Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

72

Transcript of Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

Page 1: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016
Page 2: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

2

RedakcjaREDAKTOR NACZELNY

Marek Ścieszek

POMYSŁODAWCAKrzysztof Baranowski

KOORDYNACJAMilena Zaremba

DZIAŁ LITERATURY POLSKIEJKoordynator działu: Marek Ścieszek

Ekipa: Anna Klimasara, Robert Rusik, Rafał Sala, Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska, Agata Sienkiewicz, Marek Ścieszek, Istvan Vizvary, Marta Komornicka, Karol Mitka, Kinga Żebryk

Korekta: Kinga Żebryk, Anna Klimasara, Anna Grzanek

DZIAŁ LITERATURY ZAGRANICZNEJKoordynator działu: Małgorzata Gwara

Selekcja tekstów: Aleksandra MadejTłumaczenie: Joanna Baron, Dagmara Bożek-Andryszczak, Aleksandra Brożek-Sala, Iwona

Krygiel, Aga Magnuszewska, Magdalena Małek, Monika Olasek, Maria Talko, Michał Wróblewski,Współpraca przy przekładzie: https://przetlumacze.wordpress.com

Martyna Bohdanowicz, Antoni KajaKorekta oraz redakcja: Anna Grzanek, Anna Klimasara, Kornel Mikołajczyk, Olga Sienkiewicz

DZIAŁ GRAFICZNYKoordynator działu: Milena Zaremba

Ilustracje: Agnieszka Baranowska, Black Behemot, Małgorzata Brzozowska, Mateusz Buczek, Dominika Cis, Domisea, Piotr A. Kaczmarczyk, Ernest Kalina, Małgorzata Kmieć, Larienne,

Justyna Latoń, Małgorzata Lewandowska, Sylwia Malon, Anna Marecka, Pyokola, Joanna Rosa, Joanna Sapielak, Sylwia Smerdel, Strumir, Wanda Szczygielska, Włodzimierz Urbanowicz, Milena

Zaremba

WYWIADYAleksander Kusz, Karol Mitka, Rafał Sala

DTPAndrzej Puzyński

OPRACOWANIE GRAFICZNENatalia Maszczyszyn

PROMOCJAMilena Zaremba

OKŁADKA Opracowanie graficzne: Milena Zaremba

http://milena-zaremba.deviantart.com/Autor grafiki: Agnieszka Banaś

Instagram @seledynarthttp://seledyna.deviantart.com

WYDAWCAMarek Ścieszekul. Wiejska 5/5

74-304 Nowogródek PomorskiEmail: [email protected]

Page 3: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

3

Świat oszalał. Quasi apokaliptyczne tłumy ruszyły w teren. Zachowaniem przypominają zombie, choć nie gryzą i nie wydają ponurych paszczo-głosów. Gromadzą się jednak w nie-zainteresowane wzajemnie grupy, zdają się nie dostrzegać otoczenia. Obijają się bezmyśl-nie o przeszkody typu: latarnie, drzewa, samochody. Wywracają się o krawężniki, wstają jednak natychmiast i ruszają dalej, niepomne zadrapań i siniaków, zapatrzone w jeden konkretny punkt, zdający się być dla nich absolutem, nowoczesną wersją Gwiazdy Betle-jemskiej: telefon komórkowy.

Coś te tłumy musi napędzać, substytut soczystego mózgu, jeśli już mówimy o współ-czesnych zombie. Co sprawia, że w przypadku skrajnych jednostek wyłączają się instynkt samozachowawczy oraz poczucie niepisanych zasad rządzących społecznością? Potra-fią przecież nagle wyjść na ulicę wprost pod jadący samochód, albo naruszyć atmosferę miejsc, w których prawem obowiązującym zdecydowanie nie jest zabawa. Co wprawia je w ruch? Innymi słowy: musi być przecież jakaś nagroda. Jeżeli nie ludzkie ciało, które można pożreć, co zatem?

Otóż, rekompensatą za możliwość śmierci pod kołami samochodu jest stworek z japoń-skich kreskówek, i żeby choć rzeczywisty, pod postacią maskotki, do którego można się przytulić, albo postawić na półce. Nie. Stworzenie jest wirtualne, to poruszający się na wyświetlaczu telefonu komórkowego avatar.

Po wielu trudach, z kilkoma siniakami, ze stłuczonym kolanem można wreszcie stwo-rzonko wirtualnie nakarmić, podrapać za nieistniejącym uszkiem i... ruszyć po kolejne, zanim znajdzie je ktoś inny.

Może o tym napiszecie opowiadanie grozy by wysłać nam celem publikacji w numerze jesiennym Wydania Specjalnego? Współczesny horror może się równie dobrze ukrywać w tłumie krwiożerczych umarłych, jak i w postaci animowanej jaskrawo-żółtej japońskiej bestyjki z ogonkiem w kształcie błyskawicy oraz z ogromnymi rozkosznymi oczami Kota w Butach. Na jesieni zamierzamy czytelnika przestraszyć – to pierwszy numer stricte te-matyczny. Na Szortalu pod koniec obecnego roku powieje grozą.

Tymczasem przedstawiamy teksty oraz grafiki, nieoficjalnie inspirowane latem.

Marek „terebka” Ścieszek

Page 4: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

4

Vox rationis Adrian Mechocki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 5

Baśń Jednego Popołudnia Olaf Pajączkowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 14

Sfinks Marcin Majchrzak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 17

Wielka równina Antoni Nowakowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 21

Kuchenne rewolucje Artur Grzelak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 30

Raksha Jacek Wilkos . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 36

SpustMarcin Przybyłek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 38

Encefalungi Marcin Jamiołkowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 44

Chińskie ciasteczka. Podróż między wschodem a zachodem

Lucyna Dobaczewska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 47

Nożem i widelcem Adrian Liput . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 53

Niedouczeni w Piśmie Przemysław Karbowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 57

Przyjście (impresja) Cezary Zbierzchowski . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 60

Na końcu pozbędziesz się... Tomasz Jarząb . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 63

Uważaj na stare panny Kamila Modrzyńska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 65

Page 5: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

5

VOX RATIONIS

Adrian Mechocki

To nie kłamstwo. Nasz świat jest w istocie kulisty. Jednak odkąd wyszło na jaw, że kula ziemska jest wywinięta na lewą stronę, świat wokół... nie zmienił się nawet trochę. Przecież zawsze był taki sam. Zmienił się jedynie punkt widzenia. Udowodniono teorię niebocentryzmu, a hipoteza heliocentryczna raz na zawsze poszła się kochać. Cały nieboskłon znajdował się w środku wszystkiego, a deptane przez nas plaże, skały i łąki stanowiły powłokę niezmierzonego wszechświata. Wszystko stanęło na głowie – i nie jest to przenośnia.

Chociaż nasz świat pozostawał niezmienny, tym co odwróciło diametralnie życie wszystkich, było nowe postrzeganie rzeczywistości. A to miało już poważne konsekwencje. Okazało się bowiem, że zadzierając głowę do góry, tak naprawdę patrzymy w głąb. Powstała ogromna dysproporcja między wszystkimi pytaniami i odpowiedziami, które kiedykolwiek padły. Na korzyść pytań, rzecz jasna.

Dotychczas ugruntowana wiedza, ze wszystkich dziedzin bez wyjątku, zaczęła być podważana. Zapłonęły biblioteki i archiwa. Każdy stał się naukowcem i jednocześnie nikt nim naprawdę nie był. W umysłach ludzi narodziło się nowe, parowe średniowiecze. Fundamenty, na których budowaliśmy naszą dotychczasową cywilizację, legły w gruzach. Pozostało tylko jedno: należało postawić nowe. Do tego wniosku doszły również resztki rozsądnych ludzi na całym świecie. W miarę możliwości zrze-szali się, by sprostać wyzwaniu i jedynej nadziei na nową normalność. Kim byli tak zwani Rozsądni? Osobami, które zaakceptowały nagle zaistniały stan rzeczy. Postanowiły wyjść mu naprzeciw, do-świadczając, badając i obserwując z całkiem nowej perspektywy. Stanęły przed zadaniem zastąpienia zdruzgotanych podstaw cywilizacji, napisania podręczników na nowo.

Myśl techniczna ludzkości poszybowała w górę. Dosłownie. Chociaż, chcąc być bardziej precyzyj-nym, do środka. Góra jako swoje przeciwieństwo, jako najbardziej racjonalny z możliwych kierunków badań. Celem było teraz dokładne opisanie nowego-starego świata, a przede wszystkim zbadanie, co jest dalej, w nieokreślonej przestrzeni, która, według nowej wiedzy, stale się rozrasta, napierając na powierzchnię. Było to znacznie prostsze, to jest bardziej oczywiste niż ta druga opcja, lecz i tak zna-leźli się ludzie spędzający życie na kopaniu pod sobą dołów. Potencjalni uchodźcy z „nowego” świata. Chciałoby się powiedzieć, że miało to zdecydowanie głęboki sens...

Najpoważniejszymi narzędziami badawczymi stały się ogromne gazowe sterowce. Podniebne maszy-ny latające służące dotąd jako podstawowy środek transportu transatlantyckiego. Przypominały gigan-tyczne cygara, choć nie przepadały za ogniem. To bardzo niedobrze, zważywszy na fakt, iż zasilały je „zapalniczki” wielkości otyłego człowieka w eleganckim cylindrze, czyli silniki parowe o dużej mocy. Większą część konstrukcji stanowił ogromny kawał materiału opięty na metalowym szkielecie, wy-pełniony łatwopalnym gazem nośnym. Podzielenie owej części nośnej na komory dawało szansę na powolne opadanie i tym samym na nieco mniej gwałtowne lądowanie w razie uszkodzenia. Część pasażerską stanowiła gondola wystająca poza obrys cygara, na jego „brzuchu”.

Wspomniani przeze mnie „Rozsądni” mieli do rozwiązania jedynie trzy proble-my. Wydłużenie możliwego czasu lotu, zwiększenie osiąganego pułapu oraz ulepszenie nośności, aby umożliwić zabranie koniecznych zapasów i środków, które pozwolą załodze na przeżycie.

Page 6: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

6

Tutaj wkraczam ja – Urdyn Norge. Jak zapewne się domyślacie, gdyby sprawa rozbijała się (wyjątkowo niefortunne sformułowanie) o losowanie, to byłbym tym

frajerem, który wyciąga najkrótszą z zapałek. Zostałem bowiem wytypowany na jed-nego z dwóch członków załogi Apusa. Paradoksalnie pierwszą myślą, jaka zawitała do mojej, po-

dobno rozsądnej, głowy była konieczność zabrania flagi, żeby móc ją gdzieś zatknąć i wypowiedzieć przemyślane, patetyczne słowa. Niesamowicie błyskotliwe, nieprawdaż? Zapewne mógłbym ją sobie zatknąć najwyżej po przeciwnej stronie miejsca, w którym ta genialna myśl się narodziła... Następnie ogarnęła mnie obawa. Przed czymś, czego powinienem się obawiać najbardziej podczas czekającej mnie niebawem podróży. Przed grawitacją. Właściwie to zabawne, bo według najnowszej wiedzy nie ma czegoś takiego. To, co do tej pory nazywane było grawitacją, to znaczy przyciąganiem ziemskim, stanowiło efekt stałego rozrastania się nieboskłonu i powodowanego tym samym naporu na naleśnik ziemski. Jako jeden z Rozsądnych wyobrażam sobie, że jakkolwiek by to nie działało, gdy wysiądę w trakcie podróży, boleć będzie jednakowo. Niezależnie od obowiązującej teorii.

Skoro o strachu już mowa. Cóż za ironia losu. Ludzkość spędzała tyle czasu na baniu się różnych rzeczy. Zarówno racjonalnych, jak i tych absurdalnych. Ludzie bali się końca świata, apokalipsy bę-dącej jakimś ogarniającym cały świat kataklizmem. Cóż, kataklizm nie nadszedł jako taki, którego moglibyśmy się spodziewać. Kataklizmem okazała się być nowa wiedza przecząca wszystkiemu, co wiedzieliśmy do tej pory o otaczającej nas rzeczywistości. W związku z tym nie nastąpiła również oczywista powszechna ucieczka, a budowane wszędzie podziemne schrony okazały się być śmieszne. Zamiast panicznej ucieczki - w roli ewakuacji wystąpiła nasza ekspedycja badawcza. Sama Ziemia sta-ła się Arką Noego, tyle że powódź nie miała nigdy nadejść, a my, jako ludzkość, doskonale zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Tymczasem ja i mój specyficzny towarzysz zostaliśmy gołębicą wysłaną przez Noego na poszukiwania lądu. Przy czym jeśli go znajdziemy, tak jak udało się to gołębicy, osobiście przyniosę świadczącą o odkryciu gałązkę w zębach. A potem ją zjem. I zacznę gruchać. Głośno.

Przed samą wyprawą udzielono mi jedynie podstawowych instrukcji dotyczących sterowca - pilota-żu i mechaniki działania. Nie ma co się wdawać w szczegóły, bo są strasznie nudne. Było kilka kwestii, które koniecznie muszę zapamiętać i kilka, których nawet nie warto. Mam nadzieję. To zapewne bar-dzo interesujące, dlaczego tak bagatelizuję sprawy, od których może zależeć moje życie i powodzenie misji. Otóż nie ja jestem nadzieją tej wyprawy, choć stanowię element równie niezbędny jak sterowiec.

Pora bym przedstawił Terry’ego. Niezwykły dzieciak. Terry Bromley jest jedynym z ocalałych w tragicznym wypadku kolejowym, największym ze znanych we współczesnych czasach. Niestety nie mam pojęcia, jak trafił do Instytutu Rozsądnych, ale najpewniej nie za sprawą łowcy talentów. W owej katastrofie Terry stracił oboje rodziców i swojego brata Davida, którego talent wokalny, do chwili śmierci, przyćmiewał niesamowite zdolności Terry’ego. Fakt, iż ocalał jako jedyny, nie był bowiem najbardziej wyjątkową sprawą w jego życiorysie. Otóż Terry doświadczał bliżej nieokreślonego zabu-rzenia. Osobiście obstawiałbym sawantyzm. Problem, który nie tylko zabiera, ale i daje coś w zamian. Funkcjonowanie mózgu Terry’ego porównać można do nienasyconego grubasa (zaufajcie mi, jestem psychologiem). Pochłania bowiem niesamowite ilości wiedzy w stosunkowo krótkim czasie i umożli-wia chłopakowi korzystanie z niej, przy całkowitym niemal braku jej zrozumienia. Jest jednak mały haczyk, który w tym wszystkim stanowi nieocenioną przewagę chłopaka. Właśnie za jej sprawą Terry został wybrany do tej misji. Ów grubas w jego głowie miał apetyt wyłącznie na sterowce i wszystko co z nimi związane.

Co więc robię tutaj ja? Choć z nas dwóch to nie ja jestem niezastąpiony – dopiero mam się taki stać. Mam do tego wszelkie predyspozycje. Terry nie radzi sobie z czynnościami dnia codziennego, a tym bardziej nie potrafi pisać. W ogóle jego zdolności komu-nikacyjne są mocno ograniczone. Dlatego też, gdy tylko zakiełkowała idea tejże ekspedycji, zostałem przydzielony do Terry’ego jako asystent.

Page 7: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

7

Spędzaliśmy razem większość czasu i wraz z upływem wielu miesięcy stworzyliśmy bardzo zgrany duet. Moim zadaniem było wypracowanie między nami więzi i systemu komunikacji, choć najistotniejsza miała być pomoc Terry’emu: od jedzenia po wiązanie sznurówek, czyli w zakresie szeroko pojętej samodzielności. Wszystko to jednak nie po to, by ową samodzielność przyswoił, a dlatego, by mógł wykorzystać maksimum czasu na naukę o sterowcach. Nie byłbym jednak sobą, gdybym wyręczał go we wszystkim, nie próbując nawet sprawić, żeby nauczył się choć części czynności, w których mu pomagałem. Priorytetem było, abym sprawił by edukacja Terry’ego przebiegła jak najsprawniej. Wykorzystując jego poznawcze możliwo-ści, próbowano zaprogramować instynkt samozachowawczy tak, by był w stanie poradzić sobie nie tylko z pilotażem, ale przede wszystkim podczas ewentualnej krytycznej sytuacji na pokładzie Apusa.

Właśnie! Apus. Największy środek transportu, jaki kiedykolwiek został stworzony. Pół kilometra długości i osiemdziesiąt metrów średnicy. Mógł pomieścić prawie pół miliona metrów sześciennych gazu, a napędzało go osiem potężnych silników, wprawiając w ruch śmigła manewrowe. Gdyby służył do transportu nad oceanem, jak jego poprzednicy, zmieściłby dwustu pasażerów razem z załogą. Ten egzemplarz miał jednak inne przeznaczenie i został przygotowany, by wziąć na pokład tylko dwoje ludzi. Mostek i sterownia były całkowicie zgodne z ogólnie przyjętymi standardami. Technicznie rzecz biorąc, Apus był wersją XXXL sprawdzonego, klasycznego modelu sterowca. Wprowadzono jedynie kilka istotnych zmian, które miały ułatwić ewentualne czynności naprawcze. W miejsce pokoi, sali bankietowej i tym podobnych umieszczono ogromny, wielopoziomowy magazyn na paliwo, materia-ły eksploatacyjne oraz wszelkie zapasy. Do naszej dyspozycji była część mieszkalna, która swoimi rozmiarami nie robiła specjalnego wrażenia. Uwielbiałem patrzeć na rozdziawioną buzię Terry’ego, gdy tylko mógł dostrzec nasz prom atmosferyczny. Niestety nigdy nie było możliwości obserwowania niezwykłego zjawiska zbyt długo. Moment ten trwał dokładnie tyle, ile zajmowało Terry’emu przebie-gnięcie z punktu dostrzeżenia promu do jednego z włazów wejściowych; czyli krótko. A przy każdej kolejnej okazji czas ten się skracał. Rozsądni uznali za niesamowite jego specyficzne zdolności po-znawcze. Dla mnie czymś naprawdę niesamowitym był jego stale rosnący entuzjazm.

Nie uczestniczyliśmy aktywnie w budowie i w żadnych pracach konstruktorskich. W kwestii budo-wy nie mieliśmy nic do powiedzenia. Byliśmy jedynie obserwatorami. Właściwie to Terry był obser-watorem, a ja po prostu byłem tam dla niego. Wizyty w hangarze konstrukcyjnym stały się elementem naszej codziennej rutyny; zaraz obok wielogodzinnego przeglądania materiałów dydaktycznych na temat aerodynamiki sterowców, możliwych do napotkania problemów oraz sposobów ich rozwiązywa-nia. Uczyliśmy się o rozsądnym rozporządzaniu sprzętem i wszelkimi zasobami oraz o prawidłowym wykorzystaniu wszystkiego, w co wyposażono Apusa. Plan zakładał, że ekspedycja może potrwać od kilku dni do nawet kilku lat. Wszystko zależało od tego, ile dotychczas uznanych teorii uda się nam potwierdzić, a ile obalić.

Wspominałem o podważaniu wiedzy? No właśnie. Wiele rzeczy wymagało potwierdzenia lub za-negowania. Choćby „fakt” rozrzedzającej się wraz z osiąganą wysokością atmosferą, co utrudniałoby, a w końcu uniemożliwiłoby oddychanie. Gdybyśmy natrafili na taki problem, należałoby przerwać misję, wrócić na linię startu i zależnie od wykonanych obliczeń oraz ustaleń z technikami dostosować wyposażenie i zaopatrzyć się w odpowiednią ilość dodatkowych zasobników z tlenem. Istniała jednak szansa, że wystarczy nam to, co ma czekać na pokładzie.

