Święta z kardynałem
-
Upload
wydawnictwo-nowa-proza -
Category
Documents
-
view
214 -
download
1
description
Transcript of Święta z kardynałem
Fannie Flagg
Świętaz kardynałem
Świętaz kardynałem
Święta
Przeło˝ył ˝ył ˝ Wojciech Szypuła
Warszawa 2011
FannieFannie FlaggannieFannie FlaggFannieFFlagg
Tytuł oryginału:A Redbird Christmas
Copyright © 2004 by Fannie Flagg
Copyright for the Polish translation© 2011 by Wydawnictwo Nowa Proza
Redakcja:Joanna Figlewska
Korekta:Urszula Okrzeja
Ilustracja na okładce:Irek Konior
Projekt okładki:Bartosz Minkiewicz & Michał Gawlik
Projekt typograficzny, skład i łamanie:Tomek Laisar Fruń
ISBN 978-83-7534-045-7Wydanie I
Wydawca:Nowa Proza sp. z o.o.
ul. F. Znanieckiego 16a m. 903-980 Warszawatel 22 251 03 71
www.nowaproza.eu
Wyłączny dystrybutor:Firma Księgarska Olesiejuk
Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A.ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
tel. 227213000www.olesiejuk.pl
Druk i oprawa:[email protected]
Joni, Kate i Ricie
7
Wietrzne Miasto
Był dopiero szósty listopada, tymczasem Chicago zma-gało się już z drugą tej jesieni burzą śnieżną. Oswald T. Campbell miał wrażenie, że idąc na umówioną wizytę le-karską, wdepnął we wszystkie możliwe lodowate, głębokie do kostek kałuże brudnobiałej brei. Zanim wreszcie dotarł na miejsce, zużył wszystkie przekleństwa ze swojego cał-kiem bogatego słownika, który zawdzięczał między innymi krótkiej przygodzie z wojskiem.
Recepcjonistka przywitała go i wręczyła mu podkładkę do pisania z klipsem.
– Otrzymaliśmy całą pańską dokumentację medyczną i formularze ubezpieczeniowe, panie Campbell, ale doktor Obecheck lubi dobrze poznać swoich pacjentów. Zechce pan wypełnić naszą ankietę personalną.
Na Boga, pomyślał Campbell, dlaczego wszyscy każą człowiekowi coś wypełniać? Skinął jednak uprzejmie gło-wą, usiadł i zaczął pisać.
Nazwisko: Oswald T. CampbellAdres: hotel „De Soto”, Lennon Avenue 1428, Chi-
cago, IllinoisPłeć: mężczyzna
8
Wiek: 52Włosy: nie za dużo... rudeOczy: niebieskieWzrost: pięć stóp i osiem caliWaga: 161 funtówStan cywilny: rozwodnikDzieci: nie, chwała BoguNajbliższy żyjący krewny: eks-żona, pani Helen
Gwint, Hope Street 1457, Lake Forest, IllinoisPoniżej proszę wpisać swoje uwagi: Chicago Cubs
potrzebują nowego zawodnika na drugą bazę
Pytań było znacznie więcej, ale na pozostałe już nie od-powiedział. Podpisał się i oddał formularz recepcjonistce.
***
Później, po badaniu, siedział chwilę w lodowatym po-koju i trząsł się z zimna, ubrany w cienką szarą bawełnianą koszulę szpitalną bez pleców, zanim pielęgniarka kazała mu się ubrać. Lekarz miał na niego czekać w gabinecie. Nie dość, że Oswald był przemarznięty do szpiku kości, obolały po macaniu i szturchaniu w różne nieprzystojne miejsca, to jeszcze kiedy zaczął wkładać skarpetki i buty, stwierdził, że nadal ociekają lodowatą wodą. A kiedy próbował wyżąć skarpetki, pochlapał podłogę zafarbowaną wodą. Dopiero wtedy zauważył, że farba ze skarpet zabarwiła mu stopy na sympatyczny ciemnosiny kolor.
– No pięknie... – mruknął pod nosem.
9
Wyrzucił skarpetki do kosza i w mlaskających wilgotno skórzanych butach wyszedł na korytarz.
Kiedy czekał w gabinecie, było mu nudno i niewygod-nie. Nie było nic do czytania. Nie mógł nawet zapalić, bo skłamał lekarzowi, że rzucił palenie. Poruszał palcami stóp, żeby je rozgrzać, i rozglądał się po pokoju. Gdziekolwiek spojrzał, widział szarość: szaro było za oknem, szaro w sekre-tariacie. Korona by im spadła z głowy, gdyby pomalowali te ściany na jakiś inny kolor? Kiedy poprzednio był w szpitalu dla kombatantów, jakaś kobieta miała pogadankę o wpły-wie kolorów na nastrój. Co za dureń wybrał szary? Nie cierpiał chodzenia po lekarzach, ale firma ubezpieczeniowa wymagała od niego corocznej wizyty kontrolnej, żeby jakiś nowy ważny palant mógł mu powiedzieć to, co Oswald wiedział i bez tego. Lekarz, który tym razem go przyjął, był przynajmniej sympatyczny i zaśmiał się z paru jego żartów, ale teraz naprawdę mógłby się pośpieszyć. Zwykle wysyłali go albo do staruszków o krok od emerytury, albo do mło-dziaków, którzy dopiero zaczynali karierę i potrzebowali królików doświadczalnych. Ten na pewno był stary, miał najmarniej siedem dych, jeśli nie więcej. Może dlatego tyle to trwa. Szare ściany, szara wykładzina, szara koszula, szary lekarz.
