Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

104
5 Część I ARCHE Przez całą noc wędrowałem po snach moich bliskich. Cicho i boso snułem się po całym Domu, nawiedzając kręte ko- rytarze, kolejne schody i pokoje; skrzypiące antresole i zastawione książkami galerie; przedpokoje pełne niepotrzebnych mebli i zagra- cone składy zapomnianych przez wszystkich pamiątek; krążyłem po całej kamienicy, od grobowców w piwnicach po kaplicę na strychu. Błądziłem po domowych agorach, pomiędzy fotelami i krzesłami, mijając wypłowiałe sofy i stoliki przykryte haftowanymi serwetami. Pokoje te, w dzień wysycone rodzinnymi rozmowami, rozbrzmiewa- jące odgłosami telewizorów, teraz odpoczywały opustoszałe. Siedziska wracały do dawnych kształtów, przeoczone plamy z herbaty schły na obrusach, stare drewno wypaczało się bezgłośnie. Zapuszczałem się w długie, wąskie kuchnie, pełne wyblakłych zapachów, wspomnień po minionych posiłkach i zastygłych w zakamarkach kuchenek smaków. Moje stopy dotykały dywanów i kamiennych posadzek, parkietów i skrzypiących dębowych podłóg, przekazując mi miękkość wykładzin i chłód kamienia, aksamit kurzu i szorstkość kłębków psiej sierści. Brnąłem przez gęsty rodzinny labirynt, splątaną topografię intymnych więzi i tajemne osnowy ludzkich losów. Przekradałem się pomiędzy chrapaniami i westchnieniami, wyczulony na cudzą bezsenność i noc- ne namiętności. Nocą, kiedy codzienne życie Domu zamiera, jego ukryte w murach serce bije cicho i niezauważenie, krążąca w ścianach krew krzepnie, a ciemność zmienia oswojone za dnia kształty. W sodowej poświacie ulicznych latarni meble koślawią się niezauważenie, w mroku kry- je się pielęgnowana za dnia zwyczajność, obrzędowane bez końca rytuały zadomowienia. Posiłki i powitania; zagadywanie o przebieg dnia; zatroskanie cudzym zdrowiem; omiatanie kątów i podlewanie kwiatków; zamiatanie okruszków i przecieranie stołu; nakręcanie ze- gara i parzenie herbaty; siedzenie w fotelu i oczekiwanie na prognozę pogody; martwienie się; czekanie na telefon, na telefony; telefonowa- nie; nawiązywanie rozmów i opowiadanie o swoim życiu, o chorobach,

Transcript of Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

Page 1: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

5

Część IARCHE

Przez całą noc wędrowałem po snach moich bliskich. Cicho i boso snułem się po całym Domu, nawiedzając kręte ko-

rytarze, kolejne schody i pokoje; skrzypiące antresole i zastawione książkami galerie; przedpokoje pełne niepotrzebnych mebli i zagra-cone składy zapomnianych przez wszystkich pamiątek; krążyłem po całej kamienicy, od grobowców w piwnicach po kaplicę na strychu. Błądziłem po domowych agorach, pomiędzy fotelami i krzesłami, mijając wypłowiałe sofy i stoliki przykryte haftowanymi serwetami. Pokoje te, w dzień wysycone rodzinnymi rozmowami, rozbrzmiewa-jące odgłosami telewizorów, teraz odpoczywały opustoszałe. Siedziska wracały do dawnych kształtów, przeoczone plamy z herbaty schły na obrusach, stare drewno wypaczało się bezgłośnie. Zapuszczałem się w długie, wąskie kuchnie, pełne wyblakłych zapachów, wspomnień po minionych posiłkach i zastygłych w zakamarkach kuchenek smaków. Moje stopy dotykały dywanów i kamiennych posadzek, parkietów i skrzypiących dębowych podłóg, przekazując mi miękkość wykładzin i chłód kamienia, aksamit kurzu i szorstkość kłębków psiej sierści. Brnąłem przez gęsty rodzinny labirynt, splątaną topografię intymnych więzi i tajemne osnowy ludzkich losów. Przekradałem się pomiędzy chrapaniami i westchnieniami, wyczulony na cudzą bezsenność i noc-ne namiętności.