Chociaż może przesadziłem. Była jedna sprawa odnośnie do statku, na jaką teoretycznie mogliśmy mieć wpływ. Dumnie zapytano nas o to, jaką na-

zwę chcielibyśmy zaproponować. Przy czym obowiązywało nas jedno założenie. Konstruktorzy uparli się, by nazwa nawiązywała do jakie-goś latającego stworzenia, koniecznie ptaka. Moja propozycja – „Wa-cek” – odpadła w przedbiegach, ale Terry docenił dowcip. I tak sto-

Page 8: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

8

jąc w obliczu dosyć poważnej sytuacji, jaką jest największa załogowa wyprawa ludzkości, nasz śmiech wykrzywiał w niesmaku gęby wszystkich obecnych w hali

inżynierów. Koniec końców to nie my wybraliśmy nazwę. Apus Apus to niepopularna nazwa jerzyka, wędrownego ptaka, który bardziej niż inne stworzony jest do lotu. Może bowiem

żyć w powietrzu, nie lądując nawet przez trzy lata. Doskonała nazwa, bo najprawdopodobniej taki los nas właśnie czekał.

Wkroczyliśmy na pokład z zadaniem przygotowania maszyny do startu i przetestowania aparatury. Nigdy tak bardzo się nie cieszyłem. Miałem już serdecznie dość codziennych podróży z Instytutu, w którym mieszkaliśmy, do hali głównego hangaru. A wylot oznaczał koniec tej dramatycznej, chy-botliwej łodzi, która nas tam dostarczała. Półgodzinne podróże na spotkania z Apusem trwały dla mnie do trzech godzin. Niestety nie odkryłem podróży w czasie, tylko mam po prostu chorobę mor-ską... Hangar znajdował się na wodach oceanu. Dlaczego? Genialnie proste. Wyposażony był bowiem w stateczniki, zdecydowanie dużo większe niż te na naszym sterowcu. Dzięki nim ustawiał się za-wsze zgodnie z kierunkiem wiatru, a to bardzo ułatwiało starty i parkowania. Na pokład wkroczyłem uzbrojony, to jest z przenośną maszyną do pisania i amunicją w postaci taśmy papieru. Wszystkie inne rzeczy czekały już wewnątrz. Wyglądałem jak prawdziwy żołnierz słowa. Chyba głównie przez bluzę khaki i ciężki sprzęt pisarski w dłoniach. Trzeba podkreślić, że „przenośna” nie znaczy „lekka”.

Jeżeli powiedzenie „kto mieczem wojuje, od miecza ginie” brać dosłownie, to zginę zagadany przez kogoś na śmierć. W związku z tym Terry z całą pewnością nie stanowił zagrożenia. Ze sobą zabrał jedynie niezmiennie otwartą, niemą buzię. Grawitacja natomiast, to znaczy jej obowiązująca parodia, również nie powinna mi być straszna. Nie mam się więc czego bać.

Moment startu był przerażający! Dosłownie jeden moment, w którym, wbrew przesądom, nie przemknęła mi przed oczami żadna chwila z mojego życia. Przemknął za to Terry. Wielokrotnie. Krzycząc i wymachując rękoma. Nie miał okazji uczestniczenia w żadnym z lotów próbnych. Nie mam pojęcia, dlaczego mu na to nie pozwolono, ale jakoś mnie to nie pocieszało. Biegając, przecinał linię mojego wzroku, padającą na w miarę szybko rozwijającą się szpulę kabla telefonicznego. Jeden koniec pozostał na ziemi, w rękach naczelnika projektu, a drugi był na pokładzie. Procedura startu polegała na tym, że gdy dwustumetrowy kabel rozwinie się do końca, Terry ma przeprowadzić podstawowe testy wszystkich urządzeń pokładowych, a ja dzięki przeciwległemu końcowi kabla, tuż po zakończe-niu wstępnych prób, miałem wywnioskować z zachowania i mimiki Terry’ego, czy wszystko gra i dać znać tym na dole.

Gdy kabel skończył się rozwijać, Terry zakończył testy i wstrzymał wznoszenie się Apusa. Od razu odpowiem, że istotnie, młody rozpoczął testowanie tuż po starcie, czyli nieco zbyt wcześnie. Samo wznoszenie było też dość mało punktualne, bo raczej nie rusza się „na trzy”, gdy odliczanie zaczyna się od dziesięciu... Kiedy przestaliśmy się wznosić, a kabel się delikatnie naprężył, przestałem na ten przewód patrzeć i skierowałem wzrok na „kapitana”. Stał z ozorem wywalonym na tyle, na ile tylko pozwalała mu natura. I co dziwne, wydawał się przy tym uśmiechać. Podniosłem więc słuchawkę i zameldowałem, że jesteśmy gotowi, by wyruszyć. Dzięki temu jednemu spojrzeniu opadł ze mnie cały strach, zastąpiły go uśmiech i nadzieja. Terry jednym prostym gestem przekazał mi ważną in-formację, przegnał moje obawy, dostarczył brakującego optymizmu i wyposażył w motywację. Na studiach próbowano mnie nauczyć wywoływania podobnego efektu. Tymczasem zorientowałem się, że w słuchawce słychać tylko przydługą, przygotowaną wcześniej oficjalną formułkę, z któ-rej zrozumiałem jedynie „powodzenia” i zacząłem wciągać kabel. Wyruszyliśmy.

Pierwszy ducha wyzionął barometr. Ostatnia zarejestrowana przez niego wyso-kość to piętnaście tysięcy metrów. Chociaż mając na uwadze perspektywę nowej wiedzy, tak naprawdę nie wiadomo było, na ile można draniowi ufać. Gdyby jednak obowiązywały stare podręczniki, już dawno pobilibyśmy dotychcza-

Page 9: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

9

sowy rekord pułapu osiągniętego w trakcie załogowego lotu. Fanfar nie usłyszałem, ale to dobrze, bo z drugiej strony według tych samych podręczników powinniśmy się już udusić. Pokazałem Terry’emu wirującą wskazówkę urządzenia. Spojrzał na mnie, potem na barometr i znowu na mnie. Zupełnie jakby chciał mnie zapytać, dlaczego zawracam mu głowę takimi pierdołami. Pokracznie kopnął w ustrojstwo, rozbijając je, i od razu poszedł do sterowni, krokiem jakby bardziej zdecydowanym niż zwykle. Co ten dzieciak tam robił? Przecież lecimy jednostajnie w górę. Czy od wznoszenia nie powinien być jeden przycisk z narysowaną strzał-ką? No, ewentualnie w kształcie strzałki. Tym samym rejestrowanie wysokości dołączyło do teorii heliocentrycznej. Wkrótce wysłałem do niej również obserwowanie rozrzedzającego się powietrza. Oddychało się wciąż tak samo. Niby notowanie zmian miało nam pomóc określić ewentualną granicę dawnej atmosfery i kosmosu, ale to przecież mity. Niebocentryzm je ewidentnie wykluczał. Sam po-mysł liczenia tego wszystkiego był najwyraźniej efektem przyzwyczajenia mojego mózgu do prawideł przyjętych w starym świecie za pewnik.

Nie było jednak tak, że podróż wciąż wyglądała identycznie. Była przynajmniej jedna duża zmien-na. Po pewnym czasie stopniowo robiło się coraz zimniej. Przygotowano nas na taką ewentualność. Robiło się mgliście. Poszliśmy do coraz bardziej przestronnego magazynu po ciepłe ciuchy. Ubrałem się zwyczajnie, a Terry uparł się, by założyć kurtkę tył na przód. Gdy go ubierałem, zasuwając suwak na jego plecach niczym suknię, uśmiechał się szyderczo, jakby zburzył panujący od wieków porządek. To było więcej niż znamienne w tamtej sytuacji.

Wyglądając przez okrągłe, przyśrubowane okno, zauważyłem, jak na moich oczach robi się jakoś ciemno. Krzyknąłem wtedy do Terry’ego, żeby absolutnie nie włączał świateł. Nadal był w wojowni-czo opozycyjnym nastroju. Gdy tylko naftowe reflektory się rozjarzyły, przed nami widać było jedynie ogromną jasną plamę światła. Mgła chyba nieco zabłądziła. Oprócz tego dotarł do mnie jeszcze jeden fakt. Lecąc z ciągle tą samą szybkością w tym samym kierunku, dość łatwo można odczuć zmianę prędkości. Zwalnialiśmy. Doskonale wiedziałem, co to może oznaczać. Niemal w tej samej chwili wyleciałem na taras serwisowy, by sprawdzić śmigła. Tym razem ja patrzyłem na sterowiec z otwartą buzią. Trzy z dwunastu bocznych śmigieł już się nie poruszały, a jedno jeszcze walczyło, ruszając się jak zdenerwowany sekundnik zegara. Powoli zamarzały. Darowałem sobie sprawdzanie drugiej burty i podjąłem oczywistą decyzję, zresztą zgodną z protokołem. Odwrót! Tak też krzyknąłem do Terry’ego. I wtedy zobaczyłem jego uśmiechniętą twarz... Poczułem, jak cała krew spływa mi do stóp. Dotarło do mnie, w jaki sposób ma założoną kurtkę oraz jak skłoniłem go do zapalenia świateł. Nastrój antysystemowca trzymał go nadal. Dzieliło nas trochę przestrzeni. Rzuciłem się biegiem, gdy zobaczyłem, że Terry sięga do dźwigni regulatora ciągu. W połowie dzielącej nas drogi wyrżnąłem głową o pokład, pod wpływem nagłego szarpnięcia. Znowu brak wglądu do życiorysu, ale gwiazdy były. Dużo.

Ocknąłem się chyba po godzinie. Na głowie miałem kaptur przewiązany fragmentem grubej liny cumowniczej. Najwyraźniej Terry coś zapamiętał z lekcji pierwszej pomocy. Na szczęście nie krwawi-łem. Gdy tylko przeliczyłem guzy, a chwilę to zajęło – był aż jeden, zobaczyłem Terry’ego trzymają-cego ster i zdałem sobie sprawę, że nadal się wznosimy. Nie do końca radziłem sobie jeszcze z zacho-waniem równowagi, ale pognałem sprawdzić, co z wirnikami. Pracowały jak trzeba, a ja uznałem, że barierki to najważniejszy z wynalazków ludzkości.

Od incydentu minęło już trochę czasu. Odtąd Terry ma moje pełne zaufanie w kwestii Apusa i jego dźwigni, a dziennik podróży piszę teraz już tylko

na „balkonie”. Wszystko zaczęła ogarniać pomarańczowa aura „zachodu słońca”. Codziennie o tej porze nuciłem pod nosem „Gdzie jest słonko, kiedy śpi?” i muszę przyznać, że nie sądziłem, by kiedyś stało się to poważnym pytaniem rangi naukowej. Słońce, według moich obser-

Page 10: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

10

wacji, wraz z nadchodzącą nocą po prostu powoli gasło, by następnie schować się jakby do gigantycznej kieszeni. Z powierzchni mogło to przypominać znikanie

za horyzontem –- nie jestem jednak fachowcem. Nikt nie jest. Mam jedynie obserwo-wać i notować. Dopiero mój raport pozwoli innym Rozsądnym uknuć najpewniej nie jedną teorię.

W tym czasie mój cień wspinał się po gigantycznym cielsku sterowca Apus. Zamyśliłem się chwilę o przygodzie we mgle. Co na to wszystko powiedziałby Ikar? Najpewniej, tak jak ja, odradziłby Ter-ry’emu wybrany kierunek. Warto podkreślić, że Ikar zginął tragiczną śmiercią... Tymczasem Terry wiedział, co robi. Zadziałał instynktownie i udowodnił, że nie jest tutaj przypadkowo. Mój cień sięgnął już niemal szczytu napompowanej gazem konstrukcji. Wtedy, choć zbliżała się noc, w mojej głowie zaczęło świtać. Szybko założyłem gogle spawalnicze i podskoczyłem do ulubionej barierki. Zobaczy-łem przygasające słońce rzucające mój cień na płachtę poszycia. Od dołu.

Czyżbym tak mocno uderzył się w głowę? Słońce grzało nie bardziej niż w zwykły letni dzień i było tych samych rozmiarów, co widziane z Instytutu oraz każdego innego miejsca na powierzchni. Musiało więc być znacznie mniejsze i znacznie bliżej niż uważano dotychczas. Muszę to umieścić w notatkach, choć obawiam się, że Rada Rozsądnych po ich przeczytaniu przydzieli mi własnego asystenta.

Za dnia blask słońca utrudniał dostrzeżenie tego, co było ponad nim. Nocną zmianę na tej warcie brał księżyc. Ale teraz można już tam zajrzeć. W wielu bardzo odległych miejscach widoczne były jasno świecące punkty, na oko trzy razy mniejsze od tego pod nami, chyba z racji odległości. Zaś nocą widziałem podobne obiekty świecące mniej intensywnym i zimniejszym światłem – być może księży-ce? Szczególnie ciekawy był gigantyczny, niesamowicie rozległy rój małych punkcików wysoko ponad nami. Zmierzaliśmy w tym kierunku. Do centrum.

Przez parę dni, gdy jądro stawało się coraz lepiej widoczne, pozwalałem Terry’emu prowadzić notatki. W razie czego powiem, że zasnąłem, pisząc lub zemdlałem z wrażenia. Coś wymyślę. Ter-ry najwyraźniej uwielbiał literę “O”. Wciskał ją bez ustanku. Może dlatego, iż to coś, ku czemu się zbliżaliśmy, miało podobny kształt. Obiecałem zjeść gałązkę, jeżeli trafimy na jakiś ląd... Wytężałem wzrok, ale nie zobaczyłem żadnej rośliny, za to kupę ziemi. Choć grunt to zdrowie, na pewno ziemi jeść nie będę.

Terry zmniejszył prędkość wznoszenia i przekierował Apusa z kursu kolizyjnego na taki, na któ-rym mógł być dość blisko tego dziwnego obiektu lub ewentualnie się z nim minąć. Był prawie trzy razy większy od naszej maszyny. Świecące punkciki były wszędzie i zdawały się nie mieć namacalnej formy. Przenikały wszystko. W pewnym momencie wirniki straciły swoje właściwości manewrowe i napędowe. Zupełnie jakby po przekroczeniu jakiejś niewidzialnej granicy. To znaczy technicznie działały, ale ich praca nie dawała efektu. Poruszaliśmy się powoli w tym samym kierunku. Będąc na wyciągnięcie jakichś trzydziestu rąk od ziemistej powierzchni. W tej samej chwili wszystkie nieumo-cowane przedmioty na pokładzie zaczęły się unosić. Przytomnie zebrałem je do magazynu i zamkną-łem grodzie. Właściwie wszystko jest zabezpieczone dość solidnie, a porcelanowej zastawy rodowej postanowiłem jednak nie zabierać, czyli nie było się specjalnie czym martwić. Szkoda tylko gogli, które zostawiłem na balkonie.

Poruszanie się nie było łatwe, ale intuicyjnie załapaliśmy od razu, jak sobie z tym poradzić. Na-leżało się tylko odepchnąć w docelowym kierunku. Ot, cała filozofia. Zauważyłem, że skraplacz przestał pracować. To nic. Aktualne zapasy wody wystarczą na drogę powrotną.

Wielki obiekt miał masę dziur. Różnej wielkości. Przez niektóre nawet było widać na prze-strzał. Pozycję ustabilizowaliśmy dzięki harpunom cumowniczym, wystrzeliwując je w kierunku krawędzi jednego z „wejść”. Przyciągnęliśmy statek do dziwnej struk-tury, opierając go o nią. Przebiegło to niezbyt delikatnie, ale bez większych uszczerbków.

Page 11: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

11

Przygotowania do opuszczenia pokładu zajęły nam dwa dni, z czego półtorej doby trwało tłumaczenie Terry’emu, że musi zostać na pokładzie. Na nic się to zdało i uznałem, że przywiążę swojego podopiecznego do siebie i będę holować. Ryzyko zostawiania go samego było porównywalne z wersją, w której idzie ze mną. Przywiązałem więc Terry’ego do swoich pleców i załadowaliśmy się do kosza szpiegowskiego. Znajdował się na pokładzie w osobnym pokoju i po zwolnieniu zapadni zaczynał się powoli opuszczać z pasażerem. Z tym że nie tym razem. Brak ciążenia... Zablokowałem z powrotem klapy i z rechoczącym „plecakiem” udałem się do magazynu po dotąd zbędne zasobniki z tlenem. Gdy byliśmy już na powrót w koszu, zwolniłem klapy i odkręciłem delikatnie jeden z pojemników. Ruszyliśmy w kierunku przeciwnym do sufitu gon-doli. Kiedy znaleźliśmy się na wysokości groty, skierowałem strumień tlenu tak, byśmy najpierw wy-hamowali, a później do niej wlecieli. Z trudem, ale się udało. Zamocowałem szpiega do jednej ze skał i ruszyłem wraz z Terrym eksplorować korytarze. Wyglądaliśmy jak nurkujący w rafie. Nim jednak zdążyłem porządnie omieść wnętrze kuli wzrokiem, po około piętnastu minutach usłyszałem obcy, ale też dziwnie znajomy głos. Terry powiedział: „A jednak jest gdzie zatknąć flagę”.

Page 12: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016
Page 13: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

„Desert Heat” Angelika Kruczek https://www.facebook.com/RavenAngelikaKruczek/ http://angelikakruczekraven.deviantart.com/

Page 14: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

14

BAŚŃ JEDNEGO POPOŁUDNIA

Olaf Pajączkowski

Andrzej nie spodziewał się tego, że morze wyrzuci mu pod nogi starą, miedzianą lampę. Ale tego, że po delikatnym oczyszczeniu przedmiotu z piasku wyleci z niego mglista sylwetka młodziana o bli-skowschodnim wyglądzie, jakoś się spodziewał.

– Dżin, prawda? – spytał, patrząc w oczy uśmiechniętej istoty o śniadej skórze i czarnych włosach.– Jesteś wykształcony, efendi. Alā a̓d-Dīn, do usług.– Teraz spełnisz moje trzy życzenia? – drążył Andrzej, tłumiąc ziewnięcie.– Tak, efendi, oczywiście, co tylko zechcesz. Jestem twoim uniżonym sługą. Muszę jednak z góry

ostrzec:nie przyjmuję rozkazów typu: „chcę mieć nieskończoną liczbę życzeń” albo „chcę móc życzyć sobie nieskończonej liczby życzeń”. Nie cofam też w czasie do momentu wypowiadania pierwszego pragnienia i nie dokonuję klonowania mej skromnej osoby, by powielić tym samym dostępną liczbę próśb. Tak tylko uprzedzam. – Dżin skłonił się lekko.

