Tochman Wojciech - Wsciekly Pies
-
Upload
kamila-jaworowska -
Category
Documents
-
view
364 -
download
28
Transcript of Tochman Wojciech - Wsciekly Pies
W O J C I E C H T O C H M A N
W Ś C I E K Ł Y P I E S
W O J C I E C H T O C H M A N
Ś C I E K Ł Y P I E S
Wydawnictwo Znak Kraków 2007
Projekt okładki Jakub de Barbaro
Redakcja książki Krystyna Goldberg
Opieka redakcyjna Artur Wiśniewski
Korekta Anastazja7 Oleśkiewicz
Opracowanie typograficzne Daniel Malak
Łamanie Piotr Poniedziałek
Fragment prozy Emile'a M. Ciorana na s. 5 w przekładzie Magdaleny Kowalskiej
© Copyright by Wojciech Tochman
ISBN 978-83-240-0887-2
Zamówienia: Dział Handlowy, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Bezpłatna infolinia: 0800-130-082 Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.znak.com.pl
Wszystkie możliwe więzy łączące nas z rzeczami rozluźniają się i puszczają pod wpływem cierpienia, ono może wyzwolić od wszystkiego, ale nie od obsesji na punkcie samego siebie i od poczucia, że się jest nieodwołalnie jednostką. To samotność, w całej swej istocie.
Najpierw wydaje nam się, że idziemy w kierunku światła; później, zmęczeni marszem bez celu, zaczynamy się osuwać: ziemia robi się z chwili na chwilę mniej zwarta, nagle już nie może nas utrzymać i otwiera się. Na próżno próbowaliśmy podążać ku celom skąpanym w słońcu - ciemności rozpościerają się w nas i pod nami. Nawet najmniejsze światełko nie towarzyszy naszemu spadaniu: wzywa nas otchłań, a my podążamy za jej wezwaniem. Powyżej zaś zostaje wszystko, czym chcieliśmy być; wszystko to, co nie miało dość siły, by wznieść nas wyżej.
Emile M. Cioran, „Zarys rozkładu"
Mojżeszowy krzak
Pan Bóg miał plan: zadzwoniły budziki. Wstali, umyli zęby. Wstały i niektóre matki, by dziecku na drogę przygotować prowiant. Nie wszystkie, bo bywają dzieci, które radzą sobie w kuchni same: kanapka, może trzy, jabłko, sok w kartoniku, nic trudnego, po co matkę zrywać tak wcześnie? Niech śpi spokojnie, aż jej budzik zadzwoni i każe zbierać się do pracy.
Może gdzieś ojciec wstał pierwszy? Zrobił córce śniadanie, jedzenie na podróż, poprosił, by dopiła ciepłą herbatę, dał buzi, pomachał przez okno? Był na pewno i taki dom.
- Aniele Boży, stróżu mój - tak się modlili, kiedy wyjeżdżali z miasta. - Ty zawsze przy mnie stój.
Świtało. Aleksandra Dawidziuk, przed trzydziestką, absolwentka teologii, pamięta, że odmawiali i inne modlitwy. Kogo i o co prosili? Wszystko wymazane.
Katechetka chciała kiedyś studiować psychologię. Co, jak i dlaczego ludzie czują - to ją interesuje. Psychologia, tak twierdzi, nie odpowiada na pytanie o sens życia. A teologia tak.
Jaki jest sens tego, co zdarzyło się na warszawskiej szosie? Nie wiem. Jakiś jest na pewno.
Mąż katechetki uczy historii w katolickim liceum. Teraz trzyma żonę za rękę. Będą opowiadać o tamtym dniu.
Zdążył już dotrzeć do szkoły. O tym, co się stało, usłyszał od sekretarki. Pomyślał o żonie: siedziała na samym przodzie, zginęła. I o Bogu: cokolwiek się stało, jesteś moim Bogiem, mimo wszystko. Tak się z żoną umówił przed trzema laty, zanim wzięli ślub: cokolwiek się między nami stanie, najpierw jest Bóg.
Pierwszy, przed wszystkim. Z taką pewnością mąż katechetki tamtego ranka
wsiadł do samochodu, pojechał do domu, by z komputera wydrukować listę młodych pielgrzymów. Zona pielgrzymkę zorganizowała w zastępstwie księdza, który w tym czasie głosił gdzieś rekolekcje.
Mąż katechetki wpadł do mieszkania, spojrzał na pastelowe ściany, świeżo odmalowane, na nowe meble, jeśli będę mieszkał tu sam, jeśli mi ją zabrałeś, to i tak jesteś moim Bogiem, powtarzał to sobie na okrągło, złapał z drukarki listę żywych i umarłych, zbiegł po schodach, ruszył pędem tam, gdzie to się stało, kocha ją, i o tym myślał w samochodzie. Kocha może już od chwili, gdy w parafialnej wspólnocie spostrzegł ją po raz pierwszy. Usłyszał wtedy jej niezwykłe świadectwo: pochodzi z niewierzącej rodziny, sama znalazła Chrystusa, sama poprosiła o chrzest, gdy miała siedemnaście lat. Poruszyło go to niebywale. Po jakimś czasie zobaczył ją w miejskim autobusie, poprosił o spotkanie. A że nie była zbyt chętna, pobiegł do kościoła i prosił Boga, by otworzył jej serce. Tak teraz to wspominają. I ona klęczała przed Najświętszym Sakramentem i prosiła, by jej serce drgnęło. Bo chłopak wydawał się jej w porządku, więc czemu nie.
No i Bóg zdecydował, jak widać. Mąż katechetki dojechał prawie na miejsce, oddał li
stę policjantowi i dostał najwspanialszą wiadomość: żona żyje. Zabrano ją do Białegostoku. Zawrócił, płakał.
Było tak: katechetka usiadła obok kierowcy na fotelu przeznaczonym dla pilota. Był też kierowca zmiennik, dla którego miejsca zabrakło, usiadł więc na schodkach, pod nogami nauczycielek wychowania fizycznego. One usiadły w pierwszym rzędzie, po prawej stronie.
Nauczycielka wychowania fizycznego (twarz niemłoda, życzliwa, poraniona) pamięta, że katechetka miała jeszcze ochotę na koronkę różańca. - Pani da spokój - powiedziała do koleżanki. - Niech dzieci śpią, długa droga przed nami, jeszcze zdążymy.
Katechetka nic nie pamięta. Tylko że uśmiechnęła się do kierowcy: pierwszy raz w życiu siedzi w autokarze tak blisko przedniej szyby, wszystko wspaniale widać. I zasnęła.
Nauczycielka wychowania fizycznego pamięta, że aż wstała z miejsca, gdy zobaczyła, co się dzieje.
- Co pan robi? - krzyknęła do kierowcy. - Niech pan nie wyprzedza!
I jeszcze: - To koniec! Katechetka ani drgnęła, ani na moment nie zajrza
ła śmierci w twarz: - Bóg pogrążył mnie w głębokim śnie. Nie widziała, nie słyszała, nie czuła. Spała, gdy wy
latywała przez szybę. Cudownie ocalona, tak o niej teraz mówią w Białymstoku. Ocknęła się, nic ją nie bolało. Bo leciała całkiem bezwładnie. I tak uderzyła
o asfalt, rękę złamała, poraniła czoło, tyle, cud. W jej głowie nie odtwarza się teraz żaden straszny film, żaden flashback: co pan robi?! niech pan nie wyprzedza! to koniec! W snach katechetki nic takiego się nie dzieje, nie ma żadnej szyby, przez którą wspaniale widać, w którą wjeżdża tir, uderzenia, ognia, nie ma nic. Spokój.
- Staramy się o dziecko - mąż katechetki głaszcze żonę po dłoni. - Dziękujemy Bogu, bo wiedział, że na nie jeszcze nie czas.
- Ono - mówi ona - upadku na asfalt nie przeżyłoby.
Idą święta. Barbara Kuśmierczyk (szara, zmęczona, może przed pięćdziesiątką, może po) spakuje rybę, kutię, pierogi z grzybami, wsiądzie do pociągu i pojedzie do syna. Daleko, pięćset kilometrów, do Siemianowic. Nikt w tej podróży nie będzie jej towarzyszył, nikogo na świecie poza synem nie ma. - Ty byś chyba umarła, gdyby mnie zabrakło - tak jej powiedział ostatnio. Syneczek ukochany. Do niedawna leżał tutaj, w Białymstoku, ale miejscowi lekarze uznali, że sami sobie z nim nie poradzą. I wysłali go na drugi koniec kraju. Teraz, kiedy bez syna pusto, matka sięga często do portfela. Tam nosi jego zdjęcia: czarna czupryna, uśmiech, dobre spojrzenie. Wysoki, drobny, całe życie mało jadł. Przy wzroście sto osiemdziesiąt trzy ważył pięćdziesiąt osiem, teraz jeszcze mniej. Ciągle chudnie.
Kuba, w szpitalu daleko od domu, będzie czekał na mamę. W lepszym lub gorszym nastroju. Jacyś dobrzy ludzie podeślą mu imitację choinki, żywej na oddział oparzeniowy wnosić nie wolno. Ale wigilijne potrawy pielęgniarki podgrzać matce pozwolą. Przy opłat-
ku matka pewnie się rozpłacze, a syn jej na to powie: - Nie histeryzuj, mamo, ja żyję.
Tamtego dnia, kiedy wbiegła do szpitala i zobaczyła twarz syna we krwi, też jej tak powiedział: - Mamo, nie histeryzuj, ja żyję.
Tamtego ranka telefon zadzwonił o wpół do szóstej. - Baśka - mówiła sąsiadka. - Asia już czeka w tak
sówce, a Kuby nie widzę. - Właśnie wychodzi - odpowiedziała i popędziła
syna. Za taksówkę zapłaciła Asia. Umówili się, że Kuba
zapłaci, gdy będą wracali do domu. Ich rodzice zamieszkali po sąsiedzku, kiedy oni mie
li po półtora roku. Razem chodzili do podstawówki. Teraz - do tego samego liceum, najlepszego w Białymstoku, do równoległych klas. Razem taksówką przyjechali pod szkołę i razem weszli do autobusu. Dochodziła szósta.
Kuba usiadł po lewej stronie. W piątym rzędzie chyba, na pewno koło okna. Obok niego inna koleżanka -Karolina. Jakiś czas potem w szpitalu odwiedzili go jej rodzice. Nie raz, nie dwa przynosili mu ciastka, mandarynki, materac przeciw odleżynom.
Pytali, o czym wtedy rozmawiał z ich córką. Dlaczego usiadła akurat tam? Umówili się wcześniej, że usiądą razem. Kuba przy
szedł pierwszy, usiadł przy oknie, miejsce obok trzymał dla niej. Gdyby do autobusu weszli razem, być może ona zajęłaby fotel przy szybie, a Kuba przy przejściu.
Za Kubą usiadła Asia, sąsiadka, z którą przyjechał taksówką.
Ruszyli. Katechetka zaproponowała modlitwę: strzeż duszy, ciała mojego.
Ocknął się w kapuście, usłyszał szloch, lament, podniósł głowę, zobaczył ogień, jakichś ludzi, machali rękami, znał ich, nie mógł się ruszyć, zawołać. A chciał, bo nikt na niego nie zwracał uwagi, nikt go nie widział, nie szukał, koledzy może uznali, że skoro był tam, gdzie paliło się najbardziej, to już go nie ma. Pomylili się, bo czasem zdarzają się cuda. Kubie się przydarzył: uderzenie rzuciło nim o szybę, on tego nie pamięta, roztrzaskał szkło własnym ciałem, ogień był tuż-tuż, dosięgał go, prawie go miał, ale Kuba już leciał wysoko. I daleko, w kapustę.
Poczuł pieczenie na twarzy, przyłożył sobie do policzków błoto, pochylił się nad nim jakiś rolnik: - Z tego wypadku jesteś?
- Twoje żyje - kilka dni potem powiedziała matka Asi.
- No żyje - odpowiedziała matka Kuby, bo co miała odpowiedzieć. Ze mu przykazała dzień wcześniej: w autobusie siadaj na środku, że jej nie posłuchał i usiadł bliżej przodu? Miała się skarżyć? Na te jego wszystkie poparzenia? Jego lewa ręka to żywe mięso, krew. Na złamania co dziesięć centymetrów? Dziesięciu ludzi można by nimi obdzielić. Śródstopie, kostki, łydki, podudzia, lewe przedramię, prawa łopatka, niczego nie można włożyć w gips, bo na wierzchu rany. Ubytki mięśni, kości, martwica skóry od kostki po pachwinę. Śruby, gwoździe, obręcze. Uwierają, bolą, o tym miała opowiadać? Ze kiedy synowi zmieniają opatrunki, on krzyczy tak, że słychać go w całym szpitalu? Co dla matki taki krzyk znaczy?
Ani słowa skargi. - Jestem wyróżniona - mówi. -Nie dostałam syna w worku.
Żadnej łzy, strachu, nawet chyba do tęsknoty za synem przyznać się nie wypada. Więc gdy nikt jej nie widzi (oprócz Boga Ojca, któremu dziękuje za cudowne ocalenie dziecka), wieczorem, przy zasłoniętych oknach, wchodzi do jego pokoju. Kładzie się w jego pustym łóżku i próbuje zasnąć. Spostrzega, że wraz z nocą przychodzi i strach: lekarze mówią, że czeka nas wielka zmiana, jaka zmiana? czy Kuba wstanie? czy będzie chodził? co z maturą? a studia? chciał zdawać na ekonomię do Warszawy, nawet obliczyli, jak podzielą między siebie jej marną pensję, brał korepetycje z matematyki, mówi po angielsku, miał jechać w świat, co teraz?
Inne matki być może też kładą się w pościeli swych dzieci. Tulą się do poduszek.
Ich tęsknota jest inna. I ich Wigilia tego roku będzie inna.
Bo inne dzisiaj zadają pytania: jaki krzyż? jaki kamień? jakie litery w kamieniu?
Obok Kuby i Karoliny, w tym samym rzędzie, ale po prawej stronie, usiadł Krzyś Brzeziński. Przy przejściu, bo przy szybie siedział chłopak z liceum elektrycznego.
Dziewczyna Krzysia - inna Karolina - wbiegła do autobusu w ostatniej chwili i zajęła ostatnie wolne miejsce. Tuż za kierowcą, obok nauczycielek. Ruszyli.
Krzyś pomyślał, że na najbliższym postoju pozamieniają się miejscami, tak aby siedzieć razem.
W klasie mówiono o nich: mąż i żona. Ona mówiła do swojej mamy: będę z Krzysiem albo krótko, albo do śmierci.
Ocknął się w autobusie, nic i nikogo przed sobą nie widział, żar na policzkach, dźwięki niewyraźne, stłumione, zlane w jeden szum. Spojrzenie za siebie. Cel: muszę wyjść! Drzwi pośrodku autobusu? Zablokowane. Ale na końcu koledzy zdążyli wykopać szybę. Dobiegł do nich i zrozumiał, że musi poczekać na swoją kolej, poczekał, wyskoczył. Stłumione dźwięki stały się nagle głośne, realne. Pojął: to, w czym bierze udział, dzieje się naprawdę.
Rozglądał się po łące obok szosy. Osmolone twarze, smród palonego plastiku, palonego białka, rany po szkle, krzyki, telefony do rodziców.
Nie widział Karoliny. Z Białegostoku, niedaleko przecież, nadjechali
pierwsi rodzice. Biegali wokół wraku, szamotali się to tu, to tam w jakimś szaleństwie, wołali swe dzieci po imieniu, bezradnie dzwonili na ich komórki, abonent niedostępny, wsiadali więc do samochodów, pędzili do miasta. Szukali, szpital po szpitalu, sala po sali, łóżko po łóżku.
Tym, którzy dziecka nie znaleźli, można by dzisiaj zadać pytania: jak wyglądają ich noce, poranki? jakie marzenia pochowali w trumnach? czego w ich życiu już nie będzie, a miało być? na co liczyli? dziecko miało zostać lekarzem? inżynierem? wnuki miały być kiedyś na świecie? co teraz z podręcznikami, zeszytami, komputerami? z ubraniami? ze złością na umarłych, którzy zawinili? na tych, co przeżyli? na Boga?
Czego im życzyć na Boże Narodzenie? Nie trzeba pytać. Sami siebie pytają. I w konfesjo
nałach: dlaczego mojego Bóg nie ocalił? dlaczego tak chciał?
Nie wiem - być może tak odpowiada im spowiednik.
A inny może mówi dłużej, sam stawia pytania: gdzie jest powiedziane, że Bóg ma sprawiedliwie ocalać? cuda sprawiedliwie rozdawać? cuda nam się w ogóle należą? ma nam Bóg z czegokolwiek się tłumaczyć? że tak chciał? tak, czyli jak? żeby dzieci w ogniu ginęły? a inne na to patrzyły?
Wierzymy, że On chce dobrze, choć często go nie rozumiemy.
Niektórzy spowiednicy odczytują boskie zamysły bez żadnych wątpliwości. Ostatnio ksiądz w konfesjonale wyjaśnił Krzysiowi jego relację z Karoliną widzianą z boskiej perspektywy: ona nie była twoją drugą połówką. Bóg zabrałby was na pewno razem, gdyby była ci przeznaczona. Albo razem ocalił.
Nie rozpaczaj, nie czuj, żyj dalej. Krzyś czuje. Tamtego ranka Bóg ich w sekundę roz
dzielił. Karolinę wysłał do kostnicy, jego do szpitala. Przecięte czoło, lekko poparzony nos, uszy, nic wielkiego. Zdjęto mu z szyi medalik. Oddano po opatrzeniu ran.
Już go nie włożył. Nie chciał/ Czuł złość. Bo do Niego jechali. Do Jego Boskiej
Matki, która zna przecież to największe z cierpień, jakiego tylko matka może doświadczyć. Urodziła, żeby pochować.
Tamtego dnia białostoccy maturzyści pielgrzymowali na Jasną Górę w osiemnastu autobusach. Tym, którzy tam dojechali, pewien młody ksiądz powiedział: to, co się stało dzisiaj waszym kolegom, jest sprawdzianem dla naszej wiary. Jeśli czujecie złość albo strach
jakiś, jeśli nie ma w was nadziei na życie po śmierci, to w Pana Boga nie wierzycie. Kto się da zdławić tej tragedii, nie jest człowiekiem wierzącym.
Ten sam ksiądz mówi dzisiaj: - Bo uważałem, że z tą rozpaczą trochę przesadzają. Jakby Boga nie było.
Krzyś po cichu opłakuje swoje marzenie: mądra była Karolina, ładna, prawdziwa, niczego nie udawała. Jego pierwsza dziewczyna. Włosy miała takie trochę rude, widać je dobrze na zdjęciu, Krzyś nosi w kieszeni jej fotografię. Z matematyki najlepsza w klasie, w nauce pomagała innym. Dobra koleżanka, życzliwa, skryta, ale nie cicha. Energiczna, roztrzepana. Żyła chwilą, nie lubiła daleko planować. A Krzyś tak. I ona w jego dalekich planach była. Mieli razem jechać do Warszawy. Razem zdawać do Szkoły Głównej Handlowej. Chciał jej mówić dalej, co jeszcze w przyszłości będą robić razem, ale ona go hamowała: - Uważaj, bo się spłoszę.
Co teraz? Im człowiek młodszy, tym większa w nim iluzja własnej nieśmiertelności. Ona pozwala człowiekowi wstawać codziennie z łóżka, uczyć się, pracować, być z innymi ludźmi, cieszyć się. Jest niezbędna, by żyć.
- Zycie jest już tylko czekaniem - mówi Krzyś. Nie pójdzie na ekonomię, finansistą nie będzie, pie
niądze już nie mają znaczenia. Może zda na filozofię, jeszcze nie wie. Ambicje zupełnie go opuściły. Jest tylko czekanie. - Na tamtą stronę - mówi. - Bo tam coś musi być.
Zyskał tę pewność tuż po pogrzebie Karoliny. Był w jej domu, kiedy wrócił do niego zapomnia
ny sen. Kilka dni przed pielgrzymką Karolina w jego śnie
umarła.
- Najgorzej byłoby myśleć - błyszczą Krzysiowi oczy - że zginęła przez przypadek, bez żadnego sensu. Mój sen mówi, że jej śmierć miała się zdarzyć, że sens jakiś ma. Codziennie go szukam.
Włożył na szyję medalik: - Bóg chce mi coś powiedzieć.
Tamtego dnia Grażyna Złocka-Korzeniewska nie zapomni nigdy, jest dyrektorką liceum, spod którego 0 szóstej rano wyjechał autobus. Wiadomość do szkoły dotarła błyskawicznie, dzieci z szosy dzwoniły do kolegów, którzy akurat przyszli na lekcje, do sekretariatu zadzwonił jakiś policjant i pytał, czy rano wszyscy wsiedli do autobusu, bo ja, proszę pani, tutaj się trupów nie mogę doliczyć. Młodzież cisnęła się przed kancelarią, chcieli wiedzieć, co dokładnie się stało. Płakali uczniowie, wychowawcy, woźne, jedni tulili się do drugich, tyle mogli zrobić. Jakiś pan zadzwonił, bo nie mógł dodzwonić się do córki, która jechała autobusem, liczył, że dyrektorka przekaże mu jakąś cudowną nowinę. Zadzwonił faks, to była lista: imię, nazwisko
- zgon; imię, nazwisko - zgon; imię, nazwisko - zgon 1 tak dalej; i zastrzeżenie: informacja poufna, proszę nie udzielać informacji. Dlaczego? Rodzice chłopaka z listy stali w sekretariacie - i oni czekali na dobrą wiadomość, jak na nich spokojnie patrzeć? Chusteczki, więcej chusteczek, absolwent liceum przybiegł, płakał dyrektorce w ramię, bo już się dowiedział: jego siostra nie żyje. Jakiś uczeń, miał zakrwawione dłonie, już z szosy tu dotarł, krzyczał imiona, nazwiska: nie uratowaliśmy Sebastiana! pani dyrektor! on płonął na moich oczach! Przybiegli psychologowie, rozmawiali
z młodzieżą po korytarzach, po klasach, do toalet idźcie! - mówiła im dyrektorka - sprawdźcie, co się dzieje w szatniach, ja do tego nie mam teraz głowy. Nauczyciele z liceum w Tychach, którzy dwa lata temu stracili uczniów w lawinie pod Rysami, dzwonili z wyrazami wsparcia, bo rozumieją kolegów z Białegostoku jak nikt inny, chcieli przyjechać, może na coś mogliby się przydać.
Kolejne telefony, kolejne nerwy: jedna dziewczynka szczęśliwie wyskoczyła z autobusu, udzielono jej w szpitalu pierwszej pomocy i wypuszczono na ulicę, teraz nie wiadomo, gdzie jest, od kilku godzin nie dotarła na stancję, zaginęła? Może pojechała do swoich rodziców na wieś, jeden telefon w tej sprawie, drugi, piąty, znalazła się. Inna dziewczyna według informacji z faksu spłonęła na miejscu, według informacji od rodziców dotarła cała do domu i zaraz zasnęła, taka pomyłka przyniosła wielką nadzieję: może straszna lista z faksu to jakieś kłamstwo, zły sen, mara, może ich więcej przeżyło? Ale nie: zgon, zgon, zgon, z jednej klasy pięć dziewczyn pojechało i pięć zginęło, i jeszcze trójka z innych klas, i chłopak z technikum elektrycznego, i jego rodzice tu przybiegli. Już popołudnie, dzieci w szpitalach, jedna dziewczyna ciężko poparzona już w helikopterze do Siemianowic, tylko tam mogą jej pomóc. Msza w kościele, tylko wiara w Boga może nam pomóc. Pierwsze znicze przed szkołą, wieczne odpoczywanie, flaga do połowy masztu, kwiaty, cichy tłum, coraz większy i większy, nie tylko młodzież z całego miasta, ale i młode matki z wózkami, ojcowie, dziennikarze, fotoreporterzy, kamery, dziewiąta wieczór, już jedenasta, wracajcie, dzieci, do domu, wasi rodzice się niepokoją.
- Na tej szosie - dyrektorka wali pięścią w stół - inni patrzyli, jak nasze dzieci płoną. A może dałoby się jeszcze jedno ocalić, tę szybę wcześniej wybić, choć jedno więcej żyłoby.
- Pomóżcie! - nauczycielka wychowania fizycznego pamięta swój własny krzyk. I bierne spojrzenia kierowców. Do nich krzyczała. Ktoś zatrzymał samochód, usiadł na masce, patrzył, kolejny samochód nadjechał, kolejny kierowca wysiadł, kolejny patrzył.
Bożena Zwoleńska-Małyszko jest tą nauczycielką, która siedziała po prawej stronie, na pierwszym fotelu przy przejściu. - Pani da spokój - powiedziała do katechetki, która siedziała tuż przy szybie i chciała odmówić koronkę.
I to ona zerwała się z miejsca: - Co pan robi? -krzyknęła - Niech pan nie wyprzedza!
I jeszcze: - To koniec! Nie wie, co wyprzedzali. Samochód? Mały, duży?
Rower? Podobno policja do dzisiaj tego nie wie. Pamięta: pomyślała o synu, o synowej. Huk, ciemność, długi cichy tunel.
Zobaczyła jasność, leżała na poboczu, ogień, dzieci, stały na jezdni pełnej szkła, łapały tych, co wyskakiwali.
Podniosła się. Spostrzegła, że jest jedyną osobą dorosłą, jedyną przytomną. Nie licząc tych, co miesiąc temu, może trzy, skończyli osiemnaście lat.
- Pomóżcie! - krzyknęła w stronę kierowców jeszcze raz. - Ludzie!
- Otwórzmy przednie drzwi! - krzyknęła do uczniów.
- Pani profesor - powiedział chłopak - ale jak? Sam ogień.
- Nie chcę takiego Boga! - ktoś krzyczał. - Jestem cała poparzona - ktoś szlochał do słuchaw
ki, do matki. Spostrzegła, że przed przednią szybą autobusu leży
uczennica z twarzą zalaną krwią, niemożliwa do rozpoznania, drobne ciało, nieruchome. Podniosła ją z pomocą dwóch chłopaków, nie znała ich, byli z elektryka, przenieśli ranną w bezpieczne miejsce. - Co z dziećmi?
- zapytała ranna. Był to głos katechetki. Na łące nie widziała Marysi. - Jej wypatrywałam -
mówi nauczycielka. - Moja uczennica, w autobusie siedziała prawie obok mnie. I Niny nie było widać. Razem od lat uczyłyśmy wychowania fizycznego, nic złego nam się nigdy nie stało. Zgodziłam się pojechać pod warunkiem, że i Nina pojedzie. Razem usiadłyśmy na pierwszych fotelach. Mieliśmy wypadek, powiedziałam przez telefon jej mężowi, nie widzę Niny. Zrozumiał, że nie żyje, ja też tak wtedy myślałam. W końcu się znalazła, cała poraniona. Ale Marysia nie. I co powiem jej matce?
- Pomóżcie! - krzyknęła znowu do tych, którzy patrzyli. - Jeden miał na głowie czapkę bejsbolówkę. Pamiętam jego twarz dokładnie.
Siódma rano, jasno, ostatni dzień września, piątek, główna szosa Białystok-Warszawa, sznur samochodów z jednej strony, sznur z drugiej, ruch wstrzymany.
Nikt nie pomógł? - Ale robić zdjęcia i sprzedać je potem do brukowca, to tak - nauczycielka jest przekonana, że byli i tacy. Zdjęcia, które nazajutrz pojawiły się w prasie, zrobiono natychmiast po wypadku, kiedy białostoccy fotoreporterzy spali.
Przybiegł w końcu jakiś człowiek. Miał gaziki, bandaże: -Jeden jedyny. Taki krępawy.
Pierwsi rodzice: - Adam! Adam! Wreszcie karetki. Nauczycielce kazano wsiąść do
ambulansu, nie chciała: - Najpierw dzieci. Dzieci są pod opieką, tak ją zapewniono, wsiadła:
- Tam już leżał chłopak, cały poraniony, nasz Kuba. I ona cała poraniona: uraz klatki piersiowej, rany tłu
czone twarzoczaszki, wieloodłamowe złamanie szczęki, wieloodłamowe złamanie ściany lewego oczodołu.
Wybudzono ją z narkozy, nie mogła ruszyć szczęką, słowa powiedzieć. Pokazała, by dać jej kartkę, napisała: ile osób?
Dziewięć. Spłonęło dziewięciu maturzystów. Także kierow
ca autobusu, jego zmiennik (ten, co siedział na schodkach, bo zabrakło dla niego miejsca). I kierowca tira.
Różnie dzisiaj plotkuje się w Białymstoku: że jakiś ojciec przymusił córkę do pielgrzymki, a ona zginęła, że kierowca autobusu był prawosławny, jakby to miało jakieś znaczenie, że ktoś szuka zemsty, bo ludzie już sami osądzili, kto jest winny, że to, że tamto.
O jednym się nie mówi wcale: na płonący autobus patrzyli maturzyści z innego autobusu.
Też jechali z pielgrzymką, najpierw zobaczyli czarny dym, potem ogień, wysoki, sięgał podobno drzew, po-
myśleli, że pali się ciężarówka, a tych kilka osób, które widzieli wokół, to na pewno gapie. Zawrócili do polnej drogi, która od głównej szosy skręca do wsi Sikory Wojciechowięta, wjechali w wyboisty gościniec, miejsce wypadku omijali łukiem, z prawej strony szosy, widzieli ogień z odległości trzystu metrów, przed nim pole równe jak stół, nic ognia im nie zasłaniało, długo patrzyli, jechali powoli, polna droga biegnie niemal równolegle do szosy. U zakonnicy zadzwoniła komórka: płonie autokar z pierwszego liceum, wiadomość powtórzono przez głośnik, wszyscy słyszeli, jeszcze jechali gościńcem, jeszcze raz spojrzeli w stronę ognia, jeszcze drugi, wrócili na szosę, odjechali na Jasną Górę.
Był to autobus z Liceum Katolickiego w Białymstoku. Pielgrzymkę prowadził młody ksiądz Adam Ko-zikowski. Zadzwonił do swojego kolegi, nauczyciela historii, męża katechetki, powiedział mu, co widział. I rozpoczął modlitwę o szczęśliwe ocalenie tych, którzy zostali na drodze. I o pokój duszy dla tych, którzy zginęli.
- Po co robić z tego sensację? - mówi dzisiaj ksiądz. -Nie nadjechaliśmy na wypadek, ale na pożar.
- Ciszej nad tą t rumną - mówi Urszula Jurkowska, polonistka. - Słowa są puste, nic nie znaczą.
Ale opowiada dalej, co wtedy widziała: - Dziesięć samochodów stało przed nami.
- Wysiadłem z naszym kierowcą - mówi ksiądz. -Zapytaliśmy innych kierowców, czy powiadomiono służby ratunkowe, bo karetek jeszcze nie było widać.
Wycofali się kawałeczek, bo - według relacji księdza - kierowca stwierdził, że nie ma sensu stać w korku. Skręcili w tę polną drogę i patrzyli na ogień.
- Jakby mojżeszowy krzak wyrósł na środku drogi -mówi polonistka. - Obok ognia widzieliśmy dwie, może trzy osoby. Nie było czego ratować. Co mogliśmy zrobić?
Zatrzymać się? Podejść bliżej? Sprawdzić, czy naprawdę już nic się nie da zrobić? - Rodzice powierzyli mi swoje dzieci pod opiekę - mówi ksiądz.
Rodzicom, już po powrocie, pielgrzymi z katolickiego liceum opowiadali o tym, co się stało. Nikomu innemu. Dlaczego?
Był chłopak, który chciał biec na pomoc kolegom? wyskoczył z autobusu? już biegł? ksiądz go zatrzymał?
- To nonsens - mówi polonistka. - Nie pamiętam - mówi ksiądz. Czy branie odpowiedzialności za osiemnastolatka
oznacza podejmowanie za niego decyzji: nie idź! czy można kogoś w takiej decyzji wyręczyć? powiedzieć: stój, nie ratuj!
- Nonsens absolutny! - powtarza polonistka. - Dzieci wypuścić z autobusu? Żeby tam biegły? Nie!
- Nie było sensu tam iść - mówi kapłan. - Ja? Ja przede wszystkim byłem kierownikiem wycieczki.
Już po powrocie, według relacji księdza, młodzież pytała na katechezie, dlaczego się nie zatrzymali: - Nie było w tym buntu, pretensji, raczej chęć utwierdzenia się, że postąpiliśmy dobrze.
Byli i tacy, którzy na katechezie nie pytali o nic, milczeli.
- To była pielgrzymka - mówi ksiądz. - To, co się stało, trzeba rozpatrywać w kategoriach wiary.
- Na pogrzebach kolegów nasi maturzyści przyjmowali Najświętszy Sakrament - mówi polonistka. - Ale
nie wszyscy. Niektórzy stali jak słup soli. Jakąś wojnę z Panem Bogiem prowadzili.
Uczciwie byłoby dzisiaj zapukać do klas i powiedzieć młodym pielgrzymom, że tamten ranek na szosie będzie opisany w książce także z perspektywy ich autobusu. Nie nalegać na rozmowę, tylko poinformować. Kto zechce, porozmawia.
Ksiądz ma wątpliwości, polonistka też, to wymaga zgody dyrektora. I dyrektor ma wątpliwości.
- Nie wiem - mówi - czy nie dokonam przestępstwa, wpuszczając do klas dziennikarza. Dobrze, może być komunikat, proszę mi go wcześniej napisać na kartce.
Trwają lekcje, odwiedzamy cztery maturalne klasy w towarzystwie dyrektora. Maturzyści słyszą, że będzie reportaż, dostają adres mailowy, jeśli ktokolwiek chciałby się czymś podzielić, może napisać. Koniec komunikatu, do widzenia, szczęść Boże.
Tamten ranek wraca nocami? jeść trudno? uczyć się? modlić? nie wolno o tym mówić? czuć? nazywać spraw po imieniu?
Ani słowa. Cisza. - Im byliśmy dalej - mówi teraz ksiądz - im bliżej
Jasnej Góry, tym moje serce coraz bardziej chciało być z tymi dziećmi na szosie. Dobre dzieci zginęły.
- J a się cała nazywam Wątpliwość - mówi polonistka. - Kiedy człowiek doznaje takiego cierpienia, cały świat mu się wali. Wszyscy mają biec na pomoc, ale nie biegną. Świat się toczy swoimi koleinami. Świat patrzy, nie widzi wszystkiego. Tych minut, kiedy te dzieci nas potrzebowały, tych minut bez nikogo, już nam się dzisiaj nie uda zapełnić. Dzisiaj zrobiłabym inaczej? Nie wiem, ale na pewno chciałabym być przy tych dzieciach.
Polonistka chciałaby być przy Monice: - Potrzymać ją za rękę. Znam jej matkę. Jakiś czas potem szłam do niej z myślą, żeby jej powiedzieć. Powiedzieć matce, że widziałam. Ale zabrakło mi odwagi.
Szosa koło wsi Sikory Wojciechowięta. Zielona łąka jest dzisiaj całkiem biała. Setki świec dawno pogasły, kolorowe szkiełka pełne brudnej wody. Ale ktoś jeszcze się zatrzymuje, ktoś jeszcze umarłym zapala nowe światło.
W Wigilię dopiero tu będzie jasno! Jak zaraz po tamtym dniu. Bóg się rodzi, a ludzie są wrażliwi.
Monika umarła ostatnia. Jej rodzice do nikogo nie mają pretensji. Czują jedynie wdzięczność do ludzi i do Boga. Bo mogli pożegnać się z córką.