Nocą, kiedy codzienne życie Domu zamiera, jego ukryte w murach serce bije cicho i niezauważenie, krążąca w ścianach krew krzepnie, a ciemność zmienia oswojone za dnia kształty. W sodowej poświacie ulicznych latarni meble koślawią się niezauważenie, w mroku kry-je się pielęgnowana za dnia zwyczajność, obrzędowane bez końca rytuały zadomowienia. Posiłki i powitania; zagadywanie o przebieg dnia; zatroskanie cudzym zdrowiem; omiatanie kątów i podlewanie kwiatków; zamiatanie okruszków i przecieranie stołu; nakręcanie ze-gara i parzenie herbaty; siedzenie w fotelu i oczekiwanie na prognozę pogody; martwienie się; czekanie na telefon, na telefony; telefonowa-nie; nawiązywanie rozmów i opowiadanie o swoim życiu, o chorobach,

Page 2: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

6

o zmartwieniach, o sprawach minionych i nieistotnych; planowanie posiłków i głaskanie psów; utyskiwanie na sąsiadów; cieszenie się sobą i bliskością krewnych, smucenie się ich nieobecnością; oczekiwanie.

Nocą światła samochodów przetaczają po sufitach obce wzory. Wtedy ze szpar w podłodze, ze szczelin pod drzwiami i przez dziurki od kluczy wysnuwają się rodzinne tęsknoty i marzenia. Trzymam w dłoni kubek z wystygłą herbatą, popijam cicho. Sny jak fusy tańczą wokół mnie, osadzając na mojej twarzy niewidoczną pajęczynę. Co chwila mu-szę przecierać ją palcami, ściągać jak przeźroczystą maskę, zgarniać jak warstwę lepkiego kurzu. Tej nocy nie słyszę historii i sennych opowie-ści, nie wnikam w przetworzone przez stłumione odgłosy miasta wiotkie majaki. Czuję na twarzy jedynie strzępy śnionych emocji, pod powie-kami wykwitają niemożliwe do nazwania barwy, a na języku osadza się odległy posmak innych światów.

Czasem pod stopami zaskrzypi wysłużony stopień albo obluzowana klepka. Zastygam wtedy w pół kroku, pozwalam dźwiękowi wybrzmieć, wpleść się w cudze sny bez zdradzania mojej obecności. Wstrzymuję oddech, zastygam i czekam, aż ta dźwięcząca w nocnej ciszy chwila zo-stanie przysypana przez kolejne kapiące leniwie sekundy. Wtedy spo-między pomrukiwań kaloryferów i rur, szumów pracujących mozolnie lodówek wyławiam echa śnionych odgłosów. Odpryski toczonych pod powiekami rozmów i wewnętrznych monologów wplatają się we wzo-ry tapet, gubią się w fałdach firanek i zastygają w splotach pajęczyn. Pojedyncze słowa, kęsy zdań wnikają w tkankę Domu, prawie nie-postrzeżenie wchodzą w jego spowolnione nocą tętno. Zamiast kraść pojedyncze sny, przyglądam się temu procesowi, swoją bezsennością wyłączony z prawdziwego życia mojej rodziny.

Starożytne zegary nabijają rytm dla moich kroków, co kwadrans od-zywają się metalicznie spiżowe gongi. Choć w ciszy nocy ich głos niesie się pomiędzy kondygnacjami, nikt się nie budzi, gdyż moi bliscy od lat przyzwyczaili się do tych dźwięcznych znaków przemijania. Dla mojej wyostrzonej uwagi każdy kwadrans rozbrzmiewa jak wybuch. Serce na chwilę wytrącone zostaje z ustalonego rytmu, całe ciało zamiera na ułamek chwili. Liczę upływające godziny, przedświt zbliża się nieubła-ganie. Nocą czas biegnie inaczej, prześlizguje się w ciemności, nadrabia dzienne rozleniwienie.