– Niepotrzebnie. Tak naprawdę nie mam żadnych życzeń.Rezydent lampy rozdziawił usta.– Jak to? Prze...– Możesz spełnić każde życzenie? – przerwał mu Andrzej. – Dać mi wszystko? – Poza wymienionymi poprzednio przypadkami, tak, efendi. Jestem wszechpotężny.– Ale najważniejszej rzeczy nie możesz mi dać. Nie potrzebuję dóbr materialnych, żadnych bogactw

i zbędnych przedmiotów. Nie o to w życiu chodzi. Nie chcę od ciebie niczego.– Efendi, nigdy nie spotkałem nikogo takiego jak ty. – Tym razem dżin skłonił się jeszcze głębiej. –

Znam cię zaledwie minutę, ale już mogę powiedzieć, że jesteś niezwykłym człowiekiem.– Tak, wiem – westchnął ciężko Andrzej i już odwracał się, by odejść, lecz nagle się rozmyślił. – Nie

jesteś wszechmocny. Nie możesz dać mi szczęścia.Dżin wzruszył ramionami.– Z całym szacunkiem, efendi, ale się mylisz. Szczęście to suma innych czynników. Szczęśliwym

jest ten, kto posiada to, co czyni go szczęśliwym. Dlatego musisz po prostu rzec, czego chcesz, tylko tak mogę ci pomóc. Jeżeli dam ci to, czego pragniesz, zaznasz szczęścia...

Andrzej pokręcił głową.– Ale czy wszystkie skarby świata wystarczą? Choćbym miał dużo, nawet wszystko, będę chciał

jeszcze więcej. Nawet gdy zdobędę to, czego nie można kupić, uczucia, marzenia, i tak mi to nie wy-starczy. I nigdy nie będę zadowolony. Szczęście to nie wynik posiadania.

Rezydent lampy zamyślił się.– A co, jeżeli sprawię, że będziesz CZUŁ się szczęśliwy?– To tylko tak się POCZUJĘ, ale nie BĘDĘ szczęśliwy.– Z całym szacunkiem, ale co za różnica, efendi?– Ogromna. To trochę tak, jakbyś, gdybym poprosił cię o nowy samochód, dał mi

tylko wrażenie, że ten samochód posiadam. A on przecież nie stałby na moim parkingu, nie mógłbym do niego wejść, przejechać się. Tylko by mi się wyda-wało, że mogę. Rozumiesz?

Page 15: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

15

Dżin zasępił się jeszcze bardziej.– To może inaczej, efendi: czym dla ciebie jest szczęście?Andrzej znów westchnął ciężko.– Gdybym to wiedział...Alā a̓d-Dīn długo nic nie mówił. Patrzył tylko na człowieka, trąc zawzięcie podbródek.

Odezwał się dopiero wtedy, gdy słońce już zachodziło:– Ktoś powiedziałby, efendi, że już jesteś szczęśliwy. Wydaje mi się, że jesteś zdrowy. Jesteś mło-

dy. Jesteś dobrym człowiekiem. Masz pewnie rodzinę i przyjaciół. Urodziłeś się w dość bezpiecznym kraju. Nie cierpisz głodu, nikt cię nie prześladuje. Miliony ludzi mają gorzej od ciebie. Sądzę, efendi, że twój problem jest bardzo nietypowy i jako taki, jeśli pozwolisz, wymaga nietypowych rozwiązań.

– Jakich?– Otóż ty nigdy nie będziesz szczęśliwy. Dlatego proponuję: życz sobie tego, żebyś przestał pragnąć

szczęścia.– I to wystarczy?– Wydaje mi się, że to najlepsze wyjście z tej sytuacji, efendi.Teraz to Andrzej zadumał się. Myślał długo, rozważał słowa magicznej istoty, aż w końcu skinął jej

głową i powiedział:– Dobrze. W takim razie życzę sobie tego: chcę przestać pragnąć szczęścia.Alā a̓d-Dīn uśmiechnął się i klasnął w dłonie. Zatrzeszczało, błysnęło, zapachniało siarką i dżin stał

się człowiekiem, a człowiek – dżinem.Andrzej, otworzywszy szeroko oczy i usta, zlustrował swoje nowe, lekko mgliste ciało, a potem

przeniósł wzrok na stojącego na piasku byłego rezydenta lampy. Ten skłonił mu się lekko.– Teraz, efendi, będziesz spełniał życzenia innych.Andrzej zacisnął dłonie w pięści, zmrużył groźnie powieki i w ogóle wyglądał tak, jakby szyko-

wał się do ataku, lecz usłyszawszy słowa byłego dżina, zamarł. Na jego twarzy przez dłuższą chwilę malował się wyraz głębokiego skupienia, by ostatecznie zostać zastąpionym przez delikatny uśmiech i niemalże niezauważalny błysk w załzawionych oczach. Były człowiek skinął powoli głową, a następ-nie wykonał głęboki ukłon. Alā a̓d-Dīn odpowiedział mu szerokim uśmiechem.

– Wracaj więc do lampy, nowy dżinie. – Gdy Andrzej rozwiał się na wietrze, Alā a̓d-Dīn podniósł lampę z piasku. Trzymał ją tak przez jakiś czas, ważył w dłoniach, obracał, przyglądał się z każdej strony, a potem cisnął ją w morze i, nie oglądając się za siebie, opuścił plażę, by stać się człowiekiem.

Page 16: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

„Koliber Rubinowy” Aleksandra Kościukiewicz

Page 17: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

17

SFINKS

Marcin Majchrzak

Spoglądał z góry na gigantycznych rozmiarów pałacową komnatę. Przyczajony, lustrował wzro-kiem wszystkie jej zakamarki i kąty, szukając najdrobniejszego drgnięcia, szmeru lub cienia, który mignie niespokojnie, sprowadzając na swojego właściciela natychmiastową zagładę. Oczy miał bystre i groźne, a były to oczy drapieżnika, bezlitosnego mordercy. Jedno jego spojrzenie paraliżowało ofiary strachem. Jeśli miały szczęście, umierały z przerażenia. Jeśli miały pecha – ostre niczym igły zęby za-tapiały się w ich karkach, powoli pozbawiając je tchu. Teraz drapieżnik dostrzegł i usłyszał coś; nagły ruch i szelest. Zlokalizował jego źródło i natychmiast poderwał się do ataku, skacząc przed siebie…

Chłopiec siedzący na ławie bezwolnie machał pawim piórkiem, spoglądając w zadumie w sufit. Bezwłosy kot pojawił się tuż obok i przez chwilę uganiał się za zabawką, a następnie przysiadł i za-wiesił poważne spojrzenie na twarzy młodzieńca.

– Ramzesie, znowu to robisz – stwierdził z wyrzutem. – Prowokujesz moją naturę do upokarzają-cych zachowań. Nie powinienem tego tolerować.

– Przepraszam, nie myślałem o tobie. Mam problem.– Wiem. Pamiętaj, że wiem wszystko – odparł kot i mrugnął jednym okiem. Nie mówił w tradycyj-

nym, zwykłym sensie. Jego słowa sączyły się do głowy Ramzesa niczym myśli. Tyle tylko, że pomy-ślane innym głosem. – Mógłbym zdmuchnąć wszystkie hetyckie wojska jak płomień świecy, gdybym tylko chciał. Mógłbym zdradzić ci przyszłość i wszystko to, co i tak uczynisz w tej sprawie – żarto-bliwy do tej pory tembr głosu zmienił się w okamgnieniu. Teraz słowa w głowie Ramzesa brzmiały jadowicie. I bardzo przekonująco.

– Zatem… Wiesz, że jestem tylko chłopcem. Nie faraonem…– A jednak decyzję ojciec pozostawił tobie. Nie staniesz się dobrym władcą, jeśli nie będziesz

potrafił podejmować decyzji. W ogóle nie staniesz się władcą, jeśli to inni będą rządzić za ciebie. De-cyzje nie zawsze są dobre dla decydującego. Lecz zdolność do ich podjęcia – to ona jest tak naprawdę istotna. Każdy człowiek, u boku którego zasiadałem, musiał przyjąć tę naukę. Pamiętasz, co mówiłem ci o Napoleonie, prawda?

– Czy to ten… ten człowiek z przyszłości?– Tak. Spirala czasu, Ramzesie. On podjął decyzje, które okazały się odważne, acz błędne. Podjął

też takie, które okazały się genialne, fakt. Dlatego go pamiętamy. To znaczy… Ja pamiętam. I ludzie z przyszłych czasów.

– Czy ja też zostanę zapamiętany? – przerwał mu chłopiec, zaciskając dłonie i przygryzając wargi.– Być może. – Ziewnął i przeciągnął się. – Pora na mnie. Są inni. Inni ludzie, inne czasy.– Kiedy znów cię zobaczę?– Wkrótce. – Kot odwrócił się z gracją, tak jak tylko koty potrafią. Zeskoczył na podłogę, po

czym zrobił kilka szybkich kroków i zniknął, pozostawiając po sobie jedynie ciemną powłokę, która już po chwili rozwiała się niczym dym z kadzidła. Ramzes został sam.

***

Page 18: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

18

– Victorio, byłabyś tak miła, żeby nalać mi jeszcze trochę? – Kot świdrował spojrze-niem butelkę wypełnioną brązowym płynem. – Chwytne kciuki to błogosławieństwo wa-szego gatunku. Wiesz, to strasznie demotywujące, kiedy posiadasz władzę nad światem i czasem, a nie potrafisz nalać sobie szklanki burbona. Mógłbym ją rozbić, ale… Nie patrz tak krzywo! Pół dnia spędziłem w komnacie przyszłego faraona, który boi się zaatakować hetycki posterunek. Nie potrzebuję wiedźmy żałującej mi alkoholu. O, tak, tak! Lej do pełna! Z kim chcemy porozmawiać dziś? – sfinks polizał się po łapie w pozie pełnej godności. – Mozart? Szekspir? Nie, Szekspir nie, straszny z niego dupek.

– Może Edison?– Edison nie lubi kotów. Jaka szkoda.– Może Hitler? – zażartowała wiedźma.– Nie. – Sfinks jednym krótkim słowem uciął wszystkie ewentualne spekulacje na ten temat. – Nie

potrzebuję oglądać go ponownie, rozumiesz? – Przez chwilę kot i wiedźma mierzyli się spojrzeniem.– Rozumiem.– Cieszę się. Świat jest pełen zła, Victorio, a nikt nie widział go tyle co ja. Jestem tu z wami, bo

chcę być przy kimś, kto jest w stanie czynić dobro. Dla ludzi – postukał łapą w butelkę burbona – i dla kotów, oczywiście.

Wysunął kły. Wyglądało to prawie jak uśmiech.

Page 19: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

„Summer feeling” Agnieszka Baranowska

Page 20: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

„Dziki bez i jaśmin” Sylwia Emilia Jurkiewicz- Dedecidis http://sylwiaemilia.deviantart.com/

Page 21: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

21

WIELKA RÓWNINA

Antoni Nowakowski

– Nasz nowy towarzysz nadal jest trochę dziwny. – Zasnute Niebo przekręcił patyk z nabitym sporym kawałkiem piersi bizona. – Nie wygląda na zadowolonego. Zachowuje się jak białas. Tutaj! W takim miejscu!

Tępy Nóż wzruszył ramionami. Dołożył kilka uschniętych gałęzi do ogniska. Parę razy dmuchnął, aby rozniecić większy płomień.

Lubił dobrze wypieczone mięso. – Jest Siuksem – zauważył flegmatycznie. – Prawda, oni kiedyś wykończyli Custera, jednak to nie

Apacz jak my. Przyzwyczai się, zrozumie, oswoi… Poczuje się szczęśliwy. I nareszcie wolny.Teraz też pilnie obracał swój drewniany szpikulec, aby mięso opiekało się równomiernie. Z namysłem podrapał się po brodzie, naznaczonej głęboką blizną. – Wiesz, nasz szczep walczył z białoskórymi aż do końca – kontynuował nieśpiesznie. – Uciekali-

śmy z rezerwatu, paliliśmy farmy osadników, rozprawialiśmy się z nimi… To w nas ciągle tkwi. Może i z tego powodu odnaleźliśmy to miejsce, gdzie nareszcie oddychamy pełną piersią?

Wygodnie wyciągnął nogi. Rzucił okiem na potężne stado bizonów, pasących się kilkaset jardów dalej.

Surową twarz niespodziewanie rozświetlił uśmiech. Zwierzęta nie przejawiały niepokoju. Spokojnie przeżuwały kolejne kęsy wybujałej roślinności.

Nie zwracały uwagi na liczne czarne punkty, psujące obraz falującej w podmuchach wiatru trawiastej zieleni wielkiej równiny. Obojętnie mijały niedawno żwawo poruszające się zwierzęta, teraz leżące w ciszy i bezruchu śmierci. Ignorowały towarzyszy Tępego Noża i Zasnutego Nieba, sprawnie obdzie-rających ze skóry ubite sztuki i ćwiartujących masywne ciała.

Bizony spokojnie się pasły, a ci dwaj odpoczywali po całodziennym polowania. Nagle coś zakłóciło niezmieniający się od wielu dni widok Postać, przesuwająca się między rosłymi

bykami. Mężczyzna w bluzie z krótkimi rękawami szedł ostrożnie, rozglądając się dookoła. Pierwszy zauważył go Tępy Nóż. Dłonią wskazał towarzyszowi. – Popatrz! – Głos wyrażał jedno uczucie – bezbrzeżne zdziwienie. – Nowy przybysz ma ciemną

twarz, ramiona i dłonie! Jest Murzynem… Jak on tu trafił!?Zasnute Niebo przez chwilę przyglądał się sylwetce, teraz szparkim krokiem zmierzającej ku ogni-

sku. Nagle mocno plasnął w dłonie. – To Bob Winters… – W słowach tego, którego imię nawiązywało do wyglądu firmamentu, za-

brzmiała radość. Kościanym nożem odciął spory kawałek pieczeni. – Mulat. Przecież go znałeś. Spodziewałem się, że dołączy do nas. Pewnie czuje głód. Na początek niech się nasyci naszym smakołykiem.

***

Page 22: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

22

– Pierdolona pustynia. Pierdolone piachy i kurewski upał wywołują takie wizje. – Sier-żant Jackson dociągnął zapięcia kamizelki kuloodpornej. Mruczał pod nosem, aby ranger-si go nie słyszeli. – Albo wieczorem wchłonąłem za dużo haju. Albo jedno i drugie.

Splunął soczyście. – Potem męczą człowieka omamy – dodał po chwili. – Zwidy.Przez paręnaście sekund zastanawiał się, co właściwie przeżył dzisiejszej nocy. Sądził, że była

to halucynacja, jednak nie miał pewności. Może dostrzegł coś tak oczywistego, że nikt tego nie za-uważał?

Rosły podoficer westchnął ciężko. Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. I nie miał już czasu, żeby przemyśleć nocne doznania.

W nieco już jaśniejącym półmroku nadchodzącego poranka majaczyły czerwonawe plamki twarzy żołnierzy z jego plutonu – specjalnego oddziału zwiadowców, złożonego z Siuksów, Apaczów i Ko-manczów. Dowódca, porucznik Wilson, jedyny biały w jednostce, kilka dni temu rozchorował się na dyzenterię. Snajper Winters, Mulat, dobrze czujący się w towarzystwie czerwonoskórych, twierdził, że oficer dostał sraczki ze strachu.

Jackson przejął dowodzenie, sądząc, że zaraz przybędzie nowy zwierzchnik. W sztabie sił inter-wencyjnych jednak nie szukano zmiennika chorego dla absolwenta West Point – Indianinowi przeka-zano rozkaz poprowadzenia od dawna planowanego ataku. Kapral White, dla Jacksona po prostu Tępy Nóż, otrzymał awans i został jego zastępcą.

Wszyscy rangersi od kilkunastu minut byli już na nogach. Kilka dni temu przeniknęli w głąb państwa muzułmańskich fanatyków, wędrując nocami, a dni

spędzając w wykopanych i skrzętnie maskowanych jamach. Ostatnią, jak zwykle przenikającą ciała chłodem noc przeznaczyli na wypoczynek. Znaleźli legowisko w rozpadlinie pomiędzy wydmami, w miejscu, odwiedzanym tylko przez pustynne lisy. Układali głowy do czujnej drzemki na torbach pełnych granatów, pocisków rakietowych i zapasowych magazynków.

Nadchodziła chwila wymarszu, a niebawem i uderzenia. Ataku, rozpoczynającego wielką operację przeciwko potężnemu kalifatowi islamskiemu.

Jacksona ciągle męczył ten sam problem – czy naprawdę w piaszczystym schronieniu jego umysł tworzył omamy, czy też widział coś zupełnie innego? Czy przez długi czas nie przebywał w miejscu, o którym niekiedy opowiadali starzy członkowie jego szczepu?

Po chwili znał już odpowiedź. Przecież mogła istnieć tylko jedna…

***

– Zastanawiam się, czy nie pozbawiliśmy życia zbyt wielu bizonów… Strasznie przyjemnie się na nie poluje. To nas podnieca. Nakręca.

Tępy Nóż uśmiechnął się. – Ubiliśmy tyle, ile trzeba. – Zasnute Niebo pokręcił głową. – Tyle, że mięsa wystarczy do następnej

wiosny. Kobiety napracują się przy suszeniu.Siedzieli przed wigwamem, zajęci męskimi czynnościami. Zasnute Niebo szykował kolejny nóż

z łopatki łosia, drugi z Indian osadzał na kawałkach trzcin krzemienne groty. Przygotowywał nowe strzały.

– Winters od razu się przyzwyczaił, a Henderson nadal nie… – Zasnu-te Niebo wrócił do tematu rozmowy. Często dyskutowali nad zacho-waniem świeżych przybyszów. – Ten Siuks jeszcze nie pojął, jakie to szczęście, że nigdzie nie ma białych, za to po widnokrąg zwierzyny

Page 23: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

23

w bród. I że my wszyscy cieszymy się miłością kobiet. Że nikt nie nadaje nam bia-łych imion i nazwisk, żebyśmy poczuli się prawdziwymi Amerykanami.

Przerwał na chwilę, aby dobrze wykonać to, nad czym pracował. Uformował już rękojeść kościanego narzędzia, cierpliwie obrabiając ją kawałkiem piaskowca. W ten sam sposób

ukształtował okładziny z poroża jelenia. Teraz należało opleść uchwyt rzemieniem i kilkakrotnie mocno związać końcówki.

Całą siłą mocnych ramion i dłoni zaciągnął pierwszy supeł u nasady głowicy. – Za bardzo przesiąkł odorem białych skór... – podjął po kilkunastu sekundach. – Dobry z niego

wojownik, waleczny, jednak ma białą duszę. Głośny wybuch śmiechu przerwał leniwą pogwarkę. Winters przymierzał nowy kaftan z sarniej

skóry. Idealnie układał się na mocno umięśnionym torsie. Któraś z kobiet obciągnęła poły i podała pasek. Druga przewiązała włosy kawałkiem płótna. Umie-

ściła z tyłu trzy pióra. Czule pogłaskała ciemnoskórego mężczyznę po policzku.Niedawny przybysz wzniósł ręce w geście podziękowania. – Mulat, a zachowuje się jak prawdziwy Apacz – z uśmiechem zauważył Zasnute Niebo. – Zrozu-

miał, że trafił do miejsca dla wybranych. A Henderson ciągle się martwi, że prują mu się drelichowe spodnie, w których wybrał się w tę podroż.

– Niebawem wszystko pojmie – Tępy Nóż zabrał się za ostrzenie nowego grotu. – Jednak sprawdzi-ło się to, co powiedziałeś na pustyni.

– A tak… – Zasnute Niebo uśmiechnął się. – Te kurewskie piachy okazały się dobrym miejscem. Wspólnie wiele się dowiedzieliśmy. Henderson też w końcu opowie nam o swoim imieniu. Przekaże jego historię. Wtedy się wreszcie odblokuje.