Michałowi są wdzięczni. Wydostał się z autobusu jako jeden z pierwszych przez szybę po prawej stronie, przy której akurat siedział. Jest maturzystą z liceum elektrycznego, prawie nikogo w autobusie nie znał. Poza dwoma kumplami i katechetką. Bo katechetka uczy i w elektryku. To on razem z kolegą i nieznajomą nauczycielką wychowania fizycznego przeniósł katechetkę spod wybitej przedniej szyby, dalej od ognia. Wcześniej (a może później, chronologia zdarzeń nie jest zupełnie jasna) stanął z tyłu autobusu i pomagał wyskakiwać pozostałym: - Żeby o rozbite szkło nie poranili sobie rąk.
Na krawędzi okna stanęła dziewczyna. Pamięta ją do dzisiaj, nie sposób zapomnieć jej poparzonej twarzy. Skoczyła, złapała Michała za przedramiona. Poparzyła go swoimi rękami. Teraz o niej myśli zawsze, kiedy się myje. Bo do dzisiaj na rękach ma po niej blizny. Śledził
każdy następny dzień jej życia: pierwszy, piąty, dziewiąty. Miała na imię Monika. Poszedł na jej pogrzeb, choć jej nie znał: - Z całego autobusu jest mi najbliższa.
Teraz kiedy Michał widzi w telewizji, jak ludzie giną w Iraku, Pakistanie, dziesięciu, stu - kiedyś jakaś bezimienna masa - teraz każda z tych śmierci jest dla niego osobna. Bo każdy cierpi osobno.
Rodzice Moniki są wdzięczni i Krzysiowi. Kiedy Krzyś Brzeziński wyskoczył przez rozbite okno i szukał wzrokiem swojej Karoliny, zobaczył Monikę. - Krzysiu, patrz, co mi jest - powiedziała do niego. - Moja skóra schodzi. Zimno mi.
Zadzwoniła do rodziców. Powiedziała to samo: - Moja skóra schodzi.
Położyła się na trawie. - Przenieśmy się dalej - chciał ją podnieść. - Autobus może wybuchnąć.
- Ja sama - wstała, przeszła kilka kroków, znowu się położyła. - Podmuchaj mi, Krzysiu, strasznie piecze.
Przyszła Emilka, chuchali na nią razem. - Bliżej -prosiła Monika. - Ręce!
Zbliżyli usta do samych jej rąk. - A moja twarz? Poparzona? - spojrzała na Krzysia, a Krzyś na Emilkę, jakby ona miała go poratować, coś rozsądnego podpowiedzieć.
Emilka lekko pokręciła głową. - Troszeczkę - Krzyś powiedział do Moniki.
Przyleciał helikopter, zabrał ją do Białegostoku. Tam już czekali rodzice.
- Tato - płakała do ojca - Justyna nie żyje! - Może jest tylko ranna. Rodzice Moniki są wdzięczni pani Basi. Zupełnie
nieznajomej. Kiedy przyjechali za Moniką do Siemia-
nowie, od lekarza dostali kopertę z nazwiskiem i numerem telefonu: nieznajoma, aż z Grudziądza, zaproponowała im bezpłatne mieszkanie w niedalekich Katowicach. Cztery puste pokoje po jej teściach czekały na „rodziców poparzonej dziewczynki". Klucze do odbioru w mieszkaniu obok. Skorzystali z zaproszenia. Wzięli od sąsiadki klucze. Zjedli, bo sąsiadka na zlecenie nieznajomej pani zapełniła dla nich lodówkę. (Dziś w tym mieszkaniu nocuje Barbara Kuśmierczyk, kiedy w Siemianowicach odwiedza syna poparzonego niemal wszędzie i połamanego co dziesięć centymetrów).
- Stan córki jest ciężki - usłyszała matka Moniki -ponad połowa ciała poparzona, ale drogi oddechowe w porządku. Młoda jest, może da radę.
- Lekarze, pielęgniarki, wspaniali ludzie - mówi o nich matka.
- Mamo, kto nie żyje? - Kierowcy. Żadnego telewizora, radia, żeby się nie dowiedziała.
Zginęły jej najbliższe przyjaciółki. - Dużo rozmawiałyśmy - mówi matka. - Czasem
myślę, że przez te dziewięć dni byłam z córką bliżej niż przez całe osiemnaście lat.
Monika poprosiła o księdza, był pierwszy piątek miesiąca.
- Bardzo panią przepraszam - po spowiedzi ksiądz poprosił matkę na stronę. - Powiedziałem pani córce, że inni nie przeżyli, a ona dzięki Bogu tak.
- We śnie dzwoniłam do Marty - powiedziała do mamy. - I Marta mówi, że Karolina nie żyje. Potem Karolina tańczyła, tutaj, mamo, nad moim łóżkiem, ktoś jeszcze z nią tańczył, Justyna? Tak do mnie machały.
Boże, zmiłuj się - pomyślała matka. - Niech one tak do niej nie machają.
Zła wiadomość: drogi oddechowe niedrożne. - Mamo, ja już do autokaru nie wsiądę. - Pewnie, że nie wsiądziesz, są samochody. - Będę się bała ognia. - Będziemy go unikać. - Mamo, Pan Bóg ma jakiś plan? - Ma. Zmieni się nasze życie. - Tak myślisz? - Z naszego cierpienia, córeczko, musi być jakieś
dobro. Zatrzymanie akcji serca. Koniec. Cicha noc.
Atmosfera miłości
Mówią: córka szatana. Strach rzucić kamieniem. Raz jeden sąsiad rzucił, a szyba w oknie nic, jakby się tylko ugięła. Ona nawet nie wyjrzała, nie uchyliła firanki. Strachu nie zna? Boga się nie boi?
Mówią: będą przez nią we wsi nieszczęścia, będzie płacz dzieci. Matki i ojcowie związani najświętszym sakramentem małżeństwa będą się rozchodzić za jej sprawą. Tyle lat kusiła mężczyzn we wsi, tyle grzechu z tego było, że dzieci rodziła co rok, a każde z innym chłopem.
Piszą do niej (ale się nie podpisują): „Wiesz, że oczerniłaś księdza, i wiesz doskonale, że odpowiesz za to przed Bogiem. Zrobiłaś to za srebrniki. Judasz też zdradził za srebrniki, ale sumienie zmusiło go do powieszenia się".
Alina P. - mieszkanka bloku w pegeerze (okna na pierwszym piętrze), parafianka, rozwódka, matka, kucharka, bezrobotna. Szczupła, niska, drobna. Ma czterdzieści lat, dumną twarz, energiczne ruchy, bystre spojrzenie (raczej czujne, nerwowe), ciepły głos, drżące ręce, zadbane paznokcie, czyste buty, proste spodnie
i schludną bluzkę. Czasem się uśmiecha, ale zwykle nie. Częściej chodzi zamyślona, patrzy w ziemię.
Teraz wykąpała już dzieci, położyła je w siedmiu łóżkach, przeziębionym dała polopirynę, najmłodszym przeczytała bajkę. Przytuliła je, tylko do nich potrafi się jeszcze przytulać. Zgasiła światło. W kuchni zaraz zaparzy sobie herbatę. Kombinerkami sprawnie odkręca kran nad zlewem, bo od kiedy kurki się popsuły, nie ma ich kto naprawić. Nalewa wodę, kombinerkami zakręca kran, stawia czajnik na piecu. Zmiata okruszki po dzieciach, woda już wrze, jest herbata. Teraz, jak co wieczór, siada przy oknie (zaciągnęła zasłony), sięga po teczkę z tymi strasznymi papierami, przegląda je. Kiedyś, jak je tak przeglądała, ktoś walnął kamieniem w okno, ale szyba ani drgnęła. Szkoda, może jakby kamień wpadł i uderzył ją mocno w głowę, byłoby już po wszystkim. Ale nie. Trzeba żyć. I co wieczór przeglądać te papiery, taki przymus ze środka. Obok pozwów, wyroków, umorzeń, opinii biegłych są tu i anonimy: „... wiesz, jak moralnie się prowadzisz, wiesz, jakich ojców mają twoje dzieci, wszyscy wiedzą, jaka jesteś mądra, bo chodziłaś do specjalnej szkoły. Tu chodzi tylko o prawdę, bo wiesz, jak nasz ksiądz jest pobożny. Każdy wie, że kłamiesz, a najlepiej wie Bóg. Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy. Jak możesz żyć z tak obciążonym sumieniem? Sąd może wydać wyrok na podstawie fałszywych zeznań, ale Bóg zna prawdę. Za wszystko trzeba odpowiedzieć przed Bogiem. Nawróć się, odpędź od siebie szatana, a będzie ci łatwiej żyć".
Ciężkie życie Aliny P. nie zaczęło się wcale wtedy, gdy żona greckokatolickiego księdza dowiedziała się
od tutejszych dzieci, że proboszcz parafii rzymskokatolickiej lubi przytulać dziewczynki: brać je na kolana, nocować na plebanii, kąpać, wkładać im język w usta i palce w pochwę. Zona greckokatolickiego księdza doniosła o tym biskupowi, a kiedy ten nie zabrał ze wsi proboszcza, złożyła doniesienie w prokuraturze. I powiadomiła „Gazetę Wyborczą".
Parafianie napisali listew obronie proboszcza. Biskup napisał do parafian, że ich kapłan jest w porządku. Proboszcz na mszy powiedział, że każdemu może spojrzeć w oczy. Alina P. siedziała wtedy w drugiej albo trzeciej ławce, ale jej w oczy ksiądz nie spojrzał. Wtedy podjęła decyzję. Pojechała do prokuratora i powiedziała, co jej proboszcz robił, gdy za pozwoleniem rodziców nocowała na plebanii. Chodziła wtedy do drugiej klasy podstawówki.
Proboszcz oskarżył Alinę P. o oszczerstwo, ale sprawę przeciw niej umorzono.
Alina P. w prokuraturze dowiedziała się straszliwych rzeczy: jej dorastające córki zeznały, że proboszcz robił im to, co trzydzieści lat temu robił ich matce.
I inne tutejsze kobiety są ofiarami proboszcza, niejedna nocowała dawno temu na plebanii. Teraz mówią, że nie, że Alina kłamie.
Ale są i takie odważne, które zeznały, jak je proboszcz dotykał, kiedy były dziewczynkami. Dziś mają mężów i wieś nic im nie gada, nie ma żalu, pretensji.
Co innego z Aliną P. - ona męża już nie ma. Chodził pijany po pegeerze i żalił się ludziom, że żonę ma puszczalską. Ludzie pukali się w głowę i patrzyli na sąsiadkę ze współczuciem. Ona rodziła mu kolejne dzieci, w sumie siedmioro, aż wreszcie wygoniła męża do
matki, do sąsiedniej wsi (mieszka tam do dzisiaj). I zeznała na proboszcza.
O samotnej kobiecie, która zeznaje na księdza, wolno powiedzieć wszystko. Bezkarnie, nikt jej nie obroni. W pekaesie powiedzieć można z uśmiechem: o! jedzie do lekarza, żeby ją wymolestował. Albo za jej dziećmi, kiedy wracają ze szkoły, można krzyczeć: idą molestowane! Ta kurwa! - i tak można, tak jest w dobrym tonie. Samotną matkę, która oskarżyła księdza, można upokarzać na różne sposoby. Kiedy prosi, by jej drewna naciąć na zimę, to trzeba się chętnie zgodzić. Ale nie za pieniądze. Można jej powiedzieć w oczy: dupy dasz, to ci narżnę. Albo: ksiądz ci nie dogodził, to ja ci dogodzę!
Kiedy samotna matka, która oskarżyła księdza, przestanie prosić o piłowanie drewna (taka jest dumna), można donieść do opieki społecznej, że ktoś dał jej robotę na trzy godziny i zarobiła na czarno piętnaście złotych. Odbiorą jej zasiłek na dzieci, niech pozna, co to zimno i głód. Można też jej zabić kurczęta. Łażą pod szopą przed blokiem. Jeden kamień - jeden kurczak. Kamyczek wystarczy, bo czaszki kurczaczków są mięciutkie.
Proboszcz wyjaśnił parafianom, że to nie chodzi o żadne molestowanie dzieci, ale o kościół parafialny, który dawniej był greckokatolicką cerkwią. Teraz unici, zdaniem księdza, chcą Polakom odebrać zabytek, który przed zawaleniem uratował właśnie proboszcz, kiedy nastał tu w latach sześćdziesiątych. Nie bardzo wiadomo, kto miałby kościół parafialny odbierać, bo prawosławnych i greckokatolickich Łemków przegna-
no stąd w akcji „Wista" w czterdziestym siódmym roku ubiegłego stulecia. Ci, którym udało się tu wrócić, zostali przy prawosławiu, dołączyli do prawosławia albo posłuchali proboszcza i przeszli na obrządek rzymski. Obrządek greckokatolicki przez wiele lat był zresztą zabroniony przez socjalistyczne władze, więc innego wyjścia ludzie nie widzieli. Ale teraz wyjście jest i grekokatolicy modlą się w innym kościele w sąsiedniej wsi. Trzy rodziny, może pięć z całej okolicy. O tym, że chcą odbierać komuś kościół, dowiedzieli się od zaniepokojonych sąsiadów. Sąsiedzi nie bardzo dowierzają ich zaprzeczeniom, bo w tym, co ksiądz mówi, zapewne jest jakaś prawda. Ksiądz ogarnia to, czego zwykli parafianie pojąć nie potrafią. Ksiądz rozmyśla, rozumie, wie o tym, czego inni wiedzieć nie mogą. Jego niezwykłe dłonie leczą, co powszechnie wiadomo. Zna grzechy parafian i wie, za jakie przewinienia jaka kara ich czeka. Mówi często od ołtarza, jakie anioły powitają grzeszników w drodze do czyśćca, bo na niebo to nikt tu nie ma co liczyć od razu. Mówi wiernym o ogniu piekielnym i wiecznym potępieniu. Bardzo się wtedy ekscytuje, bo tylko on we wsi wie, jak na Sądzie Ostatecznym wiecznej kary uniknąć. Wie, jak żyć i jak myśleć. Jest gorliwym duszpasterzem, nie zdziera pieniędzy, towarzyszy swoim parafianom, ma dla nich wiele czasu. Jest z nimi na wielu fotografiach.
Może w niektórych domach są to fotografie jedyne. Parafianie rosną, dojrzewają, starzeją się, umierają, a on wciąż jest na chrzcinach, na komunii, na bierzmowaniu, na ślubie i na pogrzebie. I co? Uwierzyć, że ten, który towarzyszy im w najważniejszych chwilach życia, tyle dzieci skrzywdził? Takie rzeczy nie są na ludz-
ką głowę. Proboszcz jest dla tutejszych dobrym ojcem, wzorem miłości. To jest prostsze, to jest do zrozumienia, a nie takie tam bezeceństwa.
Listonoszka gorliwie broni proboszcza. Mówi, że papież wyniesie go na ołtarze, a we wsi powstaną sanktuaria. Listonoszka też wiele rzeczy wie, jest więc osobą powszechnie szanowaną. Ludzie wierzą listonoszce
- krąży po domach niczym misjonarka i ostrzega, że gniewu księdza proboszcza należy się bać, bo to gniew świętego. Boga może nawet.
Trzeba się również bać właściciela sklepu. Kto jest przeciw księdzu - ten na krechę nie dostanie ani bułeczki.
Tylko nieliczni parafianie nie słuchają listonoszki, kiedy opowiada im, że Alina obściskuje się z kierowcami pekaesów. I potem z tego dzieci się biorą.
Tylko nieliczni parafianie nie boją się sklepikarza, może dlatego, że mają pracę i pieniądze na bułki. Nieliczni parafianie podziwiają Alinę: skąd u samotnej matki tyle odwagi? Nie z głupoty przecież, głupia nie jest. W niej jakby coś pękło. I konsekwentnie chodzi z podniesioną głową. To ludzi drażni najbardziej. Chętnie rozmawia z gazetami, z telewizją. Nie widzi niczego złego (a wieś tak), że rodziła aż dziewięć razy: najstarsza córka była dzieckiem panieńskim (ma już swoją rodzinę i mieszka w mieście), a najmłodszy syn urodził się już po rozwodzie i jest z innego ojca. Alina mówi szczerze, jak było w jej życiu: w dzieciństwie i potem. Sama wystawia się na publiczny pręgierz, na plucie, na rzucanie kamieniami. Może chce kary nie tylko dla proboszcza, ale i dla siebie? Za wszystko, czego doznała w dzieciństwie, w czym brała udział? Kara ma ją oczyścić? Przynieść ulgę? Czy prowadzi już tylko do samozatracenia?
Nieliczni parafianie nie chodzą już do tutejszego kościoła, w niedzielę jadą dalej, do gminy. Prosili, gdzie mogli, by księdza zabrać ze szkoły. I z parafii. Ale proboszcz jeszcze przez wiele miesięcy uczył dzieci, brał je na kolana, przytulał. W końcu, kiedy media nie dawały mu spokoju, poszedł na chorobowe. I do dzisiaj z niego nie wrócił.
Ale na plebanii wciąż mieszka (choć ostatnio urlopowano go z funkcji proboszcza). Miejscowy biskup nie odwiedził parafii ani razu po tym, jak sprawa stała się głośna. Pewien parafianin (we wsi mówią, że Ukrainiec i złodziej), jeden z nielicznych tutaj ludzi po studiach, zadzwonił do kurii. Powiedział komuś, kto się nie przedstawił, w jakiej sprawie dzwoni, ale biskupa nie zastał. Poprosił o jego numer komórkowy. Sądził, że duszpasterz ma czas dla wiernych, a jego numer telefonu jest powszechnie dostępny. Swą prośbą wzbudził zdziwienie rozmówcy w kurii, uśmiech nawet. Człowiek po studiach nie rozumie dlaczego. Chrystus dałby mu zapewne numer swojej komórki. Biskupia komórka jest tajna. - Biskup nie jest tą sprawą zainteresowany - tak informują w kurii.
Tymczasem proboszcz dowiedział się, kto i jak zeznawał w prokuraturze. Miał prawo - jest stroną w sprawie. Uznał, że zeznania przeciwko kapłanowi to grzech świętokradztwa i stojąc za ołtarzem, poinformował o tym parafian. Kazał się grzesznikom ze świętokradztwa spowiadać (był tu wtedy jedynym spowiednikiem). Niektóre dzieci za swoje zeznania dostały lanie od ojców albo dziadków, a potem przyszły do księdza z przeprosinami. W prokuraturze odwołały zeznania.
Tym, które zeznań nie odwołały, prokurator raz wierzył, raz nie, ale na koniec uznał, że „o tym, czy dana czynność jest, czy też nie jest czynnością seksualną, decydować będą w niektórych przypadkach także względy kulturowe". W tych okolicach to, co robi ksiądz, jest przez większość akceptowane (wygląda na to, że i przez jego biskupa), więc przestępstwa prokurator nie stwierdził i śledztwo umorzył. Kiedy poinformowała o tym „Gazeta Wyborcza", śledztwo natychmiast wznowiono, ale już gdzie indziej. Inny prokurator postawił proboszczowi zarzuty. Akt oskarżenia niebawem wpłynie do sądu.
Tymczasem Alina P. otrzymała kolejny anonim, tym razem z daleka: „Najpierw przedstawię się. Jestem kobietą starą, spracowaną, wdową od kilku lat. Mieszkam sama, pomimo że mam dzieci, i to bardzo dobre. Mam już siedemdziesiąt sześć lat, przeżyłam dzieciństwo przed wojną, niezbyt szczęśliwe, bo już w wieku sześciu lat zmarł mi ojciec, a potem chorowała matka. Wojna, wiadomo, dla wszystkich była ciężka, strach, głód i niepewność jutra. Po wojnie, jak każda dziewczyna, wyszłam za mąż. Dzięki Opatrzności Boga dzieci miałam względnie udane, pokończyły studia, mają swoje rodziny. Ale nie o sobie chciałam pisać. Chciałam do Pani skreślić tych parę słów, bo doszłam do wniosku, że padła Pani ofiarą zła. Zastanawiam się, dlaczego w tak młodym wieku dała się Pani zmanipulować tak złym ludziom. Jak Pani się czuje w roli bohaterki występującej w obronie dzieci rzekomo skrzywdzonych przez kapłana? Czy naprawdę kapłan, którego Pani oskarża, zasłużył na to, żeby na cały świat rozeszła się o nim
taka opinia, krzywdząca, zniesławiająca w jego osobie wszystkich kapłanów? W dobie, gdy zwalcza się religię chrześcijańską, ten temat cieszy przeciwników Kościoła katolickiego. Czy naprawdę kapłan, który przygotowywał Panią do I Komunii Św., być może do bierzmowania, a może nawet udzielał Pani Sakramentu Małżeństwa^ zasłużył sobie na taką nienawiść ze strony Pani? Przed dwudziestu laty była Pani młodziutką panienką i była Pani zaprzyjaźniona z tym kapłanem. Dlaczego ta przyjaźń przerodziła się w taką nienawiść i chęć zemsty? Pani Alino! Niech Pani ma na uwadze, że młodość szybko mija, że kiedyś będzie Pani potrzebowała opieki od dzieci i musi je Pani wychować w atmosferze miłości, przyjaźni i poszanowania dla drugiego człowieka, by i one darzyły tym Panią w jej starości, która jest nieunikniona. Żal mi Pani, niech zdobędzie się Pani na ten heroiczny czyn i odwoła zeznania. Jestem pewna, że w głębi serca żałuje Pani tego, co się stało".
Gdyby Alina P. znała nazwisko i adres nadawczyni i chciała jej szczerze odpisać, list mniej więcej wyglądałby tak:
„Szanowna Pani. Bardzo żałuję, że to wszystko się stało. Czuję się cały czas winna, bo kocham naszego Proboszcza. Czuję, że moje zeznania w prokuraturze, moje oskarżenia to zdrada. Ja go zdradziłam, proszę Pani. Ostatnio spotkałam Go w banku i on na mnie tak spojrzał za to, co mu zrobiłam, że aż mnie w żołądku ścisnęło. Nie patrzył agresywnie ani z pretensjami. Patrzył na mnie z żalem, z cierpieniem. Jakby nie dowierzał, że to ja go skrzywdziłam, jego ukochana dziewczynka. Nikt, proszę Pani, nie dał mi czułości
w życiu, tylko nasz Proboszcz. Moi rodzice mieli nas siedmioro i wcale się nami nie zajmowali. Bo nie wiedzieli, że dziecko powinno dorastać w miłości i godności. Z dzieciństwa pamiętam tylko kilka rzeczy: głód, zimny piec i rodziców, którzy przy nas uprawiali seks. Ksiądz dobrze o tym wiedział i właśnie z takich rodzin wybierał sobie dzieci do miłości. Kiedy byłam w pierwszej albo drugiej klasie, brał mnie na kolana, nocował u siebie i czułam się wtedy taka bezpieczna, zaopie-kowana. Czy Pani mnie rozumie? Wreszcie jakiś dorosły mnie docenił. Pieścił mnie i pewnie wtedy wydawało mi się to miłe. Pieścił mnie jak nikt inny wcześniej i nikt inny potem. Moje starsze siostry to widziały (czasem robił to przy nich) i były zazdrosne, bo nie miały takich jasnych apetycznych loków jak ja. Proboszcz nie brał ich na kolana, więc kiedy tylko wracałam do domu, natychmiast robiły mi to samo co on. Ale to już nie było miłe. Siostry były brutalne. Wkładały mi ręce pod majtki i to bardzo bolało.
Ojciec nas bił. Kiedy byłam w czwartej klasie, rodzice zdecydowali, że mnie wyślą do szkoły specjalnej z internatem, jakieś trzydzieści kilometrów od domu. Nie byłam głupia ani opóźniona, ale rodzice powiedzieli, że stwarzam im problemy wychowawcze i mam jechać. W internacie, takie były czasy, nie pozwolili nam chodzić do kościoła. Ale ja się upierałam, że ja muszę, i to do swojej parafii. Moja wychowawczyni wzięła mnie na rozmowę i spytała, dlaczego tak pragnę jechać do swojego kościoła. Więc jej powiedziałam, że tęsknię za księdzem, że on mnie tak dotyka jak nikt inny. Poświęca mi tyle uwagi i mówi tyle miłych słów. Miłe słowa trzeba mówić dzieciom, to bar-
dzo ważne, proszę Pani. Ja moim mówię bez przerwy, że są dobre, ładne i moje. Czasem oczywiście je zganię, jak narozrabiają, ale nigdy nie będę przeciwko nim. Matka zawsze musi być po stronie dziecka, cokolwiek ono zrobi. Dziecko nie może matce nigdy przeszkadzać. A mnie, kiedy przyjeżdżałam na święta do domu, maipa pytała: po co przyjechałaś? Dla księdza przyjechałam, biegłam do niego i widziałam z bólem, że on już ma inne dziewczynki, młodsze, ładniejsze. Te, które rosły za szybko, odtrącał bez żadnych wyjaśnień. Te, które nie chciały iść na kolana, upokarzał i krzyczał: Ty Boga nie lubisz, dziecko! Albo wysadzał na ciemnej drodze w środku lasu, jak w samochodzie nie chciały ulegać. Ale dla mnie, choć już sporo podrosłam, dalej był miły i pytał z ciepłym uśmiechem, czy ciągle go kocham. No pewnie, że go kochałam. Choć wiedziałam już od tej mojej wychowawczyni z internatu, że to, co mi ksiądz robi, nie jest dobre. Ale tak naprawdę zrozumiałam to wtedy, gdy zaczynałam być kobietą. Wróciłam już na stałe do domu i zaczęłam Proboszcza się bać, bo on wszystko wiedział. Znał wszystkie sekrety mojego ciała, wiedział, jak wyglądam tam, między nogami. Unikałam go. Czułam, proszę Pani, obrzydzenie do siebie, do swojego ciała. I do dzisiaj czuję. Mąż opowiadał ludziom w pegeerze, że ja jestem zimna. Może i tak, bo mnie seks nie bawi, nie daje mi żadnej radości. Nienawidzę siebie może bardziej niż Księdza Proboszcza. Sama nie wiem. On mi wiele złego zrobił na całe życie. A ja przez tyle lat u niego musiałam się spowiadać, bo innego księdza tutaj nie było.
Wyszłam za mąż, żeby się wyrwać z domu. Męża wcale nie kochałam, bo ja kochać innego już nie po-
trafię. Tylko Księdza Proboszcza. Tak, dawał mi ślub i to mi się wydawało bardzo obrzydliwe. Branie do buzi Najświętszego Sakramentu z rąk Proboszcza to jak branie trucizny albo czegoś śmierdzącego. Ciało Chrystusa mam w ustach, a tu chce mi się wymiotować.
Bardzo źle to znosiłam, ale pocieszałam się, że Proboszcz już pewnie dawno o wszystkim zapomniał i tylko ja noszę ten wstyd w sobie. Ale było inaczej, proszę Pani. Już byłam mężatką, gdy podczas kolędy Proboszcz podszedł do mnie, pogładził mnie po policzku i powiedział z żalem: oj, jaka ty byłaś piękna, jaka szkoda, że tak urosłaś. Pamiętał! Było mi wtedy tak wstyd. Ale i żal, że to już koniec bezpieczeństwa, ciepła, czułości. Przez tyle lat nikomu o tym nie mówiłam, bo kto by uwierzył, kto by pojął? I o to mają do mnie ludzie największe pretensje, że ja przez tyle lat sąsiadkom ani słowa nie pisnęłam, a teraz prokuratorowi powiedziałam. Co miałam sąsiadkom mówić, jak cała wieś i tak wiedziała, że ksiądz dzieci pod majtkami pieści.
Rozumie Pani coś z tego? Ja sama czasem mam kłopot ze zrozumieniem siebie. Bo czasem mam wrażenie, jakby mną miotała chęć zemsty, ma Pani rację. A ja nie chcę być mściwa, bo to nie jest dobrze. Pisze Pani do mnie, bym odwołała zeznania przeciwko księdzu, bym była odważna, a Miłosierny Pan mi przebaczy i obdarzy obficie swoimi łaskami. Muszę Panią zmartwić -nie odwołam niczego. Powiedziałam prawdę. I moje skrzywdzone dzieci też powiedziały. Mam do siebie pretensję, że do ich krzywdy dopuściłam. Mówiłam im, że nie wolno siadać księdzu na kolanach, przestrzegałam, ale i tak je dopadł. Wierzę, że to niedopatrzenie Bóg mi wybaczy. I wierzę, że wybaczy mojej matce, któ-
ra wykrzyczała mi na polu, że nie jestem już jej córką, bo księdza oczerniam. Ja jestem takie niczyje dziecko, proszę Pani. Mama niedługo potem umarła i teraz musi to chyba Bogu jakoś wyjaśnić, czy jestem jej, czy nie. Bóg jest dobry, na pewno jej wybaczy. I może nawet, kto to wie, wybaczy naszemu Proboszczowi. Choć nie jestem pewna. I tym we wsi, którzy piekło zrobili swoim rodzinom za prawdziwe zeznania dzieci. Modlę się za nich i za Panią. A Pani, bardzo proszę, niech się pomodli za mnie i moje dzieci, to na pewno nie zaszkodzi. Pozdrawiam. Alina".
Tak mógłby wyglądać ten list, gdyby Alina P. go napisała.
Z tego, co mówi Alina P., wynika, że modli się także za rodzinę S.
Wnuczka Tadeusza S. (członka rady parafialnej) powiedziała prokuratorowi, co robił jej ksiądz proboszcz, kiedy brał ją na kolana. Były to zeznania obciążające księdza. Prokurator powiedział o tym proboszczowi, pewnie pokazał m u akta. Proboszcz powiedział Tadeuszowi S., co zeznała jego wnuczka. Zona Tadeusza S. stanęła w obronie wnuczki, za co mąż ją pobił.
Tadeusz S. jest przekonany: - Żadnego molestu tutaj nie było. Ja wam powiem, o co chodzi. Chodzi o kościół. Parafialny. O nasz kościół chodzi grekokatolikom, więc oszukali o tym molestowaniu.
Kiedy Tadeusz S. wyjaśnia, o co w tym wszystkim chodzi, w drzwiach izby staje sąsiad. Siada na zydlu przy piecu bez żadnego dzień dobry, bez przepraszam, czy można. I dalej nic nie mówi, patrzy w ścianę albo
w okno, jakby innych tutaj nie było. A i gospodarze jakby wcale go nie zauważyli. Nie pytają, jaką ma sprawę, po co przyszedł: po sól do zupy go żona przysłała czy może po pieprz? Wszyscy wiedzą, po co przyszedł, jego prawo, taki obyczaj: kiedy obcy podjeżdża pod dom sąsiada, a potem wchodzi do środka, natychmiast trzeba rzucić robotę (albo oglądanie telenoweli) i gnać co sił w nogach, żeby posłuchać. Gospodarze są nawet zadowoleni z takich obyczajów, bo nikt im potem nie powie, że coś gadali nie tak.
Tadeusz S. mówi więc odważnie i głośno: - A jak ksiądz wcześniej uczył religii po domach, bo nie było salek katechetycznych, a w szkole jeszcze nie pozwalali, to co? Nic! Nikt nie widział, żeby molest robił. A ksiądz był młody. Teraz ma sześćdziesiąt trzy lata. On jest z tego roku co ja. I wtedy tego nie było, dopiero teraz?
Pobita żona Tadeusza S.: - I co ty możesz więcej wiedzieć. Nic więcej nie wiesz.
Tadeusz S. do żony: - Stul pysk! Co ty masz tu do gadania?! I ten ksiądz rusiński ze swoją żoną znaleźli sobie Alinę jako narzędzie. Sto milionów jej obiecali, ale czy dali, to nie wiem. Jak to wygląda, rany boskie, ludzie! A te dzieci są podstawione. Za to, że ksiądz ich nie molestował, ja bym sobie dał głowę dziś ściąć. Gdyby coś robił, to za młodego. Moja wnuczka, jak zeznawała, to prokurator matkę za drzwi wyprosił. Dziecku ksiądz nic złego nie robił, a prokurator sfałszował i napisał odwrotnie - że robił. Ze ksiądz mi wnuczki dotykał, że to było na tle seksualności, że to, że tamto, no wszystko. I ta Alina! Dzieci ma z obcymi, a księdza obmawia. I teraz pewnie jest w ciąży. I pyta-
nie, czy to ksiądz greckokatolicki jej przypadkiem nie wymolestował?! Ludzie we wsi wiedzą. I wy teraz już wszystko wiecie.
Kiedy Alina P. musi pociąć drewno na zimę, idzie do brata, który mieszka w domu obok. Ma piłę spalinową. Tnie drewno siostrze bez gadania, co dzieci mają marznąć bez potrzeby. Brat wie, że nikt inny siostrze, co na księdza zeznała, drewna nie potnie, i to go nawet bawi. Jako monopolista woła od niej dwa razy więcej pieniędzy niż od innych. Inni mają wybór (jeszcze kilku chłopów ma tu piły), siostra wyboru nie ma.
I za rodzinę, której nie wybierała, musi przed wsią dzisiaj odpowiadać. Jej brat mieszka z ojcem i jeszcze z jednym bratem. Ojciec mieszka na parterze. We wsi ludzie pamiętają, co wyprawiał z matką: brał ją, gdzie chciał i kiedy chciał, tak mówią, w ogródku, na ganku, na oczach sąsiadów. A teraz Alina na księdza zeznaje!
Brat mieszka na piętrze w jednym pokoju z młodszym bratem. Młodszy brat przyprowadził tam sobie córkę najstarszej siostry, która mieszka w innej wsi. Siostrzenica jest młodziutka, ale czworo dzieci mu już urodziła (wieś ma wątpliwości, czy i starszy brat nie korzysta z jej dobrodziejstw). Jedno dziecko już im zmarło, następne ma cztery lata i nie chodzi, następne nie mówi, szkoda gadać. Z takiej jest rodziny Alina P. i za to powinna się wstydzić.
Za młodszą siostrę, która mieszka przez drogę, wstydzić się nie musi. Siostra jest lojalną parafianką i sąsiadką. Choć wcześniej opowiadała całej wsi, jak
ksiądz jej dzieci obmacuje (odgrażała się, że pójdzie go opierdolić), teraz niczego nie pamięta. Bo w tutejszej wsi prawda nie jest tak ważna, jak ważne jest to, co ludzie mówią. Więc żeby nie mówili źle, siostra nie odpowiada Alinie na dzień dobry.
Ale tak naprawdę to Alina P. nie kłania się młodszej siostrze. Siostra wystąpiła przeciwko niej wtedy, gdy Alina bała się, że za zeznania przeciwko księdzu przyjdzie jej stracić dzieci. Siostra w prokuraturze nie tylko wyparła się tego, co wie, ale i zeznała, że Alina „nie wychowuje swoich dzieci w sposób należyty". Dodała, że t rudno jej „zgodzić się z twierdzeniem siostry, że najwyższym dla niej dobrem jest dobro dzieci". Dobrze wiedziała, że prokuratura prowadziła wtedy dochodzenie w sprawie fizycznego i psychicznego znęcania się Aliny P. nad dziećmi.
O tym, że Alina się znęca, prokurator dowiedział się od ojca dzieci: że zostawia je bez opieki, że nie karmi ich wystarczająco, a także „używa wobec nich siły fizycznej i słów obelżywych". Informacje o zachowaniu byłej żony ojciec dzieci miał od znajomych, bo sam u dzieci nie bywa, choć nikt mu nie zabrania. Tylko dwa kilometry piechotą, ale nie: nie odwiedza ich, bo to, co dotyczy dzieci w tutejszej wsi, jest sprawą kobiet, a nie mężczyzn. Kiedy kilka lat temu Alinie P. jedno z dzieci umierało w szpitalu (wada serca), mąż nawet jej nie odwiedził, nie zobaczył syna, choć syn żył całe trzy miesiące. Kiedy miała rodzić następne, on leżał pijany na wersalce, a ona już po terminie siano grabiła na polu, stamtąd ją zabrała karetka.
Prokurator przesłuchał świadków. Wszyscy, wśród nich nawet gorliwi obrońcy księdza, stwierdzili, że ni-
gdy nie widzieli, by dzieci Aliny P. chodziły zaniedbane, głodne albo pobite. Ich opinie potwierdzili lekarz, pedagog i psycholog. Prokurator doszedł do wniosku, że ojciec opowiada bzdury, i dochodzenie umorzył.