O tej porze sen jest najgłębszy, a sny najgęstsze. Czuję zawiesistość splątanych wrażeń i wątków, intensywność śnionych przez moich bli-skich emocji. Sny wydzielają zapachy, które gęstą zawiesiną otulają łóżka śniących. Krążę szlakiem znaczonym drzwiami ich sypialni, wybierając sobie, kogo dziś odwiedzę. Czasem mijam ich pokoje po kilka razy, nie mając pewności, czy to odpowiedni moment. Długo się zastanawiam, nawracam uporczywie jak nocna zmora, aż wreszcie sta-

Page 3: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

7

ję przed pomalowanymi na biało skrzydłami, które bronią dostępu do mieszkania Ani, mojej stryjecznej siostry.

Drzwi są wysokie, jak wszystkie w tej części domu. Naciskam powoli klamkę i czekam na szczęknięcie zamka. Jestem przygotowany na ciche skrzypnięcie otwierającego się skrzydła. Przede mną pogrążony we śnie salon mojej kuzynki. Pośrodku szklany stół z metalowymi krzesłami, głębiej długa jasna kanapa i wygniecione od siadania fotele. W kącie czarny, ślepy ekran telewizora. Pokój jest pusty, surowo urządzony. Brak mebli poza niezbędnymi do przyjmowania gości. Na ścianach powiększone zdjęcia, zrobione przez Anię w Bośni i w Czarnogórze. Tafle antyram łapią światło z korytarza, prostokątne płaszczyzny lśnią srebrzyście. Pomiędzy nimi kolejne drzwi, jasny prostokąt odcina się od melancholijnej ultramaryny ścian. O tej porze nocy z kolorystycznego napięcia pozostał tylko głęboki kontrast. Przyzwyczajam oczy do ciem-ności i spokojnie spaceruję po pokoju. Przymykam powieki i spraw-dzam, czy moje ciało pamięta rozkład mebli. Prześlizguję się pomiędzy stołem a fotelem, biodrem zawadzam o nie dosunięte krzesło. Przez spodnie czuję ostrą krawędź metalu. Jeszcze dwa kroki i kolanem do-tykam kanapy. Zawracam i krążę dalej. Oczy rozpoznają na fotografiach znane z dziennych odwiedzin widoki, pamięć podsuwa gotowe obrazy. Jeśli uda mi się bez zawadzania o nic, po omacku, okrążyć jeszcze raz stół, będę gotowy, by przejść dalej.

Sprzęty są dla mnie łaskawe, usuwają się spod nóg. W końcu staję przed drzwiami do sypialni. Lekko uchylone, na tyle wypaczone, że nigdy nie da się ich domknąć. Przez minutę stoję przed nimi, nasłuchując. Nie dochodzą do mnie żadne szmery, natężając się, łowię bezgłośny, równy oddech Ani. Wstrzymując swój, czekam na kolejne tchnienia, spowol-nione, zmuszające mnie do powstrzymywania powietrza w płucach. Kiedy już zrównają się nasze rytmy, palcem trącam ostrożnie drzwi. Te uchylają się z lekkim skrzypieniem. Nie wchodzę jednak od razu. Patrzę na pokój, wyławiam z ciemności jaśniejsze plamy. Zasłony są tu cienkie, przez wzorzysty materiał przenika zaokienne światło. Pomarańczowa poświata wydobywa z mroku kształty mebli i topografię pomieszczenia. Na wprost regał z książkami, obok niego sofa. Na sofie gazety, brudny talerz, torebka. Patrzę na porozrzucane po podłodze buty i ubrania, krzesło obwieszone bluzkami, rajstopami i bielizną, biurko ugięte pod stertami papierów, teczek i segregatorów. Jest ciepło, moja kuzynka nie lubi marznąć, kaloryfer zawsze odkręca do oporu. Stoję na pograniczu między chłodem korytarza a sennym gorącem uderzającym w twarz.

