę z przeciwnościami, nie jesteśmy same. Mówić nic nie trzeba, wiemy wszystko, po co zakłócać radość mając w pamięci szczęśliwą wizję wolności, gdy przed oczami przesuwa się koszmar niewoli. Cofamy się teraz ostroŜnie, aby dołączyć do jakiejś piątki. Udaje się, stoimy przepisowo i tylko splecione, mocno zaciśnięte dłonie świadczą, Ŝe nigdy nie pozwolimy się rozdzielić. Dlaczego stoimy? Baraki wyglądają zachęcająco, a tu robi się zimno. Mróz szczypie policzki, ziębną nogi i ręce. Dlaczego stoimy? Czy będą nas liczyć? Rozdzielać? Wszystkie te pytania powtarzane przez wiele miesięcy pobytu w wielu obozach zawsze zostają bez odpowiedzi. ZałoŜeniem III Rzeszy było zniszczyć zbuntowany naród polski. MoŜna to zrobić duŜo prościej i prędzej, ale w czasie wojny potrzebna jest siła robocza, która wykona najcięŜszą, najbardziej upokarzającą pracę. Polacy jako naród mają w planach Hitlera pozostać niewykształconym tłumem robotników. W obozach robi się selekcje, to ułatwia osiągnięcie celu. Niezdolni do pracy niech umierają w komorach gazowych; słabi, chorzy, załamani psychicznie zginą prędko nawet bez pomocy oprawców. Ludzie nauki, inteligencja są najgroźniejsi dla ustroju, trzeba się jednak liczyć z opinią, więc przebiegli „panowie świata" nie mordują ich od razu, kierują natomiast do prac fizycznych przekraczających moŜliwości tych ludzi. Bez odpowiedniego ubrania i przy głodowych porcjach Ŝywnościowych umierają szybko i prawdopodobnie czują się wyzwoleni. Stojąc w szeregach bez Ŝadnego słusznego

Page 122: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

powodu, czekając na coś, czego nie umiemy sobie wyobrazić, zabijamy po doroŜkarsku ramiona, klepiemy po plecach sąsiadki, rozcieramy policzki i wydaje się, Ŝe jest nam cieplej. 246 Skłębione myśli snują się pod czaszką. Tyle słyszało się o męce apeli, o wielu godzinach stania wśród nocy, zimna, deszczu, śniegu. Dziś pierwsza próba naszej wytrzymałości. Jak ją zniesiemy i jakie będą następne? Teraz jesteśmy jeszcze silne, nie damy się złamać. Będziemy walczyć o Ŝycie swoje i innych. Bunt przeciw złu musi zwycięŜyć i zwycięŜymy. Czy rzeczywiście? Czy na pewno? Czas pokaŜe. Minęły godziny nim wreszcie skierowano nas do baraku. Otwarte drzwi dają niesłychanie duŜo światła. Uderza nas ta jasność. Aha, juŜ świeci księŜyc, a na jednej trzeciej tej ogromnej hali nie ma dachu. Wiatr hula i podnosi z podłogi wióry drzewne. Nie ma Ŝadnych łóŜek, pryczy czy bodaj sienników. Siadamy więc na podłodze w tej części, gdzie brak dachu, na pozostałej tłoczy się tłum tych, które wolą uniknąć bezpośredniego zetknięcia z deszczem i śniegiem, a rezygnują z oglądania przepięknego, wygwieŜdŜonego nieba. Zaczynają się kłótnie i padają słowa, które w tej chwili jeszcze nas śmieszą, choć i budzą niepokój. Więźniarki Pawiaka są przyzwyczajone do pewnej dyscypliny. Jak opanować, jak zorganizować taki przeraŜony, rozgoryczony, głodny i zmarznięty tłum? Jesteśmy bezradne. Rano, gdy czekamy na jakiś posiłek, nagła cisza skupia całą uwagę na wejściu do baraku. Grupa męŜczyzn w ubraniach „dozorców cyrkowych" - w bogato szamerowanych frenczach, w spodniach z jaskrawymi lampasami, wysokich butach i z pejczami w ręku - przygląda się nam ciekawie. Po chwili rozpoczynają defiladę wąskimi przejściami między grupami kobiet. Ciekawe spojrzenia, ordynarne dowcipy smagają jak pejcze, które mają w rękach. Obeszli cały barak raz i drugi. Miałyśmy odczucie, Ŝe szacują nas jak zwierzęta nadające się lub nie do jakichś ich celów. Podczas tego przeglądu panowała grobowa cisza, gdy wyszli, rozmowy i gwar wybuchły ze zdwojoną siłą. Nie kończące się pytania pozostały znów bez odpowiedzi: gdzie my jesteśmy? Co z nami będzie? Czy tu jest cyrk, dzikie zwierzęta, a my 247 będziemy przy nich pracować? A te bykowce to na nas? Czy będą bić? - Cicho, uspokójcie się - zabrzmiał donośny głos więźniarki z Pawiaka, Hani Mierzejewskiej. - Po drugiej stronie pola jest blok zajęty przez więźniarki, poszła tam jedna z naszych, wszystkiego się dowie i nam przekaŜe, ale musi być spokój i cisza - zrozumiano? Uciszyło się i juŜ po chwili wróciła Maria Polkowska z wiadomościami. Blok po przeciwnej stronie pola jest zamieszkany przez radomianki. Przywieziono je tydzień wcześniej. Kobiety z bloku radomskiego juŜ się zorganizowały i nam radzą zrobić to jak najprędzej. Trzeba wybrać gospodarczą, która zajmie się podziałem i wydawaniem jedzenia i przedstawicielkę bloku, która zna dobrze niemiecki. Ona będzie załatwiała wszystkie sprawy z Niemcami i będzie odpowiedzialna za wygląd i porządek w bloku oraz ścisłe wypełnianie zarządzeń władz. Tych cudaków-cyrkowców na razie nie trzeba się bać. To są więźniowie, Niemcy, funkcyjni, pilnujący więźniów w komandach pracy. Nazywają się kapo i takie noszą opaski na ramieniu. Kiedy my pójdziemy do pracy i do jakiej nie wiadomo. Obóz jest w stadium organizacji. W grupie więźniarek z Radomia jest lekarka, obiecała przyjść do nas i pomóc w razie potrzeby. Leków Ŝadnych nie ma i prawdopodobnie nigdy ich nie będzie, ale trzeba sobie jakoś radzić. Maria skończyła, a w absolutnej ciszy słychać było westchnienia. Gdy minęły pierwsze emocje - Danka Cichawa, moja łączniczka z wolności, zapytała: - Wanda, nie jesteś głodna? Czy ja jestem głodna? Zastanowiłam się i nagle poczułam, jak bardzo jestem czcza. Tyle godzin bez jedzenia. Ale dopiero to pytanie uzmysłowiło mi, jak bardzo, jak strasznie jestem głodna. - Mamy jajko i trochę chleba - powiedziała. 248

Page 123: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Jajko? Jak wygląda jajko, jak smakuje, dawaj prędko. Teraz zdawało mi się, Ŝe nie zapanuję nad sobą, zjem wszystko, co się nadaje do jedzenia. Nina i Danusia podzieliły wszystkie zapasy, ale widziałam, Ŝe moje cząstki były większe, nie mogłam się jednak zdobyć na protest, brakło mi sił, a przecieŜ one teŜ były głodne. Nina cały czas była na Pawiaku w izolatce. Zakuto ją w kajdanki po moim otruciu, ale dostawała paczki z organizacji i Patronatu. Danusię nie całkiem łączono z naszą sprawą i była na funkcji, więc teŜ trochę łatwiejsze było jej bytowanie. Mnie uwaŜały za zagłodzoną i do ostatka wymęczoną, więc starały się pomagać mi i osłaniać. Opowiedziałam im, jak dostałam na Szucha paczkę Ŝywnościową. Zdjęto mi kajdanki i na korytarzu, na stojącym pod oknem stole, kazano mi rozpakować paczkę adresowaną do mnie. Otworzyłam pudło i na pokrywkę zaczęłam wyjmować zapakowane w pergamin cząstki kurczaka. Upieczone, błyszczące tłuszczem, pachniały i kusiły, aby je natychmiast zjeść. Ale godność człowieka kazała mi się opanować. Niemiec stojący obok pilnował, aby kaŜdy kawałek był rozwinięty i odłoŜony na pokrywkę pudełka. Była tam jeszcze bułka, mydło, lignina i inne drobiazgi. Jak mi to wszystko było potrzebne, jak bardzo potrzebne! Gdy juŜ wszystko wyjęłam, gestapowiec polecił mi zawartość paczki włoŜyć z powrotem do pudełka, po czym zapiął kajdanki na moich rękach i - odprowadził do celi. - A to? - zatrzymałam się na moment. Pchnął mnie i zamknął drzwi. Nie mogłam uwierzyć, Ŝe zostawiam to wszystko, takie wspaniałe, smaczne i przecieŜ przeznaczone dla mnie, tylko dla mnie. Musiałam się z tym pogodzić i tylko wzmoŜone uczucie głodu kazało myśleć o krzywdzie. Nina i Danka słuchały mojego opowiadania i widziałam, jak łykają ślinę i w wyobraźni poŜerają te smakołyki. Nasze pogwarki przerwało przyjście dr Perzanowskiej, więźniarki z Radomia, oraz kilku asystujących jej radomia-nek. Była to pora obiadowa i kobiety przede wszystkim 249 pytały, czy dostaniemy coś do jedzenia. I tu wyłonił się problem misek czy innych naczyń, w które moŜna będzie wziąć zupę. Okazało się, Ŝe niczego takiego nie mamy, więc kobiety wybiegły, aby w pustych blokach szukać czegoś odpowiedniego. A my z dr Perzanowską omawiałyśmy sytuację chorych i nasze moŜliwości niesienia im pomocy - co zrobić, jak zorganizować i stworzyć najprostsze warunki sanitarne. Okazało się, Ŝe dr Perzanowską jest jedyną lekarką internistką. Oprócz niej są dwie lekarki stomatologii, jedna farmaceutka i jedna lekarz biolog. Były teŜ cztery pielęgniarki dyplomowane i dwie studentki medycyny. Podczas tych rozmów zgłosiła się duŜa grupa chętnych do pracy i opieki nad chorymi. Wierzyłyśmy, Ŝe wbrew wszystkiemu potrafimy jakoś pomóc ludziom i nie pozwolimy im zginąć. Jednocześnie zdawałyśmy sobie sprawę, Ŝe nikt z naszej grupy sanitarnej nie ma Ŝadnego konkretnego planu, Ŝe jesteśmy zagubione jak wszystkie kobiety w tym obozie. Ale ludzie cierpiący oczekiwali od nas pomocy i to nas mobilizowało, zmuszało do działania. Pierwszym zaleceniem doktor było zachowanie i przestrzeganie czystości. Wszystkie bałyśmy się epidemii tyfusu, a zachowanie czystości w tych warunkach było prawie niemoŜliwe. Na całym polu, gdzie była stłoczona taka gromada kobiet, nie było wody. Jedyna pompa na środku pola jest całkowicie zamarznięta i nie działa. Zimno w nieogrzanym baraku nie pozwala kobietom rozebrać się, aby przejrzeć bieliznę i ubranie. Myjemy się śniegiem. Ale czy moŜna to nazwać myciem? Wybiegamy przed barak nago, tylko w butach, na czysty, jeszcze nie zdeptany śnieg i jedna drugą nim naciera. Ta kąpiel nie dawała uczucia czystości, ale odświeŜała, pobudzała krąŜenie i hartowała, tak Ŝe do bloku wbiegałyśmy rozgrzane i parujące. Nie było takŜe latryny. Koło baraku postawiono ogromny, wysoki pojemnik na nieczystości, ale jak go uŜywać przy fizjologicznych potrzebach? Doraźnie ustaliłyśmy miejsce za nie zamieszkanymi jeszcze 250

Page 124: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

blokami, gdzie w rozgrzebanym śniegu ustawiono skrzynie. Zamarznięta ziemia i brak najprostszych narzędzi wykluczał wybudowanie czegoś funkcjonalnego. A co będzie, gdy przyjdzie odwilŜ? Teraz ratował nas śnieg. W śniegu myło się takŜe naczynia po zupie obiadowej. Kawa-ziółka nie zostawiała osadu i miskę moŜna było uŜywać bez mycia. Do misek brało się śnieg, a gdy stajał, moŜna było umyć twarz i zęby. Beznadzieja tego bytowania pogłębiała się z kaŜdym dniem. Zgłaszały się chore prosząc o pomoc i radę. Przedstawiałyśmy je doktor, same pomagałyśmy, ile się dało, ale wszystko to nie rozwiązywało sprawy. Drobne leki, które znajdowały się w prywatnych torebkach, aspiryna lub środki nasercowe, były tak skromne, Ŝe o prawdziwym leczeniu nimi nie mogło być mowy. Opatrunków nie było Ŝadnych, a potrzebujących tego typu pomocy coraz więcej. Młoda, kilkunastoletnia dziewczynka, Masia Mackiewicz, wyglądająca jak dziecko, z posiekanymi na śledztwie i ropiejącymi pośladkami powinna natychmiast być zaopatrzona w jałowe opatrunki i maści gojące, a tu Ŝadnych materiałów opatrunkowych ani leków, jedynie kawałki podartych koszul i ręczników. Masia, to dziecko tak strasznie skatowane, leŜy teraz na brzuchu na garści wiórów drzewnych i bez skargi znosi swoją niedolę. Następne pacjentki to kobiety, które podczas podróŜy z Pawiaka odmroziły uszy, nosy, stopy i ręce. Najgorzej było ze stopami, które nie mogły być rozcierane i gimnastykowane w ciasnocie i ciemnościach wagonu. Czarne, zgangrenowane palce u nóg bolą. Co moŜna pomóc? Usiłuję rozcierać stopy śniegiem, ciepło okrywać, Ŝeby choć trochę pobudzić krąŜenie. Rezultaty były róŜne. Mniej uszkodzona tkanka wracała czasem do normalnego stanu, ale inne, bardziej przemarznięte palce ropiały, nekroza postępowała i albo same odpadały, albo trzeba było je amputować. Pamiętam młodą kobietę, która straciła obydwa paluchy, było to kalectwo na całe Ŝycie. Takie były efekty mojej pierwszej kontroli. 251 Jednak juŜ po paru dniach stwierdziłam wszawicę. Radziłam, prosiłam, nalegałam, aby kobiety robiły przegląd bielizny i ubrania, ale rozumiałam, Ŝe rozebrać się do naga w zimnym bloku jest czasem ponad siły kobiet. Wiedziały, co im i nam wszystkim grozi, jeśli nie pozbędziemy się tego robactwa, ale bez wody i w tak strasznym brudzie nie widziały moŜliwości przeciwdziałania. Nowym nieprawdopodobnym przeŜyciem było wypędzenie nas do łaźni. To było dla nas wielkim szokiem. Uprzedzone przez radomianki, Ŝe w łaźni trzeba oddać wszystkie własne rzeczy, rzuciłyśmy się do ukrywania tych najpotrzebniejszych. Gdzie je ukryć? śadne schowki nie istniały w tej pustej hali. Ktoś przemykał do znajomych radomianek, ktoś zagrzebywał coś w wiórach, inne zrezygnowane zabierały wszystko, co miały. W łaźni, rozebrane do naga, bez butów, pod kontrolą funkcyjnych męŜczyzn, ładujemy do papierowych worków nasze rzeczy osobiste. Wokoło nas kręcą się Niemcy i kapo robiąc dosadne uwagi, popierane wybuchami śmiechu. Więźnio-wie-Polacy, skupieni i zdawało się nieobecni, spełniają jak automaty zlecone im prace. Ustawiają nas w szeregu. Pojedyncza kolejka posuwa się wolno. Więzień stojący obok ogromnej kadzi z jakąś ciemną, opalizującą cieczą flituj~ owłosione miejsca źle pachnącym i piekącym płynem, a następnie kaŜe zanurzyć się w kadzi. To było tak obrzydliwe, Ŝe trudno było się przemóc, ale rozkaz był jeden i bez odwołania, lepiej więc było go wykonać niŜ narazić się na ewentualną szarpaninę, w której i tak musiało się ulec. Następnie odrobina płynnego mydła i szło się pod prysznice, z których ciekła woda, na zmianę ciepła i lodowato zimna, w bardzo małych ilościach. Nasze marzenia o kąpieli, o tym, Ŝe nareszcie po tylu dniach będzie moŜna się umyć, dalej pozostały w sferze marzeń niedościgłych. Mokre stoimy w zimnej sali, gdzie rozdają nam ubrania. Ogarnia nas rozpacz. Nasza bielizna, choć juŜ tyle dni noszona, wydawała się idealnie czysta, jałowa, sterylna wobec tego brudu, który nam dawano. 252 Koszule, reformy ubrudzone odchodami, podarte pończochy: kaŜda w innym kolorze, buty: jeden balowy pantofelek na wysokim obcasie, drugi podarty sportowy bucior o wymiarach dla

Page 125: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

ogromnego męŜczyzny. Jakieś łachy cywilne, brudne i odraŜające, wśród nich letnie wizytowe suknie, które budzą grozę w zestawieniu z kilkunastostopniowym mrozem. Jak w tym stać na wielogodzinnym apelu? Jak je na siebie włoŜyć, kiedy trzymając w wyciągniętej ręce juŜ ma się uczucie wstrętu nie do opanowania? Sprytniejsze kobiety i młode dziewczęta zaczynają podkradać Niemca - szafarza tych „dóbr", i ze stosu wyciągają to, co choć trochę przypomina ubranie. Ryzykują bicie. Razy wymierzane przez naszych oprawców są bardzo dotkliwe, ale czasem i to się opłaca. Ubrane tak dziwacznie, szczękając zębami, bo na domiar złego te ubrania są wilgotne, zostajemy wypędzone przed budynek łaźni i tam stoimy. To bezsensowne i zabójcze stanie i czekanie nie wiadomo na co powtarza się i będzie powtarzać przez wszystkie obozy koncentracyjne i obozy zagłady. Jest zimno, mróz, czujemy, jak ubrania na nas sztywnieją. Jak to wytrzymać? A przecieŜ to dopiero początek. Wreszcie ruszamy. I nowa niespodzianka. Prowadzą nas do innego bloku, i choć cały jest pokryty dachem, wydaje się obcy i jeszcze zimniejszy od tego, który, zdawało się, ogrzałyśmy juŜ swoimi ciałami i oddechami. Dlaczego tu? Gdzie nasze koce? Gdzie nasze legowiska? Nikt nie odpowiada. Ale mamy juŜ starszą bloku. Wychodzi, by się czegoś dowiedzieć. Wraca i uspokaja wzburzony tłum. Będziemy w tym bloku mieszkać, koce dostaniemy po dezynfekcji. Wiemy, co to znaczy: będą znów mokre i jeszcze bardziej zawszone. Teraz mamy siedzieć cicho i nie wychodzić na zewnątrz. JuŜ wiemy, Ŝe nasze skarby ukryte w tamtym bloku - miski, drobiazgi z takim trudem zdobyte i doprowadzone do stanu uŜywalności - przepadły i trzeba zaczynać od nowa. Nie wiem, czy dostanę moją miskę, wprawdzie obtłuczoną, ale czysto wyszorowaną śniegiem, ta nowa będzie 253 Koszule, reformy ubrudzone odchodami, podarte pończochy: kaŜda w innym kolorze, buty: jeden balowy pantofelek na wysokim obcasie, drugi podarty sportowy bucior o wymiarach dla ogromnego męŜczyzny. Jakieś łachy cywilne, brudne i odraŜające, wśród nich' letnie wizytowe suknie, które budzą grozę w zestawieniu z kilkunastostopniowym mrozem. Jak w tym stać na wielogodzinnym apelu? Jak je na siebie włoŜyć, kiedy trzymając w wyciągniętej ręce juŜ ma się uczucie wstrętu nie do opanowania? Sprytniejsze kobiety i młode dziewczęta zaczynają podkradać Niemca - szafarza tych „dóbr", i ze stosu wyciągają to, co choć trochę przypomina ubranie. Ryzykują bicie. Razy wymierzane przez naszych oprawców są bardzo dotkliwe, ale czasem i to się opłaca. Ubrane tak dziwacznie, szczękając zębami, bo na domiar złego te ubrania są wilgotne, zostajemy wypędzone przed budynek łaźni i tam stoimy. To bezsensowne i zabójcze stanie i czekanie nie wiadomo na co powtarza się i będzie powtarzać przez wszystkie obozy koncentracyjne i obozy zagłady. Jest zimno, mróz, czujemy, jak ubrania na nas sztywnieją. Jak to wytrzymać? A przecieŜ to dopiero początek. Wreszcie ruszamy. I nowa niespodzianka. Prowadzą nas do innego bloku, i choć cały jest pokryty dachem, wydaje się obcy i jeszcze zimniejszy od tego, który, zdawało się, ogrzałyśmy juŜ swoimi ciałami i oddechami. Dlaczego tu? Gdzie nasze koce? Gdzie nasze legowiska? Nikt nie odpowiada. Ale mamy juŜ starszą bloku. Wychodzi, by się czegoś dowiedzieć. Wraca i uspokaja wzburzony tłum. Będziemy w tym bloku mieszkać, koce dostaniemy po dezynfekcji. Wiemy, co to znaczy: będą znów mokre i jeszcze bardziej zawszone. Teraz mamy siedzieć cicho i nie wychodzić na zewnątrz. JuŜ wiemy, Ŝe nasze skarby ukryte w tamtym bloku - miski, drobiazgi z takim trudem zdobyte i doprowadzone do stanu uŜywalności - przepadły i trzeba zaczynać od nowa. Nie wiem, czy dostanę moją miskę, wprawdzie obtłuczoną, ale czysto wyszorowaną śniegiem, ta nowa będzie 253 obca albo w ogóle nie będzie Ŝadnej. Ktoś powie: co za problem, stara obrzydliwa miska, a dla kaŜdej z nas to Ŝycie, to porcja zupy obiadowej, ziółek na śniadanie i kolację, to woda z roztajałego śniegu, która pozwoli się umyć.

Page 126: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Po tej kąpieli i w nowym bloku czujemy się fatalnie. Ze łzami wspominamy nasze ciepłe, suche i czyste ubrania i dopasowane do stóp obuwie. Apele są teraz stokroć trudniejsze do wytrzymania. Wiatr i śnieg przenikają przez te liche łachy, a brak bielizny jeszcze pogłębia to uczucie. Stoimy od głębokiej nocy do białego dnia. Gdy wreszcie przychodzą Niemki, nasze dozorczynie, blokowa wraz z funkcyjną meldują stan bloku, po czym odbywa się liczenie. Podczas liczenia stoimy na baczność w piątkach i trwa to bardzo długo. Czasem wydaje się, Ŝe policzenie tych kilkuset kobiet stojących w idealnym porządku przekracza moŜliwości tych „nadludzi". Niemki odchodzą do kancelarii, nie spieszą się, tam jest ciepło, mogą usiąść, porozmawiać, a ta grupa więźniarek niech stoi, przecieŜ one i tak muszą zginąć. Jedyna pociecha, Ŝe teraz moŜemy się ruszać, oczywiście w miejscu, ale zawsze jest moŜliwość rozgrzewki. Zabijamy po doroŜkarsku ręce, klepiemy się po plecach, rozcieramy ręce i policzki. I nagle stajemy jak wryte: ktoś zaintonował pieśń. Podchwytujemy ją wszystkie i oto z tej grupy fizycznych nędzarek wznosi się śpiew pełen wiary i miłości - Kiedy ranne wstają zorze. To Hania Mierzejewska wpadła na ten zbawienny pomysł. Zrobiło się nam cieplej i jakoś łatwiej było znosić ten czas czekania. Piosenki śpiewało się teraz podczas kaŜdego apelu, gdy tylko Niemki odeszły. Apele zaczynały się o godz. 500, trwały dwie, trzy godziny. Gdy juŜ chodziłyśmy do pracy, wszystko zaleŜało od pogody: jeśli jest mgła, komanda pracujące w polu nie wychodzą, ale te, które pracują w budynkach, szwaczki, praczki, segregujące ubrania w magazynach juŜ o 700 muszą być na swoich stanowiskach. Ziółka i kromkę chleba dostajemy przed apelem i zjadamy śniadanie juŜ na dworze ustawiając się w kolumnach, więc to upragnione picie stygnie momentalnie. 254 W tych pierwszych tygodniach naszej wegetacji zgłosiła się do mnie starsza pani o ujmującej powierzchowności i ze łzami w oczach prosiła o pomoc. Jej córka, małolatka, jest rozpalona, bredzi, chyba ma bardzo duŜą gorączkę. Poszłam natychmiast. Ania Lisowska leŜała na barłogu i majaczyła. Obejrzałam ją, a widząc osutkę tyfusową pobiegłam do dr Perzanowskiej. - Mamy pierwszy przypadek tyfusu, co pani doktor radzi robić? Poszłyśmy do Ani. Oględziny potwierdziły moją diagnozę. - Co moŜemy poradzić? - zastanawiała się pani doktor. -Niech duŜo pije i leŜy, trzeba ją zwolnić z apeli. Ale co jest do picia? Ta odrobina ziółek dwa razy dziennie? Nasze gospodarcze, zawiadomione, natychmiast zareagowały: kaŜda ilość płynu, która zostanie z podziału, będzie oddawana dla chorej. I zgłoszą teŜ do kuchni, moŜe uda się zdobyć dodatkowy litr gotowanej wody. Pani doktor poszła do kancelarii z Jadzią Lipską, aby zameldować o początku epidemii. Nadal jednak nic się nie zmieniło, a następnego dnia kazano nam przenieść się do kolejnego bloku. Tam były sienniki, wprawdzie wypchane tylko wiórami drzewnymi, ale to juŜ było coś. Anię koleŜanki przeniosły na jakiejś desce, zupełnie nieświadomą i nieprzytomną, umieściły w kącie bloku, aby choć trochę izolować ją od otoczenia. Nie miało to Ŝadnego istotnego znaczenia, bo następne chore zgłaszały się kaŜdego dnia. Wtedy postanowiłyśmy z panią doktor, Ŝe pójdziemy do naszych władz szpitalnych. Był juŜ jakiś lekarz esesman i niemieccy sanitariusze. Dr Perzanowska zawiadomiła o zwiększającej się liczbie chorych, o braku jakichkolwiek środków leczniczych i niemoŜności zapobiegnięcia epidemii w tych tak trudnych warunkach. A zakończyła swoją przemowę stwierdzeniem, Ŝe my zginiemy, to oczywiste, ale i oni, nasze władze, są zagroŜeni i nic nie zdoła ich uchronić przed plagą wszy. To ich przera- 255 ziło. Niemcy bali się kaŜdej choroby, ale tyfus napawał ich •przeraŜeniem. Wyznaczono więc blok, jeszcze nie całkiem wykończony, na szpital, na Majdanku zwany rewirem. Obiecano dostarczyć łóŜka z siennikami. Barak ten róŜnił się od pozostałych. Był tak samo duŜy, ale

Page 127: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

podzielony na osiem salek. Jedną z nich, juŜ pod dachem, natychmiast zaczęłyśmy przygotowywać na przyjęcie chorych. Szybko składałyśmy przydzielone prycze, a zamontowany piecyk, „koza", napawał nadzieją, Ŝe nasze chore nie od razu zamarzną. Robotnicy cywilni, którzy budowali wszystkie baraki, ten szpitalny wykańczali w niebywałym tempie. Z dnia na dzień i z godziny na godzinę barak stawał się mieszkalny. W lutym 1943 r. przeniosłyśmy chore z bloku ogólnego do rewiru, gdzie na piętrowych pryczach leŜały spokojne i czuły się bezpieczne. Jeszcze wtedy nie wiedziałyśmy o selekcjach w szpitalach i nie doświadczyłyśmy tego okrucieństwa. My, cztery dyplomowane pielęgniarki, rozpoczęłyśmy pracę natychmiast, te, które zgłosiły chęć pracy przy chorych, pomagały dzielnie, ucząc się jednocześnie najprostszych zasad pielęgnacji. Pracowałam z całych sił, czułam, Ŝe jestem potrzebna, Ŝe moje bytowanie układa się w myśl mojego powołania. Ale praca nie była łatwa. Warunki tak nietypowe i pozbawione najprymitywniejszych wygód ludzkich. Brak naczyń, kubeczków, utrudniał napojenie rozgorączkowanych, nieprzytomnych kobiet, a przecieŜ to było podstawą naszego leczenia. Baseny, nocniki musiałyśmy zastąpić starymi miskami, znacząc je, aby ktoś ich nie ukradł i nie wziął do jedzenia. Transportów przybywało i ludzie znów walczyli o kaŜdą miskę. Kiedyś rozmawiając z dr Perzanowską wspomniałam, Ŝe przy róŜnych infekcjach robi się autohemote-rapię i to pomaga, to czy przy tyfusie nie moŜna by spróbować. Śmiała się z mojego pomysłu, ale uznała, Ŝe moŜna spróbować. I od tej pory chora zgłaszająca się z osutką od razu dostawała własną krew. Przy braku lekarstw jedynie własna krew była osiągalna. Nie wiem, jak to moŜna wytłu- 256 maczyć i czy w ogóle da się wytłumaczyć, ale faktem jest, Ŝe tyfus na polu kobiecym miał stosunkowo lekki przebieg i jeŜeli nie dał powikłań, takich jak gruźlica - szczególnie u młodych - to większość chorych wychodziła z niego szczęśliwie. W tym czasie blok Pawiaczek dostał trzypiętrowe prycze, sienniki i koce. Na polu uruchomiono pompę. Nareszcie była woda. W szpitalu spędzałyśmy całe dnie sprzątając i przygotowując kaŜde wykończone przez budowniczych pomieszczenie. Przy chorych była dyŜurna, ale często nas wzywała, gdy nieprzytomna chora usiłowała zejść z pryczy i istniała obawa, Ŝe spadnie i potłucze się. „Koza", nasz piecyk, spełniała wiele zadań: ogrzewała pomieszczenie, a całe boki miała obłoŜone kromkami cienko pokrojonego chleba. Chleb obozowy, gliniasty, nie dopieczony „gnieciuch", dla chorych był nie do strawienia. Robiłyśmy więc suchary, które długo i dokładnie Ŝute dawały wraŜenie sytości i były łatwiej trawione. Na płycie piecyka gotowało się wodę, bo zgorącz-kowane chore kobiety musiały duŜo pić. Czasem, gdy zdarzyło się, Ŝe zaprzyjaźniona kobieta „zorganizowała" w pracy parę kartofli, gotowało się chorym przysmak niebywały -kartoflankę. Jeśli do tego zdobyłyśmy trochę soli, to juŜ naprawdę zupa była bardzo dobra. Te pielęgniarki, które nie miały w nocy dyŜuru przy chorych, spały w bloku „rodzimym". Tam była okazja do pogadania, wyznania zmartwień i radości, dodania odwagi załamującym się. Blok był juŜ zorganizowany. Grupa handlarek „Ostrowianek", które kłótniami i awanturami wykańczały nas psychicznie, teraz była spokojna i cicha. Co im się stało, co na nie tak wpłynęło? To Malinka - Malina Bielicka, znana śpiewaczka, teraz spełniająca rolę pielęgniarki. W momencie najbardziej zajadłych kłótni i awantur zaczynała śpiewać. Jej śliczne piosenki, pełne wdzięku, wyłączały obrzydliwe języki, hamowały kłótnie i zalegała cisza. Malinka śpiewała, jej głos dźwięczał, wzbijał się i opadał, a kilkaset 257 kobiet, tak róŜnych i tak czasem sobie wrogich, przenosiło się w świat czarów i wspomnień. Matki tuliły swoje gdzieś tam daleko zostawione dzieci, inne były w swoich domach rodzinnych, a małolatki hamowały łzy tęsknoty. Malinka śpiewała! Koncert był krótszy, dłuŜszy, to zaleŜało od stanu gardła i nastroju śpiewaczki. Kończył się zawsze i niezmiennie Ave Maryja Schuberta. Głos Malinki, pełen wzruszenia, zapewniał: „I usnę cicho i

Page 128: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

bezpiecznie, choć taki zły dokoła świat". Śpiew się kończył, a ona dopiero teraz mogła otworzyć swój własny świat marzeń. W baraku była cisza i tylko westchnienia, czasem pochlipywania, były dowodem obecności ludzi. Mieszkanki bloku powoli, ale jednak poddawały się i nabierały zaufania do naszego więźniarskiego kierownictwa. Hania Mierzejewska, Marylka Rozner i Maria Pol-kowska stały się autorytetami. Cała społeczność szybko poznała, Ŝe są pod opieką mądrych, uczciwych i za kaŜdą cenę chcących pomóc kobiet. Do nich się biegło z kaŜdą troską, a choć ich moŜliwości działania były znikome, to jednak nikt nie odchodził nie otrzymawszy rady, słów nadziei i pociechy. Zaprowadziły teŜ konieczny rygor i porządek. Po jedzenie stało się w kolejce i pilnowało, Ŝeby ktoś nie podszedł dwa razy. Chleb, ten skarb największy, był dzielony na oczach wszystkich i, choć bez odpowiedniego noŜa, krojony sprawiedliwie, a kaŜdy okruszek dodawany do porcji. Magazyny, kuchnia wydawały prowiant bardzo dokładnie obliczony na liczbę ludzi, ale i tu jeśli nie pilnowało się i nie patrzyło na ręce, to do bloku dostarczano mniej porcji i wtedy cierpiały nasze gospodarcze. Oczywiście nie pozwalałyśmy, Ŝeby nie dojadały i tak głodowych racji, ale one same nigdy nie odjęły innym, Ŝeby uzyskać swój przydział. Wśród tych wygłodzonych ludzi zaczęła się rozwijać przyjaźń i solidarność. Nie mówię tu o Pawiaczkach, ale przecieŜ był wśród nas rozmaity element. Jednak ludzie ci umieli docenić prawość i uczciwość innych. Część kobiet z naszego transportu chodziła juŜ do pracy, innym, nie mającym przydziału, nie 258 wolno było pozostawać w bloku, zmarznięte, kryjące się przed wiatrem, zimnem i Niemkami wykonywały jakieś bezsensowne prace porządkowe na placu apelowym. Nasza grupa pracowników szpitalnych pod tym względem była uprzywilejowana. Pracowałyśmy pod dachem i choć mycie zanieczyszczonych chorych, ciągła walka o zdobycie czegoś czystego z bielizny czy względnie czystych koców i sienników była często upokarzająca, a co gorsza nie dawała pozytywnych rezultatów, to jednak nasze bytowanie było łatwiejsze. W tym czasie zupełnie samorzutnie zorganizowała się kolumna sanitarna. W pierwszym okresie Hanka Protasso-wicka, Basia Narbutowicz, Zosia Chlewicka i Darka śenczy-kowska ubolewając nad kobietami często nie rozumiejącymi tego, co przekazywały z rozporządzenia Niemców nasze gospodarcze, a kręcąc się bezradnie po polu obrywały bicie, postanowiły wziąć je w opiekę. Tak się zaczęło, a w kródcim czasie nie mogły sobie dać rady, tyle było potrzebujących. Dr Perzanowska i cały personel szpitala miał ogromną pomoc z ich działania - do szpitala docierały naprawdę chore i wymagające połoŜenia do łóŜka, a wszystkie drobne sprawy były załatwiane od razu w bloku. Ich praca była trudna i niewdzięczna, gdyŜ niektóre sprawy były nie do załatwienia, a wielu zagubionych ludzi nie mogło tego zrozumieć. Jak wytłumaczyć starej niepiśmiennej kobiecie, która pyta bez przerwy: „Ale dlaczego ja tu jestem, przecieŜ ja mam chałupę i pole i tam trzeba pracować, i krowa, i kury, to wszystko się zmarnuje". JuŜ się zmarnowało, ale czy moŜna to powiedzieć? Czy moŜna wytłumaczyć tragedię niewoli, gdy samej nie moŜna się z nią pogodzić? Kolumna sanitarna nie miała ustalonych godzin pracy ani określonego miejsca działania, była wszędzie i wszyscy byli jej bliscy. Szczytowym dniem emocji na V polu było przybycie komisji, która miała zwalniać ludzi! Sprawa wyjaśniła się szybko. W łapance ulicznej w Warszawie przeprowadzonej w przeddzień naszego transportu z Pawiaka Niemcy wyłapali ludzi, którzy teraz okazali 259 wolno było pozostawać w bloku, zmarznięte, kryjące się przed wiatrem, zimnem i Niemkami wykonywały jakieś bezsensowne prace porządkowe na placu apelowym. Nasza grupa pracowników szpitalnych pod tym względem była uprzywilejowana. Pracowałyśmy pod dachem i choć mycie zanieczyszczonych chorych, ciągła walka o zdobycie czegoś czystego z

Page 129: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

bielizny czy względnie czystych koców i sienników była często upokarzająca, a co gorsza nie dawała pozytywnych rezultatów, to jednak nasze bytowanie było łatwiejsze. W tym czasie zupełnie samorzutnie zorganizowała się kolumna sanitarna. W pierwszym okresie Hanka Protasso-wicka, Basia Narbutowicz, Zosia Chlewicka i Darka śenczy-kowska ubolewając nad kobietami często nie rozumiejącymi tego, co przekazywały z rozporządzenia Niemców nasze gospodarcze, a kręcąc się bezradnie po polu obrywały bicie, postanowiły wziąć je w opiekę. Tak się zaczęło, a w krótkim czasie nie mogły sobie dać rady, tyle było potrzebujących. Dr Perzanowska i cały personel szpitala miał ogromną pomoc z ich działania - do szpitala docierały naprawdę chore i wymagające połoŜenia do łóŜka, a wszystkie drobne sprawy były załatwiane od razu w bloku. Ich praca była trudna i niewdzięczna, gdyŜ niektóre sprawy były nie do załatwienia, a wielu zagubionych ludzi nie mogło tego zrozumieć. Jak wytłumaczyć starej niepiśmiennej kobiecie, która pyta bez przerwy: „Ale dlaczego ja tu jestem, przecieŜ ja mam chałupę i pole i tam trzeba pracować, i krowa, i kury, to wszystko się zmarnuje". JuŜ się zmarnowało, ale czy moŜna to powiedzieć? Czy moŜna wytłumaczyć tragedię niewoli, gdy samej nie moŜna się z nią pogodzić? Kolumna sanitarna nie miała ustalonych godzin pracy ani określonego miejsca działania, była wszędzie i wszyscy byli jej bliscy. Szczytowym dniem emocji na V polu było przybycie komisji, która miała zwalniać ludzi! Sprawa wyjaśniła się szybko. W łapance ulicznej w Warszawie przeprowadzonej w przeddzień naszego transportu z Pawiaka Niemcy wyłapali ludzi, którzy teraz okazali 259 się niezbędni w róŜnych firmach i instytucjach. Reklamacje, które napłynęły do władz, spowodowały przybycie tej komisji. Nie wolno było się zbliŜać do tych szafarzy szczęścia, a oni stojąc na stole wywoływali nazwiska. My, Pawiaczki, nie miałyśmy na co liczyć, ale choć popatrzeć na te szczęśliwe, wracające do domu było radością, którą chciałyśmy się z nimi dzielić. Były i dodatkowe krótkotrwałe radości, gdy wywołano nazwisko Danusi Brzosko, ale gdy się to okazało pomyłką, rozczarowanie i ból były jeszcze dotkliwsze. Zwolniono jednak duŜą grupę kobiet i to było dla nich wielkim szczęściem. Trochę później powstała piosenka, którą śpiewałyśmy zwolnionym: „Prześlij zza drutów jeszcze raz ostatni znak miłości, a my wykrzykniem wszystkie wraz - trzymaj się na wolności". Napływały nowe transporty. Tłumy ludzi, morze łez i rozpacz nie dająca się opisać napełniały pole lagrowe. Tyfus szalał. Nie byłam więc zdziwiona, gdy rozpoznałam, Ŝe i mnie nie ominął. Wyczerpany śledztwem, biciem i głodem organizm reagował bardzo ostro. Wysoka gorączka, straszliwe bóle mojej rozbitej głowy, niepokojący wyciek z ucha, który nie był wyciekiem ropnym, i majaki, nad którymi nie umiałam zapanować. Całe śledztwo przeŜywałam od początku, walczyłam z lękiem, uciekałam z pryczy, aby dalej od wyimaginowanych oprawców. W momentach przytom-widziałam zatroskane twarze doktor i koleŜanek, przysięgałam sobie i im, Ŝe juŜ będę spokojna, i po chwili wszystko zaczynało się od nowa. Kiedyś stanął przy mojej pryczy sanitariusz Reinertz, „Zębaty". Znał mnie, widział przy pracy w ambulatorium i moŜe w jakimś sensie uznawał moje umiejętności. „Co ci trzeba, moŜe coś chcesz?" - zapytał. Takie zainteresowanie było niesłychane, a ja tak bardzo, tak koniecznie chciałam czegoś kwaśnego. Powiedziałam mu. Odszedł nic nie obiecując. Na drugi dzień dostałam słoiczek po marynacie, na dnie którego było trochę octu. Czym to dla mnie było, ta odrobina kwasu! Słoik tak był przeze mnie wylizany, wypłukany, Ŝe nic tam nie zostało. 260 W okresie choroby prosiłam koleŜanki o obcięcie włosów, bo obolałej głowie nawet luźno rozsypane włosy przeszkadzały. Obcięły krótko, a reszta wypadła. Gdy w dwa dni po kryzysie wyszłam na pole, widziałam, Ŝe więźniarki przyglądają mi się dziwnie ciekawie. Weszłam na blok i spróbowałam przejrzeć się w szybie. Spojrzałam i wybuchnę-łam śmiechem. Goła, maleńka czaszka, ogromne odstające uszy i niewspółmiernie długa, cieniutka szyja - to byłam ja. Moją radość podzieliły koleŜanki, juŜ teraz wiedziały, Ŝe moŜna

Page 130: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

się śmiać na mój widok nie robiąc mi przykrości. Dostałam natomiast „zorganizowaną" płócienną chustkę, pod którą choć trochę mogłam ukryć ten szokujący widok. Włosy odrastały szybko i co najdziwniejsze zupełnie czarne, takie jak miałam przed aresztowaniem. Niestety, po kilku tygodniach znów siwiały. Po chorobie pracowałam na zwolnionych obrotach, koleŜanki oszczędzały mnie i nie pozwalały pełnić normalnych dyŜurów. Miałam natomiast przygodę bardzo zabawną. Po tyfusie, jak wszyscy, przechodziłam tortury głodu. Byłam skłonna jeść wszystko, byle zaspokoić głód. KoleŜanki odstępowały mi zupę z jarmuŜu czy innej trawy, zjadałam wszystko. Pewnego dnia przyszli do szpitala niemieccy sanitariusze, pijani, i podali mi butelkę spirytusu, cukier i jajka i kazali prędko zrobić ajerkoniak. Niosłam to wszystko i juŜ myślałam, jak zrobić, Ŝeby i dla mnie starczyło, a Niemcy nie zauwaŜyli, Ŝe brakuje. Nina kręciła jajka z cukrem i juŜ po chwili wszystko było gotowe. Gdy zmieszałyśmy jajka z alkoholem, odlałam do garnuszka duŜą porcję i wypiłam. Nina patrzyła na mnie z nieukrywanym zdumieniem: „Wypiłaś spirytus!" Wypiłam, odniosłam Niemcom ajerkoniak, a moja równowaga nie była zachwiana. Po tej porcji spirytusu, jajek i cukru czułam się syta i pełna sił. Był to jedyny przypadek w moim Ŝyciu, kiedy piłam spirytus i w dodatku kradziony. W tym czasie przychodziły transporty chłopów z dziećmi, niemowlętami i kobietami w zaawansowanej ciąŜy. Któregoś 261 dnia kobieta przyprowadziła chłopczyka twierdząc, Ŝe jest chory. Dr Perzanowską po oględzinach stwierdziła dyfteryt Co z nim zrobić? Jak go leczyć? Nie wiem, jakimi drogami dowiedział się o tym przypadku dr Blankę, Niemiec, i zdecydował, Ŝe będzie robił tracheotomię. Chłopiec się dusił, ale zabieg robiony przez tego, w moim pojęciu, całkowitego ignoranta sztuki chirurgicznej, rokował najgorsze konsekwencje. Dr. Blankę nie widziałam jeszcze przy pracy, ale patrząc na sanitariuszy spodziewałam się najgorszego. Czekałyśmy z dr Perzanowską, dziecko oddychało cięŜko, podchodziło do okna, by złapać powietrze, ale sinicy czy braku oddechu nie obserwowałam. Przyszedł Blankę. Nie badał dziecka, nie sprawdzał diagnozy dr Perzanowskiej, nie umył rąk, kazał natomiast przygotować narkozę wdechową. - Pani doktor, co on mówi, co on mówi, przecieŜ dziecko się dusi, jak wytrzyma narkozę eterową! - zawołałam oburzona. Perzanowską powtórzyła moje obiekcje. Wysłuchał i kazał przygotować ewipan podając nam ampułkę. - AleŜ pani doktor, to niemoŜliwe, dziecko zginie natychmiast, przygotowałam nowokainę do znieczulenia miejscowego. Znów powtórzyła moją wypowiedź. Blankę jest wściekły i właściwie nie bardzo mu się dziwię: takie uwagi od więźniarki, tego „śmiecia", są nie do przyjęcia dla „pana świata". śadne znieczulenie, nie będzie polskie szczenię na mnie pluło, natychmiast dawać ewipan. Korzystając z mojego przywileju rekonwalescentki i z tego, Ŝe Blankę zwracał się do doktor, wysunęłam się z salki. To było ponad moje siły patrzeć, a cóŜ dopiero zrobić ten zabójczy zastrzyk. Blankę stał trzymając skalpel w łapach, w których przed chwilą trzymał kierownicę swego motocykla, czekał. Dziecko spokojne, pełne ufności, przyglądało się wszystkiemu. Pierwsze krople ewipanu i chłopiec wydał ostatnie tchnienie. Gdy bojąc się o dr Perzanowską weszłam do pokoju, zobaczyłam, 262 Ŝe jest blada i wstrząśnięta do ostatnich granic, a Blankę stoi z otwartymi ustami, zdumiony tym, co się stało. - Dlaczego on umarł? - zapytał. - Nawet nie przeciąłem skóry, a on juŜ umarł. Gdy odszedł, poprosiłam matkę. Płakałyśmy razem i słuchałam jej pokornej modlitwy: „Panie, zabrałeś go, on był przecieŜ Twój, niech się wola Twoja dzieje, tylko mi Ŝal, Ŝe nie

Page 131: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

pochowam go po chrześcijańsku, a spalą go i prochy rozrzucą, nie zostanie nic po moim jedynym, pierworodnym". Ta cicha rozpacz, to oddanie się Bogu, to był Majdanek. W tym czasie zorganizowały się małolatki. Grupa młodych dziewcząt była dość liczna, a zajęła się nimi i podawała masę wspaniałych pomysłów Mata Woliniewska. Młoda, energiczna, bardzo juŜ wyrobiona w pracy społecznej i organizacyjnej, nadawała ton i stwarzała atmosferę przychylności, Ŝyczliwości i uczciwości wszystkich wobec wszystkich. Ona podała myśl zorganizowania grupy, która podawałaby wiadomości z całego obozu, a przede wszystkim z naszego pola, do publicznej wiadomości. Przybrały nazwę „Radio Majdanek". Wszystkie przygotowania toczyły się w głębokiej tajemnicy, więc gdy nagle po ziółkach kolacyjnych odezwał się młodzieńczy radosny głos: „Halo, tu Radio Majdanek", wszyscy w bloku zamarli. A z górnej koi potoczyły się słowa radosne, rozedrgane wzruszeniem, młodzieńcze: „Proszę pań, nie smućmy się, jutro będzie lepiej!" I dalej wiadomości. Kto ma się zgłosić do Maty lub Danusi, a dowie się czegoś miłego. Ktoś zostawił miskę na stole, jest do odebrania u Marylki Rozner. Jutro moŜemy się spodziewać kontroli w bloku, trzeba dobrze ukryć wszystkie skarby, takie jak druga koszula, grzebień czy kawałek ręcznika. Niemki bardzo nie lubią takich w ich pojęciu niepotrzebnych więźniom rzeczy, wszystko będą zabierać, a moŜe i bić winne. Pani blokowa prosi o wyjątkowo staranne posłanie koi. Wiadomości było wiele i kaŜdego dnia inne, ale zawsze aktualne. 263 W niedzielę po wiadomościach były deklamacje wierszy powaŜnych, patriotycznych i zabawnych, takich ]ak Jaś Nieboszczyk, który z prawdziwym talentem deklamowała dr Perza-nowska. Ja zostałam kiedyś powołana do wygłoszenia sprawozdania o operacjach prof. Grucy, o jego wspaniałych zabiegach ratujących ludzi od kalectwa. Pomysłów nie brakowało, młodzieŜ zawsze miała duŜy ich zapas, a te wieczory z radiem dawały chwile odpręŜenia, głębokiego oddechu i choć chwilowego oderwania się od tak okrutnej rzeczywistości. Kończyła wieczór jak zawsze Malinka, a po Ave Maryja zalegała cisza i kaŜda z nas przenosiła się do swego, tylko jej znanego świata, na myślenie o którym w ciągu dnia nie było ani czasu, ani moŜliwości. Piekło obozów, które musiałyśmy przeŜyć, wytrzymać i nie stracić zmysłów, było na ogół trudniejsze dla kobiet niŜ dla męŜczyzn. Kobiety, które z natury swojej są w większości domatorkami, kochającymi dom, jego ład, porządek i ciepło, wtrącone do obozu muszą się tego wszystkiego wyrzec. Tłum otaczający ciągle i nieustępliwie wyklucza jakiekolwiek odseparowanie, zamknięcie się ze swoim bólem czy radością. Ciągle razem. Nawet w nocy wspólna koja czy siennik, zmasowane oddechy, chrapanie, a często rozpaczliwy szloch wykluczają snucie myśli własnych, modlitwy czy marzeń moŜe nierealnych, ale tak bardzo ułatwiających przetrwanie. Kiedyś usłyszałam od małolatki: - Wanda, powiedz, po co uczono mnie i przyzwyczajano do Ŝycia w ładzie i porządku, do codziennej kąpieli, mycia się. Gdybym tego nie znała, moŜe mniej cierpiałabym tu teraz. - Nie rób z tego tragedii - powiedziałam - przyjdzie czas, Ŝe będziesz miała swoje własne śliczne mieszkanie, będziesz się kąpać w pięknej wannie i wtedy docenisz dobro, które cię spotyka, będziesz za nie dziękować Bogu. Pomyśl, czy dotychczas umiałaś doceniać na wolności radość z czystej pościeli, obiadu przy stole nakrytym obrusem, zastawio- 264 nym nakryciami i sztućcami? To było normalne, nie wyobraŜałaś sobie, Ŝe moŜe być inaczej. A gdy wojna się skończy i gdy wrócimy do normalnego Ŝycia, jakŜe będziemy cenić to Ŝycie, ten kaŜdy dzień wolności, szczęścia. Wtedy kaŜda kąpiel, czysta pachnąca pościel nie będzie codziennością, będzie odkryciem szczęścia, będzie kaŜdorazowym dziękczynieniem. Słuchała i wzdychała cięŜko, pozostawała wątpliwość, czy doŜyjemy tych chwil szczęśliwych. Mnie moŜe łatwiej było przeŜywać te tak bardzo trudne sprawy. Miałam za sobą pięć miesięcy samotności i tęsknoty za ludźmi, niedostatek wody, brud i niemoŜność