I dzisiaj, choć minęło już trochę czasu, dyrektor tutejszej szkoły potwierdza, że dzieci Aliny P. są zadbane, a matka często bywa w szkole. Widać, że dba o ich zdrowie i naukę.
Ale ojciec dzieci swoje wie: teraz Alina trochę się uspokoiła, bo wszyscy na nią patrzą, i teraz bić dzieci nie może. Ale słownie je rani bez przerwy, taka to jest matka i taka kobieta. I męża upokarzała, kiedy byli razem. Sam pamięta, jak na oczach całego pegeeru musiał przed blokiem pieluchy na sznurku wieszać. A ona w pegeerze puszczała się z robotnikami, kilkunastu ich miała miesięcznie. Z tego jego picie się wzięło, jego nerwy, dygot ciała i duszy. Nic dzisiaj robić nie ma siły, starej matce w polu nie pomoże, choć u niej mieszka i je. Głupi był, tak mówi, bo kiedy Alina pakowała mu rzeczy, żeby go z domu usunąć, on o niczym nie wiedział, tylko jej drewno rąbał. Tyle pracy na darmo, na dwa lata grzania. A trzeba było inaczej z Aliną grę małżeńską prowadzić, były mąż doszedł do tego jakiś czas po rozwodzie i dziś wie: wpierdol trzeba było jej spuszczać regularnie, toby ich małżeństwo trwało do dzisiaj. A i ksiądz proboszcz miałby święty spokój.
W gazetach napisano, że ksiądz proboszcz idzie na urlop. Jego obowiązki przejmuje wikary. Ale naprawdę niewiele się zmieniło. Proboszcz odprawia mszę, spowiada. Teraz stoi przed plebanią i mówi, jaki ma żal:
- Ja bym się usunął, ale gdzie, jak wszędzie obrzyga-ne? Wszędzie wiedzą, że proboszcz z tej parafii dzieci molestuje, to gdzie ja pójdę? Tu jestem u siebie. A poza tym tu nie o mnie chodzi. Choćbym ja się usunął, to nic się nie zmieni, bo tu chodzi o kościół. To grekokatolicy chcą tego kościoła. Taką wojnę rozpętali, żeby zniszczyć parafię. Są ludzie podstawieni, przekupieni, złożyli fałszywe zeznania. Tu mieszka jedna, Alina, ona mnie najbardziej oskarża. Mówiła do innych: a żeś ty głupia, zrób tak jak ja, to będziesz miała pieniądze. Ja wszystko wiem. To ja na starość tak bym zgłupiał, jak żem na młodość jakoś się trzymał? Teraz już wiecie, jak było.
Więzień
Cerata jest biała w niebieską kratkę, wylana herbata, lepi się rozsypany cukier. Na tym elektryczny czajnik, metalowy kubek, łyżeczki. I podłoga się klei. Przyjdzie matka - posprząta jak zawsze każdego popołudnia (jeśli akurat nie ma dyżuru w szpitalu, jest lekarzem). Będzie zmęczona, ale lubi porządek, więc zetrze stół i bez słowa zmyje podłogę.
Nad stołem, w delikatnych ramach, wisi wielka czarno-biała fotografia. Patrzy z niej nieduży chłopiec. Ma bujną czuprynę, niepokój w spojrzeniu i zaciśnięte usta. Jest jedynym ukochanym synkiem swoich rodziców. Nazwali go Jakub. Ma siedem, może osiem lat i kłopoty ze zdrowiem. Ale jeszcze nie wie, że dwadzieścia lat później będzie całymi dniami leżał na łóżku obok stołu z lepiącą się ceratą.
Twarz będzie miał w strupach i w świeżych ranach. Będzie się drapał, uderzał głową o kanty, walił pięściami we własny kark albo palce sobie wkładał do oczu. Dwa naraz. Z wielką siłą będzie kopał w materac, w ramę łóżka, w szafkę. A kiedy wstanie - w szybę w drzwiach albo w oknie. Albo w licznik gazu. Kiedy ktoś koło niego usiądzie, kopnie nagle i jego. Albo
zamachnie się, żeby mu przyłożyć w głowę. Tak znienacka, że nie sposób się uchylić. Będzie niecierpliwy, porywczy. Niczego nie przeczyta, bo kiedy weźmie do ręki gazetę, zaraz podrze ją w strzępy. Nie obejrzy telewizji, bo świat nie będzie go już interesował. Będzie wydawał mu się zły, wrogi, obcy. I będzie to prawda, bo świat nie toleruje kogoś, kto nagle i bez powodu krzyczy tak głośno, jak chyba żaden inny człowiek nie potrafi krzyczeć. Świat nie lubi kogoś, kto szczeka, ryczy. Będzie to ryk (co pół minuty, co minutę, co dwie), który trzęsie szybami w oknach i budzi sąsiadów. Świat nie rozumie, że ktoś kopie, choć wcale tego nie chce.
Jakub będzie klął, obrażał: - Kurwa! Wypierdalaj stąd, chuju!
Jego mózg będzie generował komunikaty i wysyłał je do reszty ciała z nieludzką szybkością: ciągły pożar, rozszalały huragan, szaleńczy bieg myśli. Co pomyśli, natychmiast musi powiedzieć, zrobić. Nic go nie powstrzyma, nic nie poskromi, niczego sam nie pohamuje. Jego ciało miotane jakąś dziką energią odbijać się będzie od łóżka jak od trampoliny. Wystrzeli w kierunku sufitu i natychmiast spadnie jak worek. Nie raz, nie dwa z tego powodu zarwie się łóżko. Trzeba je będzie naprawiać. Ojciec Jakuba codziennie będzie naprawiał coś, co jego dorosły syn zniszczy.
Kiedy rano otwierał oczy, śmiał się do mamy i taty. Taki był początek. Jakub spokojny, zdrowy. Miał półtora roku, kiedy rodzice musieli go zawieźć do szpitala na operację przepukliny. Mama towarzyszyła mu przez cały czas: i przed, i po operacji. Byli tam tylko trzy dni. Kto by się spodziewał tego, czego do dzisiaj nikt nie
potrafi wyjaśnić: po zabiegu, tak twierdzi matka, oddano jej innego Jakuba. Krzyczał, miał złe spojrzenie i za dużo energii. Nie mógł się uspokoić, nie spał przez kolejne trzy dni i trzy noce. Nie wiadomo, co było tego powodem: złe znieczulenie? ból? strach?
Mama z tatą przez trzy doby na zmianę nosili Jakuba w objęciach. Był agresywny: zwalił wielki wazon, ugryzł ojca w ucho. Dopiero wtedy zasnął.
Obudził się szybko: z zaciśniętymi ustami. I tak już zostało: bez uśmiechu, spokoju, ciszy. Zawsze w ruchu, szybko, głośno.
Miał pięć lat, kiedy z dziadkiem pojechał do Zakopanego. Może te wakacje miały jakieś znaczenie dla tego, co z Jakubem działo się później, kto to wie? Tam zachorował na zapalenie oskrzeli. Ale taka infekcja zdarza się wielu dzieciom. Dostał lekarstwo, gorączka spadła. Niedługo potem rodzice zauważyli, że syn rusza głową inaczej, niż wszyscy ruszają: ciągle odrzucał włosy.
Poszli do fryzjera skrócić mu grzywkę. Fryzjer nie pomógł. Jakub ruszał głową tak, jakby
głowa mu przeszkadzała. Mijały miesiące: on mrugał oczami częściej, niż lu
dzie normalnie mrugają. Jakby ktoś pod powieki nasypał mu piachu.
Matka i ojciec są w pracy. Tam mają więcej spokoju niż w domu.
Jakub (blady, drobny, ubrany w trykotową koszulkę i dresowe spodnie) podnosi się z łóżka. Krzyczy. Staje przed fotografią małego chłopca. Na stole ma własny czajnik, metalowy kubek i herbatę. Nie korzysta
z kuchni, żeby nie robić tam bałaganu. Czasem pójdzie do lodówki po mleko, ale woli nie. Bo mlekiem zaleje wszystko, co jest w lodówce. Mama będzie miała pretensje.
Robi sobie herbatę, rozlewa na ceratę, rozsypuje cukier.
Teraz idzie do łazienki. Tam zamiast deski klozetowej ma na muszli specjalną gumową poduszkę w kształcie podkowy. Bo nie potrafi usiąść normalnie na sedesie. Musi na niego skoczyć. Niejedną deskę w życiu w ten sposób połamał, nieraz pokaleczył sobie pośladki.
Teraz myje zęby. Chciałby zakręcić tubkę tak, jak ludzie zakręcają. Ogolić się nożykiem i nie pociąć twarzy. Pobiec po bułki na śniadanie i nie wysypać ich w drodze powrotnej. Kupić gazetę, zapłacić drobnymi, zaparzyć kawę, poczytać przy śniadaniu. Zjeść jajko na miękko i nie zrobić z niego kogla-mogla. Pójść na miasto, pojeździć miejskim autobusem, nie zwracać niczyjej uwagi, nie przyciągać spojrzeń. Na poczcie postać w kolejce, zapłacić rachunki. Pójść do urzędu pozałatwiać sprawy. Pójść do kina, do teatru. Wypić coca-colę w wysokiej szklance i nie wylać jej. Zaprosić kobietę do restauracji. Zjeść z nią kolację na delikatnej porcelanie. Wypić wino z najcieńszego szkła. Być z nią.
Skończył siedem lat. Poszedł do szkoły: rano chodził do zwykłej, po południu do muzycznej. Uczył się gry na skrzypcach. Miał iść w ślady dziadka - skrzypka w wielkiej orkiestrze. Tylko, że to coś, co w Jakubie mieszkało, nie pozwoliło mu grać. Nie mógł utrzymać smyczka. O te skrzypce Jakub do rodziców ma teraz pretensję.
- Może ja miałem przerost ambicji - mówi dzisiaj ojciec. - Może za wiele chciałem.
Może popołudniowe lekcje były zbyt wielkim obciążeniem dla małego chłopca?
Bo to coś powoli, ale nieubłaganie schodziło z głowy coraz niżej: dziwne ruchy ramion, niekontrolowane machanie rękami. Chłopiec nie mógł tego zatrzymać, a bardzo chciał.
Pani profesor neurolog - pojechali do niej całą rodziną aż do Krakowa - obejrzała Jakuba i nazwała chorobę: zespół Tourette'a. Mruganie, wzruszanie ramionami, grymasy twarzy - to klasyczne objawy. Powiedziała, że z tym można żyć, że nigdy wszystkie objawy nie występują razem, że mimowolne ruchy (tiki) po okresie dojrzewania powinny przejść.
Ale tourette, który mieszkał w Jakubie, wciąż schodził niżej: chłopiec zaczął podskakiwać, kopać.
Patrzył na rodziców, którzy nie potrafili mu pomóc. Profesorowie medycyny (w Katowicach, w Warsza
wie) uspokajali, że tak w tej chorobie bywa: podskakiwanie, kucanie, oblizywanie lub wąchanie to klasyczne objawy, choć nie wszystkie występują u każdego ture-tyka. Bywają chorzy, którzy mają jeden mały tik (mruganie albo „poprawianie" ramion) i nigdy nie przychodzą z nim do lekarza.
Jakub musiał przychodzić. Lekarze wciąż kazali m u czekać na dojrzewanie. Bo u większości znanych medycynie turetyków tiki uspokoiły się lub nawet zupełnie zniknęły, kiedy weszli w biologiczną dorosłość. Ci, u których tiki nie zniknęły zupełnie, i tak żyją normalnie. Zakładają rodziny, pracują: są urzędnikami, nauczycielami, lekarzami.
Jakub, kiedy był chłopcem, mówił, że będzie lekarzem jak mama. Docentem najlepiej, bo często z docentami przebywał. Lubił ich, choć nie potrafili mu pomóc. Potrafili jedynie wyjaśnić, że tourette to szereg zaburzeń procesów biochemicznych w mózgu spowodowanych prawdopodobnie nadmiarem przekaźników: neurotransmiterów pobudzających, przede wszystkim dopaminy. Przepisywali więc lek o nazwie haloperidol, który wprawdzie nie leczył, ale miał obniżać poziom dopaminy i w ten sposób ograniczać tiki. Dla Jakuba (i dla wielu innych turetyków) nie był to żaden ratunek: powodował sztywnienie mięśni, jeszcze większe zaburzenia koncentracji i depresję, bo przy okazji obniżał poziom innego neuroprzekaźnika - serotoniny odpowiedzialnej za nastrój.
Matka jeździła po klasztorach i od braci kupowała Jakubowi zioła. Nie pomagały.
Profesorowie i doktorzy czytali książki, wiedzieli coraz więcej: na każde dziesięć tysięcy ludzi na tourette Ja choruje pięć osób. Mężczyźni prawdopodobnie cztery razy częściej niż kobiety. Ale przyczyna choroby wciąż nie jest znana.
Nauczyciele Jakuba niczego nie rozumieli. Byli bezlitośni: - Opanuj się! - krzyczeli.
Rówieśnicy (ośmio-, dziewięciolatkowie) mieli więcej zrozumienia, rozmawiali z Jakubem, jakby jego tików nie widzieli.
Nauczyciele zażądali, by rodzice zabrali Jakuba do szkoły specjalnej: - On dekoncentruje klasę - mówili. Rodzice nie spełnili prośby: syn rozwijał się, uczył, był inteligentny, czytał.
Miał czternaście lat, gdy przestał panować nad okrzykami. Neurologia nazywa je tikami wokalnymi
albo wokalizacjami: chrząkanie albo szczekanie, mruczenie albo prychanie, huczenie, stękanie, krzyk. Nie było wyjścia: przestał chodzić do liceum, nauczyciele uczyli go w domu. Ale jeszcze potrafił zjeść normalnie. To znaczy: w restauracji nie roztrzaskać talerza.
Nauczyciele nie mieli racji. Jakub dojrzał, zdał maturę, ma dzisiaj dwadzieścia osiem lat i musi jeść z metalowej miski. Prawdopodobnie niewielu turetyków na świecie ma tak silne tiki i natręctwa: nie kontroluje odruchów, kaleczy się, nie potrafi się skoncentrować, jest impulsywny, głośny, wulgarny. Przymus wykrzykiwania wulgarnych słów medycyna nazywa koprolalią. Przymus powtarzania własnych słów lub całych zdań -bo i to Jakub ma - nazywa się palilalią.
- Myślę czasem - mówi, podrzucając do góry butelkę z wodą - że opętał mnie szatan.
Próbował lekarstw, ziół, próbował i egzorcyzmów. Egzorcysta kazał mu uklęknąć i nałożyć różaniec na szyję. Kropił go wodą święconą, wygłaszał stosowne formuły. Pobożna ciotka, która Jakubowi towarzyszyła, była podobno przerażona. On krzyczał jak zwykle. Potem poczuł senność. Zawsze, kiedy śpi - tak jest w tej chorobie - przestaje tikać. Śpi spokojnie, cicho. Tourette śpi razem z nim, daje mu odpocząć. Rano (zwykle przed świtem) budzą się razem, tak są do siebie przywiązani.
Leży. Jak wczoraj, przedwczoraj, tydzień temu i pięć lat temu. Na materac matka nałożyła prześcieradło z gumką dookoła. Żeby tak łatwo nie skopał łóżka, nie zrobił zaraz barłogu, żeby leżał jak człowiek.
Jakub zasypia, choć słońce świeci wysoko. Znowu się budzi. Czeka na ojca, który przyjdzie z pracy po drugiej. Chciałby z nim porozmawiać, bo ile można milczeć.
- Kurwa! Waaa! Uś! Uś! - Jakub nigdy nie milczy. Krzyczy nawet, kiedy jest sam. I leci pod sufit, spada.
- Spierdalaj stąd, chuju! - ryczy, gdy ojciec staje w drzwiach.
- Wypierdalaj, suko! - to do matki. Pytanie, które zadają sobie rodzice, jest takie: czy
agresja syna jest objawem choroby, czy raczej jej skutkiem? Tourette Jakuba to tiki, natręctwa, przymus wykrzykiwania wulgarnych słów. Ale słów pojedynczych, a nie całych zdań.
To gniew? Z uwiązania? Z klatki? Rodzice to wiedzą. Nie może z niej wyjść, choć drzwi są otwarte. Boi się ludzi, woli leżeć. Nie jest upośledzony, nie jest nawet głupi. Bóg nie odebrał mu rozumu. Jakub myśli, wszystko pojmuje, nazywa. Rozumie, że niszczy, i zwykle tego żałuje, przeprasza nawet. Ale co miał zrobić, skoro musiał? Bo jest genetycznym śmieciem. Tak siebie nazywa. Pyta, każdy by tak pytał, dlaczego ja? Za co tak jestem skrzywdzony? Tyle życia bez normalnej rozmowy z innym obcym człowiekiem, bez uścisku dłoni, bez dzień dobry i bez do widzenia, bez życzliwej wymiany zdań, chwilowego zainteresowania, krótkiego uśmiechu, jakiejś małej pochwały. Bez żadnego osiągnięcia, drobnego sukcesu, nagrody. Bez celu.
Człowiek skrzywdzony wyrównuje ze światem rachunki. Wyjaśniłby to Jakubowi każdy psycholog. Ale Jakub nie chce psychoterapii, która może przyniosłaby mu jakieś uwolnienie. Terapia oznacza wysiłek, pracę, próbę odpowiedzi na pytania: kim jestem? jaki mam obraz samego siebie? kim chciałbym być? do czego dążę? czy chcę i potrafię być z kimś?
Świat Jakuba to ojciec i matka: milczący, niewyspani, źli. Nie śpią od lat. Jakub budzi się o trzeciej w nocy,
bo wysypia się w dzień. Razem z nim budzi się i jego tourette. Rodzice wstają, ścierają lepką podłogę, choć Jakub pewnie mógłby to zrobić sam.
Gdyby bardzo chciał. Bo kiedy czegoś chce - potrafi na kilka chwil opa
nować tiki. Tę umiejętność lekarze zaobserwowali także u innych turetyków - niektórzy w kinie umieją powstrzymać chrząkanie. Bywają i tacy, którzy na kilka chwil potrafią zupełnie ukryć chorobę. Na przykład w czasie rozmowy kwalifikacyjnej, gdy starają się o pracę.
Kiedy Jakub nocą szuka telefonu komórkowego (zwykłego telefonu w domu nie ma), robi to bezszelestnie. Potrafi wejść do pokoju rodziców i tam w ciemności rozglądać się bez najmniejszego krzyku, bez podskoku. Bo chce zadzwonić na sekslinię. Kiedy chce napić się wódki, przegląda szafki bez szmeru. Ma motywację, która zwycięża tourette'a.
Do wymycia podłogi motywacji brakuje. Nim Jakub zacznie, wyleje wiadro z wodą i narobi większego bałaganu. Rodzice sami wolą posprzątać. Wolą go ubrać, żeby nie podarł suwaka w spodniach. Zrobić mu kawę, choć nie powinni, bo kawa go pobudza. Ale kiedy jej nie zrobią, znowu usłyszą, co o nich myśli.
Wolno mu wylać wodę - wytrą, połamać krzesło -kupią nowe, obrazić - za to nie ma żadnej kary, bo jaka ma być?
Wracają z pracy, dają mu jeść, znowu sprzątają, reperują. Czasem ponarzekają. Nie pójdą do kina, jak kiedyś chodzili. Jakub boi się o nich, chce ich mieć cały czas przy sobie. Toleruje jedynie ich nieobecność spowodowaną pracą. Histeryzuje, gdy spóźniają się kilka minut. Wyzywa, gdy wchodzą.
- Nienawidzę go i kocham w tej samej chwili - mówi matka.
- Nie mogę mu wybaczyć, że obraża matkę - mówi ojciec.
- Ja go takiego urodziłam - płacze matka. - Żeby on nie miał nóg - płacze ojciec. - Żeby nie wi
dział, nie słyszał. Wszystko byłoby lepsze od tego. Ludzie by mu chociaż współczuli.
- Mąż jest coraz słabszy - mówi ona. - Ja nie mogę zostać sama z Jakubem. Ja nie dam rady.
Tego przy Jakubie mówić nie wolno. Tego boi się najbardziej. Obraz, który wraca do niego natrętnie, to cmentarz: widzi siebie nad ich grobem. Skąd tutaj przyszedł? Kto go tu przyprowadził? Kto nim się opiekuje? Kto go znosi? Kto myje podłogę?
- Nie! Kurwa! Nie chcę! Nie! Nie! Mamo! Wie, że rodzicom jest ciężko. Chciałby to zmienić,
zobaczyć, jak się śmieją. Ma i takie pragnienie.
Jakub czasem wychodzi z domu. Do niedawna, kiedy mieszkali w wieżowcu, wychodził częściej. Ukradkiem brał matce pieniądze i przed południem szedł do baru. Tam stawiał piwo osiedlowym pijakom. Lubili go za to. I Jakub się cieszył, że ktoś go lubi.
Skończyło się: od roku mieszkają w odziedziczonym domu. Nikt już nie wali im w rury, nie przedrzeźnia, nie obraża. A robił tak pewien profesor uniwersytetu, sąsiad z wieżowca, bo nie mógł znieść wiecznych krzyków za ścianą.
- Skurwysyn - Jakub uśmiecha się krótko. - Nie miał ze mną łatwego życia, to fakt.
Teraz wychodzi tylko z ojcem albo z matką. Rzadko: cztery, może siedem razy w roku. Każde wyjście za
płot to strach: podskakuje, krzyczy, przeklina. Ludzie patrzą, dziwią się, wytykają palcami. Ale Jakub nie wygląda na wariata, wariat zresztą już nikogo nie dziwi. Jakub wygląda tylko na takiego, który za nic ma normy ustalone przez ludzi. Więc ludzie go upominają albo proszą, by się uspokoił. Albo obrażają: cham, prostak, prymityw.
- Mamo! Mamo! - tak informuje ulicę, że nie idzie sam. Mama jest koło niego, mama go obroni, tylko mama daje mu bezpieczeństwo. Ludzie patrzą na matkę ze współczuciem albo z pogardą. Dziwią się, szepczą: kulturalna, porządnie ubrana, z zadbaną fryzurą, a syna nie potrafiła wychować.
Czasem (dwa razy w roku, trzy?) jadą razem za miasto: do lasu, nad rzekę. Kiedy Jakub wsiada do samochodu, musi z całej siły walnąć pięścią w przednią szybę. Wszystko, co w samochodzie było do urwania, chyba już urwał. A ojciec naprawił.
Matka i ojciec nigdy nie zaakceptowali choroby syna. Ciągle szukają dla niego ratunku. Nie raz, nie dwa leżał na psychiatrii albo na neurologii. Niejedną deskę klozetową tam połamał. Lekarze dawali mu lekarstwa, zmniejszali albo zwiększali dawki. Zestawiali jedne leki z innymi. Czasem były efekty: tiki Jakuba malały. Na pół roku, na rok. Bo tourette jest sprytny: do leków szybko się przyzwyczaja. Tiki wracają z podwójną siłą.
Na tourette'a lekarstwa nie ma. Rodzice usłyszeli kiedyś, że pewien profesor neuro
chirurgii operuje chorych na parkinsona. W ich mózgach - w przeciwieństwie do tourette'a - brakuje neu-roprzekaźnika zwanego dopaminą. Skoro tamte operacje się udają, być może udałaby się i operacja Jakuba.
Matka pojechała do wybitnego neurochirurga. Spytała, czy nie mógłby uratować jej syna. Profesor odmówił: to byłaby ryzykowna operacja, bo polegałaby na przecięciu dróg, którymi w mózgu biegną impulsy. Byłoby to kaleczenie mózgu bez gwarancji, że kaleczy się we właściwym miejscu. Bo nie do końca wiadomo, gdzie tourette w mózgu mieszka.
Ale rodzice wciąż próbują ratować syna. I teraz Jakub jedzie do szpitala.
W samochodzie - to mu się zdarza coraz częściej -wali ojca albo matkę po głowie. Bije. Potem tego żałuje, myśli o sobie coraz gorzej, znowu przesadził.
W szpitalu od wejścia uprzedza wszystkich, że jest chory, i prosi, by się go nie bali. Jest uprzejmy i grzeczny, stara się. Ale nic z tego - stres potęguje tiki. Pielęgniarki, które sporo widziały, nie potrafią ukryć oburzenia: - Co pan wyprawia? Kto to widział! Proszę się opanować!
- Tylko proszę mnie nie wiązać pasami - mówi Jakub do lekarzy na pierwszym obchodzie.
Lekarze patrzą, są mili, obiecują, że nigdy tego nie zrobią. Wiąże się ludzi, którzy chcą sobie lub innym zrobić krzywdę. A Jakub krzywdzić nikogo nie chce.
Rodzice są teraz w domu - męczy ich cisza, brakuje im krzyku. Dzwonią do syna codziennie. On się cieszy.
Lekarze w szpitalu debatują nad tourette'em. Czytają literaturę, doniesienia w internecie. Zmieniają Jakubowi lekarstwa, zmniejszają albo zwiększają dawki. Czekają na efekty tydzień, dwa, trzy.
Jakub wciąż wierzy, że może tym razem ktoś go od tourette'a uwolni. Kiedy o tym myśli, oczy mu się weselą. Uśmiechnięty wyjdzie wtedy ze szpitala. Pójdzie
w miasto, pojeździ miejskim autobusem, nikt nie będzie mu się przyglądał. Na poczcie postoi w kolejce, pierwszy raz w życiu zapłaci rachunki. Pójdzie do kina albo do teatru. Zaprosi kobietę do restauracji. Zje z nią kolację na delikatnej porcelanie, wypije wino z najcieńszego szkła.
A potem? Co miałby zrobić potem zdrowy mały chłopiec, który ma prawie trzydzieści lat? Wrócić do swojego pokoju, do lepkiej ceraty? Do matki, która w milczeniu zmywa podłogę? Do ojca, który jest coraz słabszy? - Spierdalaj stąd - zawsze może mu tak powiedzieć. Ojciec go nie ukarze, bo jak?
Tak, wrócić tam, gdzie wszystko mu wolno i gdzie nic nie musi. Wyspać się. Żyć, póki oni żyją. Umrzeć, nim oni umrą. Niczego więcej nie chce.
Zażalenie
To, co przezywa Krystyna Jałowiczor, nie budzi dziś w nikim emocji. Mało kto już w Simoradzu pamięta, jak to się stało. Osiem lat, sporo czasu: starzy sąsiedzi odeszli na cmentarz, na świat przyszli nowi, a ci w średnim wieku potracili pracę i siedzą teraz po domach (kobiety) albo w barze nieopodal kościoła (ich mężowie). Ci, którzy jeszcze pracę gdzieś mają, narzekają na kapitalizm, wracają do domów na wieczór, są zmęczeni, nie mają siły pamiętać o przykrych rzeczach.
Styczeń był wtedy ciepły, nie padało, to wiemy z akt, ale na stawach lód wciąż trzymał się mocno. Widać grudzień tamtej zimy musiał być mroźny. Albo nawet i listopad, choć raczej nie. Bogusia, dziś już dorosła, dobrze pamięta koniec tamtego listopada: wracały z Anią ze szkoły z zabawy andrzejkowej. Razem szły, bo obok siebie mieszkały. Nie było zimno. Było ciemno. Bogusia pamięta, jak Ania, dziecko z miasta, bała się ciemności nad stawami: - Tuliła się do mnie tak mocno, tak na mnie wisiała, że aż t rudno nam się szło.
Trzy miesiące wcześniej, we wrześniu, w tutejszej podstawówce Ania zaczęła czwartą klasę. Jej młodszy
brat Dominik - trzecią. To była ich nowa szkoła. Mieli dziesięć minut drogi, jeśli przez stawy, a piętnaście, jeśli szosą. Zamieszkali u dziadków, bo ich mama musiała wyjechać do Francji. Tam tata od pięciu lat zarabiał na mieszkanie, ale to, co zarobił, szło na wynajmowanie dwóch pokoi tutaj w mieście, w Andrychowie. Więc mama pojechała mu pomóc, by wreszcie mieć na własne. Miała tam pracować pół roku. Wróciła nagle, po pięciu miesiącach. I tata z nią wtedy wrócił, jak zadzwonili z Polski i powiedzieli, co się stało. Powiedzieli właściwie, że nie wiadomo, co się stało.
Było tak: w poniedziałek dzieci dowiedziały się, że następnego dnia w szkole będzie dyskoteka. Ania chciała iść potańczyć, babcia była przeciw: to zabawa dla starszych uczniów, a nie dla dziesięciolatków. Wnuczka ją w końcu przekonała i wyszła z domu przed piątą. Nie wiadomo, jak się bawiła w szkole, bo relacje są sprzeczne.
Stała przy oknie, chodziła w kółko po korytarzu, jakby czymś zdenerwowana. Często zaglądała do pokoju nauczycielskiego i pytała opiekuna, która godzina. To jedna wersja. Druga jest inna: Ania tańczyła z kolegą z klasy, uśmiechała się, potem razem z innymi młodszymi dziećmi w jednej z sal oglądała telewizję. Żadnego niepokoju u Ani nie zauważono.
Nauczyciel zakończył dyskotekę punktualnie, jak było zapowiedziane: o ósmej wieczorem. Dzieci włożyły kurtki i wyszły przed szkołę. Tu czekali rodzice, dzieci wsiadły do samochodów. Te, po które nikt nie przyszedł, rozeszły się w różne strony. Grupami albo w pojedynkę. Dotarły do domów, tylko Ania nie.
To, co dziś mówi Krystyna Jałowiczor (drobna, koło czterdziestki), wzrusza już mało kogo. Wiele widzieliśmy takich matek w telewizji, o wielu czytaliśmy w gazetach. Ocierają oczy, ciągną nosem, przeglądają albumy z fotografiami, patrzą w okno. Ich cierpienie sprowadza się zawsze do tego samego: chciałabym, mówi każda taka matka, już tylko dowiedzieć się, że moje dziecko nie żyje. Mieć grób, świeczkę zapalić, uklęknąć. Grób jest konkretny, grobu można dotknąć, matka potrzebuje dotknąć swoje dziecko, grób jest lepszy niż nic.
I Krystyna Jałowiczor tak mówi, kiedy kończy swoją opowieść. Wcześniej opowiada o utraconej córce: że była ładna, mądra, grzeczna, ufna. Porządnie prowadziła zeszyty i szła przygotowana na lekcje. Każda matka tak mówi o zaginionym dziecku. Każda mówi i o swojej winie, chce się usprawiedliwiać. - Czuję się winna - powtarza po nich Krystyna Jałowiczor. - Chciałam stworzyć lepszy dom moim dzieciom. Było nam ciężko, znikąd nie mieliśmy pomocy. Tutaj na mieszkanie nie dalibyśmy rady zarobić. Pojechałam za mężem do Francji. Czułam spokój, kiedy wyjeżdżałam. Byłam pewna, że dzieci mają najlepszą opiekę. Szkoła blisko, babcia pracowała w szkole, ciocia też. Pół roku, myślałam, szybko przeleci. Córka mówiła do mnie: damy radę, mamusiu, jedź. Na Boże Narodzenie nie przyjechałam do dzieci, bo bałam się, że już drugi raz rozstania z nimi nie zniosę. Wytrzymam jeszcze te dwa miesiące, tak siebie przekonywałam. Wróciłam miesiąc później. Płakałam, lamentowałam, wyłam. Myślę, że jak ktoś porywa dziecko, to dla siebie, bo mu się podoba. Nie po to, by mu zrobić krzywdę. Dziesięciolet-
nia dziewczynka jest zbyt duża, by tak sobie ją adoptować. Po co komuś dziesięcioletnia dziewczynka? Do czego potrzebna?
Tamtego popołudnia babcia Ani skończyła pracę w szkole (była woźną). Poszła w odwiedziny do teściów swojego drugiego syna. Wracała do domu przed siódmą, odwoził ją syn. Przejeżdżali koło szkoły. Przystanęli. Babcia nie weszła do środka. Stwierdziła, że dyskoteka jeszcze trwa, kazała się wieźć dalej.
Około dziesiątej zapukała do sąsiadów (do domu Bogusi, do której dwa miesiące wcześniej Ania tuliła się ze strachu, kiedy przez stawy wracały z andrzejkowej zabawy). Tym razem Bogusia wracała ze starszym bratem. Ania nie chciała iść z nimi. Mówiła, że czeka na babcię. Została przed szkołą.
Babcia powiedziana sąsiadom, że wnuczka miała wrócić z koleżankami.
Wezwano policję. Policjanci, babcia, dziadek i sąsiedzi zgromadzili się nad stawem - tym najbliższym od szkoły. Tuż obok mieszka pani sołtys. Właśnie skończyła oglądać film po dzienniku, wyjrzała przez okno, zobaczyła ludzi i światła. Zaciekawiona wyszła przed dom. Powiedziano jej o zaginięciu dziewczynki. Wtedy przypomniała sobie, że kiedy dwie godziny temu, około ósmej, wracała do domu nad stawem - tu, gdzie do asfaltu dochodzi żwirów-ka (która prowadzi nad następne stawy), pod ostatnią we wsi latarnią stał samochód. Był jasny, beżowy chyba, duży fiat, może łada. Tylne drzwi miał otwarte. Pani sołtys usłyszała krzyk dziecka, ale dziecka nie widziała. Gdy była już blisko samochodu, drzwi
nagle się zamknęły. Samochód ruszył gwałtownie, aż zapiszczały opony. Pani sołtys poszła oglądać telewizję.
Wcześniej, kilka minut po ósmej, przed szkołą -wiemy to z akt - koleżanka zaproponowała Ani, że jej rodzice mogą ją podwieźć do domu, mają po drodze. Ania podziękowała: - Czekam na babcię.
Kolega Ani (ten, z którym wcześniej tańczyła) zaproponował, że ją odprowadzi, choć jego dom stoi na przeciwległym końcu wsi, w zupełnie innym kierunku. Ania zgodziła się, ale szli razem najwyżej minutę. - Już wracaj
- powiedziała. Być może była zawstydzona, że odprowadza ją chłopak, dziesięcioletnią dziewczynkę taka sytuacja mogła zawstydzić. - Nie boisz się iść sama przez stawy? - zapytał. - Boję się, ale pójdę. Wracaj.
Wrócił przed szkołę, dogonił dzieci, które szły w stronę jego domu. Tyle jego relacja.
- Ania - tak po latach mówi jej sąsiadka Bogusia -sama nigdy nie odważyłaby się iść przez ciemne stawy. Nie uwierzę.
W ciągu kilku dni policjanci przeszukali łąki, pola, lasy, opuszczone gospodarstwa i stawy. W wodzie odnaleziono zwłoki kobiety. Z łatwością ustalono jej imię i nazwisko. Pochodziła stąd, ale mieszkała pięćdziesiąt kilometrów dalej. Ze swojego domu wyszła dzień przed zaginięciem Ani. Z pewnością chciała odwiedzić starą matkę i brata - nauczyciela rysunków w tutejszej szkole. Nie dotarła. W jej krwi było wysokie stężenie alkoholu. Musiała się napić gdzieś po drodze. Nie stwierdzono cech przestępstwa, lecz jedynie utonięcie. Bez związku z zaginięciem dziesięcioletniej dziewczynki.
Jedni policjanci penetrowali okolicę, inni przesłuchiwali świadków, choć tak naprawdę mało kto był tu świadkiem czegokolwiek, co mogło mieć znaczenie dla sprawy. Być może z wyjątkiem jednej informacji. Dwie uczennice powiedziały policjantom: tydzień i dwa tygodnie wcześniej zaczepili je dwaj nieznajomi mężczyźni. Podjechali beżowym fiatem i zaproponowali dziewczynkom podwiezienie do domu. Fiat był charakterystyczny: na przednim lusterku wisiała maskotka, a na tylnej szybie - dwie przeciwsłoneczne pionowe czarne rolety. Na podstawie zeznań nastolatek policja przygotowała portrety pamięciowe mężczyzn.