W końcu drzwi się otworzyły i do gabinetu wszedł lekarz z tekturową teczką w ręce.
– To jak, panie doktorze, mogę w tym roku znów pobiec w maratonie bostońskim? – zażartował Oswald.
Lekarz udał, że nie słyszy wysilonego żartu. Z poważną miną zasiadł przy biurku.
10
– Panie Campbell... Niezbyt mi się podoba to, co muszę panu powiedzieć. Zwykle w takiej sytuacji proszę o obec-ność kogoś z rodziny pacjenta. Widzę, że jako najbliższego krewnego wpisał pan byłą żonę... Chce pan do niej zadzwo-nić i zapytać, czy wpadnie?
Oswald przestał poruszać palcami stóp i skupił się na słowach lekarza.
– Nie, nie trzeba. Coś się stało?– Na to wygląda. – Doktor Obecheck otworzył tecz-
kę. – Kilka razy sprawdzałem pańskie wyniki, przeglądałem wykresy, poprosiłem nawet o konsultację kolegę z drugiego gabinetu, pulmonologa, który, niestety, potwierdził moją diagnozę. Panie Campbell, nie będę owijał w bawełnę: w pańskim obecnym stanie nie dożyje pan wiosny w Chica-go. Musi pan jak najszybciej stąd wyjechać, przeprowadzić się gdzieś, gdzie jest łagodniejszy klimat. Jeśli pan tego nie zrobi... Cóż, powiem szczerze: może pan nie dotrwać nawet do Bożego Narodzenia.
– Hmm... – mruknął Oswald, jakby rozważał propozy-cję. – Naprawdę?
– Naprawdę. Przykro mi, ale od poprzedniego badania kontrolnego rozedma płuc osiągnęła stadium krytyczne. Przebyta w dzieciństwie gruźlica, chroniczne zapalenie oskrzeli oraz długie lata nałogowego palenia papierosów poważnie zniszczyły pański organizm i obawiam się, że teraz wystarczy jedno małe przeziębienie, żeby dorobił się pan kolejnego zapalenia płuc.
– Naprawdę? Hmm... – powtórzył Oswald. – Nie brzmi to zbyt dobrze.
11
Lekarz zamknął teczkę, pochylił się nad biurkiem i spoj-rzał pacjentowi w oczy.
– Nie, panie Campbell, nie brzmi. Biorąc pod uwagę gwałtowne postępy choroby w ostatnim czasie, nawet po przeprowadzce i w najbardziej optymistycznych rokowa-niach nie daję panu więcej niż rok... Góra dwa lata.
– Pan żartuje.Lekarz pokręcił głową.– Niestety, nie. W tym stadium rozedma stanowi poważ-
ne obciążenie dla serca i innych organów; już nie tylko płu-ca są zagrożone. Nie mówię tego po to, żeby pana straszyć, panie Campbell, tylko żeby dać panu czas na niezbędne przygotowania. Na uporządkowanie spraw majątkowych.
Oswald, mimo że oszołomiony nowiną, prawie roześmiał się w głos na dźwięk tych „spraw majątkowych”. Przez całe życie nigdy nie miał w banku więcej niż dwieście pięćdzie-siąt dolarów naraz.
– Proszę mi wierzyć, naprawdę chciałbym móc postawić lepszą diagnozę – ciągnął lekarz. I mówił szczerze: nie zno-sił przekazywać pacjentom złych wieści. Dopiero co poznał pana Campbella, ale z miejsca polubił tego niedużego, uj-mującego jegomościa. – Na pewno nie chce pan, żebym do kogoś zadzwonił w pana imieniu?
– Nie, naprawdę nie trzeba.– Jak to wpłynie na pańskie plany?– Fatalnie mi je pokrzyżuje, panie doktorze. Pan tak nie
uważa?– No cóż, naturalnie – przytaknął współczująco lekarz. –
Po prostu... zastanawiałem się, co pan zamierza.
12
– Nie planowałem niczego konkretnego... Ale też z całą pewnością nie spodziewałem się takiej nowiny!
– To zrozumiałe.– Wiedziałem, że nie jestem okazem zdrowia, ale nie są-
dziłem, że to czas na moją ostatnią akcję.– Tak jak powiedziałem: powinien pan jak najszybciej
wyjechać z Chicago. Najlepiej gdzieś, gdzie jest czyste po-wietrze.