Ania jest dwa lata starsza ode mnie, już kilka lat temu przekroczyła trzydziestkę. Samotna, kiedyś miała chłopaka, ale im nie wyszło, nie lubi o tym mówić, troskliwe zapytania rodziny o ślub nauczyła się zbywać żartami. Nie wytrzymała na studiach, wyjechała na kilka lat za granicę,

Page 4: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

8

do pracy, aby poznać nowych ludzi, zobaczyć kawałek świata. Siedziała w Anglii, potem trochę w Irlandii. Wróciła z niewielkimi oszczędnościa-mi, starczyło na używany samochód i remont dwupokojowego miesz-kanka w naszym Domu. Po kilku miesiącach bezczynności zaczęła pra-cować w jakiejś organizacji pozarządowej. Kilka razy zmieniała pracę, wspierając chore dzieci, uchodźców, więźniów politycznych. W końcu znalazła przystań w fundacji wspomagającej państwa bałkańskie. Wielokrotnie jeździła do Sarajewa, pisała raporty o zmianach zachodzą-cych w Bośni i Hercegowinie, na bieżąco przyglądała się ostatnim wy-darzeniom w Kosowie. Wiedziałem, że niektóre wyjazdy sporo ją kosz-towały. Wracała potem oklapnięta, na kilka tygodni popadała w apatię, mechanicznie wykonując powierzone jej obowiązki.

Do perfekcji opanowała umiejętność nieprzebywania z samą sobą. Jej mieszkanie do późna pełne było gości albo ona znikała na kilka nocy. Kiedy wreszcie zostawała sama, słuchała muzyki, w kącie ciągle błyskał ekran telewizora. Chwile ciszy wypełniała rozmowami przez telefon. Wreszcie padała znużona do łóżka, złowieszczo i za późno budzona przez ostry sygnał budzika następnego ranka.

Niekiedy jednak wracała ożywiona, w oczach miała iskry, z wszyst-kimi żartowała, przesiadywała we wspólnych pokojach i rozmawiała z babciami. Choć była bardzo zaangażowana w swoją pracę, nie lubiła o tym opowiadać. Dla rodziny miała kilka gotowych historii, wygładzo-nych od ciągłego opowiadania. Mówiła wtedy rzeczowo, z przejęciem, ale nieco nienaturalnie, jakby czytała z książki lub recytowała zapamię-tany w szkole poemat.

Czasem jednak zapraszała któregoś z braci lub kuzynów na rakiję i wtedy wyrzucała z siebie potoki słów. Piliśmy pędzoną w Slawonii śliwowicę i słuchaliśmy historii z innego świata. Kiedy wypiła trochę więcej, przechodziła na swój prywatny dialekt, którym porozumiewała się tam, w krajach byłej Jugosławii. Szorstka mieszanina serbskiego i rosyjskiego, czasem przełamana kalkami z polskiego. W tym języku cytowała zasłyszane opowieści. Ta dziwna mowa, pod wpływem alkoho-lu czasem tracąca swą naturalną śpiewność, potęgowała w nas wrażenie tajemnicy, którą spowite były Bałkany. Wyobrażając sobie opowieści Ani, zawsze widziałem ziemię szarą, mroczną, horyzont rozjaśniany wybuchami. Oglądałem jej oczyma biednych ludzi bez domów, zami-nowane pola i zrujnowane miasta. Obrazy były czarno-białe, jak zdjęcia wiszące w salonie. Po rakiji powojenny świat dawnej Jugosławii nie miał żadnych jasnych barw. W wakacyjnych planach instynktownie unika-łem tego mrocznego półwyspu, żałując po cichu, że nigdy nie zobaczę czerwonych dachów Dubrownika, wężowych zakrętów Boki Kotorskiej i strzelistego mostu nad Neretwą. Po takich spotkaniach wracałem do swoich pokojów zesztywniały, przesiąknięty papierosowym dymem.

Page 5: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

9

Zasypiałem na schodach, budziłem się w łóżku, nigdy rankiem nie czu-łem bólu głowy.

Zegar na dole wybija kwadrans. Klatkami schodowymi pojedynczy dźwięk gongu unosi się na kolejne piętra, wnika w korytarze, przeciska się nad progami do pokojów, aż wreszcie dociera do sypialni Ani. Czuję jego uderzenie na plecach. Znowu zastygam w bezruchu, znów przy-śpiesza mi serce, spowolnione przed chwilą i zsynchronizowane z odde-chem mojej kuzynki. Muszę odczekać jakiś czas, powrócić do dawnego rytmu. Kiedy mi się to wreszcie udaje, ostrożnie robię kilka kroków do przodu. W głębi pokoju, na wprost okna, stoi duże łóżko. Proste, me-talowe, czekające na drugą osobę. Podchodzę do zimnej poręczy. Na środku, odkryta do pasa, leży Ania. Wokół niej kołdra kłębi się jak na barokowych obrazach, owijając się wokół bioder. Śpi nago, ręce ma wy-rzucone nad głowę, twarz tonie w puchatej poduszce. Jej piersi unoszą się w powolnym oddechu. Patrzę na lekko otwarte usta, na policzek zna-czony pręgami po zmiętej pościeli, na płowe włosy w nieładzie. Śniada, pośrodku dużego łóżka, zaplątana w połyskującą tkaninę.