Page 132: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

umycia się przy skutych rękach. Teraz cierpiałam -jednak razem z innymi. Świadomość, Ŝe jestem w gronie ludzi dobrych, kochanych i kochających, ułatwiała mi bytowanie. Umiałam się wyłączyć z ogólnego zgiełku lub razem ze wszystkimi przeŜywać cięŜkie chwile. Gnębiło mnie natomiast to, co w obozie było sprawą niemal codzienną i co psychicznie wykańczało wszystkie kobiety: obnaŜanie się przy męŜczyznach. Selekcje, pseudokontrole lekarskie w blokach, dezynfekcje bloków, łaźnia, wszystko to odbywało się nago w otoczeniu esesmanów, z krzykiem, wymysłami, biciem i bez względu na pogodę na wolnym powietrzu lub w zimnym bloku. Te defilady przed grupą niby lekarzy czy sanitariuszy, przy ich obraźliwych, ordynarnych uwagach upokarzały nas. Personel szpitalny mniej był na to naraŜony, ale wystarczyła rola obserwatora, Ŝeby się czuć zhańbionym i poniŜonym. Wmawiamy sobie, Ŝe nasi oprawcy to nie ludzie, nie męŜczyźni, ale twory, z którymi nie trzeba się liczyć, jest to jednak tylko samoobrona, która nie zawsze daje dostatecznie duŜo siły, Ŝeby się nie załamać. Pamiętam taką dezynfekcję w bloku w Oświęcimiu. Blok zamknięty, a my, około stu kobiet, stoimy zupełnie nagie, stłoczone na ulicy lagrowej. Jest październik, zimny wiatr, więc przylegamy jedna do drugiej, aby choć trochę ochronić się przed paraliŜującym zimnem. I nagle widzimy grupę męŜczyzn-więźniów, Polaków, idących wykonać jakieś prace 265 nym nakryciami i sztućcami? To było normalne, nie wyobraŜałaś sobie, Ŝe moŜe być inaczej. A gdy wojna się skończy i gdy wrócimy do normalnego Ŝycia, jakŜe będziemy cenić to Ŝycie, ten kaŜdy dzień wolności, szczęścia. Wtedy kaŜda kąpiel, czysta pachnąca pościel nie będzie codziennością, będzie odkryciem szczęścia, będzie kaŜdorazowym dziękczynieniem. Słuchała i wzdychała cięŜko, pozostawała wątpliwość, czy doŜyjemy tych chwil szczęśliwych. Mnie moŜe łatwiej było przeŜywać te tak bardzo trudne sprawy. Miałam za sobą pięć miesięcy samotności i tęsknoty za ludźmi, niedostatek wody, brud i niemoŜność umycia się przy skutych rękach. Teraz cierpiałam -jednak razem z innymi. Świadomość, Ŝe jestem w gronie ludzi dobrych, kochanych i kochających, ułatwiała mi bytowanie. Umiałam się wyłączyć z ogólnego zgiełku lub razem ze wszystkimi przeŜywać cięŜkie chwile. Gnębiło mnie natomiast to, co w obozie było sprawą niemal codzienną i co psychicznie wykańczało wszystkie kobiety: obnaŜanie się przy męŜczyznach. Selekcje, pseudokontrole lekarskie w blokach, dezynfekcje bloków, łaźnia, wszystko to odbywało się nago w otoczeniu esesmanów, z krzykiem, wymysłami, biciem i bez względu na pogodę na wolnym powietrzu lub w zimnym bloku. Te defilady przed grupą niby lekarzy czy sanitariuszy, przy ich obraźliwych, ordynarnych uwagach upokarzały nas. Personel szpitalny mniej był na to naraŜony, ale wystarczyła rola obserwatora, Ŝeby się czuć zhańbionym i poniŜonym. Wmawiamy sobie, Ŝe nasi oprawcy to nie ludzie, nie męŜczyźni, ale twory, z którymi nie trzeba się liczyć, jest to jednak tylko samoobrona, która nie zawsze daje dostatecznie duŜo siły, Ŝeby się nie załamać. Pamiętam taką dezynfekcję w bloku w Oświęcimiu. Blok zamknięty, a my, około stu kobiet, stoimy zupełnie nagie, stłoczone na ulicy lagrowej. Jest październik, zimny wiatr, więc przylegamy jedna do drugiej, aby choć trochę ochronić się przed paraliŜującym zimnem. I nagle widzimy grupę męŜczyzn-więźniów, Polaków, idących wykonać jakieś prace 265 na kobiecym polu. Skupiamy się jeszcze ciaśniej, stoimy tyłem, chowamy wstydliwie twarze. Nagle słyszymy komendę po polsku: „Baczność, czapki z głów, w lewo patrz". Co to znaczy? Oglądamy się ostroŜnie. MęŜczyźni idą z powagą, czapki trzymają na wysokości piersi, wszystkie głowy zwrócone w przeciwną stronę niŜ my stoimy. Przemaszerowali w absolutnej ciszy, szanując nasz wstyd i nie dając powodu do upokorzenia. Ile problemów, ile Ŝelaznych zasad musiało się zachwiać w tym nieprostym Ŝyciu obozowym. „Organizacja" - zwyczajne złodziejstwo. Kradłyśmy wszystko, co było konieczne do Ŝycia. Pracujące w pralni, szwalni

Page 133: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

czy w magazynach przynosiły wszystko, co się przynieść dało. Handel zamienny kwitł i rozrastał się. Kradłyśmy węgiel, którego oficjalne przydziały były tak małe, Ŝe nie moŜna było umyć chorych czy ugotować czegoś, co się miało z paczki lub z „organizacji" - od koleŜanek, które pracowały przebierając kopce kartofli i w komandach rolnych. Ile razy stawałyśmy wobec problemu: „PrzecieŜ to kradzieŜ!" I natychmiast nasuwała się realna odpowiedź: „Nie, to konieczność, to kwestia Ŝycia i jedyny ratunek, Ŝeby przetrwać". I tak wszelkie kanony uczciwości i moralności zacierały się, odchodziły na bok, ale pozostawał niesmak i znów uczucie poniŜenia, pogardy dla siebie samej. Wartości moralne nie mogą się zmieniać, ale w tych warunkach nabierają innej barwy. Ukraść coś sąsiadce, więźniarce, to skandal piętnowany przez całą społeczność, ale Niemcom, z magazynu czy z pola, to nawet zasługa, godna pochwały za odwagę, za spryt. Tym sposobem juŜ duŜa grupa więźniarek wygląda inaczej, mamy czystą bieliznę, względnie czyste pasiaki, buty czy drewniaki dopasowane do nóg. Niepisane układy między męŜczyznami i kobietami, wzajemne pomaganie sobie i wymiana usług ułatwiają Ŝycie. Szokującą dla mnie sprawą było zachowanie więźniarek -Badaczek Pisma Świętego. Tych kobiet było dość duŜo, tak Ŝe w pewnym okresie zajmowały cały blok. Nosiły róŜowe trójkąty przy numerach obozowych, tak jak wszystkie sekty religijne. Ich winą i powodem aresztowania była przynaleŜność do sekty 266 wyznaniowej. Na pierwszym apelu, na którym ta grupa stała w równych przepisowych piątkach, gdy na pole weszli Niemcy, wszystkie usiadły na ziemi. Pierwsza reakcja auzjerek to zdumienie, ale juŜ po chwili kazały im wstać. Nie odniosło to jednak Ŝadnego skutku, kobiety dalej siedziały. śenią - Lager-alteste - tłumaczyła rozkaz i groziła okrutnymi konsekwencjami. Kobiety dalej siedziały i tylko jedna z nich wyjaśniła, Ŝe Niemcy są wysłannikami szatana, a one nie będą stały przed szatanami. Zaczęło się bicie. Zbite, skopane, zalane krwią kobiety siedziały, Ŝadna się nie podniosła. Byłyśmy zdumione: fanatyzm, wiara, konieczność dania świadectwa? Nasze ambulatorium miało pełne ręce roboty. Pokaleczone, porozbijane głowy i ręce, którymi się osłaniały. Opatrywałyśmy, aby jakoś pomóc, a jednocześnie tłumaczyłyśmy, Ŝe nic nie osiągną, a stracą Ŝycie. Czy słuszne było nasze stanowisko? Czy nie tak właśnie powinno się dawać świadectwo? Podobną historię miałam z małą grupą pięciu Badaczek, gdy na bloku była kontrola niby lekarska i kobiety zmuszano, aby nago defilowały przed komisją. Moje Badaczki kategorycznie odmówiły zejścia z koi. Tłumaczenia, prośby nie odniosły rezultatu. Natomiast przepraszały mnie, Ŝe mam z ich powodu tyle kłopotu, ale muszę zrozumieć, Ŝe one nie mogą, nie chcą, nie zejdą. Niemcy, mając listę, od razu zorientowali się, Ŝe brakuje pięciu kobiet. Rozglądając się po bloku zobaczyli grupkę ubranych. Kazali im zejść, nie poskutkowało. Bykowiec, który zawirował i spadł na ciała tych nieszczęsnych kobiet, zalał je krwią i, zdawało się, pozbawił przytomności, ale nie złamał postanowienia. Niemcy zrezygnowali, a na koi została grupa skrwawionych kobiet, spokojnych, przyjmujących naszą pomoc z wdzięcznością, ale bez cienia histerii. Zdumiewała mnie ta wiara i napawała szacunkiem dla tych ludzi. Nie zawsze jednak mogłam zrozumieć ich zasady. W Oświęcimiu ogromna grupa Badaczek Pisma Świętego pracowała poza obozem u rodzin niemieckich, poniewaŜ wiadomo było, Ŝe nie ukradną szpilki, są pracowite, posłuszne i jeśli przyrzekną, Ŝe 267 nie będą uciekać, moŜna zostawić je prawie na warunkach wolnościowych. Jak w tym układzie godziło się to wszystko z szatanem - nie wiem i nie umiem zrozumieć. Nadchodzi wiosna. Kilkudziesięcioosobowe komanda kobiet i męŜczyzn wychodzą do pracy „na ogródki", przygotowują ziemię do wiosennych prac i juŜ teraz obliczają, jakie moŜliwości „organizacji" z tego wynikną. Ale teraz jeszcze zimno. Wiatr, ten przysłowiowy majdankowski wiatr, przenika pasiaki i choć ta i tamta mają juŜ pod spodem sweterek, to

Page 134: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

jednak marzną i drętwieją. Z przeraŜeniem myślę o nich, bo choć sama jestem w bloku i teŜ mam nierzadko duŜe kłopoty, to jednak jest mi łatwiej Ŝyć. Jak wiele zmieniło się na polu lagrowym. Niesłychanie liczne transporty kobiet zapełniły juŜ wszystkie bloki. Wszędzie są juŜ trzypiętrowe prycze, sienniki, koce. Nowo przybyłe organizowane są natychmiast przez „stare" więźniarki, unika się więc zamieszania i bałaganu, który my Pawiaczki musiałyśmy przeŜyć. Jest juŜ starsza całego pola - Lageralteste. Została nią śenią Piekarska. Dziwna to jest kobieta i wzbudza w nas niepokój. Twierdzi, Ŝe pracowała w wywiadzie AK, zna parę języków, podaje się za Łotyszkę, Ukrainkę, Rosjankę, Polkę, a nikt nie wie, kim jest naprawdę. Mówi świetnie po niemiecku i tak od funkcji tłumacza zacząwszy zdobywa stanowisko Lageralteste. Na kaŜdej funkcji jest łatwiej Ŝyć, ale śenią, jako prawa ręka Niemców, ma bardzo trudną rolę. Mamy jednak do niej wiele Ŝalu, ale i niewiele spodziewałyśmy się po niej. Dalsze jej losy wyjaśniają trochę sprawę, lecz jej nie uniewinniają. Po ewakuacji Majdanka do Ravensbruck zabrał ją z obozu Niemiec wysokiej rangi, podobno mąŜ. Teraz pytanie, w jakim działała wywiadzie i na czyją korzyść. Ślad po niej zaginął. Funkcje blokowych pełnią przewaŜnie Pawiaczki i rado-mianki, są najdłuŜej w obozie, kobiety inteligentne i uspołecznione, potrafią pomóc temu zastraszonemu i zdezorientowanemu tłumowi. My w szpitalu przeŜywamy ciągle trudne i 268 tragiczne sprawy związane z chorymi. Nasi sanitariusze, Niemcy, są absolutnie nie przygotowani do spełniania obowiązków, które mają spełniać. Ich opatrunki, bo do tej pracy w jakimś sensie przydzielona zostałam przez dr Perzanowską, doprowadzają mnie do rozpaczy, a stopniowo do szału. Nie mogę na to patrzeć, a odejść to znaczy poświęcić nieszczęsną ofiarę tym zbrodniarzom. Wybucham, po polsku, nie znam języka niemieckiego i nie chcę się nim posługiwać, ale moja wściekła mina i zrozumiała gestykulacja kaŜą im rzucić narzędzie i odchodzą. Czasem jednak przyglądają się moim działaniom i coraz rzadziej interweniują sami. Z naszych obserwacji wynika, Ŝe są w jakimś stopniu zaskoczeni naszymi umiejętnościami w zakresie organizacji i leczenia. Dr Perzanowską wyraźnie im imponuje. Dr Rindfleisch, jedyny, który chyba zdaje sobie sprawę z braków zawodowych, chętnie rozmawia z doktor i nabiera zaufania. Niemcy coraz mniej wtrącają się do chorych szpitalnych, natomiast wyŜywają się w selekcjach. Tu niestety nie moŜemy pomóc. Jedyny ratunek dla pojedynczych kobiet, to wcześniejsze uprzedzenie i ewentualne ukrycie w stanie chorych. Selekcje odbywają się poza szpitalem, na polu apelowym. Kobiety z wyznaczonego bloku przechodzą szeregiem przed komisją składającą się z lekarzy, sanitariuszy i Niemek pilnujących porządku. Nikt ich nie bada, nikt o nic nie pyta. Są nagie, a nawet czasem ubrane, ale wystarczy papierowy opadający bandaŜ na nodze, Ŝeby skierować do gazu. Równie bezwzględnie są traktowane te, które mają ślady po bańkach. A bańki, z takim trudem zdobyte od robotników cywilnych, są często jedynym ratunkiem dla cięŜko chorych. Robimy, co tylko moŜna. Najwięcej i najskuteczniej działa kolumna sanitarna. One znają swoje podopieczne w blokach roboczych i one najsprawniej potrafią je ukryć. Są to oczywiście pojedyncze przypadki, cała ogromna reszta ginie w straszliwych męczarniach truta cyklonem albo jeszcze gorzej - duszona w spalinach w specjalnych samochodach, w okresie, gdy jeszcze krematorium i komory gazowe nie były wybudowane. 269 Pewnego dnia na placu apelowym podbiegła do mnie kobieta, której w pierwszej chwili nie poznałam: - Panienko! Panienka nas ratuje, my jesteśmy z Opoczna, Ŝona Mośka Kacenełebegena, zabrali nas z getta, jesteśmy z dziećmi, co mamy robić, niech panienka pomoŜe. Byłam bliska łez.

Page 135: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

- Mośkowo, co ja mogę pomóc. Jestem w pasiaku, tak jak Mośkowa, jestem więźniem, tak jak tu wszyscy. Podeszły trzy córeczki Mośkowej, doskonale utrzymane blondynki z pięknymi warkoczami, w wieku od siedmiu do czternastu lat Mosiek z chłopcami był na męskim polu. Znałam całą tę rodzinę, gdyŜ Mosiek był bogatym kupcem zboŜowym i załatwiał sprawy handlowe z miejscowym opoczyńskim ziemiaństwem. Teraz nie wiedziałam, co odpowiedzieć tej nieszczęsnej kobiecie, matce sześciorga dzieci. Moja pomoc ogranicza się do wygospodarowania dodatkowej miski zupy, a przecieŜ wiem, Ŝe nie o to chodzi. - Mośkowo, jest źle, bardzo źle, dzieci nie da się uratować, Niemcy są bezwzględni. Ukryć taką grupę ludzi to niemoŜliwe, a i tak dziecko zawsze będzie zauwaŜone na polu, gdzie w ogóle nie ma dzieci. Mośkowa, silna, zdrowa kobieta moŜe się uratować, Niemcy potrzebują ludzi do pracy. - O, nie. My z Mośkiem przysięgaliśmy, Ŝe dzieci nie zostawimy. Cokolwiek się stanie, będziemy razem. JuŜ w parę dni po tej rozmowie widziałam je w grupie ustawionej do selekcji. Zatrzymałam się i czekałam, one teŜ mnie zobaczyły. Gdy podeszły, Niemiec skierował dziewczynki do grupy skazanych, a Mośkowa na przeciwną stronę. Ona zatrzymała się, powiedziała coś i została skierowana do dzieci. Dotrzymała przysięgi. Podniesione duŜe i małe dłonie Ŝegnały mnie na zawsze. To było ponad moje siły. Przemykałam się do bloku szpitalnego zataczając się jak pijana. Czy człowiek potrafi do tego stopnia zobojętnieć, Ŝeby nie tracić zmysłów patrząc na takie tragedie? Okrucieństwo Niemców przechodziło wszel- 270 kie wyobraŜenia, a choć w tym okresie nie dotyczyło bezpośrednio mnie, to kazało mi na to patrzeć. PrzeŜywając te trudne chwile z bólem i rozpaczą myślałam o mojej siostrze i mieszkańcach domu. Muszą przeŜywać to wszystko, a przecieŜ aresztowano ich w jakimś stopniu z mojej winy. W chwilach takiego załamania uciekałam od otoczenia i ukryta za węgłem bloku starałam się opanować i uspokoić, aby swoim przygnębieniem nie wpływać na innych. I wtedy zobaczyłam Thumanna, komendanta obozu na Majdanku, wjeŜdŜającego na teren przyszłego krematorium za drutami naszego V pola. Stawiał rower, a parę kroków dalej stała kobieta z dzieckiem na ręku. Była zdyszana, w jej ruchach wyczuwało się niepokój. Co to będzie? I nagle, tak zupełnie niespodziewanie, padł strzał. Przeciągły krzyk, wycie, jakie wydała kobieta, kazało mi spojrzeć. Była zalana krwią - myślałam, Ŝe jest ranna. Ale nie, co się stało? Gdzie jest dziecko? Jest, kobieta trzyma zawiniątko bez główki, zalana jest krwią dziecka. Drugi strzał, kobieta osunęła się miękko. Zapanowała cisza. Teraz ja chciałam wyć. Jak oszalała wbiegłam do bloku. Tam nie mogłam zapanować nad łzami, szlochem, który mi nie pozwalał odpowiedzieć na pytania zaniepokojonych koleŜanek. Dlaczego to zrobił? Dlaczego nie zabił wpierw matki, a kazał jej przeŜyć śmierć dziecka! Jej śmierć była wyzwoleniem, ale dziecko? Po paru dniach dowiedziałam się, Ŝe kobieta była przywieziona z Zamku Lubelskiego, z więzienia, prawdopodobnie z wyrokiem śmierci. Kolejność tych śmierci to juŜ inicjatywa samego Thumanna. Te tak trudne, tak rozpaczliwie trudne sprawy działy się na co dzień i trzymały w ciągłym napięciu. A jednak potrafiłyśmy się śmiać, słuchać prześlicznych piosenek śpiewanych przez Malinkę Bielicką, słuchać dowcipów starych i dobrze znanych, ale zabawnych, cieszyć się z paczek, które zaczynały napływać... I to chyba ratowało nas przed obłędem. Brak latryn jest rozpaczliwy w skutkach i nareszcie, gdy ziemia rozmarzła, kazano wykopać ogromny długi dół, po- 271 stawiono bardzo chwiejne Ŝerdki i tak publicznie, na powietrzu załatwiałyśmy potrzeby fizjologiczne. Nie pachniało to, ale było lepsze niŜ pojemniki. Była jednak druga, tragiczna

Page 136: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

strona tego urządzenia. Kobiety, kucające na desce połoŜonej wzdłuŜ rowu, były zwrócone tyłem do drutów, za którymi na wieŜyczkach stali straŜnicy. Czuli się widocznie dotknięci tym widokiem, a specjalnie draŜniły ich śydówki -widzieli, z którego bloku wychodzą i strzelali do nich. Trzeba było wydzielić osobną salkę w szpitalu, gdzie leŜały te postrzelone kobiety. Postrzały były róŜne, jeśli kula przeszła przez mięśnie, to jeszcze mała bieda, ale jeśli postrzelony był pęcherz, kręgosłup lub nerw kulszowy, to sprawa była beznadziejna. Wiadomo było, co czeka te kobiety z poraŜonymi nogami. I tak pewnego dnia przyszedł do szpitala dr Blankę, naczelny lekarz obozu, zwołał cały personel na korytarzu i kazał natychmiast wynieść wszystkie postrzelone śydówki na pole i tam je połoŜyć. Wiedziałyśmy - to była śmierć. Selekcja na innych blokach juŜ się odbywała. Dr Perzanowska wystąpiła przed naszą grupę i powiedziała: - Jestem lekarzem, a to są pielęgniarki, wszystkie przysięgałyśmy ratować ludzkie Ŝycie i teraz nie będziemy wynosić tych kobiet na śmierć. Blankę wyglądał, jakby nie rozumiał, co doktor mówi, choć ta wypowiedź była podana poprawną niemczyzną. Gdy wróciła mu świadomość, policzek, który wymierzył Perza-nowskiej, mógł powalić silnego męŜczyznę. Nasza obecność przeszkodziła temu: podtrzymałyśmy ją. Blankę odszedł. Po chwili przyszły dziewczęta z komanda policjantek i wyniosły nasze chore; one musiały wypełnić rozkaz. Ale ta zwłoka pozwoliła uciec i ukryć się tym chorym, które mogły chodzić. Byłyśmy dumne z wystąpienia Perzanowskiej. Nowe transporty napływały ciągle, a w nich kobiety cięŜarne, a więc i porody były częstsze. Byłam właśnie w salce, gdzie leŜała kobieta po porodzie i jej maluszek. Miałyśmy niesłychane kłopoty z niemowlętami: Ŝadnych pieluszek, 272 koszulek, w ogóle jakiejkolwiek bielizny. Niemowlęta zawijało się w jakieś szmatki przynoszone ukradkiem przez szwaczki i praczki. Bardzo nam tu pomagała kolumna sanitarna, bo znając kobiety pracujące w komandach wiedziałyśmy, którą moŜna prosić o przyniesienie czegoś dla dzieci. Kawałki starych koców słuŜyły za beciki. I tym razem zastanawiałam się z matką niemowlęcia, w co zawinąć synka, gdy wszedł Konieczny, sanitariusz mówiący po polsku. Matka karmiła. Zapytał, czy dziecko jest suche. Nie umiałam odpowiedzieć, więc kazał przewinąć. Dziecko, golasek, grzebało się na nogach matki, a ja gorączkowo szukałam czegoś, w co będę mogła je przewinąć. Chusteczka z głowy którejś chorej rozwiązała problem. Dziecko kazał podać do piersi, a gdy zaczęło ssać, chwycił za kocyk, w który było zawinięte i, główką w dół, wcisnął do torby. I wyszedł. Skamieniałyśmy, nikt nie wydał głosu, nasze zaskoczenie było całkowite. Przeraźliwy krzyk matki wrócił nam świadomość. Co on zrobił? Co zrobił z dzieckiem? Zrozpaczona kobieta chciała biec za nim. Zatrzymałyśmy ją, tuliły i uspokajały, miałyśmy świadomość, co się stało i co musiało się stać. Ale czy matka moŜe zrozumieć taką krzywdę? Czy moŜe się z nią pogodzić? Wyszłam, aby przygotować jakieś szmatki do podwiązania piersi, nie będzie juŜ karmiła, a o ściąganiu pokarmu nie mogło być mowy, nie było Ŝadnej ściągaczki, więc tylko ucisk mógł ją uchronić od dodatkowych powikłań. Konieczny, jak wszyscy Niemcy, pił bardzo duŜo alkoholu. Gdy był pijany, zbierał cały personel szpitalny, kazał nam maszerować po korytarzu i śpiewać Góralu, czy ci nie Ŝal. Czasem trwało to bardzo długo. Osłabiona po tyfusie wyszłam z szeregu i usiadłam na pryczy w naszym pokoju. Czułam się upokorzona, Ŝe takie pijane zwierzę w tak idiotyczny sposób nas poniŜa, zmusza do posłuchu dla swojej osobistej satysfakcji i świadomości władzy. Podszedł do mnie i ledwo trzymając się na nogach, oparty o pryczę zapytał: - Mam cię powiesić czy zastrzelić? 273 - Wszystko jedno, mnie jest obojętne, co pan zrobi.

Page 137: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Popatrzył na mnie i widocznie stwierdziwszy, Ŝe nie starczy mu sił na Ŝadne działanie, wyszedł. Śmiałyśmy się i Ŝartowały z tego pijaka, ale niechęć do niego wzrastała. On to przy jakiejś okazji, teŜ pijany, tłumaczył nam, Ŝe dzieci najlepiej wrzucać do ognia Ŝywe, bo w gazie dłuŜej się męczą niŜ dorośli. Ile trzeba siły, aby słysząc takiego zbrodniarza nie udusić, skopać, jak bardzo byłyśmy sterroryzowane, Ŝe nie było nas stać na reakcję. Pijaństwo było wśród Niemców powszechne. Przed selekcją, po selekcji, przed i po apelu, kaŜde „udziwnienie", masowe morderstwo było oblewane wódką. śołnierze na jaskółkach (wieŜyczki straŜnicze) rozgrzewali się i skracali sobie czas pijąc alkohol. Którejś nocy, gdy miałam dyŜur, usłyszałam strzał i stłumiony krzyk. Strzał nie zdziwił mnie, ciągle się je słyszało, ale krzyk? Pobiegłam do salki, skąd, zdawało mi się, pochodził. To Janka Modrzewska, zwana przez nas Ciocią Szmatką, ukryła bowiem przed kąpielą wy-pruty spod płaszcza błam jakiegoś futerka i nim się ratowała przed zimnem. Futerko podarło się bardzo szybko i to coś, co Janka na siebie kładła, było godne politowania, ale jednak ciepłe, stąd przydomek Szmatka. - Janeczko, co się stało? - Chodź, chodź szybko. Coś uderzyło mnie w brzuch i chyba jest krew. Nie wolno było palić światła, ale były zapałki, które dostałyśmy od robotników cywilnych i w ich świetle zobaczyłam maleńką rankę: był to wlot kuli. Janka mówiła, Ŝe to na pewno kula, Ŝe słyszała strzał i zaraz coś ją uderzyło. Wezwałam koleŜanki, przeniosłyśmy Szmatkę z trzeciego piętra koi i ułoŜyłyśmy na łóŜku dr Perzanowskiej w jej maleńkim pokoiku. Co robić? Dałyśmy zimny okład na brzuch i czekamy rana. O świcie poszłam z koleŜankami na wizję lokalną. Znalazłyśmy otwór w ramie okiennej, w desce pryczy stojącej bokiem i otwór w następnej desce tej pryczy, na 274 której leŜała Janka. Pocieszałyśmy ją, Ŝe kula idąc tak długą drogą i przy takich przeszkodach powinna być w powłokach brzusznych, nie musiała uszkodzić jelit. Ale stan Janki budził coraz większy niepokój. Gdy po apelu zjawili się sanitariusze, nasz meldunek bardzo ich zdziwił. Oglądali otwory, którymi szła kula, ale ratowaniem Janki nie interesowali się. Byli jednak robotnicy cywilni, ci natychmiast zareagowali, wysłuchali naszych sprawozdań i juŜ tego samego dnia Lublin wiedział, co się stało. Matka Janki, znana i szanowana lekarka lubelska, poruszyła wszystkie spręŜyny, aby ratować córkę. Czerwony KrzyŜ przygotował wszystko do operacji, ale Niemcy w ostatniej chwili odmówili zezwolenia na przewiezienie chorej do szpitala. A juŜ występowało podraŜnienie czy nawet zapalenie otrzewnej. Nieustająca czkawka, pragnienie, senność i chwilowa utrata przytomności niepokoiły nas. Udało nam się uprosić sanitariuszy-Niemców, aby przynieśli płyn fizjologiczny i w braku aparatu strzykawkami ja i Marysia śurowska podawałyśmy podskórnie duŜe jego ilości. Przynosiło to chorej ulgę, ale nie leczyło. Byłyśmy zrozpaczone, przecieŜ moŜna ją było uratować, kula nie musiała poszarpać jelit, a tymczasem Janka konała bez pomocy, bo to, co mogłyśmy zrobić, było tylko namiastką ratunku. Zrozpaczona matka czekająca na robotników i świadoma, Ŝe nic pocieszającego nie moŜe usłyszeć, jeszcze się łudziła. Janka Modrzewska zmarła po kilku dniach męczarni na skutek bezmyślności straŜnika skracającego sobie czas słuŜby strzelaniem do okien szpitala. W tym czasie dostałam gryps z wolności. Schowana w jakimś kąciku rozwinęłam go jak świętość i zaczęłam czytać. Litery skakały mi przed oczami, ale po chwili czytałam juŜ opanowana: „W uznaniu bohaterskiej postawy zostało ci przyznane najwyŜsze odznaczenie bojowe, gratuluję". I dalej: „Wasza sprawa została wznowiona po nowych aresztowaniach, spowodowanych jak się wydaje przez Ludwika. Będziecie prawdopodobnie wezwane na Pawiak na dalsze 275

Page 138: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

śledztwo. Trzymajcie się, zrobimy wszystko, Ŝeby wam pomóc". BoŜe, to było ponad siły. Wywołałam Ninę i ukryte za kojami rozpoczęłyśmy naradę. Kogo aresztowali, co ten Ludwik wyczynia, przecieŜ nie był bity, nie znęcano się nad nim, dlaczego wydaje ludzi? Nic nie potrafiłyśmy wymyślić poza tym, Ŝe ja kategorycznie postanowiłam: Nie pojadę. Ale co robić? Ustaliłyśmy, Ŝe tylko Małgosia Stecka, mądra i kochana nasza koleŜanka, lwowianka, pracująca w kancelarii, świetnie znająca język niemiecki i słysząca rozmowy Niemców, mogła w porę nas uprzedzić. Od niej dowiadywałyśmy się o selekcjach, transportach i „udziwnieniach". Ona pierwsza wiedziała o mających nastąpić zmianach i zarządzeniach, ona mogła pierwsza wiedzieć, czy są jakieś rozkazy co do nas. Kiedy powiedziałyśmy jej o naszej tragedii, zmartwiła się bardzo. KaŜdy wiedział, co znaczy wznowienie śledztwa i nowe dowody na nasze fałszywe zeznania. Obiecała, Ŝe jeszcze gorliwiej będzie podsłuchiwać, co Niemcy mówią, a jeśli przyjdzie jakieś pismo w tej sprawie, natychmiast da nam znać. - A wy co zamierzacie zrobić? - zapytała. Powiedziałam bez namysłu, Ŝe ja nie pojadę, moje plany były skrystalizowane i nie było od nich odwołania. - Zrozum, Małgosiu, ja nie jestem w stanie zacząć tego wszystkiego od początku. A przecieŜ teraz będzie trudniej, jeszcze trudniej. Muszę się powiesić, wiem, Ŝe to niełatwe, ale spotkanie z Reschkem będzie jeszcze trudniejsze. Teraz będą pytać o konkretnych ludzi, a jeśli powiem? Nie, nie, ja muszę umrzeć, ja nie mogę jechać na Szucha. Stałyśmy zrozpaczone i bezradne, wszystko to było takie trudne. Trzeba było kończyć tę rozmowę, w kaŜdej chwili Niemcy mogli nas złapać i wtedy ich dociekliwość dałaby się nam boleśnie we znaki. Trzeba czekać. Przygotowałam sznur, starannie schowałam go w sienniku i obrałam miejsce na strychu. Jak mi było cięŜko, jak trudno myśleć o tym postanowieniu, a nie widziałam innego wyjścia. Teraz, kiedy 276 pracowałam i czułam się potrzebna i pomocna, zdawało mi się, Ŝe moŜna przeŜyć ten cięŜki okres, a musiałam pozbawić się Ŝycia. Zdawałam sobie sprawę, jak wielki to jest grzech wobec Boga, który miłosierdziem swoim osłaniał mnie tak długo. Bezsenne noce, majaki i powtórne przeŜywanie minionej męki, w której teraz widziałam tych nowo aresztowanych. Myśli o „Stanisławie", który będąc na miejscu juŜ na pewno przeŜywał konfrontacje i wznowione śledztwo, w którym chciano wydobyć z niego ukrytą dotychczas prawdę. Lęk wzmagał wyobraźnię i przeraŜał. Jeśli wezmą mnie na przesłuchanie i postawią na płytce z podłączonym prądem - nie potrafię milczeć. Tego bałam się najbardziej. Czas mijał. Uśmiechnięta Małgosia machała uspokajająco ręką i ja powoli zaczęłam się uspokajać. Nina pocieszała, Ŝe pewnie na wolności załatwili jakoś sprawę, a ja wiedziałam, Ŝe to Opatrzność czuwa nade mną. Robotnicy cywilni pracujący na Majdanku przy budowie bloków mieszkalnych i waszraumu to ludzie, którym zawdzięczamy niesłychanie duŜo i będziemy pamiętać ich zawsze. Pierwsze kontakty były pełne rezerwy: my nie wiedziałyśmy, kim są ci ludzie, oni wiedzieli tylko, Ŝe jesteśmy więźniarkami. Prędko jednak zrodziło się zaufanie do nich, a z ich strony chęć pomocy nam i naszym rodzinom, które juŜ usiłowały nawiązać kontakt. Ci zupełnie obcy ludzie ryzykowali Ŝycie, wolność, a w najlepszym razie bicie i katowanie przynosząc nam wszystko, co dało się przenieść w ukryciu. A więc leki, śniadania, grypsy, wiadomości od rodzin i organizacji, a pan Kapusta przyprowadził nawet narzeczonego Danusi Brzosko jako jednego z robotników. Ta wizyta, choć wzbudziła masę emocji i radości, skończyła się raczej źle, bo młody człowiek, Andrzej, został aresztowany, a Danusia musiała przeŜyć dodatkowe trudne przesłuchanie w Gestapo. Nasze kontakty z wolnością były nieprawdopodobne, niemoŜliwe w Ŝadnym innym obozie, ale ich podstawą, ich 277

Page 139: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

zaczątkiem byli robotnicy cywilni. Im zawdzięczałyśmy indywidualne dostarczanie leków, nawet gdy szło o tak skomplikowaną sprawę jak szczepionka przeciw czyrakom dla Hali Cetnarowicz. Przy wszystkich trudnościach, jakie stwarzał obóz, jeszcze nie kończące się czyraki; bóle przy nabieraniu następnego były nieznośne i ostatecznie wyczerpujące. Szczepionka zlikwidowała wszystko i Hala odŜyła. Drugą naszą opatrznością była młoda dziewczyna, Lucyna Werewska, członek AK Ona, kursując w okolicach obozu na swym nieodłącznym rowerze, znała wszystkie nasze potrzeby i nawet zachcianki. Dostarczała nie tylko listy od rodzin i grypsy, ale spełniała mnóstwo próśb o rzeczy niekonieczne do Ŝycia, ale tak bardzo waŜne dla psychiki i łatwiejszego przetrwania. Danusia marzyła o zeszycie, juŜ wtedy chciała robić notatki do przyszłego pamiętnika, któraś z młodych prosiła o poezje. Dla Lucyny nie było rzeczy niemoŜliwych. Wielką pomocą i ułatwieniem dla więźniarek i dla naszych cywilnych opiekunów był fakt, Ŝe Niemcy byli przekupni i duŜo pili. Ugoszczeni i otumanieni alkoholem nie spostrzegli, Ŝe jedna czy druga więźniarka z ich komanda rozmawia czy tuli się do matki lub siostry przybyłej z wolności. Tak odwiedzała Wandeczkę matka, pani Albrechtowa, Alinkę pani Pleszczyńska, i wiele innych. Te odwiedziny były połączone z ogromnym ryzykiem, kaŜdej chwili moŜna się było przemienić w więźniarkę i przeŜyć okrutne śledztwo w Gestapo. Ale czego nie ryzykuje zrozpaczona matka? Ja nie oczekiwałam odwiedzin, część mojej rodziny była aresztowana, inni byli poza Warszawą, Henryk, mój brat, hubalczyk, ukrywał się i w tym czasie był juŜ wysłany przez organizację AK w okolice Lwowa, gdzie prowadził zleconą mu pracę. Postanowiłam jednak wyjść kiedyś z obozu z komandem pracującym „na ogródkach". Sytuacja była niecodzienna. Dostałyśmy większą ilość szczepionki Weigla. Wszystkie Polki były juŜ zaszczepione, ale chciałyśmy pomóc męŜ- 278 czyznom. Postanowiłam, Ŝe pójdę z komandem, gdzie pracuje duŜa grupa męŜczyzn i tam ich zaszczepię. Ci, którzy przychodzili na nasze pole dostarczając z magazynów zaopatrzenie do kuchni i fachowcy róŜnych specjalności, byli juŜ zaszczepieni. Teraz na komandzie miałam się zająć większą grupą. Strzykawka, dziesięć igieł i szczepionka, to było wszystko. Ulokowałam się w męskiej latrynie. Zawiadomieni męŜczyźni wbiegali tam z rozpiętą kurtką, a ja wstrzykiwałam w pierś dawkę płynu. Ilu ich było tego dnia - nie wiem. Po paru dniach poszłam znów, a cała grupa w męskim komandzie wymieniła się i znowu szczepiłam nowych ludzi. Jak się stało, Ŝe nie było infekcji, Ŝe Niemcy nie zwrócili uwagi na moją nieobecność w pracy zarówno w szpitalu jak i w ogródku, Ŝe nie zdziwiła ich nagła wędrówka tak wielu więźniów do latryny i tak szybki z niej powrót, nie wiem, ale jedno jest pewne, Ŝe po wojnie zaczepiali mnie w klubie Majdanka ludzie, których nie kojarzyłam z nikim znanym i dziękując twierdzili, Ŝe zawdzięczają mi Ŝycie, bo uniknęli tyfusu. Nie moja to była zasługa, ale radość, Ŝe moŜna było pomóc i choć grupę ludzi uratować od choroby i od śmierci, była bardzo wielka. Nasze pole kobiece zapełniało się tak, Ŝe zdawało się, iŜ kaŜdy następny transport będzie koczował pod gołym niebem. Selekcje były coraz częstsze, a transporty śydówek z likwidujących się gett dostarczały setek nowych więźniarek. Szpital nie mieścił juŜ chorych, był przecieŜ bardzo mały, a chorych kobiet było coraz więcej. Nowe komando, które powstało z przywiezionych Greczynek, młodych, ślicznych dziewcząt, napawało nas grozą i prawdziwym Ŝalem. Gre-czynki wywoziły nieczystości z dołu kloacznego. Wiadrami wyciągały nieczystości z dołu kloacznego do beczkowozu, który, ociekający fekaliami, pchały „na ogródki" i tam wylewały na pole. Z prawdziwym wzruszeniem patrzyłam na te młode, piękne kobiety mające tak niesłychanie duŜo godności przy tej brudnej, upokarzającej pracy. Pchały, ciągnęły 279

Page 140: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

ten cuchnący wóz śpiewając cichutko jakąś rzewną melodyjkę, ich głowy, tak zupełnie inaczej noszone, noszone z taką dziwną gracją i godnością, wszystko to było szokujące i robiło wraŜenie czegoś nierzeczywistego. Biedne te kobiety, wyizolowane, nie znające Ŝadnego języka poza greckim, w klimacie, który je zabijał, w głodzie i brudzie chorowały i ginęły. Miałam je na bloku w stanie chorych, ale ostateczna ich zagłada przyszła 3 listopada, gdy zginęły wszystkie śydówki. W tym czasie, gdy nasilenie tyfusu było bardzo duŜe, jeden z sanitariuszy oznajmił nam, Ŝe jest rozkaz, aby od jutra nie było tyfusu na polu kobiecym. Oniemiałyśmy. Jak to ma nie być? Ale pytania zamarły nam na ustach -zrozumiałyśmy. „Tak, oczywiście, juŜ go prawie nie ma"-odpowiedziałyśmy. Na nasze szczęście Niemcy rzadko wchodzili na sale chorych, a przy składanym przez nas raporcie stali przy drzwiach. Cały wieczór i kawał nocy przerabiałyśmy karty gorączkowe. Tyfus został „zlikwidowany", choć istniał i to w wielu przypadkach. Natomiast szalały zapalenia płuc, nerek i wszystkie moŜliwe choroby, a osutka tyfusowa była widoczna na wielu ciałach. Rano zjawiła się komisja złoŜona z kilku osób i ta juŜ nie bała się sprawdzać kart gorączkowych i wypisanych na nich rozpoznań. Wiele chorych zostało wcześniej wypisanych z rewiru, bo istniała obawa, jaki będzie koniec tej kontroli. Gdy wyszli, odetchnęłyśmy - i znów jedno niebezpieczeństwo minęło. Ale juŜ po krótkim czasie torwacha (dozorująca wejście), mała Dzidka Jaruszkiewicz, piętnastoletnia więźniarka, zawiadomiła, Ŝe idą męŜczyźni i niosą chorą na noszach. Czekałyśmy zdziwione, co to znów nowego. Sanitariusze Niemcy kazali opróŜnić jedną salkę i tam na stołkach postawić nosze z chorą. Nam kazali wyjść. Pilnowana przez koleŜanki stałam przy szparze między deskami nieszczelnych ścianek i czekałam, co będzie z tą chorą. Dwaj sanitariusze odeszli pod okno, gdzie nie mogłam nic widzieć, po chwili zbliŜyli się do chorej, odsłonili rękę do łokcia i zobaczyłam, Ŝe uciskając ramię 280 robią zastrzyk do Ŝyły. Patrzyłam uwaŜnie, a gdy odeszli, zobaczyłam, Ŝe ręka chorej zwisa bezwładnie, rysy twarzy dziwnie zapadły. Odskoczyłam w ostatniej chwili, gdy wychodzili z pokoju. Zawołali męŜczyzn, którzy czekali za blokiem i kazali zabrać chorą dopiero co przyniesioną. Nie miałam wątpliwości, Ŝe wynoszą trupa. A więc zawsze dokładni Niemcy udokumentowali meldunkiem, Ŝe ostatnia tyfusowa chora zmarła w dniu nakazanym przez Berlin. Jak byłyśmy szczęśliwe, Ŝe „zlikwidowałyśmy" tyfus o parę godzin wcześniej. Co by się działo, gdybyśmy zostawiły prawdziwe rozpoznania, ile kobiet by zginęło? Zamordowana była śydówką przyniesioną z obozu przy ul. Lipowej w Lublinie, gdzie więziono śydów fachowców, pracujących przewaŜnie dla wojska. Długo przeŜywałyśmy ten kolejny dowód okrucieństwa - słuŜalczość Niemców w wykonywaniu poleceń bez względu na Ŝycie ludzkie. To były bezduszne manekiny wypełniające kaŜdy rozkaz, dokładnie w oznaczonym czasie. Ciągłe selekcje, przewaŜnie śydówek, stwarzały atmosferę nie do zniesienia. Jednak ostatecznym ciosem było wymordowanie dzieci przywiezionych z matkami po likwidacji getta warszawskiego. Nasze serca oŜywały miłością i tkliwością, gdy patrzyłyśmy na te ładne maleństwa, czyste, ślicznie ubrane przez matki, które liczyły, Ŝe takie piękne dziecko nie zginie. Ale tak moŜna by było myśleć, gdyby naszymi władcami byli ludzie, ci zaś „nadludzie" postępowali z nieludzkim okrucieństwem. Pewnego dnia rząd auzjerek ustawił się przed blokiem śydówek, a inne wewnątrz wyrywały dzieci zrozpaczonym matkom i podawały dalej aŜ do platformy samochodowej z przyczepą, do której wrzucali je esesmani. Na polu ogłoszono lagersperę - zakaz wychodzenia z bloku. Ukryte za oknem szpitala obserwowałyśmy to wszystko. JuŜ nie płacz, ale wycie, które dało się słyszeć z bloku, gdzie działali oprawcy, odbierało nam siły. A głos rozsądku mówił: „Patrzcie i zapamiętajcie; kto przeŜyje, musi świadczyć. Jesteśmy świadkami. Patrzcie i jeszcze raz patrz- 281 cie!" Rozchwiane główki dzieci z kolorowymi kokardami, ich barwne ubranka robiły wraŜenie, Ŝe to dzieciarnia wyjeŜdŜająca na wakacje. Starsze dziewczynki pocieszały

Page 141: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

rozpłakane maleństwa, które pomimo ciekawej przygody wolały wracać do mamy. Samochody odjechały, las podniesionych rączek Ŝegnał swoje mamy zamknięte w barakach, oszalałe z bólu i rozpaczy. Tej nocy miałam dyŜur i zwróciła moją uwagę łuna czy dziwnie rozświetlone niebo. Spojrzałam: na tle ogromnego ogniska samochody, główki dzieci w jakimś nieskoordynowanym ruchu, dwie wyolbrzymione sylwetki męŜczyzn i ich ruch wahadłowy rzucania do ognia. Co oni wrzucają? Na sztywnych nogach pobiegłam obudzić Ninę. Stałyśmy oczom nie wierząc. Dzieci, Ŝywe dzieci wrzucają do ognia, Ŝywe dzieci! „BoŜe! BoŜe! Ty to widzisz, BoŜe! BoŜe, błagamy miłosierdzia!" Przytulone łkałyśmy. Jak straszna jest bezradność człowieka, jak wielki ból, na który nie ma przeciwdziałania. Dzień wstał jak zwykle i tylko po wyjściu komand roboczych widać było snujące się kobiety, pochylone, jakby szukające czegoś na ziemi i zatrzymujące kaŜdego, kto przechodził. „Przepraszam panią, czy nie widziała pani mojej córeczki, taka śliczna czarna dziewczynka, gdzieś się zgubiła, gdzieś pobiegła." A następna znów pyta o synka i znów o córeczkę. Co im odpowiedzieć? Jak pocieszyć? Czy są słowa mogące uspokoić matkę, która straciła w tak okrutny sposób dziecko? Mówimy jakieś niezobowiązujące słowa pociechy, radzimy, by wróciły do bloku, bo Niemcy chodzą i będą bili. Oszalałe kobiety zatrzymują kaŜdego, kto przechodzi, takŜe Niemców. Nie zdają sobie sprawy, nie kojarzą, Ŝe to właśnie oni, Niemcy, są sprawcami ich tragedii, a ich odpowiedź jest tylko jedna: biją, kopią, a gdy ofiara straci przytomność, odchodzą. W nocy jest prościej, w nocy nie wolno wychodzić z bloku, ale i tego nie wytłumaczysz zrozpaczonej matce, która idzie szukać dziecka, a straŜnik z wieŜyczki, bez uprzedzenia, odpowiada kulą. Wtedy wszystko cichnie, i ból, i roz- 282 pacz, i niepokój, matka umiera. Rano na apelu stan musi się zgadzać, więc kobiety z Ŝydowskiego bloku niosą zamordowaną i kładą pod blokiem. One, te zmarłe, muszą uczestniczyć w apelach. Zamordowane w czasie pracy w komandzie, zmarłe w szpitalu i w bloku mieszkalnym. LeŜą nagie, na piersi trzeba im wypisać bardzo wyraźnie numer obozowy. Po apelu czeka je jeszcze jeden zabieg, który nas, przyzwyczajone i nauczone od dzieciństwa szacunku dla zmarłych, napawa rozpaczą. Komando złoŜone z trzech, czterech męŜczyzn uzbrojonych w duŜą torbę i ogromne cęgi, stojąc jedną nogą na piersi zmarłej, tymi właśnie cęgami wyrywa złote zęby, a czasem i całą szczękę, wszystko, co się świeci, co błyszczy. Tak państwo niemieckie zdobywa złoto - kradnąc je umarłym. W przypadku wykrycia esesmana-złodzieja winni idą na front, ale ich Grety, Elsy i inne Hildegardy są materialnie zabezpieczone. Po tym zabiegu „dentystów" juŜ tylko mała platforma, z której byle jak rzucone zwłoki niemal spadają, i droga do krematorium. A przecieŜ w obozie giną matki, tak jak pani Hołownia; córki, jak Hania śurowska czy Danusia Cichawa. Musimy patrzeć na to bezczeszczenie zwłok i to znów nie daje nam spokoju. A poradzić nic nie moŜna. Raz zdobyłam się na to, gdy juŜ samodzielnie prowadziłam blok i gdy postanowiłam, Ŝe zwłoki wszystkich naszych zmarłych będą choć w minimalnym stopniu zadbane. Wybrałyśmy stare koce i w nie były zawijane nagie zmarłe i układane za blokiem na suchym i czystym miejscu. Gdy zmarła pani Hołownia, matka naszej bliskiej koleŜanki, połoŜyłyśmy ją na noszach na czystym prześcieradle i postawiły z boku bloku, tak Ŝe komanda wracające z pola widziały, Ŝe to matka Irenki i rzucały na zwłoki przyniesione polne kwiatki i trawki. Irenka zapłakana, ale tulona przez koleŜanki, miała choć tyle radości, Ŝe ukochana matka była jakoś po ludzku uszanowana. Po apelu powstało zamieszanie, przybiegały dziewczęta i szeptały zafrasowane, Ŝe będzie jakieś masowe 283 bicie, bo przed głównym szpitalem ustawiono stołki do bicia. Po chwili zatroskana goniec wezwała nas do szpitala do dr Perzanowskiej. Wezwana byłam ja, jako blokowa, Malinka -szrajberka, Hala Cetnarowicz, pielęgniarka, i Irenka, córka zmarłej. Pobiegłyśmy. Kazano nam zostać przed blokiem, gdzie stały dwa stołki przygotowane do bicia. Pani Gallowa,

Page 142: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

więźniarka-tłumaczka, kochany, serdeczny i oddany nam człowiek, biegała rozkładając ręce, co miało znaczyć, Ŝe nic pomóc nie moŜe. Czekałyśmy. Na motorze przyjechał dr Blankę i oberka, co świadczyło, Ŝe sprawa jest powaŜna. Było mi tak bardzo Ŝal Irenki panującej nad łkaniem, Hali, która miała tak nieprawdopodobnie cięŜkie śledztwo w Gestapo zakopiańskim, i Maliny, tak pięknie śpiewającej, delikatnej i wraŜliwej, nie nadającej się do takich cierpień. Blankę zaczął przemówienie. Mówił kwieciście o tym, jak to w Niemczech giną od bomb aliantów ludzie. Rozbite domy, zniszczone miasta i wsie, ludzie, ludzie (podkreślał to z naciskiem) pozbawieni są dachu nad głową, a tu taki śmieć, takie ścierwo -na noszach, w prześcieradle, kwiatki, łzy, Ŝale. Kwieciście i długo popisywał się przed swoją Elsą, a my stałyśmy cicho i spokojnie i tylko czasem szloch Irenki przerywał ciszę. Gdy skończył, zwrócił się do mnie jako do blokowej: - Zrozumiałyście? Obawiając się, Ŝe będzie zadawał pytania, na które nie potrafię odpowiedzieć, kręcąc przecząco głową powiedziałam: -Nie. Konsternacja była całkowita. Oburzenie oberki Elsy i zdumienie Blankego. Ale i reakcja była natychmiastowa i pomyślna dla nas: - Raus, die alte Zitrone, polskie psy, raus. Nie trzeba nam było tego powtarzać. Galopem biegłyśmy do bloku i tam, dławiąc się ze śmiechu, nie mogłyśmy powiedzieć ani słowa zaciekawionym a nic nie rozumiejącym koleŜankom, które czekały z takim niepokojem. Gdy 284 wszystko się wyjaśniło, stałyśmy się bohaterkami dnia. Podejrzewam, Ŝe zakochany Blankę juŜ bardzo chciał być sam ze swoją Elsą i nie chciał tracić czasu na tak codzienny widok, jak znęcanie się nad więźniarkami. Blok pod moim kierownictwem powstał, gdy szpital główny juŜ absolutnie nie mieścił chorych. Tyfus był „zlikwidowany" rozkazem z Berlina, ale większość prycz zajmowały właśnie chore tyfusowe. Ja w moim bloku miałam niby chirurgię. Piszę „niby", bo na bloku leŜały chore o tak róŜnych rozpoznaniach, Ŝe trudno określić jego faktyczny charakter. Zaczęło się od róŜy przyrannej. Te chore powinny być izolowane, były więc w moim bloku. Mój oddział zorganizowałam, jak moŜna najlepiej. Szczyt sali był przeznaczony dla chorych Polek. Troszkę odizolowane czuły się lepiej w swoim gronie. Reszta chorych to róŜne narodowości i róŜne choroby. Do bloku dr Perzanowskiej byłam wzywana do wszystkich zabiegów związanych z działaniem „chirurgicznym". I tak pewnego dnia z przeraŜeniem patrzyłam na naszą Pawiaczkę, Jankę Fuchsową, tak potwornie obrzękłą, Ŝe oczu, nosa czy ust nie dało się rozpoznać. Była nieprzytomna. - Co jej się stało? - pytałam dr Perzanowską. - Zatrucie, czymś się zatruła, ale najgorsze, Ŝe ciśnienie jest tak wysokie, Ŝe w kaŜdej chwili moŜemy spodziewać się śmierci, trzeba natychmiast upuścić krew. Oglądałam rękę, nogę, ale w tym obrzękłym ciele niczego nie mogłam się doszukać. Jak tu trafić do Ŝyły przy takim obrzęku? Umiałam, lubiłam i z duŜą wprawą robiłam zastrzyki doŜylne, ale tu? Wypreparować Ŝyłę, ale czym? Nie mamy skalpela ani scyzoryka, wszystko nam zabrano, a czas nagli. Pijawki. Tak, ale skąd je wziąć? Robotnicy, Lucyna, na pewno by zdobyli, ale to dopiero jutro, a tu trzeba działać natychmiast. - Postaw cięte bańki - powiedziała dr Perzanowską - tu, za uszami. 285 - Ale tu jest tętnica szyjna - broniłam się. - To jej nie przetnij.