Beżowego fiata (z maskotką i czarnymi roletami) zauważono w najbliższym miasteczku nazajutrz po zaginięciu Ani.
Trzy miesiące później dochodzenie w sprawie uprowadzenia małoletniej Anny Jałowiczor zostało umorzone. Powód: niewykrycie sprawcy. Wniosek aspiranta Bogusława Dziedzica z Komendy Rejonowej w Cieszynie poparł nadzorujący sprawę prokurator Mirosław Wojciech Baron. W ciągu siedmiu dni rodzice mogli wnieść zażalenie, ale tego nie zrobili. - Nie mieliśmy głowy - mówi dzisiaj matka. - Jeździliśmy po całej Polsce. Po jasnowidzach, bioterapeutach, wróżkach. Różne rzeczy nam opowiadali, ale nic się nie sprawdziło.
Dwie teczki akt wrzucono do archiwum. - Trzeba było wnieść to zażalenie? - pyta dzisiaj
Krystyna Jałowiczor. Trzeba było. Policjanci przesłuchali pół setki świad
ków: babcię i dziadka Ani, jej koleżanki i kolegów, ich rodziców, panią sołtys, niektórych sąsiadów, nauczyciela, który opiekował się dziećmi w czasie dyskoteki.
Nie przesłuchali wszystkich, którzy o dyskotece wiedzieli. A wiedziało niewielu. Nie wywieszono we wsi plakatów, nie mówiono o tym z ambony, wstęp na zabawę mieli tylko uczniowie. Oprócz uczniów i ich rodziców o imprezie wiedział jedynie dyrektor szkoły i nauczyciele. Ich nie spytano, gdzie wtedy byli i co robili. Nie żeby od razu kogoś podejrzewać, ale żeby po latach nie narazić się na zarzut zaniechania.
Szkoła stoi wprawdzie przy drodze asfaltowej, ale jest to droga boczna. Daleko od głównej szosy przelotowej. Ktoś, kto podjechał tu beżowym fiatem, podjechał specjalnie. Musiał wiedzieć, że dzieci będą wracały do domu nocą i to właśnie o tej godzinie. Musiał wiedzieć, które dzieci którędy będą szły: które w grupie, szosą, a które pojedynczo, w stronę stawów.
Jeśli na Anię czekał beżowy fíat i był to ten fíat z czarnymi roletami, należało zapytać prokuratora, co sądzi o przesłuchaniu jego kierowcy, którego zatrzymano nazajutrz w miasteczku obok. Kierowca powiedział, że nie porwał dziewczynki. Mamy to w aktach. Policjanci nie dokonali jednak „okazania": nie pokazali twarzy kierowcy fiata z roletami tym nastolatkom, które tydzień wcześniej były zaczepiane przez nieznajomych mężczyzn. Nie dokonali też oględzin samochodu. Zapomnieli o tym, co jest policyjnym abecadłem: nie sprawdzili, czy w samochodzie jest krew, włosy albo inne ślady zaginionej Ani. Stwierdzili, że beżowy fiat z czarnymi roletami nie ma nic wspólnego ze sprawą. Tak przynajmniej wynika z akt. Czy mogło być inaczej? Czy były jakieś działania operacyjne, o których w aktach nie ma mowy? Nie wiadomo. W cieszyńskiej policji już mało co pamiętają, a sprawdzać tego w archiwum nikomu się
nie chce. Prokurator, który nadzorował dochodzenie, jest dziś na wielomiesięcznym zwolnieniu.
Wiadomo z akt, że policjanci sprawdzali inne beżowe fiaty, zarejestrowane w dawnym województwie bielskim. Dotarli chyba do wszystkich właścicieli takich samochodów. Wszystkich zapytali, czy tamtego wieczoru byli w Simoradzu i czy może porwali dziesięcioletnią Anię.
Trzeba było zapytać prokuratora, co sądzi o takiej pracy policjantów.
Trzeba było zapytać, dlaczego nie sprawdzali beżowych ład. Pani sołtys nie była pewna, czy widziała fiata, czy ładę.
Trzeba było zapytać, dlaczego jedni widzieli beżowego fiata albo ładę, inni mówili o czerwonym maluchu, jeszcze inni, że nie było żadnego samochodu, kiedy szli tamtędy minutę przed Anią. Oględziny miejsca, skąd samochód miał ruszyć z piskiem opon, nie wykazały żadnych śladów ani na żwirowce, ani na asfalcie. Oględzin dokonywano nazajutrz, w świetle dnia. Wyraźnie w aktach zapisano, że nie ma śniegu, nie pada i od wczoraj nie padało, wieje tylko lekki wiatr, jest plus trzy stopnie. Ślady takiego gwałtownego startu musiałyby zostać. A nie zostały.
Trzeba było zapytać, dlaczego uczennice tutejszej podstawówki nikomu nie wspomniały, że tydzień wcześniej zaczepiali je obcy mężczyźni. Powiedziały o tym dopiero wtedy, gdy przez wieś przeszła wiadomość o beżowym fiacie widzianym przez panią sołtys. Trzeba było zapytać, dlaczego pani sołtys, kiedy usłyszała krzyk dziecka w samochodzie, który tak gwałtownie odjechał, doszła spokojnym krokiem do domu
i przez dwie godziny spokojnie oglądała film w telewizji.
Trzeba było zapytać, czy beżowy samochód w ogóle nad stawem był.
Takie pytanie stawia sobie Krystyna Jałowiczor. I odpowiada: jeśli tamtego wieczoru nie było tu żadnego beżowego fiata, żadnego obcego samochodu, to oznacza, że Ani zrobił krzywdę ktoś stąd.
- Przestań - upomina ją teściowa. - Tutaj wszyscy są porządni, tutaj nie ma złych ludzi. Ty jesteś nie stąd, ty nie wiesz, że tu nigdy nic złego się nie stało. Czasem tylko Bóg ludzi doświadcza złym losem, karze za grzechy. Trzeba się modlić, słabo się widać modlicie. Nie trzeba się buntować.
Krystyna Jałowiczor nie buntuje się. Nie jest stąd, mało kogo tu zna. Do Simoradza sprowadzili się dopiero po zaginięciu Ani. Tutaj matka postanowiła na córkę poczekać. Albo na tę najgorszą wiadomość, która jest lepsza od braku jakiejkolwiek wiadomości.
Zamieszkali u teściowej, dostali od niej kawałek ziemi, zbudowali nieduży dom. Patrzą sobie z teściową w okna i obie nie lubią tego widoku.
Nie pyta teściowej, dlaczego wtedy nie poszła po Anię. Teściowa nigdy nie powiedziała synowej, że i ona cierpi, tęskni, wini się.
Nie pyta męża, dlaczego nigdy nie miał do swojej matki żadnych pretensji, cienia żalu, jednego złego słowa. W ogóle już mało z mężem rozmawia. I on się niewiele odzywa.
Nie pyta, dlaczego nikt ze szkoły nigdy po zaginięciu Ani do niej nie przyszedł, nie porozmawiał. Ani ówczesny dyrektor (nazywa się Stanisław Trzciński), ani
wychowawczyni córki (nazywa się Janina Kajzer), ani nauczyciel, który wtedy opiekował się dziećmi, a od roku jest nowym dyrektorem szkoły (nazywa się Krzysztof Błaszczak).
- Nie przyszło mi to do głowy - mówi dzisiaj nowy dyrektor. - Nie czułem się wtedy na siłach.
Do dzisiaj nikt we wsi nie czuje się na siłach, by przyjść do matki dziewczynki zaginionej osiem lat temu i wypić z nią herbatę. Dać jej jakieś wsparcie, porozmawiać, choćby o chmurach na niebie. Albo tylko być razem, pomilczeć przez godzinę, dopić herbatę i wyjść. To jest ważne, człowiek w cierpieniu tego potrzebuje. Ale nie wiadomo, czy Krystyna Jałowiczor tego sobie życzy. Nie spaceruje dużo po wsi, nie daje wielu okazji, by ją zaczepić. Ludzie tu się znają z podwórek, ze szkoły, ona jest obca, nieznana. I nie daje się poznać. Nigdy nie była na wywiadówkach w sprawie syna, nie chciała przekroczyć progu szkoły. Wysyłała tam męża. Codziennie dojeżdża do pracy w Bielsku, gdzie rysuje - klatka po klatce - filmy dla dzieci. Kiedy wraca autobusem do Simoradza, patrzy w szybę, jakby nie chciała, by ktokolwiek ją zaczepiał.
Nie chodzi do tutejszego kościoła. Boi się, że usiądzie obok mordercy. Powie mu: dzień dobry, na znak pokoju uściśnie mu dłoń.
Człowiek, który powstał z torów
Jedziemy z Janem nad morze. Chcemy, by ucieszył się jego widokiem, stanął stopą na rozgrzanej plaży, posłuchał fal, posmakował wody. Morza nie sposób zapomnieć, na to po cichu liczymy, morze każdy pamięta. Mijamy przedmieścia Warszawy, potem Mławę, Olsztynek. Janek nie odrywa nosa od szyby, tak ciekawią go mazurskie lasy, jeziora, inne domy, ludzie, krajobrazy. Mówimy mu trochę o historii: pierwsza wojna, druga, Hitler, Stalin, komunizm, ale Janek słyszy te słowa po raz pierwszy. Rozmawiamy o samochodach. Janek sądzi, że jeżdżą po drogach od zawsze. I że drogi są od zawsze, mosty, słupy elektryczne, latarnie w miasteczkach. W głowie mu się nie mieści, kiedy opowiadamy, że dawniej ludzie jeździli furmankami po błotnistych gościńcach, a te furmanki miały drewniane koła. A jeszcze dawniej - teraz Janek łapie się już za głowę
- ludzie wcale koła nie znali. Na stacji benzynowej bierzemy paliwo i pieniądze
z bankomatu. Janek myśli, że i bankomaty istnieją od początku ludzkości. I pieniądze. I samoobsługowy ekspres do kawy, który stoi w barze. Trzeba nacisnąć odpowiednie guziki, by dostać kawę, taką, jaką się lu-
bi. Janek rwie się do kolorowej maszyny, nigdy czegoś takiego nie widział. Ostrożnie naciska espresso, potem rrlały cukier. Leci kawa. Uśmiech na twarzy Janka (a nieczęsto się uśmiecha) to dla nas wielka radość. Bo Janek jest naszym dzieckiem, choć to już nie maleństwo, blisko metr osiemdziesiąt wzrostu. Prawdę mówiąc: jest starszy od większości z nas.
Zadzwonił do nas, do Centrum Poszukiwań Ludzi Zaginionych ITAKA, półtora roku temu, w marcu. Numer dostał od szefa. Szef gdzieś przeczytał, że ITAKA poszukuje zaginionych i przywraca tożsamość tym, którzy nie pamiętają, kim są i skąd pochodzą. - Tam ci pomogą - powiedział do Janka.
Jan i z cyframi ma czasem kłopot, naciskał więc klawisze powoli: 022 654 70 70. Przy telefonie dyżurował Michał Czyżewski, wtedy jeszcze student psychologii, dziś już absolwent. Michał potrafi cierpliwie rozmawiać z tymi, którzy ze strachu albo z innych powodów mają problem z ułożeniem całego zdania. Janek powiedział, że nie wie, kim jest, i poprosił Michała o pomoc. Umówili się przed Halą Banacha. To miejsce na warszawskiej Ochocie Janek zna dobrze, tu czuje się bezpiecznie.
Relacja Michała z pierwszego spotkania z Janem i z wielu późniejszych.
Pamięta, że ocknął się na żwirze, obok torów. - O Boże - powiedział do siebie. Wstał z trudem. Bolała go głowa, krwawiła z lewej strony (okolica skronio-wo-ciemieniowo-potyliczna). Do dzisiaj ma tam pionową bliznę, długą na dziesięć centymetrów. Bolało go również w piersiach, szczególnie kiedy oddychał, miał
chyba połamane żebra. Ruszył jakoś z miejsca, szedł prosto przed siebie, nie pamięta jak długo. Doszedł na dworzec (wtedy jeszcze nie wiedział, że jest to Dworzec Centralny w Warszawie). Spostrzegł punkt medyczny, pomyślał, że tutaj ktoś mu pomoże, ale się pomylił. Przepędzono go. Chciał zmyć krew z twarzy, z rąk, z ubrania. Wszedł do łazienki, spojrzał w lustro, zdziwił się. Nie znał człowieka w lustrze.
Był głodny. Szybko nauczył się, że za jedzenie trzeba płacić pieniędzmi, które ludzie wyjmują z toreb, torebek, aktówek albo z kieszeni. Miał kieszenie, więc sięgnął do nich, ale pieniędzy tam nie znalazł. Tylko zapalniczka była i metalowy aniołek. Tyle zostało z jego poprzedniego życia, od którego w jakiś niezrozumiały sposób jakaś okrutna siła postanowiła go odgrodzić, odizolować, odciąć. Nie miał dokumentów. Nie pamiętał niczego: ani swojej twarzy, koloru oczu, ani imienia, nazwiska, wieku, ani zawodu, adresu, wyglądu domu, ani twarzy matki, ojca, żony, dzieci (jeśli żonę i dzieci miał). Żadnych faktów z przeszłości, cienia jednego wspomnienia. Nie wiedział, gdzie jest, po co jest i dokąd ma iść. Widelec, kubek, grzebień - musiał sobie przypomnieć, do czego to wszystko służy. Jadł to, co podróżni zostawiali w barze na talerzach. Spał w poczekalniach, jeśli dworcowi policjanci mieli dobry humor. Bo kiedy mieli zły - wylatywał na mróz.
Kiedy to było? Kiedy Janek wstał z torów? Sześć, może osiem lat temu? Tego nie wiemy, bo z trudem pamięta i to, co działo się po przebudzeniu na żwirze.
Człowiek ma wiele rodzajów pamięci: jest pamięć świeża i pamięć dawna, długotrwała i krótkotrwała; deklaratywna (autobiograficzna i semantyczna) i proce-
duralna. Można mówić o pamięci operacyjnej, emocjonalnej. Jankowi wysiadły niemal wszystkie. Amputacja. Pamięta jedynie jakieś urywki, fragmenty, ścinki. Ale ma kłopoty z umiejscowieniem ich w czasie, przestrzeni. Nie zawsze wie, co było przed, a co było po. Czy było to blisko dworca, czy daleko. Bywają w pamięci Janka fragmenty dłuższe, nasycone nawet barwami, smakami, zapachami, w których jest upał albo jest ostry mróz. I są emocje. Janek pamięta jedynie te kawałki życia po przebudzeniu, które wiążą się z mocnymi uczuciami: strachem, niepokojem, lękiem, napięciem, upokorzeniem, brakiem nadziei, brakiem drugiego człowieka. Nie z radością, w życiu Janka nie było radości.
Na Dworzec Centralny przyjechali jacyś górale w poszukiwaniu pomocników na budowę. Spytali Janka, jak ma na imię, ale on wtedy jeszcze nie miał imienia: - Nie wiem - odpowiedział. - Nie wiesz? - zdziwił się któryś. - To niech ci będzie Jan.
Tamtą chwilę dobrze pamięta. Poczuł, że wreszcie coś ma: imię. Trzy litery, niby niewiele, a pozwalają człowiekowi poczuć się kimś. Za to Janek jest wdzięczny nieznajomym góralom.
Górale wyjaśnili Jankowi (a może już dowiedział się o tym wcześniej), że za pracę człowiek dostaje pieniądze. Chętnie się zgodził, kiedy mu ją zaproponowali. Wsiedli do samochodu, pojechali gdzieś pod Warszawę. Nosił tam cegły, siał piasek, mieszał cement, więcej nie potrafił. Po dwóch miesiącach (może po miesiącu, może po pięciu - tego nie jest pewny) budowa się skończyła.
Wrócił na dworzec. Niewiele z tamtego czasu może sobie przypomnieć, znowu jakieś strzępy, fragmenty.
Na niedalekim placu (może dalekim - tego nie pamięta) właściciele sadów patrzyli na bezdomnych mężczyzn, wskazywali palcem: ty, ty i ty. Nie sprawdzali dowodów osobistych, nie pytali o nazwiska. Ładowali ludzi na żuka i do roboty.
Zrywał jabłka, spał gdzieś pod drzewem. Ale miał co jeść. Pieniędzy nie dostawał, widać, pracodawca zorientował się, że z Jankiem jest coś nie tak: jąkał się, mówił cicho, nieskładnie, patrzył w ziemię. I nie pamiętał, kim jest. A takiemu można nie płacić. Wiele razy, kiedy prosił o zarobione pieniądze, szczuli go psami, grozili policją (wiedział z dworca, że policja to nic dobrego), kopali w tyłek: - Wypierdalaj! Te urywki Janek dobrze pamięta: narobił się w sadzie, na jednej budowie, drugiej, czwartej. Czasem tydzień, czasem miesiąc, półtora. Spał na podwórku bez dachu nad głową albo na skrawku betonu w jakiejś ciemnej komórce. Albo na dykcie, styropianie - to już wielki luksus. Koca nikt mu nigdy nie dał - byłby to dowód wielkiej ludzkiej dobroci, takie wzruszenie Janek by zapamiętał.
Pamięta co innego: - Weź wiadro i przynieś prądu -robotnicy na budowie wydawali mu takie polecenia. Janek brał wiadro, wychodził za płot, pytał ludzi we wsi, gdzie może prąd znaleźć, bo kazali mu przynieść całe wiadro. Ludzie śmiali się, aż przewracali się z tego śmiechu, nie wiedział dlaczego. Szedł dalej i dalej pytał. Czuł coraz większą rozpacz, tak to wspomina, coraz większe cierpienie duszy. Tak wielkie, jakiego dotąd nie znał: nie dało się go porównać z żadnym cierpieniem fizycznym. Według Janka był to dowód na to, że dusza istnieje.
Człowiek z amputowaną pamięcią nie należy do społeczeństwa, więc kiedy brakowało pracy i kiedy nie
było mrozu, Janek mieszkał w lesie. Robił sobie legowisko z gałęzi, przykrywał ogrodniczą folią znalezioną gdzieś na śmietniku. Taka folia nie jest zła: dobrze chroni przed zimnym wiatrem i gęstym deszczem.
Wiedział, gdzie może spać, a skąd powinien szybko odejść, bo Janek czuje miejsca. Nie wie, skąd ma tę umiejętność, ale jest przekonany, że są miejsca dobre i są miejsca złe: lasy, ale także mieszkania, domy. Miejsca dobre nie różnią się niczym szczególnym od miejsc, które Jan odczuwa jako złe. W lesie dobrym i w lesie złym tak samo rosną drzewa, krzaki, trawa, nie widać żadnej różnicy. Tylko Janek ją czuje i nigdy nie wchodzi na negatywny teren. I nigdy o tym z ludźmi nie rozmawia - boi się, że uznają go za zupełnego wariata.
Jadł jagody, które rosły w dobrych miejscach, maliny, grzyby pieczone na ognisku. Wiedza, które są jadalne, a których jeść nie wolno, została mu z poprzedniego życia. Tak jak znajomość kolorów i pewność, że Bóg istnieje. Ale do tego, które zioła są dobre na rany, które odstraszają komary, a które powodują, że człowiek mniej śmierdzi - doszedł już sam.
Chodził po wioskach i prosił o możliwość skorzystania z hydrantu: umyje się na podwórku, ogoli, nie będzie przeszkadzał, przepierze rzeczy, włoży mokre, poczuje się dobrze. Według Janka nic nie jest tak straszne, ani głód, ani zimno, jak własny zapach, którego nie możesz znieść. Trzeba dbać o siebie, nawet gdy jest już z tobą całkiem źle. Im bardziej się zaniedbujesz, tym bliżej ci do śmierci.
Pytał po wsiach, czy może porąbać drewno, skosić trawę, coś przynieść, zanieść. Nie chciał pieniędzy, chciał jedzenia. Zycie nauczyło go w tych sprawach
ograniczonego zaufania: lepiej zjeść od razu, niż czekać na wynagrodzenie. Radził sobie także wtedy, gdy nikt nie chciał dać talerza zupy. Przetrwanie dawał las, a kiedy przyszła zima - śmietniki. Nie raz, nie dwa Janek wyciągał ze śmietnika suchy nadpleśniały chleb, maczał go w kałuży i jadł. Wolał tak, niż kraść.
Nie pamięta, kiedy znowu trafił na budowę. Znowu nosił cement, cegły, siał piasek. Przyglądał mu się właściciel firmy budowlanej. Spostrzegł, że Janek jest punktualny, sumienny, solidny, pracowity i - w przeciwieństwie do wielu innych robotników - nie pije. Ani łyka piwka, wódki, nic. Postanowił Janka przyuczyć do bardziej skomplikowanych prac. Postawił go przy murarzu i pod jego okiem kazał murować. Przy glazurniku
- kłaść glazurę. Ciężko szło. Wyszło źle, nierówno, musiał wszystko rozwalać i jeszcze raz stawiać. Dziś potrafi murować jak mało kto. Bo u Jana, cokolwiek się stało z jego głową, zachowana została zdolność uczenia się. Dlatego dziś całkiem nieźle czyta (a miał z tym kłopoty), z pisaniem wciąż nie najlepiej, za to dobrze mu idzie z liczeniem.
Właściciel firmy załatwił Jankowi mieszkanie pod Warszawą - pokój u samotnej starszej pani. Dał stałą pracę. Na czarno, no bo jak zatrudnić kogoś, kto ma tylko imię (nadane przez jakichś nieznajomych górali), nie ma nazwiska, adresu, PESEL-u, NIP-u i wszystkich innych numerów, które czynią człowieka kimś.
Poza szefem, jego żoną i kilkoma pracownikami firmy budowlanej Janek nie miał żadnych znajomych.
Szef podał Jankowi numer telefonu do ITAKI. Michał zrobił Jankowi zdjęcie. Sprawdziliśmy, czy nie jest jednym z tych, których poszukujemy. Nie był.
Sprawdziliśmy, czy poszukuje go policja jako zaginionego. Nie.
Jako przestępcę? Nie, w rejestrach linii papilarnych nie ma odcisków jego palców (ucieszył się, odetchnął).
Policjanci zarejestrowali Janka jako mężczyznę N.N. Włosy krótkie, proste; sylwetka szczupła, wysmukła; nos duży; uszy duże, przylegające itd. Obiecali wyjaśnić, kim jest.
I my się staramy. Pokazaliśmy Janka w „Gazecie Wyborczej", w telewizji, na naszej stronie internetowej www.zaginieni.pl. Byliśmy przekonani, że szybko rozwiążemy sprawę: zgłoszą się jacyś bliscy, dalsi krewni, sąsiedzi. Tak zwykle bywa z ludźmi o nieznanej tożsamości: ktoś ich szuka, ktoś się o nich martwi, ktoś na nich czeka.
Tymczasem Michał postanowił pomęczyć Jana kilkugodzinnym badaniem neuropsychologicznym. Zadawał mu wiele pytań, robił rozmaite testy, kazał układać klocki, powtarzać cyfry, porządkować obrazki. Liczył Jankowi sekundy, poprawne odpowiedzi, błędy. Postawił wnioski, które w skrócie brzmiały tak: uraz głowy mógł doprowadzić do lewostronnego lub obustronnego uszkodzenia przyśrodkowych części płatów skroniowych i wzgórza. Prawdopodobne uszkodzenie struktur hipokampa. Prawdopodobne uszkodzenie bocznej kory skroniowej. Wszystko to, zdaniem Michała, powinien zweryfikować neurolog po specjalistycznych badaniach.
Chcieliśmy o tym wszystkim powiedzieć rodzinie Janka, ale nikt się po niego nie zgłosił.
Pojawiła się ważna informacja: Janek mógł być kierowcą Miejskich Zakładów Autobusowych w Warszawie. Tak się wydaje człowiekowi, który kiedyś był
instruktorem jazdy w MZA. Instruktor - nazywa się Adam Piekarski - dostał od nas zdjęcie Janka, sam obiecał je zeskanować i przygotować plakaty. Powiesił je w zajezdniach, w dyspozytorniach, w biurach.
Poprosiliśmy o zgodę na przejrzenie archiwów MZA, do pomocy zgłosili się chętni wolontariusze. Ale szybko musieliśmy zrezygnować z naszych zamiarów: archiwum jest niekompletne, częściowo zalane, w aktach osobowych zwykle brakuje zdjęć.
Kierowcy autobusów pozwolili Jankowi usiąść za kierownicą ikarusa. Usiadł, odpalił, ruszył. I to jak! Prowadził przegubowego kolosa bez żadnego problemu, zatrzymał go, zaparkował, zaciągnął hamulec. Wiedział, że w ikarusie dźwignia hamulca ręcznego jest za fotelem z lewej strony, a nie - jak zwykle - po stronie prawej. Zrobił to odruchowo, nikogo nie pytał.
Ważny ślad, który zaprowadził nas donikąd. Ślepa uliczka - nikt w MZA Janka nie poznaje.
Jan bardzo chce wiedzieć, kim jest, mieć na krzyżu nazwisko, kiedy przyjdzie jego czas. Ale nie boi się śmierci. Sądzi, że śmierci nie ma. Ciało, które ginie, jest jedynie opakowaniem dla duszy. Jan stanie przed Bogiem i będzie musiał świadomie odpowiedzieć za całe życie, cokolwiek w tym poprzednim się wydarzyło.
I na ziemi trzeba pozałatwiać wszystkie swoje sprawy: z tego życia i z tamtego. Umierać, zdaniem Janka, należy bez żadnych zaległości.
Już raz chciał umierać, miał dość życia w lesie. Wszedł do letniego domku, gdzieś na działkach pracowniczych. Domek (altanka raczej) był otwarty, Janek
nigdy by się do zamkniętego nie włamał. Ludzie na zimę zostawiają otwarte domy, żeby złodzieje nie niszczyli drzwi, nie wybijali szyb. Wszedł poszukać jedzenia.. Uznał, że jeśli ktoś zostawił coś, co się do jedzenia nadaje (makaron, ryż, kasza), to nic się nie stanie, kiedy on się posili, a nie polne myszy.
Otworzył szufladę, zobaczył pistolet. Ten fragment życia Janek pamięta dokładnie: chwycił go w rękę, przyłożył do głowy, strzelił. Nic się nie stało. Wyskoczył z domu na zewnątrz, biegł przed siebie pędem, czuł, że próbował zrobić coś, czego człowiekowi robić nie wolno. To są podszepty diabła, który żywi się ludzkimi emocjami: strachem, złością, zawiścią, nienawiścią. Tak myśli Janek, ale diabeł tego nie wie, bo nie zna ludzkich myśli. Zdaniem Janka szatan tylko udaje, że wie o nas wszystko. Nie trzeba go słuchać. Nigdy, nawet gdy brakuje nadziei. Janek zatrzymał się gdzieś na skraju lasu. Pojął, że przed chwilą zdarzyło się coś ważnego. Michał mówi, że wtedy Janek zobaczył życie.
Następnego dnia wyszedł z lasu, poszedł do wsi poszukać pracy. Już się nie jąkał, gdy o nią prosił. Nie patrzył w ziemię, głos miał mocny i pewny. Dostał pracę i dostał za nią zapłatę. Chyba niedługo potem, tego dokładnie nie pamięta, spotkał swojego późniejszego szefa. Szef załatwił mu przyzwoity pokój, pracę i dał telefon do ITAKI.
Dzięki szefowi idziemy teraz sosnowym lasem i słyszymy szum. Szefa nie możemy poznać. Szef widzi w nas nie organizację pozarządową, lecz instytucję, przed którą lepiej się nie ujawniać - zatrudnia człowieka
na czarno, więc lepiej nie. Janek nie chce na szefa naciskać - i my nie naciskamy. Choć chcielibyśmy poznać człowieka, który tak wiele dla Jana zrobił. Szum jest coraz bardziej wyraźny, głośny. Janek nasłuchuje, wchodzimy na ostatnią wydmę, zdejmujemy buty. Janek już widzi fragment niebieskiej płaszczyzny, lekko spienionej. Stawia jeszcze kilka kroków. Teraz otwiera się przed nim wielka przestrzeń. Tego się nie spodziewał. Staje bez ruchu, patrzy, ociera oko: - Wiedziałem, że morze ma dużo wody, ale nie, że aż tak.
Idziemy brzegiem, woda obmywa nam stopy. Janek cieszy się, wysoka fala moczy mu nogawki. Idziemy coraz dalej, coraz dłużej. Janek pochyla się nagle, podnosi pomarańczowe kamyki, trochę przezroczyste: jeden, drugi, dziesiąty. Tłumaczymy: bursztyny. Mówimy, skąd się wzięły. Mówimy, po co są kutry rybackie, którym tak się przygląda. Do czego służą sieci. Latarnia morska. Pokazujemy statek, chyba pasażerski, na horyzoncie. Horyzont. Co to jest? Tłumaczymy. Ziemia -okrągła. Bieguny, kontynenty, oceany. Siadamy na pniu, który wyrzuciła woda. Pijemy z Michałem piwo z puszek, Janek piwa nie chce. Patrzy przed siebie: - Morza nie da się zapomnieć, nigdy nad morzem nie byłem.
Wracamy do Warszawy, przy drodze stoją prostytutki. Janek wie, czym się zajmują, wytłumaczył mu szef, kiedy jechali do pracy, a one machały do kierowców, jak teraz do nas machają. I koledzy w pracy opowiadali o nich różne historie. Janek sądzi, że dziewczyny przy jezdni są bardzo głupie albo bardzo biedne, ubogie.
Janek czasem, we śnie, jest z nieznaną mu kobietą. A może zapomnianą? Kobieta nie ma wyraźnej twarzy,
takie sny pojawiają się rzadko, Janek nie przywiązuje do nich wagi. Raczej w ogóle nie myśli o seksie, a rozmowa o tym wcale go nie zawstydza. Nie ucieka od odpowiedzi, które innym wydawałyby się krępujące. Kobieta, z którą mógłby być, nie musi być ładna. Musi być dobra i nie dwudziestolatka. - O czym ja bym z takim dzieckiem rozmawiał? - pyta Janek. - Co z tego, że będzie młoda i ładna, jak mało będzie w głowie?
Janek lubi dzieci. Dorosły, cokolwiek mu się złego przydarzy, jakoś sobie poradzi. A dziecko nie. Dziecko trzeba chronić.
Jan chce zostać bratem zakonnym, ale nie w zamkniętym zakonie. Chce służyć Bogu, służąc ludziom.
Michał martwi się, bo Janka ciągle boli głowa. Tak jakby mu ktoś na skroniach zaciskał stalową obręcz. Boli go wtedy, gdy się zdenerwuje albo wzruszy. Albo kiedy nam opowiada o tym, co działo się zaraz po przebudzeniu na torach. Woli, żeby z nim rozmawiać o tym, co się dzieje teraz.
Teraz idziemy do sądu. Janek nigdy nie był w sądzie, przynajmniej tego nie pamięta. Musimy tam iść, bo wszelkie próby ustalenia prawdziwego imienia i nazwiska nie przyniosły dotychczas rezultatu. A Janek chce mieć dowód osobisty, zarabiać legalnie, płacić podatki, mieć konto w banku. Musi mieć nazwisko. Nowe nada mu sąd. Janek musi tylko powiedzieć, jak chce się nazywać, jak mieli na imię jego rodzice, kiedy i gdzie się urodził. Wszystko to może sobie wymyślić:
Jan, lubi to imię. Man, nazwisko proste, krótkie, wygodne do zapi
sania i zapamiętania. I europejskie: bez żadnego ś, ć, ż.
Syn Jana i Marii, całkiem ładnie. Urodzony w Warszawie, kiedy? Dobrze byłoby mieć okrągły rok urodzenia, prosty,
żeby nie zapomnieć. 1950? Miałby dzisiaj pięćdziesiąt trzy lata, trochę dużo. Wolałby być młodszy, nie ma co się dziwić, każdy
by wolał. Skoro tak rzadko człowiek może decydować o ro
ku swego urodzenia, więc dlaczego przy tej okazji nie odmłodzić Janka? Janek chce jak najdłużej pracować, a nie siedzieć na emeryturze.
Ma rację, prosimy sąd o datę urodzenia: 1 stycznia 1960.
I sąd się zgadza. Dostajemy postanowienie sądu, idziemy do urzędu
stanu cywilnego, gdzie w pokoju z tabliczką „Rejestracja narodzin" Janek otrzymuje akt urodzenia. Dziewczyny w ITACE stawiają tort. Teraz urząd miasta, ewidencja ludności. Urzędnicy się dziwią, ale są mili, nie robią problemów.
Jan Man otrzyma dowód osobisty za miesiąc.
Opowiedziałem o Janku profesorowi Januszowi Ry-bakowskiemu, psychiatrze z Akademii Medycznej w Poznaniu, z którym - kiedyś i na inny temat - robiłem wywiad dla „Gazety Wyborczej". Profesor powiedział, że może uda się Jankowi pomóc, chciał go zobaczyć. Najlepiej w klinice w Bydgoszczy, gdzie raz w tygodniu przyjmuje pacjentów. Tam pracuje także docent Alina Borkowska, neuropsycholog, która wie, jak działa pamięć, czym jest uwaga, odbiór i przetwarzanie informacji, i dlaczego to wszystko czasem przestaje działać.
Jedziemy więc z Jankiem do Bydgoszczy. Tym razem pociągiem. Janek cieszy się: nie pamięta, by kiedykolwiek jechał czymś takim. Zachwyt i dziwienie się światem, który szybko miga za szybą, zajmuje Jankowi całą podróż.
Profesor Rybakowski zadaje szereg pytań: o bóle i zawroty głowy, o lęki, o poczucie braku sensu życia, 0 myśli samobójcze. Janek odpowiada, że odkąd ma nas, złych myśli jest coraz mniej. Zamiast tego jest jakaś pewność, oparcie, bezpieczeństwo.
Docent Borkowska razem ze swoją asystentką Moniką Wiłkość proszą Janka, by usiadł przy komputerze 1 wykonał kilka testów. Sprawdzają czas reakcji, różnicowanie i ignorowanie bodźców, zdolność kojarzenia, zaburzenia uwagi. Komputer bezlitośnie zlicza błędy Janka - jest ich wiele.
Teraz jedziemy do szpitala wojskowego, gdzie - dzięki staraniom docent Borkowskiej i profesora Rybakow-skiego - Jankiem zaopiekuje się profesor Marek Harat, neurochirurg. Janek spędza tu kilka dni, cały czas jesteśmy przy nim. Nikt nas nie wyrzuca, pielęgniarki, salowe i lekarze są mili i ciepli - Janek czuje się bezpiecznie. Jest poruszony, gdy widzi cierpienie innych: opatrunki i siateczki na ogolonych głowach, wenflony w dłoniach, kroplówki. Chorzy siedzą na wózkach albo drepczą kroczek po kroczku, uczą się chodzić prowadzeni przez rehabilitanta. Unoszą na siłę kolana. Inni leżą plackiem, żadnego ruchu. - Czy oni wstaną? - dopytuje się Janek.
Przechodzi podstawowe badania (morfologia krwi, rentgen płuc, EKG), ale także badania specjalistyczne: EEG, rezonans magnetyczny, PET. Nigdzie indziej w Polsce nie ma takiej maszyny jak PET. Tylko na byd-
goskiej onkologii - to Pozytonowa Emisyjna Tomografia, prawdziwe cudo, najbardziej zaawansowana technologicznie metoda medycyny nuklearnej, najnowocześniejszy i najdokładniejszy sposób diagnozowania wczesnych stanów nowotworowych. Perfekcyjnie lokalizuje ogniska patologiczne. Świetnie! Nasz kiedyś bezdomny Janek leży w maszynie za pięć milionów dolarów. Trochę się denerwuje, jest już zmęczony, ale nie narzeka.