We śnie nie widać jej za długich nóg i tego, że na jawie porusza ramionami w niezgrabny sposób. Nie widać w tym świetle niewielkich pieprzyków na dekolcie. Noc zakrywa te wszystkie szczegóły, które podglądaliśmy wiele lat temu. Trwały rodzinne wakacje, z jej braćmi, Pawłem i Andrzejem, snuliśmy się za Anią jak cienie. Miała wtedy pięt-naście lat, rankami brała koc i szła poprzez las na odkrytą przez siebie polanę. Nie mogliśmy się doczekać, aż skończy jeść śniadanie, ponagla-łem w myślach każdy kęs chleba, który brała do ust. Jadła wolno, jakby rozmyślnie nas rozdrażniając, choć w rzeczywistości była po prostu nie-jadkiem. Jeszcze tylko ostatni łyk mleka, otarcie białych wąsów, mycie zębów, koc, jakiś olejek, książka pod pachę. Codzienne gesty dłużyły się jak szkolne lekcje. Wreszcie wyruszała, niknęła na ścieżce pomiędzy świerkami, a my, inną drogą, ruszaliśmy w tym samym kierunku.

Polana, pełna borówek, kwiatów i brzęczenia pszczół. Tam Ania opalała się nago, a my, odurzeni, podglądaliśmy ją spomiędzy paproci. Mieliśmy radziecką lornetkę, uczyliśmy się jej ciała na pamięć, studio-waliśmy każdą wypukłość, każdy pieprzyk, każdy włosek. W myślach układałem sekretną, zakazaną mapę jej nagości. Ania była w tym wszystkim niewinna i nieostrożna, bezpieczna swą pozorną samotno-ścią. Przyjmowała na swym zatopionym w wysokiej trawie posłaniu wszelkie wyśnione przez nas pozycje, przeciągała się, smarowała olej-kiem, czasem drapała, z zadowoleniem przyglądając się opaleniźnie. Gorące godziny kapały jak miód, byłem w siódmym niebie. Koniki polne grały oszałamiająco, zagłuszając nasze ciężkie oddechy i wyszeptywane spieczonymi wargami słowa. W gardłach zasychało nam od wrażeń, chyba nigdy wcześniej i nigdy potem nie miałem takiego doświadczenia

Page 6: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

10

intensywności życia, głębokiego wejścia w tkankę rzeczywistości. Byłem łąką, źdźbłami kołysanymi przez lekkie podmuchy wiatru, byłem cie-niem rzucanym przez strzeliste świerki, ostrym, żywicznym zapachem igliwia. Kochałem wtedy Anię cichą i płomienną miłością, snując ska-zane na porażkę plany, osładzając swe nieziszczalne marzenia naszym dalszym pokrewieństwem. Paweł i Andrzej się nie liczyli, oni byli jej rodzonymi braćmi, a ja tylko kuzynem, stryjecznym bratem, prawie obcym. Pamiętam, że obecność kuzynów zaczęła mi przeszkadzać. Nie byłem zazdrosny, byli przecież jej braćmi, ale wolałem przebywać z nią sam na sam, czułem powagę tej nie dopuszczającej nikogo niepowoła-nego intymności. Nie mogłem jednak ich przegonić, nawzajem byliśmy zakładnikami naszej winy. Na szczęście po tygodniu znudzili się siostrą i zostawaliśmy tylko we dwoje. W myślach układałem nasze wspólne życie aż do późnej starości. Do dzisiaj nie wiem, czy Ania miała świado-mość naszej obecności. Choć od tamtego sierpnia minęło prawie dwa-dzieścia lat, nie zdobyłem się nigdy na wyznanie prawdy. Chyba do dziś patrzę na Anię oczami tamtego chłopca, nic nie usunie tamtych obrazów i towarzyszącego im łomotu serca.