Page 143: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Łatwo to powiedzieć, ale niczego nie wyczuwam na obrzmiałej szyi. - Czym przetnę skórę, nie mamy banecznika. - Coś wymyślisz - usłyszałam spokojną odpowiedź. Pobiegłam do Reinertza, z nim jednym moŜna było mówić. - Jest mi koniecznie potrzebna Ŝyletka, proszę, niech mi pan da Ŝyletkę. Patrzył, jak gdybym była nienormalna, ale przyniósł pół Ŝyletki, czarnej, zardzewiałej i tak brudnej, Ŝe wstręt mnie ogarnął. Ale wzięłam, podziękowałam i zabrałam się do czyszczenia tego „narzędzia chirurgicznego". Tarłam kamykiem, gotowałam, znowu tarłam, aŜ zaczęła odzyskiwać właściwy jej wygląd. Poszłam do Janki. Jak gorąco modliłam się o pomoc. Truchlałam na myśl, Ŝe przetnę tętnicę i będę patrzeć na śmierć, którą sama zadałam. Ale co mogłam zrobić? MoŜe się uda. Wygotowane bańki, Ŝyletka, umyta skóra i... „BoŜe, niech się dzieje Twoja święta wola". Nacięłam skórę, przystawiłam bańkę, zaczęła napełniać się krwią. Potem z drugiej strony i jeszcze raz zamiana juŜ napełnionych. ZałoŜyłam opatrunki, odczekałam, czy ranki nie krwawią niepokojąco i odetchnęłam. Janka wyzdrowiała, dziś ma 87 lat i z całym przekonaniem twierdzi, Ŝe to ja ją uratowałam. Ja mam nieco inne zdanie na ten temat, ale jedno jest waŜne - Janka Ŝyje, ma swoją ukochaną córkę i dorastającą wnuczkę. A na Majdanku powstała piosenka o tym, jak leczy szpital. Refren powtarzał: „Bolus alba miesiącami, cięte bańki za uszami". Niestety, nie zawsze tak się udawało. Ludzie nam marli i często nie moŜna było im pomóc. Rodzina Kzerów: Alicja, młoda, dwudziestodwuletnia Ŝona, i jej mąŜ, Konrad, giną na Majdanku na gruźlicę. Nie mamy dla nich ratunku. Ich siostra, młodziutka dziewczyna, Joasia, przeŜywa tę śmierć nie- 286 słychanie boleśnie, ale się nie załamuje. Po stracie swoich najbliŜszych pomaga wszystkim, którzy tej pomocy potrzebują, a potrzebujących jest tak duŜo! To, Ŝe się naraŜa, nie jest waŜne dla tej młodej, dzielnej dziewczyny. Wybiera pracę w tych komandach, które pozwalają na „organizację" i pomoc innym. śycie na Majdanku nieustannie dostarcza straszliwych przeŜyć. Latem 1943 r. apel zaczął się wcześniej i ciągnął w nieskończoność. Bardzo prędko dowiadujemy się, Ŝe ktoś uciekł, i to kobieta. Szukają jej, a my stoimy. Wymieniamy starsze panie, które omdlewają stojąc tak wiele godzin. Przy tej zamianie trzeba zdjąć fartuch i udawać, Ŝe się jest z tego właśnie bloku i tak manewrować, Ŝeby Niemka nie poznała, Ŝe się jest pracownikiem szpitala. Takie wymiany, jak zresztą wszystko, co pomaga drugiemu człowiekowi, są karane. Podniecenie w kolumnach wzrasta: „Kto uciekł? Która to była? Prowadź ją BoŜe, niech jej się uda!" JuŜ mniej męczy to stanie, modlimy się o ratunek dla tej nieznanej dziewczyny. Po kilku godzinach dowiadujemy się, Ŝe złapano ją. Z odległych pól wracają esesmani z psami. Co z nią będzie? Co jej grozi? Okazuje się, Ŝe to śydówka. To przesądza sprawę. Następnego dnia, gdy na naszym polu budują szubienicę, groza przenika wszystkich. A potem spędzają komanda i wszystkie więźniarki ustawione w czworobok stoją wokół szubienicy. Asystują esesmani z psami. Pod zwisającą pędą stołek. Prowadzą uciekinierkę. Idzie spokojnie, robi wraŜenie opanowanej i skupionej. Co dzieje się wjej duszy? KaŜą jej wejść na podwyŜszenie szubieniczne i widzimy, Ŝe ma skrępowane ręce. Wchodzi na stołek, wszystkie głowy pochylają się w hołdzie, łzy ściekają po zapadniętych nagle twarzach. Muhs-feldt, ten okrutnik i sadysta, zakłada pętlę. Dziewczyna coś krzyczy, kopnięcie stołka przerywa wszystko. Jest grobowa cisza, nie mamy siły myśleć, stoimy otępiałe. Rozkaz rozejścia się przywraca nas do Ŝycia. Wracamy do bloku, a za nami czają się te obrazy, których zapomnieć nie moŜna, które, 287

Page 144: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

wyryte w sercu i mózgu, będą wracały zawsze. W bloku cisza, nikt nie ma ochoty rozmawiać. Spełniamy kolejne czynności, ale myśl jest gdzieś daleko. Po paru dniach do bloku przyszedł kapo nr 1. Kapo był Niemcem i komunistą. Jak nam opowiadał, prowadził w Berlinie restaurację, ale po dojściu Hitlera do władzy aresztowano go za przekonania i wysłano do obozu. U nas na Majdanku pełnił funkcję kapo szpitali. Był więźniem, ale jako Niemiec, i to polityczny, był traktowany ulgowo. Miał za sobą dziesięć lat pobytu w róŜnych obozach. MęŜczyźni mieli do niego duŜo zastrzeŜeń, ale u nas zachowywał się raczej przyzwoicie. Chwilę rozmawiał i nagle zapytał: - Wanda, co ty jesteś za człowiek? Nie umiałam mu odpowiedzieć, więc milczałam. - Przyszły wasze akta z Szucha i ty, Wanda, masz wyrok śmierci. Wiesz o tym? Zrobiło mi się słabo. ZauwaŜył to i prędko zaczął tłumaczyć: - Ale dopiero po dwóch latach obozu. Za dwa lata to ho, ho, wojna się dawno skończy. Ale jak ty jesteś w randze majora, to nic dziwnego, Ŝe masz taki wyrok. Nina - zwrócił się do Niny Despot-Zenowicz - ty sobie posiedzisz do końca wojny. JuŜ oprzytomniałam i zaczęłam pytać, jak to jest z tym wyrokiem, czy na pewno dopiero za dwa lata i skąd ten stopień wojskowy. - Tak jest napisane, musiałaś robić jakąś wielką robotę, a Ŝe nie chciałaś się przyznać, to dlatego taki wyrok. Ale nie martw się, wojna się skończy wcześniej niŜ za dwa lata, ja ci to mówię. Zaczęłam sobie przypominać, Ŝe Reschke pytał mnie o stopień wojskowy, jaki miałam w armii podziemnej. Odpowiadałam, zgodnie z prawdą, Ŝe nie miałam Ŝadnego stopnia. Śmiał się i twierdził, Ŝe jako szef łączności grupy musiałam mieć stopień majora. Do głowy mi nie przyszło, Ŝe 288 umieścił to w aktach. Teraz, po tylu latach, myślę, Ŝe moŜe te drobne ułatwienia, o które prosiłam Niemców dla chorych, dlatego były spełniane. W ten sposób dowiedziałam się o moim wyroku i choć nie chciałam o nim myśleć, to jednak gdzieś na dnie duszy czy mózgu tkwiła zadra, która dokuczała i niepokoiła, szczególnie w momentach, które przypominały, Ŝe czas płynie nieubłaganie. Wiadomości o działaniach na frontach docierały do nas i cieszyły, były pomyślne, ale powracało pytanie, czy wojna skończy się, nim upłynie termin mojego wyroku, czy będę ocalona, czy mam prawo na to liczyć. Nic człowiek nie wie, a czekanie jest takie trudne, budzi się niepokój i lęk. Trzeba więc duŜo pracować. Tak duŜo, Ŝeby nie myśleć, nie obliczać, ile jeszcze zostało miesięcy, tygodni, dni. „Weź się za robotę, pomyśl, ile jest do zrobienia, przestań, przestań - gniewałam się na siebie. -Pomyśl, ilu potrzebujących ludzi czeka na twoją pomoc." To pomagało - byłam ciągle zajęta. Uwagę i myśl miałam skoncentrowane na sprawach ludzi. Na polu alarm, coś się dzieje, wpada goniec - „Wanda, prędko do Perzanowskiej" - po drodze dowiaduję się, Ŝe Ani Dawid, auzjerka, bardzo młoda i raczej niegroźna, dozorując komando upiła się i nieświadoma, gdzie strzela, zastrzeliła kapo tego komanda, Polkę, więźniarkę, panią Radke. Komando to, pracujące na polu, miało stałych nielegalnych odwiedzających. Rodziny więźniarek przychodziły z duŜymi wałówkami i alkoholem, podsuwały to pani Radke, a ona częstowała Ani i straŜnika. Zaczęło się delikatnie i ostroŜnie, ale zarówno dozorcy jak i więźniowie przyzwyczaili się do tych odwiedzin i coraz mniej się strzegli. Radke przynosiła całe paczki grypsów, ustalała kolejność odwiedzających, kierowała wszystkim bezbłędnie. Ani, bardzo lubiąca wódkę i kiełbasę, lubiła i kapo Radke, a co się działo poza polem jej widzenia, ginęło w zamroczeniu alkoholowym. Ale tego dnia wstąpił w nią duch bojowy, bo nagle bez Ŝadnego powodu zaczęła strzelać i trafiła w pilnującą porządku kapo. Kula tra- 289

Page 145: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

fiła w brzuch. Powstało zamieszanie. Goście wynieśli się natychmiast, aby jak najdalej od tego miejsca, a oszalała z przeraŜenia Ani wezwała wóz, na którym ułoŜono kapo i całe komando wróciło do obozu. Gdy wbiegłam na salkę opatrunkową, pani Radke leŜała na stole, a zrozpaczona Ani stała jak skazaniec. Usiłowałam rozebrać ranną i usłyszałam szept: - Grypsy w dole pasiaka. Zrozumiałam, zdjęty pasiak zginął w jednej chwili. Nasza ranna straciła przytomność i bardzo szybko zmarła. Wbiegła komendantka Erich. Pierwszą jej czynnością było wymierzenie Ani policzka, drugą - brutalne odebranie jej broni. Wymysły i ordynarny rozkaz odejścia zakończyły sprawę. JakŜe dziwna jest mentalność Niemców. Gdyby Ani zastrzeliła kapo i zgłosiła, Ŝe usiłowała ona uciekać, nikt prawdopodobnie nie dochodziłby prawdy i Ani - dozorczyni otrzymałaby pochwałę. PoniewaŜ rozpaczała i po ludzku zareagowała na popełnioną zbrodnię, została spoliczkowana, rozbrojona i to przy nas, więźniach. „Krwawa Brygida", Hil-degard Lachert, mordowała kobiety w swoim komandzie za byle „przestępstwo", takie jak schowanie paru kartofli czy, w jej pojęciu, opieszałą pracę. Jej okrucieństwo było znane wszystkim kobietom i napawało grozą. NieŜywe więźniarki najczęściej przynoszono z jej komanda. Opowiadano mi, Ŝe „Brygida", gdy zobaczy krew po pierwszym uderzeniu, traci zmysły i bije do zabicia. Biła wszystkim, co miała pod ręką -kij, szpadel, a chyba tylko przez nią była stosowana tortura: stać na drągu rzuconym na szyję więźniarki tak długo, aŜ pęknie kręgosłup szyjny. Ona, ta sadystka, nie musiała się tłumaczyć, dlaczego jej komando tak często wraca z zamordowaną kobietą. W głowie się nie mieści, jak te młode, często bardzo przystojne kobiety były okrutne. Czym się kierowały? Czy mordując dzieci Ŝadna nie pomyślała, Ŝe to moŜe być jej dziecko? Czy nigdy w ich sercach nie powstał bunt, Ŝal, rozpacz, Ŝe prowadzą takie właśnie Ŝycie? Nigdy nie 290 potrafię tego zrozumieć. MoŜe byłabym skłonna usprawiedliwić na przykład Reschkego. Jest członkiem narodu zaborców, postawiono go na stanowisku, na którym musi wykryć kaŜdy sprzeciw, kaŜde działanie na szkodę swego narodu. I oto dostaje młodą dziewczynę, która mogłaby być jego córką. Wie od konfidenta, co robiła i co musi wiedzieć, a więc niech powie, wtedy wyłapie się taką liczbę konspiratorów, Ŝe przestaną być groźni, moŜe tylko na jakiś czas, ale to teŜ dobrze. Więc niech mówi, ale jeśli milczy, no to trzeba bić, nie pomaga, to jeszcze, to gimnastyka mordercza, ale niech zacznie mówić. On, ten „nadczłowiek", zwycięzca, nie moŜe zmusić tej smarkuli, Ŝeby powiedziała, co on kaŜe! I wtedy nie ma końca biciu i szykanom. Ale tu wchodzi w grę uraŜona ambicja pana i władcy. Dotychczas kaŜdy rozkaz był spełniany natychmiast, ludzie pręŜyli się, walili obcasami, a tu takie gówno (tak mnie nazywał) milczy. Tego on nie moŜe znieść i wtedy moŜe bić do zabicia i to mogę w jakimś sensie zrozumieć. Natomiast postępowania auzjerek zrozumieć i tłumaczyć nie potrafię. Na polu ciągle były jakieś „udziwnienia". Tak to nazywałyśmy, Ŝeby nie uŜywać innych przeraŜających określeń. Ciągłe rewizje w blokach, a przecieŜ juŜ w tym okresie byłyśmy „zagospodarowane", juŜ przychodziły paczki od rodzin, organizacji i od całkiem obcych ludzi. Kobiety były połączone w „rodzinki" ściśle związane uczuciowo i gospodarczo, więc gdy nagle po takim „udziwnieniu" nie znajdowało się nic z własnych drobiazgów, paczki Ŝywnościowe rozrzucone, pudełka podarte, a ich zawartość na ziemi w kurzu i brudzie, rozpacz niewypowiedziana ogarniała poszkodowane. A gdy po apelu musiały patrzeć, jak ich blokowa odbiera porcję dwudziestu pięciu batów, bo źle pilnowała porządku, to juŜ było ponad ich wytrzymałość psychiczną. Po egzekucji ratowana, hołubiona, opłakiwana Hania Mierze-jewska, gdy tylko zdołała chwycić głębszy oddech, donośnym głosem oznajmiała: 291

Page 146: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

- Trudno, stało się, robimy porządek. A na przyszłość lepiej ukrywajcie swoje skarby i tak ścielcie koje, Ŝeby.nie wyglądało, Ŝe coś w nich jest poza siennikiem i kocem. Więźniarki nie mogły uwierzyć, Ŝe się nie gniewa, Ŝe nie zabrania trzymać koszul na zmianę i ręczników, więc płakały teraz z wdzięczności i miłości. A Hania musiała oddać się pod opiekę dr Perzanowskiej i wytrzymać zimne okłady na obolałe miejsca. Takie były te nasze blokowe-Pawiaczki. JakŜe krańcowo inne miałam poznać w Oświęcimiu. Ale to potem. Gdy przyszedł wrzesień 1943 r., wiadomość, najpierw szeptana, potem ogłoszona, spadła na nas jak grom z jasnego nieba: przenosimy się na I pole. Byłam serdecznie zmartwiona. Mój blok był zorganizowany, czysty. Wiedziałam, jaki jest, a co zastanę na nowym polu? Pierwsze wiadomości przyszły pocztą „pantoflową": tam są umywalnie w kaŜdym bloku, woda w kranach i ubikacje prawie normalne, pod dachem, w bloku, a nie Ŝerdki i dół kloaczny. Bloki mają okna, normalne, w bocznych ścianach. MoŜe będzie lepiej, moŜe łatwiej? Przenosiny to istna krucjata. Chore dźwigane przez nas na noszach, inne, ledwie chodzące, prowadzone pod obie pachy. Na I polu dostałam pod opiekę blok nr 4. Jest duŜy, jak wszystkie, wejście ma z boku, szczytem zwrócony na pole, ma dwa okna. Podzielony jest na trzy części: większą - przeznaczoną dla chorych, gospodarczą -w której wydzielony jest kącik opatrunkowy i zabiegowy, miejsce na nasze koje i stół jadalny oraz, w głębi, koje sztu-bowych, czyli pomocy fizycznej do sprzątania, noszenia kotłów z jedzeniem i innych prac; część trzecia, najmniejsza, wąska i długa - to umywalnia i szereg muszli klozetowych. Okno normalne w szczytowej ścianie. Koje są względnie czyste, sienniki i koce w nieco lepszym stanie niŜ na polu V, gnębi nas natomiast istna plaga pcheł. Chore myjemy i od-wszawiamy przed blokiem, czyste idą do swoich koi. Śmieją się ze mnie, Ŝe tak je moczę szorując na dworze, ale tu na 292 słońcu jest cieplej niŜ w umywalni i moŜna chlapać do woli. Dzień jest piękny, słoneczny i ciepły, nawet wiatr, tak ściśle związany z Majdankiem, nie dokucza. Idzie zima i pamiętamy, jak trudna była poprzednia, bez ubikacji i wody. W tym czasie na I polu wiele się zmieniło, powstał cały zespół bloków szpitalnych, dziecięcych, bo znów przyszły transporty kobiet z dziećmi spod Witebska i z Białorusi. To dzieci aryjskie. Umieszczono je na oddzielnym bloku, są pod opieką mamy Slusarczyk i jej córki, Wandy. Oddane dzieciom bez reszty, nie tylko opiekują się nimi i karmią, ale tulą, pieszczą i pocieszają w godzinach tęsknoty. Na tym bloku jest i pewna część matek, co bardzo ułatwia pracę. W ciągu dnia dzieci są pod opieką Heluni Kurcjusz. Ona stworzyła komando dzieci: zbierają śmiecie na polu, zasypują nierówności. Są zajęte, więc Niemcy widząc zorganizowaną grupę, działającą w jakimś porządku, nie czepiają się. Helunia, inŜynier architekt, w wolnych chwilach rysuje bardzo udane portreciki dzieci. Ta, zdawałoby się, spokojna egzystencja zostaje przerwana. Następują kolejne segregacje dzieci. Jedne, w typie nordyckim, są przeznaczone do wynarodowienia i wywoŜone do Niemiec, do lagrów, a potem umieszczane w prywatnych rodzinach. Dzieci szybko uczy się języka niemieckiego, a młodsze raz na zawsze zapominają o swoim pochodzeniu. Bardzo małe dzieci są wywoŜone do obozu dziecięcego pod Łodzią i tam, jak wiemy, w ogromnym procencie giną. Starsze spotkałam w Oświęcimiu w opłakanym stanie. Takim przeznaczonym do wynarodowienia dzieckiem, wprost cudem uratowanym, był nasz Henio Szymański, który przeszedł do historii. Zjawił się na polu kobiecym na Majdanku jako pojedynczy „transport". Mały, moŜe sześcioletni chłopiec w ogromnej męskiej marynarce, brudny, ale zupełnie spokojny, powaŜny, bez łez czekający co będzie dalej. Od razu zajęły się nim kobiety. Pamiętał, jak się nazywa, natomiast nie bardzo kojarzył, skąd jest, podawał jakieś nazwy wiosek, które nic nam nie mówiły. Po umyciu i 293 nakarmieniu zaczął opowiadać, Ŝe złapano go w lesie, Ŝe nie wie co z rodzicami, wspominał coś o ludziach w lesie i został przez nas nazwany partyzantem. Kto mógł, chciał pomagać

Page 147: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Heniowi, ale najserdeczniej i na co dzień zajęła się nim Hania Mierzejewska. Oprócz opieki i starania kaŜdego dnia znajdowała chwilę czasu, Ŝeby „przeegzaminować" partyzanta: jak się nazywasz, ile masz lat, jak się nazywali tatuś i mama? Codziennie był teŜ pacierz, klęczeli i odmawiali Ojcze nasz i Zdrowaś Maryjo, bo choć Henio umiał te modlitwy, Hania chciała tak mu je wbić w pamięć, Ŝeby nigdy ich nie zapomniał. ,Jesteś Polakiem, tylko Polakiem, pamiętaj" -powtarzała. I udało się. Danusia Brzosko, która poświęciła Heniowi rozdział w swojej ksiąŜce Niebo bez ptaków, znalazła go po wojnie. Wtedy dowiedziałyśmy się o jego przeŜyciach w Oświęcimiu i o przybranej matce Niemce. śycie nie oszczędzało tego chłopca, ale głęboko zakodowane nauki Hani pozwoliły mu przetrwać wszystko w świadomości, Ŝe jest Polakiem. Zmarł w 1985 r., osierocił syna i córkę. Jesienią dostałam znowu gryps, który mnie zadziwił. Brzmiał mniej więcej tak: „Potrzebna nam fotografia, gdzie ją zdobyć? Przygotowujemy ucieczkę, potrzebne dokumenty. Czekaj na wiadomość. Orsza". Nie znałam tego pseudonimu, ale wiadomość była niesłychanie emocjonująca. Pierwsza myśl - „Dlaczego ja? Dlaczego mnie chcą uwolnić?" Oddający gryps robotnik cywilny wyjaśnił mi: - Wiemy o twoim wyroku, trzeba cię uwolnić. BoŜe! Więc ktoś się o mnie troszczy, ktoś o mnie myśli, czym na to zasłuŜyłam? Byłam szczęśliwa, tak bardzo szczęśliwa, choć gdzieś tam na dnie pozostała myśl: „A moje chore?" JuŜ zdąŜyłam się do nich przyzwyczaić, stały mi się bliskie i zdawało mi się, Ŝe nie mam prawa ich zostawić. Jednak postarałam się o płaszcz i sukienkę bez streify (czerwony pas rysowany na ubraniu więźnia przez całą długość), schowane pod siennikiem były gotowe na kaŜdą okazję. Czekałam długi czas, który wydawał mi się wiecznością i w 294 końcu dostałam wiadomość: „Ł ącznik z waszymi dokumentami został aresztowany, zdąŜył je zniszczyć, nic wam nie grozi, ale sam skok musi się odwlec". JuŜ wcześniej dowiedziałam się, Ŝe miały być uwolnione trzy czy cztery osoby, o które organizacja specjalnie się starała. Ogromny niepokój przeŜyłam tragicznego 3 listopada. Dzień był zimny i zamglony, gdy nagle wśród przecierających się mgieł zobaczyłam, Ŝe obóz jest otoczony przez Wehrmacht, za drutami stoją karabiny maszynowe, a przy nich obsługa. Co to będzie? Czy partyzanci chcą nas wszystkich uwolnić? To przecieŜ niemoŜliwe, a moŜe jednak. Byłyśmy tak zemocjonowane, Ŝe pracować nie było moŜna. Apel się skończył i nagle rozbiegane lauferki podają rozkaz: - Wszystkie śydówki na apel. W tym czasie we wszystkich naszych blokach rewirowych było bardzo duŜo lekarek i pielęgniarek śydówek, bo wcześniej przyszedł transport z Warszawy, w którym był cały personel Ŝydowskiego szpitala na Czystem. Jesteśmy przeraŜone, czekamy, co będzie dalej, gdy nagle wołanie: - Patrzcie na szosę! Idzie tam tłum ludzi, równo w szeregach, które czasem się łamią, gdy komuś braknie sił, ktoś się potyka. Pomagają sobie nawzajem, idą kobiety, męŜczyźni. To śydzi. Gdzie oni idą? Dlaczego nasze śydówki mają apel? Nie, to niemoŜliwe. Dajemy czyste fartuchy naszemu personelowi, lekarkom słuchawki, wszystkim opaski Czerwonego KrzyŜa. Wychodzą, stają w szeregu i nagle z głośników, zamontowanych nie wiadomo kiedy, brzmi muzyka: walce, jakieś skoczne piosenki. Na mój blok przez okno wskakuje Betman, esesman. Jest pijany, wrzeszczy, aby wychodziły chore śydówki, natychmiast, juŜ. Mam duŜą grupę Greczynek, cichych, zawsze grzecznych. Wstają, okręcam je kocami, jest listopad, zimno, mglisto, wychodzą w tę mgłę. Rose-Maria, śliczna młoda dziewczyna, obejmuje mnie, przytula się i odchodzi bez słowa. Chce mi się krzyczeć. Teraz juŜ wszyscy wiemy, Ŝe. to 295

Page 148: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

śmierć swym wyciągniętym ramieniem zagarnia tych ludzi, jej Ŝniwo będzie ogromne. Niemki zrywają koce z moich chorych. Dlaczego? Mój odruch protestu powstrzymuje batog; nie uderzyła, ale ja juŜ się cofnęłam. Lageralteste, śenią i Monika, wyszukują po blokach te, które próbowały się ukryć. „BoŜe, BoŜe Miłosierdzia nie opuszczaj nas." Wszystkich pędzą w stronę V pola. Tam męŜczyźni kopali ostatnio ogromne rowy. Wszyscy się zastanawiali po co, teraz juŜ wiemy. Słychać nie milknące strzały, nie zagłuszają ich głośniki. Pojedyncze strzały są chyba jeszcze boleśniejsze, bo przeznaczone dla tego jednego pojedynczego człowieka. Ta masakra trwała do wieczora. Na polu jest cicho, nikt z nikim nie rozmawia, a przecieŜ komanda nie wyszły do pracy, więc jest nas duŜo. Tego dnia zginęło osiemnaście tysięcy ludzi. Tak mówią statystyki. Przygnębienie na całym polu, a myślę, Ŝe w całym obozie, było ogromne. Następnego dnia wracały do nas białe fartuchy, słuchawki, opaski Czerwonego KrzyŜa. Tylko ludzie, którzy je nosili, nie wrócili. Nie zdołały ich uratować te dowody pracy, poświęcenia dla innych. Następne dni to była makabra spowodowana dymami zasnuwającymi cały obszar obozu - palono ciała. Trudno to było wytrzymać. Gęsty, lepki, tłusty dym wdzierał się wszędzie i zo'stawał długo. Pozamykane bloki były przesiąknięte tym zapachem. Kobiety dostawały torsji, nie moŜna było jeść, ubranie, włosy, wszystko było nim przesiąknięte. W szpitalu nie było z kim pracować i wtedy powstał projekt, Ŝeby zatrudnić przede wszystkim małolatki, Ŝeby je ratować przed zimą. Małolatki od dawna były naszym zmartwieniem. Znałyśmy je i lubiły, były dla nas tym promieniem radości i świeŜości, bo choć tak samo umęczone jak wszyscy, to jednak promieniowała z nich młodość i, choć robiona często na pokaz, beztroska. A źle się działo w ich społeczności. Młode organizmy źle znosiły te trudne warunki. Kilka zostało w blokach szpitalnych, inne pracowały w komandach polnych, licząc na kontakty z ojcami czy 296 braćmi z męskich pól. Grupa „pokojówek", które dotychczas zatrudniano przy sprzątaniu pokoi esesmanów, co je w jakiś sposób zabezpieczało przed szarugami, zimnem i wszami, po kilku miesiącach została zlikwidowana, a one złośliwie przydzielone do wywoŜenia nieczystości z dołu kloacznego na V polu. Teraz, po przeniesieniu na I pole, pracowały w komandach nie tak obrzydliwych, ale praca była cięŜka i na polu. Miałyśmy juŜ kilka zgonów właśnie małolatek. Tyfus i po nim niezmiennie gruźlica. Tak zginęła Hania śurowska, Danusia Cichawa i inne. Wiele osób starało się im pomagać, ale ta pomoc była bardzo trudna i mało efektywna. Ogromną pomocą słuŜyła Małgosia Stecka. Pracując w kancelarii mogła o wielu sprawach uprzedzić, mogła teŜ dopomóc w zamianie i wejściu do lepszego, łatwiejszego komanda, robiła to z całym zaangaŜowaniem, często się naraŜając i ryzykując przykrości. Ucieszyłam się, gdy dostałam grupę „pokojówek". Przyszły całą „rodzinką". Zastraszone, nie mające pojęcia o pracy przy chorych, bardzo prędko włączyły się w normalny bieg zajęć. Chętne do pomocy, zainteresowane stanem chorych i sposobami stosowanymi w szpitalu, aby im ulŜyć, stawały się opatrznością tych nieszczęśliwych kobiet. KaŜda posługa była najofiarniej spełniona, były na kaŜde zawołanie, na kaŜde skinienie cierpiących kobiet. Nie mogły się pogodzić, Ŝe nasze wysiłki tak często okazywały się niewystarczające. „PrzecieŜ trzeba coś zrobić?" A my ciągle byłyśmy bez leków i środków opatrunkowych. W tym czasie nasi lekarze, esesmani, coraz częściej zabierali się do zabiegów operacyjnych, juŜ tych powaŜnych. Będą operować wyrostek robaczkowy. Perzanowska wzywa mnie, Ŝebym była i pomogła w przygotowaniach. Oczywiście nie ma Ŝadnej jałowej bielizny, sterylizacja w ogóle nie istnieje. Przynoszą coś z męskiego pola, ale poŜal się BoŜe, to nie jest jałowa bielizna. Coś prasujemy, Ŝeby było niby czyste. Zaczyna się zabieg, a ja zaczynam tracić opanowanie. Krematorzysta Muhsfeldt daje narkozę. Przygotowaną pro- 297

Page 149: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

wizoryczną maseczkę odrzuca jako coś zupełnie niepotrzebnego, kładzie natomiast na nosie i ustach operowanej kłak waty i wyrwawszy z butelki prowizoryczny kroplomierz leje całym strumieniem eter. JuŜ po chwili szczęka nie trzyma i opada, a pacjentka zaczyna się dusić własnym językiem. Staram się pomóc, operacja jeszcze się nie zaczęła, więc sztuczne oddychanie łatwo moŜna zastosować, ale co będzie potem? I było źle, bardzo źle. Chora się dusi, sinieje, jest bez oddechu. Rindfleisch prawie nie reaguje, jest zajęty operacją. A ja znów drętwieję z przeraŜenia: masa jelit na wierzchu, na tych pseudoczystych prześcieradłach, a on dalej wyciąga jelito cienkie i wydaje się, Ŝe juŜ za chwilę dwunastnica będzie na wierzchu. Nie wytrzymałam, zwrócona do Perza-nowskiej zawołałam: - Co on robi? Niech mu pani powie, Ŝe wyrostek jest nie z tej strony, niech wsadzi te flaki z powrotem i szuka przy jelicie grubym! Nie panowałam nad sobą, byłam i zła, i przeraŜona. Cięcie jak do laparatomii, na pół brzucha, i zupełny brak orientacji w anatomii. Operator nie zrozumiał, co powiedziałam, ale zorientował się, Ŝe wyraziłam jakiś protest. Zapytał Perzanowską, co powiedziałam. Speszona i niepewna, jak to będzie przyjęte, przetłumaczyła. Pomyślał chwilę, ale jelita wprowadził do jamy brzusznej i zaczął grzebać z drugiej strony. Wyrostek sam wyskoczył. Był tak zdumiony i zachwycony, jak gdyby odkrył coś nadzwyczajnego. A ja myślałam teraz, co będzie z kapciuchem, jak go zaopatrzy? Niby rozmawiając z Perzanowską zaczęłam podpowiadać, a on spoglądał i słuchał tego, co tłumaczyła doktor. Oczywiście to, co zrobił, odbiegało od powszechnie stosowanych praktyk, ale Ŝe to był Majdanek i kobiety zupełnie inaczej znosiły znęcanie się nad nimi, więc i ta chora wyszła zdrowa, bez zapalenia otrzewnej i ropienia. Kapciuch wytrzymał, choć tak niezdarnie załoŜony. Po operacji Rindfleisch zapytał Perzanowską, skąd ona, to znaczy ja, o tym wszystkim wie. Perza- 298 nowska, juŜ wcześniej uświadomiona, Ŝe Niemcy znają i cenią prof. Gracę jako sławnego chirurga, powołała się na niego: - Wanda jest pielęgniarką, pracowała wiele lat z prof. Adamem Gracą, z nim operowała jako instrumentariuszka, więc jest wyszkolona. To mu wystarczyło. Ja natomiast byłam zajęta ratowaniem chorej, która była w stanie cięŜkiego zatrucia i bezdechu. Następną operowaną była nasza serdeczna koleŜanka, Pawiaczka. Prosiłam Jadzię Lipską, aby poprosiła Rindflei-scha, Ŝeby narkozę Iwonce Stembrowicz pozwolił mnie podać. Zgodził się, ale zaznaczył, Ŝe jeśli będzie źle spała albo się obudzi w czasie zabiegu, to będzie ze mną źle. Niech będzie spokojny, nie obudzi się. Narkozę dawałam kropelkową, na prowizorycznej maseczce, cały czas trzymając szczękę. Sanitariusze, a specjalnie Muhsfeldt, robili jakieś złośliwe uwagi, a nawet starali się wyrwać kroplomierz z butelki, ale ja nie zwracałam na to uwagi - miałam pozwolenie lekarza-Niemca. Iwonka spała bardzo spokojnie - nasze wyniszczone organizmy reagowały bardzo szybko. Zdumienie naszych operatorów nie miało granic, gdy sprawdzili, Ŝe zuŜyłam zaledwie pół butelki eteru, kiedy oni wylewali trzy lub cztery na jeden zabieg. Po operacji Rindfleisch przez Jadzię-tłumaczkę powiedział, Ŝe za tę narkozę naleŜy mi się dzień urlopu. Podziękowałam i stwierdziłam, Ŝe wystarczy mi mniej czasu, aby tylko zupełnej swobody. Świadkowie tej rozmowy od razu coś mu wyjaśnili, więc rozkładając ręce stwierdził, Ŝe to wszystko niemoŜliwe. Na nic zresztą nie liczyłam, więc i nie doznałam zawodu. Zysk i tak był ogromny i miał procentować w przyszłości: uwierzyli, Ŝe coś umiem i wiem, jak naleŜy postępować z chorymi w odnośnych przypadkach. Wspomniałam juŜ o pijaństwie wśród Niemców z obsługi obozu. Pili wszyscy, od komendanta do ostatniego wartownika. Którejś nocy obudziły nas strzały. Było to codzienne 299 zjawisko, więc mogłyśmy spać dalej, ale zaniepokoiły nas głosy Niemców rozmawiających przed naszym blokiem. Gdy nagle otworzyły się drzwi, wyskoczyłyśmy z łóŜek, a zaspany

Page 150: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

głos Malinki: „Achtung", kazał przyjąć pozycję na baczność. Do bloku weszło czterech, pięciu esesmanów, same szarŜe. Thumann, komendant obozu, aptekarz Schmidt, kremato-rzysta i jeszcze dwóch, których nie pamiętam. Thumann od progu ryczy: - Gdzie jest trup?! Stoimy z Malinką i nic nie rozumiemy. Jaki trup, nie mamy na bloku trupa, nikt nie umarł. A moŜe w nocy, a Danusia, nie chcąc nas niepokoić, nie zawiadomiła? Ale co Niemców obchodzi trup? Tyle ich mają kaŜdego dnia i nikt się tym nie interesuje, byleby apel się zgadzał. Nasze rozmyślania przerywa nagły cios zadany dwiema rękami przez Thumanna. Nasze głowy zawirowały, a boleśnie stuknąwszy się o siebie odskoczyły. Zawsze imponowała mi zręczność i szybkość reakcji i tu ten cios zadany tak nagle i celnie, gdy komendant przez cały czas trzymał ręce w kieszeniach -zaimponował mi. Kontrola wśród chorych na bloku teŜ wypadła negatywnie - trupa nie było. Wyszli, ale juŜ po chwili znów byli z krzykiem i wymysłami: „Gdzie jest trup?" Zaglądali wszędzie, szukali, a my z Malinką stałyśmy w nocnych koszulach i zadręczałyśmy się myślami, o co tu chodzi. Wrzeszcząc i wymyślając, z minami, które świadczyły, Ŝe nam nie wierzą i Ŝe trup jest, wyszli. Teraz juŜ nie było mowy o spaniu. Ciche dyskusje i coraz inne przypuszczenia snuły się do rana. Po apelu i pierwszych toaletach poszłam do „umywalni" i siedząc zadumana zobaczyłam otwór w ramie okiennej. To był wlot kuli. Zerwałam się i zaczęłam szukać drogi, którą pocisk musiał zrobić. Rysa na wiórowej ściance działowej do gospodarczej części bloku doprowadziła mnie do pocisku, który tkwił w desce tuŜ nad głową Marusi, Rosjanki. Jej koja była w części gospodarczej, a pocisk nie przebił ścianki, gdyby się tak jednak stało, kula utkwiłaby w jej 300 głowie. Gdy przyszedł Reingartz, opowiedziałam mu całą nocną historię i poprosiłam do waszraumu, gdzie pokazałam mu lot kuli i usytuowanie głowy naszej sztubowej. Wysłuchał wszystkiego i wymownie połoŜył palec na ustach. Zrozumiałyśmy, teraz zrozumiałyśmy wszystko. Doświadczenie z Ciocią Szmatką, jej śmierć i sankcje karne wobec wartownika przeraziły Thumanna, Ŝe i jego nocna zabawa w strzelanie po pijanemu do bloku szpitalnego teŜ moŜe się źle zakończyć. Tym razem udało się, na szczęście dla Marusi i, niestety, dla niego. Na Majdanku nie otrzymywałam Ŝadnej korespondencji oficjalnej. Zresztą, wydaje mi się, Ŝe praktycznie biorąc taka nie istniała. Ale raz dostałam wspaniałą paczkę od Zosi, mojej siostry, która z całą rodziną znów była pod Lwowem. Było to w czasie wojny niemiecko-rosyjskiej. Rosjanie juŜ się z tych terenów wycofali i szwagier czuł się w obowiązku dalej opiekować się i administrować powierzonym mu majątkiem Badenich. Paczka była wspaniała, ale najwaŜniejszy był ukryty w niej gryps. Zocha pisała: „Mam drugą córeczkę, jest czarna jak kula agatu, ma 4 lata, na imię ma Hania. Ita jest szczęśliwa, Ŝe ma siostrzyczkę, bawią się i kochają". Byłam zdumiona: co ta Zosia wymyśliła? Zawsze miała dość nieoczekiwane pomysły, ale teraz nic nie mogłam zrozumieć. Cała sprawa wyjaśniła się po wojnie. Do pałacu Badenich, gdzie mieszkała moja rodzina, bez końca przychodzili Niemcy. Mieli interesy dotyczące spraw ściśle urzędowych i całkiem osobistych. Najczęstszy „interes" to wódka, piwo i jedzenie. PoniewaŜ moja siostra miała dość obciąŜone sumienie udzielając pomocy ludziom ukrywającym się, dostarczając im Ŝywności, dokumentów i przechowując w zakamarkach pałacu, spełniała wszystkie Ŝądania najeźdźców i starała się być wobec nich w pozornym porządku. Pewnego dnia jechała do pobliskiego miasteczka. Stangret zwrócił jej uwagę na duŜą grupę ludzi kopiących ziemię: - Znów będą śydów mordować, juŜ kopią rowy. 301 Zatrzymali się i siostra zobaczyła coś małego, w czerwonej sukience czy koszuli, kręcącego się obok tej grupy. - Co to moŜe być?