***

– Za pięć minut ruszamy. – Sierżant nieco podniósł głos. – Uderzamy na oazę islamistów i roz-walamy wszystkich mężczyzn. Ulokowali w tej oazie jeden z ważniejszych sztabów i ściągnęli sporo kobiet i dzieci, więc lotnictwo oszczędzało to miejsce. Ale teraz nadszedł ich kres. Nasze rozpoznanie ustaliło, że nie położyli dookoła min. Błąd…

Któryś z rangersów ochryple kaszlnął. – Znacie plan, nie będę go przypominał. Pamiętajcie – bez litości – silnym głosem kontynuował

Jackson. – Zaczynamy prawdziwą wojnę z fanatykami, wysadzającymi bez opamiętania stacje metra, banki, hotele i centra handlowe. Z gnojami, znaczącymi świat setkami trupów.

Nabrał oddechu. – Potem robimy porządek – ciągnął. – Usuwamy zwłoki, likwidujemy pułapki, zbieramy jeńców do

kupy. Zakładam, ze niewielu przeżyje. Przyjmujemy obronę okrężną. Zabezpieczamy laptopy, telefo-ny i wszelkie papiery. Za nami rusza szpica pancerna Legii Cudzoziemskiej, dwa bataliony piechoty tureckiej, batalion marines. Trochę czasu zajmie, nim dojdą. Wtedy mamy luz. Oni podejmą dalsze natarcie.

Wszyscy znali na pamięć wyznaczone zadania. Wiedzieli, że tego ranka rozpoczną prawdziwą wojnę z państwem islamskim. Że idą na czele wielkiego ataku na siedliska zła.

– Kobiety zabijamy?Najwyraźniej snajper Winters pragnął potwierdzenia, jak ma działać. – Jeżeli mają karabin, pistolet, granat, a nawet kawał kija w ręku, oczywiście tak

– bez wahania odpowiedział Jackson. – Nie bądźcie głupimi mięczakami!! Wy-brano nas do tej roboty, stworzono pluton rangersów, bo jesteśmy indiańskimi

Page 24: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

24

wojownikami, nie znającymi litości. Kobiet bez broni i dzieci nie. Zamilkł na chwilę, kręcąc głową. Nad czymś się zastanawiał. – Powiem wam jeszcze coś, coś ważnego… – podjął po kilkunastu sekundach. – W nocy

ogarnęła mnie wielka wizja. W jednym islamiści mają rację, twierdząc, ze po śmierci trafią do raju z pałacami i hurysami. Tak, trafią, bo dobry Bóg dla każdego ma takie niebo, jakie sobie wyobraża. Wielki Manitou, gdyby komuś coś się przytrafiło, przeniesie go do krainy nie-kończących się prerii z licznymi stadami bizonów. Na tej wielkiej równinie da obozowiska, kobiety i pozwoli płodzić dzieci.

Sierżant Tępy Nóż głośno sapnął. – Tam zaznamy indiańskiego życia w zespoleniu z naturą, wypełnionego szczęściem. – Usta Jack-

sona rozciągnęły się w łagodnym uśmiechu. – Moja dusza przebywała na niekończącym się morzu traw, z obfitością zwierzyny i cudownych squaw. Rozumiecie? Byłem tam… Widziałem ten przestwór indiańskiego szczęścia, ciągnący się w nieskończoność… Tylko dla nas i tych, Winters, którzy mają czerwonoskórą duszę.

– Tak jest – odpowiedział chór głosów. – Tak jest!– Henderson, trzymaj się blisko mnie – rzucił na zakończenie nowy dowódca. – O coś cię zapy-

tam…. Ty posiadasz prawdziwie, indiańskie imię? Wiesz, że naprawdę nazywam się Zasnute Niebo.

***

Biegli, wilczym kłusem wojowników, starających się jak najszybciej dotrzeć do celu i zbytnio się nie zmęczyć. Zachować siły. W rozświetlającym się jutrznią półmroku widzieli już zarysy kamiennych domostw.

– Jakie imię ci nadano, Henderson? – Jackson przystanął na chwilę. – Nigdy o nim nie wspomina-łeś…

– Głupio brzmi. – Towarzysz dowódcy otarł palcem orli nos. Twarz, pokryta krechami ciemnego kremu maskującego, wyglądała jak dziwaczna, czarno-czerwona maska. – Grzmiący Kocioł… Idio-tyczne. Gdy zgłosiłem się na ochotnika, sam wybrałem imię i nazwisko – Frank Henderson. Piękne!

– Prawdziwe wcale nie jest głupie – z naciskiem rzucił ten, który naprawdę nazywał się Zasnute Niebo. – Nasze imiona mają swoje znaczenie i moc.

Ruszyli, nieco przyśpieszając. – White nazywa się Tępy Nóż – kontynuował półgłosem Jackson. Żaden odgłos nie zdradzał obec-

ności przemieszczającej się grupy rangersów. – Jak się urodził, szaman przyniósł stary kordelas do skalpowania, zardzewiały i nieostry jak cholera. Powiedział, że chłopiec będzie nosił takie imię. Stary czarownik widział przyszłość… Sporo lat później trzech białych debili zgwałciło jego dziewczynę. Rzuciła się do kanionu. Wszystkim trzem tym nadal tępym nożem poderżnął gardła.

Henderson potrząsnął głową. – Za każdego dostał trzydzieści lat odsiadki – ciągnął niedbale Jackson tonem przyjacielskiej poga-

wędki. – Niewiele, bo sędzia wziął pod uwagę okoliczności potrójnego zabójstwa. White otrzymał też propozycję nie do odrzucenie – po dwóch latach ułaskawienie i służba w specjalnym oddziale Indian. Przystał na to. I w końcu naostrzył pamiątkę po zdzieraniu skalpów i pewnie dzisiaj znów jej użyje.

***

Zupa w kociołku cudownie pachniała. Frank zamieszał płyn warząchwią, znalezioną w jednym z domów.

Page 25: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

25

Naprawdę wszyscy się postarali, żeby wreszcie zjeść coś świeżego, innego niż racje w plastykowych opakowaniach i konserwy. Winters wyszukał w lodówkach

sporo kawałków mięsa, inni przynieśli mąkę, torby makaronu, śmietanę, ząbki czosnku, główki cebuli i sporo przypraw. Strzelcowi Hendersonowi, dawniej kucharzowi w barze w jednej z wiosek rezerwatu, człowieko-

wi, który porzucił pospolite zajęcie, aby stać się kimś cenionym, pozostawało tylko przyrządzić zupę. Taką, by wszystkim smakowała. Aby ci, którzy przeżyli atak, mogli nasycić brzuchy smakowitym daniem, przypominającym odległe czasy normalnego życia.

Teraz musiał zwołać towarzyszy na ucztę. Nie zastanawiał się – mosiężna warząchew uderzyła w metal kociołka. Głos okazał się niespodzie-

wanie dźwięczny, donośny niczym bicie dzwonu. Miarowe pacnięcia powtarzały silny dźwięk. – Całe szczęście, że nie wiedzą, iż jestem Grzmiącym Kotłem… – Dawny kuchcik uśmiechnął się

lekko. Mruczał pod nosem, aby nikt go nie słyszał. – Dopiero by się śmiali… Zasnute Niebo i Tępy Nóż może i nie, ale inni tak. Szkoda, że tych dwóch już nie ma…

Rzucił okiem na zbliżającą się kobiecą postać. Wyglądała zwyczajnie – burka na głowie, zawój na twarzy i sute okrycie ciała od stóp aż po szyję. Nie znał nawet jej imienia, wiedział tylko, że została tutaj po ataku. Była usłużna, pomagała w kucharzeniu, sprzątała kwatery rangersów, przynosiła wodę ze studni. Wszystkie ocalałe mieszkanki oazy miały trafić do obozu infiltracyjnego, jednak pomyślnie rozwijająca się ofensywa spowodowała, że ich wywiezienie stale odwlekano.

Henderson posmakował zawiesistego płynu – zapach nie kłamał. Smakował cudownie. Cos męczyło umysł rangersa – dziwne i niepokojące spostrzeżenie. Ta dziewczyna nawet w obszer-

nych płatach tkanin zawsze wyglądała bardzo szczupło, a teraz, nagle, niezwykle przytyła. Sprawiała wrażenie brzemiennej, i to w ostatnich miesiącach ciąży.

– Kurwa, założyła pasy szahida! – Wrzask Grzmiącego Kotła brzmiał równie donośnie, jak odgłos uderzanego wielką łyżką naczynia. – Podwójny albo potrójny! Jebana suka!

Uczynił jedno, co jeszcze mógł zrobić – porwał kociołek z bulgocącym płynem i połowę zawartości wylał na głowę zakwefionej postaci. Wrzasnęła dziko z bólu.

Pozostałą część wychlusnął na brzuch, gdzie skrywała ładunki wybuchowe. Dokładnie, aż do ostat-niej kropli.

***

Pozostało jeszcze kilka minut do rozpoczęcia szturmu. Kilkaset długich sekund, wykorzystanych na ustawienie moździerzy i karabinów maszynowych. Reszta oddziału leżała, wtulona w piach, cze-kając na sygnał.

– Twoje też ma znaczenie. Przekonasz się… – Jackson podniósł do góry lufę rakietnicy. – Powiem ci – i ja wstydziłem się, ze jestem Zasnutym Niebem.

Kciuk odciągnął kurek. – Gdy się urodziłem, wspaniała pogoda nagle się zmieniła, niebo pokryły chmury. Nic szczególne-

go.Podniósł lufę ponad głowę w ciężkim hełmie. – Z biegiem lat mój ojciec coraz więcej pił… – kontynuował z dziwnym uśmiechem. –

Pewnego dnia wybrałem się do miasteczka, żeby go przyprowadzić do domu. Śmiali się z nie-go, starego już człowieka. Dolewali whisky i krzyczeli „Wodzu, zatańcz dla nas”. A on tańczył… Na ścianie wisiał stary tomahawk. Trofeum… Tym toporem roz-waliłem łby trzem najbliżej stojącym białym.

Page 26: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

26

Blask flary rozświetlił niebo wykwitem purpurowej plamy. – Go! – Przeraźliwy okrzyk Jacksona zagłuszyło wycie. Zmieniło ciszę w preludium bi-

tewnego zgiełku. Wycie, nieopisane w żadnym regulaminie, stosowano instynktownie, tak jak dawnej, gdy uderzali wojownicy Geronima albo Siuksowie Siedzącego Byka. Ogłuszają-cy wrzask, punktowany hukiem eksplodujących pocisków moździerzowych, rakiet odpalanych z granatników i seriami wystrzałów.

– Dostałem trzy razy dożywocie, a potem podobną propozycję jak Tępy Nóż! – Sierżant musiał krzyczeć. Dwiema seriami położył trupem trzy sylwetki w burnusach, wybiegające z najbliższego domu. – Wtedy, gdy zmieniłem czaszki tych wesołków w krwawą miazgę, pogoda też się zmieniła.

Henderson rzucił trzy granaty, jeden pod drugim, do wnętra niewielkiego domostwa. Odpowiedzia-ły jęki i wrzaski bólu. Zasnute Niebo omiótł wnętrze serią strzałów. Odgłosy ucichły.

Biegli dalej. – Chmury całkowicie zasnuły niebo….Obaj padli na ziemię. W oknach sąsiedniej budowli błyskały ogniki u wylotów kilku luf. Ścianę

rozerwały uderzenia pocisków z granatników. Przykurczona postać w hełmie wychynęła zza rogu i wrzuciła do środka obły przedmiot sporej wielkości. Eksplozja zagłuszyła nawet tryumfalnie nara-stające wycie indiańskich gardeł.

– Go! – Głos Tępego Noża przebił bitewny zgiełk. – Rozpierdolić wszystko, bracia!– Kiedyś znów się spotkamy. – Zasnute Niebo przystanął i zmienił magazynek. – Opowiesz wtedy

historię swojego imienia. Na pewno nie zabrzmi głupio. I to ona przeniesie cię do indiańskiego nieba. A już wiem, że tam trafisz.

Henderson już nie słuchał. Ogarnięty bitewnym szałem, biegł z innymi w kierunku kolejnej budow-li. Miał szczęście, że nieco z tyłu.

Wybuch wyrzucił w powietrze ciała trzech rangersów. Spadali już w kawałkach.Kolejna detonacja spowodowała to samo – dwie postacie poderwało w górę, jakby tych ludzi nie

dotyczyło prawo ciążenia. – Umieścili tutaj odpalane kablem ładunki! Go! – Winters sadził wielkimi susami w stronę ostatnie-

go domostwa, strzelając w biegu. – Wykończmy resztę tej bandy, zanim paru z nas wysadzą!Kłusującemu za nim Hendersonowi mignęła myśl, że na ostatniej minie wylecieli nad ziemię Za-

snute Niebo i Tępy Nóż. Uniesione eksplozją sylwetki bardzo ich przypominały.

***

– Pułkowniku Wright, obaj Indianie chyba budzą się ze śpiączki. Nie rozumiem, czemu tak się dzieje. Letarg trwa już długo, a nasze zabiegi nic nie dały.

Kate Winslow, naczelna pielęgniarka szpitala polowego Marine Corps, uniosła ręce w geście zdzi-wienia.

– Czasami tak się zdarza… – Siwowłosy oficer pokręcił głową. – Poderwała ich w górę sterowana detonacja pułapki wybuchowej. Ocaleli dzięki kamizelkom i miękkiemu w tym miejscu piaskowi. Za-mortyzował upadek. Mieli szczęście, chociaż fatalnie ich poharatało.

Założył czapkę. – Kate, z czego wnioskujesz, że odzyskują świadomość?

– Rośnie tętno, zaczęli poruszać głowami, rękoma i nogami. Uśmie-chają się! – wyliczała naczelna pielęgniarka. – Wygląda na to, że nagle obaj postanowili odzyskać przytomność. Dziwne.

Szybkim krokiem mijali kolejne kontenery, zapełnione rannymi.

Page 27: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

27

– Wydarzyło się coś szczególnego? – dociekał Wright. – Może ich umysły po-ruszyło jakieś zdarzenie? Niekiedy tak bywa.

– Nic. – Kobieta wzruszyła ramionami. – Ostatnio odwiedził ich czerwonoskóry żołnierz. Też jest rangersem z tego oddziału. Usiadł przy łóżkach – kontynuowała, kręcąc głową –

i coś opowiadał. W ich języku, więc nic nie rozumiałam. Przyniósł jedzenie, gotowane mięso, jednak odniósł je potem do kuchni. Odżywiamy ich tylko farmakologicznie.

Dwie wychudłe postacie zajmowały separatkę w ostatnim w rzędzie przenośnym segmencie szpi-talnym.

Wright uważnie przyglądał się wskaźnikom urządzeń, monitorujących organizmy pacjentów. – Rzeczywiście… – mruknął, drapiąc się po nosie. – Serca pracują szybciej, oddechy się pogłębia-

ją… Doskonale! Obejrzę ich dokładnie. Już wyjmował z kieszeni fartucha lekarską maseczkę i plastykowe rękawiczki. – Przelotnie widziałem tego Indiańca – rzucił, odchylając prześcieradło skrywające najbliższe ciało.

– Sierżant Henderson. Dostał medal i awans, bo przy pomocy garnca z gotującą się zupą ocalił żołnie-rzy przed islamską fanatyczką. Detonatory zamokły. Czytałem relację.

Przez chwilę nad czymś się zastanawiał. – I tak nic by nie zrozumieli. – Prychnął z rozbawieniem. – Nasi podopieczni są Apaczami, a ten

Henderson Siuksem. Inne języki. Ciało, przy którym stali, poruszyło ręką. Zdawało się, że dotychczas nieruchomo leżący chory cze-

goś szuka. – Ha! – W głosie Wrighta zabrzmiała radość. – Kate, miałaś rację! Zobaczmy, co go tak zaintere-

sowało!Jednym ruchem odsunął okrycie.Na pościeli leżał długi kościany nóż. Rękojeść wzmacniały okładziny z rogu jelenia, starannie

przewiązane rzemieniem. Długi nóż z jednosiecznym ostrzem, zakończony foremnie ukształtowanym szpicem. Piękny, funkcjonalny wyrób, doskonały w swojej przemyślanej prostocie.

Kate Winslow potrząsnęła głową w geście zdumienia. Przetarła dłonią oczy, może sprawdzając, czy wzrok ją nie myli.

– Ten Henderson niczego takiego nie przyniósł… – szepnęła. – Byłam wtedy tutaj, pilnowałam pacjentów. Naprawdę nie… Niepojęte!

Dłoń Indianina mocno zacisnęła się na uchwycie. Zaczął poruszać drugą ręką, jakby jeszcze czegoś szukał. Po chwili znalazł – oparł przegub na ostrzu. Ramię zaczęło się poruszać.

Kropelki krwi zbroczyły śnieżnobiałe prześcieradło.– Pragnę tam powrócić… – Ledwo słyszalny głos wydobył się z posiniałych warg. – Chcę żyć na

wielkiej równinie. Nie przeszkadzajcie mi, białasy…

20 czerwca 2016 r.

Page 28: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

Podróże mrówki (w kosmosie) http://thirdeyeofmyimagination.blogspot.de/

Page 29: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

„Upalna” Piotr Kaczmarczyk facebook.com/piotrkaofficial

Page 30: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

30

KUCHENNE REWOLUCJE

Artur Grzelak

– Jak przebiegają przygotowania do wesela? – spytał seneszal Florent Le Cantini, rozglądając się po kuchni.

Kucharze, kucharki, pomocnicy i posługaczki potęgowali panujący w pomieszczeniu rozgardiasz. Zewsząd dochodziły odgłosy siekania, krojenia i cięcia. Na patelniach skwierczało smażone mięso. W garnkach i kotłach bulgotały gotowane potrawy. Zmysły atakowane były mnogością zapachów wszelkiego rodzaju jadła, warzyw, ziół i przypraw. Nad jednym z palenisk unosił się jasny kłąb dymu z przypalonego kociołka.

– Oneto! – Kuchmistrz Josse Berigaud krzyknął do jednego z pomocników. – Wyślij kogoś do wędzarni, wędliny powinny być już gotowe. Niech otworzą okna i trochę przewietrzą. Powiedz żeby zabrali się za przystrajanie półmisków. Krzyknij też, żeby ktoś przyniósł z kurnika przygotowane wcześniej jajka. A ty krój drobniej te pieczarki, mają służyć do farszu, a nie do jedzenia w całości!

Przestraszona wrzaskiem kucharka poczęła kroić grzyby ze zdwojoną siłą i precyzją. Kuchmistrz stanął obok seneszala, wziął głęboki oddech wdychając zapachy panujące w kuchni.

– Wszystko idzie zgodnie z planem – powiedział. – Mieliśmy małe opóźnienie związane z trans-portem ryb z portu, ale sytuacja jest już opanowana. Rybki są właśnie patroszone i przygotowywane do pieczenia.