Rozpoznanie: obustronne zaniki korowe płatów skroniowych. I uszkodzony układ hipokampa. Stąd u Janka całkowity deficyt pamięci autobiograficznej. Pamięć semantyczna działa częściowo: Janek mówi, zna słowa, choć niektórych mu czasem brakuje. Pojęcie Hitler jest mu obce, ale potrafi się uczyć. Kładzie wzorowo glazurę, bo się tego nauczył. Pamięć proceduralna odpowiedzialna za odruchy ma się całkiem nieźle, powraca: nie wiedział, do czego służy widelec, ale potrafił to sobie przypomnieć. Pamiętał doskonale, gdzie w autobusie jest hamulec ręczny. Gorzej z pamięcią operacyjną - to pamięć krótkotrwała, odpowiada za szybkie włączanie informacji, które pozwalają nam orientować się w sytuacji: kiedy prowadzimy samochód, potrafimy kontrolować wszystko, co się dzieje wewnątrz i na zewnątrz, a jednocześnie możemy uważnie słuchać audycji w radiu. Kiedy jednak na drodze dzieje się coś niespodziewanego, natychmiast na to reagujemy. Hamujemy albo przyspieszamy, kręcimy kierownicą, a radia wtedy nie słyszymy. Reagujemy adekwatnie do sytuacji, a Janek nie. Bo ma uszkodzone okolice czołowe mózgu, które za ten rodzaj pamięci odpowiadają. Wszystko to lekarze o Janku już wiedzą, ale nie wiedzą, jak do tego
doszło. Nie ma dowodu na mechaniczny uraz mózgu. Rana, z którą Janek wstał z torów, była prawdopodobnie niegroźnym skaleczeniem. W mózgu nie ma po niej śladu ani nawet na kościach czaszki. Nie są to kłopoty z pamięcią spowodowane piciem alkoholu (jeśli Janek pił), ich objawy są inne. Docent Alina Borkowska ma dwie hipotezy. Pierwsza: są to uszkodzenia toksyczne, skutek działania jakiejś silnej trucizny. Czy ktoś chciał Janka otruć? A druga: może Janek ma kłopoty z pamięcią w wyniku długotrwałego stresu? Taki stres zmniejsza objętość hipokampa i powoduje zaburzenia lękowe. Może być i trzecia przyczyna - jakaś choroba mózgu uwarunkowana genetycznie. Trudno nam to wszystko pojąć, ale wspólnie z lekarzami będziemy się starali ułatwić Janowi życie - poradzimy sobie może z bólami głowy, z lękami, z poczuciem bezsensu. Janek dostaje od profesora Rybakowskiego recepty, a od docent Borkowskiej testy do ćwiczenia pamięci. Będzie je robił pod opieką Michała.
Michał jest psychologiem, ale i magistrem filozofii. Pisze mi w mailu:
„Mam wrażenie, że tragizm historii Janka może nas łatwo zwieść. Gdy go spotkamy, zadamy mu parę pytań, poobserwujemy, to możemy stwierdzić, że Jan jest dobrym, skrzywdzonym przez los człowiekiem. Zalęknionym z powodu tego, co przeszedł. Jan nie wie, kim jest, nie pamięta twarzy rodziców, tak samo nie wie, że są kontynenty i był Napoleon. Nie ma pojęcia o starożytnej Grecji ani o filozofii. Wielu rzeczy nie wie nasz Jan. Ale widzi sens życia i śmierci, jest życzliwy ludziom i rozumie ich".
Młodzi lubiq szybko
Mirosława Traczyk (matka Dominika): Boję się na przystanku stać. Gdzieś pod ścianą sto
ję. Podbiegam szybko dopiero wtedy, gdy widzę, że 524 nadjeżdża. A do 508 nawet nie wsiadam, bo on po drodze wjeżdża na wąską i wysoką estakadę. Estakada jest łukiem, autobus jedzie nachylony i mnie się wtedy wydaje, że spada w dół. Ostatnio mi się ludzie w autobusie przyglądali, bo usiadłam na podłodze i głośno krzyczałam.
Nie mogę go przeklinać, tego Bartka, nie potrafię, nie chcę. Ale i przebaczenia dla niego nie mam. I nie będę miała. Wiedziałam, że go zobaczę w sądzie, byłam gotowa na jego widok. Nic nie czułam, gdy go wprowadzali. Ale nie przewidziałam, że podejdą do mnie jego rodzice.
Podeszli jeszcze przed rozprawą. Ona powiedziała: - Jestem jego matką. Rozpłakałam się. I ona płakała. Ojciec cofnął się
o krok, a my stałyśmy przytulone. Myślę, że to wielka odwaga z ich strony. Chociaż - czyja wiem? Jestem tylko sprzedawczynią, ale myślę tak: oni mają swoją tragedię, my swoją. Chętnie bym się z nimi zamieni-
ła. Ich syn kiedyś do nich wróci, a mój do mnie nie zapuka nigdy.
Wiele przeżyliśmy. W dzieciństwie cierpiał na martwicę kości, obie nogi miał długo w gipsie, w piaskownicy dzieci wołały na niego: kulos! kulos! Ciężka rehabilitacja, uczył się drugi raz chodzić. Dobrze się skończyło, chodził na równych nogach, nie utykał.
Mógłby wpaść przynajmniej na chwilę. Chciałabym się z moim synem pożegnać.
Tamtej soboty była już noc. Pomyślałam, że późno wróci z imprezy, więc poście
liłam mu łóżko. Niech mi już nie hałasuje, kiedy będę spała. Stary koń. Mógłby sam to zrobić, zanim wyszedł. Tak wtedy sobie narzekałam. Przed północą zadzwonił telefon.
Sławek Głowacki (kolega Sławka Otłoga, gospodarza imprezy):
Z tamtej nocy pamiętam zimno. Niewiele więcej. Rok później zobaczyłem go w sądzie i uwierzyć nie mogłem. Taki wypieszczony laluś, nieduży synuś, a tyle nam kłopotu narobił. Żeby i on tak poleżał ze cztery miesiące bez ruchu jak ja. Bez pewności, co dalej ze złamanym udem, z otwartym złamaniem podudzia, z palcami stóp, w których nie ma czucia. Chciałbym, by miał tyle gwoździ i śrub co ja. I takie obręcze dookoła łydek. Nielekkie są. Jakby złapał w szpitalu gron-kowca jak ja - też nie byłoby źle. Chciałbym tego, naprawdę chciałbym.
Ja bym się z nim zamienił. On siedzi i ja siedzę, ja mam tu domowy areszt, sufit, okno, telewizor. On ma tam to samo, ale ma i pewność, że za trzy lata wyjdzie.
Może nawet wcześniej. Ja - nie wiadomo. Już na rower nie wsiądę, w góry nie pójdę, to wiem. Na plaży spodni nie zdejmę, bo na moje nogi ciężko się patrzy.
On podobno lubi jeździć na rowerze. Marzyłem, by pojechać kiedyś do Egiptu. Teraz ma
rzę, bym mógł samodzielnie wyjść do kiosku po gazetę. Chciałbym wrócić na studia. On sobie życie pewnie ułoży, a ja? Dałbym mu w pysk, ale nie chcę go już widzieć.
Jacek Łączyński (kolega Sławka Otłoga, gospodarza imprezy):
W gazecie był o Bartku reportaż. Przeczytałem, że to chłopak inteligentny, ułożony, trochę egoista, zdolny student architektury, zna języki, dobry synek mamusi i tatusia, zamiast alkoholu pije wodę z cytryną. I że teraz cierpi. Ale czy tylko dlatego, że sam znalazł się w kłopocie, czy również i z naszego powodu?
Nie chcę o nim czytać w gazetach, chcę z nim porozmawiać. Chcę wiedzieć, jaki jest. Byłem pod jego domem, choć wiedziałem, że go tam nie ma. Chciałem odwiedzić go w areszcie, ale tam mnie nie wpuszczą. Byłem ciekawy, jak wygląda, jak mówi, jak chodzi. Czuję z nim więź, której nie potrafię wytłumaczyć. Chcę wiedzieć, czy on naprawdę żałuje.
Chyba potrzebuję podać mu rękę, spojrzeć w twarz.
Pierwszy raz zobaczyłem go w sądzie. Powiedział, że chciałby, by rodziny zabitych i ranni znaleźli w sobie dość siły, by mu przebaczyć. Ale sam nie znalazł dość siły, by na nas spojrzeć. Powinien spojrzeć. Chciałem do niego podejść po rozprawie, ale on nawet nie
zatrzymał na mnie wzroku. Podszedłbym i co? Co bym powiedział? Nie wiem.
Jeszcze kiedyś porozmawiamy, może starczy nam sił. Chciałbym, żeby zapytał, jak moje zdrowie. Opo
wiedziałbym mu. Lepiej już, choć lekarze mówią, że z prawą nogą nigdy dobrze nie będzie. Rozerwana żyła biodrowa, dziś jest nie do końca drożna, krew słabo odpływa i noga szybko się męczy. Groźnie to wszystko wyglądało, choć tego najgroźniejszego nie pamiętam. Czarna dziura. Żadnej myśli, żadnych świateł zza pleców, żadnego bólu, przerażenia.
Obudził mnie czyjś krzyk: O! Tam jeszcze jeden leży! Ktoś na nas napadł, pomyślałem, i dalej nas bije. Spostrzegłem, że leżę na noszach, wkładali mnie właśnie do karetki. Powiedzieli, co się stało, uspokoiłem się, ale na moment.
Zapytałem, dlaczego nie czuję prawej nogi, a raczej czuję, że nie ma jej tam, gdzie powinna być. Chciałem na nią spojrzeć, ale mi nie pozwolili. A ta druga wyglądała chyba paskudniej: otwarte wieloodłamowe złamanie podudzia lewego. Krzyczałem coś, szamotałem się w tej karetce. - Zamknij się - przytrzymał mnie któryś z sanitariuszy. - Bo zaraz zejdziesz z tego świata.
Zdążyłem jeszcze powiedzieć, jak się nazywam i gdzie mieszkam. Co było potem - nie pamiętam. Obudziłem się po dwóch dniach na intensywnej terapii, podałem rękę mamie. Następnego dnia poprosiłem, żeby mi wyjęli rurę z buzi, bo się zrzygam. Była to rura od respiratora, wyjęli. Mogłem ruszyć głową, więc sprawdziłem natychmiast, czy mam nogi. Były obie.
Przez tydzień nie mówili mi nic o Dominiku i Kamilu. Więc się domyślałem. W końcu mi ktoś powie-
dział: oni zginęli na miejscu. O Sławku Otłogu też milczeli. I wreszcie ktoś mi powiedział: na początku był przytomny, na miejsce przyjechała Lidka, nawet z nim rozmawiała, była przy nim w szpitalu, patrzyła, jak go reanimują i jak nic z tego nie wychodzi. Umarł. Super-kolega, przyjaciel, znaliśmy się z pracy w PolCardzie.
Drugi Sławek, Czarek i Mariusz przeżyli. Leżeli w szpitalu jak ja. Przenieśli mnie po trzech dniach do innej sali. Opowiedziałbym Bartkowi o tym, jak ciężko zrobić kupę, kiedy inni chorzy leżą obok. Kompletna blokada. Nie raz, nie dwa czekałem do późnej nocy, aż wszyscy zasną. Czopek, wejście na ten basen - to nie są proste sprawy, kiedy się nie możesz ruszyć. Ja tych kup nie robiłem, ja je rodziłem! Czekałem potem, aż salowa zabierze basen. Leżałem godzinę z brudnym tyłkiem wypiętym na kolegów. Czekałem, aż wróci i zechce mnie umyć. Opowiedziałbym, jak czuje się facet, gdy obca kobieta myje mu dupę. Nawet jak robi to własna mama, wcale nie jest lepiej.
Po siedemnastu dniach przywieziono mnie do domu. Na tym łóżku leżałem w gipsie przez trzy miesiące. Leżysz i rozmyślasz, czy jest niebo. Gdzie są teraz ci, których z nami nie ma.
Adwokaci Bartka zaproponowali nam ugodę: jeśli się dogadamy, nie będzie procesu, a Bartek sam podda się karze. Prawo na takie rzeczy pozwala, jeśli zgodzą się wszystkie strony, prokurator, potem sąd. Adwokaci mówili nam najpierw o pieniądzach. Jak to? Za śmierć naszych kolegów mamy wziąć jakąś kasę? Mamy sprzedać ich życie? Jakieś żarty! Chcą wykupić go od więzienia!
Potem mówili o karze. Bartek prosi o trzy i pół roku. Zaproponowali również zabranie mu prawa jaz-
dy na pięć lat. Nasz adwokat przekonywał, że to sensowna propozycja. Bartek ma świetnych obrońców, będą o niego walczyć, dostanie niski wyrok. Raczej nie wyższy od tego, który teraz proponują i na który zgadza się sprawca. Proces będzie długi i będzie nas kosztował wiele emocji. Lepiej się zgodzić na te trzy i pół roku. I wziąć pieniądze, bo nam się należą. Tak zrobiliśmy, choć z tymi pieniędzmi ja się nie czuję najlepiej. Prokurator podwyższył Bartkowi karę do czterech lat, a sąd się na to zgodził. I dobrze. Niech posiedzi za to, co nam zrobił. Ale czy to ja powinienem go sądzić? Niech posiedzi, jak ma później wyjść i o nas zapomnieć. A jak wyjdzie i o nas wcale nie zapomni? Czy ja tego chcę? Czy chcę, by dręczył się nami już zawsze? Po co? Czy to, że się zgodziłem na taką karę dla Bartka, jest fair wobec moich kolegów, których zabił? Pytam sam siebie i nie znam odpowiedzi. Ugoda, wyrok -to niczego we mnie nie zamknęło. Przeciwnie - jestem coraz bardziej Bartka ciekaw. Jest mi go żal. Jednego dnia nie chcę go więcej widzieć, drugiego myślę, że gdy go poznam, poczuję ulgę.
Lidka Otłog (żona Sławka): Bardzo chcieliśmy zamieszkać w nowym domu
oboje. Będę tam szczęśliwa nawet sama. Mimo wszystko. Jak mogłabym sprzedać dom, który zbudował mój mąż? Położyłam już podłogi, pomalowałam ściany, wstawiłam umywalki.
Czy pan wie, jak głośno pracuje respirator? Śni mi się czasem, dudni w uszach.
Sławek mi się nie śni. Tęsknię za nim. Wiem, że muszę żyć. Pracuję.
Nieraz myślę i o Bartku. Moje cierpienie jest łatwiejsze do zniesienia od jego cierpienia. On zabił trzech ludzi. Zycie z taką świadomością to dla człowieka chyba najwyższa kara. Nie wiem, jaki jest Bartek, jaki był, jaki będzie. Całą rozprawę patrzyłam na niego, szukałam jego wzroku. Chciałam się upewnić, że nie jest wcale taki zły, spojrzenie prosto w jego oczy dałoby mi tę pewność. Ale nie patrzył na mnie, nie spojrzał ani na moment, nie miał chyba siły. Rozumiem. Zakładam więc, że jest dobrym człowiekiem. Kiedy tak myślę, jest mi łatwiej. Ze złością byłoby mi trudniej. Nie rozmyślam o tym, czy mu przebaczę, czy nie. Nie nadszedł jeszcze ten czas. Dziś mi go żal.
Apolonia Otłog (matka Sławka): Jestem emerytowaną nauczycielką. Uczyłam trzy
dzieści trzy lata historii i języka rosyjskiego w podstawówce. I w technikum elektrycznym. Tam moi uczniowie mieli po dwadzieścia lat, chłopaczyska wysokie, duże. Żadne dziecko przeze mnie nie płakało. Nigdy na nich nie krzyczałam. Jak któryś coś złego zrobił, umiałam go zawsze wytłumaczyć. Pan widział, jak mój syn wygląda?
Proszę spojrzeć na zdjęcia. Tu Sławek w czwartej klasie. Tu komunia, tu szkoła, tu ślub. Oni się z Lidką uwielbiali. On gotował obiady, bo ona późno wracała do domu. Był troskliwy dla niej, dla sióstr i dla mnie. Jeździł po wodę oligoceńską, kran naprawił. Ledwo wrócił po południu z pracy - już musiał coś robić, nie usiedział ani chwili. Jechał na budowę, cieszył się, że ściany domu już stoją, że kupił ładną podłogę.
Krzywdy nikomu nie zrobił, nikomu nie ubliżył.
A tu w wojsku, w mundurze. Zawsze się uśmiecha, prawda? Nawet jak do wojska szedł, to się uśmiechał. Zakwalifikowali go do kompanii honorowej, bo wysoki, przystojny, sprawny. Pływał, trenował na siłowni, grał w piłkę. Ale nie chciał całymi dniami ćwiczyć musztry i jakoś się z tej kompanii honorowej wymigał. Poszedł do innej jednostki, zrobił tam wszystkie kategorie prawa jazdy. Lubił jeździć - czasem szybko. Wiem.
Ja wolałabym, żeby on się upił, wsiadł do samochodu i pijany walnął w drzewo. Jeśli już musiałby zginąć, to właśnie tak. Wtedy wiedziałabym, że sam sobie jest winny. Jakoś rozłożyłabym mój ból. A tak to kogo mam winić? Bartka?
Ja rozumiem Bartka. Młody chłopak, młodzi lubią szybko jeździć. I mój syn mógł jechać szybko. Nie mam w sobie nienawiści. Choć on jest butny, pewny siebie. Spojrzał mi w sądzie prosto w oczy i nawet powieka m u nie drgnęła. Ale nie czuję do niego żadnej złości i nie mam mu czego przebaczać. Choć zrobił mi najgorsze, co mógł zrobić: zabił mi syna.
Będę mu to zawsze pamiętała. Mam jeszcze dwie córki, ale on był jeden, ukochany.
I dlatego rozumiem matkę Bartka. Siedziałam w sądzie przed salą, patrzyłam na nią i rozmyślałam, co ona mogłaby jeszcze zrobić, żeby obniżyć wyrok dla syna. Jak mogłaby ocalić go przed więzieniem? Gdybym miała jakiś pomysł, pewnie bym jej podpowiedziała.
Bo nie ma dla niego adekwatnej kary. Żaden wyrok by mnie nie ucieszył. Ani kara śmierci, ani te cztery lata, które dostał. Od razu oświadczyłam, że nie będę oskarżycielem posiłkowym, bo ja bym na niego nic
złego nie potrafiła powiedzieć. Tylko bym płakała. Dla mnie on już dziś mógłby wyjść do domu. Więzienie go nie naprawi, raczej popsuje.
Tamtego dnia spędziłam z synem całe przedpołudnie. Była sobota. Szykowałyśmy z Lidką jedzenie dla jego gości na wieczór. Zabrał i pojechał. Było po szesnastej.
Była dwudziesta trzecia czterdzieści pięć, kiedy zapukali do mnie rodzice Lidki i powiedzieli: Sławek w szpitalu, ona jest przy nim. Prosiła, żebym nie przyjeżdżała. Ale to mój syn, nie mogłam czekać w domu. Ubrałam się, zeszliśmy przed blok. Nie zdążyliśmy wsiąść do samochodu. Zadzwoniła Lidka: skonał.
Wybrałyśmy mu z Lidką t rumnę w kolorze ecru. Zegnał go proboszcz, ten, który kilka miesięcy wcześniej dawał im ślub. Powiedziałam proboszczowi w konfesjonale, że Boga nie ma. Dał mi rozgrzeszenie.
Gdybym to ja zabiła, chciałabym odsiedzieć całą karę. Nie starałabym się o wcześniejsze wyjście. A wyrzuty sumienia miałabym do końca życia. Nie wiem, czy po więzieniu umiałabym sobie życie ułożyć. Jeśli on jest normalnym człowiekiem, jeśli ma sumienie, to nigdy nie zazna spokoju. A przecież ja mu go życzę. Jeśli zechce, niech mnie kiedyś odwiedzi. Ja go za drzwi nie wyrzucę. Porozmawiamy. Może będzie mu lżej.
Tamtego dnia Sławek chciał pokazać kolegom, jak i co zbudował własnymi rękami i do czego, pewnie już za miesiąc, miał wprowadzić się z żoną. Dom był jeszcze nieukończony, brakowało podłóg, łazienki, kuchni.
Tu zaprosił kolegów na swoje dwudzieste dziewiąte urodziny. Mama z Lidką na ten męski wieczór pół dnia przygotowywały jedzenie: pieczony schab, pieczone ziemniaki, desery.
Na betonie w największym pokoju Sławek ustawił stół do jedzenia, a na parapecie - telewizor. Przykazał chłopakom, by nie ważyli się spóźnić: o siedemnastej piętnaście będzie skakał Małysz. Przyszli. Koledzy z podwórka, z pracy. Oglądali skoki, jedli (mówili, że pyszne), pili piwo. Małysz znowu wygrał, cieszyli się. Rozmawiali o wojnie w Iraku (właśnie się zaczynała), potem oglądali poddasze.
Koledzy nie kryli podziwu, a gospodarz dumy. Spojrzał na zegarek. Obiecał żonie, że nie będą dłu
go siedzieć. Dziewczyna jednego z chłopaków (mieszkała niedaleko) obiecała, że po nich przyjedzie, kiedy zadzwonią. A że było ich siedmiu, miała obrócić dwa razy.
Zadzwonili z komórki przed jedenastą. Powiedzieli, żeby nie wjeżdżała dziurawą drogą pod dom, że wyjdą na szosę.
Wyszli. Stanęli na szerokim chodniku, jeden obok drugiego:
Sławek Otłog (lat 29), Dominik Traczyk (lat 27), Kamil Wierzbowski (21), Mariusz Kubiak (25), Sławek Głowacki (27), Czarek Pniewski (25) i Jacek Łączyński (25). Któryś zapalił papierosa, schował zapalniczkę, któ
ryś pokazał palcem w stronę Warszawy, że renault
Patrycji już nadjeżdża, któryś jej pomachał. Żaden nie patrzył za siebie. Nie widzieli tego, co widziała Patrycja: dwa światła samochodu, jechał łukiem z naprzeciwka. Zatrzymała się, włączyła lewy kierunkowskaz, czekała, aż ją minie. Spojrzała w lewo, na kolegów. Światła zbliżały się błyskawicznie, ale coś było z nimi nie tak, ruszały się dziwnie, miotało nimi to w lewo, to w prawo. Wszystko działo się w ciszy, żadnego klaksonu, pisku opon, hamowania. Światła nie zwalniały, rosły raczej, coraz większe były, ogromne, coraz bliżej, tuż-tuż. Nagle rzuciło nimi na prawą stronę. Już wiedziała, że w nią uderzą, już prawie czuła siłę tego uderzenia. Spojrzała jeszcze w lewo, na kolegów, jakby oni mieli jej przyjść z ratunkiem. A oni do niej się uśmiechali. Nie było dla chłopców ratunku. Samochód z naprzeciwka wrócił na swój pas, minął ją i wtargnął na szeroki chodnik.
Leży we mnie martwy anioł
Jest noc. Pierwsze minuty grudniowej niedzieli, gra radio. Znamy tę muzykę z najpiękniejszego melodramatu: płyta niewielkiego lotniska, skrzydło samolotu, mgła, łzy, ona i on, pożegnanie na zawsze.
- Wskazówki nieubłaganie odmierzają czas - słyszymy ciepły głos z radia. - Do umownego końca stulecia -i tysiąclecia - pozostały niespełna trzy tygodnie. Za tydzień program poprowadzi Piotr Kosiński, za dwa tygodnie mamy święta, a za trzy będzie już rok 2000. Czy zdają sobie państwo sprawę, że dziś spotykamy się po raz ostatni w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego stulecia? I w ogóle to być może nasze ostatnie spotkanie. Nasza ostatnia noc. Pamiętają państwo tę scenę z „Casablanki"? Kiedy w Paryżu Ingrid Bergman mówi do Bogarta: pocałuj mnie, Rick, pocałuj mnie, jakby to był ostatni raz. Ręka potrąca kieliszek, wino rozlewa się po stole... Spróbujmy przeżyć tę scenę przez najbliższe cztery godziny w programie trzecim. Dobry wieczór. Wita państwa Tomek Beksiński.
Muzyka gra coraz mocniej i głośniej, narasta. W studiu przy Myśliwieckiej - Tomasz. Jego histo
ria rzadko toczyła się przed mikrofonem. Tylko raz
na dwa tygodnie, zawsze w nocy z soboty na niedzielę. Audycje jak teatralne spektakle: scenariusz, reżyseria, gra nastrojów, jak najmniej improwizacji. Zawsze trochę grozy, czasem trochę kiczu.
Często, znacznie częściej, historia działa się na południowych krańcach miasta, na Służewie. W krypcie: ciemnej, dusznej i dziwnej. Dojazd windą aż dziesięć pięter w górę, bo to wielkopłytowy wieżowiec. Drzwi po prawej stronie: biegały za nimi szczury, pełzały węże, wyły wilki, fruwały nietoperze. Ale nie każdy, kto tam wchodził, dostrzegał demony. Widział je tylko Tomasz, a i to zależało od dnia. Tutaj mieszkał przy wiecznie zasłoniętych oknach. - Słońce jest zgubne - powtarzał, choć lubił ciepło. Zimą nie otwierał okien, chodził w trykotowej koszulce i dresowych spodniach. Kawaler, czterdzieści jeden lat, często bolała go głowa: na zmianę ciśnienia, na zbyt wczesną albo zbyt późną pobudkę, na zbyt wczesny (zbyt późny) posiłek. Pił dużo coca-coli, całymi dniami oglądał filmy, zwykle w domu, metr od telewizora. Chodzenie do kina - pisał niedawno w felietonie - oznacza bezpośredni kontakt z hołotą żrącą popcorn. Filmy to jego praca. Praca, tak sądził, jest jedynym zajęciem, które sensownie wypełnia życie. Przetłumaczył „Draculę" Coppoli i wszystkie odcinki Jamesa Bonda. - Bond sobie radzi w każdej sytuacji - opowiadał. - Podrywa najpiękniejsze kobiety bez najmniejszego trudu. Każdy mężczyzna chciałby być Bondem.
Przed 1 stycznia 2000 roku w prasie pisano, że Tomasz to skandalista i ekscentryk. Nieprawda, raczej kochanek z melodramatu. Żył w świecie muzyki, filmu, fikcji, miłości i nienawiści, absolutnego dobra i absolutnego zła.
„Opowieści z krypty" - tak zatytułował cykl swoich felietonów, które drukował w miesięczniku „Tylko Rock". Z krypty na miasto wychodził rzadko i niechętnie. - Lubię miasto, ale nocą - mówił w wywiadzie telewizyjnym. Przedstawiał się niby żartem jako postać z horroru: wampir, Nosferatu, Dracula.
Dracula: ten, który za życia utracił wielką miłość i wyrzekł się Boga, teraz jest żywym trupem. Potępiony śpi w krypcie, błąka się po ziemi tylko nocą i łaknie świeżej kobiecej krwi. Wampir przyjmuje różne postacie: nietoperza, wilka, mężczyzny albo jego cienia.
- Bardzo chciałbym spotkać prawdziwego wampira -powtarzał Tomasz. W jego szafie wisiała czarno-czer-wona peleryna, na półce wampirze kły zrobione u protetyka.
Muzyka z melodramatu dawno skończona. W studiu przy Myśliwieckiej trwa seans grozy: „Dies Irae" zespołu Devil Doll. Na okładce płyty - według tego, co opowiada prowadzący - widać ludzkie zwłoki, czaszki, zakapturzone postacie i ręce wystające ze ścian. Czyli nic nowego.
Wigilia za dwa tygodnie.
W Wigilię po południu do Zdzisława Beksińskiego dzwoni przyjaciółka syna. Składa mu świąteczne życzenia i przechodzi do rzeczy: - Rozmawiałam z Tomkiem. Proszę tam pójść. To chyba dzisiaj.
Zdzisław Beksiński wstaje sprzed komputera (teraz częściej tworzy na komputerze niż pędzlem) i sięga po doniczkę pełną różnych drobiazgów. Szuka kluczy do mieszkania syna: zawsze tam były, teraz ich nie ma. Ale wkłada kurtkę i wychodzi. Tomasz mieszka kilka
bloków dalej. Ojciec wjeżdża windą na dziesiąte piętro. Puka. syn mu nie otwiera. Ojciec wraca do siebie. Wigilię spędza samotnie. Syn zapowiedział, że nie czuje się najlepiej, jest chory i zmęczony, więc przez najbliższe dni będzie spał. Czy to możliwe, aby miało to stać się akurat dzisiaj? Raczej nie. Przed południem Tomek wpadł i jak zawsze w piątek sięgnął po „Gazetę Telewizyjną". Jak zawsze zakreślił filmy, które ojciec miał nagrać na wideo: te ciebie będą interesowały, te mnie. Potem wysłał maila do Amsterdamu. Zdzisław Beksiński właśnie go znajduje w swoim komputerze: Tomasz zamówił płyty. Po co miałby je zamawiać, gdyby to miało się stać akurat dzisiaj?
Boże Narodzenie, rano. Przyjaciele przez telefon radzą ojcu: - Idź i wywal drzwi. - Zdzisław Beksiński jeszcze raz sięga po doniczkę pełną różnych drobiazgów i znajduje klucze.
Zdzisław Beksiński, miły pan, prędzej lekarz z wyglądu niż artysta. Nie widać, by cierpiał: - Jestem chłodny na zewnątrz. Tak mnie wychowano. Tomek był inny. Rozmazywał się, choć był dorosły.
Gdy Tomasz: miał kilka lat, rzadko płakał. Kiedy coś go wkurzyło, zwykle brał stołek, szedł do ogrodu i na pięć godzin znikał w pergoli szczelnie obrośniętej pnączem.
- Zamykał się przed światem - mówi ojciec. - Świat dookoła mu nie odpowiadał. Chciał zostać kanalarzem, żyć pod ziemią.
Potem się zmieniło. Często wpadał w furię, tłukł przedmioty. Miał sześć lat, gdy dostał od ojca pieniądze na plastikowe misie. Sprzedawano je w najbliż-
szym kiosku po złotówce za sztukę. Kupił ich cały worek. - Kiedy się wściekasz - usłyszał w domu - bierz młotek i tłucz misia.
- Ja - mówi teraz ojciec - dostrzegałem w sobie skłonności sadomasochistyczne. Nigdy nie dałem Tomkowi nawet klapsa. Nie chciałem, by sprawiło mi to jakąkolwiek przyjemność. Kiedy coś nabroił, za karę najwyżej nie jadł obiadu.
- Ja w ogóle syna nie dotykałem - przyznaje. - Raczej żona. Ja chciałem mieć kumpla, a on długo był małym śliniącym się pulpetem. Nie przytulałem go, nie potrafiłem. Później oskarżałem się o brak ojcowskiego instynktu.
- Ojciec brzydził się mnie - Tomasz powiedział swojej przyjaciółce.
Kiedy podrósł, hodował papużki faliste. Ojciec sądził, że ptaki w klatce nie rozwijają intelektualnie, więc kupił magnetofon, taśmy z muzyką pop i kursem języka angielskiego. - Słuchaj tego - powiedział do syna. Synowi się spodobało, choć zwykle nie wykonywał żadnych poleceń rodziców: nie poszedł po chleb, nie wyrzucił śmieci. Gdy był już dorosły, to on wydawał ojcu dyspozycje. Na przykład: - Nadaj mi ten list na poczcie, ja nie będę stał w żadnej kolejce.
Lubił rządzić. W dzieciństwie koledzy z podwórka i siostry (tak nazywał koleżanki) grali role Indian i kowbojów w opowieściach przez niego wymyślonych. On ich fotografował, a potem z wywołanych zdjęć układał komiksy. Z czasem koledzy nie chcieli już wykonywać poleceń apodyktycznego reżysera, dorośleli. A i scenariusze Tomasza coraz częściej były nie z tego świata. Rodzice przyszli z kina - wspominał tamten
czas. - Opowiadali o filmie, w którym roiło się od nieboszczyków dopiero co wykopanych z grobów. Był tam jakiś mroczny zamek, jakaś kobieta wcieliła się w kota, jakiś facet chciał kota udusić. Zwierzę wydrapało mu oczy, przewróciło świeczniki, zamek płonął.
- O rany! Jakie to fajne! - cieszył się Tomek. - Zaczęły mi biegać przyjemne dreszcze po krzyżu - nawet po latach pamiętał tamte emocje.
Potem, a może wcześniej, mały Tomek przyniósł do pracowni ojca książeczkę o skrzydlatym potworze. Na kolorowej ilustracji widać było, jaki jest straszny: długi i gruby dziób, ogromne zęby, potężne pazury i przeszywające spojrzenie. - Namaluj mi go! Namaluj - zawołał chłopiec. Artysta wziął dużą deskę, pędzle, jaskrawe farby i spełnił prośbę dziecka. - Ten obraz był dla niego magiczny, to początek wszystkiego - mówi dzisiaj Zdzisław Beksiński. Tomek od razu zaniósł mokrą deskę do swojego pokoju. Ale nigdy obrazka nie powiesił, postawił tylko pod ścianą. Co wieczór (przez wiele lat, aż do wyjazdu na studia), nim zgasił światło, obracał potwora dziobem do ściany.
Miał jedenaście, może dwanaście lat, gdy w kinie zobaczył „Kobietę węża". Bohaterka - długowłosa bla-dolica brunetka - zmieniała się w węża, który kąsał na śmierć. Ja zawsze lubiłem się bać - napisał w krypcie. -Od tamtej pory - powiedział w wywiadzie - mam sympatię do brunetek, do wampirów, do gryzienia w szyję.
Kiedy był nastolatkiem, gryzł naprawdę. W kark. Zwykle krewnych, którzy odwiedzali Beksińskich. Kąsał z zaskoczenia, najlepiej wtedy, kiedy gość przy stole pił gorącą herbatę. Ojciec irytował się, matka nazywała syna najlepszym aktorem.
Mózg nastolatka podatny jest na wszelkie wpływy -pisał w krypcie z okazji swej czterdziestki. - Krzyże muzyków Black Sabbath w kontekście tytułów ich utworów („Black Sabbath", „Children of the Grave" czy „Electric Funeral") wydawały mi się świętokradczo intrygujące.
Miał piętnaście, może siedemnaście lat, gdy w starym piecyku odkręcił gaz i najadł się proszków na sen. Znalazł go ojciec.
Miał osiemnaście, kiedy w lokalnej drukarni zamówił klepsydry ze swoim imieniem, nazwiskiem, datą śmierci i pogrzebu. Rozwiesił je w całym miasteczku i patrzył, co się dzieje: do domu przyszła szkolna delegacja, by złożyć kondolencje; do ojca, nieobecnego akurat w Sanoku, posłano telegram z tragiczną wiadomością; drukarnia miała kłopoty z milicją. Tomasz był zachwycony. Dziwił się tylko, że nikogo jego żart nie rozbawił. Być może właśnie wtedy zauważył to, o czym w dorosłym życiu mówił wielokrotnie: ludzi bawią zwykle zupełnie inne sytuacje, inne kawały, inne żarty. Coś, co według mnie jest nudne i wcale nieśmieszne.
Lubił humor z „Latającego Cyrku Monty Pythona". Tłumaczył go na polski.
Boże Narodzenie 1999: Zdzisław Beksiński widzi zwłoki syna i czuje ulgę. Tyle lat z żoną czekali w strachu, aż to się wreszcie wydarzy. - Idź do niego - nalegała, kiedy nachodził ją dziwny niepokój. - Znowu mnie, kurwa, sprawdzacie! - krzyczał Tomasz, gdy nakrył ojca przed drzwiami swej krypty. - Bywał potworem - mówi ojciec. - Potrafił dołożyć i mnie, i matce. Cierpiała przez brak synowskiej czułości. Traktował ją jak szefową kuchni. Jak sprzątaczkę, praczkę jakąś. No, chyba że miał kobietę. Wtedy i dla matki był czuły.