Page 151: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

- Chyba dziecko - powiedział furman. Zosia wyskoczyła z bryczki i pobiegła do grupy Niemców. JuŜ po kilku metrach stwierdziła, Ŝe to małe, to dziewczynka czarna i kędzierzawa, w długiej koszulinie. Dziecko biega, klęka, robi krzyŜ na piersi i mówi jakieś modlitwy, tańczy i znów klęka. Zosia podeszła do grupy oprawców. Byli niezadowoleni, ale ona nie czekała, aŜ to wyraŜą, lecz sama zaczęła mówić: - Mam doskonałą gęś i dobrą wódkę, chciałabym, abyście panowie przyszli, będzie dobre jedzenie. I urwała, jak gdyby dopiero teraz zobaczyła dziecko: - Co ta mała tu robi, znam to dziecko, jej rodzice tu mieszkali, zginęli, co ona tu robi? - To śydówka - stwierdził krótko komendant grupy. - AleŜ nie, pan się myli, to jest aryjskie dziecko, ja znałam jej rodziców. Rozmowa się przeciągała, Zosia o gęsi i wódce, oni, Ŝe to dziecko Ŝydowskie, a mała wirowała w jakimś nieokreślonym tańcu, klękała, mówiła Ojcze nasz i coś śpiewała. Trwało to dłuŜszą chwilę, aŜ ostatecznie małą odesłano na wartownię, a Niemcy „zgodzili się" zjeść kolację. Upili się i ryczeli przez pół nocy, a moja rodzina obliczała i myślała, jaką sumę dać za dziecko. Rano siostra udała się do komendanta. Jeszcze raz zapewniła go, Ŝe zna dziewczynkę i Ŝe jest ona aryjką i niewinnie zapytała, czy komendant ma Ŝonę, bo ona ma taki ładny pierścionek i chciałaby go jej ofiarować. Obejrzał dokładnie dar i krótko sprawę zakończył: - Niech pani zabiera to dziecko i wynosi się stąd natychmiast, Ŝebym was tu nie widział, Ŝydowska ciotko. Nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Zosia zabrała małą i pierwszym pociągiem razem z Itą pojechały do Lwowa. Pierwszym zadaniem było zdobycie metryki urodze- 302 nia małej Hani i nadanie jej nazwiska. Chrzest odbył się prędko i bez uroczystości, a mała śydóweczka jako Hania Boczkowska razem z przybraną mamusią i siostrzyczką wyjechały do Krakowa. Stąd ta zaskakująca wiadomość przysłana na Majdanek: „Mam drugą córeczkę, czarną jak kula agatu". Dziwne jest to nasze Ŝycie w obozie zagłady. Wszystko, co się w nim dzieje, a dzieje się tak niesłychanie duŜo i to rzeczy tak przeraŜających, mogło doprowadzić do ogólnego wariactwa. Ale, wydaje mi się, Ŝe nie kończący się ciąg wypadków, nowych i coraz mniej spodziewanych, trzymał nas w takim napięciu, Ŝe przestałyśmy to przeŜywać dogłębnie, lecz odbierałyśmy jakoś po prostu, nawet płacząc, ale nie angaŜując najwaŜniejszych ośrodków nerwowych. Pani Gallowa, starsza, kulturalna, dowcipna i pogodna pani, pracowała w szpitalu nr 2. Podejrzewałyśmy, Ŝe jest śydówką, ale nawet tę myśl odsuwałyśmy od siebie, nie mówiąc juŜ o rozmowach na ten temat, Ŝeby, broń BoŜe, nie zwrócić czyjejś uwagi. Pani Gallowa miała świetne papiery, wystawione w Poznaniu i jakieś rodzinne powiązania z arcybiskupem Gallem. Tego dowiedziałyśmy się po wojnie. 3 listopada i masakra śydów minęły, a pani Gallowa dalej pracowała w szpitalu. Zgnębiona jak my wszystkie, ale zawsze czynna, skora do pomocy innym. Pewnego dnia wywołano ją do kancelarii, a następnie ze straŜnikiem odesłano na Politi-sche Abteilung. Dowiedziałyśmy się o tym od Małgosi i juŜ wiedziałyśmy, Ŝe pani Gallowa jest w wielkim niebezpieczeństwie. Ale moŜe uratuje się. JeŜeli nie dopatrzono się jej pochodzenia przed listopadem, to moŜe i teraz wszystko się dobrze skończy. Ale nasze modlitwy, Ŝyczenia i nadzieje nie spełniły się. Widzimy panią Helenę między drutami. Na co czeka? Tak, na kata, okrutnika, sadystę, jakim jest Thumann. Trwało to bardzo długo. Przechodziłyśmy dając nieznacznymi ruchami do zrozumienia, Ŝe jesteśmy z nią, Ŝe ją kochamy, Ŝe przecieŜ ona wie najlepiej, iŜ nic nie moŜemy zrobić, pomóc. Delikatny ruch ręką, skłon głowy, odpowiadała 303 nia małej Hani i nadanie jej nazwiska. Chrzest odbył się prędko i bez uroczystości, a mała śydóweczka jako Hania Boczkowska razem z przybraną mamusią i siostrzyczką wyjechały

Page 152: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

do Krakowa. Stąd ta zaskakująca wiadomość przysłana na Majdanek: „Mam drugą córeczkę, czarną jak kula agatu". Dziwne jest to nasze Ŝycie w obozie zagłady. Wszystko, co się w nim dzieje, a dzieje się tak niesłychanie duŜo i to rzeczy tak przeraŜających, mogło doprowadzić do ogólnego wariactwa. Ale, wydaje mi się, Ŝe nie kończący się ciąg wypadków, nowych i coraz mniej spodziewanych, trzymał nas w takim napięciu, Ŝe przestałyśmy to przeŜywać dogłębnie, lecz odbierałyśmy jakoś po prostu, nawet płacząc, ale nie angaŜując najwaŜniejszych ośrodków nerwowych. Pani Gallowa, starsza, kulturalna, dowcipna i pogodna pani, pracowała w szpitalu nr 2. Podejrzewałyśmy, Ŝe jest śydówką, ale nawet tę myśl odsuwałyśmy od siebie, nie mówiąc juŜ o rozmowach na ten temat, Ŝeby, broń BoŜe, nie zwrócić czyjejś uwagi. Pani Gallowa miała świetne papiery, wystawione w Poznaniu i jakieś rodzinne powiązania z arcybiskupem Gallem. Tego dowiedziałyśmy się po wojnie. 3 listopada i masakra śydów minęły, a pani Gallowa dalej pracowała w szpitalu. Zgnębiona jak my wszystkie, ale zawsze czynna, skora do pomocy innym. Pewnego dnia wywołano ją do kancelarii, a następnie ze straŜnikiem odesłano na Politi-sche Abteilung. Dowiedziałyśmy się o tym od Małgosi i juŜ wiedziałyśmy, Ŝe pani Gallowa jest w wielkim niebezpieczeństwie. Ale moŜe uratuje się. JeŜeli nie dopatrzono się jej pochodzenia przed listopadem, to moŜe i teraz wszystko się dobrze skończy. Ale nasze modlitwy, Ŝyczenia i nadzieje nie spełniły się. Widzimy panią Helenę między drutami. Na co czeka? Tak, na kata, okrutnika, sadystę, jakim jest Thumann. Trwało to bardzo długo. Przechodziłyśmy dając nieznacznymi ruchami do zrozumienia, Ŝe jesteśmy z nią, Ŝe ją kochamy, Ŝe przecieŜ ona wie najlepiej, iŜ nic nie moŜemy zrobić, pomóc. Delikatny ruch ręką, skłon głowy, odpowiadała 303 nam dziękując i rozumiejąc nasze uczucia. Thumann przyjechał na rowerze i z psem. To była jego zabawa. Jechał dość szybko, a jego ofiara biegła przed nim obszczekiwana i szarpana przez psa. To była droga do krematorium, do śmierci. Analizowałam tę drogę setki razy myśląc o sobie. Nie będę biegła, nie pozwolę straszyć się psem. Zaraz za drutami rzucę się na Thumanna, zastrzeli, moŜe przedtem skopie, zabije kijami, przecieŜ nie będę walczyć, aby zwycięŜyć, tylko Ŝeby nie pozwolić się poniŜyć, ośmieszyć, upodlić. Ale ja byłam młoda i juŜ dawno pogodzona ze śmiercią, nie kaŜdy tak musiał reagować. Pani Helena Gallowa zginęła i straciłyśmy jeszcze jednego przyjaciela, koleŜankę, wartościowego człowieka. Od dłuŜszego juŜ czasu otrzymywałyśmy ogromną pomoc od Rady Głównej Opiekuńczej i Polskiego Czerwonego KrzyŜa. Tylko sobie wiadomymi drogami pracownicy tych instytucji, pan Christians i pani Suchodolska uzyskali zezwolenie Niemców na dostarczanie chorym jeden raz w tygodniu dodatkowego jedzenia. JakaŜ to była wielka pomoc: dobra, poŜywna zupa, pieczywo wypieczone z prawdziwej mąki, kakao lub mleko, nie da się opisać, czym to było dla chorych. Wiele z nas otrzymywało paczki od rodzin, organizacji, a nawet, zupełnie obcych ludzi, ale jak ogromna rzesza była tylko na jedzeniu obozowym, które składało się z ziółek i kromki chleba rano i wieczorem z zupy z jarmuŜu lub brukwi, która często nie nadawała się do jedzenia. Ale wygłodzeni ludzie i o nią potrafili walczyć. Wóz RGO i PCK był wozem ratunku. Panie przywoŜące ten Ŝyciodajny ładunek, to kobiety odwaŜne i często ryzykujące Ŝycie. W koszach, pod pieczywem i w wielu innych tajemnych zakamarkach były ksiąŜki rozdzielone na pojedyncze kartki, grypsy od rodzin i organizacji zmyślnie ukryte. I skarb największy - komunia św. do rozdania między spragnione eucharystycznego Chleba więźniarki. W wielkiej tajemnicy przekazywały, Ŝe w dniu, kiedy przewoŜą Najświętszy Sakrament, jest odpra- 304 wiana msza św., w której otrzymujemy odpuszczenie grzechów - w godzinę śmierci. Kobiety przychodziły do pokoiku, gdzie w szafce aptecznej były ukryte komunikanty, to było nasze tabernakulum. Kaziunia Bojakowska, starsza i godna pani, adorowała i rozdawała komunię św. Ja przychodziłam tylko adorować i przepraszać, bo po targnięciu się na Ŝycie w czasie

Page 153: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

przesłuchań uwaŜałam, Ŝe nie mam prawa przyjąć Najświętszego Sakramentu bez spowiedzi i indywidualnego rozgrzeszenia. Modliłyśmy się na Majdanku indywidualnie bardzo często i nawet trudno to określić w czasie i ilości, bo błaganie i dziękczynienie było ciągłe. Natomiast w niedzielę na bloku chorych czytałyśmy mszę św. Będąc na Pawiaku prosiłam dr Czuperską o jakąś ksiąŜeczkę do naboŜeństwa. Dostałam O naśladowaniu Chrystusa. Mam ją do dziś. Tam była cała msza św. i czytało się ją chorym. Na bloku było wiele wyznawczyń róŜnych religii, kobiet innojęzycznych, moŜe i niewierzących, ale podczas modlitwy cisza była absolutna i zawsze się o modlitwę dopominano. Panie z RGO i PCK poza jedzeniem przywoziły wiele rzeczy, które tak bardzo były potrzebne, a które Niemcy najczęściej zabierali z paczek. PrzewoŜone jedzenie Ninka, nasza gospodarcza, dzieliła tak, aby Ŝadna z chorych nie była pominięta, a zdarzało się często, Ŝe chore Polki rezygnowały z przydziału na rzecz tych, które nie miały paczek Trzeba wziąć pod uwagę, Ŝe Majdanek, jak w wielu sprawach tak i w Ŝywieniu więźniów był obozem wyjątkowym: był w centrum Polski, blisko miasta i wiosek, otoczony wspaniałym społeczeństwem miejscowym i pod stałą troską i opieką tych ludzi. Pani Gry-gowa, właścicielka piekarni, i jej dwie córki przysyłały więźniom nie otrzymującym paczek setki bochenków chleba, tłuszcz i ciasto. Ten biały, świeŜy, wspaniale wypieczony bochenek to było coś, co wygłodzony więzień całował, modlił się i zaczynał jeść jak największy przysmak. A ile ryzyka dla siebie i córek podejmowała pani Grygowa, nasza ukochana „Ciotka" Antonina (pisze o niej Danuta Brzosko- 305 -Mędryk w ksiąŜce pL Matylda). Piekarnia była pod nadzorem Niemców: wydzielana mąka i odbierana pod kontrolą ilość chleba. A jednocześnie ta masa paczek adresowanych na Majdanek, z takim samym bochenkiem, wysyłana kaŜdego tygodnia. Jak łatwo było wykryć sabotaŜ, naduŜycie, co oznaczało dochodzenie, aresztowanie, więzienie i obóz. Ale to właśnie byli ci cisi bohaterowie, z których słynęło społeczeństwo polskie. Chore leŜące w szpitalu na pewno mogły się trochę odŜywić, ale co to znaczyło wobec miesięcy i lat głodowania. Jeśli chodzi o personel szpitalny, to nie korzystał on z tych darów, gdyŜ prawie wszystkie otrzymywałyśmy paczki. Otrzymywany w paczkach czosnek niemal zawsze oddawałyśmy Rosjankom, które nas za to błogosławiły. Rosjanki były tak nieprawdopodobnie zarobaczone, Ŝe nawet na kocach znajdowałyśmy ogromne obrzydliwe glisty, które wychodziły nie tylko odbytem, ale takŜe nosem i ustami i często skłębione tak dusiły, Ŝe tylko czosnek potrafił je cofnąć. Męczyły się te biedne kobiety, a nas przejmowało obrzydzenie. Drugim cierpieniem tych od lat zagłodzonych kobiet były obrzęki głodowe, które prowadziły do śmierci. Rosjanka Bybowa, z brzuchem tak ogromnym, Ŝe nie mogła się poruszać, dusiła się, sina, z wyłupionymi gałkami ocznymi, błagała o ratunek. Prosiłam dr Perzanowską o radę, ale nic nie przychodziło nam do głowy, nie było Ŝadnych moŜliwości pomocy. Chora traciła przytomność. Wbrew wszystkiemu postanowiłam ją ratować. Poprosiłam któregoś z sanitariuszy, czy moŜe kapo nr 1, Ŝeby mi przyniósł grubą igłę z mandry-nem. Długo musiałam tłumaczyć, o co mi chodzi, ale przyniósł. Posadziłam Bybową na stołku i oparłam o tył koi. Umyłam skórę brzucha i wygotowaną igłą przebiłam powłoki. Byłam ledwo Ŝywa - co będzie, jeśli zrobię jej krzywdę, jeśli zamorduję? Wyciągnęłam mandryn, strumień płynu całą fontanną zaczął wypływać do wiadra. Trzymałam przygotowany ucisk i czekałam, co będzie dalej. Modlitwy i błogosła- 306 wieństwa pacjentki wróciły mi świadomość. Chwyciłam za tętno: było równe, dość szybkie, ale dobrze napięte. Ile upuściłam tego płynu, trudno powiedzieć, ale duŜo. ZałoŜyłam ucisk na brzuch i połoŜyłam chorą. Sinica mijała, chora oddychała swobodnie i mamrocząc błogosławieństwa usnęła pierwszy raz od wielu godzin. Pilnowałyśmy jej bez ustanku, ciągle się bałam, co moŜe się stać - krwotok wewnętrzny, zapalenie otrzewnej? Zdawałam sobie sprawę, Ŝe mój zabieg był co najmniej ryzykowny, ale co miałam robić? Następnego dnia

Page 154: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

chora wstała, normalnie jadła, nie dusiła się i robiła wraŜenie zupełnie zdrowej. Ten zabieg powtarzałyśmyjeszcze dwa razy. Chora Ŝyła i dokarmiana dietą RGO i PCK czuła się coraz lepiej. Podczas ewakuacji Majdanka wyjechała z chorymi do Oświęcimia i straciłam z nią kontakt. Na Majdanku uwaŜała, Ŝe jest dzięki nam cudownie uratowana. Wiedziałam, Ŝe w naszych warunkach jest stale zagroŜona, ale ten okres prawie normalnego Ŝycia teŜ był coś wart. Był juŜ grudzień 1943 r. ZbliŜały się święta BoŜego Narodzenia, a nam było coraz cięŜej. Smutek się rozgościł i ciągle natrętnie wracał, choć starałyśmy się nie okazywać tego i jedna drugą doglądała, aby w porę zaradzić nadmiernemu załamaniu. I nagle zelektryzowała nas niespodziewana wiadomość - dostaniemy choinki na bloki chorych, a wieczerzę wigilijn ą przygotowuje PCK i RGO. Pełne radości układamy plany, jak ubrać choinkę, jak przygotować Wigili ę. Chore teŜ czekają niecierpliwie. Nina, zawsze gotowa do usług i pełna pomysłów, szepcze z małymi pielęgniarkami, które zemocjonowane juŜ mniej myślą o domu. I wreszcie jest - wóz załadowany drzewkami, większymi i małymi. Ten pusty, pozbawiony wszelkiej zieleni obóz staje się nagle pachnącym lasem, w którym drzewa nagle oŜyły i wędrują przez całe pole ginąc w blokach. Wolność, wolność do nas przyszła! Chce się płakać i szaleć z radości, kaŜda chce się przytulić do tych ostrych igieł, chce się zanurzyć w wolności. Chore proszą o gałązeczkę, o parę igieł z drzewka, te, które 307 mogą wstawać, tulą się do gałązek i oddychają ich Ŝywicznym nektarem. Teraz drzewko trzeba ubrać, musi być tak piękne, jak na wolności. Nata i Nuna,siostry Wierzbickie, plastyczki, nasze pacjentki, obejmują komendę. Kłaczki waty, płatki ligniny i papierowe bandaŜe to jedyny materiał, jakim rozporządzamy. Ale i z tego moŜna wyczarować piękno. Górna Ŝarówka, pod którą stoi choinka, jest okręcona czymś czerwonym, co wprawdzie zaciemnia cały blok, ale stwarza nastrój domowego ciepła, a biało ubrane drzewko mieni się jakoś tajemniczo nieoczekiwanymi barwami. Nasze kochane plastyczki nie poprzestają na tym. Jakimś sobie tylko znanym sposobem zdobywają gruby, ale przejrzysty papier, na którym malują czy naklejają sylwetki Świętej Rodziny i śłóbka. Łby zwierząt teŜ są i pastuszek klęczący przed Dzieciątkiem. Wszystko to wmontowane w budę do nagrzewania chorych, która jest nakryta czymś białym i ozdobiona gałązkami jedliny. Wygląda to tak pięknie i naturalnie, Ŝe kobiety wychodzą z łóŜek i klęcząc modlą się. Jestem zachwycona jak wszyscy, ale z niepokojem myślę, jak mogą zareagować Niemcy. Podrą, zniszczą, oplują to, co juŜ stało się świętością? Rozgłośne „Achtung" podrywa nas, stajemy na baczność, czekamy. Przyszli Reinertz i Betman. Idą na salę chorych, ja i Malina z nimi. Stanęli jak wryci. Nastrój tej sali, niby szpitalnej, a tak rodzinnie domowej, urzekł ich, moŜe i w ich duszach zabłysł ognik wspomnień, dzieciństwa, radości czystej i ludzkiej. Stali oniemiali i pełni oczekiwania, a w tej ciszy zdawała się unosić modlitwa: „Niech nie zrobią nic złego, niech nie zbezczeszczą śłóbka". Ciszę przerwał spokojny głos Betmana: - śyczę wam, abyście następne święta spędzały w domu z rodzinami i w zdrowiu. - Zrobił przepisowy w tył zwrot i bez słowa wyszedł, Reinertz ulotnił się za nim. Kim był Betman? I wtedy w obozie, i dziś zadajemy sobie to pytanie, które pozostaje bez odpowiedzi. DuŜo wcześniej przyszedł do mnie i powiedział: 308 - Jadę do Warszawy, napisz list, to zabiorę i oddam rodzinie. - Nie, nie - powiedziałam szybko -ja nie mam rodziny, nie, nie, dziękuję, ale nie. Popatrzył na mnie i widocznie wyczuł w moim głosie obawę i nieufność, bo powiedział: - Boisz się, Ŝe pójdę do twojej rodziny w mundurze, bądź spokojna, nie zrobiłbym tego. 3 listopada, w dniu masakry śydów, był pijany, ale z jego zachowania widać było, Ŝe jest przeraŜony, zrozpaczony. Krzycząc w moim bloku, Ŝeby juŜ, prędko, wyprowadzać śydówki, sam rzucał im koce, które potem w brutalny sposób zdzierały z nich auzjerki. A teraz te

Page 155: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Ŝyczenia? Po wojnie starałyśmy się dojść prawdy. Podczas procesu w Dusseldorfie nikt nie wiedział, Ŝe był na Majdanku jakiś Betman. A przecieŜ wszystkie wiemy, Ŝe był i Ŝe usiłował być przyzwoitszy od innych. Po wizycie Niemców, juŜ spokojne, Ŝe teraz i oni będą świętować, zabrałyśmy się do przygotowywania kolacji wigilijnej dostarczonej przez PCK i RGO. Był barszcz czerwony, kluski z makiem i kawałek ciasta. Pod kierunkiem Niny moje małe przygotowały wszystko na pokrywkach z paczek i innych sztywnych tekturach. Tacka z serwetką z kawałka ligniny, gałązka jedliny i miska z makaronem przy garnuszku z czerwonym barszczem wyglądały imponująco. Gdy one to przygotowywały, ja z opłatkiem poszłam do chorych. Zaczęłam od początku bloku, gdzie leŜały Rosjanki. Gdy zobaczyły, Ŝe mam opłatek, składały ręce na piersi i z otwartymi ustami przyjmowały go jak sakrament. Byłam wstrząśnięta, usiłowałam tłumaczyć, ale to nic nie pomogło. Odetchnęłam, gdy podeszłam do Polek. Tu pocałunkom, łzom i uściskom nie było końca. Dalszy kącik, róŜnojęzyczny i róŜnowyznaniowy, reagował miło, ale bez emocji. Składane przez Malinę po francusku Ŝyczenia były przyjmowane serdecznie i ze zrozumieniem naszego wielkiego święta. Gdy juŜ nareszcie siad- 309 łyśmy do naszej kolacji, razem z Rosjankami pracującymi jako sztubowe, po Ŝyczeniach i wspominkach, nagle zawołano mnie do dr Perzanowskiej. Byłam trochę zła. Tak bardzo przywiązałam się do moich młodych koleŜanek, tak bardzo chciałam być z nimi, a tu wezwanie! Po co? Jest święto i powinno się być tam, gdzie serce dyktuje. Ale pobiegłam natychmiast. JuŜ w korytarzu spotkałam doktor: - Chodź prędko, będziemy rodzić. Co za dowcip? Skąd poród? Nie mogłam zrozumieć, ale gdy weszłam do salki opatrunkowej i zobaczyłam młodą śydówkę, jedną ze stu piętnastu uratowanych z pogromu śydów, zrozumiałam. Zabrałam się do przygotowywania wszystkiego co trzeba i zanosiłam gorące dziękczynienie, Ŝe w ten świąteczny wieczór nie grozi nam wizyta Niemców i ich okrutna interwencja. Poród odbył się szybko i prawidłowo, gdy nagle otworzyły się drzwi i wpadły nasze małolatki przystrojone jak anielice, z chóralnym śpiewem Bóg się rodzi. Pojęcia nie miały, co się tu dzieje, chciały tylko złoŜyć Ŝyczenia doktor i zabrać mnie do bloku. Ich zdumienie, gdy zobaczyły czerwonego, krzyczącego noworodka, nie miało granic. Wycofały się szybko. Chłopak wykąpany, matka zaopatrzona, zostali zabrani i odprowadzeni na blok Ŝydowski. Ale juŜ ostatniego dnia świątecznego, gdy matka przyniosła malucha na mój blok, aby go wykąpać, powstał problem, co będzie z dzieckiem. Nieszczęsna kobieta prosiła nieśmiało, abym się zlitowała i ukryła jej synka. Wierzyła, Ŝe tylko na moim bloku moŜe być bezpieczny. Ja z kolei zdawałam sobie sprawę, Ŝe jeśli znajdą dziecko, w dodatku dziecko Ŝydowskie, będziemy odpowiadać wszystkie, nie tylko ja. Grupa tych młodych dziewcząt musi sama zadecydować. Gdy im powiedziałam, o co prosi matka, nie było Ŝadnych wahań: - AleŜ oczywiście, bierzemy dziecko. Trzeba było zdecydować, gdzie je umieścić. Jutro normalny dzień pracy i trzeba to teraz rozstrzygnąć. Na strychu. Tylko tam moŜe być bezpieczne. Na strych wchodziło się po 310 drabinie przez odsuwaną klapę w suficie. Ale zimno, grudzień, a tam nie ma Ŝadnego ogrzewania. Matka ma duŜo ciepłych rzeczy. W nocy będzie karmić tak jak w dzień, a dzień zamieni się na długą przerwę nocną. Dni są krótkie, więc ta przerwa nie będzie taka długa. Przewidująca kobieta miała smoczek i butelkę, niemowlę duŜo spało, przegotowana woda i czasem mleko z PCK ratowały sytuację. Po wieczornym apelu, gdy Niemcy juŜ zeszli z pola, matka zabierała malucha i tylko jeszcze kąpiel, ku radości dziewczynek, odbywała się u nas. Ale były i chwile mroŜące krew w Ŝyłach. Danusię odwiedzał Andrzej, o czym pisałam. Wszystkie czekałyśmy na te wizyty, gdyŜ Andrzej przynosił grypsy i wiadomości od rodzin oraz informacje o sytuacji wojennej, które napawały radością i nadzieją. Oczywiście Andrzeja

Page 156: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

trzeba było ukryć, więc na strych, gdzie było juŜ niemowlę. I nagle w takiej sytuacji zjawia się Reinertz z krzykiem i wymyślaniem, Ŝe nakradłyśmy węgla duŜo więcej, niŜ był przydział. Oczywiście, zawsze kradłyśmy, ile się dało, ale teraz pokazujemy to, co nie jest ukryte, na dowód, Ŝe wzięłyśmy przepisową ilość. Oczywiście nie wierzy. Drabinę, dajcie drabinę, on zobaczy na strychu, bo tam pewnie schowałyśmy węgiel. Drabina, stale leŜąca pod ścianą, teraz zginęła jak kamień w wodę. WyobraŜam sobie, jak się czują Danusia i Andrzej ukryci na strychu, słysząc te wrzaski i nie mając Ŝadnej moŜliwości ucieczki. Szczęście, Ŝe maluch nie płacze. Krzyku było co niemiara, obietnic strasznych kar, gdy nas złapie na kradzieŜy, ale wreszcie poszedł, a my nie wiedziałyśmy, jak dziękować Opatrzności. Po jakimś czasie dziecko zostało zabrane i juŜ matka i jej koleŜanki same dawały sobie radę na własnym bloku. Zobaczyłyśmy matkę i dziecko w dniu ewakuacji Majdanka, gdy ta śliczna kobieta stanęła w szeregu z równie pięknym czteromiesięcznym chłopczykiem. Zdumienie Niemców nie miało granic, ale nie tylko ich, wiele więźniarek takŜe nie mogło uwierzyć, Ŝe to dziecko tu się urodziło i chowało, i przez tyle miesięcy nie zostało wy- 311 kryte. W Oświęcimiu, dokąd śydówki jechały z wyrokiem śmierci, dziecko i matka zginęli. Gdy w Wigilię wróciłam po tym porodzie na swój blok, zaczęła się uroczystość rozdawania prezentów gwiazdkowych. Czego te małe nie wymyśliły! Ka Ŝdy dostał jakiś drobiazg, a wszystko wypracowane, z jakąś myślą i dowcipem. Ja dostałam, zrobioną na zapałkach, z kawałeczków wełny, skarpetę i rękawicę z Ŝyczeniami, Ŝebym nigdy nie zmarzła i nie odmroziła sobie kończyn. Nina dostała czerpak zrobiony z tektury, Ŝeby dawała duŜo dobrej zupy. JuŜ nie pamiętam tych prezentów, ale moją rękawicę i skarpetkę przechowałam i dopiero teraz, otwierając Izbę Pamięci w Liceum Pielęgniarskim, dałam je do zbiorów. Jeszcze dziś, wspominając tamte trudne czasy, z podziwem myślę o tych młodych dziewczynach zabranych z domów zamoŜnych i dostatnich, jak broniły się świadomie, a moŜe tylko instynktem, przed załamaniem i nie pozwalały ginąć innym. Trudno uwierzyć, jak często śmiałyśmy się z ich dowcipów, ile razy chore zapominały o swoich cierpieniach słuchając opowiadań z okresu wolności, czasów szkolnych czy innych przygód tego młodego Ŝycia. Sylwester, obchodzony przez Niemców strzelaniem i pijaństwem, u nas przeszedł pogodnie i smacznie, bo przyszły paczki, a w nich smakołyki. DyŜur miała Danusia. JuŜ wszystkie spały otulone kocami i czym kto miał, bo mróz był siarczysty, a w bloku zimnica. Nagle obudziło mnie jakieś brzęczenie czy bicie zegara, którego nie było. Podniosłam się i myślałam, Ŝe dalej śnię. Danka, zupełnie naga, tylko wstydliwe miejsca ma okręcone papierowym bandaŜem, biegnie boso w tym strasznym zimnie i przyciszonym głosem woła: - Szczęśliwego Nowego Roku! Nowy Roczek się urodził, niech będzie szczęśliwy! - Danusiu, ubierz się, jest tak zimno a ty naga, co wyrabiasz! 312 Jeszcze pocałunki, uściski i pobiegła się ubrać w ten wyziębiony pasiak, bo w umywalni była zupełna lodownia. Obudzone chore zaczęły się odzywać, więc juŜ ubrana pobiegła tam, Ŝeby składać Ŝyczenia i pocieszyć, Ŝe to na pewno ostatnie święto w obozie. Wierzyłyśmy wszystkie, bo bardzo głęboko chciałyśmy w to wierzyć. W styczniu 1944 r. rozeszła się pogłoska, Ŝe na Majdanek ma przyjechać duŜy transport chorych z Ravensbriick. Gdzie je umieszczą, jakie to chore? Nic nie było wiadomo. Ale juŜ po paru dniach komando męŜczyzn, przyprowadzone do waszraumu, rozpoczęło składanie prycz. Zamontowano piecyk Ŝelazny i polecono nam zaścielać koje. Sienniki, koce przynosili męŜczyźni, a my, zgrabiałymi rękoma, przygotowywałyśmy szpital. Ten mały Ŝelazny piecyk nie dawał ani trochę ciepła w tym przemarzniętym bloku. Jak te chore tu wytrzymają? Podjechały cięŜarówki, z których wynoszono półŜywe kobiety. Chory, zmarznięty, wielojęzyczny tłum przekonany, Ŝe został przywieziony na wykończenie, nie chciał słuchać

Page 157: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

ani rozumieć, co się do niego mówi. KoleŜanki, znające języki obce, traciły głos, aby uspokoić i jakoś opanować chore. Przydzielona do pracy w tym bloku nie mogłam namówić tych kobiet do opanowania, spokoju, posłuchu. Wyjechały z Ravensbriick z przeświadczeniem, Ŝe jadą na śmierć i nie moŜna im było wytłumaczyć, Ŝe jest inaczej. Dr Perzanowska i dr Ada Brudkowska miały pełne ręce roboty z badaniem chorych i segregowaniem do poszczególnych bloków, gdzie będzie cieplej i gdzie moŜe uda się je przekonać, Ŝe jeśli tyle innych kobiet Ŝyje i jest leczonych, to i one nie zginą. My natomiast szalejemy, Ŝeby wszystko jakoś zorganizować i przekonać te nieszczęsne kobiety, Ŝe mamy najlepszą wolę, by im pomóc. KaŜde przenosiny do innego bloku są połączone z płaczem, a czasem wprost z szarpaniną, bo uwaŜają, Ŝe jak się je zabiera od gromady, to na pewno idą na śmierć. 313 Nowe bloki otwarte po tym transporcie były juŜ w jakimś stopniu specjalistyczne. Gruźlica, której było bardzo duŜo, miała osobny blok. Dla nich to zawiadomiony PCK przysłał ogromny kosz ampułek calcium chloratum i natychmiast zaczęłam robić wstrzyknięcia doŜylne. Nie była to prosta sprawa. Chore, tak bardzo wyczerpane, reagowały na lek bardzo ostro. Bałyśmy się, Ŝeby nasi sanitariusze nie zabrali się do tych zabiegów, bo chore nie wytrzymałyby ich metod. Robiąc zastrzyki wieczorem byłyśmy pozbawione światła, bo mała Ŝarówka pod sufitem mroku nie rozpraszała. Chore były wychudzone, Ŝyły miały na wierzchu, ale nie ustalone w mięśniu i podściółce tłuszczowej były niesłychanie ruchome. Jednak udało się, nie spowodowałyśmy ani jednej nekrozy, a chore były leczone. Powoli wszystko się unormowało i mogłam się zająć własnym blokiem. Moje małolatki, juŜ doświadczone pielęgniarki, były nadzwyczajne. Widziałam, jak czasem walczą z odruchami wymiotnymi, jak obrzydliwe są niektóre zabiegi, ale panują nad sobą i pracują z całym poświęceniem i oddaniem. Taką obrzydliwą chorobą był świerzb. Chore z transportu były pokryte ranami, ropniami z zainfekowanych zadrapań, a drapały się bez wytchnienia. Jak je leczyć? Nie tylko brak leków, ale zwykłej kąpieli stwarzał sytuację beznadziejną. Zwróciłam się do naszych sanitariuszy z prośbą, Ŝeby dali jakąś maść, bo bez niej nie opanujemy choroby. Przywieźli beczkę dziegciu czy jakiejś innej bardzo źle pachnącej maści. Pojęcia nie miałam, jak chore na nią zareagują, ale innego wyjścia nie było i zaczęłyśmy kurację. Jeszcze dziś widzę te ociekające ropą ciała, wychudzone, cuchnące i te moje małe młode dziewczęta, jak smarują tym brzydko pachnącym dziegciem całe ciała, owijają kocami i prowadzą do koi. Nocna dyŜurna całą noc grzeje wodę na Ŝelaznym piecyku, opalanym kradzionym Niemcom węglem, wyprowadza chore z łóŜek i myje oblewając wodą z garnuszka, Ŝeby spłynęły maść i ropa. Obsuszone i rozgrzane ciało 314 znów smaruje dziegciem i prowadzi chorą owiniętą w koc do koi. Po takiej nocy dziewczyna jest wyczerpana do ostatka, ale one nie narzekają, są szczęśliwe, gdy po paru dniach skóra chorych staje się gładka i przybiera normalną barwę. Poranny gong podrywa nas wszystkie i toaleta odbywa się nadal. Kiedyś zapytałam schodzącą z dyŜuru pielęgniarkę: - Bardzo jesteś zmęczona? MoŜe zostawić was dwie na nocnym dyŜurze? Odpowiedziała przecząco, Ŝe naprawdę nie trzeba. Jej podkrąŜone oczy, zapadnięta przezroczysta buzia mówiły o nieludzkim zmęczeniu, ale ambicja nie pozwalała się przyznać. Z podziwem patrzyłam, ile trzeba poświęcenia, zaparcia się siebie, Ŝeby spełniać taką przykrą pracę i jeszcze zdobyć się na uśmiech, Ŝyczliwość, współczucie. A one to potrafiły. Świerzb ginął, ale pozostawała infekcja, ropnie, które trzeba było nacinać, bo chore gorączkowały wysoko. Robiłam to sama, ale widziałam,.Ŝe moje małe podglądają mnie, a specjalnie Danusia Brzosko i Alinka Paradowska i zabierają się do tego same. Pilnowałam, czasem zwróciłam uwagę, ale pozwalałam widząc, ile w tym wszystkim jest oddania, chęci pomocy i

Page 158: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

radości, gdy chora bez gorączki wracała do sił. Gorzej było, gdy zaczęła się róŜa przyranna, ale znów ratowałam się dziegciem i dość szybko wszystko się likwidowało. W tym ogromnym transporcie chorych przywieziono młodą Belgijkę, Soleme Peggy, z gruźlicą kręgosłupa, z poraŜonymi nogami i w stanie krańcowego wyczerpania. Cierpiała tortury na nierównym, pełnym dziur i wypukłości sienniku. Zaczęłam wstępne rozmowy z Reinertzem na temat łóŜeczka gipsowego. Opowiadałam, jak to prof. Gruca i tak dalej - aŜ chwyciło. Wszystkie te rozmowy toczyły się przez koleŜankę, która tłumaczyła. Utrudniało to sprawę, ale inaczej nie mogłam się porozumieć. Pewnego dnia zapytał: - Co ci trzeba do zrobienia takiego łóŜeczka? Szalejąc z radości zaŜądałam duŜo gazy, waty i gipsu operacyjnego. Peggy uprzedzona, Ŝe to nie jakieś wymyślne tor- 315 tury, ale jedyny sposób, aby mogła Ŝyć w tych warunkach, zgodziła się chętnie i poddała moim zarządzeniom. Nie miałam łatwego zadania, nigdy nie robiłam samodzielnie takiego duŜego gipsu, a tu nie miałam fachowej pomocy. Ale łóŜeczko zrobiłam i na mój gust i moŜliwości wyszło zupełnie dobrze, choć prof. Gruca miałby pewnie wiele zastrzeŜeń. Było grube i cięŜkie, czym się jednak nie martwiłam, bo w warunkach obozowych lepiej, Ŝe było właśnie takie. Gdy Peggy zabrano do koi, zrobiłam ostatnią toaletę łóŜeczka. Wyglądało juŜ lepiej i wzbudziło zachwyt Reinertza. Zdumiewała go wolna przestrzeń na potrzeby fizjologiczne i oparcie dla głowy, modelarz ramion i bioder. Miałam duŜo kłopotu, by wytłumaczyć mu, Ŝe łóŜeczko musi teraz wyschnąć i Ŝe będzie to trwało kilka dni. Stało więc w przewiewnym miejscu i wzbudzało podziw całej niemieckiej obsługi szpitala. Ja natomiast podziwiałam brak najprostszych wiadomości fachowych u tych niby lekarzy i pielęgniarzy. Gdy gips wysechł, Reinertz wędrował z nim po polu i chwalił się, jak on to zrobił. Kiedy wreszcie łóŜeczko wróciło do nas i połoŜyłyśmy w nim zbolałą Peggy, była zachwycona. Równa i sztywna, ale jednocześnie względnie miękka powierzchnia, bo pod gazę dałam cieniutką warstwę waty, zmniejszała bóle i pozwalała, aby chory kręgosłup pozostawał w bezruchu. ŁóŜeczko to słuŜyło Peggy przez wiele miesięcy i w nim pojechała do Oświęcimia, a po wyzwoleniu do domu, do Belgii. Peggy była po wojnie w stałym kontakcie z Zosią Kra-sińską, obecnie Leśniak, która przez cały czas obozów była bez reszty oddana tej tak bardzo chorej i cierpiącej dziewczynie. Dla niej ryzykowała wszystko najgorsze jadąc do Oświęcimia, aby tam dalej się nią opiekować i ratować. Druga Belgijka, która zdołała się uratować, to starsza pani, Suzi Timmermans. Przywieziona tym samym transportem co Peggy miała potyfusowe przykurczę nóg. Była to bardzo częsta komplikacja i prowadząca do gazu. I pani Suzi była w jakimś stopniu skazana nie mogąc chodzić i praco- 316 wać. Jak jej pomóc? Postanowiłam, Ŝe będziemy robić masaŜe. Małolatki podglądały mnie i uczyły się szybko. Śmiałam się, Ŝe przeszły skrócony kurs masaŜu: mięśnie, ścięgna, gimnastyka stawu skokowego i kolanowego. Musimy te nogi uruchomić, pani Timmermans będzie chodzić. Dziewczynki masowały z zapałem, chora była miłą, kulturalną i wykształconą arystokratką. Mówiła po francusku, więc dziewczynki uczyły się lub pogłębiały znajomość języka. Korzystały bardzo duŜo i chyba do dziś odczuwają tego skutki. Ta kuracja trwała długo, ale nadszedł dzień, kiedy Suzi odwaŜyła się wstać i zaczęła chodzić. Na parę dni przed ewakuacją Majdanka przyszła do mojej koi, Ŝeby mnie odwiedzić, gdyŜ w tym czasie leŜałam cięŜko chora z zakrzepowym infekcyjnym zapaleniem Ŝyły w nodze. Powiedziała wtedy: - Nigdy wam tego nie zapomnę, pani i tym dziewczynkom zawdzięczam Ŝycie. Po wojnie pani Suzi Timmermans była w Polsce i niesłychanie serdecznie wyraŜała się o Polkach z Majdanka.

Page 159: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Bardzo wyczerpującą chorobą, z którą przejechały Ra-vensbriiczanki, była malaria. Ataki dreszczy i bardzo wysoka temperatura niszczyły juŜ i tak zrujnowane organizmy. Nie miałyśmy Ŝadnych moŜliwości leczenia. Któregoś dnia przyszedł do mnie Reinertz i podał ampułkę zielonkawego płynu bez Ŝadnego napisu. - Zrobisz to do Ŝyły chorej na malarię podczas ataku dreszczy. - Nie zrobię, nie wiem, co to jest - powiedziałam stanowczo. Wszedł na salę chorych i zaczął pytać, która malaryczka jest w ataku w tej chwili. Oczywiście była taka, a pielęgniarka stała przy niej otulając ją kocami. - Natychmiast zrobisz jej zastrzyk - powiedział takim tonem, Ŝe o sprzeciwie nie mogło być mowy. Modląc się gorąco nabierałam płyn do strzykawki. Co mogłam zrobić? Myśl, Ŝe moŜe jest to środek zabójczy, 317 odbierała mi siły. Podeszliśmy do chorej, pielęgniarka ucis-nęła ramię, a mnie się wydawało, Ŝe chyba upadnę, nim wkłuję się do Ŝyły. Reinertz stał i widziałam, Ŝe wyrwie mi strzykawkę, jeśli moje wahanie potrwa dłuŜej. Wkłułam i wolniutko wprowadziłam płyn. - Prędzej, prędzej - popędzał mnie. Spoglądałam na chorą, wyglądała normalnie i o dziwo dreszcze mijały. BoŜe! Moje modlitwy stały się dziękczynieniem. Nie mogłam uwierzyć. Dreszcze minęły, chora zaczęła dziękować, Ŝe juŜ dobrze się czuje i zapytała, czy moŜe spać. - Co to za lek? - zapytałam. - Nie twoja sprawa, następnej teŜ zrobisz taki zastrzyk i jeszcze wielu innym, ale musisz mnie zawiadomić. Ampułki nie dostaniesz. Odszedł, a ja pobiegłam do Perzanowskiej. Co to było, nikt nie wiedział i nikt nie wierzył, Ŝe taki lek dostarczono, aby ratować więźniarki. Doszłyśmy do wniosku, Ŝe robią próby nad lekiem, którym chcą leczyć straŜników oświęcimskich często chorujących na malarię, choć na komandach chodzili w moskitierach. Chore znosiły ten nieznany lek bardzo dobrze, ataki albo się nie powtarzały, albo były duŜo rzadsze i mniej dokuczliwe. Po kilku takich wstrzyknięciach doświadczenie zostało skończone. Teraz juŜ na pewno nie będą się bali leczyć swoich chorych na malarię. Jak ten czas biegnie, juŜ minął rok, a termin mojego wyroku skrócił się o połowę. Jak trudne jest czekanie. Jak wielkim miłosierdziem Boga jest, Ŝe nikt z nas nie wie, co i kiedy go czeka. W transporcie z Ravensbriick przyjechały chore, które poprzednio były w Oświęcimiu i gdy juŜ trochę się uspokoiły i uwierzyły, Ŝe nie będą tu gazowane, moŜna się było z nimi porozumieć. I wtedy dowiedziałam się, Ŝe moja siostra Hela, wywieziona z Pawiaka w kwietniu 1943 r., zmarła po paru tygodniach w Oświęcimiu. Miała tyfus, zapalenie opon mózgowych i nie odzyskawszy przytomności zmarła. Hela była moją najstarszą siostrą, gdy ja byłam nąj- 318 młodszą. Kochałam ją bardzo jako siostrę, opiekunkę i kogoś, kto zawsze imponował mi swoją wiedzą, prawością, pracowitością. Hela znała cztery języki i buchalterie. Lata dwudzieste nie miały takich szkół jak dziś i całą wiedzę, poza językami, Hela zdobywała własną pracą. Znajomość języków zawdzięczała klasztorowi, w którym zdawała maturę. Znała teŜ świetnie łacinę i z tych przedmiotów, poza pracą w PAT, udzielała korepetycji. Po śmierci Ojca, gdy nasz majątek był dewastowany przez kolejnych administratorów, Hela była całym naszym oparciem i pomocą. Byłyśmy dziećmi trzy-nasto- i piętnastoletnimi, a mój brat miał wówczas zaledwie 7 lat Teraz znowu poczułam się osierocona, a świadomość, Ŝe w jakimś stopniu naraziłam ją na aresztowanie, nie dawała mi spokoju. Hela pracowała w ZWZ wykonywała pracę polegającą na rysowaniu w kolorach znaków jednostek wojskowych przemieszczających się na całym obszarze kraju, co było dołączane do odnośnych

Page 160: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

meldunków. Przed aresztowaniem wszystkie wzory i juŜ wykonane rysunki powiesiła, jak zawsze, między grubymi kotarami. Nie zostały znalezione i dlatego uniknęła morderczego śledztwa. Zmarła 30 maja, a więc pierwsze wszy, które jej dano w brudnym pasiaku w łaźni, były tyfusowe. Szwagier, który był na Majdanku, gdy przyszedł na nasze pole, płakał jak dziecko, a ja z nim. MoŜe gdyby pojechała ze mną na Majdanek, potrafiłabym ją uratować? Zawsze człowiek mówi „gdyby", a przecieŜ wiemy, Ŝe nic tu nie moŜna przewidzieć, zaplanować, postanowić. Niezbadane są wyroki BoŜe i tylko On rozwiązuje wszystkie problemy. Było mi bardzo smutno i cięŜko pogodzić się z tym wszystkim, z tymi ciosami, które spadały na mnie. Wiedziałam, Ŝe mam wyrok, od którego nie ma odwołania, wiedziałam, Ŝe muszę zginąć i teraz była we mnie myśl, jedna modlitwa i błaganie, Ŝeby tę śmierć przyjąć godnie, nie załamać się w ostatniej chwili, nie dać się upodlić. ZbliŜała się Wielkanoc 1944 r. Święta tak pełne wspomnień z dzieciństwa i tego, co tak bardzo było nam 319 potrzebne - jedzenia. Wiedziałyśmy, jak głodują i jaką mają biedę nasze rodziny na wolności, wiedziałyśmy, jakim są wysiłkiem i jakich wymagają wyrzeczeń paczki dla nas. Ale jednocześnie wizje zastawionych stołów, radosnych śniadań w dniu Zmartwychwstania Pańskiego nie ustępowały sprzed oczu i z myśli. Wielki Tydzień starałyśmy się spędzać w jakimś innym nastroju. Ktoś przypominał uroczystości Wielkiego Czwartku, ktoś inny o modlitwie Wielkiego Piątku o godzinie 300, godzinie śmierci Jezusa. JuŜ od dawna w piątki pościłyśmy, nie jedząc cukru, który dostawałyśmy w paczkach i dzieliły zwykle jedząc po jednej lub pół kostki dziennie, ale w Wielkim Tygodniu nie jadłyśmy cukru wcale. Moje małe zapowiedziały, Ŝe w Wielki Piątek nie będą w ogóle jadły. Tłumaczyłam, Ŝe nie powinny tego robić, Ŝe jesteśmy tak bardzo wyczerpane, ale ostatecznie pozostawiłam tę sprawę ich osobistej decyzji. Wielki Piątek to największe święto ewangelików, więc Niemcy nie dokuczali tego dnia. Nagła wiadomość, Ŝe na polu jest Golgota, poderwała nas wszystkie. Okazało się, Ŝe kobiety wracając z prac polnych przynosiły kamienie, które ułoŜone w stos tworzyły kopiec, na którym postawiono krzyŜ zbity dość niezdarnie z dwóch desek. Kobiety zapłakane, zgromadzone pod tym znakiem męki śpiewały pieśni wielkopostne, modliły się i przeŜywały śmierć Pana nad Pany przepraszając za własną słabość, która kaŜe im narzekać. Nie pamiętam, czy miałyśmy jajko, aby się nim podzielić, ale pamiętam nasze sztubowe, Rosjanki, które nieśmiało ogłosiły nam wielką nowinę: „Christos woskries". Znałam ten zwyczaj z więzienia rosyjskiego, więc odpowiadając: „Na pewno zmartwychwstał", ucałowałam je serdecznie. Śniadanie wielkanocne nie było tak smaczne jak przed wojną w naszych domach, ale nas cieszyło wszystko i baraki rozbrzmiewały śpiewem i radością, Ŝe zmartwychwstał, Ŝe nas wyzwolił i teraz wyzwoli. Alleluja, Alleluja. Pewnego dnia koleŜanka pracująca w kancelarii przyniosła fotografię paromiesięcznego golaska. . ¦, 320 - Wanda, to dziecko takie podobne do ciebie. Znalazłam w koszu na śmiecie. Spojrzałam, dziecko jak setki dzieci, ale gdy zajrzałam na odwrotną stronę - zamarłam. Pismo mojego brata, tak charakterystyczne, Ŝe zawsze je moŜna rozpoznać. Napis: „Kochanej chrzestnej Mamie - Hubert". To był mój pierwszy bratanek, o którym nie wiedziałam, Ŝe się urodził. Byłam wzruszona i nie mogłam zrozumieć, jak koleŜanki poznały, Ŝe to dziecko naleŜy do mnie. Przechowywałam tę fotografię, ale nie przetrwała do dzisiejszych dni. Wiadomości z frontu były coraz pomyślniejsze. Niemcy się cofali i byli znów na wschodniej granicy Polski. Zaczęto przebąkiwać o ewakuacji, o likwidacji obozu. Jak to się stanie? Jakie będą konsekwencje? Co zrobią z nami? Pytania, nie kończące się pytania i Ŝadnej odpowiedzi. Byliśmy pierwszym obozem na linii frontu, więc i doświadczeń nie było Ŝadnych. Ktoś szepnął, Ŝe będą nas ewakuować do Oświęcimia. Czy to prawda? Skąd ta

Page 161: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

wiadomość? Nikt nie wie, ale Oświęcim, ten obóz o tak trudnym bytowaniu, niepokoił nas. Jak damy tam sobie radę? W kaŜdym razie trzeba wykorzystać wszystkie moŜliwości Majdanka, Ŝeby się zabezpieczyć. W Oświęcimiu szaleje podobno czerwonka. Gryps na wolność i oto dostajemy szczepionkę przeciw czerwonce. Czekamy na dalsze wiadomości i przygotowujemy się, jak która moŜe. Mam złamany ząb, po jakimś uderzeniu na przesłuchaniu pozostała tylko połowa i teraz rani śluzówkę policzka i czasem boli. Idę więc do Jadzi Łuczak, dentystki. - Wyrwij tę resztkę zęba, bo nie wiadomo jak będzie w Oświęcimiu, a jak zacznie dokuczać, to kto mi pomoŜe. Wyrwała ząb świetnie. Na rozkaz Niemców dr Perzanowska robi w moim bloku przegląd chorych decydując, kto ma jechać w stanie chorych, a kto nadaje się do pracy i moŜe jechać do Ravensbriick. Nasi sanitariusze po cichu, ale wyraźnie mówili, Ŝe transport oświęcimski jedzie do gazu, natomiast zdrowym raczej nic 321 nie grozi. Byli oburzeni, Ŝe dr Perzanowska i ja postanowiłyśmy jechać z chorymi, bez względu na to, co nas czeka. Personel przyuczonych pielęgniarek w ogromnej większości jechał w transporcie zdrowych, natomiast zgłosiło się wiele kobiet, które miały wśród chorych kogoś z rodziny i nie chciały się z tą osobą rozdzielać. Dostały białe fartuchy i jechały jako personel szpitalny. Niemcy nie protestowali, ale powtarzali i tłumaczyli, Ŝe cały transport chorych będzie w Oświęcimiu stracony, więc po co to robimy, kto moŜe, niech się ratuje. Rodziny jednak nie chciały się rozdzielać nawet w obliczu takiej perspektywy, a my uwaŜałyśmy, Ŝe naszym obowiązkiem jest dzielić los chorych. Ich spojrzenia, nieśmiałe pytania czy na pewno jedziemy i promienne uśmiechy, gdy usłyszały potwierdzenie, były nam sowitą zapłatą. Na wizycie i kwalifikowaniu chorych do wyjazdu musiałam przedstawić dr Perzanowskiej kaŜdą chorą, wchodziłam więc na koje i byłam bardzo zmęczona. Pod koniec wizyty nagle zemdlałam i trudno mnie było docucić. Pani doktor zaczęła mi robić wymówki, Ŝe za duŜo pracuję i Ŝe się nie oszczędzam, i Ŝe w takim układzie trudno mi będzie doczekać wolności. Wizytacja chorych skończyła się, więc usiadłam, Ŝeby trochę odpocząć. I nagle dostałam dreszczy. „Co się dzieje? - myślałam gorączkowo. - Po zemdleniu nie mam powodu mieć takich dreszczy. Malaria? Ale na Majdanku nie widziałam nigdy widliszka, a inaczej malaria nie przenosi się." Opatulona przez moje małe pielęgniarki, zatroskane i przeraŜone, szczękałam zębami. W pewnym momencie postanowiłam wstać i tu wszystko się wyjaśniło. Udo było całe obolałe, a gdy go dotknęłam, nie miałam wątpliwości. Postronek sztywny i twardy przez całą długość kazał mi postawić diagnozę - zakrzepowe zapalenie Ŝyły. A te dreszcze to dlatego, Ŝe zapalenie jest infekcyjne, a więc po wyrwaniu zęba. A juŜ poprzedniego dnia dziwiłam się, dlaczego mam taki dziwny, nękający ból z lewej strony klatki piersiowej. Powiedziałam Ninie i dziewczynkom, Ŝe juŜ czuję się dobrze 322 i idę na blok do dr Perzanowskiej. Gdy podeszłam do doktor i powiedziałam, Ŝe mam zakrzepowe zapalenie Ŝyły, popatrzyła na mnie, jak gdyby obawiała się, Ŝe zwariowałam. Ale gdy połoŜyła mnie na kozetce i dotknęła mojej nogi, nie miała Ŝadnych wątpliwości: - Zostaniesz u mnie na bloku. Nie chciałam. Z moimi dziewczynkami czułam się najlepiej i ani ich, ani moich chorych nie chciałam zostawiać samych. Na swój blok wróciłam na piechotę mimo protestów, ale wiedziałam, Ŝe jeszcze teraz nic mi nie grozi. Zrobił się ruch. Noga, unieruchomiona w jakiejś pseudoszynie, stała się schowkiem wszystkich skarbów, które trzeba było ukryć przed

Page 162: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

podróŜą. Sanitariusze, na prośbę Perzanowskiej, przynieśli pięcioprocentową glukozę i to był jedyny lek, jaki miałam wstrzykiwany kaŜdego dnia. Teraz miałam jechać jako chora i zdawało się, Ŝe nic mnie juŜ nie uratuje. Trzy wyroki wisiały nad moją umęczoną głową: urwanie skrzepu, gazowanie chorych i prawomocny wyrok z Gestapo na Szucha. Wieziono nas na dworzec cięŜarówkami, które ustawiono tak, Ŝeby chore mogły od razu przejść do wagonu. Mnie koleŜanki wyniosły z bloku w kocu, bo zakazano mi surowo jakichkolwiek ruchów wysiłkowych. PoŜegnanie było tkliwe, serdeczne i oblane łzami. Nie do wiary jak człowiek w takich warunkach potrafi się zŜyć, zaprzyjaźnić, jak człowiek człowiekowi staje się kimś bliskim, najbliŜszym. W cięŜarówce czekałam, aŜ inne chore zostaną przeniesione do wagonu, gdy nagle wskoczył na platformę Betman: - Wanda, gdzie jest Wanda? Podbiegł i zarzuciwszy sobie moje ręce na szyję podniósł mnie delikatnie, przeniósł do wagonu i połoŜył w kąciku. Podniósł rękę w geście poŜegnania i zniknął tak, jak się pojawił. Stało się to wszystko tak nagle i szybko, Ŝe Ŝadna z nas nie wydała głosu. Dopiero teraz poczułam, jak krew napływa mi do twarzy, było mi wstyd, tak bardzo wstyd tego, 323 co się stało. Dlaczego to zrobił? Czym upowaŜniłam do takiego potraktowania mnie? śeby Niemiec... Ale czy - Niemiec? MoŜe człowiek? Od dawna spotykałyśmy się z jego odmiennymi reakcjami. Czy to był ten przysłowiowy „dobry Niemiec"? Nie wiedziałyśmy wtedy i dziś nie wiemy, kim naprawdę był Betman. Odjechałyśmy. Modlitwy zbiorowe, indywidualne, śpiewy kościelne i BoŜe, coś Polskę, a na koniec, jak zawsze, Ave Maryja śpiewane przez Malinkę. Co nas czeka? W pewnej chwili, gdy juŜ było zupełnie ciemno, przytuliła się do mnie Nina i zaczęła szeptać: - Post, który stoi w otwartych drzwiach, powiedział, Ŝe mogę uciekać, nie będzie strzelał, jest ciemno, jak będziemy koło lasu, to nikt nie zauwaŜy, a pociąg idzie tak wolno, Ŝe na pewno wyskoczę. Powiedziałam, Ŝe jesteśmy dwie, zgodził się, Ŝe wyskoczymy razem. Co ty na to? - Nina, skacz, oczywiście, dobierz sobie drugą, to wam łatwiej będzie uciekać, ale ja nie mogę ryzykować takiego wstrząsu, mogę umrzeć zaraz po skoku i tylko będziesz miała dodatkowy ogromny kłopot, ani mnie zostawić, ani zabrać. Skacz, korzystaj z okazji, to moŜe jedyna, jaka ci się trafia. - Nie, bez ciebie nie będę uciekać, zostaniemy razem. Moje namowy, tłumaczenia nie odniosły skutku. Zrezygnowała z ucieczki, choć była tak duŜa szansa. To jeszcze jeden dowód przyjaźni jedynej i niepowtarzalnej. Oświęcim! Wyładowujemy się z wagonów. W kocach, na rękach pielęgniarki dźwigają chore, te, które czują się silniejsze, idą o własnych siłach. Z męskich wagonów wyrzucają trupy. Czy tam nie było sanitariuszy, lekarzy, ludzi zdrowych, tak jak w grupie kobiet? Stos nagich zwłok rośnie w oczach. Przeprowadzają nas do ogromnej sali, gdzie leŜąc na podłodze czekamy, co będzie dalej. Pielęgniarki i silniejsze chore juŜ się krzątają, szykują coś z paczek do jedzenia, jest woda i to ułatwia nam sytuację. JuŜ teraz zaczyna się mówić, Ŝe śydówki uratowane z listopadowej masakry, które jechały z 324 Majdanka z wyrokiem śmierci, usiłowały po drodze uciekać. Wyskoczyło ich pięć, co się z nimi stało, dowiedziałyśmy się dopiero po wojnie. Te, które przyjechały do Oświęcimia, zginęły wszystkie i wśród nich matka naszego MojŜesza, razem z dzieckiem. Niemcy na Majdanku nie mogli zrozumieć, skąd się wziął taki dorodny czteromiesięczny chłopiec, a pośpiech, z jakim odbywała się ewakuacja, sprawił, Ŝe nie było Ŝadnego dochodzenia. Niemcy zresztą wiedzieli, Ŝe i tak zginą wszystkie te kobiety, a z nimi dziecko.