– A co do jadłospisu? Wszystko zgodnie z życzeniami pary młodej?– Dostałem wytyczne osobiście od króla. Na początek podana zostanie zupa z borowików. Następ-

nie pieczone gołębie, kurczaki i przepiórki, królik w sosie ziołowym, jagnięcina w czosnku i cebuli. Golonka w miodzie i piwie, gulasz wieprzowy z kminkiem i majerankiem, duszone żeberka w sosie chrzanowym, marynowane polędwiczki faszerowane śliwkami, kapusta z boczkiem i pomidorami. Do tego na specjalne życzenie króla, aby oddać hołd naszym gościom ze wschodu, będzie dziczyzna z ziemniakami i marchewką oraz w sosie jałowcowym. Następnie będą podane ryby. Śledzie w śmie-tanie i polewce musztardowej i koperkowej oraz marynowane. Smażony dorsz z groszkiem i przy-prawami. Sum pieczony w warzywach z sosem porowym i w bazylii, szczupak w kminku i duszonej kapuście, łosoś na parze z jarzynami i w sosie serowym oraz leszcz w cieście z czosnkiem i pietruszką. Z bardziej wyszukanych dań zaserwujemy zapiekane ostrygi na ostro, pawia z jabłkami, śliwkami i żurawiną czy raki na słodko z rodzynkami. Na stołach jako przystawki będzie kilkanaście rodzajów wędlin i kiełbas. Na przykład tak uwielbiana przez młodego księcia Yvana peklowana szyneczka. Oprócz tego pasztet z marchewką, z pistacjami, z czerwonej soczewicy i cukinii. Faszerowane jajka, cztery odmiany żółtego sera, twaróg. Wszelkiego rodzaju warzywa i owoce, od fasoli i kukurydzy po winogrona, pomarańcze, brzoskwinie i figi. Udało mi się nawet sprowadzić zza Gorzkiego Morza odrobinę tarlaku, przysmaku znanego wśród dzikich plemion Viraju. Mam go ledwie dwa niewielkie woreczki, więc podam go jedynie na królewskim stole. Oczywiście, jeśli chce-cie skosztować tego unikatowego owocu, seneszalu, nie musicie się krygować.

– To nie na moje podniebienie. A co do ciast? Przyszła małżonka księcia po-noć uwielbia słodkości.

– O to też zadbałem. Będzie dokładnie dwanaście rodzajów ciast. Mię-

Page 31: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

31

dzy innymi marchewkowe, wiśniowe z kremem oraz miodowe z orzechami. Panna młoda powinna znaleźć coś dla siebie.

– W porządku. Idę teraz zajrzeć do piwniczki. Rano miał przybyć transport win oraz piwo z lokalnego browaru. Muszę dopilnować żeby żaden ze strażników nie dobrał się do beczek.

A jeszcze przystrojenie sali i ustawienie stołów również na mojej głowie. Żeby wszyscy tak dbali o in-teresy królestwa jak ty, Berigaud, mielibyśmy o połowę problemów mniej.

– Schlebiasz mi, seneszalu. To mój obowiązek jako kuchmistrza, zadbać o to aby uczta na królew-skich zaślubinach była niezapomniana. Może nawet przybysze ze wschodu docenią kunszt i poświęce-nie, jakie włożyliśmy w przygotowanie jutrzejszego wesela.

– Obowiązki wzywają. Czeka nas wielki dzień. Bywaj.Le Cantini poklepał Berigauda po plecach i skierował się ku wyjściu. Kuchmistrz obserwował od-

dalającego się seneszala, uśmiechając się tajemniczo.

***

– Hrabia Giacomazzi Bachet-Barbier wraz z małżonką! – krzyknął herold zachrypniętym głosem. Sala była już pełna gości. Rodzina królewska i znaczniejsze rody przybyły tłumnie na uroczystość zaślubin młodego księcia. Wszyscy chcieli również pokazać się z jak najlepszej strony, prezentując wyszukane stroje i fryzury.

Wywołany przez herolda hrabia Bachet-Barbier dumnym krokiem wkroczył do sali. Ubrany w gu-stowną zieloną tunikę wyszywaną złotymi nićmi dumnie prezentował swój herb, jelenia na czerwono--czarnym tle, na wypiętej piersi. Obok szła jego młodziutka małżonka, Albertina. Ubrana w obcisłą czerwoną suknię, zgodnie z nową modą sięgającą do połowy ud i odsłaniającą prawą pierś. Kobieta stąpała ostrożnie, starając się dotrzymać kroku mężowi. Hrabia znany był z tego, że bardzo łatwo wpa-dał w gniew i rozjuszyć go potrafiła najmniejsza przewina. A Albertina była już jego czwartą żoną.

Seneszal zszedł z podwyższenia, na którym stał królewski stół. Wymienił zdawkowe uprzejmości i wskazał hrabiemu miejsce, jakie miał zajmować na uczcie. Goście schodzili się jeszcze długi czas, sporadycznie wywołując ożywienie wśród zasiadających na sali gości. Największą furorę zrobił strój jednej z córek diuka Olivio de Colla. Dziewczyna przybyła ubrana w zwiewną koronkową suknię odsłaniającą wszelkie krągłości, wzgórki i intymne części jej ciała. Lekką konsternację spowodowało pojawienie się grafa Lorisa Ponroya, wywodzącego się z pomniejszego rodu skoligaconego z królew-ską dynastią dalekimi więzami krwi. Kultywując wielowiekową rodzinną tradycję, stawił się komplet-nie pijany i kiedy tylko seneszal usadził go na odpowiednim miejscu, zapadł w przerywaną głośnymi chrapnięciami drzemkę.

Gdy przybyła pochodząca ze wschodu rodzina księżniczki Cyrielle, na sali zapadła cisza. Ubrani w pstrokate, wielokolorowe stroje zachowywali się głośno i niestosownie. Śmiejąc się, przepychając i rzucając na stojące na stołach przystawki, wywołali uśmiechy politowania wobec takiej nieobyczaj-ności. Jedynie rodzice panny młodej, hrabia Nicolai Plea-Durand i jego małżonka Geraldine zacho-wywali się jak władcy największego wschodniego hrabstwa przystało. Ubrani w kosztowne kreacje dostojnie przeszli przez salę zajmując swoje miejsca tuż obok króla i królowej.

Teraz pozostało czekać na młodych. Ich zaślubiny w świątyni Wielobóstwa dobiegały już koń-ca. Salę wypełniła aura oczekiwania. Goście prowadzili między sobą ściszone rozmowy, bojąc się narazić wymieniającym uprzejmości królowi i hrabiemu Plea-Durandowi. Nawet przybysze ze wschodu zachowywali się z powagą, wiedząc, że chwila jest doniosła. Jedynie graf Ponroy, nic nie robiąc sobie z konwenansów, pochrapywał co jakiś czas, wywołu-jąc stłumioną wesołość wśród młodszych uczestników uroczystości.

Page 32: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

32

Po krótkim czasie oczekiwania przybył goniec z wiadomością, że młodzi opu-ścili świątynię i zmierzają w stronę pałacu. Ubrani w pozłacane kirysy strażnicy

ustawili się przy wrotach, tworząc szpaler. Z jednej z górnych galerii rozeszły się dźwię-ki marsza weselnego wygrywane przez specjalnie sprowadzonych muzyków. Delikatne brzmienie

harfy, lutni, citoli i liry wypełniły salę kojącym pogłosem. Goście wstali ze swoich miejsc, kierując wzrok w stronę wejścia do pałacu.

– Książę Yvan Salvatino! – Głos herolda poniósł się echem po sali. – Wraz z małżonką Cyrielle Plea-Durand!

Młodzi wyglądali olśniewająco, wśród gości dało się słyszeć krzyki zachwytu i uwielbienia. Ksią-żę ubrany w biało-niebieski mundur królewskiej gwardii szedł dumnie, pokazując swój godny bicia na monetach profil. Złoty diadem lśnił na jego głowie, kontrastując z czarnymi jak węgiel włosami. Obok, trzymając męża pod rękę, szła świeżo upieczona księżniczka. Pogłoski o nietuzinkowej urodzie dziewczyny, które docierały do stolicy, nie oddawały nawet w połowie jej piękna. Błękitna suknia wy-szywana diamentami, ametystami i rubinami błyszczała i podkreślała majestat, z jakim książęca para wkraczała do weselnej sali.

Król, królowa oraz hrabia Plea-Durand z małżonką zeszli z podwyższenia i udali się w stronę mło-dych. Powitali ich błogosławieństwem oraz darami w niewielkich, zdobionych szkatułkach. Następnie wszyscy zasiedli za stołem, a służba napełniła ich kielichy.

Seneszal Florent Le Cantini odszedł kilka kroków od podwyższenia i odwrócił się w stronę stojące-go za filarem kuchmistrza mrugając do niego dyskretnie. Berigaud kiwnął głową i dał znak do kuchni, że ucztę czas zacząć.

***

– Ruszać się! Goście czekają! – wydzierał się kuchmistrz, poganiając służbę. – Oneto! Wyślij kel-nerki do stołu, przy którym zasiada hrabina Agostino z rodziną. Zjedli prawie wszystkie przystawki, donieście sera, wędlin i owoców. Niech też wytoczą szybciej te beczki. Piwo tak im posmakowało, że wypili już prawie połowę. Dawajcie gulasz, żeberka i polędwiczki. Ruchy!Ruchy!

Berigaud podszedł do stojącego przy palenisku młodego pomocnika i szepnął mu coś na ucho. Ten kiwnął głową i wybiegł z pomieszczenia potykając się o koszyk z brzoskwiniami. Jeden z owoców poturlał się wprost pod nogi kuchmistrza. Josse podniósł go, przetarł o fartuch i ugryzł. Wolnym krokiem podszedł do drzwi prowadzących do weselnej sali. Obserwował kelnerki roz-noszące kolejne gorące dania i gości z apetytem pałaszujących potrawy. Dojadł brzoskwinię kil-koma kęsami, a pestkę wrzucił do paleniska. Obtarł upapraną sokiem brodę i spojrzał w stronę królewskiego stołu.

Król wstał ze swojego miejsca. Wszelkie hałasy momentalnie ucichły. Władca uniósł puchar napeł-niony winem i rzekł tubalnym głosem:

– Chciałbym wznieść toast! Za szczęście młodej pary i oby pod rządami połączonych rodów Salva-tino i Plea-Durand królestwo rosło w siłę, a wrogowie się go lękali. Obyśmy szybko doczekali się potomka i przyszłego następcy tronu. Wypijmy do dna!

– Niech żyją!– Pomyślności!– Wypijmy!– Chwała!Z sali dało się słyszeć wiwaty i peany na cześć królewskiego rodu i młodej

pary. Goście zgodnie przechylili kielichy i odpowiedzieli na toast gromkimi

Page 33: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

33

brawami. Król zszedł z podwyższenia i wyszedł na środek komnaty. Gwałtownie poczerwieniał na twarzy i zakasłał. Odchrząknął, wyprostował się i zakrzyknął:

– Muzykanci… – ponownie zacharczał. – Grać…Krztusząc się i trzymając za gardło, upadł na kolana. Książę Yvan zerwał się z miejsca i ruszył

w stronę ojca. Pokonując schodki, potknął się i runął z podwyższenia. Z całej sali dało się słyszeć kaszel, charknięcia, dławienia. Jedna z matron nie mogąc zaczerpnąć tchu, zwaliła się na stół przewra-cając jedzenie i napitki.

– Co się dzieje! – Hrabia Bachet-Barbier wybiegł na środek pomieszczenia bezsilnie przyglądając się konającym władcom. Po chwili sam padł na kolana, z wybałuszonymi oczami trzymając się za spuchnięte gardło.

Drzwi do weselnej komnaty otworzyły się z hukiem. Zachodzące letnie słońce, świecące prosto w wejście nie pozwalało nielicznym pozostałym przy życiu gościom dostrzec kto się zjawił. Stukot butów poniósł się po sali, w której pojawiło się kilkudziesięciu zbrojnych. Wśród nich kroczył wysoki młodzian ubrany w zużyty wams, na którym trudno było rozpoznać herb. Jego przyboczni rozbiegli się po komnacie, rozbrajając nieliczną straż.

Seneszal Le Cantini rozejrzał się trwożnie i starając się pozostać niezauważonym wycofywał się w stronę kuchni. Widząc stojącego w drzwiach kuchmistrza, szepnął:

– Uciekaj. To zamach stanu. Wydostaniemy się przez piwnicę.Berigaud wyciągnął zza pleców lśniący rzeźnicki nóż i wbił go w gardło zaskoczonego seneszala.

Le Cantini zacharczał, tocząc z ust krwawą pianę. Trzymając się za szyję upadł, plamiąc czerwienią marmury podłogi.

Zbudzony hałasem graf Ponroy uniósł głowę, rozglądając się po spustoszonej komnacie. Z trudem próbował zogniskować wzrok na zbrojnych, którzy zakłócili jego drzemkę. Jeden z żołnierzy podbiegł do niego ze sztyletem gotowym do użycia.

– Zostaw go! – Głos młodzieńca rozszedł się po powoli cichnącej z charkotów sali. – Wuj się nam jeszcze przyda.

– Kim jesteś? – spytał graf, przyglądając się przybyszowi.– Dawno nie widzianą rodziną. – Chłopak uśmiechnął się. – Niestety ojciec i brat nie zdołali docze-

kać mojego powrotu. Wielka szkoda.– Książę Ignacio?– We własnej osobie. Król próbował się mnie pozbyć, wysyłając na wyprawę do dalekich krain za

Krystalicznym Morzem. Ale ja wróciłem i upomniałem się o swoje dziedzictwo i należny tron. Kuch-mistrzu, chodź tu do mnie!

Przywołany Berigaud wyszedł na środek komnaty. Książę Ignacio przeszedł obok trupa króla i księcia Yvana, spluwając na ich ciała.

– Dziękuję za wszystko, Josse – powiedział, ściskając rękę kuchmistrza. – Świetnie się spisałeś. – To twój plan, książę. –Berigaud rozejrzał się po suto zastawionych stołach. – Tylko szkoda tego

całego jedzenia. – Taka już cena rewolucji, Josse.

Page 34: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016
Page 35: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

„Uliczka w Lizbonie” Ewelina Kuczera http://kot-filemon.deviantart.com/

Page 36: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

36

RAKSHA

Jacek Wilkos

Przemierzając sawanny Dzikiego Lądu natknęliśmy się na grupkę Raksha – człekokształtnych ty-grysów. Wyszczerzone kły i wysunięte pazury oznaczały, że nie były nastawione pokojowo. Przy-brałem postawę bojową, zaciskając palce na rękojeści miecza, gdy nagle poczułem na ramieniu dłoń kompana.

– Pewien mędrzec zdradził mi ich słabość. Może obędzie się bez walki.Wyciągnął niewielkie urządzenie zasilane magicznym rubinem, włączył i rzucił przed siebie.Ruszyliśmy w dalszą podróż uniknąwszy potyczki. Po dłuższej chwili odwróciłem się, by spraw-

dzić, czy jesteśmy już w bezpiecznej odległości, i ponownie zaniosłem się śmiechem. W promieniach zachodzącego słońca dumni wojownicy biegali w kółko, uganiając się za emitowaną przez urządzenie czerwoną kropką.

Page 37: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

Magdalena Isbrandt http://vegeta3690.deviantart.com

Page 38: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

38

SPUST

Marcin Przybyłek

Jestem językiem spustowym poczwórnie sprzężonego działka ogonowego samolotu De Havilland Lancaster. Tak o mnie mówią. Nigdy nie widziałem siebie z zewnątrz, nie wiem, czym jest Lancaster, ale znam siostry i braci tworzących działko razem ze mną. Działko to mój cały świat. No i dotyk cie-płych rękawic, które mnie co jakiś czas naciskają. Uwielbiam go. Nie wiem, do kogo należy i z czym go wiązać, ale bardzo lubię być naciskanym. Wtedy cały zaczynam drżeć, bo bracia naboje wędrują do komory zapłonowej, gdzie siostra iglica w nie uderza, a one podobno lecą gdzieś, tak jakoś daleko, że nie jestem w stanie sobie wyobrazić, gdzie.

Czasami jestem bardzo zimny. Wtedy robię się taki jakby gęstszy i bardziej kruchy, ale nie złamię się, o nie. Jestem zrobiony z całkiem niezłej stali. Oczywiście iglica twierdzi, że ma lepszą, ale kto by słuchał tej zakompleksionej suki. Nic nie robi, tylko wali w spłonki nabojów. Spinka nienasycona. Za-mek się nie chwali, z czego jest zrobiony, a jest najbardziej złożonym mechanizmem działka. To w ogó-le równy gość. Luf za to zupełnie nie rozumiem. Gdybym był na ich miejscu, powiedziałbym iglicom, żeby się zamknęły, bo to ja jestemnajtwardszy i największy. Ale one milczą. Patrzą przez swoje długie rury na to coś, co jest na zewnątrz. Tam, gdzie podobno udają się pociski, gdy rozstaną się z łuskami.

*

Jestem dolarem. Zrobiono mnie z bardzo szlachetnego papieru. Jestem z tego dumny. Mam mar-ne kolory, ale za to ciekawy wzór. Martwią mnie miliardy bakterii zasiedlających każdy centymetr kwadratowy mojego prostokątnego jestestwa, ale w sumie nie wiem, dlaczego. Zostawiają je na mnie wielkie, miękkie, poznaczone rowkami, ciepłe poduchy. Brać dolarowa nazywa je „opuszkami”. Te „opuszki” co jakiś czas mnie przenoszą. Zawsze są inne. Raz wąskie, raz wielkie, raz gładkie i czy-ste, innym razem brudne i szorstkie. Niesamowite jest, że to wciąż inne „opuszki”. Tym razem jest mi bardzo fajnie, bo leżę na stosie składającym się ze stu braci i ciasno nas ściśnięto papierem do nas podobnym, ale mniej szlachetnym. O, właśnie wylądowałem na dnie wielkiego worka. Wiem, co to za worek. Już wiele razy w nim przebywałem. Mówią o nim „bankowy”. Ostatnio moje podróże są bardzo intensywne. Wszyscy dookoła powtarzają, że teraz jest „świetny czas na interesy”. Co to ma ze mną wspólnego – nie mam pojęcia.

*

Jestem pierścieniem. Wykonano mnie ze złota najlepszej próby, a pazurki, które są na sa-mym wierzchu, trzymają w swoich objęciach najprawdziwszy rubin. Okalam bar-dzo ciepły, owłosiony i gruby twór. Koleżanka obrączka z drugiej strony świata mówi, że to „palec”. Czasami inne „palce” mnie polerują, ale nie są to „palce” bytu, na którym najczęściej przebywam. Często ociera się o mnie brązowy,

Page 39: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

39

podłużny kształt, który żarzy się na końcu, a w miarę żarzenia skraca. Wydziela przy tym dym. Czasami się obawiam, że żar zbliża się za bardzo, ale nigdy mnie nie

sparzył. W moim polerze odbija się cały świat, chociaż ostatnio głównie dziwne, zielone prostokąty, które podobno są warte więcej ode mnie. Nienawidzę ich. Ale zawsze w ich pobliżu czu-

ję podnieconą atmosferę, a „palec”, który okalam, zaczyna się pocić. Obrączka mówi, że należymy do najbardziej wpływowego człowieka na świecie. Nie wiem, co ma na myśli i czym jest „człowiek”. Ona twierdzi, że istnieje druga, do niej podobna obrączka należąca do drugiego „człowieka”. I że te prosto-kąty to „pieniądze”. Mówi, że „człowiek” cieszy się, bo będzie miał więcej złota. I więcej pierścieni. Trochę się tego boję. Widziałem kiedyś inne pierścienie, obrączki, bransolety i naszyjniki w miejscu, gdzie było dużo światła i zawsze tam byłem polerowany. Lubię patrzeć na świat. Lubię ruch. Nie chcę, żeby „człowiek” zastąpił mnie innym pierścieniem, z jeszcze lepszego złota, z większym kamieniem.