Zofia Beksińska (cicha, spokojna żona) troszczyła się o syna także wtedy, gdy dorósł. Kiedy pod koniec lat siedemdziesiątych z Sanoka sprowadzili się do Warszawy, Tomasz przyjechał za nimi z Katowic, gdzie od niedawna studiował anglistykę (ale jej nie skończył). Oni zamieszkali w jednym wieżowcu, on w innym - niedaleko. Nigdy nie rozstali się tak, jak zwykle dzieci rozstają się z rodzicami. Kiedy czasem syn wyjeżdżał, matka biegła do jego mieszkania: prała firanki, wycierała kurze, pastowała podłogi. On wracał i krzyczał: - Dość niańczenia!
Kiedy matkę nachodził dziwny niepokój, ojciec brał z półki lornetkę i wdrapywał się na dach któregoś z sąsiednich wieżowców (ze swych okien nie widzieli mieszkania syna). Z dachu obserwował zasłonięte okna krypty. Czy pali się światło.
Tomasz miał dwadzieścia lat, gdy w zeszycie formatu A4 prowadził zapiski. Notował flamastrami różnego koloru.
Czerwonym: Nie powinieneś był się urodzić, dlaczego nie umarłeś dwadzieścia lat temu?
Zielonym: We mnie leży martwy anioł, jedynie diabeł zna moje myśli.
Niebieskim: Wie, że jestem w jej niewoli. Wie, że mój pokój to moja krypta. Klepsydra wisi na drzwiach.
Fioletowym: Tak! Ta nicość mnie pociąga. Starych biorę pod uwagę. Jestem świnia, dokuczam starym.
Zachodził do nich codziennie. Co kilka dni przynosił matce brudne ciuchy do prania, codziennie jadł tam obiad. Ale rzadko z nimi. Oni jedli około południa, on wtedy dopiero się budził. Zanim przyszedł -była druga. Dostawał odgrzewane. Zjadał i wychodził.
Niebieskim: Hodowanie (wychowanie) mamy. W mamach też widzę człowieka!
Czerwonym: Jestem królem samotności. Moje królestwo potrzebuje królowej.
Czarnym: Próby samobójcze. Podręczniki do ciup-ciania - usunięcie z domu (paranoja). Dobrze rozegrana batalia ze starymi. Szantaż - że lektor umrze etc. Sytuacja nie jest wesoła. Kurwa, lepiej trochę przeczekać.
Miał dwadzieścia jeden lat, gdy przybiegł cały zakrwawiony i krzyczał do matki: - Wybuch! Tam był wybuch! Tam się pali! Odkręciłem gaz!
Zdzisław Beksiński zawiózł syna najpierw na chirurgię (tam go pozszywali), później na psychiatrię (tam został na jakiś czas). Na oddziale nerwic poznał Irenę (imię zmienione). Irena, sporo starsza od niego, wcześniej topiła się z nieszczęśliwej miłości, miała dorastającą córkę, pisała kiepskie wiersze. Zamieszkali całą trójką w jego krypcie, po wybuchu już odremontowanej. Tomasz wymyślił sobie, że będzie ojcem dla dziewczynki. Chciał chodzić na wywiadówki. Irena przedstawiała go znajomym poetom: - To syn Zdzisława Beksińskiego.
Nienawidził tego. Zielonym: Przeczekanie, kurwa, środki nasenne. Wspólne życie z Ireną trwało może ze trzy tygodnie.
Tomasz przybiegł do rodziców i - bezradny - krzyczał od drzwi: - Zamknęła się w łazience! Nie odzywa się! Nie otwiera!
Zofia Beksińska poszła tam sama. Przekonała Irenę, by wyszła.
Czarnym: Śmierć jest królową.
Zdzisław Beksiński ze ścian krypty zdejmuje swoje obrazy.
- Mój ojciec jest wesoły - mówił Tomasz. - Ja jestem bardziej ponury może dlatego, że się na tych obrazach wychowałem.
Kiedy Tomek miał osiem lat, ojciec narysował seks postaci z wodogłowiem (piórko, tusz w albumie „Zdzisław Beksiński" wydanym przez „Arkady" - strona 36). Kiedy Tomek miał jedenaście lat, ojciec na płycie pilśniowej namalował resztki łysej kobiety, rozpadniętą żylastą piękność, którą zarastają glony (tamże - strona 49). Kiedy miał trzynaście lat, ojciec namalował kaskady otwartych trumien. W trumnach - niektóre są dwuosobowe - ciała, szkielety, szczątki. Trumny wznoszą się w górę (osuwają się z góry) aż po horyzont, za którym wstaje świt (tamże - strona 53). - Czy to mogło mieć w jego życiu jakieś znaczenie? - artysta pytał sam siebie. - Nie sądzę.
W miesięczniku „Literatura" spytano kiedyś Zdzisława Beksińskiego, czy śmierć na jego płótnach bierze się z lęku. - Nie wiem - odpowiedział. - Świadomie nie mam zamiaru malować śmierci. Gadanie o tańcach śmierci, szukanie na moich obrazach czaszek i kości jest zawracaniem głowy. Z czego bierze się to, że ludzie w moich obrazach widzą czaszki i kości? Może stąd, że maluję głowy bez włosów, ale robię to dlatego, że występują tu pewne problemy techniczne. Włosy maluje się bardzo łatwo, ale z zastosowaniem innej formy kładzenia farby, niż ja stosuję. Dlatego najczęściej maluję głowy rzeźbiarskie. Teraz widzę, że wszyscy ogolili głowy na zero: Bruce Willis i mój syn, a nawet niektóre żeńskie prezenterki MTV, więc może w końcu czaszki będą na tyle powszechnie widoczne, że głowy namalowane na moich obrazach przestaną być postrzegane jak kuriozum.
Tomasz wybrał kiedyś trzynaście obrazów ojca i powiesił je w krypcie (teraz zostaną przekazane do muzeum w Sanoku). Nazywał je pejzażami. Na pejzażach żadnych tańczących szkieletów, prawie żadnych czaszek i kości. Pierwszy pejzaż to spienione morze nocą: na ziemisty brzeg woda wyrzuciła martwego czerwonego ptaka. Ptak ma otwarte zdziwione oczy. Wokół niego mnóstwo bliżej nieokreślonych śmieci, odpady cywilizacji. Na innym obrazie - burym i mrocznym -z wysokiego wzgórza płynie cmentarz. Błotna powódź bez litości wypłukuje groby, wyrzuca szkielety, resztki szkieletów, pojedyncze kości. Potężna energia, tempo, huk: grobowce niczym wielkie granitowe wanny płyną prosto na nas, nic już ich nie powstrzyma. Ale na kolejnym obrazie (Zdzisław Beksiński właśnie zdejmuje go ze ściany) nie ma żadnego hałasu, żadnej energii. Jest cisza i wielka przestrzeń. Krwawym niebem (żadnego błękitu) leniwie leci balon z napisem: never more. W dole - na topniejącym śniegu, spod którego wyziera jałowa ziemia - stoją dwa chude wilki. Z pewnością są głodne. Stoją bez ruchu, chyba patrzą na odlatujący balon. Nie mają na co polować, zginą. Żadnego życia dookoła, stworzenia, rośliny nawet. Wszystko minęło: cywilizacji nie ma, ludzi nie ma, grobów nie ma, Boga nie ma. Pusto i zimno aż po horyzont. I tylko balon. Ktoś, kto się nim zabrał, już nigdy tutaj nie wróci. Never more. Nie chce wrócić, bo nic nie tłumaczy sensu życia na ziemi.
- Nigdy więcej! - Tomasz zdecydował tak w roku 1985, miał wtedy dwadzieścia siedem lat. Była to trzecia próba samobójstwa. Kochał się najpierw w pięknej pielęgniarce z prawobrzeżnej Warszawy, a potem
w pewnej pannie ze Szczecina, chyba nie całkiem szczęśliwie. Szczegółów ojciec już nie pamięta, widać wtedy nie wydawały mu się ważne. Pamięta natomiast doskonale tamten dzień, kiedy żona znowu poczuła dziwny niepokój i kazała mu iść do syna.
Poszedł, wezwał karetkę. Na intensywnej terapii Tomasz walczył raczej
o śmierć, nie o życie. Lekarze nie wiedzieli, czy cały mózg wróci do życia, czy tylko kawałek mózgu. Ojciec mówił do zaprzyjaźnionego profesora medycyny: - Samobójstwo nie jest tchórzostwem ani ucieczką. Przeciwnie. Kiedy człowiekowi świat wydaje się piekłem, samobójstwo to akt odwagi i męstwa. Więc skoro Tomek tego dokonał, czy musimy go budzić?
- Trzeba - odpowiedział profesor. Tomasz wrócił do krypty. Niedługo potem poznał
Katarzynę (imię zmienione). Katarzyna miała bladą demoniczną twarz, długie czarne włosy, zimne zielone oczy i niewiele do powiedzenia. Kobieta wąż! Odeszła po kilku miesiącach, z czym nigdy nie umiał sobie poradzić. Nie chciał żadnej innej, tylko ona mu była przeznaczona. Przez kilka następnych lat żadnego krótkiego romansu, flirtu, szybkiego seksu. Aż trafiła się Sąsiadeczka, tak ją nazywał, i takie między nimi były relacje: szybki seks i do zobaczenia.
Wreszcie przyszły wielkie miłości: Mariola, Ela, Helena (imiona fikcyjne). Wszystkie jednakowo wampiryczne: bladolice, kruczoczarne i - zdaniem ojca -nie za mądre. Jedna z czytelniczek - tak Tomasz pisał w krypcie - zarzuciła mi, że widzę w kobiecie tylko tyłek i cycki. To nie jest prawda. Przede wszystkim widzę naczynie interesownej podłości.
Wtedy jeszcze chyba tak nie myślał, tylko kochał je po kolei: do szaleństwa, na całego. Ogłaszał wszystkim, że jego wybranka jest najpiękniejsza, najseksowniejsza, najmądrzejsza. Kochał tak, jak się kocha w filmach, w melodramatach: czas miał tylko dla ukochanej, codziennie czerwone róże, drogie prezenty, nieustanne pocałunki, najchętniej w kark.
Kiedyś pewne dziewczę - pisał - umotywowało mi swoje odejście słowami: dawałeś za dużo. Szkoda, że nie dałem jeszcze kopa w zgrabny tyłeczek na drogę. Był monogamistą, mówił o tym wszystkim dookoła. Zdrada nie mieściła mu się w głowie. Kiedy odchodziła kobieta, on się ciężko podnosił. Pojawiała się druga, potem trzecia. Któraś z nich raz nawet do niego zadzwoniła, a zawsze było odwrotnie: to on telefonował. Natychmiast pobiegł do ojca, by mu opowiedzieć o tym niezwykle radosnym zdarzeniu: - Zadzwoniła! -krzyczał. - Ona do mnie zadzwoniła!
Bał się być sam, pragnął wielkiej miłości. Miała to być miłość bez żadnego planu, strategii, taktyki. Miało być jak w filmie. Film był dowodem, że wielka miłość istnieje. Tomasz lubił filmy, które źle się kończą. Nie zawsze świadomie pakował się w układy na trzeciego - z czyjąś nie do końca porzuconą narzeczoną albo ze smutną bladolicą mężatką. One odchodziły, potem wracały.
Odkąd obejrzałem w dzieciństwie - pisał w felietonie - „Kobietę węża", miałem wątpliwą przyjemność spotykać na swojej drodze wszelkiej maści femmes fatales, żerujące na moich uczuciach i przede wszystkim na portfelu. Mój znajomy twierdzi wprawdzie, że zwracam uwagę wyłącznie na tak zwany typ kurewski, nie zgadzam się jednak, że uroda świadczy o charakterze.
Kiedy coś się zaczynało układać na poważnie (z trzecią albo piątą kobietą - nikt już nie pamięta dokładnie), do drzwi krypty zapukała Katarzyna - wielka miłość sprzed lat.
Humanoidy rodzaju żeńskiego - pisał zirytowany - uważają po prostu, że ich płeć daje im prawo deptania mężczyzn okazujących im uczucia. Wbrew utartym opiniom to nie mężczyźni znęcają się nad kobietami, ale odwrotnie! A nie ma nic gorszego od sadyzmu psychicznego. Biada tym, którzy twierdzą, że kobieta jest najlepszym przyjacielem człowieka. Lepiej nie przyznać się do uczucia, bo zacznie traktować człowieka jak szmatę, a potem zostawi. I tak było: Katarzyna pomieszkała przez chwilę, poszła i opowiadała znajomym: - Chciałam, naprawdę chciałam. Ale nie mogłam się przełamać.
Wiemy to wszystko od dwóch przyjaciółek Tomasza. Nazywał je siostrami jak przed laty koleżanki z podwórka w Sanoku. Siostry - według dorosłego Tomasza - to te, z którymi nie uprawia się seksu, tylko się z nimi przyjaźni. To znaczy: rozmawia, płacze do słuchawki. Są piosenkarkami, mają (lub miały) męża, urodziły dzieci i wiele wiedzą o Tomaszu. Mówią otwartym tekstem. Są przekonane, że Tomasz chciałby, by poważna gazeta zamieściła o nim duże story.
- On poniekąd był kobietą - mówi pierwsza siostra. - Przyznawał się otwarcie do emocji. Rzadko który mężczyzna tak ma.
- Był dużym wrażliwym chłopcem - mówi druga. -Złościł się jak dziecko, tupał nogą, tłukł przedmioty. Łatwo go było zranić.
Lubił opowiadać siostrom o swoich uczuciach: chciałby położyć głowę na czyichś kolanach i dać się głaskać.
- Ale wszystkim dookoła pokazywał, że niczego takiego nie chce - mówi pierwsza siostra. - Żadnego dotyku, zero bliskości, sztywna ręka na powitanie.
A także z uśmiechem opowiadał o seksualnych fantazjach: chciałby na przykład kochać się w trumnie z wampirzycą, która skułaby go kajdankami i ssała z niego krew. Powoli, delikatnie, do końca.
O samobójstwie: kiedyś w końcu to zrobi. Zapowiadał, że daje sobie czas do końca stulecia. Albo znajdzie kobietę, albo odejdzie na zawsze. Temat śmierci pojawiał się w ich rozmowach tak często, że nie traktowały już tego poważnie. Nie wierzyły, że to się stanie. Nikt nie wierzył, bo Tomasz bał się śmierci.
Kiedyś (w roku 1988) leciał z Warszawy do Rzeszowa. Antonów (made in Soviet Union) spadł na pola pod Łańcutem. Zginęła jedna osoba. Tomasz nigdy później nie wsiadł do samolotu. W krypcie, na drzwiach małego pokoju, powiesił kilka wycinków prasowych na ten temat. Nie zdjął ich do końca.
W telewizyjnym talk-show opowiadał: - Kiedy byłem w psychicznym dole, wiele razy mówiłem o tym ludziom, ale oni mnie nie rozumieli. Masz mieszkanie, świetną pracę, masz pieniądze.
Jedna z sióstr mówiła inaczej: - Poczekaj! Musisz mieć dziecko, poznać miłość do dziecka. Dziecko wszystko odmienia.
Czasami wierzył, że tak się stanie. I wymyślił, jak to życie będzie wyglądać: razem z ukochaną całymi dniami będą w krypcie oglądać filmy. Nie będą wychodzić na świat, na światło, do ludzi. Ale nie wyobrażał sobie, by kobieta grzebała w jego kasetach albo wchodziła
do łazienki, kiedy on tam się myje. Kupił więc dla niej mieszkanie na tym samym piętrze. Wyremontował je, umeblował. Krypta miała zostać dla niego. Kobieta mogłaby do niej przychodzić jak gość, nie jak gospodyni. Mieli się spotykać w krypcie przed jego wielkim telewizorem i w nowym mieszkaniu, w łóżku.
Takie były plany, czekał na ich realizację. Nie wolno kupić drugiego mieszkania - pisał. - Główki od razu zaczną kipieć od pomysłów: Powinieneś je wynająć. Moi znajomi szukają mieszkania. Jak wynajmiesz, to zwróci ci się za czynsz. A może byś tam wpuścił kolegę? I tak dalej. Nie wolno sobie znaleźć dziewczyny, bo jurny przyjaciel będzie drążył temat: Nie rozstajecie się przypadkiem? Bo mam na nią ochotę. Natomiast innych zaciekawi, czy zamierzasz się ożenić i kiedy będą się mogli nażreć i nachlać na twoim weselu, na twój koszt, of course. Nietrudno przewidzieć, co nastąpi już po owym weselu. Wszyscy zaczną wypytywać o potomstwo, tak jakby to był ich zasrany interes.
Wreszcie ją znalazł, tak mu się przynajmniej wydawało. Nazywał ją Nadkobietą. Była piękna, miała duży jędrny biust, tytuł doktora na uniwersytecie i lubiła seks, jaki on lubił. Niektóre panny pytają listownie, po co mi kajdanki i czarna maska - w felietonach przyznawał się i do tego. - Odpowiem w stylu K.I. Gałczyńskiego: załącz do listu swoje zdjęcie od pasa i do pasa, a wówczas wraz z moją Nadkobietą - yes! yes! istnieje taka - może pozwolimy Ci się przekonać.
Znowu był miły dla matki. Matka była szczęśliwa. Niedługo, bo zachorowała i umarła. Swoim siostrom powiedział wtedy, że mu jest żal, bo nigdy nie pokazał mamie, jak naprawdę ją kocha.
Nadkobieta nie chciała całymi dniami oglądać z nim filmów. Nie rozumiała oczekiwań Tomasza. Odeszła z jego przyjacielem. Wpuścisz do domu kumpla - pisał wściekły - to najpierw zacznie żerować na twojej kolekcji filmów, a potem ukradnie narzeczoną. Żyjemy w dżungli. Nikomu nie wolno ufać.
- Normalny facet - mówi jedna z sióstr - powiedziałby do niej: spierdalaj, pieprz się. Ale nie Tomek. Tomek zaczął się zastanawiać, czy jest jeszcze mężczyzną. Czuł się upokorzony, niepotrzebny.
Nie wystarczą sztuczne cycki - publicznie atakował swą Nadkobietę - tytuł naukowy na uniwersytecie i koszulka z napisem: Tm not a piece of ass, Fm a doctor.
Wierzył, że Nadkobieta wróci. Napisał scenariusz krótkiego filmu, w którym jego nielojalny przyjaciel ginie w zamachu bombowym, zostawiając Nadkobietę w spokoju.
W sierpniu 1999 roku Tomasz zapowiedział w liście do ojca: wkrótce to się wydarzy. Dodał, że zawsze chciał z nim porozmawiać naprawdę, ale ściskało mu gardło. - I ja bałem się pytać - mówi dzisiaj Zdzisław Beksiński. - Rozmawialiśmy o filmach, o muzyce, ale o prawdziwym życiu nigdy. On zawsze patrzył na mnie jak na gówno w hamburgerze.
Od śmierci żony Zdzisław Beksiński nie wspinał się na dach sąsiedniego wieżowca, by przez lornetkę oglądać okna syna. - Uznałem jego argumenty. On się tu męczył już czterdzieści lat.
Ale w liście poprosił syna, by tego nie robił. Jestem stary, opiekuj się mną - napisał, choć wcale takiej opieki nie oczekiwał.
Jesienią Tomasz, jak co miesiąc, poprosił ojca, by do „Opowieści z krypty" - drukowanych w „Tylko Rocku" - przygotował mu odpowiedni collage jako ilustrację tekstu. Tym razem syn wymyślił, by jego sylwetkę sfotografowaną z tyłu postawić na dołożonym z komputera tle, najlepiej na tle słońca: - Niech odchodzę jak szeryf - powiedział.
Ojciec przeczytał felieton: „Opowieści z krypty" przestały być zabawne. Wiem. Jednak żyjąc w trupiarni, trudno być równie radosnym jak Ziutek Słoneczko na plakacie pt. „Poranek naszej ojczyzny" (vide „Piękni dwudziestoletni" Marka Hłaski). Człowiek wychodzi na miasto i co widzi? Plakaty do filmu „Carrie 2". To się nazywa artystyczna nekrofilia. Gnuśnych hollywoodzkich kretynów nie stać już na wymyślenie niczego nowego. Tylko patrzeć, aż ktoś zrobi „Hamleta 2" (bo czemu nie?). Ta durna Ameryka wszystko pożre, przetrawi i wyrzyga.
Dalej: Tymczasem XX wiek dogorywa, nawet nie skomląc.
Nie ma już rozrywek ani sensu życia. Skończyło się kino (filmy durne i wtórne, publiczność chamska i nie-nażarta). W dodatku następny Bond ma być podobno Murzynem! Skończyła się muzyka (łomoty, zgrzyty, bełkot).
I dalej: Najbardziej ze wszystkiego brzydzi mnie hipokry
zja i zakłamanie. Wolę usłyszeć od kobiety brutalne „odpieprz się" niż pokrętne teksty w rodzaju: „kochanie, może byś tak sprawdził, czy cię nie ma w drugim pokoju i został tam, bo pokój nie lubi być pusty".
Na koniec powody, dla których warto było żyć: „Kruk" Edgara Allana Poe, siedemnasta minuta
„Ech" Pink Floyd, James Bond, „Nights in White Satin"
The Moody Blues, „Adagio" Albinioniego, „Kobieta wąż" („The Reptile") w kwietniu 1970 roku - seans w sanockim kinie San, kiedy po raz pierwszy i ostatni bałem się na horrorze. I jeszcze: „O Fortuna" - pierwsza pieśń z „Carmina Burana" Carla Orffa, Clint Ea-stwood i scena z rondlem w westernie ,Joe Kidd", coca-cola i ketchup, „Czas Apokalipsy", „Twin Peaks", rzygający grubas w „Sensie życia według Monty Pythona",
„Miłość w czasach zarazy" Marąueza, wizyta w Domu Kobiety Węża (Oakley Court pod Londynem). Wszystkie te chwile przepadną w czasie jak łzy w deszczu. Pora umierać. Tomasz Beksiński (1958-1999).
Ojciec wręczył synowi dyskietkę z ilustracją. Felieton został wydrukowany. Tomasz powiedział do jednej z sióstr: - Teraz było
by głupio się wycofać. - Wysoko latał - mówi siostra. - Za wysoko i się nie
zorientował.
Wigilia 1999. Po telefonie od przyjaciółki syna Zdzisław Beksiński rozmyśla, czy to możliwe, aby miało się to stać akurat dzisiaj. Raczej nie. Dzisiaj przed południem Tomek wpadł tutaj i jak zawsze w piątek sięgnął po „Gazetę Telewizyjną".
Tuż przed drugą wysłał maila do swojego przyjaciela, który mieszka w Krakowie. Pisał dużo o Nadkobie-cie. Pod koniec dodał: Zrób dla mnie jedną rzecz. Powiedz wszystkim, że po prostu nie widziałem siebie w XXI wieku i czułem, że urodziłem się sto lat za późno, więc po prostu postanowiłem wyrównać rachunki. To dziwne, ale naprawdę czuję, jakby nie było jutra. Tak jakby droga tutaj się kończyła. Boję się, bardzo się boję.
Napisał także list do ojca. Zdzisław Beksiński znalazł go nazajutrz:
Nie wiem, jak zacząć. Od przeprosin nie wypada, bo zabrzmiałoby to idiotycznie. Choć właściwie chcę Cię przeprosić za wszystko. A już w szczególności za swój parszywy egoizm i brak zrozumienia dla Ciebie. Twój list z sierpnia wisi w tej chwili nad moim sumieniem jak topór... ale, niestety, jestem zbyt słaby, aby poradzić sobie z nim i ze sobą.
Nie jestem niczyją maskotką ani własnością, ani klownem. Dlatego naprawdę nie czuję się do końca odpowiedzialny za nikogo. Musisz zrozumieć, że moje życie jest MOIM życiem i tylko ja mam prawo zdecydować, czy chcę je kontynuować.
Nie będę też w dalszym ciągu mesjaszem dla durnych radiosłuchaczy ani autorytetem dla telewidzów i czytelników. Ja już jestem martwy, Tato. To, co zrobię i do czego przygotowuję się spokojnie od paru miesięcy, będzie tylko postawieniem kropki nad i.
Nie szukaj w koszu ani w zsypie opakowań po lekach. Wszystkie dawno wyrzuciłem, żebyście nie wiedzieli (Ty i „dobrzy" doktorzy), czego się najadłem. Żywię głęboką nadzieję, że już się nie zbudzę. Wierzę, że nie ma życia po śmierci. Wierzę, że to naprawdę koniec. Tego właśnie pragnę. Tomek.
Pięć lat po śmierci Tomasza jego ojciec Zdzisław Beksiński został zamordowany w swoim mieszkaniu na warszawskim Służewie.
Wściekły pies
Dzisiaj, drodzy bracia i siostry, obchodzimy światowy dzień chorego. W siedemdziesiątą piątą rocznicę objawień fatimskich i w jedenastą rocznicę zamachu na swoje życie dzień ten ustanowił nasz umiłowany Jan Paweł II. Nasz wielki Papież Polak, który wiedział, co to ból.
Dziś myślimy o człowieku, który cierpi. Być może macie wokół siebie kogoś, kto ciężko choruje; kto nie może tu być dzisiaj z nami. Ale są przy nim teraz wasze myśli. Może jest i pytanie, wyrzut sumienia: czy przy moim cierpiącym jestem tak często, jak on tego potrzebuje? Czy jestem na co dzień? Czy mu pomagam? Wspieram go? Czy mu towarzyszę? A może o nim zapominam? Może go unikam? Może jego rany, owrzodzenia, guzy są zbyt odrażające? Może zbyt brzydko pachną? Może nasz chory śmierdzi ropą? Wymiocinami? Uryną? Kałem? A może zwykłą starością? Jego cierpienie jest dla mnie zbyt trudne do udźwignięcia? Odwracam głowę?
Dzisiejsza moja homilia będzie z pewnością dla wielu nie do udźwignięcia. A już na pewno nie dla dzieci. To jest homilia tylko dla dorosłych. Proszę, że-
by dzieci teraz wyszły. Moi uczniowie również. Cokolwiek o mnie później usłyszycie, spróbujcie w ciszy się pomodlić za mnie. Ale teraz idźcie.
Ciężko mi dzisiaj stać przed wami. Znacie mnie jako otwartego, uśmiechniętego, nowoczesnego kapłana. Nie chodzę z wysoko podniesioną głową. Nie buduję wokół siebie żadnych barier. Nie noszę sutanny, kiedy to nie jest potrzebne, ani koloratki. Dobrze się czuję w dżinsach, w koszulce, w czapce z daszkiem. Jeżdżę na górskim rowerze, tańczyłem z wami na niejednym weselu. Razem z wami organizuję pomoc dla potrzebujących. Staram się służyć bliźnim, jak tylko potrafię. Bo tak widzę rolę kapłana: być z ludźmi i dla ludzi. Wiem, że wszystko jest między nami w porządku.
Poza jednym. I dlatego tak ciężko mi dzisiaj patrzeć wam w oczy. Ale cóż to za ciężar wobec ciężaru hostii! Muszę ją
dźwigać razem z tamtymi obrazami. One wracają do mnie jak film, przewijają się. Widzę je szczególnie wtedy, gdy biorę ciało Chrystusa w dłonie, kiedy je podnoszę, kiedy mówię: bierzcie i jedzcie. Hostia jest coraz cięższa, a obrazy nie chcą mnie opuścić. Przeciwnie, nasilają się, widzę je: spocone torsy, bicepsy, płaskie brzuchy, mocne uda, ale mówię dalej: to jest ciało moje, które za was i za wielu będzie wydane.
Chcę wam powiedzieć prawdę i tylko prawdę: zbłądziłem. Ale nie jestem gejem, który uważa, że trzeba organizować te wszystkie parady, nosić tęczowe chorągwie, pozwalać dwóm mężczyznom na małżeństwo i na adopcję dzieci. Nie zgadzam się z tym. Zgadzam się raczej
z tymi, którzy twierdzą, że walka przeciwko tak zwanej dyskryminacji mniejszości seksualnych jest ukrytą, ale jakże nachalną promocją homoseksualizmu. Promocją zaburzenia. To podstępne kontestowanie wartości, z których wyrasta nasza cywilizacja. A wyrasta z chrześcijaństwa i z prawa naturalnego. Natura wyraźnie uczy nas, że tylko związek pomiędzy kobietą i mężczyzną ma sens. Homoseksualizm jest pomyłką natury, wybrykiem, może błędem w ewolucji. Choć nie znaleziono genu, który za homoseksualizm odpowiada.
Tych, którzy krzyczą o homofobii, prawda w oczy kole.
Kole i mnie. I ja jestem zaburzony. Niektórzy mówią, że od homoseksualizmu do pe
dofilii droga niedaleka. Nie wydaje mi się. Ja na chłopców nie patrzę. Mnie chłopcy nie interesują.
Mnie się podobają dojrzali mężczyźni, śniadzi, wysocy, mocni. Ich szukam, ich potrzebuję.
I to jest mała część prawdy, na początek. Rozumiem, że dla niektórych zbyt przerażająca. Kapłan mówi od ołtarza o torsach, bicepsach, udach. A dlaczego ma nie mówić? One nie istnieją?! Nie ma ich? Są! Nawet tutaj, drodzy bracia i siostry, w świątyni,
przed tabernakulum. Spójrzcie po sobie i po obrazach tu na ścianach. Chyba żadne odzienie nie sprawi, że będziemy wątpić w to, co stworzył nasz Bóg Ojciec.
A te szmery, które słyszę, to chyba nie żarty? To złorzeczenia? Przekleństwa? Dlaczego mówicie je po cichu? Bo powierzyliście mi wasze winy? Wasze wstydliwe słabości, zdrady, świństwa, podłości, złodziejstwa? Nie, ja nikomu o nich nie powiem. Nie tylko dlatego,
że chroni was tajemnica spowiedzi. Nie macie powodu do żadnych obaw. Ani o to, co tutaj, ani o to, co tam -w Królestwie Niebieskim. Jeśli za swe grzechy szczerze żałujecie, jeśli chcecie się poprawić, Bóg wam wszystko odpuszcza. Bóg jest dobry, jest miłosierny.
Odkąd pamiętam, zawsze byłem w kościele. Nie na podwórku, boisku, basenie, nie. Tylko w szkole i w kościele. Lubiłem zapach kadzidła i zapach wody koloń-skiej, którą spryskiwali się młodzi księża. Mój ojciec żadnych zapachów nie używał, kąpał się nie za często i nie za często zwracał na mnie uwagę. Nie pił, nie bił, nie dotykał. Pracował i dawał mi kieszonkowe. Matka też pracowała, ale za oceanem. Wyjechała, kiedy miałem pięć lat, skończyła się jej wiza, została nielegalnie i jest tam do dzisiaj. Nie widziałem jej od dwudziestu ośmiu lat. Ona nie może stamtąd wyjechać, bo drugi raz jej nie wpuszczą. Ja nie mogę dostać wizy, by ją odwiedzić. Zresztą nie wiem, czy chcę. Ona dzwoni czasem, mówi do mnie: I love you. I każe sobie przysłać aktualne zdjęcia. Wysyłam. Wtedy dzwoni z płaczem, że jestem stili beautiful.
Po raz pierwszy poczułem, że pragnę bliskości mężczyzny, kiedy miałem dwanaście, może trzynaście lat. Zrozumiałem, kim jestem, gdy miałem szesnaście. Byłem wystraszony, ale nie było z kim o tym porozmawiać.
Z ojcem? On miał nową kobietę, nowe dzieci. Zresztą kto by z ojcem o tym mówił? Żeby mnie zabił?
Z matką? Przez ocean? Z nauczycielką? W tym kraju? Z kolegą? Jeszcze gorzej.
Z moim ulubionym księdzem? Był wysoki, szczupły, nosił krótkie, po żołniersku obcięte blond włosy, mówił niespiesznie, niskim głosem. A kiedy się ze mną witał, mocno ściskał mi dłoń. Grał na gitarze, chodził z nami w lecie po górach, organizował pomoc dla jakichś pogorzelców i ja mu w tym pomagałem. Nie mogłem go zawieść. Powiedziałem mu, że szczerze kocham Chrystusa i chcę iść do seminarium. Tak się ucieszył, że aż mnie przytulił. Zesztywniałem cały jak deska, jakbym się bał poczuć jego ciepło. Pamiętam tamtą chwilę do dziś.
Jego oddech. Odsunął swoją głowę od mojej, opuszkiem palców
przejechał mi nad górną wargą, delikatnie, powoli, i powiedział: jeszcze rok i prawdziwy mężczyzna nam urośnie.
Potem złapał mnie za ramiona, odwrócił tyłem do siebie, delikatnie klepnął po plecach i zaśmiał się: no, do ojca biegnij, bo już późno!
Gdybym poszedł na psychoterapię, może przez dwa lata doszlibyśmy z terapeutą do wniosków, które nie przynoszą ulgi, ale są ważne: a więc nie byłem mężczyzną. Miałem nim się stać dopiero za rok. Jeszcze nie atrakcyjny, jeszcze nie mężczyzna.
Odsunął mnie od siebie. Rok dla chłopaka to era. Po roku nie było go już w naszej parafii. Pojechał
do Afryki pracować z chorymi na AIDS. Byłem zupełnie sam z moim pragnieniem męskie
go dotyku. Ale nie pamiętam pierwszego seksu. To znaczy nie
wiem, który był pierwszy. Chyba kiedy byłem już w seminarium.
Nie wiem, czy czułem powołanie. Nie wiem, co to jest powołanie. Że Pan Bóg przychodzi do młodego człowieka i mówi mu: pójdź za mną? Niektórzy podobno słyszą Jego głos. Ja żadnego głosu nie słyszałem, ale byłem pewny, że tak ma wyglądać moja droga. W ten sposób pragnąłem służyć Jezusowi. Pragnąłem być jak najbliżej Niego.
Można znaleźć setkę cytatów z Pisma, które wprost będą mówiły, jak należy kochać Jezusa.
Ja kocham Go jak mamę i tatę. Wiem, że jest zawsze przy mnie i nie da mi zrobić
krzywdy. Że się mną opiekuje, jak każdy rodzic powinien się
dzieckiem opiekować. Jestem dzieckiem Jezusa. Ale tak jak nie zawsze słuchałem mamy i taty, tak
i nie zawsze robię to, co się podoba Jezusowi. Czasami myślę, że wykreowaliśmy nieludzki obraz
Stwórcy. Daleki od życia, od człowieka. Na szczęście w ostatnich latach inaczej zaczynamy w Niego wierzyć. Wierzymy w Boga miłosiernego. Tego, który wybacza.
Sprawia mi to radość nie dlatego, że mogę teraz śmiało grzeszyć w nadziei, iż Pan Bóg i tak mi wszystko daruje. Raczej cieszę się, że w swej tajemnicy staje się On bardziej ojcowski czy matczyny. Ciepły, bliski, kochający.
W seminarium nikt tak o Bogu nie mówi. W seminarium opiekunowie formują osobowość
przyszłych kapłanów. Tak to się nazywa. Ale jest odwrotnie - oni osobowość młodych mężczyzn deformują. Uczą wyrzekania się przyjemności. Powołują się przy tym na Jezusa, który powiedział, że kto chce iść za
Nim, musi się zaprzeć samego siebie. Ale czy to znaczy, że trzeba pozbyć się samego siebie. Wyrzec? Nigdy nikt nie udzielił mi sensownej odpowiedzi. Po co takie rzeczy klerykowi wyjaśniać?
Co wieczór, po dziesiątej, księża opiekunowie wchodzili do kleryków bez żadnego pukania i kazali nam gasić światło. Lulu, paciorek i spać, oczywiście z rączkami na kołderce. Miałem dwadzieścia jeden lat i ktoś mi mówił, kiedy mam zamykać oczy, kiedy otwierać. Kiedy wstawać, golić się, myć, jeść, pić (i co), kiedy uczyć się, wychodzić do miasta (i w czym - jedynie w czarnym lub granatowym!), kiedy mam zamknąć dziób i do końca dnia już go nie otworzyć. Silentium sacrum - zawsze po dwudziestej pierwszej czas skupienia. W seminarium nie ma kreatywności, twórczego myślenia, rozwoju. Żadnych rozmów o tym, co wśród wiernych budzi kontrowersje: aborcja, eutanazja, homoseksualizm, klonowanie. A skąd! Nie wolno mieć nawet komórki, nie wolno komputera. Jest trening przystosowania. Udawania. Udawanie ma być drugą naturą kapłana. Masz być taki jak reszta księży. Jakimi chcą nas widzieć wierni.