Page 163: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Oświęcim 16 IV 1944 - 17 11945 Siedziałam na podłodze i słuchałam ciągle napływających wiadomości: śydówki z Majdanka juŜ zagazowane, właśnie Ŝe nie, tatuowano im numery, więc będą Ŝyły; zobaczcie, jaki stos trupów męŜczyzn, a u nas nikt nie umarł... Był to raczej przypadek, bo personel szpitalny jechał w oddzielnym wagonie, i my teŜ, jak męŜczyźni, nie miałyśmy moŜliwości opiekowania się chorymi. Te plotki i rozmowy o gazowaniu chorych stwarzają atmosferę tak napiętą, Ŝe nie wytrzymuję: mam zginąć w gazie, umęczona, wolę zginąć jak człowiek. Zdejmuję szynę, chowam wszystkie ukryte tam drobiazgi i wstaję. Podbiegają Nina i koleŜanki, jest juŜ i Perzanowska: - Co robisz! PrzecieŜ wiesz, co ci grozi! Stoję spokojnie, słucham i czekam. JuŜ się powinien urwać ten skrzep, dlaczego zwleka? Ale jeŜeli się nie urywa, to ja pójdę do kranu przed blokiem i umyję zęby. Idę. Jest cisza oczekiwania, ale nic się nie dzieje. Poszłam, umyłam twarz i zęby, spokojnie wracam na salę. Nic się nie stało. Podchodzę do okna, widzę stos nagich ciał, niektóre z nich poruszają się, a więc jeszcze Ŝyją! Odchodzę przeraŜona. „BoŜe, zmiłowania, ratuj nas!" Otwierają się drzwi i donośny głos wzywa kolumnę sanitarną w liczbie iluś tam osób do łaźni. Perzanowska podchodzi do mnie: - Wanda, ty idź pierwsza, wykąpiesz się i gdy dostaniesz się do bloku, kładź się. 326 Dobrze, idę z pierwszą grupą. Kąpiemy się, jest duŜo ciepłej wody. I oto okazuje się, Ŝe my, wykąpane w pierwszej kolejności, mamy myć i przenosić do sąsiedniej sali wszystkie chore. Skończyło się więc nieznośne oczekiwanie. Kąpiemy chore, jestem ciągle pod gorącymi prysznicami, dźwigam umyte, a mój skrzep nie urywa się. Perzanowska usiłuje mnie zwolnić, ale Niemka nie chce o tym słyszeć, mam pracować i robić, co kazali. Czuję się coraz lepiej, a więc teoria, Ŝe skrzep urywa się najczęściej siódmego lub ósmego dnia, w moim przypadku nie potwierdziła się, jest to bowiem siódma doba od zachorowania. Przed kąpielą byłyśmy tatuowane, koleŜanki niosły mnie na kocu, a znajome więźniarki śydówki, które kiedyś były na Majdanku, poznały mnie i z całą serdecznością wypisały mi mały i od wewnętrznej strony przedramienia numer. Teraz jest mi przykro, Ŝe naraziłam koleŜanki na dźwiganie mnie, skoro mogłam pójść na własnych nogach - było to jednak przed zdjęciem szyny. Odprowadzono nas na kwarantannę. Baraki jak wszystkie inne i warunki bytowania teŜ takie same. Nie pracujemy, nie wolno nam kontaktować się z miejscowymi więźniarkami. Nie wiem, co wpływa na moje złe samopoczucie, ale chyba przede wszystkim świadomość, Ŝe jestem tu, gdzie zginęła Hela, gdzie cierpiała, męczyła się. Mam ciągłe pragnienie, a tu pić nie ma co. Woda -woda oświęcimska to rdzawy płyn, który po ustaniu ma jedną trzecią rdzawego osadu, a reszta to obrzydliwa w smaku Ŝółta ciecz. Piję ją, bo nie mogę zapanować nad pragnieniem. Po kilku dniach dostaję biegunki. Czegoś takiego nie przeŜyłam nigdy. Jestem tak słaba, Ŝe nie mogę się podnieść i znowu koleŜanki dźwigają mnie, by posadzić na wiaderku. Tracę świadomość. Herbata - jak ją zdobyły! - bardzo mocna, czarna esencja pita maleńkimi łyczkami ratuje mnie w ciągu paru dni. JuŜ

Page 164: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

zaczynam chodzić, choć kręci mi się w głowie i nogi mam z waty. Jestem w fatalnym stanie fizycznym i psychicznym. Wiem z doświadczenia, Ŝe to pierwszy stopień do 327 stania się gamlem, muzułmanem, a potem to juŜ tylko śmierć. Wiem, Ŝe koleŜanki nie pozwolą mi na to, ale teŜ wiem, jak trudno jest pozbierać się z takiego załamania. Jesteśmy bezczynne, zabrano nam chore do oddzielnych bloków, nie mamy z nimi kontaktu, to teŜ bardzo źle na nas wpływa. W tym czasie Malinka zaczęła narzekać na bóle ucha, miała gorączkę i wyraźnie była chora. Martwiłam się o nią. Perzanowska robiła starania o specjalistę, laryngologa. Wiedziałyśmy, Ŝe w Oświęcimiu jest takich lekarzy wielu, bałyśmy się tylko, aby nie przyszedł lekarz Niemiec. Udało się. Zjawił się laryngolog, chyba nawet Polak, zbadał Ma-linkę, dał jakieś leki, sprawa zlikwidowała się szybko. To był jakby przełomowy moment w moim psychicznym nastawieniu. Wracałam do sił i energii. Nasza kwarantanna dobiegała końca, zawiadomiono nas, Ŝe będziemy zabrane do łaźni, a potem dostaniemy przydziały szpitalne. A więc będziemy pracować, i to przy chorych, będziemy mogły pomagać im, opiekować się, ratować. Dzień był piękny, ciepły i słoneczny, gdy po apelu ruszyłyśmy do łaźni prowadzone przez straŜnika. WyjeŜdŜając z Majdanka postarałyśmy się o czyste pasiaki, szwalnia przemyciła dla nas białe chusteczki, więc maszerując przepisowo piątkami wyglądałyśmy bardzo przyzwoicie. Post, zwyczajem wszystkich Niemców, kazał nam śpiewać. Był maj, pokrzepiające wiadomości z frontu, chciałyśmy wierzyć, Ŝe to ostatni etap naszej niewoli. Było nam dziwnie radośnie. Śpiewać! Hania Mierzejewska zaintonowała Witaj, Majowa Jutrzenko. Podchwyciłyśmy śpiew. Maszerowało się świetnie, nasz post dziarsko maszerował z boku komanda, a mijani pracujący więźniowie prostowali się oglądając wkoło. Co się dzieje? Wojna się skończyła? Ta grupa, tak radosna, z pieśnią, której nie śpiewało się od lat, to coś zupełnie nieoczekiwanego. Co to za grupa? Kto im pozwolił śpiewać o Majowej Jutrzence, co się stanie, gdy usłyszy ten śpiew ktoś z władz? Co z nimi zrobią? Do posta ktoś podszedł, chwila rozmowy i nagły ryk złości, lęku: „Ruhe, Ruhe!" Milkniemy i jest nam wesoło. Ta chwila wolności, ten moment swobody, naszego udokumentowania, Ŝe nie zabito w nas ducha wolności, Ŝe jesteśmy wolne, choć w kajdanach, łagodzi wszystkie obawy o następstwa naszej swawoli. Z łaźni nie wracamy juŜ na kwarantannę, ale od razu prowadzą nas na teren szpitali. W Oświęcimiu jest inny układ bloków szpitalnych. Teren jest ogrodzony i zamknięty, przy wejściu stoi torwacha i oficjalnie nikogo nie wpuszcza, choć „na lewo" kaŜda z nas moŜe się tam dostać. Panią Ŝycia i śmierci, współdziałającą z niemieckimi lekarzami, jest Orli, Niemka-komunistka, więźniarka polityczna z czerwonym trójkątem. Jest postrachem pielęgniarek, lekarek, a przede wszystkim chorych. Bezwzględna i surowa, z radością karze, bije i kieruje do gazu. Uśmiechy i miłe słowa ma tylko dla lekarzy niemieckich. Jest postrachem wszystkich, którzy jej podlegają. Z zapałem naśladują ją blokowe, przewaŜnie czeskie śydówki. Nasza sytuacja jest nie do pozazdroszczenia, po Majdanku, gdzie bać się trzeba było tylko Niemców, tu odczuwamy niepokój przed kaŜdym. Pielęgniarki za cenę Ŝycia chcą pracować w szpitalu, więc podlizują się blokowej i spełniają kaŜdy jej rozkaz. Skutek jest taki, Ŝe chore nie dostają przydziału ziółek, bo pani blokowa dziś myje głowę, jutro się kąpie, a następnego dnia pielęgniarki robią wielkie pranie jej bielizny. Przydzielono nas do róŜnych bloków. Nasza grupa pracowała w bloku ozdrowieńców. Chore, niby rekonwales-centki, ale większość z nich nie chodzi, bo po tyfusie - który przebyły po dwie lub trzy na jednej koi, więc musiały leŜeć skulone - pozostały im przykurczę nóg. Inne otępiałe, załamane, psychicznie bezwolne, wyniszczone głodem i gorączką czekają na najgorsze, aby tylko nie kazano im wstawać, pracować, godzinami stać na apelu. Selekcje są ciągłe, a kaŜdego ranka stos trupów leŜy pod blokiem. To nie Majdanek, tu zwłoki rzuca się na stos, nagie, wychudzone i tylko

Page 165: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

329 złości, lęku: „Ruhe, Ruhe!" Milkniemy i jest nam wesoło. Ta chwila wolności, ten moment swobody, naszego udokumentowania, Ŝe nie zabito w nas ducha wolności, Ŝe jesteśmy wolne, choć w kajdanach, łagodzi wszystkie obawy o następstwa naszej swawoli. Z łaźni nie wracamy juŜ na kwarantannę, ale od razu prowadzą nas na teren szpitali. W Oświęcimiu jest inny układ bloków szpitalnych. Teren jest ogrodzony i zamknięty, przy wejściu stoi torwacha i oficjalnie nikogo nie wpuszcza, choć „na lewo" kaŜda z nas moŜe się tam dostać. Panią Ŝycia i śmierci, współdziałającą z niemieckimi lekarzami, jest Orli, Niemka-komunistka, więźniarka polityczna z czerwonym trójkątem. Jest postrachem pielęgniarek, lekarek, a przede wszystkim chorych. Bezwzględna i surowa, z radością karze, bije i kieruje do gazu. Uśmiechy i miłe słowa ma tylko dla lekarzy niemieckich. Jest postrachem wszystkich, którzy jej podlegają. Z zapałem naśladują ją blokowe, przewaŜnie czeskie śydówki. Nasza sytuacja jest nie do pozazdroszczenia, po Majdanku, gdzie bać się trzeba było tylko Niemców, tu odczuwamy niepokój przed kaŜdym. Pielęgniarki za cenę Ŝycia chcą pracować w szpitalu, więc podlizują się blokowej i spełniają kaŜdy jej rozkaz. Skutek jest taki, Ŝe chore nie dostają przydziału ziółek, bo pani blokowa dziś myje głowę, jutro się kąpie, a następnego dnia pielęgniarki robią wielkie pranie jej bielizny. Przydzielono nas do róŜnych bloków. Nasza grupa pracowała w bloku ozdrowieńców. Chore, niby rekonwales-centki, ale większość z nich nie chodzi, bo po tyfusie - który przebyły po dwie lub trzy na jednej koi, więc musiały leŜeć skulone - pozostały im przykurczę nóg. Inne otępiałe, załamane, psychicznie bezwolne, wyniszczone głodem i gorączką czekają na najgorsze, aby tylko nie kazano im wstawać, pracować, godzinami stać na apelu. Selekcje są ciągłe, a kaŜdego ranka stos trupów leŜy pod blokiem. To nie Majdanek, tu zwłoki rzuca się na stos, nagie, wychudzone i tylko 329 szczury mają uŜywanie wyjadając policzki, nosy i resztkę mięśni. W kaŜdej z tych zmarłych widziałam Hele i rozpacz zapierała mi dech w piersiach. Czy i ona? Tak, na pewno tak - taki był porządek Ŝycia i śmierci w Oświęcimiu. Nasza praca w bloku polegała na czyszczeniu podłogi. Podłoga była ceglana, a naszym zadaniem pielęgniarskim było tarcie cegłą o podłogę, aby doprowadzić ją do pięknego koloru świeŜo wypalonej cegły. Buntowałam się, podchodziłam do chorych, starałam się choć trochę im pomóc, podnieść psychicznie, ale natychmiast zjawiała się blokowa i wymyślając kazała mi wracać do podłogi. Nie była to cięŜka praca, ale jej bezsens doprowadzał mnie do rozpaczy. Kryjąc się, prosząc koleŜanki, Ŝeby pilnowały i dawały znać o niebezpieczeństwie, zaczęłam robić masaŜe przykurczonych nóg. Widziałam, jaki miało to efekt u pani Timmermans na Majdanku, liczyłam, Ŝe uda się i tu. Wprawdzie nie było tu mowy o ciepłych kąpielach nóg, ale wierzyłam, Ŝe same masaŜe teŜ mogą dać rezultaty. Udało mi się dwie czy trzy chore doprowadzić do normalnego stanu, gdy powiadomiona o tym blokowa przybiegła z awanturą i krzykiem, zakazując mi kategorycznie podobnych praktyk. Teraz koleŜanki Majdaniarki przejęły moją pracę i kaŜda na swojej sztubie robiła to samo, tylko cicho. Moje wędrowanie po bloku za bardzo rzucało się w oczy. W tym bloku był wydzielony mały pokoik, w którym umieszczono kobiety psychicznie chore. Przyjechały z Majdanka, ale były teŜ i miejscowe. Opiekę nad nimi sprawowała Malinka. Ta zawsze pogodna, serdeczna i mająca ogromne poczucie humoru aktorka dawała sobie świetnie radę z tym tak trudnym elementem. Przemawiała do nich, karmiła, czesała i myła, Ŝeby juŜ po chwili stwierdzić, Ŝe wszystkie jej starania zostały obrócone wniwecz. Na środku pokoiku stała „koza", piecyk, w którym od dawna nikt nie palił. Długa i dość gruba rura była doprowadzona do otworu w ścianie i przymocowana do osłony z blachy. Pewnego dnia 330

Page 166: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

przypadł na Malinkę dyŜur w dostarczaniu kotłów z jedzeniem z kuchni. Był to bardzo cięŜki obowiązek. Drewniane kotły były cięŜkie, a niesienie ich, gdy były napełnione jedzeniem, często przerastało nasze siły fizyczne. Kocioł niosłyśmy we cztery, na grubych drągach, teŜ cięŜkich. Starałyśmy się nieść je dość szybko, Ŝeby dać chorym moŜliwie ciepłe jedzenie. Zmęczona, zdyszana Malinka weszła do pokoju wariatek i stanęła jak przysłowiowa Ŝona Lota. W pokoiku było czarno od sadzy, a wariatki podobne do Murzynów. Gdy złapała po pierwszym zaskoczeniu oddech, zawołała: - Czyście zwariowały? Coście narobiły? - i wybuchnęła śmiechem, poniewaŜ to były wariatki. Co się okazało - kobiety, zostawione przez dłuŜszy czas same, rozmontowały piecyk, wyciągnęły rurę i całą sadzę wysypały na siebie, a wycierając ręce o twarze doprowadziły się do stanu, w jakim zastała je Malinka. I nie wiadomo, czy rozgniewała je czysta buzia Marysi Walewskiej, melancho-liczki, która nie brała udziału w ich zabawie, gdyŜ w ogóle nie reagowała na otoczenie, bo ją równieŜ wysmarowały, a nawet przyczerniły jej włosy. Umycie tych pięciu kobiet z sadzy tłustej i tak trudnej do usunięcia, bez gorącej wody i mydła, było doprawdy syzyfową pracą. Blokowa była ubawiona, pokazywała wariatki Niemcom, a my pomagając Malinie męczyłyśmy się wiele godzin, Ŝeby choć trochę przywrócić im ludzki wygląd. Zastanawiałyśmy się, ile trzeba było sprytu i przemyślności, Ŝeby wyciągnąć bez Ŝadnych narzędzi tę duŜą rurę ze ściany i z blaszanej osłony. Przez długi czas śmiałyśmy się z Maliny i z jej teatralnego wprost wystąpienia wobec wariatek. Coraz trudniej było mi godzić się z warunkami i z tą niby pielęgniarską pracą. Momentem odpręŜenia był czas, kiedy spotykałyśmy się w bloku mieszkalnym pielęgniarek Tam, w miłej atmosferze moŜna się było wyŜalić i doznać pocieszenia. Jadzia Dąbrowska, pielęgniarka ze Lwowa, śpiewała i 331 przypadł na Malinkę dyŜur w dostarczaniu kodów z jedzeniem z kuchni. Był to bardzo cięŜki obowiązek. Drewniane kotły były cięŜkie, a niesienie ich, gdy były napełnione jedzeniem, często przerastało nasze siły fizyczne. Kocioł niosłyśmy we cztery, na grubych drągach, teŜ cięŜkich. Starałyśmy się nieść je dość szybko, Ŝeby dać chorym moŜliwie ciepłe jedzenie. Zmęczona, zdyszana Malinka weszła do pokoju wariatek i stanęła jak przysłowiowa Ŝona Lota. W pokoiku było czarno od sadzy, a wariatki podobne do Murzynów. Gdy złapała po pierwszym zaskoczeniu oddech, zawołała: - Czyście zwariowały? Coście narobiły? - i wybuchnęła śmiechem, poniewaŜ to były wariatki. Co się okazało - kobiety, zostawione przez dłuŜszy czas same, rozmontowały piecyk, wyciągnęły rurę i całą sadzę wysypały na siebie, a wycierając ręce o twarze doprowadziły się do stanu, w jakim zastała je Malinka. I nie wiadomo, czy rozgniewała je czysta buzia Marysi Walewskiej, melancho-liczki, która nie brała udziału w ich zabawie, gdyŜ w ogóle nie reagowała na otoczenie, bo ją równieŜ wysmarowały, a nawet przyczemiły jej włosy. Umycie tych pięciu kobiet z sadzy tłustej i tak trudnej do usunięcia, bez gorącej wody i mydła, było doprawdy syzyfową pracą. Blokowa była ubawiona, pokazywała wariatki Niemcom, a my pomagając Malinie męczyłyśmy się wiele godzin, Ŝeby choć trochę przywrócić im ludzki wygląd. Zastanawiałyśmy się, ile trzeba było sprytu i przemyślności, Ŝeby wyciągnąć bez Ŝadnych narzędzi tę duŜą rurę ze ściany i z blaszanej osłony. Przez długi czas śmiałyśmy się z Maliny i z jej teatralnego wprost wystąpienia wobec wariatek Coraz trudniej było mi godzić się z warunkami i z tą niby pielęgniarską pracą. Momentem odpręŜenia był czas, kiedy spotykałyśmy się w bloku mieszkalnym pielęgniarek. Tam, w miłej atmosferze moŜna się było wyŜalić i doznać pocieszenia. Jadzia Dąbrowska, pielęgniarka ze Lwowa, śpiewała i 331 deklamowała wiersze, tam spotykałyśmy się z koleŜankami z Majdanka. Niestety, nie było tam moich małych pielęgniarek z bloku. One pojechały do Ravensbriick i często myślałam i

Page 167: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

cieszyłam się, Ŝe nie muszą przeŜywać tego upokorzenia, które nas dotyka. Niech im zostanie w pamięci rzetelna praca dla drugiego człowieka i niesiona mu pomoc. Pielęgniarki z bloku musiały pełnić dyŜury przy ładowaniu trupów. Odbywało się to kaŜdej nocy przed rannym apelem. Przyszła i moja kolej. To było coś, z czym nie mogłam się pogodzić. O szarym świcie zrywano nas z koi i szłyśmy przed bloki chorych, gdzie juŜ leŜały stosy zmarłych i tych, które były w agonii, ale juŜ zostały wyrzucone przed blok. PodjeŜdŜał wóz-platforma samochodowa, a nasze zadanie polegało na tym, Ŝe chwytało się zmarłych za ręce i nogi i z rozmachem wrzucało na wóz. Chrobot upadających, juŜ sztywnych ciał, uciekające szczury, którym przerwano ucztę, to było tak przeraŜające, tak straszne, Ŝe nie mogłam zapanować nad szlochem. PrzecieŜ to byli ludzie, nasze koleŜanki, moŜe rodzina, kobiety, na które gdzieś tam daleko czekano w domu. Nie, drugi raz tego nie zniosę. Wróciłam do bloku zupełnie wykończona. Byłam zdecydowana. Nie będę robiła tej głupiej roboty w szpitalu, nie będę rzucała zwłokami jak ostatnim śmieciem, idę pracować w pole. Decyzję podjęłam, ale spełnienie jej było bardzo trudne. Nie moŜna powiedzieć blokowej czy Orli, Ŝe nie chcę pracować w szpitalu, odniosłoby to wręcz odwrotny skutek. Więc co robić? Radzimy z Niną i zaprzyjaźnionymi koleŜankami. Jedne radzą, drugie odmawiają, tłumaczą, Ŝe praca w polu jest zabójcza, ale Nina i ja jesteśmy zdecydowane. Trzeba tak zrobić, Ŝeby nas wyrzucono. Zdajemy sobie sprawę, Ŝe na blokach roboczych nie jest łatwo, ale jest piękna wiosna i tak pragniemy trochę powietrza i słońca. Są takie uprzywilejowane komanda, jak Rajsko czy Harmenzy, moŜe uda nam się tam dostać, wtedy będzie dobrze. Na apelu Orli krzyczy i wymyśla, Ŝe ktoś wylał z brudami do kanału szmatę i zapo- 332 wiada, Ŝe wącha, która od dziś będzie stała przy kanale, będzie pilnować i zapisywać numer więźniarki, która ośmieli się to zrobić. Kuksaniec, który otrzymuję od Niny, mówi, Ŝe to coś dla nas. Jeszcze staramy się zasięgnąć języka, dowiedzieć od innych, jak jest na komandach roboczych. Łączniczka Lonia Szymańska, „Kropka", którą zdołałam uprzedzić na Pawiaku, Ŝeby się nie przyznawała do pseudonimu i która została zwolniona z Pawiaka, teraz pracuje w Rajsku i twierdzi, Ŝe nie jest najgorzej. Czy my się tam dostaniemy, trudno powiedzieć, ale moŜe? Tymczasem pytam ją, dlaczego znalazła się w Oświęcimiu, skoro została zwolniona z Pawiaka. Gdy wróciła do domu, szczęśliwa, bo zostawiła przecieŜ niemowlę, córeczkę, gospodyni, u której mieszkała, czyniła jej wymówki, Ŝe przy rewizji zabrano jej pamiątki. Gdy Lonia dostała kolejne wezwanie na Szucha, zamiast uciec, uległa naleganiom gospodyni i poszła do Gestapo. Stamtąd odesłano ją na Pawiak, a po kilku dniach wysłano do obozu. Po kolejnej awanturze z blokową, gdy zastała mnie przy jakiejś posłudze chorym, zdecydowałyśmy się natychmiast. Stara poszarpana szmata została wrzucona do kadzi i powędrowałyśmy z Niną do wylotu kanału. - Co tu macie? - zapytała torwacha. - Brudy, jak widać. - Czekajcie, tu jest szmata! - Rzeczywiście - zdziwiłyśmy się. Nie chciałyśmy naraŜać na przykrości tej młodej dziewczyny za niedozór, więc czekałyśmy. - Słuchajcie, ja muszę zapisać wasze numery, ale zabierajcie szmatę i uciekajcie, a ja nie będę meldować. Dobra, porządna dziewczyna, ale nie to było naszym celem. - Zapisz numery, nie moŜesz się naraŜać. Zobacz, ilu ludzi nas obserwuje, ktoś doniesie i będziesz cięŜko odpowiadać. Zapisz - kaŜda z nas odsłoniła przedramię. 333 - Ale was wyrzucą ze szpitala. - Trudno, jesteśmy na to przygotowane.

Page 168: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Nie mogła zrozumieć, co to wszystko znaczy, ale juŜ grupka więźniarek czekała, aby dojść do kanału, więc z wyraźnymi oporami zapisała nas i odeszłyśmy odprowadzane pełnymi współczucia spojrzeniami. Następnego dnia na apelu, na którym był obecny dr Mengele, osławiony morderca, i Orli, wywołano nasze numery. Orli szczekliwym, wściekłym głosem meldowała doktorowi o naszej „zbrodni" i stwierdziła, Ŝe natychmiast mamy być wyrzucone ze szpitala. Mengele patrzył na nas ciekawie. Śliczna buzia Ninki, jej zdecydowanie nordycki koloryt zwróciły widocznie jego uwagę. - One z Majdanka? - zapytał. Strach nas przeszedł; a moŜe kaŜe nas zostawić? Ale wzburzona Orli nie dała mu czasu do rozwaŜań. Krzyczała, ile ona ma kłopotu z tym Majdankiem. Machnął więc ręką i odszedł. Stałyśmy dalej czekając na rozkazy. Po apelu nasza blokowa, z prawdziwą satysfakcją, kazała się nam wynosić na blok roboczy. Nasze koleŜanki, te miejscowe i Majdaniarki, nie mogły zrozumieć, Ŝe nie robimy z tego tragedii, a nawet wyglądamy na dość zadowolone. PoŜegnania, uściski, obietnice odwiedzin i pomaszerowałyśmy do bloku roboczego. Komanda były juŜ w pracy, więc blokowa przyjęła nas osobiście. Była zdumiona, Ŝe nie rozpaczamy, a spokojnie czekamy na przydział koi i miejsca w bloku. Muszę tu powiedzieć, jak okropne były bloki robocze w Oświęcimiu--Brzezince. Koje były murowane i biegły pod ścianami i przez środek bloku. Były to lochy bez przedniej ściany, w których moŜna było poruszać się tylko na czworakach, ciemne, gdyŜ światło w bloku było albo z maleńkich zamurowanych okien, albo z Ŝarówki pod sufitem. Koje były trzypiętrowe, na górne wchodziło się po tych znajdujących się niŜej, nie było Ŝadnych drabinek ani uchwytów. Z tego powodu dolne koje były okupowane przez kobiety mniej sprawne, górne zaś 334 przez uprzywilejowane. Gdy zobaczyłam te „mieszkania", byłam przeraŜona. Odetchnęłam z ulgą, gdy przydzielono nam miejsce na koi środkowej. Dół przeraŜał mnie. Błoto nanoszone przez więźniarki podczas deszczu, mokro, bo przy myciu korytarzy zalewano i koje, a cały czas widok nóg, ich zapach i brud, to było nie do zniesienia. Na koi było nas pięć i miałyśmy dwa sienniki. Poprzednie mieszkanki były niezadowolone z naszego przybycia, ale rozkaz blokowej był nie do podwaŜenia. Teraz sienniki kładło się w poprzek i choć nogi wystawały poza posłanie, to jednak leŜało się lepiej. Pod głową chowałyśmy pasiak, drewniaki i wszystkie skarby, których tu naleŜało pilnować nawet we śnie, by ich nie ukradziono. W tym bloku nie istniała majdankowska solidarność, która tak surowo piętnowała okradanie więźniarki, tu nagłe krzyki i wymysły budziły nas, gdy złapano złodziejkę. Sąd nad nią odbywał się doraźnie i był srogi. Kobiety juŜ nauczyły się bić, a Ŝe walczyły o Ŝycie, tym bardziej były okrutne. Równie wielkie niebezpieczeństwo groziło naszym paczkom Ŝywnościowym. Wychodząc do pracy paczki trzeba było oddawać na przechowanie blokowej, podobno wtedy były bezpieczne. Ale to teoria, paczki są okradane i nawet nic nie moŜna powiedzieć, gdyŜ pani blokowa jest panią Ŝycia i śmierci. Trzeba się pogodzić i udawać, Ŝe nic się nie zauwaŜyło. W czasie dziewięciomiesięcznego pobytu w Oświęcimiu dostałam tylko jedną paczkę, od Zosi Orlickiej, koleŜanki i pielęgniarki zwolnionej z Majdanka. Nadawcą paczki był Danek Podsolecki, kilkuletni syn Zosi. To nazwisko sugerowało, Ŝe mam szukać grypsu pod solą. Znalazłam list z całym opisem sytuacji politycznej i zrozumiałam z niego, Ŝe robi się ostateczne przygotowania do Powstania. Zosia pisała: „Miałam wiele radości, bo na moje urodziny przyjechali" i tu wymieniała: mojego brata, trzech kuzynów, kilku przyjaciół, samych młodych męŜczyzn, którzy nigdy bez koniecznej potrzeby nie przyjechaliby do Warszawy, w dodatku na uro- 335

Page 169: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

dziny. Inny musiał być powód ich przyjazdu. O Powstaniu mówiło się od tak dawna, czekało się na odpowiednią chwilę. I chwila taka właśnie nadeszła: wiemy przecieŜ, Ŝe Niemcy wycofują się, Ŝe Lublin jest zajęty przez wojska radzieckie, więc i do Warszawy blisko. Optymizm w nas rośnie, wytrzymamy, musimy wytrzymać, chcemy być wolne. Co zrobimy z naszą paczką? Zjadamy tyle, ile da się zjeść, Ŝeby sobie nie zaszkodzić. Resztę dzielimy między „rodzinkę" i w węzełkach ukrytych pod pasiakami bierzemy do pracy. Komplikuje to sprawę, bo gdyby blokowa czy Niemka wykryły takie przestępstwo, to wszystko zabiorą i jeszcze nie ominie poszkodowanej dodatkowa kara. Przechodząc przez bramę obozu trzeba bardzo uwaŜać, bo szpiegujące oczy Niemek wypatrują kaŜdą niewłaściwość w ubraniu. Wolno mieć miskę i łyŜkę, bo obiadową zupę przywoŜą na odległe pola, gdzie pracuje komando, ale innych rzeczy nie. My jednak chcemy i musimy zabrać na pole z bloku grzebień, szczotkę do zębów, kawałek ręcznika czy coś z bielizny, gdyŜ zostawione w bloku zginie natychmiast. Więc kryjemy te rzeczy, jak kto potrafi i ryzykujemy karę w razie wykrycia. Nasze bardzo przemyślne kryjówki są odpowiedzią na okrucieństwo Niemców i kaŜde udane przejście przez bramę jest jakąś małą satysfakcją. W paczce od Zosi jest między innymi kawałek boczku. Jak go zdobyła, za jaką cenę? Siedzę przed blokiem i kawałkiem szkła usiłuję boczek pokroić, aby przetopiony był do chleba. Przechodzący Niemiec patrzy łakomie na boczek i dziwi się, Ŝe usiłuję pokroić go szkłem. Gdy tłumaczę, Ŝe nie mam noŜa, proponuje zamianę boczku na nóŜ. NóŜ to skarb, którego stale nam brakuje, godzę się więc natychmiast i dostaję wspaniały składany nóŜ z hebrajskim napisem „Święta sobota". Jest to nóŜ do ubojów rytualnych, ładnie zdobiony, mam go do dziś i jest mi drogą pamiątką. Idę do Niny, Ŝeby jej powiedzieć o tym handlu zamiennym, obawiam się, jak zareaguje. Jest zadowolona, taki nóŜ to skarb. 336 Bloki robocze w Oświęcimiu były murowane i nie było w nich miejsca na ubikacje ani umywalnie. Do tych celów były przeznaczone waszraumy, bloki tej samej wielkości co mieszkalne, gdzie mieściły się oczka klozetowe, a na poprzecznej ścianie były krany i koryta, w których moŜna było się umyć. Dozorczyniami tych bloków były Niemki, krymina-listki, albo męty społeczne innych narodowości. Do bloku, który był zawsze czysto sprzątnięty i wysypany Ŝółtym piaskiem, wolno było wchodzić tylko w określonych godzinach, ewentualnie za jakąś „opłatą". JeŜeli udało się wślizgnąć tam cichaczem, a dozorczyni zauwaŜyła i nie daj BoŜe stwierdziła, Ŝe kobieta z biegunką zostawiła nieporządek, biła bez pamięci. I jeśli współtowarzyszki nie uratowały tej nieszczęsnej, to jej Ŝycie było zagroŜone i to nie tylko w tym momencie, ale przez cały pobyt w tej okolicy. Tylko zmiana bloku mieszkalnego, a tym samym waszraumu, mogła ją uratować od prześladowań. Załatwienie potrzeb fizjologicznych za blokami było z kolei karane przez blokowe biciem albo przeniesieniem do komanda karnego. A tam juŜ było bardzo trudno przetrwać. Jakie było wyjście? Tylko na komandzie moŜna było załatwić te sprawy, ale przy ciągłych biegunkach czy to było moŜliwe? Stąd brud, przeraŜająca bielizna i zapach, którego się nie da opisać. Pamiętam pracę w komandzie melioracyjnym. Komando było dobre, moŜna było się ukryć w głębokim rowie, usiąść na łopacie i nawet się zdrzemnąć. Ale po jakimś czasie nasze nerki odezwały się boleśnie. Kiedyś zadałam sobie trud „sprawozdawczy" -okazało się, Ŝe wstawałam w nocy osiemnaście razy. Oczywiście ani razu nie byłam w waszraumie - był zamknięty na noc i pięknie wysprzątany. Trzeba było jednak myć się. W letnim upale, pracując przy Ŝniwach, byłyśmy tak spocone i zakurzone, Ŝe same do siebie miałyśmy wstręt Nocą więc zakradałyśmy się do waszraumu, gdzie było wybite okno, i tą drogą dostawałyśmy się do środka. Nie paląc światła robiłyśmy wielkie mycie i wielkie pranie. „Lokal" zostawiałyśmy 337

Page 170: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

w opłakanym stanie, co było naszą małą zemstą. Na wieczornym apelu awantura: „Kto to zrobił, niech się przyzna, kto to widział, niech powie". Milczałyśmy wszystkie, nikt nic nie widział i nie wiedział, a my byłyśmy nareszcie czyste. Pierwsze komando, do którego nas przydzieliła blokowa, to magazyn, w którym się sortowało stare, brudne ubrania i buty. JuŜ po paru dniach zorientowałyśmy się, Ŝe moŜna pomóc więźniom. Nina, ja i inne wynosiłyśmy co lepsze ciuchy do ubikacji więźniarskiej, a tam juŜ czekano i natychmiast wszystko ginęło. Same teŜ zdołałyśmy wybrać coś dla siebie. Trwało to jednak bardzo krótko i skończyło się wyrzuceniem z komanda. Ale czułyśmy się raczej dobrze i wtedy postanowiłam pobiec po apelu do szpitala i zrobić parę masaŜy. Kryjąc się za blokami, mając oczy zwrócone na wszystko, bez przygód znalazłyśmy się na bloku szpitalnym. Radość koleŜanek, chorych, pocałunki, powitania i zabrałam się do masowania nóg z przykurczami. Udawało się to przez parę dni, gdy nagle zjawiła się blokowa. Niespodziewany policzek, jeden, drugi, straciłam równowagę. Kiedy ochłonęłam, rozwścieczona czeska śydówka wykrzyknęła: - Jeszcze raz cię tu zobaczę, a chora, którą masujesz, natychmiast będzie wypisana ze szpitala, a tobą teŜ się zajmę! To był cios. Wiedziałam, Ŝe to zrobi, a wypisana w takim stanie chora musi zginąć. Wyszłam i to była moja ostatnia wizyta w tym bloku. Jak wspaniały był nasz Majdanek, gdzie mogłyśmy w szpitalu ukrywać zdrowe kobiety, skrajnie przemęczone, dla których dwa, trzy dni spokoju i odpoczynku były odpręŜeniem i pozwalały zebrać siły na następne trudne tygodnie. Tu człowiek był wykańczany przez takie same jak on więźniarki, którym zdawało się, Ŝe mają prawo, a czasem, Ŝe nakazuje im to konieczność, Ŝeby mogły się utrzymać przy tej pseudowładzy. Smutno i trudno było pogodzić się z takimi postawami, takim okrucieństwem. Nasze następne komando to praca przy okopywaniu kartofli. Bardzo byłam słaba i nie przygotowana do tej fizycznej 338 pracy, z którą Rosjanki tak łatwo i bez wysiłku dawały sobie radę. Szerokie pole, na skraju którego był las. Na skarpie siedzą wartownicy z psami. Wyznaczono nam po dwie red-liny i kazano szybko okopywać. Zostawałam w tyle, ale Nina i jakaś młoda Rosjanka pomagały mi. Znudzeni Niemcy wymyślili zabawę, która przyprawiała nas o bicie serca. Wybierali jakąś dziewczynę i na jej redlinę posyłali psa. Psy były świetnie wyszkolone, pies pędził i skakał na plecy pochylonej dziewczyny. PrzeraŜona prostowała się, często z krzykiem, wtedy skakał na piersi i szarpał za chustkę związaną pod brodą, a następnie za fartuch, często przy tym ofiarę raniąc. „Zdobycz" - podarty fartuch oddawał swemu panu. Po pracy trzeba było go odebrać wysłuchując dowcipów i obelg. Gdy zorientowałyśmy się, na czym ta zabawa polega, spoglądałyśmy ukradkiem za siebie i widząc pędzącego psa zdejmowałyśmy chustkę i fartuch, i kładły obok. Pies wtedy chwytał ubranie i wracał do Niemców. W ten sposób unikałyśmy szokującego spotkania ze zwierzęciem i niszczenia ubrania. Następne pole okopowych było nad Sołą. Piękna pogoda, ciepło i woda, ta upragniona woda. Podeszłyśmy do posta prosząc, Ŝeby nam pozwolił umyć się i uprać bieliznę. Stary chłopina, znudzony i moŜe nawet dobry, zgodził się zapowiadając, Ŝe kto się oddali - będzie strzelał. Nie miałyśmy zamiaru uciekać, rozebrawszy się wchodziłyśmy do wody, myłyśmy się i moczyły, a potem prałyśmy bieliznę i rozwieszały na słońcu. Poczciwe Niemczysko pilnowało, czy nie pojawi się ktoś z władz. Ryzykował prawie tyle samo, co i my. Marzyłyśmy o tym terenie nad wodą, ale juŜ następnego dnia przesunięto nas duŜo dalej. Potem przyszły Ŝniwa. To juŜ było ponad moje siły. CięŜkie snopki podawane wysoko na stertę lub do młockarni, upał, słońce i ta moja nieszczęsna głowa tak obolała, Ŝe chwilami zdawało mi się, Ŝe tracę świadomość. Gniewałam się na siebie, ale dziś wiem, Ŝe gdybym wtedy wiedziała, Ŝe

Page 171: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

339 mam pękniętą czaszkę, oponę mózgową i wyciek płynu mózgowo-rdzeniowego, gdybym zdawała sobie z tego sprawę, to chyba umarłabym; lecz nieświadoma tego wmawiałam sobie, Ŝe jestem mięczak, Ŝe ulegam słabości, kiedy inni dają sobie radę. Jednak udało nam się uciec z tego komanda i przejść do innego, nie mając pojęcia, co będziemy tam robić. śniwa były w pełni, więc prace przy nich były najwaŜniejsze. W czasie gdy padał deszcz, kazano nam przewracać garście zŜętego zboŜa. Opuszczona głowa i ciągłe wstrząsy były nie do wytrzymania. Schylona nad jakąś garścią upadłam i zemdlałam. Jeden i drugi silny kopniak wróciły mi przytomność. Pies z całym garniturem zębów pochylony nad moją głową przeraził mnie. Nie mogłam się podnieść. - Pić. Co skłoniło Niemca, Ŝe pokazał mi pejczem rów z wodą? Poczołgałam się na czworakach i leŜąc zanurzyłam twarz i piłam. Małe Ŝabki, ogromne pająki uciekały przed tym dziwnym zjawiskiem, a ja piłam. Groźny krzyk poderwał mnie. Wróciłam do szeregu. Nina i dziewczęta przewracały moje garście, tak Ŝe nie byłam bardzo spóźniona, ale myśl, Ŝe nie daję rady, Ŝe coś bardzo złego dzieje się ze mną, Ŝe nie mogę iść do szpitala, bo Orli wykończy mnie natychmiast, była przeraŜająca. Spotkałam w Oświęcimiu znajome z wolności i konspiracji. Były juŜ zagospodarowane i choć względnie dobrze ustawione, jako „stare" numery, nie mogły wiele zrobić. Pogadały jednak z blokową - dostałyśmy lepszą koję na trzecim piętrze, a mnie zabrały do ambulatorium. Tam dostałam proszki, „kogutki", od bólu głowy i kazano mi przyjść następnego dnia i nie bać się Orli, bo w tych godzinach nigdy jej tam nie ma. Przy okazji zostałam pokazana Steni, Lageralteste. Miało to ogromne znaczenie, bo Stenia była postrachem kobiecego obozu. Ta młoda, bardzo przystojna dziewczyna była wcieleniem zła, a Ŝe była Polką, było to 340 im jeszcze bardziej bolesne. Stojąc na apelu słyszało się szept: „Oberka", i wszystkie prostowałyśmy się, Ŝeby stać równo, ale gdy ktoś szepnął: „Stenia, uwaga", to juŜ było wiadomo, Ŝe zaraz posypią się razy, kopniaki, wymysły. Stenia biła z rozmachem, ot tak po prostu, machała swoim batogiem trafiając w ludzi, których raniła, przewracała, kopała, nie wiadomo dlaczego. Była postrachem i budziła nienawiść. Pytałam kiedyś Wikę Klimaszewską, zasłuŜoną, wspaniałą kobietę, starą więźniarkę: - Znasz Stenię, jesteś z nią po imieniu, dlaczego ona jest taka zła, dlaczego tak postępuje? Odpowiedziała: - Nie wiem, nie umiem ci odpowiedzieć. Przychodzi do mnie wieczorem i płacze jak dziecko. Wychodzi i robi to samo. Nie umiem jej zrozumieć. Wiem, Ŝe się ze mną liczy, ale moje uwagi i prośby trafiają w próŜnię. To bardzo nieszczęśliwy człowiek. Faktem jest, Ŝe Stenia wyciągnęła mnie i Ninę z transportu. Nie wiem, gdzie go skierowano i jaki był koniec ludzi, których nim zabrano, ale byłyśmy wdzięczne, bo jednak tu byli znajomi i moŜna było liczyć na ich pomoc. Komanda zmieniały się ciągle, kaŜde miało być lepsze, a było mordercze. Miałam wysoką gorączkę, gdy poszłam do szpitala po następną porcję „kogutków", pielęgniarki dały mi termometr, a on pokazał więcej niŜ 39°. Chciały, bym została w szpitalu, ale to znaczyło rozstanie z Niną, a wiedziałam, Ŝe bez niej zginę. I ciągle bałam się spotkania z Orli. Instynktownie czułam, Ŝe byłby to mój koniec. Załatwiły wobec tego, Ŝe mogłam przez trzy dni zostać w bloku i nie iść do pracy. Zostać w bloku? Nikt nie miał prawa zostać, te, które miały takie zwolnienia ze szpitala, musiały koczować na wydzielonym i pustym kawałku ziemi, klepisku bez jednej trawki. Nie wolno było siedzieć ani leŜeć, cały czas musiało się chodzić. Wolno czy prędko, ale cały czas w ruchu. Oczywiście siadałam. Gorączka, zawroty głowy zmuszały mnie do tego, ale

Page 172: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

341 trzeba było bardzo uwaŜać, bo razy i kopniaki były jeszcze gorsze. Za naszymi drutami była zielona łąka i w dali nędzny lasek. Któregoś dnia usłyszałyśmy krzyki, strzały, zawyły syreny i zobaczyłyśmy kilku ludzi biegnących w kierunku lasku. Za nimi biegli juŜ Niemcy z psami i posypały się strzały. Stałyśmy pod ścianą baraku nie wiedząc, co się właściwie dzieje. Ktoś chciał uciec? W biały dzień? Prawdy dowiedziałyśmy się po kilku dniach. Pracujący w krematorium więźniowie śydzi wiedząc, Ŝe są świadkami, których Niemcy będą chcieli wykończyć, zbuntowali się - zamierzali wysadzić krematorium w powietrze i uciec. Ale plan się nie powiódł czy to z braku środków, czy ze złej organizacji, i wszyscy ci ludzie zostali złapani, zamordowani i spaleni w krematorium. Wegetacja na wizie (die Wiese - łąka) nie była Ŝadnym odpoczynkiem i postanowiłam więcej z niej nie korzystać. Koja na trzecim piętrze była lepsza niŜ poprzednia. Było więcej powietrza i światła, tak Ŝe moŜna było przejrzeć bieliznę, zadbać o porządek i ład. JuŜ po kilku dniach zobaczyłyśmy, co wyprawiają Niemki. Ohyda; obrzydzenie było nie do opanowania. Lesbijska miłość uprawiana na oczach tylu młodych kobiet i dziewcząt. To było nie do zniesienia. Próbowałyśmy protestować, ale przekleństwa, wymysły, które sypały się na nas, zapowiedź skargi do blokowej i Niemek kazały nam zamilknąć i nie próbować dalszych sprzeciwów. Nigdy nie spotkałam się z podobnym zboczeniem i tylko teoretycznie wiedziałam coś na ten temat z wykładów w szkole pielęgniarstwa traktujących te sprawy dość marginesowo. Tu w Oświęcimiu dowiedziałam się, jak bardzo częste jest to zboczenie u Niemek. PrzewaŜnie Ŝyły ze sobą tylko Niemki, choć zdarzały się i Polki, i inne narodowości znęcone dodatkowym jedzeniem i pewnymi ulgami w pracy. Pomocnicze funkcje w komandach pełniły przewaŜnie Niemki, i to czarne lub zielone trójkąty, a więc najgorszy element One osłaniały swoje „Ŝony" i przyjaciółki. Często widziało się w 342 komandzie więźniarkę, Niemkę, z postem pod byle krzakiem, ale tam moŜna było zająć się pracą, odejść dalej i ostatecznie było to coś zgodnego z naturą. Natomiast to, co się działo na koi, wywoływało mdłości. Pewnego dnia wcześniej wróciłyśmy z pola. Nie pamiętam, czy to mgła zmusiła postów do powrotu, czy jakiś inny powód. Wyszłam z bloku i kręciłam się gdzieś w pobliŜu kuchni, gdy wybiegła stamtąd więźniarka i zapytała: - Weźmiesz mały termos zupy? - Oczywiście, Ŝe wezmę, tylko zawołam kogoś do pomocy. Razem z Niną ukryte za blokiem czekałyśmy na ofiaro-dawczynię. Nie pokazywała się dość długą chwilę i nagle się pojawiła z dwudziestopięciolitrowym termosem. Chwyciłyśmy ten skarb i chyłkiem pobiegłyśmy do bloku. Otworzyłam i oniemiałyśmy: gęsta, mleczna zupa, o zapachu, jakiego nie da się opisać. Rozdałyśmy całej duŜej grupie, same zjadłyśmy po duŜej misce i cichuteńko, kryjąc się za blokami, odniosłyśmy termos. Syte, szczęśliwe, spałyśmy tej nocy świetnie. Przez następne dni czatowałam na tę nieznajomą dziewczynę, Ŝeby jej podziękować i powiedzieć, jak nas uszczęśliwiła. Rozmawiając z nią zapytałam, jak mogła zorganizować cały termos i czy nie miała z tego powodu przykrości. - Nie, nie miałam przykrości. Nasza kapo, Niemka, kazała wylać to do kanału. - Dlaczego? Taka wspaniała zupa na mleku, z makaronem i cukrem. Wykręcała się od odpowiedzi, ale nalegałam coraz bardziej, chcąc poznać prawdę. Widziała, Ŝe nie ustąpię i wreszcie powiedziała: - Nie bądź zła. Gdy do wrzącego mleka wsypywałyśmy makaron z torby, wypadł z niej szczur. Gotująca masa nakryła go i pochłonęła. Niemka podniosła krzyk, to była zupa dla auzjerek. Kazała wszystko wylać. Poczekałyśmy jeszcze chwilę, Ŝeby się makaron dogotował, bo od razu wie- 343

Page 173: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

komandzie więźniarkę, Niemkę, z postem pod byle krzakiem, ale tam moŜna było zająć się pracą, odejść dalej i ostatecznie było to coś zgodnego z naturą. Natomiast to, co się działo na koi, wywoływało mdłości. Pewnego dnia wcześniej wróciłyśmy z pola. Nie pamiętam, czy to mgła zmusiła postów do powrotu, czy jakiś inny powód. Wyszłam z bloku i kręciłam się gdzieś w pobliŜu kuchni, gdy wybiegła stamtąd więźniarka i zapytała: - Weźmiesz mały termos zupy? - Oczywiście, Ŝe wezmę, tylko zawołam kogoś do pomocy. Razem z Niną ukryte za blokiem czekałyśmy na ofiaro-dawczynię. Nie pokazywała się dość długą chwilę i nagle się pojawiła z dwudziestopięciolitrowym termosem. Chwyciłyśmy ten skarb i chyłkiem pobiegłyśmy do bloku. Otworzyłam i oniemiałyśmy: gęsta, mleczna zupa, o zapachu, jakiego nie da się opisać. Rozdałyśmy całej duŜej grupie, same zjadłyśmy po duŜej misce i cichuteńko, kryjąc się za blokami, odniosłyśmy termos. Syte, szczęśliwe, spałyśmy tej nocy świetnie. Przez następne dni czatowałam na tę nieznajomą dziewczynę, Ŝeby jej podziękować i powiedzieć, jak nas uszczęśliwiła. Rozmawiając z nią zapytałam, jak mogła zorganizować cały termos i czy nie miała z tego powodu przykrości. - Nie, nie miałam przykrości. Nasza kapo, Niemka, kazała wylać to do kanału. - Dlaczego? Taka wspaniała zupa na mleku, z makaronem i cukrem. Wykręcała się od odpowiedzi, ale nalegałam coraz bardziej, chcąc poznać prawdę. Widziała, Ŝe nie ustąpię i wreszcie powiedziała: - Nie bądź zła. Gdy do wrzącego mleka wsypywałyśmy makaron z torby, wypadł z niej szczur. Gotująca masa nakryła go i pochłonęła. Niemka podniosła krzyk, to była zupa dla auzjerek. Kazała wszystko wylać. Poczekałyśmy jeszcze chwilę, Ŝeby się makaron dogotował, bo od razu wie- 343 działyśmy, Ŝe nie wylejemy takiej świetnej zupy, gdy ludzie mrą z głodu. Ty się napatoczyłaś, nie znam cię, ale widziałam, Ŝe jesteś głodna. Bardzo jesteś zła? - Objęła mnie. Było mi troszkę mdło, ale juŜ wszystko minęło, więc podziękowałam jej serdecznie. Ninie o tym szczurze powiedziałam duŜo, duŜo później i tylko przez moment widziałam na jej twarzy wyraz obrzydzenia. Jak wielkim kucharzem jest głód! Nie pamiętam dokładnie daty tej nocy, gdy obudziły nas krzyki, strzały, głosy rozpaczy. Wiedziałyśmy, Ŝe w obozie na nic nie wolno patrzeć, ale trzeba wszystko wiedzieć. Więc i tu prędko dowiedziałyśmy się, Ŝe coś się dzieje w lagrze cygańskim. Lager cygański był dziwnym tworem organizacji niemieckiej. Ogrodzony teren oddzielony od naszego obozu szeroką fosą był obozem rodzinnym. Z jaką zazdrością patrzyłyśmy na te rodziny siedzące po apelu przed blokami, z dziećmi duŜymi i małymi. W dzień Cyganie pracowali w jakichś warsztatach, kobiety teŜ był zajęte, a dzieci bawiły się i śpiewały pod opieką młodych dziewcząt w białych fartuchach. Obóz ten, o tak zupełnie innym charakterze, robił wraŜenie spokojnej egzystencji ludzi zatrzymanych, więzionych, ale na co dzień wolnych i niczym nie zagroŜonych. Po tej nocy pełnej niepokoju wychodziłyśmy na apel z jedną myślą - co zobaczymy w obozie cygańskim. Grobowa cisza, pustka przeraziły nas. Gdzie są ci ludzie? Wywieziono ich? Był jakiś transport w nocy? Dopiero wieczorem widząc kominy krematoryjne, z których płomień bił w niebo - juŜ nie dym, ale płomień na parę metrów wysoki - wiedziałyśmy, dokąd był ten transport i jak krótka była jego droga. Poprzedniego dnia zabrano stamtąd kobiety, które prowadziły administrację, rozkazano im zostawić całą dokumentację i rozpoczęte prace, przeniesiono je na ogólny obóz i karnie, nie wiadomo za co, przydzielono do najgorszych prac. Jedną z nich, znajomą z wolności, spotkałam jako kierowniczkę waszraumu. Ona opowiedziała, jak zginęli Cyga- 344 nie, którzy, zdawało się, mieli wyjątkowo dobre warunki i pewne przywileje.