*

Jestem pociskiem. Na razie tkwię w łusce, a za mną gnieżdżą się drobiny ciasno upchanego prochu. Jestem zrobiony z porządnej stali, ale nie tak porządnej, jak zamek, język spustowy czy lufy. Mimo to nie zazdroszczę im. Wiecie dlaczego? Bo moim przeznaczeniem jest lot. Każdy pocisk ma do wykona-nia tylko jeden strzał, tylko jeden. Mówią, że różnie się to kończy. Jedni bracia lecą pięknie i długo po cudownej paraboli. Widzą niebo, w ich polerze odbijają się „chmury”, „niebo”, potem „lasy” i „łąki”. Jakie piękne nazwy, prawda? Nie wiem, co oznaczają, ale nie mogę się doczekać, by je zobaczyć! Inni kończą swój dziewiczy rejs, ledwie go zaczęli. Uderzają w twarde przedmioty i odkształcają się. W ich gładzi już nic się nie odbija. Są też takie, które wbijają się w przedmioty względnie miękkie i w środku mokre, czerwone. Podobno te obiekty najpierw są w środku gorące i ruchome, ale wkrótce po lądowaniu pocisku robią się nieruchome i chłodne. To przykra wizja, tak skończyć w ciemności, w czymś mokrym, ciepłym, a potem zimnym. Nie lubię wilgoci. Nikt nie lubi. Chciałbym polecieć bardzo daleko, bardzo wysoko, żeby poczuć powietrze, usłyszeć huk wiatru. Potem wyląduję gdzieś na łące. Znajdzie mnie ktoś. Inne naboje mówią „najlepiej jakiś chłopiec”, więc powtarzam to za nimi, ale nie wiem, co mają na myśli. Wszystkie mówią: „O, być postawionym na biurku, stać tam dumnie, błyszczeć w słońcu, odbijać światło lamp, gdy dzień się skończy, czuwać nad nim, gdy będzie spał”. Tak mówią. Nic z tego nie rozumiem, ale brzmi to tak pięknie, że wiem, że to musi być prawda. To będą najszczęśliwsze chwile mojego życia.

*

Jestem skórą. Kiedyś byłam żywa, okrywałam ciało byka. Potem mnie zdarto. Bardzo bolało. Teraz nie ma we mnie już zakończeń nerwowych, ale wciąż pamiętam agonię mnie samej i zwierzęcia, które-go byłam częścią. Po śmierci oczyszczono mnie, nasączono barwnikami i substancjami „impregnują-cymi”, bardzo szczypiącymi, porżnięto, pokłuto, przewleczono przeze mnie setki igieł i nici. Pamię-tam, kiedy po raz pierwszy znowu poczułam, że okrywam żywą istotę. To nie był już byk, ale coś należącego do tego gatunku, które zabiło mojego byka,. Mimo to polubiłam „człowieka”. Biło od niego ciepło, emanował dobrą energią. On nie mógłby zabić byka. Pamiętam, gdy pierwszy raz wpakował się w jakieś małe pomieszczenie osłonięte od góry tylko przeziernym oknem. Poczułam drżenie, usłyszałam hałas, a potem zrobiło się bardzo zimno. Zrozumiałam, że „człowiek” bardzo mnie potrzebuje. Beze mnie by zamarzł. Zginąłby jak byk, ale nie z powodu uderzenia twardą stalą, tylko od mrozu.

Page 40: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

40

Jednak nie tylko zimno na niego czyha. Gdy regularnie zaczęłam mu towarzyszyć podczas pobytów w tym ciasnym pomieszczeniu, gdzie robiło się zawsze bardzo

zimno, pewnego razu poczułam serię wstrząsów i zrobiło się jeszcze zimniej, a mój „człowiek” zaczął drżeć i zrobił się w jednym miejscu mokry i ciepły. Zrozumiałam, że zagrażają

mu jakieś dziwne małe twory, drobiny zrobione z tego samego co siekiera materiału. Od tej pory sta-łam się czujna podczas pobytów w małym pomieszczeniu. Nie chcę, żeby mój człowiek umarł jak byk.

*

O, czuję, że robi się zimno. Zaraz poczuję dotyk. Dotyk miękkich rękawic. Lufy już się ożywiają. Zamek szczęka. Naboje drżą. Iglica niecierpliwi się z ekscytacji. Pociski piszczą z uciechy. Zaraz „po-lecą”. Zaraz każdy z nich odbędzie swój dziewiczy, jedyny lot. Nie zazdroszczę im. Ja mam swój dotyk i wiem, że ode mnie wszystko zależy. Jeśli nie zostanę naciśnięty, ani lufy, ani iglica, ani zamek, nic nie zadziała. To ja to wszystko wprawiam w ruch. I oni dobrze o tym wiedzą.

*

Znowu ociera się o mnie brązowy, palący się przedmiot. I znowu w moim polerze odbijają się zielone prostokąty. Słyszę dźwięki. Nie rozumiem ich, ale one towarzyszą mi całe życie. To mowa. Mowa „człowieka”. Człowiek bardzo się cieszy, czuję to w jego zapachu, czuję podniesioną tempera-turę „palca”. Zbliżają się do mnie zielone prostokąty. Przez chwilę czuję, że one też istnieją. Też mają świadomość. Wymieniamy się informacjami. Widzę „worki bankowe”. Widzę dziwne czarne, meta-lowe, podłużne przedmioty wytwarzane w wielkich halach. Ich produkcja w jakiś sposób powoduje namnażanie się zielonych prostokątów. Mój „człowiek” bardzo lubi te prostokąty.

*

Cały czas drżę, bo czuję ten przyjemny nacisk. Działko śmieje się i prycha pociskami, które sza-leńczo ruszają w swój jedyny lot. Uwielbiam tę atmosferę podniecenia. Zamek się cieszy, wypluwając łuskę za łuską, pociski się cieszą, iglica szaleje, lufy się rozgrzewają, cały świat śpiewa: „jeszcze, jeszcze, jeszcze!”.

*

Zbliżam się do komory, czuję to, zbliżam się. Pośród braci pocisków panuje podniosła atmofsera.– Ja polecę najwyżej!– Nie! Ja polecę najwyżej!– Ja zobaczę słońce!– A ja zielone trawy!Nie słucham ich. Jestem tak podniecony, że ledwo trzymam się w ryzach. Przesu-

wamy się równomiernymi skokami, a po każdym z nich słyszę huk i radosny krzyk pocisku rozpędzającego się w lufie. Już widzę komorę. Jeszcze dwa na-boje przede mną… Huk. Jeszcze jeden… Huk! Teraz ja. Teraz ja?! Tak! Teraz

Page 41: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

41

ja! Czas zwalnia. Ląduję w zamku. Jest tu wygodnie. Widzę iglicę, która powoli podnosi się i za chwilę opada, naciska na spłonkę, nagle żar, jakiego nie czułem

nigdy w życiu! Eksplozja napiera na moje plecy, co za wspaniałe uczucie! Co za huk! Rozpędzam się w lufie i zaczynam kręcić wokół długiej osi, nagle światło! Żegnajcie lufo, spuście,

zamku, bracia pociski, lecę! Leeeeecę! Widzę chmury, widzę błękitne niebo, które cudnie odbija się od mojego poleru! Wreszcie rozumiem te wszystkie opowieści, o, one są niczym w porównaniu z tym, co istnieje naprawdę! Lekko podskakuję w powietrzu dziwnie twardym i nieustępliwym, ale ja też je-stem nieustępliwy, ja też! Widzę dziwny wielki kształt, chcę go ominąć, ale nie mogę, nie mogę, zaraz w niego uderzę!

*

Najpierw usłyszałam głośny huk tłuczonego szkła, a potem poczułam, że coś mnie przedziurawiło. To jedna z tych drobin. „Człowiek” zgiął się wpół, zaczął jęczeć trochę podobnie do byka, którego straciłam dawno temu, potem zrobił się mokry, ale tym razem inaczej, mocniej, o, dużo mocniej niż kiedyś. Zaczął ciec czerwoną posoką, jak mój byk. Zrozumiałam, że umiera. Otuliłam go jak tylko mogłam, ale on wciąż ciekł. W pomieszczeniu hulał wiatr, coraz silniejszy, i wdarł się czarny dym. Potem był wielki huk i wraz z „człowiekiem” zostałam wgnieciona w przednią część pomieszczenia. On już nie żył. Straciłam go. Potem zrobiło się bardzo gorąco i zaczęłam się palić.

*

Zostałem położony na gładkim, zimnym blacie. Zawsze tu leżę, gdy jest ciemno. Wtedy mój poler mało co odbija, a i rubin się nudzi. W nocy mogę rozmyślać o tym, co widziałem danego dnia. Ale zawsze widzę to samo: kieliszki pełne wina, zielone prostokąty, mnóstwo zielonych prostokątów i sły-szę mnóstwo „mowy”. Obrączka mówi, że wkrótce odwiedzi nas więcej pierścieni i złota. Boję się, że przestanę być noszony. To będzie dla mnie śmierć. Wszystko przez te prostokąty.

Page 42: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

„Warm touch” Agnieszka Baranowska

Page 43: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

„Tygrys” Iwona Milewska ladyfromeast.deviantart.com milewska.weebly.com

Page 44: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

44

ENCEFALUNGI

Marcin Jamiołkowski

Ptaki z Lalande przybyły na Ziemię w połowie XXIII wieku, na jednym z powracających pozaukła-dowych statków badawczych, jako dowód na istnienie obcego życia.

Zaklasyfikowane zostały początkowo przez naukowców jako organizmy „elektroencefagotyczne”, czyli żywiące się ludzkimi myślami, co naturalnie nie było zgodne z prawdą. Szybko ustalono, że tak naprawdę ich dieta była zupełnie odmienna, a za dziwny efekt „znikania” myśli znajdującego się w pobliżu człowieka odpowiadał umieszczony w worku skórnym pod szyją organ, przypominający przerośnięty narząd Jacobsona wyposażony dodatkowo w ampułki Lorenziniego. Jaskrawoczerwone wole przywodziło na myśl indycze korale, choć stworzenia z wyglądu podobne były bardziej do raj-skich ptaków o żółto-zielonym upierzeniu.

Ustalono, że narząd ten pełnił nie tylko funkcję elektroreceptora, ale też służył zwierzęciu do ge-nerowania pól elektromagnetycznych o zmiennym natężeniu. Nie wiadomo, czy te impulsy służyły do jakiejś wewnątrzgatunkowej komunikacji, na przykład sygnalizacji godowej, za to ze stuprocentową pewnością ustalono, że powodowały zakłócenia w pracy ludzkiego mózgu.

Encefalungi – bo taką nazwą ostatecznie otrzymały na Ziemi – zyskały z miejsca olbrzymią po-pularność. A że mnożyły się bardzo szybko, zniknięcie kilku sztuk z kwarantanny było tylko kwestią czasu. Kiedy uszczelniono procedury bezpieczeństwa, handel encefalungami kwitł już w najlepsze.

Ptaki szybko się przystosowały, najwyraźniej życie oparte na L-aminokwasach radziło sobie do-skonale w całym kosmosie. Po fali olbrzymiej śmiertelności związanej z ziemską florą bakteryjną jednostki, które przeżyły, uodporniły się. Znalazły swoje miejsce w łańcuchu pokarmowym. Niewiele już było trzeba, żeby uciec z niewoli i zadomowić się w ziemskim ekosystemie.

Od początku jednak encefalungi atrakcyjne były nie tylko ze względu na swoje egzotyczne pocho-dzenie czy z powodu pięknego upierzenia.

Były doskonałym narkotykiem.Kradły najcenniejsze przemyślenia i rozpraszały najbardziej wartościowe rozważania, zostawiając

nam tylko te najbardziej elementarne.Dawały poczucie pełnego szczęścia.Szczęścia głupca.Zapisuję te słowa, siedząc w opuszczonej chacie, wysoko w górach. Encefalungi rzadko dolatują tak

wysoko, choć nie jest to regułą.To, jak wydostałem się z miasta, godne jest osobnej opowieści, którą kiedyś może przytoczę.Piszę to wszystko dla potomnych. Ktoś, kto odnajdzie te notatki, może zrozumie, jak wielką

krzywdę sobie wyrządziliśmy i co trzeba zrobić, by to wszystko odwrócić.Jest jeden sposób, żeby ich się pozbyć.Skąd go znam? Jestem biologiem, uczestnikiem wyprawy do Lalande, jednym z tych głup-

ców, którzy przywieźli encefalungi na Ziemię....Coś mnie rozproszyło, przepraszam.Wracając... Więc jak się ich pozbyć?

Page 45: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

45

To ciekawe, prawda...Pozbyć... kogo?O, znowu!Muszę sprawdzić, co tak stuka w okno.

Page 46: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

„Milcz” Dominika Matyla domina81.deviantart.com

Page 47: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

47

CHIŃSKIE CIASTECZKA PODRÓŻ MIĘDZY WSCHODEM A ZACHODEM

Lucyna Dobaczewska

Wśród gołych ścianobnażona ze wszystkiegodoświadczam bycia sobą

Uwolniona duszawiedzie żywot bohatera mitycznego

Pchli targ. Powszedni rynek czynny całą dobę. Tutaj dostaniesz wszystko, czego pragniesz. Zaspo-koisz najdrobniejszą, najdziwniejszą zachciankę. Wprawdzie nie zawsze na wszystko cię stać, jednak przy odrobinie dobrej woli i pomocy żywej wyobraźni zamienisz nieosiągalne na bardzo sympatyczny erzac. Środki zastępcze, substytuty, leki odtwórcze oraz inne, identycznie działające zamienniki ratują życie, a przede wszystkim poczucie własnej wartości, bezpieczeństwa i pozornej wolności.

Na targu panuje zasada – mam, więc jestem. Dzisiaj jest tu wielki gwar. Przyjechali ludzie z różnych stron świata. Obok mojego stanowiska tro-

chę luźniej. To skromny stragan – na zwykłym płótnie rozciągniętym bezpośrednio na ziemi ułożyłam wiele odmian uśmiechów, kilka czczych pochlebstw, sporo miłości własnej, parę gestów i rad nikomu chyba niepotrzebnych. Nikt do tej pory nie pochylił się na tyle nisko, aby ich dosięgnąć. Postrzępione boki płótna obłożyłam kamieniami dobrej woli – oby wiatr opatrzności nie porwał życiowego dobytku.

Rozejrzałam się. Tuż obok otworzył kiermasz, jak można sądzić po rzucającym się w oczy wielkim przepychu, człowiek bogaty. Czego tam nie było? Towar nie z tego świata. Niektórych rzeczy nie umia-łam nawet nazwać. Sprzedawca, niczym sułtan, siedział wygodnie na pięknie haftowanej poduszce, smukły i wyprostowany, z życzliwym uśmiechem na ustach. Pomiędzy rozchylonymi wargami obry-sowanymi brązową kredką połyskiwały olśniewająco białe zęby. Głowę dostojnego kupca spowijała delikatna materia ułożona na wzór wschodni. Wyglądał na człowieka, który osiągnął wyżyny szczę-ścia i dobrobytu.

Z drugiej strony rozsiedli się jacyś biedacy. Wychudzone postacie w zniszczonych łachmanach przykucnęły wzdłuż alejki, ciche, pochylone niczym przybrzeżne kępy trzcin, tylko ich rozgorączko-wane oczy rzucały w przechodzących natarczywe prośby o jałmużnę. Przed nimi stały ciągle puste miski. Bo nawet jeśli ktoś wielkodusznie w pustkę miski coś wrzucił, to i tak przepadło, pożarte przez nienasyconą chciwość żebraczych dziur.

Mój dostojny sąsiad – właściciel pysznego straganu – poruszył się. Wyciągnął z ukrytej w fałdach sukni torebki paczkę papierosów. Wyjął jednego, powąchał. Długi papieros miał piękny ustnik, niespotykany w tej okolicy. Spojrzałam z zainteresowaniem. Wtedy, zupełnie nieoczekiwanie, wyciągnął rękę z paczką w moją stronę. Wyjęłam nie-śmiało jedną cygaretkę, skinęłam głową w podziękowaniu. On pochylił się w kierunku leżącego u moich stóp płótna i wziął pierwszy z brzegu uśmiech. Zwykły kolorowy. Pusty w środku. Cóż znaczy ten wybór? Pomyślałam, że

Page 48: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

48

choć wygląda na konesera, dał się oszukać tanim uśmieszkiem. Dziwne. Albo nie zna wartości szczerego uśmiechu, albo po prostu jest wspaniałomyślny. Jeśli tak,

niech poczęstuje też tych biedaków, co siedzą niedaleko nas, niechby i oni spróbowali odrobiny luksusu. Pokazałam na migi, o co proszę. Oburzył się. Nie, w żadnym wypadku! Jego

fundusz reprezentacyjny nie przewiduje takiej rozrzutności. Odmówił. Odmówił i nie miał przy tym najmniejszych wyrzutów sumienia. Żaden cień nie zgasił wyrazu błogości na twarzy. Wręcz przeciw-nie. Z każdym zaciągnięciem się dymem papierosowym rosło jego samozadowolenie.

Niewiele się namyślając, poszłam w ślady niewzruszonego kupca. Zapaliłam papierosa i zaciągnę-łam się głęboko, z nadzieją, że i mnie zdarzy się podobna błogość. A tu niespodzianka – gorycz i spie-kota w gardle. Ohyda. Spojrzałam zazdrośnie przez ramię. No cóż, może przyjdzie taki czas, że i ja się nauczę, przyzwyczaję, pocieszyłam się w myślach. Czytałam kiedyś, że palenie tytoniu to rodzaj przywary. Wzbogacę się zatem o przywarę, na pewno się przyda. Zwłaszcza, że ludzie z podobnymi przypadłościami obdarzają się wzajemnie uczuciami przyjaźni i zrozumienia. A prawdziwa przyjaźń jest przecież wiele warta.

Od pewnego czasu mam własne mieszkanie. No, wprawdzie tylko jeden pokój z małą wnęką na garderobę, ale własny. Mam tam mnóstwo półek i wieszaków, na których poukładałam cały dobytek, łącznie z towarem przeznaczonym na sprzedaż i wymianę. Wnękę oddzielają od pokoju drzwi. Złośli-we drzwi. Czasem, zupełnie niespodziewanie, otwierają się, żałośnie skrzecząc, a z wnętrza wysuwa się jakiś element stroju – czy to niespełnione marzenie, czy maska wymuszonej grzeczności, która już od dawna źle przylega do twarzy.

Lubię siedzieć pośrodku pokoju otoczona z czterech stron gładkimi, pustymi ścianami. Pozbawiona wszystkiego, co krępuje ruchy i obciąża umysł, całkiem naga siadam przed Bogiem i sobą. Pamiętam – kiedy usiadłam w ten sposób pierwszy raz, czułam pewne skrępowanie, a właściwie strach. Co chwilę rozglądałam się wokół, czy ktoś nie podgląda, nasłuchiwałam, czy nie nadchodzi. Wyłączyłam wszyst-kie światła. Otulona mrokiem czułam się bezpieczna. Rozluźnione zmysły zawisły w przestrzeni, tak jak tylko ptaki potrafią. I wtedy właśnie moja dusza podniosła głowę. Wzięła pierwszy głęboki oddech. Wdech i wydech. Znów wdech. Serce zabiło gwałtownie. Z irytującej szafy wypełzło wspomnienie koszmarnej dyscypliny, izolacji i osamotnienia. Lecz zrelaksowany umysł nie zwrócił na nie uwagi. Zafascynowany był bowiem widokiem rozbudzającej się duszy i odtąd ciągle domagał się podobnego stanu skupienia. Dzień w dzień. Codziennie odwieszałam do szafy rozemocjonowaną powierzchow-ność, by wnętrze mogło nacieszyć się harmonią i spokojem. Choć nie zawsze było to łatwe zadanie.