Któregoś razu zamiast w odwiedziny do ojca pojechałem do Berlina. Wcześniej odnalazłem adresy odpowiednich klubów. To było odkrycie, to był kosmos, tyle męskich ciał nagich zupełnie. Byłem ładnym chłopcem, still beautiful, immer noch schón, więc miałem powodzenie. Może raczej powinienem nazywać sprawy po imieniu: miałem super branie!
I wróciłem do seminarium, gdzie chłód, zimno, odtrącenie.
Dlaczego? Czy w naszym Kościele brakuje miłości bliźniego?
Młody człowiek, wbity w twardy system reguł, idzie z seminarium do parafii i widzi, że wszystko, czego go uczono, jest dalekie od życia. Jakie silentium sacrum? Komputer, interia.pl, czateria, gay. Tysiąc gejów online.
Jak wyglądasz? Ile masz lat? 24/188/80/19. Całkiem nieźle. Ja 26/180/78/17, szatyn, owłosiony.
A Ty? Ja gładki, tylko nogi trochę. Co lubisz? Różne rzeczy. Jesteś pasywny czy aktywny? Lubisz real czy walisz konia? Daj mi foto i tel. Młody ksiądz jest podekscytowany, ale i zalękniony.
Szybko wylogowuje się z czata, ucieka przed żądaniem wirtualnego rozmówcy. Bo jest mu wstyd.
Moi koledzy też lubią rozmowy online: interia.pl, czateria, randki.
Kochanie, myszkę masz wygoloną? Oczywiście, ale zostawiłam wąski paseczek. Cudownie! A czy jest już wilgotna? Oczywiście, czeka na ciebie, Kocurku. No to włącz kamerkę i pośliń paluszek. Teraz nie mogę, bo mąż siedzi niedaleko. Oj, to niedobrze. Moja żonka w pracy. Więc mam luz. Niedobry Kocurek! Bawisz się już swoją armatą? Ale są i tacy księża, którzy w ogóle nie mają w poko
ju komputera i tylko się modlą. Takich jest większość, drodzy bracia i siostry, bez wątpienia.
Na początku młody ksiądz boi się nocą wyjść z plebanii. Wdrukowano mu w głowę obraz Boga, który za dobre wynagradza, a za złe karze. A złem jest puszka piwa. I Bóg ją widzi. Babcia mi zawsze powtarzała: bądź grzeczny, bo Pan Bóg cię widzi.
Wielki Brat, podglądacz, policjant, lustrator, sędzia. Taki obraz Boga jest katastrofalny dla rozwoju czło
wieka, dla jego wolności. Wolność zresztą - to też wynosimy z seminarium - jest czymś podejrzanym.
Wierzyłem, że kapłaństwo ochroni mnie przed moim homoseksualizmem.
Ale pomyliłem się, moi bracia i siostry. Jeśli jeszcze mogę tak do was mówić. Interia.pl, czateria, gay. Tysiąc stu gejów online. Będę czekał przy stacji benzynowej za pół godziny. Super. Będziesz wykąpany czy weźmiemy prysznic
razem? Lubię zabawę pod prysznicem. OK, zrobię ci to pod prysznicem. Czekam w czar
nym saabie. OK, zaraz wychodzę.
Wielu księży wierzyło, że kapłaństwo ochroni ich przed pragnieniami. Wielu się pomyliło.
Wystarczy obserwować konfesjonały. My, księża homoseksualni, mężczyzn spowiadamy dłużej.
To, co mówią kobiety, nie jest tak interesujące. Chyba, że mówią o swoich erotycznych snach z mężami na pierwszym planie. Pytał święty Augustyn: „Czyż ręka Twoja, Boże wszechmogący, nie jest dostatecznie potężna, aby uleczyć wszystkie słabości mojej duszy? Aby obfitszym darem łaski zgasić zmysłowe skłonności, także w moich snach?". Żaden sen - moi kochani - nawet najbardziej wstydliwy, grzechem być nie może. Sny są poza naszą wolą, zawsze niewinne. Bóg nie będzie z nich nikogo rozliczał. Snów nam nie będzie pamiętał, tak jak i my ich nie pamiętamy. Nie spowiadajcie się ze
swych marzeń sennych, bo szkoda czasu. Tylko pobudzacie seksualne fantazje spowiedników, zresztą także tych heteroseksualnych.
W telewizji mówili o biskupie, który molestował kleryków, ale to w telewizji, gdzieś daleko. Zresztą może przesadzali, jak to dziennikarze.
Lepiej nie zadawać sobie pytania, czy i wokół nas jest homoseksualny ksiądz.
Jest! Interia.pl, czateria, gay, tysiąc dwustu gejów online. 29/178/76/20, brunet. Czekam pod bankiem PKO. Ciekawość narasta, jest podniecenie, lęk. Jest seks. A potem przychodzi pustka. Smutek. Mówicie: dość? Po co w sprawę tak głęboko wni
kać? Czemu miałoby to służyć? Prawdzie! Wy wolicie z pedałów szydzić, żartować z nich. Sam
czasem żartowałem, żeby nikt nie pomyślał, że i ja jestem.
Często śni mi się pies, jest agresywny, pianę toczy z pyska, warczy. Ale mnie nie gryzie. Rzuci się na mnie, kiedy zrobię krok. Więc stoję bez ruchu, bez oddechu. Udaję, że mnie nie ma, że nie istnieję. Nie przełykam śliny. A pies patrzy na mnie. I czeka.
Dziś obchodzimy światowy dzień chorego. Mówimy o cierpieniu, o odchodzeniu do domu Ojca. Czy wiecie, że umrzecie? Mam trzydzieści trzy lata i wiem: umrę. Ale pojąłem to całkiem niedawno. Bo kiedy zdawałem maturę, o tym nie wiedziałem. Kiedy kończyłem seminarium - nie wiedziałem. Odprawiłem po raz
pierwszy eucharystię i po raz setny - nie wiedziałem. Choć Chrystus umarł na krzyżu i za mnie, choć głęboko w to wierzę - nie wiedziałem. Śmierć, która jest elementem życia, w moim życiu nie istniała.
Człowiek młody, dziecko nawet, zdaje sobie sprawę, że każde życie ma kres. Ale jego - nie. Śmierć dotyczy innych, jakichś chorych, starych. Ale jego - nie. On na tym świecie będzie żył wiecznie.
Starsi spośród nas wiedzą, że to nie jest pycha. Świadomość zbliżającej się śmierci przychodzi w różnym wieku. Dopóki człowiek jest zdrowy, dopóki żyją wszyscy ci, których kocha - tej świadomości nie ma. I dobrze. To pozwala nam dojrzewać, uczyć się, pracować, rodzić dzieci, pokonywać trudności i cieszyć się tym, co jest wokół.
Świadomość śmierci w nas, chrześcijanach, nie powinna budzić żadnej trwogi. Śmierć jest jedynie przejściem przez bramę, za którą czeka radosne spotkanie z Bogiem Ojcem. Radosne, bo wierzymy, że miłosierny Pan wybaczy nam wszystkie winy.
To dlaczego śmierć budzi w nas strach? Mam trzydzieści trzy lata i dopiero teraz pojąłem,
że umrę. Nie patrzcie tak, jeszcze nie umieram. Może dożyję sędziwego wieku, choć wątpię. Chciałem jak najdłużej służyć Bogu jako kapłan. I wam, drodzy bracia i siostry. Ale po tym, co wam powiedziałem, już nie mogę. Tym bardziej że muszę wam powiedzieć więcej. Jaka cisza, żadnego kaszlu, szmeru. A kościół pełny. Jezu, zmiłuj się nade mną.
Bóg zsyła mi zadanie, sprawdzian, trudny egzamin. Jestem zakażony wirusem HIV.
Kiedy człowiek odbiera pozytywny wynik testu -wszystko się zatrzymuje. Nie ma żadnego jutra, żadnego za tydzień, życie staje bez ruchu, jest koniec. Ale myśli pod czaszką szaleją: jaki koniec? kiedy? gdzie? kogo o końcu należy uprzedzić? komu o TYM powiedzieć? kto o TYM się dowie? TO jest we mnie, rozmnaża się jak robactwo, pleni, pożera od środka.
Człowiek bierze prysznic. Woda leje się silnym strumieniem, parzy skórę, ale TEGO nie zmywa. Strach miesza się w głowie z żalem, potem z wściekłością, odbiera rozum: pewnie witaminy, które co rano łykam przy śniadaniu, zafałszowały wynik testu. Witaminy mogą zmienić wyniki, to oczywiste. Test trzeba powtórzyć!
Ale, po co? Resztki świadomości zabierają nadzieję: test, zanim
zakażony otrzymuje wynik, jest powtarzany co najmniej dwa razy. Z dwóch próbek krwi. Nie ma szansy na pomyłkę, nie ma szansy na nic. Spokój bezpowrotnie odchodzi do przeszłości. Uśmiech również. Niebawem przyjdzie uśmiech wyreżyserowany, żeby nikt się nie domyślił, dopóki ciało nie zdradzi objawów. Pojawia się napięcie, sadowi się gdzieś za mostkiem i stamtąd będzie, nie raz nie dwa, telepać całym ciałem. Albo delikatnie kłuć. Albo zabierać ślinę z gardła. Albo tylko zmiękczać nogi. Wtedy trzeba będzie usiąść gdzieś na ławce w parku, otrzeć pot z czoła i czekać, aż przejdzie. Nie przejdzie. Napięcie staje się przyszłością, będzie non stop, do końca. Ale pierwszego dnia człowiek o tym nie myśli. Chce zasnąć od razu, na wieki wieków.
A On każe mi żyć!
Bo na TO się już nie umiera. Z TYM się teraz żyje. Dwadzieścia lat, czterdzieści, do starości, jak dobrze pójdzie. Są tabletki, coraz nowocześniejsze, bardziej skuteczne. Dziś lekarze mówią, że zakażenie to przewlekła choroba. Jak wiele innych. Nie leczysz się - umierasz. Leczysz się - żyjesz. Ale wy swoje wiecie. Wy mnie już w myślach wsadzacie do trumny, już chowacie. Łopaty, ziemia. Pchają się wam do głów stereotypy, gotowe schematy, matryce, już zajmują ustalone z góry pozycje, już są gotowymi argumentami do oceny, sądu, skazania.
Pedał - wiadomo - to AIDS. Zasłużył - to ma. Kara boska! Od Jezusa? Którego kocham jak mamę i tatę? Któ
ry się mną opiekuje? Wy znacie odpowiedź! Nie trzeba się nad nim litować! Ale palcem pokazać -
czemu nie? Napluć w twarz - bardzo chętnie. Zamknąć przed nim drzwi - jakże by inaczej. Bo HIV jest w naszym kraju piętnem, niewidzialną szkarłatną literą, dowodem rozwiązłego życia, dowodem zła. Bo jest chorobą złapaną przez seks. A seks jest czymś podejrzanym.
A temu, co podejrzane, warto się z uwagą przyglądać. Seks innych to przecież moja sprawa. Będę oceniał, sądził, brzydził się. Brzydzisz się, to dlaczego dupy innych tak cię obchodzą? Jakże skwapliwie ludzie badają cudze życie - pisze święty Augustyn - a jak opieszale zabierają się do naprawiania swojego". Dlaczego ocenianie innych, sądzenie ich tak ci jest, człowieku, potrzebne? Cóż warte byłoby twoje życie, gdybyś nie osądzał innych?
Wy, dobrzy katolicy, patrząc na człowieka z piętnem, myślicie o sobie: jesteśmy od niego lepsi, poukładani, moralni, uczciwi, czyści. My, dobre żony, kocha-
jacy mężowie, troskliwe matki, ojcowie - wszyscy gotowi jesteśmy na zbawienie. Panie Jezu, bierz nas prosto do nieba! Hurtem nas weź!
A tamten jest ubrudzony, zbrukany, potępiony. Jego strąć do piekieł!
Może i tak. Trzeba stanąć po stronie dobra. Trzeba mnie osądzić. Może według najłatwiejszego kodeksu: to białe, to
czarne, to dobre, to złe, to moralne, a to grzech śmiertelny! Najłatwiej byłoby tak: znaleźć na dziedzińcu kościoła kamień i czekać tam na mnie. To byłoby moralne. I ja bym to zniósł. Bo zasłużyłem.
Ale nie kamienia w waszych dłoniach się lękam. Wstydzę się, że was gorszę. I boję się tego. Ze mnie słuchacie i myślicie: wszystko, w co wierzyliśmy, nie ma żadnego sensu. Kościół jest bez sensu i Pan Bóg jest bez sensu. A przecież tak nie jest. I grzesznik w Kościele, nawet jeśli jest księdzem, swój wielki sens ma. I moje cierpienie też.
Pytam Boga: dlaczego mnie powołałeś? Wiedziałeś, że nie wytrzymam, że będę jeździł do
Berlina, do Londynu, Paryża. Będę uciekał przed pustką, w której Ciebie nie ma, Boże. Ze tam za pieniądze z intencji mszalnych kupię bilet do pedalskiej sauny, raz, drugi, pięćdziesiąty, że podniecony rozbiorę się w szatni, że spojrzę na eleganckiego biznesmena w garniturze, który być może wpadł tu między pracą a żoną, czekającą z obiadem, że wezmę szybko prysznic, tam przyjrzę się szczupłemu studentowi o skandynawskich włosach i niebieskich oczętach, że owinięty ręcznikiem pobiegnę między kabiny. Bo w saunie
jest nie tylko sauna. Są tam licho oświetlone wąskie korytarze, labirynty, zamykane kabinki wielkości metr na dwa i są pokoje zbiorowego seksu, jaśniejsze i zupełnie ciemne - darkroomy, gdzie gromadzą się brzuchaci faceci po pięćdziesiątce w nadziei, że zapłacze się między nich jakieś delikatne dwudziestoletnie ciałko i da im to, na co oni w świetle dnia liczyć już nie mogą. Zewsząd słychać postękiwania, jęki, westchnienia: och, ach, jeszcze, już, mocniej, dość. Czuć zapach potu, spermy i krocza. Wszędzie jest ślisko, trzeba uważać, żeby się nie zabić. Kabiny się otwierają, faceci wychodzą, mokrzy, zrelaksowani, każdy w swoją stronę, dłużej znać się nie potrzebują, teraz idą sprzątacze, z latarkami, w gumowych butach i w lateksowych rękawiczkach, ścierają szmatą materace obłożone ska-jem i kabina gotowa do następnych obfitych orgazmów. Królestwo rozkoszy, perwersji, wyuzdania. Każda niemal dzielnica w każdej europejskiej metropolii ma swoją gejowską saunę, czasem opodal strzelistych gotyckich świątyń, nikt się temu nie dziwi, nikt nie przeszkadza, nikt tego nie zabrania. Wszystko legalnie, wstęp kilkanaście euro plus YAT i masz, co chcesz. Znam je chyba wszystkie.
Wiedziałeś, Panie, że nie dam rady. Że braknie mi sił. Że sauny staną się moją obsesją, że tylko dla tych chwil będę chciał żyć. Bo tam dostaję to, czego nie dostaję nigdzie indziej. I od nikogo.
Wiedziałeś! I wiesz, że cały czas noszę Cię, Boże, w sercu. Także tam, w darkroomie, w kabince ze skajo-wym materacykiem. Tam cierpię najbardziej. Bo kiedy on mnie wypełnia swoim wielkim czarnym żylastym penisem, kiedy napełnia we mnie to, co puste, kiedy
jest głęboko, kiedy posuwa mnie z siłą elektrycznej maszyny, kiedy dobija mocno i bez litości, kiedy już prawie wpada we mnie cały, myślę wtedy: co ja robię?! Jestem kapłanem Jezusa Chrystusa!
Nie uciekajcie! W Berlinie, Paryżu i Londynie, a może i w War
szawie są też inne kluby: dla heteroseksualnych kobiet i mężczyzn. Są tam licho oświetlone korytarze, są kabiny i pokoje na zbiorowy seks, zbiorowe wyuzdanie, zbiorowy grzech. Wiem to od moich kolegów, którzy - jak ja - sutanny noszą tylko wtedy, kiedy to konieczne.
Wiem, że większość księży nie łamie ślubów i żyje w celibacie. Także większość homoseksualnych księży. Nie wszyscy spośród nich i zapewne nie wszyscy geje brudzą się wzajemnie w tych berlińskich ściekach i paryskich rynsztokach. Większość tego nie robi. Większość gejów żyje w stałych związkach. Wiem, bo chodzę po kolędzie. Niektóre takie pary przyjmują mnie. Mówię im wtedy, że źle robią, żyjąc razem, że to przeciw Pismu Świętemu. Ze powinni się rozstać i żyć we wstrzemięźliwości. Oni przekonują mnie, że są dobrymi synami, praworządnymi obywatelami, sumiennymi pracownikami, życzliwymi sąsiadami i wiernymi partnerami. Ich związek jest pełen miłości.
Wystarczy przejrzeć ogłoszenia na gejowskich portalach: wielu mężczyzn szuka stałego partnera, szuka miłości. Tak jak i większość heteroseksualistów: kobiet i mężczyzn. Wszyscy szukamy miłości. My - kapłani - również. Kiedy nie znajdujemy jej w Kościele, w naszej wspólnocie, wkraczamy w obszar grzechu, z którego ciężko się wraca.
Jestem kapłanem Jezusa Chrystusa! Mówię wam prawdę i tylko prawdę.
W saunie nie wystarcza mi jeden, zmieniam kabinę, zmieniam mężczyznę, znów jakiś nieznajomy, śniady, czarny albo Norweg, przez następne kilka minut będzie blisko mnie tak bardzo, że już bliżej nie można. A Jezus wtedy wisi na krzyżu, krwawi za mnie, kona. A mnie używa jakiś samiec w jakimś śmierdzącym kurwidole! Czy we mnie jest Diabeł?
Wypełnia mnie całego! Gdybym mógł z tym zerwać. Ale jestem bezsilny.
Smutny, zły, wściekły. Bo nie żyję tak, jak bym chciał żyć. Zabierz mnie stąd! Skończ moją udrękę! Odprawianie eucharystii jest dla mnie golgotą. Nie chcę! Nie będę!
Kiedy wsiadam do samolotu i wracam do domu, myślę sobie, że może tym razem nie wylądujemy szczęśliwie. Ze może to się skończy, z hukiem, raz-dwa. Ale nie! Muszę żyć, muszę tęsknić za tym, co w saunie. Nienawidzę tego, ale już kombinuję, dokąd by polecieć następnym razem.
Samobójstwo? Rozwiązałoby wszystkie problemy. Jezus nic o samobójstwie nie mówił, samobójców nigdzie nie potępiał. Może to jest wyjście? Ale wyjście dokąd? Do Ciebie, Boże? Nie! Ty chcesz mnie tutaj sprawdzać, wystawiać na kolejne próby, testować moje siły.
Mieszka we mnie Szatan. I ja mam dać mu radę?! Spowiadam się, kolega mnie spowiada. Szczerze ża
łuję tego, co zrobiłem, i szczerze chcę się poprawić. Ale niedługo potem zamawiam w internecie bilet do Amsterdamu czy do Kolonii.
Powinienem wybrać życie w czystości albo odejść z Kościoła.
Jak odejść? Do kogo? Z czym? Z moim teologicznym wykształceniem? Poza Kościołem jestem nikim. I w Kościele też. Święty Paweł powiedział, że mężczyźni, którzy
współżyją z innymi mężczyznami, nie wejdą do Królestwa Niebieskiego. Co zrobisz ze mną, Boże? Z moją hańbą? I z moją szczerą miłością do Ciebie? Co uczynisz, kiedy stanę wreszcie przed Tobą? Czy Twoje miłosierdzie jest silniejsze od mojego grzechu? Wierzę, Boże, że dostrzeżesz we mnie więcej niż tylko zalęknionego pedała.
Gdyby Pan zapytał mnie jak Piotra nad Jeziorem Galilejskim: „Szymonie, synu Jana, czy kochasz Mnie?", odpowiedziałbym bez wahania: „Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham".
Nie wolno mi kochać Pana? Bo jestem skalany? Wy znacie odpowiedź? Znacie boskie wyroki? Gdyby
Bóg miał jakieś wątpliwości, co zrobić z takim grzesznikiem jak ja, wy usłużnie przybieglibyście z podpowiedzią?
Czy ja czuję do was złość? Mam jakieś pretensje, żal? Krzyczę na was? Jakbyście mi coś złego uczynili?
A przecież nic takiego się nie stało. Wybaczcie mi, bracia i siostry.
I dbajcie o siebie. Strzeżcie się. Czy nikt w tym kościele nie uprawiał seksu przedmałżeńskiego? Czy nikt nie zdradził swojej żony, męża? Nie macie kochanek? Kochanków? HIV można złapać nie tylko przez tyłek. Ktoś, kto dziś tak myśli, a zwłaszcza ten, kto uprawia
heteroseksualny seks pozamałżeński, jest kompletnym głupcem. W poradni dla zakażonych widuję piękne młode kobiety, dobrze ubrane, wyperfumowane. Skąd one się tam biorą? Nie wszystkie zakaziły się przecież od jednego złego czarnego Kameruńczyka. Skąd one to mają? Przecież nie z powietrza. I nie z pocałunku.
Widuję w poradni różnych mężczyzn. Skąd oni to mają? Przecież nie z tego, że podali jakiemuś zakażonemu rękę, nie z tego, że usiedli po zakażonym na muszli klozetowej.
Kiedy zdradzacie swoje żony i swoich mężów, kiedy łamiecie małżeńską przysięgę złożoną przed Bogiem, róbcie to przynajmniej bezpiecznie. Używajcie kondomów!
Ja nie użyłem raz. I mam. Co powinienem teraz zrobić? Co Bóg chce mi w ten sposób powiedzieć?
Nie wiem. Kupuję bilet do Paryża i biegnę do sauny. Tam, w każdej kabinie, na wyciągnięcie ręki są kondomy. Tam wszystkich uczą - seks przygodny uprawiasz na własną odpowiedzialność. Każdego - z kim to robisz - traktuj jak zakażonego. Bez wyjątku. Wtedy masz szansę uniknąć choroby. Stosuję się do tych zasad i wierzę, że nikomu krzywdy nie robię. Jestem o tym przekonany. Czasem tylko nachodzą mnie myśli, że może jednak chciałbym, by wszyscy inni też byli zakażeni, by też codziennie rano budzili się z myślą, co jest tam. Co jest po śmierci? Czy jest tam życie wieczne? Czy będzie Sąd? A jak tam nic nie ma? Jak Boga nie ma, to co? Wszystko jest jedynie drogą do kresu, końca, ciemności?
Nie mam z kim o tym porozmawiać. Następni wychodzą? Ze strachu? Słowa nie zakaża
ją. Nic wam nie grozi. Stójcie! Mam pytanie: czy każdy
z waszych bliskich mógłby przyjść do was i powiedzieć o swojej największej tajemnicy?
O swoim AIDS? Czy go zrozumiecie? Dacie mu wsparcie? Czy on, może ona, wie, że może do was z tym
przyjść? Ja nikogo takiego nie mam. Ja do was przychodzę. Czasem się boję. Śni mi się pies, warczy, pianę toczy
z pyska. A ja bez ruchu. Zbity. Nie potrzebuję waszej litości. Ani waszego zrozu
mienia. Chciałbym tylko, żebyście pozwolili mi być między wami.
Jestem sam. Pies patrzy i czeka. Szkoda mi czasu na sen. Bo chcę coś robić, żyć. A muszę siedzieć na kiblu. Przez pierwszy okres po zakażeniu nie bierze się
żadnych leków. Powoli, miesiąc po miesiącu, spada liczba komórek odpowiedzialnych za odporność organizmu. To spadanie może trwać dwa lata, a może piętnaście, nie ma reguły. W tym czasie zakażony czuje się dobrze.
Lekarze kontrolują, czy w krwi pacjenta wciąż jest wystarczająca liczba komórek odpornościowych. Kiedy jest ich zbyt mało, zapada decyzja: tabletki. Do końca życia. One są szkodliwe, toksyczne. Wierzę, że nie bardziej niż papierosy, wódka.
Ale pierwszy okres leczenia bywa trudny. Czy wiecie, jak czuje się dorosły facet, który przez kilka tygodni nie może odejść od klozetu dalej niż na kilka metrów? Są leki zapierające, ale ile można tabletek brać? Sześć rano, sześć wieczorem, rzygam nimi.
A czasem trzeba wyjść. Czy wiecie, jak czuje się młody kapłan, który jest zakażonym pedałem? Który nie ma pewności, że jest życie po śmierci? Który stoi za ołtarzem, przed t łumem wiernych, w liturgicznych szatach, w pampersie, i czuje, że z niego się leje?
Powinienem odejść. Bo Kościół mnie nie chce, odrzuca mnie.
Powinienem zostać, żyć w czystości. Pokazać Bogu, że zrozumiałem, co On do mnie mówi.
Nie umiem. Może HIV to dla mnie mało? Trzeba odrąbać mi
nogi? Może wtedy pojmę?! Nie mam z kim o tym porozmawiać. Boję się, strach
ściska mi głowę niczym imadło. Was się boję, waszych języków, sądów, wyroków. Bo to wy zdecydujecie, kim będę, zanim umrę! Nikim? Bez zawodu, domu, tożsamości, bez imienia? Bo moje imię jest pohańbione, a wy macie nade mną władzę.
Chciałbym być taki, jak wy. Mieć żonę, kilkoro dzieci. Byłbym może lekarzem, może nauczycielem. Byłbym dobrym ojcem, dzieciom poświęcałbym sporo czasu, troszczyłbym się o nie, kształcił je i był z nich dumny. Zonę też bym kochał. Po kilku latach mógłbym mieć nawet kochankę, jestem mistrzem w kluczeniu, żona nie zorientowałaby się. To nawet jakoś przystoi. Bo być gejem w wiernym uczciwym związku
- to raczej już nie. Więc spowiadałbym się z mojej kochanki, a jakiś młody miły ksiądz - w dowód wdzięczności za pikantne szczegóły - dawałby mi rozgrzeszenie z uśmiechem. Bardzo tak chciałbym, moi bracia i siostry. Być jak wy!
Albo jak te dzieci, które wyszły. Mieć ojca, który pachnie wodą kolońską i głaszcze po głowie.
Nikogo nie ma? Pusty kościół?
Tyle. Wszystko, co tu powiedziałem, jest prawdą: mam
trzydzieści trzy lata, mieszkam w Polsce, jestem księdzem, jestem homoseksualistą, jestem zakażony. Powinienem rzucić sutannę i odejść. Ale nigdy nie odejdę. I tej homilii nigdy nie wygłoszę, choć myślę o niej codziennie. Biegunka mija, moje komórki odpornościowe odbudowują się, wszystko jest w porządku.
Niektórzy z was mnie znają. Jako otwartego, uśmiechniętego, nowoczesnego ka
płana w czapce z daszkiem. Bilet do Londynu kosztuje trzysta złotych. Do Ber
lina jeszcze mniej. W następnym kazaniu nawiążę -jak mnie uczono w seminarium - do czytanej chwilę wcześniej Ewangelii. I niech tak zostanie.
Amen
Stało się to rok po tamtym: znaleziono kość. Maleńką kosteczkę - mówi matka umarłej, jakby machała ręką, jakby kością nie trzeba sobie głowy zawracać. Albo jakby był powód do wstydu.
Niektórym - tamtego ranka - świat się skończył. Ale innym nie: biegną miesiące, pory roku, śnieg pada, topnieje, robi się błoto dookoła Chrystusa. Orne pole wokół, na położenie chodnika przyjdzie jeszcze poczekać. Chrystus siedzi tu nagi, za szybą, ma frasobliwą twarz, patrzy na drogę: samochody pędzą, wyprzedzają, trąbią. Wygląda na to, że każdy chce jak najszybciej dotrzeć do celu.
Świat istnieje, co niektórych irytuje, budzi w nich złość.
W tutejszych gazetach napisano, że to kapliczka pamięci. Z tyłu monumentu, tego z szosy już nie widać, pod obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej umieszczono tablicę z nazwiskami ofiar. Dziennikarze podkreślili, że było uroczyste odsłonięcie, msza święta (pisali, wbrew ortografii, z wielkich liter: Msza Święta), biskup z Łomży, rodziny w żałobie, koleżanki i koledzy tragicznie zmarłych.
Wszyscy modlili się pod słowami wykutymi w czarnym kamieniu: „Stańcie się nieustraszonymi świadkami miłości silniejszej od śmierci. Jan Paweł II". Ale jak zebrani rozumieją papieskie przykazanie - o to dziennikarze nie zapytali. Tego, że nazwisk na tablicy jest dziesięć, choć ofiar było trzynaście - nie odnotowali. Tego, że niektórych rodzin na uroczystości zabrakło -nie zauważyli. A to, że za obiekt kultu religijnego (wielkości dwa na dwa metry) władze Białegostoku zapłaciły ponad osiemdziesiąt tysięcy złotych - pominęli.
Nic dziwnego. To typowy problem mediów w średnich i małych miastach, gdzie środowiska inteligencji są niewielkie: lokalny dziennikarz jest tam czyimś sąsiadem albo pacjentem, ktoś uczy jego dzieci, ktoś kontroluje jego podatki, ktoś rządzi jego powiatem. Ktoś go spowiada, daje mu ślub, chrzci dzieci, grzebie umarłych. Lepiej się nie narażać. Więc ani słowa o kości.
Ciężko w Białymstoku być tym, który przeżył. - Tamto życie skończyło się, kiedy znaleźli mnie
w kapuście - mówi Kuba. W tamtym życiu - ono powraca czasem we śnie -
jest uśmiech, ruch, energia, czas płynie. Kuba dorasta, biegnie co rano do szkoły, wraca do mamy na obiad (jest jedynym dzieckiem samotnej matki), pędzi na basen, czyta gazety, interesuje się polityką, chce zdawać na ekonomię do Warszawy. Myśli o sobie, że jest dobrym człowiekiem. A dobrych ludzi spotykają w życiu jedynie dobre rzeczy. Więc spokojnie patrzy w przyszłość. Aż do rana, kiedy otwiera oczy: czas stoi, jest w tym samym miejscu, w którym był wczoraj i w którym był tydzień temu, są te same blizny, te same lęki,
tak samo nie sposób się podnieść, pójść się wysikać, stanąć pod prysznicem, wybiec z domu.
Woli sny, w których wszystko jest jasne: tamten świt, tamten autokar, tamta droga, tamte twarze.
Tamtego dnia - 30 września 2005 roku - białostoccy maturzyści pielgrzymowali do Matki Boskiej Częstochowskiej. Kuba wszedł do autokaru przed szóstą rano i usiadł po lewej stronie, w piątym rzędzie chyba, koło okna. Obok niego - Karolina. Umówili się wcześniej, że usiądą razem. Za Kubą - Asia, sąsiadka, z którą chwilę wcześniej przyjechał przed szkołę taksówką.
Ruszyli. Obok kierowcy - katechetka, na fotelu przeznaczonym dla pilota. Był też kierowca zmiennik. Zabrakło dla niego miejsca, usiadł na schodkach, pod nogami nauczycielek wychowania fizycznego. Nauczycielki - na pielgrzymkę jechały jako opiekunki - usiadły przy drzwiach, w pierwszym rzędzie, po prawej stronie.
Katechetka głośno pomodliła się do Anioła Stróża, potem zasnęła, nic nie pamięta. Za to nauczycielka wychowania fizycznego - ta bliżej kierowcy - wszystko. Wstała z miejsca, gdy zobaczyła, co się dzieje. - Co pan robi? - krzyknęła. - Niech pan nie wyprzedza!
I jeszcze: - To koniec! Kuba pamięta: nadjechał tir. Tyle. Uderzenie rzuci
ło nim o szybę, chyba roztrzaskał szkło własnym ciałem, ogień był tuż-tuż, dosięgał go, już go miał, ale Kuba leciał wysoko, daleko, w kapustę. Tam się ocknął, do piekącej twarzy przyłożył zimne błoto.
Autobus płonął. Zablokowały się środkowe drzwi. Z przodu - całkiem cicho. Z tyłu - przeciwnie - krzyk. Komuś po kilku chwi
lach udało się wybić szybę. Większość ocalała.
Z przodu niektórzy wypadli na zewnątrz, niektórzy z nich przeżyli. Dziewięcioro zginęło. Również kierowca i jego zmiennik. Także kierowca ciężarówki, z którą czołowo się zderzyli. Jakiś czas potem, z powodu poparzeń, w szpitalu zmarła dziesiąta maturzystka. W sumie trzynaście śmierci.
- Na początku żałowałem, że żyję - mówi dzisiaj Kuba.
- Twoje żyje - powiedziała kilka dni po wypadku mama koleżanki z sąsiedztwa do matki Kuby.
- N o żyje - odpowiedziała, bo co miała odpowiedzieć? Miała się skarżyć? Na te wszystkie jego poparzenia? Ze jego lewa ręka to żywe mięso, krew? Ze złamania co dziesięć centymetrów? Ze niczego nie można włożyć w gips, bo na wierzchu rany? Ze pręty w nogach, śruby, obręcze? Ze operacje, przeszczepy, strach?
-Jestem wyróżniona - mama Kuby mówiła dwa miesiące po wypadku - nie dostałam syna w worku.
- Tyle bólu szkoda by było zmarnować, więc żyję - mówi Kuba dzisiaj. - Chcę wyzdrowieć, ale nie wiem po co.
No bo po co chłopak na wózku wciąż żyje? W całym Białymstoku nie ma nikogo, kto pomógłby mu uporać się z odpowiedzią na to pytanie.
Przychodzą do niego nauczyciele, uczą go do matury. Przychodzi rehabilitant, pomaga doprowadzić ciało do jako takiej formy. Katechetka raz przyszła. Mówiła o swoich problemach ze zdrowiem.
Raz czy dwa przyszły do niego tamte matki. Pytały, czy śnią się mu ich córki. Pytały, czy coś do niego mówią.
On wciąż w swojej komórce ma do umarłych numery, nie chce ich wykasować.
Tamte matki przestały przychodzić. Kuba je rozumie: chciałyby opiekować się swymi okaleczonymi dziećmi, zamiast palić im znicze.
Wolą nie widzieć, że żyję. I koledzy z klasy - ci, którzy przeżyli - przestali
u Kuby bywać. Bo on należy do przeszłości, podczas gdy oni są już dalej. Chciałby być na ich miejscu. Byłoby cudownie, gdyby to któryś z kolegów usiadł w autobusie na jego fotelu. W piątym rzędzie, po lewej. - Kuba nie chce tak myśleć, ale te myśli są i ciężko je odgo-nić. Wolałby siedzieć na końcu autobusu. I stamtąd widzieć, jak kolega z piątego rzędu płonie, jak wylatuje za szybę. A potem dowiedziałby się, że on przeżył. Ucieszyłby się.
I mama cieszyłaby się. Może powiedziałaby: - Synku, jak dobrze, że nie nam to się przytrafiło.
Kuba odwiedzałby rannego, współczułby mu. Potem pomyślałby, że okaleczony kolega zbyt mocno przypomina mu tamten ogień. Tamten smród palonego białka. Uścisnąłby koledze dłoń, jeśli którąś miałby sprawną, zamknąłby drzwi, odjechał windą i nigdy nie wrócił. Cudownie byłoby o takim koledze zapomnieć.