Page 174: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Nasze komando melioracyjne przejął nowy szef. Dziwny to był człowiek, wielkie, tęgie Niemczysko. Od razu postanowił, Ŝe będziemy pracować bez markowania. Wielkimi krokami wyznaczał długość rowu, który dana kobieta musiała wykopać w ciągu dnia pracy. Były rowy płytkie i te moŜna było wykopać bez trudu, ale te głębokie na dwa metry były nie na nasze siły. Wyrzucanie ziemi na juŜ wysoką pryzmę z coraz głębszego rowu było mordercze. Skończyło się ukrywanie i choć chwilowy odpoczynek. Oczywiście nie dawałyśmy temu rady. Wtedy zarządzał biegi. JuŜ zmęczone pracą nad siły musiałyśmy biegać wspinając się na wyrzucone pryzmy ziemi, skakać przez wprawdzie wąskie rowki, a on juŜ gwizdał, co znaczyło, Ŝe trzeba paść i następnym gwizdkiem natychmiast podrywał nas do biegu. Upadłam i nie mogłam się podnieść. Gdy nie pomogły kopniaki i chyba zobaczył, Ŝe juŜ niewiele mi brakuje do śmierci, kazał mi połoŜyć się w krzakach i tam mogłam odpocząć. Był juŜ wrzesień, gdy pewnego dnia przyszła grupa cywilnych Niemców sprawdzić, jak postępują prace. W pewnym momencie zapytali, czy są tu Polki. Było nas pięć. Kazali nam podejść. - Skąd jesteście? - Z Warszawy. Zataczając się ze śmiechu mówili: - Warszawa płonie. Tam juŜ nie ma domów, jest pogorzelisko. Nie ma ludzi, tylko trupy leŜą wszędzie. Byliśmy tam, nie macie do czego wracać, to miasto, wasza stolica, nigdy nie oŜyje. Stałyśmy jak skazańcy, nie chciałyśmy płakać, ale nasze serca biły na alarm, a ściśnięta krtań nie mogła wydobyć głosu. Wróciłyśmy do pracy i dopiero tam dałyśmy upust rozpaczy. Czy to prawda? Czy to moŜliwe? Wiedziałyśmy, Ŝe Powstanie, Ŝe siły Podziemia są tak małe i źle uzbrojone, ale 345 przecieŜ Anglia, Francja? Ile było marzeń na ten temat, ile przypuszczeń, a teraz? Rozpacz nasza nie miała granic, nasze rodziny, domy, mieszkania i te zastępy ludzi, młodzieŜy, wszystko ginie bez ratunku, bez pomocy. Gdzie są nasi sojusznicy? I co teraz będzie? Wiemy, Ŝe Niemcy cofają się, Ŝe był to moŜe ich ostatni akt zbrodni, a moŜe rozpaczy, bo muszą się cofać, bo muszą ulec „przyjacielowi", który stał się najgroźniejszym wrogiem. Ich okrucieństwo wzrasta w miarę niepokoju i świadomości przegranej. Chyba juŜ teraz zdają sobie sprawę z przegranej. Wracamy z pola przygarbione pod cięŜarem wiadomości, których nie da się u-dźwignąć. W obozie ruch. Jakieś nowe transporty, nowi ludzie z wolności. Dopytujemy się tu i ówdzie, ale dopiero po apelu ktoś przyniósł wiadomość - to warszawianki z Powstania. Porozumiewamy się z Niną, obserwujemy pole i myślimy, jak się do nich dostać. Za barakami chyłkiem dostajemy się do grupy. - Skąd jesteście? Kiedy was przywieziono? Warszawa! Co w Warszawie? Nasze pytania, nasz niepokój odbijają się od niechętnych spojrzeń i nieufnej wzgardy. Nagle padają słowa, które nas miaŜdŜą: - Wy kryminalistki, a my jeńcy wojenni, nie mamy o czym mówić. BoŜe, jeszcze jeden cios, jak bolesny, jak niesprawiedliwy! Odeszłyśmy dalej i wmieszałyśmy się w tłum. Przyglądamy się tym kobietom i czekamy, kogo zaczepić, zapytać. Nina, kręcąc się przy łaźni, a potem w bloku warszawianek, trafiła wreszcie na kobiety i dziewczęta, które szeptem zdały nam sprawę z tego, co się działo w czasie Powstania. Zdradziły nam tajemnicę, Ŝe nie chciały iść do niewoli jako Ŝołnierze, uwaŜały, Ŝe lepiej wyjść jako ludność cywilna, w nadziei, Ŝe prędzej będą wolne i łatwiej będzie im wrócić do domu. Teraz nie miały tej pewności, ale było juŜ za późno. Bały się, Ŝe tamte rozŜalone kobiety, nie rozumiejące Po- 346 wstania, a tylko swoją poniewierkę, całą winą obarczą Ŝołnierzy i powstańców, co łatwo mogło spowodować, Ŝe będą wydane. A konsekwencje tej zdrady były niewiadome, ale na

Page 175: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

pewno groźne. Prosiły o pomoc, Ŝeby móc z nami pracować i być. Udało się załatwić wiele takich spraw przez Stenię i kancelarię. Oczywiście nie my, nasza rola ograniczała się do podania nazwisk Wice i innym koleŜankom, tak zwanym starym numerom. Będąc na polu roboczym coraz więcej mogłyśmy widzieć i słyszeć o zupełnie nieznanych sprawach, które do szpitala docierały tylko w formie opowieści mroŜących krew w Ŝyłach. Mówiło się o dr. Mengele, który robił jakieś tajemnicze doświadczenia na bliźniakach i karłach, zarówno na dzieciach, jak i na dorosłych juŜ ludziach. Ten „badacz" był obecny na rampie kolejowej, zawsze gdy przyjeŜdŜał transport i tam od razu wybierał tych ludzi, którzy mu byli potrzebni jako materiał doświadczalny. Dla tych pacjentów był oddzielny pawilon i my nie wiedziałyśmy, kto tam pracuje. Kiedyś ukryte z Niną obserwowałyśmy niesamowity widok. Grupa Niemców i Niemek szła środkiem drogi lagrowej i kaŜde z nich niosło na rękach, ale co? dzieci? Nie, nie! Mengele trzymał na rękach brodatego, starego męŜczyznę. Inni nieśli młode kobiety i starych męŜczyzn. To były karły. Ta grupa była tak nieoczekiwana, tak nie do pojęcia, Ŝe wszyscy obserwujący patrzyli oniemiali. Niemcy natomiast byli w świetnych humorach, roześmiani, dowcipkujący. Rodzina karłów, bo były to chyba trzy pokolenia, wyglądała na ludzi zdumionych i zaniepokojonych, ale moŜe cień nadziei błąkał się w ich mózgach. Nam prawda była znana. W obozie nie było tajemnic, choć Niemcy bardzo dbali o ich zachowanie, a więźniowie zdawali sobie sprawę, Ŝe często lepiej nie znać prawdy, a juŜ nigdy nie być świadkiem. Jednak mimo tych niebezpieczeństw kaŜda z nas starała się uprzedzić inne o zagroŜeniach. A teraz patrząc na tę niesamowitą grupę zdawałyśmy sobie sprawę, jakie męczarnie 347 czekają tych ludzi. Mengele robił operacje, brał mózgi, usuwał ich części i obserwował, aŜ do czasu, gdy śmierć przerywała te badania. Bliźniaczym dzieciom szczepił choroby zakaźne i rozmaicie lecząc obserwował rezultaty. Wiedziałyśmy, Ŝe w Oświęcimiu usuwano kobietom jajniki i całe macice, Ŝe w Ravensbriick wszczepiano bakterie ropne powodujące rozległe flegmony, gorączkę, śmierć lub kalectwo. Jeszcze dziś spotykamy kobiety z ogromnymi bliznami i zniekształconymi kończynami. Badania Mengelego nad bliźniakami i karłami były chyba nąjokrutniejsze. Badani byli trzymani razem - całymi rodzinami - i bezradne matki musiały patrzeć na męczarnie swoich dzieci czy męŜów. Śmiertelność po tych zabiegach była stuprocentowa. Ale przecieŜ Mengelemu nie chodziło o ratowanie człowieka, był on dla niego po prostu najłatwiejszym materiałem do badań, łatwiejszym niŜ myszki czy inne zwierzęta. Wszystkie te wieści, które docierały do nas, budziły dodatkowy lęk przed szpitalem i działającymi tam mordercami. Lekarze i lekarki - Polacy czy inne narodowości - mieli tak mało do powiedzenia, w miarę moŜliwości ratowali chorych, ale zagroŜeni utratą Ŝycia, często musieli godzić się z nieludzkimi zarządzeniami władz. Jak wyglądała tragedia matek cięŜarnych, wiem bardzo mało. Została juŜ napisana ksiąŜka, której świetlaną postacią jest połoŜna Leszczyńska, ratująca nowo narodzone dzieci z odwagą, poświęceniem i naraŜeniem własnego Ŝycia. Ja natomiast znam pojedynczy chyba przypadek, w którym główną rolę odegrała nasza koleŜanka z Pawiaka i Majdanka, Malina Bielicka. Pewnego dnia zatrzymała ją Niemka i bez wyjaśnień kazała się zgłosić do kancelarii. Idąc Malina robiła szybki rachunek sumienia, czym mogła się narazić. W kancelarii oznajmiono jej, Ŝe ma się zgłosić do bloku połoŜnic, a polska urzędniczka szepnęła, Ŝe odwiezie dziecko do dziecięcego obozu. W bloku dano jej niemowlę zawinięte w jakiś kawałek koca i kazano czekać. Po krótkiej chwili zjawili 348 się dwaj Niemcy i zabrali ją. Mieszane uczucia nie pozwoliły zebrać myśli. Wiadomo było, Ŝe kobieta z dzieckiem zawsze bardziej była naraŜona na śmierć niŜ samotna, młoda i silna. Gdzie ją prowadzą? Dlaczego ją właśnie wybrano, a nie matkę dziecka? Gdy przyszli na dworzec i prawie natychmiast wsiedli do pociągu, juŜ nic zrozumieć nie mogła. W przedziale

Page 176: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

było kilka osób. Dwie starsze panie ze łzami w oczach spoglądały na Malinę i, jak przypuszczały, jej dziecko. Gdy pociąg nabrał biegu, a straŜnik robił wraŜenie raczej pozytywne, w przedziale zaczęły się rozmowy, z których Malina zrozumiała, Ŝe jadą do Łodzi. Słowa koleŜanki z kancelarii, które umknęły jej uwagi, teraz zaczęły nabierać sensu. Któraś z pań zapytała Niemca, czy moŜe poczęstować Malinę kanapką, podając jednocześnie i dla niego. Pozwolił. Zjadł i wygodnie oparty zdawał się drzemać. Wtedy Malina zaczęła rozmawiać z niemowlęciem, a dwie panie notowały kaŜde słowo. Tłumacząc maleństwu skąd i dokąd jadą, podała swoje nazwisko i imię. Dalej tłumaczyła, Ŝe jej mamusia nie wie, Ŝe jej jedyna córka Ŝyje, bo listów pisać nie wolno, podobnie jak na Majdanku, a od kwietnia jest juŜ w Oświęcimiu. śe czuje się dobrze, ale bytowanie w Oświęcimiu jest bardzo trudne. Selekcje, mordowanie całych transportów śydów, głód i wszy, to bardzo skrótowy obraz obozu. Starsze panie ocierały łzy i notowały bez wytchnienia. „Ty, mój malutki - przemawiała dalej do noworodka - moŜe.się jeszcze uratujesz, ale inni twoi rówieśnicy giną od razu po urodzeniu. Ty jesteś taki jasny, róŜowy, masz niebieskie oczy, moŜe to zdecydowało, Ŝe jedziemy do Łodzi." Zawijając rękaw pasiaka pokazała paniom numer wytatuowany na przedramieniu i pozwoliła, aby go dobrze zapamiętały. Podała równieŜ adres matki. Łódź. Ukłony bardziej oczami niŜ głową, słowa modlitwy, łzy, z którymi nie wolno się zdradzić i wysiadają. Wypoczęty straŜnik niczego nie podejrzewa. PasaŜerowie rozchodzą się, 349 starsze panie giną w tłumie. Z tymi notatkami lepiej nie spotkać się z kimś nadmiernie ciekawym. Lager dziecięcy to dno nędzy, bólu i śmierci. Po wojnie pojechałyśmy z Malinką i matką chłopczyka do Łodzi. Nie zastałyśmy śladu po domu dziecka. Natomiast relacje ludzi były przeraŜające. Dzieci marły bez opieki i pomocy, a resztę Ŝyjących ewakuowano do Niemiec. Malina przez długi czas była w kontakcie z matką chłopczyka. Pisały do Czerwonego KrzyŜa Podały, Ŝe chłopczyk ma na spodzie lewej stopy zrobiony tatuaŜ -trzy kropki, to był jedyny znak rozpoznawczy. Ale wszystkie poszukiwania zawiodły i trzeba się było pogodzić z okrutną prawdą, Ŝe dziecko zaginęło lub zmarło. Szła jesień. Prace polowe juŜ się skończyły, ale pozostał jeszcze zbiór kapusty i buraków. Teraz moŜna było się najeść. Ukradkiem zjadane surowa kapusta i buraki cukrowe były naprawdę dobre. Przy obcinaniu liści buraczanych zawsze udało się coś zjeść, a tym, które w charakterze koników udeptywały kompost, podrzucało się całe buraki razem z liśćmi. Dlaczego nie chorowałyśmy po tej surowiźnie, często nawet dokładnie nie pogryzionej, trudno powiedzieć. Ale i to komando wykonało swoje prace i przerzucono nas do regulacji Wisły czy Soły. Ta praca była mordercza. Nie wiem, jakim sposobem w tej grupie znalazła się Malina. Był juŜ październik, zimno, mglisto, a nasza praca polegała na kopaniu nowego koryta rzeki. Wykopaną ziemią miałyśmy zasypywać koryto wartko płynącej Wisły. Podmokły grunt pod naszymi nogami szybko nasiąkał wodą i nasze drewniaki były przemoczone. Pilnował nas Wehrmacht, starsi ludzie, zmarznięci jak i my, rozpalali ogromne ognisko i grzali się przy nim. Udawało się czasem i nam wyjednać zezwolenie na postawienie przy ogniu kanki z wodą, by trochę się rozgrzać tym gorącym napojem. Dni były krótkie, więc nie dowoŜono nam zupy obiadowej i tak cały dzień byłyśmy tylko o śniadaniu. Kombinowałyśmy, aby zdobyć coś do jedzenia, czasem dostawałyśmy od kucharek jakąś nie- 350 wiadomego pochodzenia zupę, która podgrzana na ognisku ratowała nas. Kankę pustą czy z zupą trzeba było tak nieść przez bramę obozową, Ŝeby Niemka nie zauwaŜyła. Takie przestępstwo było karane bardzo surowo, a odpowiadało całe komando. Pamiętam, jak złapano kiedyś dziewczęta z Rajska przenoszące pojedyncze marchewki czy cebule. Po apelu całe komando klęczało pod blokiem, a w podniesionych rękach trzymały cegły. Jak długo moŜna wytrzymać taką męczarnię? Im wyznaczono wiele godzin. Bałyśmy się więc

Page 177: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

wynoszenia kanek, ale głód i zimno były silniejsze od strachu. Kiedyś przechodząc z komandem zostałam nagle wyciągnięta przez Niemkę z szeregu, dostałam raz i drugi po twarzy, zapisała mój numer i wepchnęła mnie do szeregu. Co to było? O co chodziło? Nie miałyśmy pojęcia. Zaraz po apelu pobiegłam do Wiki: - Dowiedz się, proszę, o co jej chodziło i jakie będą tego następstwa. Dowiedziała się bardzo szybko - moje kręcone włosy wysunęły się spod chustki i zdenerwowały władzę. Za karę mam mieć ogoloną głowę. To była tragedia. JuŜ pomijam zimno, ale kaŜda władza obozowa będzie się znęcała, bo ja jestem ta, która popełniła przestępstwo. Co robić? Przez Stenię sprawa została załatwiona: - Dajcie kawałek boczku. Ja to załatwię z Niemką, ale musi coś dostać, a ty się kryj i nie właź jej w oczy. Od tego dnia maszerowałam w środku piątki i niosłam kankę, co znów było przestępstwem, ale moŜliwość napicia się gorącej wody, gdy człowiek jest tak strasznie zmarznięty, wprost obezwładniony, stęŜały z zimna, kazała ryzykować najgorsze. Nasi dozorcy, starzy Ŝołnierze Wehrmachtu, nie dręczyli nas. Czasem pokrzykiwali, dla zasady raczej niŜ z chęci zmuszenia nas do tej bez Ŝadnego sensu pracy. Ale pewnego dnia juŜ z daleka zobaczyłyśmy grupę wojskowych. Szli do nas. Poderwałyśmy się do pracy, a nasi dozorcy, równie jak my zaniepokojeni, krąŜyli wśród nas i pokrzykiwali. 351 Gestapowcy, bo oni to byli, przyglądali się naszej pracy, a ogromne wilczury postępowały za nimi. I nagle zaczęła się „zabawa". Wybierali - nie wiadomo czym się kierując -pojedyncze dziewczęta i wrzucali je do rzeki. Wartki prąd porywał nieszczęsną, sparaliŜowaną zimnem i niósł bezwolną. Wtedy posyłali psa. Ten wiedział, jak trzeba ratować tonącą. Jego ostre zęby chwytały za twarz, włosy czy rękę i pies wyciągał nieszczęsną ofiarę przeraŜoną i stęŜałą z zimna na brzeg. Gdy pokaleczona, ociekająca wodą wlokła się na swoje miejsce pracy, juŜ rozlegał się rozpaczliwy krzyk następnej. Gdzie się skryć, co robić, Ŝeby nie zwrócili uwagi właśnie na mnie? Modlitwa, rozpaczliwe błaganie o pomoc, o ratunek. Nasyceni okrucieństwem i ubawieni tragedią innych odchodzili dowcipkując i śmiejąc się. Nam nie było do śmiechu. Sine, szczękające zębami dziewczęta budziły litość i przeraŜenie. Co będzie jutro? Czy w następnej zabawie ja będę musiała wziąć udział? Nasi dozorcy nie byli tak rozbawieni jak gestapowcy i usiłowali nie widzieć, gdy mokre dziewczęta stały przy ogniu. Czy to je ratowało? Parujące, mokre pasiaki nie wysychały prędko, a nas czekała jeszcze droga do obozu w zimnie i wietrze. Potem wielogodzinny apel i zimny blok, w którym nie ma jak się ogrzać. Rano trzeba znów włoŜyć ten ledwo przesuszony pasiak i iść na nową poniewierkę, aby rozweselać „nadludzi". Listopadowe przymrozki były nie do wytrzymania. Wilgotne ręce przylepiały się do styliska szpadli, mokre nogi odmarzały i juŜ nie pomagała gorąca woda zagrzana przy ognisku. Malinę juŜ wcześniej koleŜanki wyreklamowały z tego morderczego komanda. Przeszła do orkiestry i choć tam łatwo nie było, to jednak była pod dachem. Nasza grupka kobiet, a głównie Nina i ja, juŜ zupełnie nie dawałyśmy sobie rady. OdmroŜone ręce i nogi dokuczały niemiłosiernie i chociaŜ głowa bolała mnie mniej niŜ w okresie upałów, to jednak zdawałyśmy sobie sprawę, ze grudniowych śnieŜyc i mrozów nie wytrzymamy. Zaczęłyśmy 352 pukać do Ŝyczliwych serc Pawiaczek i znów pomogły. Jak głos wybawienia rozległo się wołanie blokowej, abyśmy się zgłosiły po apelu. O radości, więc nie idziemy nad naszą „kochaną" rzekę. Było nas chyba cztery czy pięć. Zabrano nas do łaźni, dano czyste pasiaki i białe chusteczki. Wszystko to świadczyło o czymś pomyślnym, ale dopiero w bloku dowiedziałyśmy się, Ŝe będziemy pracować w kantynie eses-mańskiej. Do jakiej pracy nas przydzielą, okaŜe się na miejscu w kantynie. Rozdzielono nas: ja zostałam przydzielona do

Page 178: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

mycia kotłów, Nina do wydawania porcji Ŝołnierzom, inne do szorowania i mycia podłóg, a jeszcze inne do obierania jarzyn. To był raj. Praca pod dachem, w cieple i jednak zawsze moŜliwość zjedzenia czegoś więcej niŜ zupy obozowej. Kucharzami byli Francuzi i bardzo szybko zawarłyśmy z nimi przyjaźń. Przy obieraniu jarzyn zobaczyłam Zosię Chlewicką i Darkę śenczykowską. Była to nowa radość, znów ktoś tak dobrze znany z Majdanka. Reszta pracujących to Rosjanki i inne narodowości. Ale i tu nie było bezpiecznie, choć o całe niebo łatwiej Ŝyć. Byłyśmy świadkami, jak szef kuchni złapał więźniarkę, kiedy jadła marchewkę czy cebulę, wrzucił ją do ogromnej kadzi, w której normalnie płukało się jarzyny, a potem wyrzucił na mróz, gdzie musiała stać. Kiedy zwolnił ją z tej kary, pasiak był obmarznięty, a ona ledwo Ŝywa. Ale tu znów było łatwiej. Siedziała w jakimś niekompletnym ubraniu, a Francuzi w tylko im wiadomy sposób suszyli pasiak. Dostała ukradkiem coś gorącego i pamiętam, Ŝe pracowała dalej, więc chyba udało się jej uniknąć zapalenia płuc czy innej cięŜkiej choroby. Gdy tylko zorientowałyśmy się, jak wielkie mamy moŜliwości pomocy innym, zaczęłyśmy kraść jedzenie. Kucharze podrzucali parę kotletów więcej nad przewidzianą liczbę, czasem któryś z Ŝołnierzy nie chciał czegoś jeść, to ginęło w przepaścistych skrytkach Niny. Powiedziano nam, Ŝe na koi nad nami są trzy bardzo zasłuŜone panie, którym trzeba w miarę moŜliwości pomagać. Były to Halina Czarnocka, Ka- 353 zimiera Bętlewska, nazwiska trzeciej nie pamiętam. One dostawały to kradzione dobro, nie pytając gdzie i jak zostało ukryte w czasie kontroli przy bramie. To zresztą nie było waŜne. Przestałyśmy głodować, wiadomości ze świata podawane przez Francuzów były fantastyczne, koniec wojny zdawał się być tuŜ tuŜ. A mój wyrok? Liczyłam juŜ tylko tygodnie, dni, było ich tak strasznie mało. Całe noce spędzałam śniąc o rodzinie i domu w Kunicach. Widziałam mojego brata z dziećmi juŜ dorastającymi, duŜo innych dzieci biegających po ogrodzie, moich Rodziców szczęśliwych, patrzących na tę gromadkę. I nagle budziłam się przeraŜona. Znów minął dzień, juŜ zostało tak mało czasu, a im go mniej, tym bardziej chce się Ŝyć. „BoŜe, nie pozwól się załamać, nie pozwól, abym wpadła w histerię." W śliczny słoneczny dzień jest nalot, samoloty krąŜą nisko. Niemcy uciekają w popłochu do wcześniej przygotowanego schronu, nas natomiast wyrzucają przed barak kuchenny. Cieszymy się, Ŝe stoimy w pasiakach, więc raczej nic nam nie grozi, grzejemy się w grudniowym, ale juŜ ciepłym słońcu, obserwujemy samoloty, które zrzucają bomby i cieszymy się, Ŝe gdyby od wstrząsów wybuchły kotły będące pod ciśnieniem, to prawdopodobnie tu stojąc nie będziemy oblane wrzącą cieczą. Nastrój jest pogodny i pełen nadziei, a juŜ nasza radość nie ma granic, gdy widzimy jednego z kucharzy cięŜko przeraŜonego biegnącego do nas. Okazuje się, Ŝe nalot zastał go w latrynie, więc juŜ tam pozostał, gdy nagle ogromny kamień i bryła ziemi wpadły rozwalając dach i spoczęły u jego nóg. Wtedy nie wytrzymał nerwowo, wyrwał z tego przybytku nie zwaŜając na powtarzające się wybuchy. Gdy odwołano nalot, Niemcy wrócili dziwnie wyciszeni i wyraźnie w kiepskich nastrojach. Nadchodziły święta BoŜego Narodzenia. Do kantyny przywieziono duŜo karpi i kucharze mieli pełne ręce roboty sprawiając je. My spełniałyśmy prace porządkowe, kazano nam dłuŜej zostać. W pewnym momencie usłyszałyśmy 354 krzyki i zgasło światło. Trwało to bardzo krótko, ale pozwoliło nam ukraść po jednym lub po dwa karpie. Gdy znów zrobiło się jasno, Niemcy sprawdzili, czy wszyscy jesteśmy i wyszli na zewnątrz, co pozwoliło nam ukryć ryby pod ubraniem. Ale gdy stanęłyśmy w kolumnie marszowej i robiono, tym razem dość pobieŜną rewizję, nasze karpie zaczęły się ruszać. Nina przez zaciśnięte zęby szeptała: - Powiem, Ŝe mam ryby, rusza mi się, ja tego nie zniosę, rusza się. Stałam obok i trzymałam ją mocno za rękę, chciałam jej pomóc, ale sama byłam bliska zdrady. Wytrzymałyśmy. Jeszcze w drodze było bardzo nieprzyjemnie, ale juŜ moŜna było

Page 179: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

poskromić oskrobanego, wypatroszonego, a tak niesłychanie Ŝywotnego karpia. Nasze panie w bloku miały ucztę wigilijn ą, a i blokowa została na jakiś czas opłacona. A jej Ŝyczliwość była bardzo waŜna. Wigilia. Nowy Rok, jak zawsze u Niemców rozbrzmiewający kanonadą wystrzałów i pijackim wrzaskiem, u nas przeszedł cicho, spokojnie, pełen cichej modlitwy i nadziei, Ŝe koniec naszej męki się zbliŜa, Ŝe moŜe będziemy wolne. I znów z niepokojem liczyłam dni, tygodni juŜ nie było. Dalekie detonacje budziły nadzieję u wszystkich, a mnie było tak bardzo Ŝal. Umierać przed samym końcem, moŜe w dzień wolności, to juŜ było nad siły. KoleŜanki, które śmiało mogę nazwać siostrami, najbliŜszą rodziną, były jakieś wyciszone, serdeczne i ustępujące mi we wszystkim. A mnie się chciało wyć, wzywać pomocy, której mogłam oczekiwać tylko od NajwyŜszego, ale czy byłam godna, aby ją otrzymać? Wszystkie siły mobilizowałam, aby zachować spokój, obojętność, nie dać poznać, jak nieludzko cierpię. MoŜe się to udawało, moŜe nie, ale serdeczność otoczenia była mi jeszcze trudniejsza. Noc z 16 na 17 stycznia była koszmarem. Właśnie dziś powinnam być wywołana z apelu i osadzona w bunkrze. Taki był zwykły porządek rzeczy. Tak zginął wcześniej syn Wiki Klimaszewskiej, który miał taki sam wyrok jak ja, choć w 355 zupełnie innej sprawie. Bieg czasu był nieustępliwy i termin nadszedł. Nie mogłam spać. Modliłam się i błagałam Pana, abym umiała zachować się godnie, bez wybuchów rozpaczy czy lęku. Nina teŜ nie spała. Cierpiała razem ze mną, ale kryła się ze swoim bólem i tylko nierówny oddech świadczył, Ŝe czarne myśli nie pozwalają jej usnąć. Poranny gong poderwał nas. Gorączkowo myślałam, czy mam się Ŝegnać z najbliŜszymi. Ale bałam się, Ŝe nie opanuję się. Starałam się załatwiać wszystko jak normalnie. Nagłe krzyki i niesłychany bałagan, który dotąd nie docierał do mnie, zwróciły moją uwagę. Urywane okrzyki, takie jak: „MoŜna brać wszystko z magazynu! Szykować się do marszu!" I nagle ta oczekiwana, a tak niespodziewana wiadomość: ewakuacja; Wybiegłam przed blok. Co będzie ze mną? Co będzie ze mną? I nagle zobaczyłam ogromny stos papierów, akta, legitymacje, a przy tym stosie esesman z metalowym drągiem, polewający czymś łatwopalnym leniwie palący się stos. „Panie, miłosierdzie Twoje jest nieskończone, więc i ja, i mój wyrok tam płonie. Jestem uratowana! Jestem, jestem, mogę jeszcze Ŝyć." Co mam robić? Chciało mi się uklęknąć przy tym stosie i dziękować. Podbiegła Nina, zawisła na mojej szyi, objęła mnie i płacząc prowadziła do bloku. Okazało się, Ŝe nasze komando ma wyjść do pracy i wydać Ŝołnierzom śniadanie. Szłyśmy w jakimś upojeniu i szczęśliwości. W pracy nic nie wiedzący o moich przeŜyciach kucharze od razu podeszli realnie do powstałej sytuacji. Dali nam jakieś ścierki i kazali szyć plecaki. Niemcy zajęci swoimi sprawami nie zwracali na nas uwagi. Jeden z kucharzy ofiarował mi duŜą kulę łoju. Spojrzałam na ten dar z dezaprobatą, ale podziękowałam. Roześmiał się i zaczął mi tłumaczyć w jakimś dziwnym języku, który uwaŜał za polski, Ŝe taki łój zastąpi kaŜde jedzenie, bo jest pełnowartościowy i doda mi sił, bo trzeba się liczyć, Ŝe droga nie będzie łatwa. Nie była łatwa. Wyszłyśmy duŜo później niŜ inne grupy. I zaczął się koszmar tej drogi. Gruba warstwa śniegu na szosie, rozdep- 356 tana przez tysiące nóg, brudna i lepiąca się do drewniaków, utrudniała marsz. Wychodząc z obozu wzięłyśmy z magazynu koce, bochenek chleba i co jeszcze udało się chwycić. Teraz, idąc w śliskich drewniakach jak na koturnach, bez jedzenia i kropli wody, traciłyśmy siły i mdlałyśmy. Kobiety padały, łamały ręce i nogi, a Ŝadnej pomocy nie moŜna było im udzielić. Złamana ręka to drobiazg, pasek od sukienki, podwieszona ręka i jakoś to było. Ale noga? Jak ratować tę nieszczęsną, gdy wyjść z szeregu nie moŜna, bo wartownicy idący przy kolumnie strzelają bez uprzedzenia. Ludność okolicznych wiosek przynosi mleko i wodę, ale nie wolno nam podejść, Ŝeby się napić. Podrzuca stołki, które przewrócone do góry nogami słuŜą za

Page 180: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

saneczki, dla tych, które złamały nogę. Ludzie z wiosek rzucają chleb, ale my przede wszystkim tak bardzo, tak nieprzytomnie jesteśmy spragnione. Więźniowie wszystkie potrzeby fizjologiczne załatwiają w marszu, nie wolno zejść na pobocze, a inni, ginący z pragnienia, jedzą ten śnieg. Całe pobocza drogi są zasłane trupami. Skrwawiony śnieg świadczy o męce konania tych, którzy zginęli w przeddzień wolności. Kobiety rozpoznają swoich bliskich, znajomych i tych, z którymi pracowały. Wtedy krzyk rozpaczy unosi się nad kolumną. Ja znów przeŜywam trudne chwile. Po tak długim napięciu nerwowym to nagłe szczęście odbiera mi siły. Idę w szeregu i chwilami tracę świadomość. Widzą to moje koleŜanki, chwytają pod ręce i prawie wloką. Zasypiam i mam sen, który do dziś pamiętam. Jest Wigilia. Wszyscy całą rodziną jesteśmy w Kunicach. Mamusia podchodzi do mnie z opłatkiem, dzielimy się, padam w jej ramiona. Obudziłam się. Ile trwał ten mój Ŝyciodajny sen? Nie wiem, ale juŜ jestem silna, idę podtrzymując inne. Noc spędzamy w duŜej stodole stojącej w polu i oddalonej od wioski. Padamy, zakopujemy się w słomie, ale pokaleczone, w pęcherzach nogi nie pozwalają zasnąć. Staramy się zabezpieczyć otarcia. Kawałki płótna, gałganki mają nam 357 tana przez tysiące nóg, brudna i lepiąca się do drewniaków, utrudniała marsz. Wychodząc z obozu wzięłyśmy z magazynu koce, bochenek chleba i co jeszcze udało się chwycić. Teraz, idąc w śliskich drewniakach jak na koturnach, bez jedzenia i kropli wody, traciłyśmy siły i mdlałyśmy. Kobiety padały, łamały ręce i nogi, a Ŝadnej pomocy nie moŜna było im udzielić. Złamana ręka to drobiazg, pasek od sukienki, podwieszona ręka i jakoś to było. Ale noga? Jak ratować tę nieszczęsną, gdy wyjść z szeregu nie moŜna, bo wartownicy idący przy kolumnie strzelają bez uprzedzenia. Ludność okolicznych wiosek przynosi mleko i wodę, ale nie wolno nam podejść, Ŝeby się napić. Podrzuca stołki, które przewrócone do góry nogami słuŜą za saneczki, dla tych, które złamały nogę. Ludzie z wiosek rzucają chleb, ale my przede wszystkim tak bardzo, tak nieprzytomnie jesteśmy spragnione. Więźniowie wszystkie potrzeby fizjologiczne załatwiają w marszu, nie wolno zejść na pobocze, a inni, ginący z pragnienia, jedzą ten śnieg. Całe pobocza drogi są zasłane trupami. Skrwawiony śnieg świadczy o męce konania tych, którzy zginęli w przeddzień wolności. Kobiety rozpoznają swoich bliskich, znajomych i tych, z którymi pracowały. Wtedy krzyk rozpaczy unosi się nad kolumną. Ja znów przeŜywam trudne chwile. Po tak długim napięciu nerwowym to nagłe szczęście odbiera mi siły. Idę w szeregu i chwilami tracę świadomość. Widzą to moje koleŜanki, chwytają pod ręce i prawie wloką. Zasypiam i mam sen, który do dziś pamiętam. Jest Wigilia. Wszyscy całą rodziną jesteśmy w Kunicach. Mamusia podchodzi do mnie z opłatkiem, dzielimy się, padam w jej ramiona. Obudziłam się. Ile trwał ten mój Ŝyciodajny sen? Nie wiem, ale juŜ jestem silna, idę podtrzymując inne. Noc spędzamy w duŜej stodole stojącej w polu i oddalonej od wioski. Padamy, zakopujemy się w słomie, ale pokaleczone, w pęcherzach nogi nie pozwalają zasnąć. Staramy się zabezpieczyć otarcia. Kawałki płótna, gałganki mają nam 357 słuŜyć jako opatrunki, choć z góry wiemy, Ŝe niewiele pomogą i dalej będą ranić stopy. Ciche rozmowy toczą się na jeden temat: Uciekać! Rozmawiamy z Niną. Biała pusta przestrzeń, gdzieś na widnokręgu las, to chyba bardzo ryzykowne. A jednak były kobiety, którym udało się uciec. Rano ruszamy w dalszą wędrówkę. Jesteśmy głodne, spragnione i załamane psychicznie. Gdzie nas pędzą, dokąd idziemy i co nas czeka? Na szosie mijają nas uciekający Niemcy. Wozy wyładowane gratami, opatulone kobiety i dzieci, „panowie świata" o bardzo niepewnych minach. Wszystko ucieka na zachód. Są i psie zaprzęgi przy lekkich, długich saneczkach. Nasi opiekunowie, Ŝołnierze z załogi obozowej, robią wraŜenie, Ŝe chętnie by nas zostawili i własnymi drogami uciekli do swoich. Ale jeszcze są władze, jeszcze trzeba trwać na posterunku. Po południu podeszła do nas Zosia Chlewicka:

Page 181: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

- Będziemy uciekać, chodźcie z nami. Porozumiałam się z Niną. - Nie, boję się, uciekaj, jeśli chcesz. Ja się boję, nie pójdę z wami. Rozumiałam ją, w pociągu, gdy mogła uciekać, została, bo ja nie byłam zdolna do skoku i ucieczki. Teraz ona nie czuła się na siłach podjąć ryzyka. Moje odczucia nie były skrystalizowane, więc podziękowałam Zosi, Ŝyczyłam szczęścia i rozstałyśmy się. Zosia, Darka i jeszcze jedna więźniarka podjęły tę ryzykowną próbę i, jak dowiedziałam się po wojnie, wygrały. W okolicach Pszczyny, we wsi Poręba, okazano im pomoc, ukryto z naraŜeniem Ŝycia całej rodziny, dano jeść i gdy juŜ droga była względnie bezpieczna, wyprawiono na wschód. Zosia do dziś wspomina tych szlachetnych, godnych podziwu ludzi, bez których pomocy nie wiadomo czy zdołałyby się uratować. Dziś juŜ Ŝyją tylko młodzi, którzy wtedy byli dziećmi, ale stosunki są ciągle serdeczne, prawie rodzinne, wzajemne kontakty i odwiedziny trwają nadal. 358 Idziemy więc dalej. Głód coraz bardziej daje się we znaki. Resztki chleba staramy się oszczędzać, bo co będzie za godzinę? I nagle widzimy rzecz niesłychaną - ogromną pryzmę konserw. Wygląda, jakby wywrócono platformę samochodową wyładowaną tym dobrem. Niemcy zapowiadają, Ŝe kto się zbliŜy do tej masy puszek i będzie chciał kraść, zostanie zastrzelony bez uprzedzenia. Przechodzimy, a usta mamy pełne śliny. Nie wiem, jak się to stało, nie myślałam i nie zastanawiałam się, odbiegłam od gromady, chwyciłam puszkę i juŜ byłam wśród kryjącego mnie tłumu. Nie padł strzał, nikt za mną nie gonił, byłam uratowana. Puszka była duŜa i jak się okazało mięsna. Na pierwszym postoju została otwarta moim zdobycznym noŜem i podzielona między zaprzyjaźnioną „rodzinkę". Było tego mało, ale te mikroskopijne porcje dały nam siłę i czułyśmy się jak po dobrym obiedzie. Jak to się stało, Ŝe nie zostałam schwytana, zastrzelona, nie wiadomo, ale przypuszczam, Ŝe nasi opiekunowie mieli juŜ zupełnie dość pilnowania nas i sami chętnie pozbyliby się tej utrudzającej słuŜby. JuŜ w innym nastroju doszłyśmy do stacji kolejowej Wodzisław. Załadowano nas na otwarte platformy wagonów kolejowych. Byłyśmy stłoczone. Kazano nam usiąść. Jednak po chwili okazało się, Ŝe mamy się jeszcze bardziej ścieśnić, bo pośrodku wagonu trzeba było zrobić miejsce dla dozorującego nas Ŝołnierza. PołoŜono tam trochę słomy i nasz Niemiec leŜał okręcony w dwa koŜuchy, sam, albo dla rozrywki dobierał sobie którąś z dziewcząt. Zmarznięte, zesztywniałe z zimna i nie mogące rozprostować nóg, traciłyśmy resztę sił. Głód znów dokuczał niemiłosiernie. Ratowałyśmy się tym tak przedtem pogardzanym łojem. Kolejarze na stacji podali nam gorącą wodę z parowozu, była Ŝółta i niesmaczna, ale gorąca. Niestety nie miałyśmy naczyń, Ŝeby móc wziąć jej więcej, a ta ilość, jaką nam podali, starczała tylko na parę łyków. Śnieg padał na nas. Robiło się wilgotno i chyba jeszcze zimniej. Zmierzch, a 359 następnie noc zdawały się nie do wytrzymania. W pewnym momencie zrobiło mi się słabo. Wstałam i zwaliłam się na siedzące. Zaczęto mnie ratować. Wiele kobiet wstało, Ŝeby móc mnie połoŜyć. Krzyki Niemca kazały im znowu usiąść, ale ja juŜ oprzytomniałam i ukucnęłam jak poprzednio. Dokąd nas wiozą, co nas spotka za chwilę, to wszystko było wielką niewiadomą. Ravensbriick 2211945 - luty 1945 Rano dojechałyśmy do stacji i poprowadzono nas do obozu w Ravensbriick. Po tylu godzinach przebytych w otwartym wagonie zmarznięte i ośnieŜone kobiety nie mogły utrzymać się na nogach. Podtrzymując się nawzajem, jak kaleki, doszłyśmy do baraku, gdzie nas zapisano i dano numery. Ten stosunkowo mały obóz, przewidziany na dziesięć tysięcy kobiet, miał wiele podobozów i chyba dlatego dostałyśmy tak wysokie numery. Mój numer