Natura ludzka jest tak skonstruowana, że w każdej, nawet najmniejszej zmianie, dopatruje się za-grożenia dla ukształtowanej już całości. Co rusz powstają pomysły na zdobycie towaru, który dałoby się sprzedać. Bo rozum musi coś mieć. Cokolwiek. Byle czuł się bezpiecznie, podparty twardą struk-turą posiadania. Z wrodzoną sobie bystrością i sprytem zaczął rejestrować wszelkie przejawy życia coraz bardziej ośmielającej się duszy. Szare, puste ściany zapełniły się kolorowymi obrazami. Pojawiły się też pierwsze zapisy wewnętrznych rozmów i lirycznych monologów. Ukazały się pewnego dnia, wydrukowane na zgrabnych karteczkach. Następnego ranka niektóre z nich znalazłam powciskane w świeże kuliste ciasto. Nie dość jeszcze rozbudzona, zupełnie bezwiednie zaakceptowałam ten pomysł i palcem wskazującym przyciskałam środek każdego ciasteczka, tworząc w ten sposób zgrabne dołeczki. Tak powstały pierwsze okrągłe ciasteczka z myślą pozytywną i filozoficz-no-umoralniającą. Miałam z czym pójść na targ.

Moje pyzie przysmaki zrobiły furorę. W pewnym momencie ustawiła się na-wet spora kolejka kupujących. Zaglądali sobie nawzajem przez ramiona, recy-

Page 49: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

49

tując zapisane na karteczkach wierszyki. Radośnie klaskali w dłonie, gdy słyszeli słowa pociechy. Smucili się szczerze, widząc w oczach czytającego łzy. Najbardziej

podobały im się rymowanki o marzeniach i uczuciach.Kiedy w pobliskim kościele odezwał się dzwon na Anioł Pański, zostałam przy straganie sama.

Wszystkie ciasteczka znalazły nowych właścicieli, a słowa wyjawione mi przez duszę rozeszły się między ludzi. Byłam z siebie zadowolona. Z rozpierającą od środka dumą, rozejrzałam się wokół. Czy wszyscy widzieli, jak mi dzisiaj dobrze poszło? Czy należycie ocenią wartość mojego stoiska?

Ktoś nowy, zupełnie nieznany, ustawił się po drugiej stronie alejki. Wysoki młodzieniec o dziecię-cej twarzy, z brązowymi jak u psiaka, wilgotnymi oczyma. Stał onieśmielony. Na aluminiowym fotelu w żółte i zielone paski leżały pluszowe zabawki. Bez ładu i składu – niedbale rozrzucone, jakby jed-nym ruchem wysypane z pojemnika przez niecierpliwe rączki dziecka. Naprzeciwko chłopca, z dru-giej strony straganu, stała kobieta w czarnym kapeluszu z woalką. Przyciskała do piersi brązowego misia. Po chwili pochyliła się nad leżakiem. Odłożyła misia. Wzięła pieska. Przytuliła zabawkę, jakby właśnie znalazła prawdziwy skarb. I znów się pochyliła.

Stałam zapatrzona w niezdecydowanie kobiety w czerni, na jej niezwykłe wybuchy namiętności. Byłam już prawdziwie zainteresowana zakończeniem tej sytuacji, no i oczywiście bardzo chciałam dowiedzieć się, którą zabawkę kobieta pokocha najbardziej, kiedy stanął przede mną nieznajomy. Star-szy mężczyzna trzymał w ręku grabie. Jeszcze przed chwilą grabił pochylony zasłaną żółtymi liśćmi ścieżkę. Ale nagle przerwał pracę. Zatrzymał się, z trudem wyprostował grzbiet. Przekrzywił śmiesz-nie głowę i zaczął przypatrywać się czemuś pod moim straganem. Wyglądał jak wielki ptak z nad-wzrocznością, do tego widzący wyłącznie na prawe oko. Podparł się grabiami, przyklęknął i gdzieś spod sterty liści wygrzebał zagubione ostatnie ciastko w kształcie pyzy. Wyschło już i stwardniało. Przypominało teraz wgiętą bilę do snookera. Podniósł je. Powąchał. Obejrzał, przysuwając, a potem oddalając od oka. Powąchał jeszcze raz. Podmuchał i ostrożnie, z pewną podejrzliwością, odgryzł ka-wałeczek. Szybko wypluł. Wierzchem dłoni wytarł z ust i języka drobiny piasku. Już miał wyrzucić, kiedy dojrzał tkwiący w środku papierek.

Wyjął go i rozwinął z wielkim zainteresowaniem. Zmarszczył przy tej pracy czoło w poprzeczną bruzdę. Przeczytał półgłosem: „Człowiek jest jak prądnica generująca nieprzerwanym strumieniem pragnienia. Może być tylko wiązką pragnień – nikim innym. Kim zatem jesteś, jeśli nie jednym wiel-kim chceniem, proszącym w swej nieposkromionej zachłanności o najlepsze miejsce w niebie?” Zmiął kartkę zniecierpliwiony. Zaklął szpetnie, zamruczał pod nosem coś o bzdurach i głupotach tego świa-ta, że „oni” nie mają pojęcia o życiu, skoro takie rzeczy wypisują. Nadgryzione ciastko wyrzucił. Kartkę po krótkim namyśle włożył do kieszeni spodni.

Nad targiem zgasło słońce. Warstwy granatowych i stalowych chmur przeciął zygzak błyskawicy. Zagrzmiało. Mężczyzna wytarł nos z pierwszego deszczu. Wprawnym ruchem zarzucił grabie na ra-mię i odszedł pospiesznie, zadzierając co rusz głowę, jakby chciał policzyć, ile kropel jeszcze spadnie. Niedługo potem zaczęła się prawdziwa ulewa. Wokół nie było już nikogo.

Zostałam sama, zauroczona ciepłą wilgocią deszczu. Woda obmywała mi twarz, oczy, usta, całe ciało. Spróbowałam odrobinę językiem – była słona! Jak z morza. Pomyślałam, że to niemożliwe – skąd w chmurach sól? Podniosłam głowę. Po moich policzkach płynęły strumieniami łzy razem z deszczem.

Ziemia pod stopami łapczywie pochłaniała kaskady wody, stawała się miękka i plastyczna. Poczułam się jej częścią, bezpieczna jak kamień, jak trawa. W duszy nagromadziły się myśli nigdy dotąd nie nazwane. Słowa, które dotąd pamiętałam, rozerwały się na milion czarnych punkcików. Popłynęły z liśćmi i patykami, rzeką bulgoczącą wokół znikających w dole stóp.

Page 50: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

50

Wnętrze mojego ciała było wibrującym, uporządkowanym chaosem, krążącym wokół jasno świecącego centrum duszy. Rozum, znajdując w przemianie ducha przedmiot dys-kusji filozoficznych, poruszył ustami, by stało się słowo. Jakże byłam szczęśliwa, iż nie wydobył się z nich żaden dźwięk! Ten brak przegryzłam szybko i dokładnie, przełknęłam jak dobrze wypieczone słodkie, pulchne ciasteczko. Moja pierwsza wieczerza bez słów i uśmie-chów. To dobra wróżba – pomyślałam – znak, że mogę znów się narodzić.

Wpatrzona w światło bez barw słucham odgłosów ziemi. Z uśmiechem małej dziewczynki zmie-niam się w to, co widzę.

Z prochu i mgły ciepłego deszczupod niebem jasnym od gwiazdz chmur białych i czarnychżycie stworzyło dwa skrzydła

Płyną ptaki w przestworzachw poszukiwaniu wolnych gniazddusze wolne od złudzeńżyją wiecznie szczęśliwenie znając początku ani końca

Page 51: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016
Page 52: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

Paula Kruklis anavertis.deviantart.com

Page 53: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

53

NOŻEM I WIDELCEM

Adrian Liput

Wylegli na ulice miast pewnego ciepłego, choć chmurnego majowego dnia. Wypadli z uniwer-sytetów, teatrów, bibliotek, oper, domów kultury, czy choćby z osiedlowych świetlic. Po dziś dzień nie wiadomo, kto i w jaki sposób przemienił ich w zombie. Kryjący się w piwnicach ocaleni mówią o wirusie, ale tak się przyjęło myśleć – skoro po świecie krążą grupy żywych trupów, musi być za to odpowiedzialny jakiś bakcyl, prawda?

Tak czy inaczej, nie ma nikogo dysponującego wiedzą, która pomogłaby mu odpowiedzieć na py-tanie o przyczynę. Wirus – jeśli to był wirus – atakuje bowiem właśnie tych, co drążą problem, by uzyskać odpowiedź, zamiast przejść nad nim do porządku dziennego. Mądrych. Wykształconych. Tych, którzy tworzyli intelektualną elitę; tych, którzy czerpali pełnymi garściami z oferty kulturalnej miast i wsi.

Pragną tego, co każde zombie; obiektem ich pożądania jest ludzkie mięso wyszarpywane z bebe-chów jeszcze ciepłych ofiar. Pamiętam doskonale ten obrazek z pierwszego dnia przemiany: ludzie biegli ulicą, wrzeszcząc z przerażenia, wpadając jeden na drugiego, a za nimi pędzili sprintem oży-wieńcy, ku powszechnej grozie całkowicie odporni na kule. W ostatnim odruchu człowieczeństwa część z nich nałożyła za kołnierz serwetkę lub śliniak, by nie splamić swych eleganckich ubrań. Każdy z nich trzymał w dłoniach nóż i widelec.

Tak jest: zombie krążą po świecie i pożerają ludzi nożem i widelcem. Co gorsze, wirusem można się łatwo zarazić. Można go złapać czytając książki, pisząc odezwy takie jak ta, pisząc zresztą cokolwiek, słuchając muzyki klasycznej, czy choćby głosząc poglądy filozoficzne. Nawet posiadanie własnych poglądów na jakikolwiek temat, choćby błahy, niesie ze sobą ryzyko. Piekielnie ciężko je unicestwić, co dzień dokonują się nowe przemiany, zatem jesteśmy skazani na zagładę... Chyba że wyrzekniemy się mądrości.

Stąd mój rozpaczliwy apel: bądźcie głąbami! Wysławiajcie się wulgarnie, szczypcie dziewczęta w zadek! Dziewczęta! Piszczcie z uciechy, gdy kto was w zadek uszczypnie! Nadużywajcie wszyscy alkoholu przy przaśnej muzyce i przeglądajcie pisemka z gołymi babami! Nie używajcie trudnych słów, chyba że nie wiecie co znaczą! Tylko to nas uratuje! Na was spoczywa obowiązek ratowania ludzkości! Musimy przetrwać, za wszelką cenę!

I pamiętajcie: „włanczać”, nie „włączać”, „poszłem” zamiast „poszedłem”, nie „jest napisane”, a „pisze”.

Co do mnie... Poświęciłem się, wiedząc doskonale, że przywołanie zdolności pisania pozwoli mi was ostrzec. A pisałem kiedyś, według niektórych nieźle, lecz kultury się wyrzekłem, gdy zrozu-miałem po kolejnej niewydanej powieści, że balkon w moim bloku jest w stanie utrzymać więcej osób niż ja, humanistyczna głowa rodziny; wyjechałem więc za granicę i nająłem się do takiej pracy, w której ani głową nie musiałem ruszać, ani też nie chciało mi się po niej czytać i pisać, tak była męcząca. Jeśli mnie się powiodło, wam również może się udać, choćby i bez telewizji!

Czuję postępującą słabość w członkach. Nie zostało mi wiele czasu. Jeśli to przeczytacie, przekażcie posłanie głupoty dalej i prędko zróbcie coś durnego,

Page 54: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

54

żeby otrzepać głowę z wiedzy, byleby pozostał w niej prosty przekaz – aby być głupim. Głupota nic nie kosztuje, a może nas zbawić. Wierzę głęboko, że dzięki niej niedobit-ki ludzkości wytłuką zombie, czerpiąc radość z tej rzezi, prymitywną uciechę, która też przyczyni się do naszej odporności na przepoczwarzenie się w te monstra! W końcu było nas na początku więcej od nich i wciąż jest nas wielu, potrzebujemy tylko kogoś, kto by nas zorganizował! Niech was skrzykną politycy, ludzie wprawdzie po studiach, lecz dziwnie odporni na zarazę inteligentnych!

Zaklinam was: nieście przesłanie, byleście się przy tym nie wysławiali jak w słownikach poprawnej polszczyzny stoi napisane, albowiem... bhrrr,..,dg dskjfj;af klsdgf»lefr 3W4R4ER

Page 55: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

„Another land XXXII” Włodzimierz Urbanowicz http://forrestbump.deviantart.com/

Page 56: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

„Akt” Mariusz Gosławski www.mariuszgoslawski.blogspot.com

Page 57: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

57

NIEDOUCZENI W PIŚMIE

Przemysław Karbowski

– Już prawie wszyscy się narąbali – mruknął Uszszi do Eriby. – Nie wiem, czy to przedstawienie ma w ogóle sens, jeszcze trochę i zarzygają się po pachy...

– To nie jest zwykły przewrót pałacowy – przypomniał kuzynowi Eriba i zażenowany westchnął, bo król Baltazar, przechylając kielich, wywinął mało królewskiego koziołka. – Gdyby to widział jego ojciec... Co ci obiecał Dariusz?

– Posadę satrapy.– Mi też. Miło z jego strony.– Nie bardzo – skrzywił się Uszszi. – Satrapów ma być stu dwudziestu...– Ilu?!– No właśnie... Za mały placek do podziału.Służba w asyście muzyków wniosła zrabowane z jerozolimskiej świątyni naczynia, a Baltazar z żo-

nami namawiał współbiesiadników do korzystania z nich podczas pijatyki. – Rób tak dalej... – wycedził Uszszi i zwrócił się do krewniaka: – Co jest nasmarowane na tej ścianie?– „Policzono, zważono, rozdzielono”. – O! – Uszszi się ucieszył. – Bardzo ładne, wręcz subtelne. – Ba... Lepsze to, niż: „bando jełopów, już pozamiatane!”– Jako żywo. – Napisane oliwą na wapnie – wyjaśnił Eriba. – Na mój sygnał służący podejdzie z lampką i ci-

chcem, chyłkiem podpali.Uszszi z zakłopotaniem podrapał się po głowie.– Ty naprawdę sądzisz, że któryś z tych pijaków to odczyta? – zapytał.– Jest tu paru zasmarkanych magików, godnych ubolewania chaldejskich astrologów... Jak nie dadzą

rady, zawsze można wezwać Daniela.– A on odczyta?– Sam to napisał...Gdy na ścianie pałacu króla Baltazara ukazał się płonący napis, a co bardziej nietrzeźwi widzieli

nawet piszącą rękę, zapanowały rejwach, popłoch i niemożebny wręcz rozgardiasz. Wystraszony wład-ca Babilonu potykał się wśród przerażonych gości, szukając kogoś biegłego nie tylko w piśmie, ale i w jego interpretacji. Z trudem postawieni do pionu Chaldejczycy, kapłani i czarownicy wgapiali się w dogasające MANE TEKEL FARES, chociaż mądrzejsi od tego nie byli.

– To znaczy... – Najmniej pijany astrolog, rodem z Chaldei, ledwo stłumił beknięcie. – To zna-czy: „podleczono, zwożono, rozdziawiono”.

– Co?! – wrzasnął Baltazar, zrywając się z poduszek. – Co?! Wybatożyć tego popaprańca! Zatłuc! Poćwiartować! Do dołu z lwami, ale już!

Gwardia królewska wyprowadzała osłupiałego Chaldejczyka, a monarcha nasłu-chiwał królowej, szepczącej mu do ucha.

– Właśnie! – Syn Nabonida zaklaskał uradowany. – Daniel! Gdzie jest Da-niel? Wezwać Daniela!

Page 58: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

58

I prorok Daniel objaśnił pobladłemu władcy napis.I jeszcze tej nocy spiskowcy – Eriba i Uszszi – zasztyletowali Baltazara.I królem został Dariusz Med.I Babilon upadł. Może nie tak od razu, ale jednak...

Page 59: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

„Mak” Damian Siemasz zetfix.deviantart.com

Page 60: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

60

PRZYJŚCIE (IMPRESJA)

Cezary Zbierzchowski

Jestem.To moje prawdziwe imię. Istota rzeczy i jedyna definicja. Jestem w powtórzeniu Wielkiego Wybu-

chu, w ciemnościach kobiecego ciała, szmerze pracujących jelit, bulgotaniu płynów, rytmie bijącego serca. W Jej cieple, w nagłych skurczach i wstrząsach, które zwiastują moje przyjście na nowy świat.

Od początku dzieliłem Jej myśli i patrzyłem Jej oczami. Tak jak teraz, przez zasłony powiek i ak-samitną mgłę zmęczenia. Kiedy mruga, cały świat znika na chwilę, by pojawić się zaraz na nowo, odtworzony doskonale, w najmniejszych szczegółach. A jednak ciemniejszy i cichszy, zakrzywiony w słonej kropli łzy.

Poznałem Jej wszystkie uczucia, wszystkie radości i smutki. Widziałem, jak mdleje ze strachu, gdy pojmuje nagle, czym była dla Niej ta chwila. Ognisty anioł z nagim mieczem, zwiastujący piorunami moje ziarno. Zapach spalonego drewna, ozonu i deszczu. I wygięte łuki elektryczne. Teraz leży, oddy-cha spokojnie, wtulona w wełnianą poduszkę, przyjmując leniwe pieszczoty wiatru i nadchodzącego snu.

Popłynąłem wolno poprzez oviductus, popłynąłem z prądem, który musiał poddać się mej woli. Owoc miłości Praojca, jego kod naprawiający materię. Podjąłem wysiłek życia, pomnożyłem się przez siebie po raz pierwszy, a potem znowu, za każdym razem ryzykując przypadkową deformację genów. Już wtedy stałem się Jej bogiem, Jej maleńkim synem i źrenicą oka. Jej dumą i największym strapie-niem. Jestem Nim.

On – od samego początku. Nie „ono”, nie „to” i także nie „coś”. Nawet wtedy, gdy miałem milimetr i cumowałem do ścianki uterus, niosłem w sobie wszystkie sprawy życia. Tęsknotę za doskonałością, której nie osiągnie człowiek, i lęk przed nieznanym, przed śmiercią. Puste gesty moich braci i zdradę, ale również poświęcenie i wiarę. Niosłem w sobie nieskończony ból i miłość, od których zajmą się umysły innych.

Grawitacja ciągnęła mnie ku nicości. Walczyłem, by pozostać w łonie matki, by Jej ciało pozwo-liło mi dorosnąć, dojrzeć do narodzin. A gdy po tych zmaganiach krwawiła, to usypiało Jej czujność. Wtedy jeszcze nie wiedziała o mnie, nie przeczuwała nawet zbawienia. Nie wiedziała, że poniosłem właśnie pierwszy krzyż.

A teraz mówię do Niej w słodkim śnie. Wypowiadam imię mojej Matki szeptem, jakbym modlił się do kropli deszczu. Chcę ukoić ją przed moim przyjściem, dać wytchnienie, zwolnić bicie zmęczonego serca. Chcę otulić ją tak szczelnie, jak Ona otuliła mnie swym ciałem.