Inni - ci, którzy wtedy nie pielgrzymowali - czasem do Kuby wpadają, rzadko. Są już studentami, mają zajęcia, kolokwia, ważne sprawy. Przychodzą tutaj, kiedy idą święta, bo w święta myśli się o chorych.
I Kuba do nikogo nie dzwoni, nikogo nie zaprasza. Bo zaproszony, choć nie będzie miał ochoty, zawsze do chorego przyjdzie. Choremu nie wolno odmówić.
Nie wychodzi z domu. W spojrzeniach ludzi widzi tylko litość. Więc i on ludziom w oczy nie zagląda.
I nie chce, by na niego patrzyli, by go wytykali palcami: to jest ofiara tamtej katastrofy. Ocalały pielgrzym. Jego twarz jest znana, bo nie raz, nie dwa pokazywali Kubę w tutejszych gazetach, kiedy organizowano turnieje sportowe i zbierano pieniądze na jego leczenie. Zresztą tu wszyscy się znają, bo tu jest Białystok, a Kuba jest dyżurnym białostockim inwalidą. Został nim w drodze do Matki Boskiej (dziennikarze piszą także: w drodze do Pani Jasnogórskiej, do Królowej Polski, do Czarnej Madonny, do Narodowego Sanktuarium). Na takiego warto zbierać pieniądze. Dać złotówkę albo stówę, dobrze o sobie pomyśleć. Takiego ludzie lubią sobie pokazywać szczególnie wtedy, gdy się Chrystus rodzi albo gdy umiera.
Ludzie, zdaniem Kuby, mogliby nie istnieć. Nic go nie obchodzą. Bo mają więcej, niż on ma? Biegają, tańczą, zwiedzają świat? On nie chce na to patrzeć? I świat
- mówi - mógłby nie istnieć. A Bóg? Zdaniem Kuby Bóg istnieje. Ale na Boga nie ma co liczyć, bo można się przeliczyć. Można liczyć tylko na mamę.
Spotykają się w każdy wtorek wieczorem, piją herbatę, jedzą ciastka. Padają pytania, hipotezy, domysły. Są podejmowane decyzje, są pisane listy, ktoś rzuca jakiś pomysł, jest działanie. Idą naprzód. Tak im się przynajmniej wydaje. Ale stoją w miejscu, nie mogą się ruszyć, kroku zrobić. Są źli na świat, bo świat jest zły. Zabrał im to, co mieli najdroższe. Świat tańczy teraz na studniówkach, zdaje maturę, studiuje. Świat jest przeciw nim, więc oni są przeciw światu: razem, spójni, solidarni, żadnych różnic między nimi nie ma. Kiedy komunikują się ze złym światem, jest jednomyśl-
ność, jest jeden głos, jeden gniew rodziców umarłych pielgrzymów.
Cały czas protestują. Brak działania oznaczałby bezradność. Zgodę na
fakt, że ich dzieci nie ma. Na smutek, który nigdy się nie skończy. Bo prawdziwy smutek wciąż jest jeszcze przed nimi. Przyjdzie, kiedy zrezygnują z wtorkowych spotkań, kiedy przestaną być grupą. Smutek pojedynczy, osobny, indywidualny. Przyjdzie do każdego, kiedy każdy po swojemu pojmie, jaki sens ma sprzeciwianie się śmierci.
Oni nie są bezradni. Chcieli rozmawiać z tymi, którzy ocaleli. Chcie
li pytać kolegów swych dzieci, dziś już studentów, jak tam w środku było. Dochodzić, kto gdzie siedział, kto wstał, kto upadł, kto pierwszy uciekł do tyłu. Chcieli wiedzieć, by zbliżyć się - przynajmniej tak - do swych płonących dzieci.
Wiadomo, że wśród znalezionych ciał dwa były ze sobą splecione. Jakby, w chwili śmierci, trzymały się w objęciach. Kto to był? Tego się nie dowiemy. Bo ciała najpierw rozłączono, a dopiero potem opisano.
Rodzice maturzystki, która miała siedzieć w środku, próbują zrozumieć, dlaczego ich córka spłonęła. Może nie żyje, bo ratowała koleżankę? Dobrze byłoby wiedzieć.
Tylko o to chodzi? Bo pada pytanie: dlaczego niektórym z tych, co sie
dzieli bliżej przodu, udało się przeżyć? Lub krócej: dlaczego oni żyją? Pada odpowiedź: bo nie ratowali płonących kole
gów. Uciekali, depcząc ciała naszych dzieci.
Ktoś dodaje, bez żadnej wątpliwości: można było choć jedno więcej uratować.
Ktoś jest pewny: tak, zrobili za mało. Któryś z ojców jednak się waha: poczekajcie, ja sam
nie wiem, jakbym się w ogniu zachował. Do spotkania z ocalonymi nie doszło. Bo rodzice
ocalonych zakazali swym dzieciom spotkań z rodzicami spalonych.
I na dodatek uznali, że śmierć kolegów nie jest wystarczającym powodem, by odwoływać studniówkę cztery miesiące po katastrofie.
Podobno mówili do swoich ocalonych dzieci: macie żyć.
- Było nam przykro - mówi dziś matka spalonej maturzystki. - Nauczycielki tańczyły na tej studniówce w czerwonych podwiązkach.
- Tańczyły na grobach naszych dzieci - takie słowa jednego z rodziców słyszała dyrektorka liceum.
Nikt na studniówce nie tańczył. Według relacji jednych. Bo według drugich byli tacy, którzy tańczyli.
Przyszły matury. Rodzice umarłych maturzystów starali się w tych dniach nie opuszczać domów. Żeby w mieście nie widzieć garniturów, granatowych spódnic, białych bluzek.
Rodzice spalonych pielgrzymów - może nie wszyscy - wierzą, że wytropienie i osądzenie winnego przyniesie im ulgę. W całym mieście nie znalazł się dotąd nikt, kto wyjaśniłby im, że chyba są w błędzie. Że wskazanie palcem na jednego winnego nie zmniejszy ich cierpienia, bólu nie ukoi. Że będą potrzebowali następnych
winnych, że będą nienasyceni, że droga oskarżeń nie ma końca. A jeśli nawet gdzieś jej koniec istnieje, to ulgi tam raczej nie znajdą.
I że, jak na razie, oni tą drogą idą. Każdy musi być po ich stronie, bo oni są rodzicami spalonych pielgrzymów. To ich jakoś wyróżnia, stawia ponad innymi? Komu to się nie podoba, kto wejdzie im w tę drogę - dołącza do grona winnych. Na przykład Grażyna Złocka--Korzeniewska - dyrektorka liceum.
Zaproponowała uczniom i pracownikom, by na budynku szkoły umieścić tablicę ku pamięci maturzystów. Zaproponowała, że sami za tablicę zapłacą. Hołd w kamieniu miała podpisać „społeczność I Liceum Ogólnokształcącego". Rodzice ofiar na taki napis nie wyrazili zgody. Wyrazili sprzeciw: jaka społeczność? Jakieś woźne? Tak podobno, według relacji dyrektorki, rodzice mówili. Szkoda, że nie widzieli, jak woźne cierpiały, gdy z szosy nadeszła tamta wiadomość. Szkoda, że ich łzy są nieważne. Według dyrektorki nie o woźne jednak rodzicom chodzi.
A o kogo? O co? Często trzeba się tego domyślać, czytać w podteks
tach, w półsłówkach, bo rodzice spalonych wiedzą, że pewnych rzeczy nie przystoi mówić głośno. Ich cierpienie może nie mieć granic w domu, ale już poza domem trzeba je kontrolować. Wiedzą - przynajmniej niektórzy z nich - że na przykład głośne oskarżanie dzieci, którym udało się uciec z ognia, o śmierć tych, którym się nie udało, takie granice przekracza. Więc ocalałych winią po cichu, między sobą.
Głośniejsze oskarżenia kierują do nauczycielek i do katechetki. Dlatego nie chcieli, by tablicę na murze
szkoły podpisała społeczność liceum. Bo w tej społeczności są i one.
Te, które zabiły dzieci. - Oni tak mówią. - dyrektorka sama to słyszała.
- Ze nauczycielki cudem ocalały? Ze twarze mają poranione? To nic, bez znaczenia, dla nich to mało!
Kiedy na wtorkowe spotkanie rodziców przychodzi ktoś z zewnątrz i pyta o nauczycielki, zebrani ważą słowa:
- Usiadły we trzy razem, żeby sobie pogadać zamiast patrzeć, jak prowadzi kierowca.
- Gdyby katechetka nie spała, zwróciłaby mu uwagę, że za szybko jedzie.
- Katechetka, jako kierowniczka wycieczki, nie sprawdziła, czy przy szybach są młotki konieczne do ewakuacji.
- Pozwoliła, by zmiennik kierowcy usiadł na schodkach. Gdyby siedział tam, gdzie powinien, może widziałby więcej i powiedziałby do kolegi: zwolnij.
- Pozwoliła na odjazd, choć mieli o jednego pasażera za dużo.
- Była za młoda na kierowanie pielgrzymką. - Nauczycielki za stare. Nie reagowały na brawurę
kierowcy. - Siedziały bezczynnie. - Chcieliśmy się z nimi spotkać. Wyraziliśmy takie
życzenie. - Rodzice - czasem sami o sobie mówią w trzeciej
osobie - oczekiwali, że nauczycielki przyjdą na Wigilię i wszystko zostanie powiedziane.
- Niechby powiedziały, że czują się odpowiedzialne. - Ze są winne.
- Niechby stanęły przed nami i przeprosiły nas. - Za śmierć naszych dzieci. - Żądamy, aby one przed nami stanęły - to słowa
jednego z ojców (znamy je z relacji dyrektorki). - Niech spojrzą nam w oczy i powiedzą: zabiłyśmy wasze dzieci.
- Są wściekli, bo one żyją - dyrektorce aż trzęsą się ręce, gdy o tym opowiada. Choć od początku była przeciw takiemu spotkaniu, zapytała nauczycielki, czy chcą się widzieć z rodzicami. Nauczycielki poradziły się swoich psychiatrów (do dziś pozostają pod ich opieką) i odmówiły.
I dyrektorka, zdaniem rodziców, jest winna: gdyby wstała rano z łóżka, przyszła przed szkołę, sprawdziła, czy wszystko w porządku, to zatrzymałaby odjazd pielgrzymki.
Bo nic nie było w porządku. - Oddaliśmy dzieci do najbardziej prestiżowej szkoły
w mieście. Sądziliśmy, że ranga liceum zdejmuje z nas potrzebę kontroli. Ze nie musimy się obawiać o bezpieczeństwo naszych dzieci - tak mówi jeden z ojców jakby na swoje usprawiedliwienie. Jakby się za coś winił, o coś oskarżał. Może i inni rodzice za coś się winią? Ze nie przewidzieli, nie dopilnowali? A dobry rodzic wszystko powinien przewidzieć. Dobry rodzic zawsze chroni swe dziecko przed niebezpieczeństwem. Może tak myślą? A może któryś ma do siebie pretensję o coś, co zdarzyło się w domu dzień lub dwa przed katastrofą? O jakąś sprawę, której z dzieckiem nie zdążył załatwić? O kłótnię, o złe słowo wypowiedziane w nerwach pod adresem dziecka, które dzień później spłonęło? Może ta wina jest zbyt ciężka do udźwignięcia, więc trzeba winy szukać u innych?
- Gdyby dyrektorka wtedy przyszła - rodzice spalonych wciąż mówią jednym głosem - nasze dzieci byłyby dzisiaj z nami.
- Musi być za to kara. Czy będzie? Prokuratura udziela różnych informa
cji na ten temat. Raz wyklucza postawienie jakichkolwiek zarzutów katechetce, nauczycielkom i dyrektorce, innym razem ogłasza, że niczego wykluczyć nie można.
- Nie winię nikogo - mówi Kuba, który siedzi na wózku i chce wyzdrowieć, ale nie wie po co. - Choć w każdym mógłbym znaleźć winę. Co mi to da? Co da tym, którzy zginęli? Ale rozumiem ich rodziców, bo t rudno im pogodzić się, że dzieci zginęły. To, co się stało, jest niesprawiedliwe. Rodzice moich spalonych koleżanek myślą, że skoro była niesprawiedliwość i skoro było zło, to musi być kara. Tylko o tym mogą mówić, tego się domagać, bo nic więcej zrobić nie mogą.
Prokurator z Łomży zamierzał umorzyć śledztwo, zamknąć sprawę, ponieważ kierowcy nie żyją. Na to matki, całe w czerni, wzięły w dłonie portrety swych nieżywych dzieci i ruszyły do stolicy. Na dworcu fotoreporterzy robili im zdjęcia, nazajutrz opublikowała je prasa. Widzieliśmy już kiedyś takie kobiety w czerni: trzymały fotografie swych zamordowanych dzieci, domagały się od władz wyjaśnienia okoliczności zbrodni, osądzenia sprawców. Działo się tak w Ameryce Południowej, w Czeczenii, w Bośni, w rosyjskim Biesłanie.
I tutaj stała się zbrodnia? W Prokuraturze Generalnej białostockie matki tłu
maczyły wysokim urzędnikom, że trzeba szukać win-
nych, postawić ich przed sądem, ukarać. Bo nie sposób uznać, że winnych nie ma.
Nie sposób odmówić matkom, których dzieci spłonęły w drodze do Narodowego Sanktuarium.
Przeniesiono śledztwo z Łomży do Białegostoku i przykazano kontynuować.
Prokurator - jakiś czas potem - wysłał techników na policyjny parking, by dokonali powtórnych oględzin wraku. Poszli z nimi i rodzice, aby w autobusie zebrać popiół.
Niektóre ciała maturzystów pochowano niekompletne, dlatego prochom z wraku należy się szacunek. Rodzice postanowili wsypać je do urny i wmurować w kapliczkę pamięci. Niebawem miała być odsłaniana.
W trakcie oględzin we wraku znaleziono kość. Była to kość ludzka, udowa, długa na dwadzieścia pięć centymetrów. Znaleziono ją rok po wypadku, kiedy tragicznie zmarłych dawno już pochowano, zabetonowano w grobach ich trumny. Co z taką kością zrobić?
- Nie chcemy wiedzieć, czyja jest - mówili rodzice. -Włożymy kość do urny.
-Jeśli to kość mojego dziecka, chcę wiedzieć - powiedziała matka, która nie dostała ciała córki, a jedynie plastikową reklamówkę szczątków. W tajemnicy przed innymi rodzicami poprosiła prokuraturę o wyjaśnienie, czyja to kość.
Prokuratura zleciła badanie DNA. Okazało się, że kość nie jest kością żadnego z ma
turzystów. - To kość kierowcy! - między rodzicami rozdzwo
niły się telefony.
- Pokazać pani kość męża? - policjant zapytał żonę kierowcy i wspólnie z nią zastanawiał się, co z tą kością zrobić. Wspomniał o kapliczce, fundowanej przez władze miasta, która lada tydzień miała być odsłaniana, o urnie z prochami ofiar.
- Kość bardzo proszę włożyć do urny i wmurować w kapliczce - powiedziała żona kierowcy. Jej wolę przekazano rodzicom maturzystów.
- T o kość tego, który prowadził! - rodzice przekazywali sobie wiadomość.
- To kość tego, który zabił nasze dzieci! - Zamordował! - A gdyby nie było takiej zgody? - policjant dopyty
wał żonę kierowcy. - Kość mordercy! - Barbarzyńcy! Kości do urny nie włożono. Na to, że w prochach maturzystów są być może
i prochy kierowców, nikt głośno nie zwrócił uwagi. - Czy możemy - spytał policjant - kość pani męża
zutylizować? Dziś rodzice maturzystów tłumaczą, że wyniki ba
dania DNA przyszły dwa tygodnie po odsłonięciu kapliczki, kiedy urnę już dawno zamknęli i wmurowali.
Prawda jest w dokumentach: jedna z matek zadzwoniła do prokuratury tydzień przed odsłonięciem kapliczki i w imieniu wszystkich rodziców złożyła oświadczenie: nie życzymy sobie tej kości.
- Kość mojego męża możecie zutylizować - powiedziała żona kierowcy.
Tutejsi dziennikarze (sąsiedzi, pacjenci, klienci, petenci, penitenci) słowa nie napisali o kości.
A także - zaraz po katastrofie - słowem nie wspomnieli o tym, że na płonący autobus patrzyli maturzyści z innego autobusu. Mogli o tym przeczytać wszyscy ponad dwa miesiące później w ogólnopolskiej „Gazecie Wyborczej", w reportażu „Mojżeszowy krzak". Ale nawet i wtedy nikt w Białymstoku sprawy publicznie nie poruszył. Nikt nie miał ani jednego pytania, nie pojawiła się żadna wątpliwość.
Sprawę postanowiono wymazać z publicznej świadomości. Takie można odnieść wrażenie, kiedy czyta się książkę „Wyprzedzili nas w drodze", wydaną przez białostocki oddział Towarzystwa Literackiego im. Adama Mickiewicza.
Tom traktuje o „niebiańskiej klasie". Składa się z dziesięciu rozdziałów, każdy poświęcony jednemu tragicznie zmarłemu maturzyście. Nikt - rzecz jasna
- nie wspomina kierowców, ich bliskich o takie wspomnienia nie poproszono. Przed pierwszym rozdziałem
- a po „Słowie od redakcji" i po „Wprowadzeniu" - zamieszczono ów reportaż z „Gazety Wyborczej". W tekście dokonano cięć. Usunięto fragment, który zaczynał się tak:
„Różnie dzisiaj plotkuje się w Białymstoku: że jakiś ojciec przymusił córkę do pielgrzymki, a ona zginęła, że kierowca autobusu był prawosławny, jakby to miało jakieś znaczenie, że ktoś szuka zemsty, bo ludzie już sami osądzili, kto jest winny, że to, że tamto.
O jednym się nie mówi wcale: na płonący autobus patrzyli maturzyści z innego autobusu.
Też jechali z pielgrzymką, najpierw zobaczyli czarny dym, potem ogień, wysoki, sięgał podobno drzew, pomyśleli, że pali się ciężarówka, a tych kilka osób, które widzieli wokół, to na pewno gapie. Zawrócili do polnej drogi, która od głównej szosy skręca do wsi Sikory Wojciechowięta, wjechali w wyboisty gościniec, miejsce wypadku omijali łukiem, z prawej strony szosy, widzieli ogień z odległości trzystu metrów, przed nim pole równe jak stół, nic ognia im nie zasłaniało, długo patrzyli, jechali powoli, polna droga biegnie niemal równolegle do szosy. U zakonnicy zadzwoniła komórka: płonie autokar z pierwszego liceum, wiadomość powtórzono przez głośnik, wszyscy słyszeli, jeszcze jechali gościńcem, jeszcze raz spojrzeli w stronę ognia, jeszcze drugi, wrócili na szosę, odjechali na Jasną Górę.
Był to autobus z Liceum Katolickiego w Białymstoku".
Pielgrzymkę katolickiej szkoły prowadził młody ksiądz (w reportażu „Mojżeszowy krzak" było jego nazwisko).
W ocenzurowanym fragmencie młody kapłan powiedział: - Nie było sensu tam iść.
- To była pielgrzymka - dodał kilka linijek niżej. - To, co się stało, trzeba rozpatrywać w kategoriach wiary.
Nikt w Białymstoku nie zapytał księdza, co miał na myśli. Nikt nie zadał mu publicznie żadnego pytania. Jakby nikt tu nie czytał opublikowanej w kilkusetty-sięcznym nakładzie opowieści o tym, jak płonęli młodzi mieszkańcy miasta.
Rodzice spalonych pielgrzymów czytali „Mojżeszowy krzak" w całości. Znają ocenzurowany fragment.
Nie wiemy, czy kiedykolwiek na wtorkowym spotkaniu o tym rozmawiali. Wygląda na to, że nie. Nie zażądali od księdza, który patrzył na płonący autobus, aby do nich przyszedł. Niechętnie dziś o tym mówią:
- Może i trzeba było z nim porozmawiać. - Mógłby tam przecież podejść i wieczne odpoczy
wanie zmówić. - Dajmy spokój księdzu. - Na pewno zmówił. - Za nasze dzieci. - Na pewno.
Jego Świątobliwość Benedykt XVI, kiedy tylko dowiedział się o śmierci młodych pielgrzymów, wyraził swój ból i współczucie. „Ich pielgrzymkowy szlak
- w imieniu Papieża pisał z Watykanu kardynał Ange-lo Sodano - w dramatyczny sposób stał się końcem ziemskiego pielgrzymowania, jednak ufność w miłosierdzie Boże każe nam wierzyć, że znalazło ono swój cel w chwale Przedwiecznego Ojca".
Czy na wtorkowych spotkaniach rodzice spalonych rozmawiali o Bogu? O swoich pretensjach do Boga? Bo może najpierw do Boga, w którego wierzą, powinni je kierować? Jego winić?
Tego nie wiemy. O Bogu, jeśli rodziców o to zapytać, raczej mówić nie chcą. Bo co mieliby powiedzieć: że Boga w autobusie nie było? To gdzie był? Ze co to za Bóg, który zabiera ludziom dzieci? Ze Bóg jest zły? Kto by tak o Bogu śmiał mówić? Z Bogiem lepiej nie zadzierać, głosu na Boga lepiej nie podnosić. Trzeba się zgodzić, że był jakiś boski plan, którego nie pojmujemy. Trzeba ufać Bogu Ojcu. Jemu przecież ludzie zabili
syna. On zna ten ból. Ale czy na pewno? Czy boskie cierpienie po stracie dziecka było podobne do ludzkiego? Może jednak Bogu było jakoś łatwiej, w końcu jest Bogiem i wiedział, że po trzech dniach wszystko się odmieni i syn powstanie z martwych? Czy to było prawdziwe cierpienie? Czy godzi się takie pytania zadawać? Dobrze jest nie mieć wątpliwości, dobrze jest wierzyć, ufać w boską dobroć.
Każda matka chce wiedzieć, gdzie teraz jest jej dziecko. Kiedy jest małe, kiedy dorasta i kiedy ma czterdzieści lat - matka o dziecku myśli: co teraz robi, czy gdzieś nie marznie i czy nic złego mu się nie dzieje. Pewnie nie inaczej jest z rodzicami dzieci umarłych.
Dobrze jest wierzyć, że teraz dziecko jest aniołem w niebie. To pozwala zapomnieć, że rozkłada się w zimnym grobie, w ziemi, na cmentarzu, niedaleko domu.
A w Domu Ojca jest ciepło. Tam umarłe dzieci czekają na swe spłakane matki, na zbolałych ojców. Będzie spotkanie, wszyscy mamy to obiecane. Tylko nie trzeba się buntować. Bo Bóg nie jest winny niczemu. Na dowód naszej ufności postawmy Bogu kapliczkę.
Rodzice umarłych poprosili prezydenta Białegostoku o sfinansowanie kapliczki pamięci. Rada miasta niezwłocznie uchwaliła poprawkę do miejskiego budżetu i przeznaczyła na ten cel osiemdziesiąt pięć tysięcy złotych. Większość tej sumy, jak czytamy w dokumentach, miała być wydana na tak zwane elementy sakralne i na chodniki wokół. Stało się inaczej: rodzice za własne pieniądze kupili rzeźbę Chrystusa Frasobliwego, a obraz Matki Boskiej podarowali paulini z Jasnej Góry. Na ornym polu, użyczonym bezpłatnie przez
właściciela, chodników wciąż nie ma, jest błoto. A całą uchwaloną sumę już dawno wydano. Bo zapłacono rzemieślnikowi, który jako jedyny wziął udział w przetargu ogłoszonym w biuletynie i w gablotce w urzędzie. Wygrał. Nie miał obowiązku wyjaśniać, dlaczego kapliczka z kamienia będzie kosztować tak drogo. Ani urzędujący wtedy prezydent miasta - inżynier Ryszard Tur - ani jego urzędnicy nie widzieli powodu, by o to rzemieślnika zapytać.
Kiedy ktoś się dziwi, dlaczego władze samorządowe finansują obiekt kultu religijnego, miejscy urzędnicy są zaskoczeni, zdumieni, nie rozumieją pytania. No, bo jak można pytać o takie rzeczy w ojczyźnie największego z papieży, gdzie parlament przeznacza państwowe pieniądze na budowanie świątyń?
- Budowanie obiektów kultu religijnego należy do obowiązków władz samorządowych - tak uważa urzędujący wówczas prezydent miasta, inżynier Ryszard Tur.
- Czy pan jest wierzący? - były prezydent lubi to wiedzieć o swoim rozmówcy. - Bo ja inaczej rozmawiam z osobą wierzącą, a inaczej z tą, która w Pana Boga nie wierzy.
Na czym ta różnica polega - inżynier Tur nie wyjaśnia. Na pytanie, dlaczego kapliczka zbudowana za publiczne pieniądze upamiętnia jedynie część ofiar wypadku - nie odpowiada. Uważa, że nie ma obowiązku nikomu się z tego tłumaczyć, zresztą nie on tę decyzję podjął.
Więc kto? Kto zdecydował, które ofiary katastrofy zasługują
na wspomnienie za miejskie pieniądze, a które na zapomnienie?
- To nie my, to rodzice - urzędnicy uchylają się od odpowiedzialności. Ale nie kryją, że w tej sprawie postanowili wykonywać polecenia cierpiących matek i ojców. Choćby były wbrew prawu i przeciw ludzkiej godności. Ostatnie słowo należało do rodziców ofiar.
Rodzice tak tłumaczą brak nazwisk kierowców na samorządowej kapliczce:
- Kierowcy nie pielgrzymowali. Byli w pracy - To są patologiczne rodziny. - Alkohol, nieślubne dzieci. -Jeden był prawosławny A to jest katolicka ka
pliczka. - My żadnych nazwisk nie wykreślaliśmy - ucina je
den z ojców. - Powiedzieliśmy urzędnikom: załatwcie to, jak trzeba.
Urzędnicy zrozumieli polecenie rodziców. Nie potrafili znaleźć ani adresów, ani numerów telefonów rodzin kierowców. Choć media kilkakrotnie podały ich nazwiska, sfotografowały ich groby Choć dwaj z nich to mieszkańcy Białegostoku. A ich rodziny, zaraz po wypadku, odwiedzał wiceprezydent miasta.
- Mój tata nie zrobił tego specjalnie - mówi córka tego, który prowadził.
- Chciałabym na kapliczce widzieć nazwisko męża - mówi jego żona.
- Mój ojciec nie jest mordercą - mówi syn tego, który nie prowadził, tylko siedział na schodkach. - Wolałbym widzieć na kapliczce nazwisko ojca zamiast słyszeć, że skurwysyn tyle dzieci zabił. Ludzie w mieście tak opowiadali.
- Mój syn - płacze matka tego, który prowadził -był dobrym człowiekiem. - To, że w miejscu jego śmier-
ci nie chcieli o nim nawet wspomnieć, nie jest chrześcijańskie.
- To ołtarz postawiony diabłu - tak o kapliczce mówi kapłan, który zna sprawę.
Wielu białostockich księży sprawę zna. Mówią: to szatański tr iumf zła.
Albo: ta kapliczka osądza ludzi, dzieli na winnych i na niewinnych. Nie temu powinien służyć płacz matek.
Albo trochę inaczej: Bóg jest sędzią sprawiedliwym, ludzie nie powinni Go wyręczać. Szczególnie, gdy sąd ma dotyczyć umarłych. Jeśli nawet umarli kierowcy zawinili, to ich wina nie jest już naszą sprawą. Umarłych zostawmy Bogu. Amen.
Albo jeszcze tak: Może ktoś wreszcie powinien głośno powiedzieć: szanujemy wasz ból i waszą żałobę, staramy się wam współczuć i was rozumieć, ale to nie tylko wasza kaplica.
Ktoś tak powinien powiedzieć? Kto? Żaden z księży tego nie zrobił. Żaden nie wygłosił
w tej sprawie homilii. Żaden nie chce podpisać się nazwiskiem pod tym, co na ten temat myśli. Mówią anonimowo: bo kaplicę poświęcał biskup, bo tu jest Polska, bo to, bo tamto.
- Nie wiem, dlaczego brakuje trzech nazwisk - mówi ojciec Edward Konkol, werbista, który bywa na wtorkowych spotkaniach rodziców i swojego nazwiska wcale nie ukrywa. Bo i po co? Żadnego szatana na ornym polu nie widział, kiedy obok biskupa brał udział w poświęceniu kapliczki. O brakujących nazwiskach z rodzicami maturzystów nie rozmawiał. Że w ogóle jest taka sprawa - nie przyszło mu do głowy. Choć - jak dziś oświadcza - wiele razy myślał o rodzinach zabitych kierowców.
- 1 tam są pewnie jakieś dzieciaczki - mówi z troską. - One leżą mi na sercu. Tak bym chciał wiedzieć, co się u nich dzieje.
Wystarczy zadzwonić, jest numer telefonu. Ale ojciec werbista go nie zapisuje. Gdyby zapisał i zadzwonił do rodziny na przykład tego, który prowadził, zapewne zostałby zaproszony na kawę. Zobaczyłby czysty dom, bez patologii, o której mówią rodzice spalonych (i w domu drugiego kierowcy jej nie ma). Dowiedziałby się, że ten, który prowadził, osierocił czworo nastoletnich dzieci. Ze miały iść na studia, ale śmierć ojca zniweczyła ich plany. Od żony usłyszałby, że nic nie wie o padaczce męża.
Ojciec Edward Konkol, mężczyzna koło pięćdziesiątki, rozumie cierpienie rodziców: oni nikogo nie oskarżają, nikogo nie zamierzają wsadzać do więzienia. Oni demaskują. Chcą wskazać odpowiedzialnych. Żeby następne dyrektorki, następne nauczycielki, następni kierowcy nie powtórzyli błędów, które skończyły się taką katastrofą. Trzeba cierpienie rodziców zrozumieć. Że ranią przy tym innych? No ranią. Dla nikogo to nie jest przyjemne, a już na pewno nie dla Boga. Ale trzeba ich rozumieć. Bo jeśli ja na szosie zabiłbym komuś dzieciaczka, a jego ojciec spytałby mnie, dlaczego mi zabiłeś dzieciaczka, czy takie pytanie by mnie nie poraniło?
- Rodzice zabitych kiedyś przebaczą - ojciec Konkol uważa, że jest komu przebaczać. Że na przebaczenie rodziców czekają nie tylko umarli kierowcy, ale i wielu spośród żywych. Może dlatego duchowny nie może być tym, który na wtorkowych spotkaniach
mówi zebranym, jak ich cierpienie jest widziane z zewnątrz. Nie jest lustrem, w którym rodzice spalonych pielgrzymów mogliby się przejrzeć. Zobaczyć samych siebie.
Ojciec Konkol nie jest przy nich, jest z nimi. - Ja im towarzyszę - mówi. - Oni są w drodze. Ja z nimi tą drogą idę. Ja im w końcu rozbroję serca. Ale żeby był pokój, najpierw musi być krew, rany, blizny, potem pojednanie. Będą jednać się sami ze sobą, z mężem, z żoną, ze swoimi żyjącymi dziećmi teraz odsuniętymi na bok. Potem trzeba się będzie pojednać z Bogiem. Potem i na kapliczce pojawią się wszystkie nazwiska. Ale nie teraz. Wszystko ma swój czas, teraz byłoby to sztuczne. Teraz oni demaskują. Ze dyrektorka nie dopilnowała, że nauczycielki źle usiadły, że kierowca miał padaczkę, że jechał, a nie powinien.
Rodzice umarłych twierdzą, że ci kierowcy nie powinni nigdy prowadzić autobusu, bo byli chorzy. Jeden miał mieć padaczkę, drugi cukrzycę. Nie jest jasne, który był alkoholikiem, bo część rodziców uważa, że ten pierwszy, a część, że ten drugi. Prokurator nie wypowiada się na ten temat, w ogóle niewiele mówi. Potwierdza jedynie, że kierowcy w chwili wypadku byli trzeźwi. I stawia zarzut właścicielom autokaru, bo dopuścili kierowców do wożenia ludzi bez uprzedniego skierowania ich na badania lekarskie. Prokuratorski zarzut dotyczy również pewnej lekarki. Dwa lata przed katastrofą badała jednego z kierowców (pracował wtedy w innej firmie) po tym, jak w pracy zasłabł lub zasnął - to nie jest jasne do dzisiaj. Lekarka nie dość, że badała go z pominięciem obowiązujących procedur, to na dodatek nie przewidziała, że jego stan zdrowia może
być przyczyną katastrofy. A - zdaniem prokuratora -powinna była to przewidzieć.
- Rodziny kierowców są winne - mówi jedna z matek. - Bo wiedziały, że są chorzy, i pozwoliły im ludzi wozić.
- Powinny wziąć na siebie tę winę - mówi któryś z ojców.
-Tak , bo popełniły przestępstwo - dodaje inna matka.
-Jak te rodziny mogą spokojnie żyć? - pyta następna. - Państwo musi wprowadzić rejestr osób, które nie
mogą być kierowcami - postuluje jeden z ojców. - Czuję się jakoś winna - mówi żona tego kierow
cy, który nie prowadził, tylko siedział na schodkach. -Cukrzycę u męża stwierdzono dwa miesiące przed wypadkiem. Leki brał krótko. Nic nie wiem o tym, by lekarz mu zabronił jeździć.
- Nic nie wiem o padaczce męża - mówi żona tego, który prowadził. - Nigdy nie miał żadnych ataków, nie brał lekarstw. Gdyby tak było, nie pozwoliłabym mu jeździć naszym samochodem, wozić naszych dzieci.
- Syn miał epizod padaczkowy - mówi matka kierowcy - ale ponad dwadzieścia lat temu. Lekarze tłumaczyli wtedy, że tak ciężko przechodzi okres dojrzewania, że może przejdzie. Przeszło. I nigdy nie wróciło, nawet synowa o tym nie wiedziała.
W gazetach zaraz po wypadku napisano, że kierowcy wieźli w bagażnikach kanistry z benzyną, którą wcześniej przemycili z Rosji. I że zamierzali tym paliwem handlować. I że to paliwo było powodem wybuchu i pożaru. Dlatego zaraz po wypadku w mieście ludzie mówili, że kierowcy to mordercy. Choć potem
prokurator stwierdził bez żadnych wątpliwości, że benzyny w autokarze napędzanym ropą wcale nie było, w gazetach nigdy tego nie odwołano.
- Był dobrym mężem - mówi żona tego, który prowadził. - Dwadzieścia róż, te zasuszone, które stoją na szafie, dał mi na okrągłą rocznicę ślubu. Dwa dni przed śmiercią.
- Tata był nawet w Medjugorie - mówią dzieci. - Był dobrym kierowcą. - Ludzie go lubili, znali, prosili, żeby to on auto
bus prowadził. - On nie zabił. - To był wypadek. - Tata zginął.
- Gdyby zależało to ode mnie, wolałbym, aby znalazła się tam jeszcze jedna tablica, z nazwiskami kierowców - uważa Tadeusz Truskolaski, obecny prezydent Białegostoku. - Przecież to była tragedia również dla ich rodzin.
Jeśli rodziny kierowców wyrażą taką wolę, prezydent postara się, aby na kapliczce umieszczono tablicę z ich nazwiskami.
- My nie utylizujemy kości - mówi profesor Jerzy Ja-nica, szef Zakładu Medycyny Sądowej Akademii Medycznej w Białymstoku. - Bo to jest drogie, trzeba by do Gliwic wysłać. Zostawiliśmy sobie kość tego pana, jest w naszych zbiorach muzealnych. Może ktoś będzie jej jeszcze potrzebował.
Spis treści
Mojżeszowy krzak 7
Atmosfera miłości 29
Więzień 47
Zażalenie 60
Człowiek, który powstał z torów 70
Młodzi lubią szybko 86
Leży we mnie martwy anioł 97
Wściekły pies 117
Amen 139
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków. Wydanie I, 2007.
i oprawa: Drukarnia GS Sp. z o.o., ul. Zabłocie 43, Krakó\