Page 182: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

95555 byłam zobowiązana natychmiast przyszyć do pasiaka, podczas gdy moje zmarznięte i zdrętwiałe palce nie utrzymałyby igły. Ale igły nie było, więc i problem nie istniał. Marzyłyśmy o wejściu pod dach, o czymś gorącym do picia i o chwili odpoczynku. Wprowadzono nas do ogromnego namiotu cyrkowego, w którym nie było ani pryczy, ani sienników czy bodaj wiórów, nic, tylko oszroniona ziemia. Zimno jak na dworze. Wiatr hula, bo ściany namiotu nie były naciągnięte i przymocowane do ziemi. Jak to wytrzymamy? Siadamy w jakimś miejscu, które wydaje się bardziej osłonięte i szczękając zębami snujemy marzenia o czymś gorącym, co mogłoby nas choć trochę rozgrzać. Zmęczenie jest nie do opanowania, a boimy się zasnąć. Nagłe pojawienie się tutejszej więźniarki mobilizuje nas. Pyta, skąd jesteśmy. Rozmowa jest krótka, wyjaśnia wszystko. Mały obóz nie moŜe pomieścić takiej liczby ludzi ewakuowanych z wielu obozów. Jak długo będziemy pod tym namiotem i czy dostaniemy coś do spa- nia, nie wiadomo. Jak będzie z jedzeniem, teŜ trudno powiedzieć, bo kuchnia nie nadąŜa gotować. To wszystko wygląda tak tragicznie, Ŝe nawet nie staramy się protestować, pytać. Siedzimy otępiałe i niezdolne do Ŝadnego działania. Ravensbriiczanka-Pawiaczka siedzi bezradna, ale widzimy, Ŝe coś rozwaŜa, Ŝe koniecznie chce nam pomóc. - Chodźcie - wskazuje na mnie i Ninkę - moŜe coś się znajdzie w naszym bloku. Idziemy. Blok, do którego nas wprowadza, budzi zdziwienie i zachwyt. Jest względnie ciepło, widno. Widzimy prycze, prycze, czy to nie sen! Koce i zagłówki obleczone w niebieską kratkowaną bieliznę pościelową. Wszędzie czysto. Miski ustawione w jednym miejscu, stoły, przy których moŜna usiąść i zjeść obozową zupę. Tak jesteśmy oszołomione tym widokiem, Ŝe dopiero głośne zaproszenie, by usiąść, przywraca nam przytomność. Zaczynamy pytać: co to za blok? Kto tu ma prawo mieszkać? Czy tylko funkcyjne? Okazuje się, Ŝe jest to blok roboczy i Ŝe wszystkie są takie same. Dostajemy po garnuszku gorącej wody. Rozkoszne ciepło rozpręŜa nasze mięśnie, na policzki występują wypieki, zaczynamy Ŝyć. Dziękujemy nieznanej koleŜance i wracamy rozgrzane do naszego namiotu. Odprowadza nas, udziela rad, jak naleŜy się kryć przed Niemcami, mówi o „króliczkach" i o bardzo cięŜkich karach za wszystko. W takim małym obozie łatwiej wykrywa się kaŜde przestępstwo, a kary zaleŜą tylko od pomysłowości Niemców. DuŜa liczba wyroków śmierci, wyrywanie ludzi z grona zaprzyjaźnionych, wybieranie najmłodszych do pseudolekarskich doświadczeń to tragiczne strony tego obozu, który zachwycił nas zasłanymi pościelą kojami. Pod namiotem ruch. Coraz więcej miejscowych więźniarek wkracza z pomocą, lecz jak małe są ich moŜliwości! Jednak świadomość, Ŝe są wśród nas ludzie dobrzy, chętni do pomocy, do dodania otuchy bodaj dobrym słowem czy oddaniem połowy własnej zupy, znaczą bardzo wiele. Tego 362 dnia nie dano nam jeść i tylko pomoc miejscowych koleŜanek pozwoliła choć trochę opanować głód. Usnęłyśmy natychmiast, ale jak straszne było przebudzenie. Mokre i zmarznięte leŜałyśmy w grząskim błocie. Co robić? Gdzie się wysuszyć? Jak się ratować? Nie ma dla nas ratunku! Rozpacz, beznadziejność, śmierć. Głodny, rozszalały tłum w namiocie, nie zorganizowany i niezdyscyplinowany rzucał się na przynoszące Ŝywność więźniarki i bijąc, szarpiąc wywracał kotły, pojemniki z chlebem, wszystko niszcząc, rozlewając, wdeptując w ziemię jedzenie w nieprzytomnej walce o zdobycie go dla siebie. Wiadomo było, Ŝe te ilości dostarczone z kuchni nie wystarczą, aby obdzielić wszystkich. Tylko najbardziej bojowe kobiety zdobywały coś dla siebie. Reszta płacząc patrzyła na zmarnowane produkty. Niemcy zawsze bezwzględni w sytuacjach buntu i samowoli teraz patrzyli na to, co się dzieje, obojętnie. Ich własna sytuacja była nabrzmiała niepokojem i niepewnością jutra. JuŜ im nie zaleŜało na tym przysłowiowym niemieckim porządku. Nasza gromadka Majdanko-Oświęcimianek patrzyła na to wszystko z przeraŜeniem, ale jakiekolwiek usiłowania, by wytłumaczyć, Ŝe trzeba zachować spokój i porządek w rozdawaniu jedzenia, nie trafiały do

Page 183: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

nikogo. Nie opuszczało nas widmo śmierci głodowej. Ale juŜ zorganizowały się nasze koleŜanki, stałe mieszkanki obozu Ravensbruck. Nie umiem powiedzieć, jak okroiły swoje porcje, ale prawdą jest, Ŝe dostawałyśmy porcyjki jedzenia, które pozwalały nam przetrwać w stanie spoczynku, gdyŜ do pracy nas nie brano. Ciągle toczyły się rozmowy na temat ewentualnych transportów do podobozów, juŜ wyznaczano terminy i nagle wszystko upadło. Zorientowałyśmy się, Ŝe w tym okresie ciągłych ewakuacji nikt nie chce przyjąć nowej grupy. Dopiero po trzech tygodniach tej męczarni dano nam znać, Ŝe formuje się transport. Pobiegłyśmy natychmiast. Do grupy tej dołączyły teŜ „króliczki". Było ich chyba trzy. Na przedramieniu miały wypisane kopiowym ołówkiem numery 363 oświęcimskie, stały w naszej grupie i kryłyśmy je, na ile to było moŜliwe. W obozie krąŜyła wieść, zupełnie prawdopodobna, Ŝe „króliczki", jako obiekty doświadczeń, z często ropiejącymi jeszcze ranami, będą wykańczane przez Niemców. Usiłowały więc uciec od ostatecznej zagłady. W szeregach sprawdzano numery na rękach, tylko Oświęcimianki miały prawo wyjechać. DrŜałyśmy z niepokoju o nasze tak nieludzko skrzywdzone koleŜanki, ale w tym czasie władze obozowe były juŜ zupełnie niepodobne do tych sprzed kilku miesięcy i wszystko poszło gładko. Zaopatrzone przez miejscowe więźniarki w błogosławieństwa i skórki chleba wyruszyłyśmy w nieznane. Załadowano nas do wagonów osobowych i w tak luksusowych warunkach jechałyśmy na zachód. Stodoła - okres przejściowy Od lutego do marca 1945 r. Po iluś godzinach podróŜy pociąg zatrzymał się w szczerym polu i kazano nam wysiadać. Trochę niepewne, co to będzie, stałyśmy przewidując najgorsze. Pusta przestrzeń, Ŝadnych zabudowań wiejskich ani Ŝywej duszy. Będą strzelać? Popędzą dalej? Kazano nam wejść do pobliskiej stodoły, jedynego budynku na tym pustkowiu. KaŜdy krok był wahaniem, kaŜda myśl była trudniejsza od poprzedniej. Ogromna stodoła jest pełna słomy, ale jest jeszcze duŜo miejsca, by nas pomieścić. Zagrzebujemy się w tej słomie, szczęśliwe, Ŝe jest sucha, Ŝe nas otula ciepłem i miękkością. To pierwsze radosne doznanie po budzącym rozpaczliwe wspomnienia mokrym i zimnym namiocie. Lokujemy się wybierając jak najlepsze miejsca i nagle stwierdzamy, Ŝe nikt nas nie pilnuje, Ŝe jesteśmy zupełnie same. I co dalej? Ile tych pytań, ile ciągłych wątpliwości. A odpowiedzi Ŝadnej znikąd. Wychodzimy, Ŝeby zbadać teren. Stodoła stoi w pustym polu, ale jest woda, pompa i gdzieś dalej jakiś dół, to będzie nasza latryna. Oznajmiamy o tych odkryciach i zapowiadamy, Ŝe nie będziemy tolerować takiego bałaganu jak w namiocie. Jedzenie będziemy odbierać stojąc w kolejce, rozdawać je będzie mama Ślusarczyk, która jest tu z córką Wandą i od Majdanka trzymamy się razem. Ktoś z tłumu donośnie woła: - A gdzie masz to jedzenie? Logiczne pytanie, na które nie umiem odpowiedzieć. Zalega-cisza, nie najlepiej świadcząca o nastrojach. Skromne zapasy ofiarowane przez Ravensbriiczanki i to, co mają 365 „uciekinierki", zaspokaja dokuczliwy głód. Jest ciepło i sucho, moŜna spokojnie odpocząć i porozmawiać. Słuchamy tego, co mówią „króliczki". Mamy juŜ doświadczenia z dwu obozów i zdawałoby się, Ŝe wiemy duŜo, a tu niespodzianka i słuchamy ze zdumieniem. Okazuje się, Ŝe w obozie Ravensbriick istniały wśród więźniarek partie polityczne, które sobie pomagały albo się zwalczały. KaŜda starała się pomagać przede wszystkim swoim ludziom. Robiły to samo, co my na Majdanku, tylko Ŝe tam nikt nikogo nie pytał o przekonania, wyznanie czy narodowość, a tu te sprawy były waŜne. Rygor i porządek były bardziej przestrzegane niŜ gdzie indziej, a Niemcy mając mniej ludzi wyŜywali się w represjach i mordowaniu. Pseudomedyczne doświadczenia wykańczały młode dziewczęta i kobiety. Nie liczono się z

Page 184: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

lŜejszymi wyrokami, natomiast wyroki śmierci były wykonywane z całą niemiecką skrupulatnością. Wieczór i noc mijają szczęśliwie, tylko peszy nas, Ŝe nikt nie pilnuje, lecz mamy świadomość, Ŝe nie jesteśmy wolne. Teren państwa niemieckiego, ludność prawdopodobnie wrogo nastawiona, a teraz w przededniu końca wojny bardziej zdyscyplinowana i w kaŜdym widząca szpiega i wroga, nie pomoŜe, tylko zadenuncjuje. Nie mamy zapasów Ŝywności, więc ucieczka jest nie do pomyślenia. Czekamy, Ŝe zjawi się ktoś z władz. Nie ma nikogo, a głód dokucza. Zjadamy reszteczki przezornie zostawione poprzedniego dnia i czekamy. Koło południa podjeŜdŜa samochód, kaŜą ustawić się w kolejce i dostajemy po kromce chleba, jest cienka, o przekroju chleba z formy. Co dalej? Nic. Samochód odjeŜdŜa i znów zostajemy same. Taka sytuacja trwa ponad dwa tygodnie. Jednego dnia dostajemy kromkę chleba, następnego jedną czwartą litra brukwianki. Byłyśmy głodne i tak słabe, Ŝe po kilku dniach wychodziłyśmy ze stodoły na czworakach. Ratowała nas woda, której duŜo piłyśmy. Po tym okresie stopniowego zamierania zjawili się Niemcy. Było ich kilku i głośnym krzykiem zawiadomili nas, Ŝe słuŜba sani- 366 tarna ma wyjść przed stodołę. Patrzyłyśmy na siebie otępiałe, nie rozumiałyśmy, o co chodzi. Jednak powtarzające się wezwanie wróciło nam świadomość. - Chodźmy - odezwała się któraś. To poderwało naszą „rodzinkę". Wywlokłyśmy się na czworakach i usiadłyśmy bezradnie na ziemi. Niemcy patrzyli chwilę i ustawili jakieś skrzynki, które miały nam ułatwić wejście do cięŜarówki. Było nas kilkanaście. Po krótkim czasie dojechałyśmy do obozu. Znów ustawiono nam skrzynki. Po wysiłku zejścia natychmiast siadłyśmy na ziemi. Kazano nam wejść do bloku, duŜego jak wszystkie, ale zupełnie pustego. Neustadt-Gleve Neustadt-Gleve - miejscowość, jak się potem okazało, połoŜona w Meklemburgii, oddalona od miasteczka tej nazwy o kilka kilometrów, była obozem, w którym pracowały kobiety z Powstania Warszawskiego. Zorganizowany przy jednostce lotniczej obóz miał fabrykę części samolotowych i tam były zatrudnione więźniarki. W pewnym momencie Niemcy postanowili zorganizować szpital, stąd zapotrzebowanie na nas. Dostałyśmy zupę, normalną obozową zupę i po kawałku chleba. Jak byłyśmy syte! Siły wracały nam z kaŜdą miską zupy i dawały nadzieję, Ŝe moŜe jednak przetrwamy. Gorzej było, gdy kazano nam urządzić szpital. Takie byłyśmy słabe, Ŝe zestawienie pryczy było połączone z nadludzkim wprost wysiłkiem. Ale nie popędzano nas. Gdy tylko skończyłyśmy urządzać salki w szpitalu, natychmiast zaczęły napływać chore. Szalał tyfus brzuszny. Karygodne warunki higieniczne, głód, który zmuszał kobiety do jedzenia zgniłych jarzyn, obierzyn z kartofli i wszelkiego paskudztwa, doprowadzał do stanów chorobowych nie do wyleczenia. Leków nie było Ŝadnych. Znów wedle recepty z Majdanka: suszony chleb, przegotowana woda to wszystko, co moŜna było dać kobietom. Pewnego dnia starsza kobieta przyprowadziła do mnie dziewczynkę. Dziecko słaniało się nieprzytomne. - Niech pani ratuje to dziecko, to jest śydówka francuska. Jej rodzice i brat zostali straceni na jej oczach. Byłam jej nauczycielką, dlatego się nią zaopiekowałam. Teraz jest taka chora, a ja muszę iść do pracy. Ona wychodzi z baraku, krzyczy, a przecieŜ w obozie nie ma dzieci, więc jak ją zobaczą - zastrzelą. 368

Page 185: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Wzięłam małą. Rozbierając ją z przeraŜeniem zobaczyłam, Ŝe jej stopy są czarne, obrzękłe i wygląda, Ŝe juŜ jest .nekroza. Śliczna dziewczynka, czarna, kędzierzawa, o pięknych oczach i róŜowych rozgorączkowanych policzkach rozczuliła mnie. Tak bardzo było mi jej Ŝal. Czy zdołam ją uratować? Biegunka, nad którą nieprzytomna zupełnie nie panowała, zmuszała nas do ciągłej opieki i mycia, co w prymitywnych warunkach nie było łatwe. Spokoju nie daje mi myśl, Ŝe jeśli nie zrobię czegoś dla jej nóg, biedne dziecko zostanie kaleką o dwóch kikutach bez stóp. Zaczy-nam robić kąpiele nóg, gorąca i zimna woda na zmianę. Na szczęście w baraku szpitalnym zamontowano juŜ piecyk, co ułatwia mi pracę. Nie znamy imienia naszej Fancuzeczki, nazywamy ją Mała. Malina stara się z nią porozumieć po francusku, ale czy dziecko jest tak zastraszone, czy jeszcze ciągle nieprzytomne, bo nie odpowiada. Stopy wyglądają wyraźnie lepiej. Są juŜ róŜowe, a nie czarne; ostatecznie odpadają tylko pfąte paluszki, z czwartych wydzielają się sekwestry kostne, lecz pozostała część stopy i palce są normalne. Nasza radość nie ma granic. Martwi nas tylko, Ŝe Mała ciągle gorączkuje, a tracąc przytomność wykrzykuje po francusku: „Niech Ŝyje Francja", wychodzi z koi, pada na podłogę, a my, w zaciemnionym pokoju, nie moŜemy do niej trafić. Światła nie moŜna zapalić pod Ŝadnym pozorem. Ustawiamy się więc, trzymając jedna drugą, i błądząc w ciemności szukamy tego nieszczęśliwego dziecka. Podłoga jest zanieczyszczona odchodami, gdyŜ nieprzytomne chore nie zdają sobie sprawy z tego, gdzie i co robią. Gdy wreszcie ją odnajdujemy, nie wiadomo, jak ją taką brudną połoŜyć, bo o myciu po ciemku nie ma mowy. Któregoś dnia ogłoszono generalny apel. Jak się okazało, chodziło o rewizję i o zabranie nam ciepłych rzeczy. Podchodziło się pojedynczo do Niemki, która sprawdzała, co się ma pod pasiakiem. Przyszła moja kolej. Miałam długą, ciepłą, wełnianą kamizelkę. Nie mogłam i nie chciałam poz- 369 być się tego cieplika, bo choć powietrze było juŜ wiosenne, to jednak w samym pasiaku było zimno. Zaczęła się szarpanina. Niemka nie mogła wyrwać swetra, który miałam na ramionach pod pasiakiem. Nagle od tyłu dostałam kopniaka. Wyleciałam w powietrze nad głową rewidującej mnie i utknęłam w stosie juŜ odebranych swetrów. Poderwałam się, uciekłam do grupy zrewidowanych. Ukryta za plecami kobiet zastanawiałam się, jak to się stało, Ŝe wprawdzie lekka i chuda, ale tylko po jednym kopnięciu mogłam odbyć napowietrzną drogę. Okazało się później, Ŝe tę niecodzienną umiejętność kopania posiadał komendant obozu, była to jego rozrywka. Z biegiem czasu przywykłyśmy do tego, Ŝe kopał i przerzucał o parę metrów stojące w szeregu kobiety. Wojna dobiegała końca. KaŜdy tak bardzo chciał Ŝyć. Alianckie samoloty przelatywały całymi eskadrami nad obozem. Nikt do nich nie strzelał, nikt nie bronił terenu, chociaŜ w pobliskim lesie stała świetnie zamaskowana cała eskadra niemieckich samolotów. My celowo wychodziłyśmy przed baraki, Ŝeby lotnicy widząc pasiaki nie rzucali bomb. Niepokoiło nas natomiast, Ŝe przed blokiem szpitalnym wykopano ogromny dół, wstawiono weń duŜe beczki z benzyną, po czym lekko przysypano je ziemią. Zastanawiałyśmy się, jaki to miało cel. Czy chowają benzynę dla własnych celów, czy teŜ w odpowiednim czasie podpalą i wysadzą w powietrze cały obóz? Tymczasem robiło się coraz głodniej. O paczkach nie mogło być mowy, a to, co dostawałyśmy w obozie, było niewystarczające. Traciłyśmy siły. Była juŜ wiosna, w tamtych stronach wcześniejsza niŜ u nas. Trawniki zieleniły się trawą i krwawnikiem. Jadłyśmy go, wydawał się bardziej strawny i smaczniejszy niŜ trawa. Pewnego słonecznego dnia dającego tyle nadziei i wiary, zawołała mnie młoda kobieta, ozdro-wieniec po tyfusie. - Zobacz - prosiła - tak mnie boli ząb czy raczej dziąsło. Co tam się dzieje? 370 Spojrzałam, w okolicy piątki i szóstki lewej dolnej mały ciemny punkt wielkości łebka szpilki. Dałam jej ciepłej wody do wypłukania ust i poleciłam, Ŝeby nie dotykała tego

Page 186: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

miejsca. Byłam przekonana, Ŝe zadrapała dziąsło i jest to mały krwiaczek. Wieczorem całe dolne dziąsło zrobiło się czarne, jak podpłynięte krwią. Poprosiłam o pomoc dr Perzanowską, naszą doświadczoną lekarkę z Majdanka, która od pewnego czasu była z nami w tym szpitalu, by obejrzała chorą. Obejrzała i powiedziała, Ŝe wygląda to brzydko, ale zobaczymy, co będzie dalej. Wieczorem chora była zamroczona, a rano policzek zrobił się czarny od zewnątrz. Nie odzyskawszy przytomności zmarła tego dnia. To był czerniak śluzówki. Pierwszy raz widziałam coś tak przeraŜającego, śmierć człowieka w ciągu kilkunastu godzin. Wiem i zdaję sobie sprawę z tego, Ŝe nawet w normalnych warunkach nie było dla niej ratunku, ale było mi smutno i Ŝal. W tym czasie rozeszła się pogłoska, Ŝe w szpitalu będzie selekcja chorych. Byłam przeraŜona. Co zrobić z moim dzieckiem, jedynym w obozie i tak cięŜko chorym? Kiedy plotka stała się rzeczywistością, kazano nam przygotować chore do kontroli. Miały leŜeć nagie na kojach. Co robić z Francuzeczką? Nie mogę połoŜyć jej na górnej koi, gdzie byłaby względnie ukryta, bo ciągle jeszcze lekko zamroczona mogła spaść i skaleczyć się. Zaryzykowałam inny sposób. Zawiązałam jej chustkę na głowie kryjąc piękne, czarne loki, rozebrałam i modląc się gorączkowo czekałam, co będzie. Wielki, tęgi gestapowiec wszedł na salę i rozpoczął oględziny. Podszedł do Małej. LeŜała szczuplutka, ledwo rozwinięta, bledziutka i wychudzona. Stanął. - Dziecko? - powiedział z nie ukrywanym zdumieniem. - Nie, nie, nie! - wykrzyknęłam. - To staruszka, juŜ zdrowa. Przyjrzał mi się uwaŜnie, zrobił wymowne kółko na czole i poparł ten ruch dosadnym: „Idiotka". Ale odszedł. Chciało mi się skakać, śmiać, ale opanowana narzuciłam koc na 371 moją Małą, Ŝeby nie draŜniła „pana i władcy" swoim widokiem i dalej asystowałam przy przeglądzie. Wyszedł, nikogo mi nie zabrał. I myślę, Ŝe w tym okresie nie chcieli juŜ się trudzić wykańczaniem chorych. WaŜne było, Ŝe Mała ocalała i do dziś napawa mnie to radością, choć nie wiem, co się z nią stało i czy Ŝyje. Coraz niŜej latające samoloty alianckie stoczyły walkę powietrzną z samolotami miejscowej załogi. Byłoby to piękne, gdyby nie ginęli ludzie. Samolot strącony przez Niemców zaczął dymić i spadał, załoga wyskoczyła, a nam się chciało krzyczeć z przeraŜenia i rozpaczy, bo Niemcy strzelali do tych ludzi wiszących na sznurach spadochronów. Strzelali celnie, widziałyśmy skręcające się ciała. Jak okrutny jest człowiek, jak okrutni są Niemcy. Ale i niemiecki samolot zaczął płonąć, spadać i runął na ziemię. Lotnik nie skakał, moŜe juŜ wcześniej zginął? W kilka dni po tej tragicznej walce znowu nadleciały samoloty i zrzuciły duŜo ulotek. Część spadła na teren obozu. Chwyciłyśmy kilka i przeczytałyśmy. Było to wezwanie skierowane do załogi niemieckiego lotniska, by się poddała. Samoloty niemieckie mają kierować się na określonej wysokości, ze spuszczonym podwoziem do wyznaczonego lotniska. Wtedy zostaną potraktowani jako jeńcy wojenni, w przeciwnym razie -jako wrogowie. A więc koniec. Wojna się kończy, a co z nami? Następnego dnia stwierdziłyśmy, Ŝe usunięto benzynę zakopaną pod szpitalną ścianą. Przyjęłyśmy to z ulgą, moŜe nie będą niszczyć obozu i nas. W południowych godzinach przyszedł rozkaz, aby wszystkie więźniarki Niemki ustawiły się przy bramie wyjściowej i Ŝeby zabrały swoje rzeczy. A więc zwalniają je. Nam natomiast nie dano śniadania, wydawało się, Ŝe i obiadu nie będzie. Przed kancelarią stał tłum kobiet, cichy, napięty do ostatnich granic. Było nas duŜo. Nikt nie poszedł do pracy. Z lotniska podrywały się kolejne maszyny. Dwaj rozkraczeni wartownicy stali przed komendanturą z bronią gotową do strzału i czekali. Na co? Na jaki rozkaz? Za 372 bramą obozu było słychać samochody osobowe i cięŜarówki. Tłum więźniarek posuwał się ostroŜnie i bardzo powoli zachowując ciągle przyzwoitą odległość. Nagle stało się coś

Page 187: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

nieoczekiwanego. Wartownicy skierowali broń w tłum, posypały się strzały. Ktoś rozpaczliwie krzyknął, ktoś upadł. Zamieszanie, Niemcy zniknęli jak zjawy, kolumna samochodów ruszyła ze zgrzytem. My zajęłyśmy się rannymi. Była to istna masakra. Postrzały brzucha, płuc, nerek, rozbite czaszki. Tak nas zostawili Niemcy. RozprzęŜenie w obozie całkowite. Zgłodniały tłum rzucił się do kuchni i magazynów. Rabunek, marnowanie Ŝywności, która była nam tak potrzebna. Magazyny pełne. Dlaczego nie dawali nam jeść? Teraz połowa tego wdeptana w ziemię, zmarnowana. Druty rozcięte, kobiety biegną do wiosek i miasteczka. Grabią przede wszystkim jedzenie. Całe prosiaki gotują w kotłach zrabowanych w kuchni, którą całkowicie zdewastowały. Mama Slusarczyk zdobyła trochę kaszy, stara się ugotować zupę dla chorych, gdy nagle przychodzą niespodziewani goście, Francuzi z pobliskiego oflagu. Przynieśli kartofle! Jest tego cały worek. Teraz wszystkie bierzemy się do obierania i gotujemy wspaniałą zupę dla chorych i dla nas. My pielęgniarki ciągle jesteśmy przy konających i tych, które juŜ skonały. Wynosimy je za blok, okręcone w koce, ale nikt nie wie, jak się nazywają, skąd pochodzą. Oto przynoszą, przywoŜą na zrabowanych dziecinnych wózkach otrute kobiety. Te pobiegły do koszar lotników. Na stołach wino w butelkach i kieliszkach, jakieś słodycze. Piją, jedzą i padają bez Ŝycia albo giną w straszliwych boleściach. Więc jeszcze w ostatniej chwili zatruli te resztki wiedząc o wygłodzonych więźniarkach. Za co się mścili? Dlaczego mordowali sami niepewni następnego dnia? Nie mamy ratunku, czekamy na śmierć tych od paru godzin wolnych kobiet Ten dzień, 2 maja, będę pamiętać zawsze, i nie tylko ja. Jest ciepło, ciepła piękna wiosna i stos zwłok, które trzeba po- 373 grzebać, ale komando, które to robiło w zorganizowanym obozie, ulotniło się, nikt nie chce pracować, gdy nareszcie jest wolny. Więc zabieramy się do grzebania zmarłych, jest ich około trzydziestu w ciągu tej jednej doby. Sytuację ratuje dół, w którym była przechowywana benzyna. Bez wielkiego wysiłku doprowadzamy go do porządku i układamy w nim okręcone w koce zwłoki. Nim pochowałyśmy zwłoki, sfotografowali je Amerykanie. Zajechali przed bramę obozową w czołgach i samochodach. Robili teŜ zdjęcia kobiet Ŝyjących, istnych szkieletów, wychudzonych tak, Ŝe było widać kaŜdą kość. Rozdają suchary i oznajmiają, Ŝe juŜ odjeŜdŜają, bo ten obszar zajmą Rosjanie, a jak widać my dajemy sobie radę... Wolne kobiety rabują wszystko i wszędzie. W pobliskich wioskach i miasteczku. Tam teŜ dzieją się róŜne rzeczy. Niemcy poddają się Amerykanom, oddają broń, ale zwycięzcy nie aresztują ich i nie zatrzymują, tak Ŝe grupy Niemców bez pasów i odznak albo juŜ po cywilnemu spacerują po ulicach. Gdy jednak rozchodzi się wiadomość, Ŝe armia radziecka jest blisko, robi się popłoch. Uciekają zostawiając otwarte mieszkania i cały majątek. Więźniarki rzucają się na te zamoŜne domy i kradną dosłownie wszystko. Całą zawartość szaf wrzuca się do prześcieradeł czy koców i wynosi do obozu. Ktoś podał myśl, Ŝeby wziąć trochę Ŝywności dla chorych. Wanda Slu-sarczyk, Nina Despot-Zenowicz i jeszcze któraś z młodszych dziewcząt poszły do miasteczka. Przyniosły skarby, o których nie marzyłyśmy. Kasze, ryŜ, makarony, cukier, sól i kompoty, których w piwnicach gospodarnych Niemek było bez liku. Teraz nasze chore leŜały syte i choć tak bardzo chore, jednak juŜ pełne nadziei, ośmielały się marzyć o rodzinie, domu i powrocie do normalnego Ŝycia. My zdrowe teŜ o tym myślimy. Toczą się dyskusje: co robimy? Wracamy do kraju? Ale tam Rosjanie. Nie mamy wielkiej ochoty na to współŜycie. Więc na Zachód? Ale co z rodzinami, za którymi tak tęsknimy? Mój brat' MoŜe spotkam go juŜ na granicy? Nie, 374 nie, decyduję. Ja wracam do domu, prędko, natychmiast do domu. Ale przecieŜ są chore, nic nie mogę planować, dopóki chore nie są zabezpieczone.

Page 188: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Przychodzi wojsko radzieckie i natychmiast wzywają nas na zebranie. Ja to wszystko wiem, ja ich przecieŜ znam. Oficer polityczny ma do nas mowę. Cała słuŜba sanitarna wyruszy z wojskiem na Berlin, chore umieści się w szpitalu w miasteczku. Mamy iść tam zaraz i załatwić sprawę. Perza-nowska próbuje się bronić, Ŝe chce wracać do córki, Ŝe jest stara i chora i tyle czasu w obozie. Nie trafia to do przekonania nowej władzy. Powiedziano i tak ma być. Uspokajam doktor, która jest bliska płaczu, Ŝe spróbujemy ominąć ten bezwzględny rozkaz. Idziemy do wojskowego szpitala niemieckiego. Komendant, gruby wielki Niemiec, wysłuchuje przemowy Perzanow-skiej, Ŝe za dwie godziny przywieziemy tyle a tyle chorych kobiet z obozu i prosimy o przygotowanie sali z czystą pościelą i opieką zawodową. Wysłuchał i zaczął wrzeszczeć: - Ja mam przyjąć zawszone więźniarki, a moi bohaterscy chłopcy mają leŜeć po dwóch na jednym łóŜku? Wynosić się, nikogo nie przyjmę! Wtedy i w Perzanowską wstąpił duch bohaterski. Swym niskim głosem podniesionym do krzyku powiedziała: - Czy pan nie wie, Ŝe wojna się kończy? I to dla was przegrana? Natychmiast przygotować sale i wszystko, jak powiedziałam, zrozumiano? I wtedy ten butny Niemiec wypręŜył się i w pozycji na baczność powiedział: - Tak jest! Za dwie godziny wszystko będzie gotowe. Wyszłyśmy bez słowa i dopiero na ulicy wybuchnęłyśmy śmiechem. Udało się świetnie. Ulokowałyśmy chore, które nie miały odwagi kłaść się w czystej pościeli i przyjmować pomocy i usług pielęgniarek Niemek. Nakrycia, talerze i opieka nie mieściły się im w głowie. Z Francuzami juŜ wcześniej omówiłam sprawę naszej Małej, a teraz usilnie prosiłam, Ŝeby jak najprędzej jechali do ParyŜa i oddali dziewczynkę do szpitala. Wiedziałam, Ŝe ma gruźlicę i wymaga natychmiastowego leczenia i opieki. Dali słowo, Ŝe załatwią wszystko dobrze. Byłyśmy wolne. Zgłosiłam naszej nowej władzy, Ŝe pojedziemy do obozu i zabierzemy resztę materiałów, które mogą się przydać chorym. Wyruszyłyśmy w pięć: dr Perzanowska, Malina Bielicka, matka chłopczyka, którego Malina odwiozła do Łodzi, młoda dziewczyna, która chciała iść z nami twierdząc, Ŝe boi się iść z innymi, i ja. Zabrałyśmy trochę zapasów. I tak wyruszyłyśmy do domu, do Warszawy. Pogoda była przepiękna. Szło się nam dobrze, bez pośpiechu, ale równym marszowym krokiem. Zabawna historia spotkała nas jakieś dwa kilometry za obozem. Dwaj młodzi Ŝołnierze radzieccy zatrzymali nas i zapytali, czy mamy zegarki. Perzanowska miała zegarek, przydzielony jej jako lekarzowi przez Niemców, więc pokazała go. „Dawaj, dawaj", kategorycznie Ŝądali „rycerze". Śmiałyśmy się serdecznie, zegarek oddałyśmy i pełne radości, bo wszystko było dla nas radosne, maszerowałyśmy dalej. Wstępowałyśmy do wiejskich gospodyń prosząc o jedzenie. Jedne dawały bez słowa, inne udawały, Ŝe nie wiedzą, o co chodzi, jeszcze inne po prostu nas wyrzucały. Wtedy goniłyśmy kury i zabijając jedną bez udziału pani domu gospodarowałyśmy w kuchni. Którejś nocy śpiąc w stodole jakoś nie mogłam wygodnie się ułoŜyć i wtedy znalazłam woreczek ryŜu, bo on to właśnie mnie uciskał. Była to wielka zdobycz. Po takim wygłodzeniu trzeba było zachować dietę i właśnie kura z ryŜem była bardzo na czasie. Nad Odrą czekałyśmy długo, bo na moście stały kolejki czekających na przejście. Ruchem kierowali Ŝołnierze rosyjscy. Pranie, mycie, skróciło czas oczekiwania. Rozmaicie w tej drodze bywało. To ktoś nas podwiózł na furze, to na noc zatrzymali nas u siebie Francuzi, broniąc przed wojskowymi maruderami. Wyszłyśmy z obozu 8 maja, a 22 byłyśmy w Poznaniu. Tu juŜ był pociąg. Jechałyśmy na 376

Page 189: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

prosiłam, Ŝeby jak najprędzej jechali do ParyŜa i oddali dziewczynkę do szpitala. Wiedziałam, Ŝe ma gruźlicę i wymaga natychmiastowego leczenia i opieki. Dali słowo, Ŝe załatwią wszystko dobrze. Byłyśmy wolne. Zgłosiłam naszej nowej władzy, Ŝe pojedziemy do obozu i zabierzemy resztę materiałów, które mogą się przydać chorym. Wyruszyłyśmy w pięć: dr Perzanowska, Malina Bielicka, matka chłopczyka, którego Malina odwiozła do Łodzi, młoda dziewczyna, która chciała iść z nami twierdząc, Ŝe boi się iść z innymi, i ja. Zabrałyśmy trochę zapasów. I tak wyruszyłyśmy do domu, do Warszawy. Pogoda była przepiękna. Szło się nam dobrze, bez pośpiechu, ale równym marszowym krokiem. Zabawna historia spotkała nas jakieś dwa kilometry za obozem. Dwaj młodzi Ŝołnierze radzieccy zatrzymali nas i zapytali, czy mamy zegarki. Perzanowska miała zegarek, przydzielony jej jako lekarzowi przez Niemców, więc pokazała go. „Dawaj, dawaj", kategorycznie Ŝądali „rycerze". Śmiałyśmy się serdecznie, zegarek oddałyśmy i pełne radości, bo wszystko było dla nas radosne, maszerowałyśmy dalej. Wstępowałyśmy do wiejskich gospodyń prosząc o jedzenie. Jedne dawały bez słowa, inne udawały, Ŝe nie wiedzą, o co chodzi, jeszcze inne po prostu nas wyrzucały. Wtedy goniłyśmy kury i zabijając jedną bez udziału pani domu gospodarowałyśmy w kuchni. Którejś nocy śpiąc w stodole jakoś nie mogłam wygodnie się ułoŜyć i wtedy znalazłam woreczek ryŜu, bo on to właśnie mnie uciskał. Była to wielka zdobycz. Po takim wygłodzeniu trzeba było zachować dietę i właśnie kura z ryŜem była bardzo na czasie. Nad Odrą czekałyśmy długo, bo na moście stały kolejki czekających na przejście. Ruchem kierowali Ŝołnierze rosyjscy. Pranie, mycie, skróciło czas oczekiwania. Rozmaicie w tej drodze bywało. To ktoś nas podwiózł na furze, to na noc zatrzymali nas u siebie Francuzi, broniąc przed wojskowymi maruderami. Wyszłyśmy z obozu 8 maja, a 22 byłyśmy w Poznaniu. Tu juŜ był pociąg. Jechałyśmy na 376 stopniach i buforach, aby tylko prędzej do domu. Od Łodzi było juŜ luźniej, siedziałyśmy w przedziale we cztery, bo nasza młoda tak lękliwa Irenka juŜ wcześniej wybrała rosyjskiego Ŝołnierza na motocyklu i tyle ją widziałyśmy. PasaŜerowie w przedziale, serdeczni i gościnni, częstowali jedzeniem, wypytywali o nasze przeŜycia i plany na najbliŜsze dni. Zdradziłam się, Ŝe chcę jechać do domu na wieś. Tu wszyscy wyrazili sprzeciw wobec moich zamierzeń. Prosili i tłumaczyli, Ŝebym tego nie robiła. Parcelacja, która juŜ w tych okolicach była przeprowadzana, częste przypadki aresztowań byłych właścicieli mogły, według nich, sprowadzić i na mnie przykrości tego typu. Nie mogłam uwierzyć. Wracam z obozu, po takiej męce, po tylu cięŜkich przeŜyciach i miałabym być aresztowana? Za co? Dlaczego? Jeden z panów w przedziale stanowczo zapowiedział, Ŝe nie pozwoli mi jechać do rodzinnego domu. Perzanowska i Malina juŜ wcześniej przesiadły się na pociągi do Radomia i Skierniewic, a ja czekałam w Koluszkach. Znajomy nie odstępował mnie tłumacząc, Ŝe powinnam jechać do Warszawy. Właśnie przyszedł pociąg i prawie przemocą zostałam do niego wsadzona. Jechałam i nie mogłam zrozumieć, jak to jest Musiałam wierzyć temu człowiekowi, bo jaki mógłby mieć interes odradzając mi powrót do Kunie, ale zrozumieć nic nie mogłam. Dworzec Zachodni, dalej pociąg nie szedł. Maszerowałam na pl. Narutowicza, tam powinnam znaleźć dalszą rodzinę i wszystkiego się dowiedzieć. Szłam bliska płaczu. Jak strasznie, jak boleśnie wyglądała Warszawa. Góry i doliny, ogromne leje po bombach, wszędzie szkło pod nogami, kikuty domów, jakby w proteście skierowane ku niebu. Dom, do którego szłam, zburzony i tylko fruwające na wietrze kartki informują, gdzie moŜna znaleźć dawnych mieszkańców. O mojej rodzinie wiadomości nie znalazłam. Byłam całkowicie bezradna i załamana. Gdzie w tych gruzach znaleźć ludzi?... CZĘŚĆ III Okres powojenny

Page 190: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Powrót Gruzy, tak straszliwe zniszczenie Warszawy odebrało mi energię i chęć działania. Stałam na pl. Narutowicza i nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić, gdzie się udać. Zdawałam sobie jednak sprawę, Ŝe zbliŜa się wieczór i obowiązuje godzina milicyjna. W tym momencie przypomniałam sobie, Ŝe przy ul. Reja miały szkołę siostry Sacre Coeur i tam mieszkały. One mi pomogą. Wchodząc w tę małą uliczkę z przeraŜeniem patrzyłam, jak jest zniszczona. Dom sióstr teŜ nie istniał. Jakieś przeraŜające kikuty murów przypominały tylko, Ŝe stał tu duŜy, piękny dom. Znów stanęłam bezradna. Kilkunastoletni chłopiec zapytany, czy nie wie, gdzie są siostry, powiedział, Ŝe wszyscy z klasztoru przenieśli się do Grabowa pod Warszawą. Co robić? Idąc w kierunku Filtrowej myślałam gorączkowo, gdzie się udać i było mi tak bardzo smutno, Ŝe znów byłam sama i choć wolna, to ciągle zagroŜona. Na Filtrowej pustki. Ciemne gruzy, tajemnicze i budzące niepokój, obsuwające się kamienie stwarzają wraŜenie, Ŝe ktoś tam jest, ktoś, kogo trzeba się bać. Robi się mroczno, długie cienie jeszcze wyolbrzymiają sterczące kominy ścian, chwiejące się w próŜni na zawiasach drzwi czy okna wydają jakieś jękliwe zgrzyty. Cienie zasypanych, zamordowanych ludzi zdają się tu krąŜyć. I nagle stwierdzam, Ŝe się boję, tak strasznie się boję. Co mam robić, gdzie uciekać, jestem zagubiona. Nagle ktoś woła: - Proszę pani, niech się pani zatrzyma, czy pani z obozu? Stanęłam. Moja nieufność do męŜczyzn spotkanych w drodze - zrodzona po zetknięciu się z Ŝołnierzami Armii 381 Czerwonej, które choć skończyło się pomyślnie, zostawiło jednak pewien uraz - znów odezwała się. - Niech pani podejdzie, ja nie mogę odejść od samochodu, bo mi go ukradną. Proszę, niech pani podejdzie. Niechętnie, ale zbliŜyłam się o kilka kroków. Młody człowiek pytał: - Wraca pani z obozu? Nie znalazła pani rodziny? Ja pani pomogę. Pojedziemy do mnie, a jutro wszystko załatwimy i znajdziemy kogo trzeba. Widząc moją nieufność i niechęć do przyjęcia tego zaproszenia, namawiał dalej: - Mieszkam z Ŝoną i teściową, niech się pani nie boi. Chcę pani pomóc, proszę wierzyć. Wyczułam w jego głosie tyle szczerości, Ŝe zdecydowałam się podejść. - Do pana nie pojadę, lecz bardzo dziękuję za zaproszenie. MoŜe pan wie, czy jest w Warszawie Polski Czerwony KrzyŜ. - Jest, oczywiście. W dawnym gimnazjum Zyberk Plater przy ul. Pięknej. Chce pani tam jechać, zawiozę panią. - Chcę i bardzo proszę, niech mnie pan zawiezie. Pojechaliśmy. Wysiadłam na Pięknej. - Czekam na panią - powiedział. - Proszę przyjść, jeśli nie znajdzie pani znajomych. Zatrzymałam się przy budce portiera. - To pani! Z naszej szkoły - głos portiera brzmiał radością i rozczuleniem. - Pani Sufczyńska jest na pierwszym piętrze - wołał radośnie. - Niech pani idzie, ale się ucieszy. Niech pani prędko idzie. Wzruszona tym powitaniem po tylu latach, po tylu tak trudnych latach, zmobilizowana zaproszeniem weszłam do budynku i dalej na schody, zapominając o młodym człowieku czekającym na ulicy. Do dziś nie mogę sobie darować, Ŝe nie wróciłam i nie podziękowałam mu. Ciągle jeszcze liczę, Ŝe moŜe Ŝyje i pamięta to spotkanie, Ŝe kiedyś go spot- 382

Page 191: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

kam i wtedy podziękuję. Ramiona pani Jadwigi, jej radość, Ŝe mnie widzi, serdeczność i chęć natychmiastowej pomocy przeniosły mnie w inny świat Dowiedziałam się od niej, gdzie mogę znaleźć rodzinę, która doprowadzi mnie do brata i sióstr. Wykąpana, nakarmiona, przebrana opowiadałam o sobie i słuchałam o tragediach przeŜytych przez mieszkańców Warszawy. Następnego dnia znalazłam ludzi, którzy powiedzieli mi, Ŝe brat Ŝyje, ale jak i gdzie go szukać, nikt nie wiedział. NajbliŜej, w Tomaszowie Mazowieckim, była moja siostra Ula z trójką dzieci. Pojechałam tam. Pociąg z Warszawy przyszedł bardzo wcześnie, ale dzień wstał piękny, słoneczny i ciepły. Był 26 maja 1945 r. Szłam pytając ludzi o drogę, bo nie znałam Tomaszowa. Gdy doszłam pod wskazany adres, zatrzymałam się chwilę, Ŝeby opanować wzruszenie. Nareszcie będę z rodziną! Zapukałam i weszłam do duŜego pokoju zastawionego łóŜkami. Wszyscy spali. Obudziło ich moje wejście. Stałam w drzwiach nie mogąc powiedzieć słowa. Jeszcze zaspana siostra zwróciła się do mnie: - Słucham panią, kogo pani szuka? Nie mogłam wydobyć głosu. Nagle zawisła mi na szyi siostrzenica. Ona pierwsza mnie poznała. Teraz wszyscy byli przy mnie. Łzy radości, uściski, śmiech, Ŝe nie zostałam poznana i opowieści, nie kończące się opowieści o wszystkich i wszystkim. Moje przybycie nie było sprawą prostą w ich skromnym Ŝyciu, siostra pracowała na troje uczących się dzieci. Kunice rozparcelowane. Brat musiał uciekać i zmienić nazwisko. Hubalczycy i akowcy byli tak samo traktowani jak w czasie okupacji. Szwagier, który, administrował przez krótki czas Kunicami, został aresztowany. Moja siostra Zosia, jego Ŝona, teŜ zatrzymana po wyzwoleniu, walczyła o zwolnienie męŜa, co się jej powiodło dzięki historii, którą opowiedziałam, z uratowanym z rąk Niemców Ŝydowskim dzieckiem. Wyjechali na ziemie odzyskane, gdzie szwagier objął pracę w pegeerze utworzonym z dawnego niemieckiego majątku. Teraz doceniłam stanowisko męŜczyzny z pociągu, 383 który tak stanowczo odradzał mi jazdę do Kunie. U liii przebywałam parę dni, a wiedza, którą zdobyłam o nowej rzeczywistości, napełniła mnie przeraŜeniem i zgrozą. Więc fakt, Ŝe moi dziadkowie odziedziczyli majątek, Ŝe na nim uczciwie pracowali, Ŝe mój dziad pierwszy w okolicy uwłaszczył chłopów, Ŝe Ojciec nigdy nikogo nie skrzywdził, Ŝe Mamusia pracowała w Kole Polek, to wszystko miało przemawiać przeciwko nam? Hela oddała Ŝycie w Oświęcimiu, bo pracowała w AK, Henryk walczył o wolność od pierwszego dnia wojny, od Bzury, Modlina przez oddział „Hubala", w AK i Powstaniu Warszawskim, Zosia i lila zaangaŜowane w walkę z okupantem, a i ja, od pierwszego dnia wojny aŜ do wyzwolenia całkowicie oddana armii podziemnej, teraz zostaliśmy jak przestępcy wyrzuceni z rodzinnego domu, odsądzeni od czci i honoru, byliśmy śledzeni i szykanowani. Dlaczego? Jaka jest nasza zbrodnia? Czym zawiniliśmy i przeciw komu? Dziękowałam miłosiernemu Bogu, Ŝe moi Rodzice tego nie doŜyli, my młodzi prędzej potrafimy się otrząsnąć i zacząć Ŝyć na nowo. Wróciłam do Warszawy. Chciałam koniecznie znaleźć kogoś z władz podziemnych, zapytać, dowiedzieć się, jak to jest i jak będzie. Bez trudu znalazłam i uzyskałam termin spotkania z panami z kontrwywiadu AK Na spotkanie przyszli „Oskar" i „Józef". Cieszyli się, Ŝe Ŝyję. Radzili odpoczynek i spokojne czekanie, aŜ się coś wyjaśni, jeśli w ogóle się wyjaśni. Nie mogłam się z nimi zgodzić, wydawało mi się, Ŝe trzeba jakoś reagować na zło, które się panoszy. Zapytałam ,Józefa" o sprawę, o której nie mogłam zapomnieć. - Czy moŜe mi pan teraz wyjaśnić sprawę „Kornela"? Gnębi mnie to i boli. Chcę wreszcie wiedzieć prawdę, a teraz juŜ chyba moŜna o tym mówić. - O nie, teraz nie pora na takie rozmowy, gdy się spotkamy w spokojnym czasie i miejscu, pokaŜę pani meldunki i sprawozdania dotyczące tej sprawy, wtedy wszystko będzie jasne. 384 „Oskar" nie zabierał głosu i wydawało mi się, Ŝe nic o tej sprawie nie wie albo nie chce wiedzieć. Dopiero duŜo później dowiedziałam się, Ŝe jedynie „Oskar" dowiódł, Ŝe „Kornel"

Page 192: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

nie był winien i Ŝe oskarŜenia były fałszywe i krzywdzące. Ale stało się to juŜ po śmierci „Kornela", choć jeszcze w czasie okupacji. „Józef" natomiast unikał mnie wyraźnie i choć w następnym etapie pracowaliśmy w tej samej grupie, nie spotkałam go nigdy. Wiele miesięcy po naszym aresztowaniu i uwolnieniu odwiedziłam .Józefa" w domu. śona poinformowała mnie, Ŝe nie ma i nie wiadomo kiedy będzie. Zrezygnowałam i nigdy więcej nie wróciłam do wyjaśniania sprawy „Kornela". Dowiedziałam się, Ŝe prof. Graca otwiera klinikę w Warszawie. Zaczynał od nowa, stracił wszystko we Lwowie. Poszłam do kliniki. Nasze powitanie było serdeczne i prosił, abym natychmiast podjęła pracę instrumentariuszki. Ale ja musiałam zobaczyć się z resztą rodziny, a klinika jeszcze właściwie nie istniała, to dopiero były gruzy, z których miał powstać szpital. Odwiedzałam przyjaciół, znajomych, wszędzie witana serdecznie i z radością, Ŝe jestem względnie zdrowa i normalna. Na wolności krąŜyła plotka, Ŝe mam wybite oko i zęby, a wiedząc o moim wyroku śmierci nie spodziewano się, Ŝe wrócę. Znów ruszyłam do Tomaszowa, dokąd przyjechał mój brat. Nie da się opowiedzieć radości, jaką przeŜywaliśmy. Łzy i śmiech. Ciągle dotykaliśmy się, czy to na pewno ja, czy na pewno Henryk. Teraz jechaliśmy razem do Tczewa. Tam brat, jako pan Bielecki, prowadził biuro repatriacyjne. Mieszkał z Ŝoną, dwoma synkami i siostrą Ŝony. Hubert, którego fotografię dostałam na Majdanku, juŜ prawie trzyletni chłopczyk, i malutki Piotr. Dzieci są śliczne i zdrowe. Znów słyszę od brata wiadomości, z którymi nie umiem się pogodzić. Aresztowania, szykanowanie ludzi za to, Ŝe byli patriotami, Ŝe nadal nimi zostali. Donosy, oskarŜenia, prywatne porachunki, przekupstwo i krętactwo na kaŜdym kroku. Sie- 385 dzę w tym miłym rodzinnym domu, a świat mi brzydnie z dnia na dzień. Co robić? Na co czekać? Czy mam się poddać, gdy mam uczucie, Ŝe jestem zwycięzcą? Czy moŜna przekreślić święte ideały dla czegoś, czego nie moŜna przyjąć, bo jest zakłamaniem, zdradą? Brat nie umie odpowiedzieć na moje pełne goryczy wątpliwości. Myśli i czuje tak samo, ale dzieci, obowiązki ojca i męŜa kaŜą mu pracować i starać się, aby go nie wykryto, nie aresztowano skazując te maleństwa na zatracenie. Pewnego dnia przyjechał dowódca z Powstania i przyjaciel Henryka. Rozmawialiśmy o codziennych sprawach, ale poruszony został temat mojego powrotu i zaskoczenia, jakie odczułam wobec tak nieoczekiwanej sytuacji. Marzenia i plany z takim entuzjazmem snute w obozach waliły się teraz na łeb, na szyję. Co dalej? Pytałam człowieka, co do którego miałam przekonanie, Ŝe jest na bieŜąco poinformowany, a Ŝyjąc i działając od lat wśród konspiratorów i ludzi najwyŜej postawionych będzie coś wiedział i realnie przewidywał. Jednak i on nie mógł odpowiedzieć na moje pytania. Po dłuŜszym czasie zapytałam, czy w tej sytuacji coś się robi, Ŝeby przeciwstawić się złu. Tu juŜ odpowiedzi były bardziej konkretne, ale na moją ofertę współpracy odpowiedział raczej negatywnie, twierdząc, Ŝe powinnam odpocząć i nie naraŜać się na dalsze szykany. Protestowałam twierdząc, Ŝe odpocznę w takiej właśnie pracy, a naraŜamy się wszyscy i ciągle, bo naszą winą jest fakt, Ŝe Ŝyjemy. Myślał chwilę i stwierdził, Ŝe teraz nie moŜe mi odpowiedzieć, ale da znać Henrykowi, jeśli będę potrzebna. Byłam rozczarowana, ale nie pozostało mi nic innego, jak czekanie. Po kilku dosłownie dniach przyszła wiadomość. Podano mi adres w Poznaniu, hasło i odzew. Byłam uszczęśliwiona. Wiosna, ciepło, więc i wszystkie kłopoty związane z ubraniem i przygodnym bytowaniem były duŜo łatwiejsze do zniesienia. Na umówionym punkcie zastałam młodego człowieka, bruneta, drobnej budowy. 386 - Powiedział mi o pani „Czarny", będziemy pracować razem, ja będę miał z nim kontakt. Najpilniejsza sprawa to czy ma pani jakieś dokumenty, trzeba je zdobyć, powinny być prawdziwe. Trzeba zdobyć mieszkanie, nie będzie to trudne w Poznaniu. MoŜe pani pozostać przy prawdziwym nazwisku, pani przeszłość w takim stopniu panią kryje, w jakim