Śpij, moja dobra Matko, bo czuwam nad Tobą i nad nowym światem. To ja, Twój Mitra, Chry-stus, Eliasz, Król Słońca. Jestem tym, którego imienia nie poznasz, choć będziesz mnie karmić piersią nabrzmiałą od mleka. Jestem działaniem i ostatecznym wynikiem. Jestem Twoją naj-większą miłością. Ja, boży bękart, filius naturalis.

Jestem, jestem, jestem.

Page 61: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016
Page 62: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

„Lisie wakacje” Katarzyna Golcz http://laspomyslow.pl/ https://www.facebook.com/laspomyslow/

Page 63: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

63

NA KOŃCU POZBĘDZIESZ SIĘ...

Tomasz Jarząb

Podjąłem decyzję! W zasadzie nie miałem wyboru… Wszystko się kiedyś zużywa, wszystko ma swoją datę przydatności.

Szczególnie ludzkie ciało. Ale i temu można zaradzić; dziewięćdziesiąt miliardów syntetycznych komórek nerwowych czeka,

by zastąpić wysłużoną, dwustuletnią masę mojego mózgu.Nie wiem, co będzie po przebudzeniu. Jedni mówią, że nie można odczuć różnicy, że wszystko będzie takie, jak było. Inni twierdzą, że nie

do końca. Że w pewien sposób tracimy wrażliwość na innych. Stajemy się mniej ludzcy.Mam taką nadzieję! Liczę na to, bo nie mogę już znieść krzyku ginących mężczyzn, zawodzeń

cierpiących kobiet, płaczu bezbronnych dzieci… Melodii wojny, która zawsze gdzieś trwa.

Page 64: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

„Mermaid” Angelika Kruczek https://www.facebook.com/RavenAngelikaKruczek/ http://angelikakruczekraven.deviantart.com/

Page 65: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

65

UWAŻAJ NA STARE PANNY

Kamila Modrzyńska

Ostatnio zaczęliśmy odwiedzać Mariannę coraz częściej. Moja mama mówiła, że to dobrze, bo stara panna żyjąca w takim wielkim domu musi czuć się strasznie samotna. Przytakiwałam jej, chociaż nie miała racji – Marianna nie była samotna. Nie bardziej niż ktokolwiek inny w każdym razie.

Rodzice Franka, naturalnie, nie wiedzieli nawet, gdzie przepada ich syn.Na początku męczyliśmy się strasznie, wymyślając kolejne preteksty, by ją odwiedzać, ale i to szyb-

ko się skończyło, bo Marianna nie była głupia. Wiedziała dobrze, po co do niej przychodzimy i nie ro-biła nigdy problemów, kiedy chcieliśmy skorzystać z któregoś z jej pustych pokoi. Czasem zapraszała nas na herbatkę albo pogawędkę, ale ogólnie nie zwracała na nas większej uwagi.

Koty były jej ulubionymi towarzyszami. Od początku wiosny całe dnie spędzała w ogrodzie, czyta-jąc książki ze swojej olbrzymiej biblioteczki z którymś z jej wiernych towarzyszy na kolanach.

Tego dnia, blisko końca lata, wpadłam ją odwiedzić. Była dokładnie tam, gdzie zawsze, w fotelu wystawionym na słońce. Opalała się chyba, a może przysnęła. Nawet teraz była piękna. Miała niezbyt długie, gęste włosy, które otaczały jej głowę jak biała chmura. Pomarszczone, szczupłe dłonie zaciska-ła na zamkniętej książce. Przy jej nogach spał czarny kot. Przystanęłam i przez chwilę podziwiałam ten widok. Tak jak mówiła mama, Marianna świetnie wyglądała jak na swój wiek.

Otworzyła oczy.– O, Agatka... – uśmiechnęła się. Lucyfer, jeden z jej ulubieńców, podniósł główkę na dźwięk jej

głosu. Obrzucił mnie złośliwym spojrzeniem i wrócił do poprzedniej pozycji. Przykucnęłam obok niego. Pozostał niewzruszony na moje głaskanie, jak wszystkie inne mieszkające tutaj koty tolerował tylko swoją panią. Odsunęłam się więc od niego i wystawiłam twarz do słońca. Był koniec sierpnia, ale grzało jak szalone.

– Gdzie masz Franka? – spytała, prostując się.– Powinien zaraz przyjść. Mówił, że pokłócił się z ojcem i musi to naprostować – wyjaśniłam.– Biedactwo. Jego rodzice są nieznośni.Nie byłam już zaskoczona – już. Po całym lecie spędzonym z Marianną nauczyłam się, że to nor-

malne. Zawsze w takich sytuacjach brała naszą stronę.– Nie są tacy źli – wymamrotałam nieprzekonująco. Jakby nie patrzeć, nie byli. Dawali mu jeść,

ubierali i płacili za dodatkowy angielski.– To wampiry – podsunęła zgryźliwie Marianna.– No może trochę – zgodziłam się. – Ale już niedługo. Za parę dni zaczyna ostatni rok, a potem

studia. Będzie ich widywał tylko na święta.– O ile tego dożyje.Uniosłam brwi.– Daj spokój, skarbie, tylko żartuję. Czytam właśnie kryminał o mordowaniu dzieci przez

rodziców. – Uniosła książkę w jednolicie czarnej oprawce.– Ciekawy? – spytałam od niechcenia.– Zawiera dużo praktycznych wskazówek – przyznała Marianna. – Jak do-

brze, że nie mam żadnych dzieci, żeby to na nich wypróbować.

Page 66: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

66

Lucyfer najwyraźniej uznał, że nie damy mu spokoju. Wstał, przeciągnął się i wskoczył na kolana swojej pani.

– Masz koty – podsunęłam.Spojrzała na mnie, jakbym była niebezpieczna.

– Koty! – prychnęła z niedowierzaniem. – Dzieci mogłabym zabić, ale nie koty!Typowe staropanieńskie gadanie.– I to nie jest typowe staropanieńskie gadanie – ciągnęła. – Z ludźmi zwykle są problemy. Twoje

własne dzieci potrafią być niewdzięczne, opuścić cię i wyrzucić z domu na bruk. Kotom można zaufać.Już otworzyłam usta, żeby zaprotestować, kiedy zza węgła wychylił się Franek. Uśmiechnął się

szeroko na nasz widok.– Dzień dobry, Marianno – przywitał się kurtuazyjnie.– Dzień dobry, Franciszku – odpowiedziała równie kurtuazyjnie. – Jak tam stare wampiry?– Nie najlepiej. Matka się zapowietrzyła, a ojciec wyglądał, jakby miał dostać ataku serca.– Powiedziałeś im o studiach? – spytałam.– Nie. – Wzruszył ramionami. – O tobie. Najwyraźniej niezbyt się ucieszyli, że chodzę z córką

księdza.Obok niego znikąd pojawił się bury kot, Prezes, i zaczął się do niego łasić.– Stare gamonie – burknęła Marianna. – Przyprowadź im do domu Murzynkę, wtedy zatęsknią za

Agatką.Franek wybuchnął śmiechem, ale mnie to nie rozbawiło. Mieszkałam samotnie z mamą, a moje

pochodzenie było powszechnie znane. Mój ojciec urzędował w sąsiedniej parafii, ale odwiedzał naszą regularnie, dopóki cała sprawa nie wyszła na jaw. Po tym został przeniesiony i teraz jest proboszczem gdzieś pod granicą z Ruskimi, ponad dwieście kilometrów od nas. Rzecz jasna nasze kontakty ogra-niczyły się do minimum.

– Ojca się nie wybiera – mruknęłam.Nie żebym narzekała, bo mój był naprawdę kochanym człowiekiem. Znacznie lepszym niż, na

przykład, ojciec Franka.– I nie masz czego żałować, twój staruszek przebija mojego na głowę – powiedział, nadal stojąc

kilka kroków od nas. Skinął na mnie zapraszająco głową. – Idziemy?Podniosłam się. Złapał mnie za rękę i natychmiast pociągnął w głąb domu. Szliśmy razem przyciem-

nionymi korytarzami, mijając zakurzone regały – dom Marianny był naprawdę duży, pełen opuszczo-nych pokoi. A ona, jako że mieszkała sama, nie zawracała sobie głowy sprzątaniem. Jej kotom, jakby nie patrzeć, kurz nie przeszkadzał.

My szczególnie upodobaliśmy sobie jeden pokoik od południowej strony. Nie wiem, do kogo wcze-śniej należał – rodzina Marianny była duża i pełna skomplikowanych powiązań. Pokój był żółty i dzię-ki słońcu zawsze nagrzany. Oprócz zwykłego, wąskiego tapczanu, stało tu biurko i mała meblościanka – relikty minionej epoki. W porównaniu z resztą pomieszczeń wydawał się być jednym z nowszych. Na półkach leżały atlasy, modele samolotów i małe samochodziki. Ciekawe, gdzie teraz był ich wła-ściciel.

Franek popchnął mnie na łóżko i całując, wsunął ręce pod moją bluzkę. Objęłam go ramionami.– Stęskniłam się za tobą – mruknęłam.– Słyszałem, o czym rozmawiałaś z Marianną – wspomniał, pomagając mi pozbyć się bluz-

ki. – Ta kobieta jest nawiedzona.– Nie mów tak o niej!– Wcale bym się nie zdziwił, gdyby ten pokój należał do jej syna, którego zgod-

nie z jakimś poradnikiem zamordowała.Uderzyłam go w pierś.

Page 67: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

67

– Nie mów źle o naszej gospodyni. Gdyby nie ona, nie mielibyśmy się gdzie spotykać.– Co nie zmienia tego, że jest trochę stuknięta.Zabrał się za rozpinanie moich spodni.– Ona nie jest stuknięta – powiedziałam, rzucając okiem na stojący najbliżej samolocik.

– Ona jest bardziej tym typem spokojnego, nieszkodliwego wariata. I jest taka szczęśliwa, ży-jąc tu sobie ze swoimi kotami. Mogę się założyć, że w księżycowe noce sama zamienia się w kota i harcuje razem z resztą.

Niedługo nam było dane cieszyć się sobą, ponieważ usłyszeliśmy pisk opon i klakson przed domem. Franek poderwał się i wyjrzał przez okno.

– To moi rodzice.Szybko naciągnął na siebie spodnie i wyleciał z pokoju z koszulką w ręku. Ubrałam się i ruszyłam

za nim. Pędził, jakby go ktoś ścigał i kiedy ja byłam na początku korytarza, on był już na schodach, z koszulką w połowie drogi. Widziałam dokładnie to, co się wydarzyło, mimo że trwało to tylko kilka sekund. Nie zauważył pierwszego stopnia i przez ułamek chwili balansował na szczycie.

– Uważaj! – krzyknęłam jak skończona idiotka. No bo przecież było już za późno.Obie ręce miał w górze, więc zanim je uwolnił, poręcz już dawno zdążyła się oddalić. Runął głową

w dół i zniknął mi z oczu. Słyszałam tylko serię uderzeń. Puściłam się biegiem i chwilę później byłam już przy nim. Miał otwarte oczy, a szyję wykręconą tak bardzo w lewo, jak nigdy nie mógłby jej wy-kręcić zdrowy człowiek.

– Franek... Franek... – wyjąkałam, poszturchując go.Zamrugał z zaskoczeniem i znieruchomiał.Właśnie w tym momencie do budynku wpadli jego rodzice, za którymi spokojnym krokiem szła

Marianna. Zatrzymali się w progu i potrzebowali tylko chwili, żeby zorientować się w sytuacji. Jego matka zaczęła wyć i zawodzić, po czym rzuciła się i przykryła Franka całym ciałem, odpychając mnie od niego z taką siłą, że uderzyłam głową w ścianę.

– Zabiłaś go! – wrzeszczała raz po raz. – Zabiłaś mojego syna!Ojciec zaczął krzyczeć i wyzywać wszystkich wokół, włącznie z jego zawodzącą żoną. Szybko

jednak wyciągnął telefon i zadzwonił po pogotowie, wyzywając dyspozytorkę i na koniec każąc jej iść do diabła.

Marianna tymczasem stała nieruchomo i w milczeniu w progu, nadal trzymając w ręku książkę. Spojrzałyśmy na siebie. Matka Franka nadal zawodziła, a jego ojciec wszystkich wyzywał, wszystkich – z naciskiem na mnie. Bo to ja byłam temu winna.

Siedziałam pod ścianą. Nie płakałam i nic nie mówiłam. Nie wiem, szok chyba jakiś...? W milcze-niu przyglądałam się, jak sanitariusze zabierają Franka, a wraz z nimi znikają jego rodzice. W domu wreszcie zapadła cisza.

– Przeklęte wampiry – prychnęła Marianna, podchodząc do mnie. Pomogła mi wstać i zaprowadzi-ła mnie do kuchni. Za nami, rządkiem, szły trzy koty, a kiedy lodówka otworzyła się głośno, kolejne dwa przybiegły nie wiadomo skąd. – Chodź, zadzwonimy po twoją mamę.

Kolejnych kilka dni minęło, zanim zdążyłam dostrzec upływ czasu.Nikt jeszcze nie wiedział o Franku. Rykaczewski powiedział swoim współpracownikom, że wyjeż-

dża na parę dni i wraz z żoną rozpłynęli się w powietrzu. Nie było w tym nic dziwnego i nikt się tym nie przejął. Nie usłyszałam nic o Franku ani następnego dnia, ani jeszcze kolejne-

go. Żadnego ogłoszenia o pogrzebie.Po dwóch dniach zdecydowałam się wreszcie wyjść do Marianny.

Dojrzała mnie już z okna i zamachała. Chwilę później znalazłam się w jej kuchni z kubkiem kakao w ręce i Weronką na kolanach.

– Szukałam sposobu, żeby ci pomóc – powiedziała. Szczerość roz-

Page 68: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

68

brzmiewała w jej głosie. Szczerość albo i współczucie, bo nie byłam do końca pewna. Tak czy inaczej – miała dobre intencje.

– Można mi jakoś pomóc w tej sytuacji? – Uśmiechnęłam się.– Tak, to znaczy, nie wiem. – Przeczesała palcami białą grzywę. – Znalazłam parę rozwiązań

i jestem w fazie testów.Cokolwiek to miałoby znaczyć.– Hm, dzięki – mruknęłam.– Nie musisz się bać Rykaczewskich, rozmawiałam z nimi.Prawie do mnie to dotarło.– No – przytaknęła jakby sama do siebie. – Normalnie tego nie robię, ale rozumiesz, jesteś dobrą

dziewczyną i wydaje mi się, że coś ci się od życia należy. Miałaś pecha w tym życiu i żal mi ciebie.Franek miał rację. To wariatka.– Miałabyś coś przeciwko, gdybym posiedziała chwilę sama w naszym pokoju? – spytałam.– Rób, co chcesz, jak zawsze.Zostawiła mnie i widziałam ją chwilę później przez okno, czytającą w ogrodzie. Dwa dni temu w jej

domu umarł chłopak, ale to nie zmąciło jej pogody ducha. Uśmiechała się do siebie i głaskała Prezesa, który najwyraźniej domagał się jej uwagi. Prawdziwy obraz spokoju. Ale Franek...! Ominęłam szero-kim łukiem miejsce, gdzie leżał dwa dni temu.

I znów znajomy pokój. Pokój syna Marianny, którego zamordowała. A może jej pierwszej miłości, która złamała kark na schodach? Może Franek coś czuł. Położyłam się na łóżku i zamknęłam oczy. Dziś nie było już słońca, które wpadałoby przez okno. Franek narzekałby na to. Nie cierpiał zimnych dni.

W powietrzu unosił się lekki zapach starego mydła, charakterystyczny dla całego jej domu. Oddy-chałam coraz głębiej i wolniej, smakując go. W całym domu panowała absolutna cisza.

Puk-puk-puk.Kiedy znów otworzyłam oczy, było już kompletnie ciemno. Usiadłam gwałtownie na łóżku. Tele-

fon...? Czas. Było dobrze po dziesiątej. Jak dobrze, że mama ma dziś nockę.Puk-puk.Rozejrzałam się. Pukanie się nie powtórzyło, więc optymistycznie uznałam, że się przesłyszałam.

Byłam w końcu w starym domu – o właśnie, a gdzie Marianna? Powinna chyba sprawdzić, co ze mną? Nigdy tu nie nocowałam.

Puk-puk. Puk.Odwróciłam się gwałtownie. Za oknem ktoś stał, widziałam wyraźnie pogrążoną w ciemności

szeroką sylwetkę. Postać nachyliła się bliżej i w półmroku rozpoznałam znajome rysy. Franek uniósł dłoń i jeszcze raz zastukał.

Puk-puk.Uśmiechał się.Poderwałam się jak oparzona i stanęłam na wprost niego. Mimo ciemności widziałam go dokład-

nie. Szerokie ramiona, kwadratowa szczęka, jasne włosy. I oczy – najmilsze oczy, jakie kiedykolwiek widziałam. Uśmiechał się z ekscytacją i pokazywał uchwyt otwierający okno. Żaden dzwonek alar-mowy nie zagrał w mojej głowie. Sięgnęłam do rączki i pociągnęłam ją. Mechanizm był stary i nie chciał ustąpić. Szarpnęłam jeszcze kilka razy, ale bez skutku.

Spojrzałam na Franka jeszcze raz. Patrzył na mnie radośnie, jakby nic go nie obchodziło – nieważne, czy okna będą się otwierać, czy nie. On był żywy i już za chwilę będzie mógł mnie uściskać. Znów bezskutecznie szarpnęłam za klamkę, wkładając w to tyle siły, że przewróciłam się na plecy. A kiedy uniosłam głowę i rozejrzałam się po pokoju, wszystko zniknęło.

Page 69: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

69

Leżałam na łóżku skąpanym w świetle poranka. Za oknem widziałam błękitne niebo i parę chmur. Nic więcej. Nikogo. Ani jednego Franka.

Puk-puk.Do pokoju, nie czekając na odpowiedź, weszła Marianna. Wraz z nią, w progu, stał Lu-

cyfer, błyskając na mnie złośliwymi oczami.Doigrałaś się, mówił.– Chodź.Nie czekała, aż wstanę. Odwróciła się na pięcie i wyszła. Podążałam za nią kolejnymi korytarzami

i piętrami. Zeszłyśmy razem do piwnicy. Na schodach nie było żadnej poręczy, więc moje dłonie śli-zgały się po zimnych ścianach.

Weszłyśmy razem do lodowatego pomieszczenia. Jedynym źródłem światła było małe okienko i do-piero po chwili zorientowałam się, że ktoś stał w głębi, w półmroku.

Marianna podeszła do niego i podprowadziła go za rękę bliżej mnie.– Franek! – wyrwało mi się.Chłopak spojrzał na mnie półprzytomnie. To był Franek, ale coś mi się nie zgadzało. Wyglądał jak

lalka, którą ktoś postawił na wystawie. Przechylił lekko głowę i zachrypłym głosem wyrzekł:– A-GA-TA.Biło od niego coś takiego, że miałam ochotę odwrócić się na pięcie i uciec.– Zrobiłam to dla ciebie – powiedziała Marianna z zadowoleniem. – Podoba ci się?

Page 70: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016
Page 71: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016

„Kiwi” Aleksandra Kościukiewicz

Page 72: Szortal Na Wynos - Wydanie Specjalne (S7) - lato 2016