– Ale Chicago to mój dom... – Oswald nie posiadał się ze zdumienia. – Nie mam pojęcia, dokąd mógłbym wyje-chać.
– Nie ma pan przyjaciół powiedzmy... na Florydzie? Albo w Arizonie?
– Nie. Wszyscy moi znajomi mieszkają tutaj.– Aha. Domyślam się, że ma pan raczej... ograniczony
budżet?– Zgadza się, mam tylko rentę.– Hmm. Floryda o tej porze roku mogłaby się okazać dla
pana za droga.– Też tak myślę – przytaknął Oswald, który nigdy nie
był na Florydzie.Lekarz westchnął i rozparł się wygodniej w fotelu.– Niech no pomyślę... Było takie jedno miejsce, do któ-
rego mój ojciec wysyłał wszystkich swoich pacjentów z cho-robami płuc. Pamiętam, że stawki opłat mieli całkiem sen-sowne. Gdzie to było...? – Spojrzał pytająco na Oswalda, jakby ten miał znać odpowiedź. – Gdzieś blisko Florydy... – Nagle coś sobie przypomniał i wstał. – Wie pan co? Mam tu w drugim pokoju akta pacjentów ojca. Pójdę i sprawdzę, może uda mi się znaleźć dla pana tę informację.
13
Oswald siedział i gapił się na szarą ścianę. Wyjechać z Chicago? Równie dobrze mógłby wyemigrować z Ziemi.
***
Było ciemno i w dalszym ciągu wściekle zimno, gdy wyszedł od lekarza. Kiedy na skrzyżowaniu przy gmachu Wrigleya skręcił w poprzeczną ulicę, wiatr znad rzeki ude-rzył go prosto w twarz i zwiał mu kapelusz. Odwrócił się i patrzył, jak kapelusz koziołkuje po chodniku, aż wylą-dował do góry nogami w rynsztoku i popłynął w dal jak łódka. Do diabła z nim, pomyślał Oswald, przynajmniej dopóki lodowaty wiatr nie zmierzwił mu resztek włosów i nie szczypnął boleśnie w uszy, bo wtedy jednak postanowił pobiec za kapeluszem. Kiedy wreszcie go dopadł i założył na głowę, uświadomił sobie, że na nogach ma przemoczone buty bez skarpet, na głowie przemoczony kapelusz, a na dodatek właśnie uciekł mu autobus. Zanim doczekał się następnego, był już nie tylko oszołomiony niedawno otrzy-maną nowiną, ale także kompletnie zdrętwiały z zimna. Siadając na fotelu w autobusie, zauważył zawieszoną nad siedzeniem reklamę domu towarowego Marshalla Fieldsa: NIECH TO BĘDZIE NAJLEPSZE BOŻE NARODZENIE W TIECH TO BĘDZIE NAJLEPSZE BOŻE NARODZENIE W TIECH TO BĘDZIE NAJLEPSZE BOŻE NARODZENIE W WOIM ŻYCIU. W TYM ROKU POŚPIESZ SIĘ Z ZAKUPAMI. Przyszło mu do głowy, że kto jak kto, ale on naprawdę powinien się pośpieszyć z zakupami, bo może nie zdążyć. Zresztą, lekarz twierdził, że nawet jeśli dożyje świąt, będą to za-pewne jego ostatnie. Dziwnie się czuł z tą świadomością, mimo że Boże Narodzenie nigdy nie było mu szczególnie drogie.
14
Kiedy Oswald siedział tak i zmagał się z wizją świata pozbawionego jego osoby, szarpiący autobus krótkimi sko-kami przemierzał State Street, w godzinach szczytu zakor-kowaną stojącymi zderzak w zderzak samochodami i tęt-niącą wściekłym jazgotem klaksonów nadużywanych przez sfrustrowanych kierowców. Pasażerowie autobusu, których systematycznie przybywało, też byli w podłych nastrojach. Jedna kobieta spojrzała spode łba na Oswalda i zwróciła się do swojej towarzyszki:
– Kiedyś dżentelmeni ustępowali damom miejsca.Proszę pani, proszę mi wierzyć, pomyślał sobie Oswald,
który jeszcze nie odzyskał czucia w nogach, wstałbym, gdy-bym tylko mógł.
Mniej więcej po pięciu minutach, kiedy znów mógł po-ruszyć palcami, wyciągnął z kieszeni otrzymaną od lekarza broszurę. Na okładce umieszczono zdjęcie przedstawiające chyba ogromny hotel, chociaż trudno było mieć pewność, bo broszura wyblakła i przy okazji prawdopodobnie także zamokła. Na szczęście druk wciąż był czytelny:
HOTEL WOODBOUNDNA SŁONECZNYM POŁUDNIU
NOWE KIEROWNICTWOHorace P. Dunlap
b. kierownik Gibson Mouse w Cincinnati, Ohio
Daleko na południu Alabamy, nad brzegiem leni-wie meandrującej rzeki, leży senna mieścina zwana Lost River, o której sam czas zapomniał.