Page 193: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

dekonspiruje, ale znajomi mogą nieświadomie spowodować duŜe kłopoty. Mój pseudonim „Czarny Piotruś", a pani? - „Wanda" - powiedziałam. - Tak mnie znano w okresie okupacji. Ustaliliśmy kontakt i zostałam sama z kłopotami, które nie były małe. Pobiegłam do rodziny mojej bratowej. Mieszkali w Poznaniu, mieli własny duŜy dom, ale cały zajęty przez lokatorów. Nie mieli ochoty na to, abym mieszkała z nimi, rozumiałam i nie miałam Ŝalu. Całą prawdę powiedziałam Werze, siostrze bratowej. Obiecała pomóc i znaleźć jakieś mieszkanie. A ja pojechałam do Warszawy. W tym czasie więźniowie jeździli bez biletów. Wystarczyło pokazać numer na ręku, Ŝeby kontroler salutował, Ŝyczył szczęśliwej podróŜy, znalezienia rodziny i przyjaciół. W Warszawie zgłosiłam się do Polskiego Czerwonego KrzyŜa. Przyjęto mnie niesłychanie serdecznie i natychmiast wydano zaświadczenie, Ŝe po maturze skończyłam szkołę pielęgniarską i otrzymałam dyplom pielęgniarki uprawniający do wykonywania zawodu. Było to niesłychanie waŜne. Dodatkowa notatka stwierdzała mój pobyt na Pawiaku i w obozach. Z takim dokumentem mogłam się starać o zameldowanie i ewentualną pracę. Wstąpiłam do kliniki. Prof. Gruca znów ponowił prośbę, abym podjęła pracę, ale teraz musiałam kategorycznie odmówić. Byłam juŜ związana innymi obowiązkami. Tłumaczyłam się zmęczeniem, złym stanem zdrowia, lecz obiecałam, Ŝe gdy odzyskam dawną formę, zgłoszę się natychmiast. Rozstaliśmy się serdecznie. Konspiracja w Poznaniu W Poznaniu dowiedziałam się, Ŝe Wera znalazła mi mieszkanie przy ul. Sw. Marcina. Poszłam tam, było to duŜe, kilkupokojowe mieszkanie, bardzo zniszczone, częściowo bez szyb w oknach. Było lato i ciepło, więc nie martwiłam się tym. Mój pokój, duŜy, miał wejście z korytarza. Umeblowany był skromnie, ale wystarczająco. Tam zamieszkałam. Moje zaświadczenie wystarczyło do zameldowania, nie robiono Ŝadnych trudności. Właścicielka mieszkania nie interesowała się lokatorami, a ja starałam się jej nie narzucać. Mieszkało się dobrze i spokojnie, praca toczyła się poprawnie. Byłam łączniczką między Poznaniem, Warszawą i WybrzeŜem. Pocztę rozwoziłam w plecaku, często bardzo wypchanym, ale były to czasy, gdy wszyscy ludzie nosili toboły, paczki i węzełki, więc i mój plecak nie zwracał uwagi. Przekazywałam polecenia ustne, umawiałam spotkania „Czarnemu" i innym panom. Nie interesowało mnie, jak się kto nazywa, wystarczał pseudonim i hasło. Czasem jednak musiałam wchodzić do prywatnych domów i wtedy nazwisko było ujawniane. Innym razem spotykałam dawnych znajomych i ku wspólnemu zdziwieniu stwierdzaliśmy, Ŝe dalej prowadzimy pracę rozpoczętą wiele lat temu. Pewnego dnia dostałam przesyłkę adresowaną „Profesor". Ustnie przekazano mi adres: mały kościółek na przedmieściach Poznania. Mam tam być o godzinie 1000. Pytać o „Profesora". Pojechałam. W kościele akurat skończyła się msza św. Zapytałam małego ministranta o „Profesora". - Jest w zakrystii, proszę tam iść. Ksiądz na klęczniku modlił się odwrócony tyłem do wejścia. Gdy się podniósł i odwrócił, oniemiałam. Ksiądz Jan 388 Stępień. Księdza Jasia znałam jako młodego kleryka, gdy z księdzem biskupem sandomierskim przyjeŜdŜał do Kunie na uroczystości parafialne. Następnie było spotkanie, po wielu latach, w szkole pielęgniarstwa, gdzie ksiądz Jan był drugim kapelanem. Zawsze wesoły, pełen Ŝycia, pocieszał nas w znoszeniu niełatwego rygoru szkoły i pracy. Umiał zbagatelizować nasze młodzieńcze nieszczęścia i przekonać, Ŝe te niepowodzenia miną, a na pocieszenie zostanie coś dobrego - doświadczenie. Trwało to dość krótko, bo ksiądz został wysłany do Rzymu na dalsze studia. Kiedy wrócił, nie wiem. Następne spotkanie miało miejsce w okresie okupacji, na przełomie 1941/42 r. Zobaczyłam młodego człowieka

Page 194: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

goniącego tramwaj na Rakowieckiej, wskoczył do wozu i wtedy poznałam - ksiądz Jan. Przywitaliśmy się, ale byłam zaskoczona. Elegancki, w cywilnym ubraniu, czyŜby juŜ nie był księdzem? Moje zaŜenowanie a jego dobry humor sprawiły, Ŝe zaczęłam się go bać. Wzbudzał nieufność. Jechałam z pocztą i czułam się bardzo niepewnie. Na punkcie zgłosiłam moje obawy, a następnego dnia przyjęto mnie ze śmiechem i zawiadomiono, Ŝe ksiądz jest członkiem Delegatury Rządu. Było mi bardzo przykro, Ŝe chociaŜ przez chwilę mogłam mieć wątpliwości. Teraz, w 1945 r., znów spotkaliśmy się i serdecznie przywitali. - Znów pani? - zapytał odbierając paczkę. - Przykład biorę z góry - odpowiedziałam i roześmieliśmy się. Z „Piotrusiem" i jego Ŝoną miałam stały kontakt, który stopniowo przeradzał się w przyjaźń. Adiutantem „Czarnego" był „Szczęsny". Miałam z nim częste kontakty i wiedziałam, Ŝe przekazuje polecenia „Czarnego". Był to młody człowiek, wesoły, pełen pomysłów, ruchliwy, wszystkie sprawy załatwiał w wielkim pośpiechu. Lubiłam go, choć nie traktowałam zbyt powaŜnie. Moje słuŜbowe wyjazdy ciągle jeszcze odbywałam za darmo, więźniowie ciągle jeszcze wracali z obozów i robót przymusowych, nikt nie pytał o bilet. 389 Ale pieniędzy zaczynało mi wyraźnie brakować. Nie miałam bielizny, ubrania, a często i na jedzenie nie starczało. „Piotruś" przekazywał mi czasem jakieś sumki, ale wydatki były duŜo większe, choć moje wymagania były bardzo skromne: po obozowym głodzie to, co miałam, było prawie luksusem. Jednak zdawałam sobie sprawę, Ŝe długo tak nie wytrzymam. Powiedziałam o tym „Czarnemu", polecił podać, jakie są moje konieczne wydatki. Zrobiłam obliczenie, dostawałam potrzebne pieniądze i juŜ było łatwiej. Jakie były załoŜenia grupy, w której pracowałam, nie byłam świadoma. Nawyk konspiracyjny kazał mało wiedzieć i mieć zaufanie do ludzi, których znałam i wiedziałam o ich poprzedniej działalności. Tych, którzy docierali do mnie w sprawach mniej lub bardziej tajemniczych, traktowałam i załatwiałam tak, jak brzmiał odnośny rozkaz. Odbywały się w moim mieszkaniu odprawy i zebrania. Nie zwracało to niczyjej uwagi. Młoda kobieta przyjmuje kolegów, moŜe z obozu, czy teŜ dawno nie widzianych przyjaciół. Pocztę miałam zawsze ogromną, czasem dostawałam zlecenie zniszczenia jakiejś duŜej ilości, wtedy jechałam do brata i tam w piecu ogrzewczym ginęło wszystko, nie zostawiając śladów. Ale wieści, które docierały do mnie, były niepokojące i ciągle czułam się zagroŜona. Nie pracowałam zawodowo i bałam się, Ŝe to moŜe zwrócić uwagę: z czego Ŝyję i czemu ciągle jestem w rozjazdach. Postanowiłam to załatwić. A moŜe stanę się studentką? Wiek trochę nieodpowiedni, ale wojna tłumaczyła wiele, a mój wygląd, i siwe włosy, dały się jakoś wytłumaczyć. Będąc w Warszawie znów wstąpiłam do Czerwonego KrzyŜa i zawiadomiłam, Ŝe chcę studiować na wydziale medycznym, chcę się dalej uczyć. Pochwalono mój zamiar i dostałam nowe zaświadczenie z adnotacją, Ŝe zostało wydane celem ubiegania się zainteresowanej o przyjęcie na wydział medyczny w Uniwersytecie Poznańskim. Teraz tylko egzamin i będę miała papiery, które będą mi ułatwiać moją nielegalną pracę. 390 W tym czasie sytuacja w kraju była coraz trudniejsza. Ciągłe aresztowania akowców, procesy czasem bardzo niesprawiedliwe i krzywdzące, wyroki, z którymi nikt nie mógł się pogodzić, bo ginęli ludzie wartościowi i godni szacunku. śyliśmy w napięciu i niepokoju. I właśnie wtedy „Czarny" nie przyszedł na umówione spotkanie na przystanku tramwajowym w Poznaniu. Czekałam pełna niepokoju. Jeśli się spóźniał ten tak punktualny i słowny człowiek, to musiało zajść coś zupełnie nieoczekiwanego. Na przystanku było sporo osób, chodziłam i byłam bardzo niespokojna. Nagle stanął koło mnie męŜczyzna i zapytał: - Długo tak będzie pani na mnie czekać?

Page 195: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Spojrzałam i oniemiałam. To był „Czarny", ale jak zmieniony, co on z siebie zrobił! Podgolony, z kępką włosów na czubku głowy, brwi wygolone, plaster na czole. Z przystojnego męŜczyzny stał się karykaturą. Był zmieniony nie do poznania. - Idziemy. Poszłam ciągle nic nie rozumiejąc. - To dobrze, Ŝe pani mnie nie poznała. Tego chciałem. Przez jakiś czas będę tak wyglądał. Jak zawsze „Czarny" z niczego się nie tłumaczył, wydawał rozkazy, które miały być wykonane. Załatwiliśmy sprawy słuŜbowe, a ja ciągle nie mogłam zrozumieć, dlaczego się tak oszpecił. Dowiedziałam się tego wiele lat po wojnie. Wszystko to budziło niepokój. W tym czasie miałam spotkanie z „Piotrusiem" w Bydgoszczy. Były tam jakieś konferencje, na które miałam dostarczyć papiery. Byliśmy umówieni w zaprzyjaźnionym domu noclegowym. Poszłam tam prosto z pociągu. Prosiłam o pokój na jedną noc i wtedy zobaczyłam, Ŝe oddają mi pokój, w którym zwykle zatrzymywał się „Piotruś". Właścicielka domu była w jakimś sensie zorientowana i patrząc na moją zdziwioną minę powiedziała: - Ten pan z Ŝoną w tej chwili wyjechali. MoŜe ich pani jeszcze zastanie na dworcu. 391 Pobiegłam. Na peronie zobaczyłam wolno odjeŜdŜający pociąg i „Piotrusia", który powiedział: - UwaŜaj! Jest źle. Jutro w Sopocie, jak zawsze. Ale uwaŜaj! Wróciłam do domu noclegowego. Pociąg miałam o 400 rano, więc poprosiłam gospodynię o budzik nastawiony na godzinę 300. PołoŜyłam się spać, ale przedtem wszystkie kompromitujące mnie papiery ukryłam w spręŜynach tapczanu. W nocy usłyszałam dzwonek do drzwi. Czułam, Ŝe będzie coś niedobrego, a gdy usłyszałam kroki na korytarzu, byłam pewna. Otwarto drzwi. Gospodyni powiedziała: - Panowie do pani. Usiadłam na tapczanie trąc oczy i udając niezupełnie jeszcze obudzoną. Drzwi się zamknęły, zostaliśmy w trójkę. Jeden z panów usiadł na brzegu mojego tapczanu, drugi na kanapce zajął się moim plecakiem, który był prawie pusty: skarpetki na zmianę, drobiazgi toaletowe i ksiąŜka, w bocznej kieszeni dokumenty, zaświadczenie z Czerwonego KrzyŜa i jakieś drobne pieniądze. - Co pani tu robi? Dokąd pani jedzie? To były pytania, na które odpowiedź miałam dawno przygotowaną, ale pozwoliłam sobie jeszcze na ziewanie i dopiero odpowiedziałam: - Jadę do Sopotu. Chcę tam znaleźć znajomych sprzed wojny. Wróciłam z obozu, powiedziano mi, Ŝe oni podobno tam przenieśli się z Warszawy. Jestem pielęgniarką, ale chcę studiować medycynę. Wyciągnęłam rękę po plecak i pokazałam papiery. Oglądali to wszystko bardzo dokładnie, zapytali, czy byłam tu z kimś umówiona, sprawdzili numer oświęcimski na ręku i wyszli. Prosiłam, Ŝeby zgasili światło. Usiłowałam być tak spokojna, Ŝe aŜ bezczelna. Natychmiast okryłam się i wtuliłam w poduszkę. Otwarte nagle drzwi i zapalone światło udowodniły mi, Ŝe moje przewidywania były słuszne. Co się 392 stało? Czy jeszcze coś? Rozejrzeli się ciekawie i wyszli, tym razem juŜ na dobre. Kierowniczka domu uchyliła drzwi: - WyjeŜdŜa pani rano? - Tak, oczywiście, dziękuję pani i bardzo przepraszam. Wyszła bez słowa. Usnąć nie mogłam. Jest źle, na pewno źle, co mam robić? Muszę jechać do Sopotu, jak było powiedziane, muszę bardzo uwaŜać, czy „ktoś" nie odprowadza mnie na dworzec. Budzik nie musiał dzwonić, ale zadzwonił. Gospodyni przyniosła mi kubek gorącej herbaty. Jak byłam jej wdzięczna. Nie chciała zapłaty

Page 196: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

twierdząc, Ŝe zrobiła herbatę dla siebie, więc i dla mnie starczy. Wyszłam ze świadomością, Ŝe juŜ nigdy nie zatrzymam się w tym domu i nie naraŜę tej dobrej, szlachetnej kobiety na nowe kłopoty. Do Sopotu dojechałam szczęśliwie i tylko uwaga „Piotrusia" dźwięczała mi w uszach: „UwaŜaj!" Willa, której adres miałam, mieściła się przy ślicznej, raczej spacerowej ulicy. Porozstawiane ławki zachęcały, aby usiąść w ten piękny, pogodny ranek. Nie skorzystałam z tego. Szybko minęłam willę, ale bardzo uwaŜnie patrzyłam w okna. Nic nie zauwaŜyłam. Poszłam dalej, usiadłam na ławce i zasłonięta krzakami obserwowałam dom. Udawałam, Ŝe jem śniadanie oczekując na godzinę, o której nie obudzę znajomych. W pewnej chwili przechodzący młody człowiek powiedział: - Dziesiąta, w kościele (nie pamiętam jego nazwy), prawa nawa. Zatrzymał się chwilę wyjmując papierosa i dodał, Ŝe kościół jest na placu (znów nie pamiętam nazwy). Kiwnęłam głową, Ŝe rozumiem. Odszedł, a ja kończyłam śniadanie. Zwinąwszy papier zaniosłam go do pobliskiego kosza i spakowawszy plecak odeszłam sprawdzając godzinę. Miałam duŜo czasu, ale będąc zagroŜona nie chciałam odwiedzać nikogo ze znajomych. Nie wiedziałam, co się stało, musiałam czekać. Sprawdzając czy jestem sama, weszłam do jakiegoś kościoła, a stamtąd poszłam szukać tego, w którym miałam się stawić. Potem usiadłam w parku na słońcu. Była nie- dzieła. Przychodziło coraz więcej kobiet z dziećmi i moja skromna osoba nie zwracała uwagi. Przed 1000 wyruszyłam do kościoła i skierowałam się do prawej nawy, tak jak było powiedziane. Niemal natychmiast zjawił się „Piotruś" z Ŝoną. Klęcząc, poboŜnie pochylona, wysłuchałam relacji mojego szefa: - DuŜe aresztowania w Bydgoszczy i Sopocie. Idź zaraz -podał dokładny adres - tam powiedzą ci więcej. Zabierz materiał opatrunkowy, będzie ci potrzebny. Spotkamy się. Wymienił adres, godzinę i hasło. Wyszłam z kościoła i bez trudu trafiłam pod wskazany adres. Tam opowiedziano mi, Ŝe dwaj młodzi ludzie, uciekając z obstawionego domu, zjechali na sznurach od bielizny ze strychu. Dłonie mieli obdarte ze skóry i ścięgna na wierzchu. Cierpieli okrutnie. Ulokowano ich w zaprzyjaźnionym szpitalu, gdzie zrobiono opatrunki i dziś, na niedzielę, zatrzymano, ale jutro muszą się ulotnić, melinę mają przygotowaną. Poszłam na spotkanie z „Piotrusiem". Nowiny były coraz bardziej niepokojące. - Jutro spotkamy się i będę wiedział jakie są rozkazy dla nas. Masz się gdzie zatrzymać? - Skinęłam głową. - UwaŜaj, moŜesz być śledzona. Najlepiej siedź w domu. Rozstaliśmy się i poszłam do moich kuzynek. Anula Bąkowska i jej córka, Ewa, najbliŜsze sąsiadki Kunie, teraz tu mieszkały. MąŜ Anuli, mój kuzyn, Jerzy Bąkowski, zginął w Katyniu. Byłam zmęczona, nie przespana noc pełna wraŜeń, napięcie nerwowe przez tyle godzin sprawiły, Ŝe wzbudziłam niepokój swoim wyglądem. - Źle wyglądasz. Zjemy obiad i połoŜysz się. Nie mówiłam o moich kłopotach. One nie pytały, ale wyczuwałam, Ŝe zdają sobie sprawę z niepokojącej sytuacji. U nich po raz pierwszy w Ŝyciu dostałam ataku woreczka Ŝółciowego. Ja, taka zdrowa i silna, tym razem nie wytrzymałam napięcia. Ratowały mnie domowymi sposobami, chciały wezwać pogotowie, ale sprzeciwiłam się tak stanowczo, Ŝe tym potwierdziłam ich podejrzenia. Gdy bóle ustąpiły, usnę- 394 łam. A wychodząc rano przepraszałam Anulę i zapewniałam, Ŝe juŜ nigdy nie sprawię jej takiego kłopotu. Rozkaz „Piotrusia" był krótki: „Wracać do Poznania. Podjąć normalnie pracę. UwaŜać i czekać". W tym czasie przyszły jakieś pieniądze, które trzeba było wymienić na walutę obiegową. Był w naszej grupie pan, który to załatwiał. Poszłam tam, ale nie chciał, moŜe raczej nie mógł, przyjąć całej sumy, część wymienił, z resztą wróciłam do domu i

Page 197: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

ukryłam ją starannie w kanapie. Dalej byłam bardzo niespokojna, ale kładłam to na karb ostatnich denerwujących przeŜyć. Ciągle uwaŜając stwierdziłam, Ŝe nie jestem śledzona. Pewnego dnia zjawił się , Jasny", „Szczęsny", krótko i jak zawsze w biegu załatwił sprawę. - Przyjdzie trzech panów. Załatw z gospodynią, Ŝeby przygotowała ten duŜy pokój i trzy posłania. - Ale tam nie ma szyb, jest zimno, przecieŜ to październik - Nie szkodzi, jedną noc wytrzymają. Trochę zdziwiona gospodyni zgodziła się. W tym okresie ludzie ciągle tak koczowali, a o mieszkanie czy tylko o nocleg nie było łatwo. Tego dnia, kiedy miałam przyjąć gości, w godzinach południowych miałam spotkanie z „Czarnym". Stałam na przystanku i czekałam dość długo. Nie zjawił się. Zaniepokojona przyszłam do domu, bo juŜ „Piotruś" czekał na pocztę, którą miał mi dostarczyć „Czarny". Jeśli ten tak niesłychanie, wprost drobiazgowo punktualny człowiek nie przyszedł na spotkanie, to musiało się coś stać, coś bardzo złego. Mój niepokój wzrastał. Powiedziałam o moich obawach „Piotrusiowi" i stwierdziłam, Ŝe trzeba uciekać. - Masz rozkaz, aby uciekać? - Nie mam - odpowiedziałam. - To siedź spokojnie i przestań przewidywać Bóg wie co! Wyszedł, a ja nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Sprawdziłam mieszkanie dla moich gości, było w porządku. Siadałam i wstawałam, ubierałam się do wyjścia i zdejmowałam 395 płaszcz, nie mogłam sobie poradzić z lękiem, który mnie nie opuszczał. Co zrobić z tymi panami, przecieŜ nie mogę ich przyjąć, ale jak mogę ich nie przyjąć, przecieŜ wiedzą, Ŝe tu się mają zatrzymać. Miotam się po pokoju, jestem bliska obłędu. Dzwonek. BoŜe ratuj! Stoję pod drzwiami, ale nie otwieram, co im powiem? śe mam złe przeczucie? PrzecieŜ to bez sensu, ale nie mogę ich przyjąć. Otwieram. Trzech panów, juŜ zniecierpliwionych stoi na podeście schodów. - Pani Wanda? Mamy się tu zatrzymać. - Tak, aleja nie mogę panów przyjąć. Nie mogę. - Pełne zdziwienia i oburzenia słowa padają jak smagnięcie batem. Wiem, to są najwyŜej postawieni dowódcy, zdaję sobie sprawę, jak ich naraŜam odmawiając kwatery, jakie mam prawo to robić? Na podstawie przeczuć? Intuicji? - Proszę mi wierzyć. Nie mogę panów przyjąć. Zaszły nieprzewidziane okoliczności. Tu, na tej samej ulicy, jest dom noclegowy. Tam moŜna się zatrzymać. Ja przepraszam, ale nie mogę. Odeszli, a ja byłam u kresu sił. Co myśleli, jakie sankcje karne przewidywali? Wbiegłam do pokoju i szybko zaczęłam się rozbierać, tak jak gdyby połoŜenie się i sen miały skończyć ten koszmar, który przeŜywałam. Nie wiem, ile minęło czasu, moŜe pół godziny, moŜe godzina - dzwonek. Teraz wiedziałam, Ŝe tego się tak bałam, Ŝe to oni. Otworzyłam drzwi, czterech panów weszło do mojego pokoju. - Proszę się ubrać. Jest pani aresztowana. Wróciła mi świadomość i spokój. - Aresztowana? Dlaczego? Czy mają panowie nakaz aresztowania? - Daj blankiet, zaraz wypiszemy tej pani nakaz. Zrezygnowałam z dalszych rozmów, a ubierając się patrzyłam z przyjemnością, jak wyciągają z kopert znalezioną pocztę, rzucają na stos i w ten sposób nigdy nie dojdą, co dla kogo było przeznaczone, a więc kto był zainteresowany. - Gdzie dolary? - padło pytanie. A więc o to chodziło przede wszystkim! 396 - Nie mam dolarów. - Wszyscy u was mieli dolary. Mów, gdzie są?

Page 198: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

- Nie wiem, kto miał, nie wiem jacy wszyscy, ja mam te pieniądze, które są w torebce. - A to radio teŜ nie wiesz czyje? - Wiem, poniemieckie, zabrałam je wracając z obozu z Niemiec. Jeden z ubowców obszedł całe mieszkanie. Pytano gospodynię o przygotowany pokój, nie wiem, co odpowiedziała. Zabrano tylko mnie. BoŜe, jak nieskończone jest Twoje miłosierdzie! Jak dobrze, Ŝe nie przyjęłam tych panów! Kto by mi uwierzył, Ŝe nie zdradziłam. ZbieŜność tej wizyty i mojego aresztowania to nie był przypadek? JeŜeli tak, to zawód inicjatora musiał być dotkliwy. Zawieziono mnie do gmachu, który nie był więzieniem. To były jakieś biura, urzędy. Czekałam w gabinecie, siedziałam na miękkim fotelu i dość długo czekałam, nim się ktoś zjawił. Gdy wreszcie przyszli, było ich trzech. Oficer, postawny tęgi męŜczyzna o wyraźnie semickich rysach i dwaj młodsi, którzy odeszli w głąb pokoju. Rozmowa zaczęła się od pytań, co robiłam w tej organizacji. Ja starałam się nic nie rozumieć, a w odpowiedzi słyszałam bolesne i przykre wyrzuty wypowiadane Ŝydowsko-rosyjskim akcentem, co w zestawieniu z polskim mundurem było nie do zniesienia. Wyidealizowany, wytęskniony mundur i ten odraŜający człowiek, który mówił: - My was oswabaŜdŜali, a wy tu jakieś kreta roboty prowadzicie. A widziałaś te cmentarze, ilu naszych zginęło? Tu nie wytrzymałam, Ŝal i rozpacz zabiły we mnie wszystkie ludzkie uczucia, pozostała pasja, nieopanowana złość. - Szkoda, Ŝe tak mało - powiedziałam. Poderwał się, myślałam, Ŝe mnie uderzy, czego bym nie zniosła. Poderwałam się teŜ. I gdy się zamierzył, chwyciłam za klapy munduru. Byłam wściekła, gdyby mnie uderzył! Nie 397 uderzył. Wykręcono mi ręce, a mój rozmówca typowym akcentem mówił: - Po co się denerwować? Pani sobie usiądzie, ja usiądę, porozmawiamy. Czy to warto tak się denerwować? Tylko nawyki dobrego wychowania powstrzymały mnie od nieprzewidzianej reakcji. Moje przesłuchania podczas okupacji nie były łatwe, ale te, choć nie tak brutalne, były psychicznie najtrudniejsze. Nie odprowadzono mnie do celi więziennej, cały czas siedziałam w pokoju biurowym. Spałam na biurku. Dopiero po tygodniu przenieśli mnie do maleńkiego pokoiku, gdzie była kozetka bez pościeli, ale z kocem i poduszką. Jedzenie przynosił Ŝołnierz. Przesłuchania nie były częste, ale moja złość do tych niewiadomego pochodzenia ludzi, udających Polaków, wzrastała z kaŜdym dniem. Pewnego dnia wezwano mnie znów na te miękkie fotele, a przy stoliku siedział „Piotruś". Przywitaliśmy się i kazano, aby mnie pytał: - Chodzi o te dolary, które ci dałem kilka dni przed aresztowaniem. Trzeba, Ŝebyś je oddała. Nasza sprawa jest przegrana. Nie ma co ukrywać. Popatrzyłam na niego jak na wariata. Wisia, jego Ŝona, była w zaawansowanej ciąŜy, on aresztowany, a ja miałam oddać te trochę dolarów, które dla Wisi były jedyną nadzieją przeŜycia. - Czy ty jesteś normalny? Czy nie pamiętasz, Ŝe zawiadomiłeś mnie, Ŝe przyjdzie człowiek z hasłem o buty z cholewami i Ŝe mam mu oddać wszystkie pieniądze? Jeszcze pytałam cię, jak on wygląda, powiedziałeś, Ŝe go nie znasz, ale hasło wystarczy. Teraz on patrzył na mnie z wyrazem ubolewania, Ŝe postradałam zmysły, ale zorientował się i trzymając się za głowę powtarzał: - No tak, no tak, ja naprawdę wariuję. Nasz śledczy próbował dowiedzieć się, kto to był i skąd przyszedł, ale ani ja, ani „Piotruś" nie wiedzieliśmy. Bardzo 398

Page 199: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

niezadowolony z takiego obrotu sprawy śledczy odszedł w głąb pokoju, a „Piotruś" szeptał: - Wszystko skończone. „Czarny" aresztowany i wielu innych. Koniec. Opiekuj się Wisią, co z nią będzie? - Będzie dobrze, ty sam będziesz się nią opiekować. I tak się stało. „Piotrusia" - Bolesława Jackiewicza, cichociemnego - zwolniono podobno dlatego, Ŝe był nienormalny. Umiał udawać i jak nam opowiadał, nawet rzucił miską pełną zupy w RóŜańskiego, kata i okrutnika. Nie chciał rozmawiać z Ŝoną, którą wezwano na widzenie. Wisia w bardzo zaawansowanej ciąŜy, zdenerwowana, a on wymyślał jej ostatnimi wyrazami. Byłam zdumiona, gdy mi to opowiadała, przecieŜ wiedziałam, jak dobre to było małŜeństwo, jak bardzo się kochające. Obrał taką metodę, konsekwentnie ją prowadził i wygrał. Ale Wisia, gdy pozwolono jej na widzenie ze mną, rozpaczała i płakała tak, Ŝe utulić jej nie mogłam. Po tej konfrontacji przyniesiono mi list od „Czarnego", nie znałam dobrze chrakteru pisma, ale list dał mi duŜo do myślenia. To, co powiedział „Piotruś" i teraz to zlecenie „Czarnego": „Wydać paczki ukryte u obcych ludzi, gdyŜ taka jest konieczność chwili i taki rozkaz". Wzmianka, Ŝe nic nam nie grozi, Ŝe sprawy przybrały inny obrót, kończyła list. Co mam z tym zrobić? Czy list jest autentyczny, czy podrobiony? Co znaczy, Ŝe wszystko się zmieniło i Ŝe nic nam nie grozi? Sprawę komplikował fakt, Ŝe paczki były ukryte w Bydgoszczy. Ukryła je łączniczka pracująca w Bydgoszczy i aby wypełnić rozkaz, musiałam ją wydać. Postanowiłam zwlekać i utrudniać pracę. Pojechaliśmy do Bydgoszczy. Trzech ubow-ców, szofer i ja. Twierdziłam, Ŝe spotykałam się z nią na przystanku, więc staliśmy tam kilka godzin czekając, Ŝe moŜe przyjdzie. Byłam głodna, zmarznięta, bez sił i ciągle molestowana, Ŝe nie spełniam rozkazu, który jest wyraźny. Wieczorem zobaczyłam gospodynię łączniczki. Myśląc, Ŝe czekam na jej lokatorkę, powiedziała, Ŝe panienka wyprowadzi- 399 ła się od niej i podała adres. Moi opiekunowie zdecydowali się pojechać tam natychmiast. Zastaliśmy ją i jej znajomego w mieszkaniu. Zdołałam im powiedzieć, Ŝe działam na rozkaz „Czarnego" i Ŝe mamy wydać schowane paczki. Pojechaliśmy pod wskazany przez łączniczkę adres. Wydano nam paczki i w tym momencie nie aresztowano nikogo z tego mieszkania. Pojechaliśmy do jakiejś jednostki wojskowej, gdzie dano mi gorącą herbatę i chleb. Rozdzielono nas. Nie wiem, jak jechali tamci dwoje. Ja tym samym samochodem, którym przyjechałam z Poznania, pod opieką tych samych ubowców dobrnęłam w nocy do mojego pokoju biurowego. Rano przyprowadzono tamtych dwoje i w dwóch pokoikach mieszkaliśmy na terenie biura. Przypuszczaliśmy, Ŝe nie jesteśmy oficjalnie aresztowani, ale przetrzymywani. Trwało to jednak bardzo długo. Nie umiem określić, ile tygodni, ale gdy zwalniano nas, kazano mi podpisać pismo, Ŝe nigdy i nikomu nie będę mówić, za co i gdzie byłam aresztowana. Pierwsze moje kroki skierowałam do Wisi. Czekała na rozwiązanie, które miało nastąpić w tych dniach. Była bez pieniędzy. Pobiegłam więc do domu, aby podjąć ukrytą walutę. Gospodyni przyjęła mnie z rezerwą, a moŜe nawet z niechęcią. Nie dziwiłam się. Dopiero gdy zaczęły się opowiadania o gronie wtedy zatrzymanych, o tym, jak to wszystko było, gdy mnie zabrano, humory poprawiły się i serdeczny śmiech zatarł złe wspomnienia. Okazało się, Ŝe w moim pokoju zrobiono kocioł i zatrzymywano kaŜdego, kto przyszedł do mieszkania. Pierwsze zatrzymano szwaczki z piętra wyŜej, które przyszły zagotować wodę na herbatę. KaŜda następna, która przybiegła po pierwszą, zostawała. I tak w moim pokoju siedziały cztery osoby, zupełnie mi nie znane, nawet z widzenia. Ale w pewnym momencie przyszedł młody człowiek, który miał wypadek na ulicy i złamany obojczyk. W pogotowiu załoŜono mu duŜy gips na ramię i klatkę piersiową. Gips był mokry, na dworze zimno, postanowił przyjść do mnie. Znałam go z pracy i choć bezpośred- 400

Page 200: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

nich kontaktów nie mieliśmy, to wiedziałam, Ŝe był bardzo zaangaŜowany. Gdy drzwi otworzyli „panowie", zorientował się natychmiast, co się stało. Usiadł. Nie pytano go o nic. On natomiast wiedział, Ŝe w kieszeniach ma dwie legitymacje na dwa róŜne nazwiska i Ŝe jest powaŜnie zagroŜony. Dostał dreszczy. W pokoju było zimno, gips mokry, nerwy nie wytrzymały, trząsł się i szczękał zębami. śołnierz zapytał, co mu jest. Wtedy pokazał gips, na którym była wypisana dzisiejsza data załoŜenia opatrunku i druga, zdjęcia gipsu po trzech tygodniach. Zapytali, czy przyszedł do mnie i czy mnie zna, zaprzeczył tłumacząc, Ŝe chciał wynająć pokój i połoŜyć się, bo jest chory i po wypadku. Twierdził, Ŝe ma duŜą gorączkę, wtedy nie rewidując go kazali mu iść do domu. Gdy uwolniłam się od towarzystwa współmieszkańców, poszłam do mojego pokoju, aby sprawdzić, czy ukryte pieniądze są na miejscu. Znalazłam je i jednocześnie zauwaŜyłam parę zastanawiających rzeczy. Pierwsza to fotografie z Powstania Warszawskiego. Dostałam je od przyjaciół, gdy po powrocie do Warszawy wyraziłam Ŝal, Ŝe nie brałam udziału w akcjach powstańczych. Fotografie te, w liczbie kilkudziesięciu, nie były specjalnie ukryte. Teraz znalazłam je rozrzucone pod kanapą, tak jak gdyby ktoś chciał je ukryć. Drugim zastanawiającym odkryciem był zeszyt, w którym robiłam notatki z pierwszego okresu okupacji radzieckiej we Lwowie. Zdanie, gdzie pisałam o pierwszym procesie pokazowym grupy kadetów broniących w 1939 r. Lwowa przed najeźdźcą, wyrok skazujący piętnastoletniego kadeta na dziesięć lat pracy w kopalni rudy cynku, był podkreślony czerwonym ołówkiem. Kto to zrobił? Kim byli ci Ŝołnierze? Wisia urodziła syna. Wyjęte z ukrycia pieniądze pozwoliły jej przetrwać trudny okres pierwszych tygodni po porodzie. Teraz na wolności starałam się dowiedzieć, jak układają się sprawy naszej grupy konspiracyjnej. Zgłosił się ,Jasny". On nie był aresztowany. Powiedział mi, Ŝe aresztowano ogromną liczbę ludzi i wszystkich dowódców. Szeregowi człon- 401 kowie organizacji zostali ujawnieni i zwolnieni z więzień i aresztów, natomiast całe dowództwo zatrzymane do czasu procesu i rozprawy sądowej. Byłam bezradna i ostatecznie zgnębiona. ,Jasny" opowiadał dalej, Ŝe nawiązał kontakt z RóŜańskim. Zdobywszy miłość jego małej, ukochanej córeczki, starał się u ojca o względy czy nawet uwolnienie „Czarnego". Byłam szczerze zdumiona i zaskoczona tymi staraniami, a przede wszystkim drogą, którą obrał, ale rozumiałam, Ŝe kaŜde działanie jest dobre, jeśli prowadzi do ratowania człowieka. W tym czasie zwolniono „Piotrusia". Wisia prosiła mnie, Ŝebym była u niej, gdy „Piotr" wróci do domu. Jej radość z odzyskania męŜa była zakłócona obawą, jak się zachowa. Wierzyła, Ŝe nie jest wariatem, Ŝe jego tak szokujące zachowanie w więzieniu podczas widzenia było przemyślaną i świetnie odegraną komedią, ale dla niej było to tak przeraŜające, Ŝe pozostał uraz i niepokój. Gdy się zjawił, robił wraŜenie cięŜko chorego psychicznie. Nie witając się z nami i brutalnie odsuwając na bok, wpadł do mieszkania i oglądał wszystkie kąty, otwierał szafy, zaglądał do tapczanu i pod łóŜko, badał wszystkie zakamarki mieszkania. Stałyśmy oniemiałe i przestraszone. Po tej inspekcji wrócił do przedpokoju, zdjął płaszcz i serdecznie objął Wisię. Stała sztywna, niepewna, co zrobi za chwilę. Ale „Piotr" juŜ po dawnemu śmiał się i tłumaczył, Ŝe przecieŜ musiał sprawdzić, czy ktoś go nie szpieguje, czy na pewno jesteśmy w mieszkaniu sami. Gdy siedliśmy do stołu, tłumaczył ciągle speszonej Wisi, jak wiele go kosztowała komedia, którą musiał odegrać w więzieniu, a przede wszystkim jej wizyta, kiedy zachował się jak ostatni drań, a tak pragnął wziąć ją w ramiona, tulić i przepraszać. Nagle spojrzał na Ŝonę: - Gdzie dziecko? I tu lody pękły. Trzymając małego, rozczulony i wzruszony, tulił oboje z oczami pełnymi łez. Wtedy cichutko wyszłam, nie byłam juŜ potrzebna. I znów Warszawa

Page 201: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Pojechałam do brata. Pokazałam się, Ŝe Ŝyję. Wiedziałam, jak się niepokoił i rozumiałam jego bezsilność, która najbardziej boli. Rozmawialiśmy długo i postanowiliśmy, Ŝe trzeba zacząć normalnie Ŝyć, podjąć pracę i czekać, jak potoczą się sprawy naszych dowódców, jakie będą wyroki i czy będzie moŜna im pomóc. Pojechałam do Warszawy. Zgłosiłam się do kliniki i zameldowałam profesorowi: - Mogę podjąć pracę. Czy pan profesor mnie przyjmie? Byłam aresztowana. Zwolniono mnie bez wyroku. Był wstrząśnięty, o nic nie pytał, zgłosił moją kandydaturę do dyrekcji prosząc o natychmiastowe przyjęcie do pracy jako instrumentariuszkę. Nie robiono mi trudności. Nic jeszcze o mnie nie wiedziano, a brak sił fachowych był tak wielki, Ŝe kaŜde ręce do pracy były dobrze widziane. 1 lutego 1946 r. rozpoczęłam pracę. Ale kłopoty istniały dalej i często zdawały się nie do pokonania. Nie miałam mieszkania, a gdy znalazłam pokój na Pradze, to okazało się, Ŝe jeśli będę jeździła do domu „na łebka", moja pensja starczy mi na dwa tygodnie - tylko na przejazdy. A z czego Ŝyć? Zrezygnowałam więc z pokoju i koczowałam w korytarzu na wózku. To nie było Ŝycie. CięŜka praca, operacje odbywały się kaŜdego dnia, a ostre dyŜury co drugi dzień. Byłam sama, czasem zastępowała mnie siostra szarytka, ale brak snu i wypoczynku zabijał mnie. Profesor pozwolił, Ŝebym sypiała w jego gabinecie. To juŜ było lepiej. Ale ceratowa leŜanka nie była najwygodniejsza. Po paru miesiącach dzięki staraniom pro- 403 fesora przydzielono mi separatkę na oddziale. Wtedy było bardzo dobrze, mogłam nawet między operacjami chwilę odpocząć. Czas biegł. Proces naszych dowódców toczył się. I wtedy moi wrogowie, dwaj lekarze, którzy juŜ dowiedzieli się o mojej przeszłości, zaczęli mi dokuczać. Bronił mnie profesor i moja fachowość, którą profesor podkreślał przy kaŜdej okazji twierdząc, Ŝe bez doświadczonej instrumentariuszki nie da sobie rady, tym bardziej Ŝe zaczęli napływać tacy pacjenci, jak generał Berjing, Korczyc i inni wojskowi, ich rodziny i przyjaciele. Ale wrogowie zaczęli jawnie mnie szykanować! Szkoliłam młode pielęgniarki i pewnie liczyli, Ŝe ta młodzieŜ mnie zastąpi. Na zebraniu ogólnym szpitala jawnie wystąpili, Ŝe „dla takich jak Ossowska nie ma miejsca w Polsce Ludowej". Profesora na tym zebraniu nie było. Nikt nie usiłował mnie bronić, ludzie się bali. Sprawą zajęła się partia i doszło do tego, Ŝe miałam być wyrzucona z pracy. Zdawałam sobie sprawę, Ŝe wtedy byłabym bez szans. Rozprawa przy najwyŜszych dzielnicowych przedstawicielach partii i władz szpitalnych była niesłychanie burzliwa. Profesor wybronił mnie. Ale na jak długo? Satysfakcję miałam dopiero po paru miesiącach, kiedy przed Październikiem moi wrogowie musieli uciekać z Polski. Niełatwe było nasze Ŝycie codzienne. Aresztowania jawne, skryte i podstępne nękały ludzi, odbierały radość i nadzieję. Gazety przepełnione sprawozdaniami z procesów naszych władz organizacyjnych napawały Ŝalem, bólem i nienawiścią. Ci ludzie, tak zasłuŜeni, przez całą okupację ryzykujący Ŝycie, zdrowie, egzystencję rodzin dla świętej sprawy wolności, teraz byli szykanowani przez... Przypisywano im winy, które nigdy nie miały miejsca. Starano się skompromitować i pozbawić honoru ludzi czystych i szlachetnych. KaŜdy dzień procesu przygnębiał tak, Ŝe ludzie chodzili smutni i zgaszeni i tylko ciche pytania: „Czytałeś? Czytałaś?" I dalej juŜ nie starczało sił i opanowania do rozmowy. Proces, który toczył się pod kryptonimem WIN-u, 404 przeraził społeczeństwo wyrokami. Wyroki śmierci, wieloletnie wyroki więzienia, pozbawienie praw obywatelskich. Jak to mogło się stać? Jak trudno było znosić to wszystko od najeźdźcy, ale od swoich! Trudne i smutne było nasze Ŝycie. Jedyna satysfakcja to praca przy chorych, świadomość, Ŝe moŜna im pomóc, Ŝe wracają do zdrowia i sił. Ale o sobie, o swoich potrzebach teŜ nie mogło

Page 202: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

się zapomnieć. Tak niewiele pragnęłam, a tak nieosiągalne były te marzenia. Bielizna, sukienka, pantofle. Po tylu latach pasiaka i drewniaków tak bardzo chciało się być ubraną, uczesaną, moŜe elegancką. Nic z tego, pensja szpitalna nie starczała na takie zachcianki. Szczęściem było, Ŝe fartuch szpitalny przykrywał wszystko. Pozostawała tylko tęsknota za ksiąŜką, teatrem, kinem, rozrywką, która pozwoliłaby zapomnieć o tym, co było i co dalej dokucza. Rodzina, równie uboga jak ja i mieszkająca poza Warszawą, nie mogła mi pomagać. Wszystko to jednak byłoby do zniesienia, gdyby człowiek widział jakąś przyszłość, miał nadzieję na normalne, spokojne Ŝycie. Tego spokoju jednak nie było i nadzieje zawiodły. Pozostawała ciekawa praca zawodowa, dzięki geniuszowi prof. Gracy dająca tak świetne rezultaty. Z nią związałam swoje Ŝycie, myśli, wysiłki i to pozwoliło mi trwać i Ŝyć. Czułam się jednak ciągle zagroŜona takimi, zdawałoby się drobnymi, a jednak bolesnymi sprawami. Załatwiając jakieś sprawy związane z uprawnieniami zawodowymi weszłam do duŜego pokoju biurowego, gdzie siedziało kilka osób. Od biurka podniosła się moja szkolna koleŜanka. Rozstałyśmy się po otrzymaniu dyplomu pielęgniarskiego i rozjechałyśmy się do pracy w róŜne strony Polski. To tak niespodziewane spotkanie wywołało radość. Uściski, pytania i umówiłyśmy się na spotkanie w bardziej sprzyjających warunkach. Po paru tygodniach, gdy jeszcze nie znalazłyśmy czasu, aby się zobaczyć, zatelefonowała z prośbą o natychmiastowe spotkanie. Oczywiście zgodziłam się. Zastałam ją 405 tak roztrzęsioną nerwowo, Ŝe wprost niezdolną do rozmowy. Okazało się, Ŝe raz albo dwa razy w tygodniu jest wzywana do Urzędu Bezpieczeństwa na rozmowę, która dotyczy mnie. Co robiłam przed wojną, jakie miałam znajomości i z kim. Modesta była bliska płaczu: - PrzecieŜ ja nic o tobie nie wiem, tyle lat nie miałyśmy kontaktu, i co ja mam mówić? Uspokajałam ją i zapewniałam, Ŝe postaram się coś załatwić. Ale wracając z tego spotkania wiedziałam, Ŝe jestem absolutnie bezradna - zgłosić się do władz? Nic nie pomoŜe, a tylko narazi koleŜankę, której zakazali mówić nawet męŜowi o tych wezwaniach. Miałam jednak przyjaciół, ludzi mądrych i juŜ zorientowanych w sytuacji. Napisali w imieniu koleŜanki list do Biura Skarg i ZaŜaleń Urzędu Bezpieczeństwa wyjaśniając i skarŜąc się na postępowanie odnośnych urzędników. Gdy Modesta przepisała i wysłała pismo, sprawa bez Ŝadnych konsekwencji ucichła i skończyła się definitywnie. Po paru tygodniach ja z kolei zostałam wezwana do Urzędu Bezpieczeństwa. Młody człowiek niesłychanie agresywnie zaŜądał, abym wyjaśniła mu, czy, gdzie i za co byłam aresztowana. Wysłuchałam jego krzyku i spokojnie, nie podnosząc głosu, powiedziałam: - Byłam aresztowana w Poznaniu. Przed wyjściem z aresztu kazano mi podpisać pismo, Ŝe nigdy nikomu nie będę mówiła o tej sprawie. Podpisałam. To wszystko. Mogę wyjść? Stał zdumiony, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć, a ja omijając wartownika skierowałam się do wyjścia. Nikt mnie nie zatrzymywał, tylko słyszałam jeszcze krzyk mojego rozmówcy: - JaJeJ pokaŜę,jaja... Ale mnie juŜ nie było. To takie drobne przykłady gnębienia człowieka w „wolnym" kraju, o który walczył, w którym chciał czuć się bezpieczny po pięciu latach okupacji i terroru. 406 Czas biegł. Zmieniały się rządy, kaŜdy nowy starał się łagodzić wzburzone umysły. Zmieniano fotele na stołki i stołki na fotele, ale tak, Ŝeby nie stracić oparcia o Ŝłób. Społeczeństwo cichło i znów wybuchało. Był Poznań, Radom, Gdańsk. Walka trwała i trwa. „Solidarność" poderwała cały naród i teŜ próbowano ją zgasić. Więzienia pękały w szwach i przyszła odnowa, która nie jest nowa, a my czekamy...

Page 203: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Spis treści Od Wydawcy Jak powstała ta ksiąŜka Część I: Lwów - Warszawa 1939-1943 Wojna Konspiracja. SłuŜba Zwycięstwu Polski Przechodzę pod rozkazy jednostki wojskowej Idę do Warszawy Granica W areszcie NKWD Lwów - więzienie Brygidki Zamarstynów Uwolnienie Znów Warszawa Izolatka Część II: obozy koncentracyjne Majdanek Oświęcim Ravensbriick Stodoła - okres przejściowy Neustadt-Gleve Część III: okres powojenny Powrót Konspiracja w Poznaniu I znów Warszawa 5 7 11 26 45 60 65 105 114 143 172 180 200 245 326 361 365 386 391 398 414 Spis treści Od Wydawcy 5 Jak powstała ta ksiąŜka 7 Część I: Lwów - Warszawa 1939-1943 Wojna 11 Konspiracja. SłuŜba Zwycięstwu Polski 26 Przechodzę pod rozkazy jednostki wojskowej 45 Idę do Warszawy 60 Granica 65 W areszcie NKWD 105 Lwów - więzienie Brygidki 114 Zamarstynów 143 Uwolnienie 172 Znów Warszawa 180 Izolatka 200 Część II: obozy koncentracyjne Majdanek 245 Oświęcim 326 Ravensbriick 361

Page 204: Wanda Ossowska - Przezylam. Lwow - Warszawa 1939-1946.pdf

Stodoła - okres przejściowy 365 Neustadt-Gleve 386 Część III: okres powojenny Powrót 391 Konspiracja w Poznaniu 398 I znów Warszawa 414