Przed obiadem uciekaliśmy do chaty i potem każdy z nas pilnował się, by się przed nią nie zdradzić. Dlatego też wieczorami unikałem spo-tkań i rozmów z Anią, udawałem, że mam własne sprawy i zapamiętale strugając finką jakieś niepotrzebne nikomu patyki, co chwila szukałem jej oczami. Z cienia przypatrywałem się temu, jak chodzi po polanie, jak pomaga nacinać kiełbasę na ognisko, jak wierzchem dłoni ociera łzy przy krojeniu cebuli, albo jak na ganku przy bladym świetle lampy naftowej czyta książkę. Wokół jej głowy tańczyły owady. Ćmy uderzały o rozjarzony klosz. Było lato, Ania ubierała luźne sukienki, bawełniane bluzki na ramiączkach. Czujnie łowiłem wzrokiem każdy kawałek jej ciała ukazujący się w wycięciu dekoltu, gdy się pochylała, prześwitujący przez lekki materiał, gdy stawała między słońcem a mną, zaznaczający się pod bluzką, gdy odchylała się w tył na bujanym fotelu. Moja wy-obraźnia malowała resztę tej tajemnej topografii, szkicując krzywizny i zagłębienia troskliwie przechowywane przez pamięć. Przez cały dzień nie wychodziłem z ukrycia, patrzyłem, udając, że nie patrzę. To ja byłem patrzącym, a ona tą, na którą się patrzy i nie mogłem dopuścić, by role się odwróciły; nasze spojrzenia się nie krzyżowały. Otaczała nas pulsują-ca muzyka pasikoników, poszarpana linia lasu odcinała się od rozgwież-dżonego nieba, a w dole usypiała Łopuszna.

Myślę, że tam się wszystko zaczęło. Na miesiąc zjeżdżała się cała rodzina, wujkowie, ciotki, gromada kuzynów. Mieszkaliśmy w wynaję-tej od krewnych babci Marii chałupie, na hali ponad wsią, dzieci spały na strychu, rodzice w dwóch przestronnych izbach. Kuchnia polowa, warzywa kupione od gospodarzy, w słoikach weki z mięsem, koniec lat

Page 7: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

11

osiemdziesiątych. Chodziliśmy po Gorcach, zbieraliśmy grzyby, opala-liśmy się i spacerowaliśmy po lesie. Kiedy padał deszcz, wszyscy czytali książki albo grali w karty. Tam nauczyłem się brydża, stryj Piotr i ciotka Magda potrafili grać do rana. Wujkowie prowadzili niekończące się dys-kusje o polityce, co sierpień roztrząsano upadający system, rewolucje przetaczały się przez drewnianą chałupę każdego wieczoru. Co dwa dni schodziliśmy na dół, do sklepu, co niedziela do drewnianego kościół-ka Przenajświętszej Trójcy, 15 sierpnia maszerowaliśmy pod Turbacz. Miałem trzynaście lat i głębokie przekonanie, że staję się mężczyzną, Ania była piękna, mnie wystarczało to niespełnienie. Wszyscy byliśmy jakoś blisko siebie. Mieliśmy o czym rozmawiać, nie pamiętam, by ktokolwiek się nudził. Było dobrze. Ten Dom, po którym teraz chodzę, meandrując pomiędzy snami moich bliskich, to tylko konsekwencja tamtych wakacji, tych tygodni spędzanych na wspólnych rodzinnych wyjazdach. Właśnie wtedy to się musiało zacząć.

Ania przewraca się na bok. Składa dłonie jak do modlitwy i kładzie na nich policzek. Mlaska kilka razy, oblizuje spierzchnięte wargi, wciąga głęboko powietrze, jakby przyzywała kolejny sen. Śliska pościel ześli-zguje się po biodrze. Podchodzę bliżej i delikatnie, by jej nie zbudzić, naciągam kołdrę na jej ramiona. Porusza się pod ciężarem puchu, ale się nie budzi. Jeszcze tylko sprawdzam, czy nie zapomniała wyciszyć telefonu, po co ma ją budzić z samego rana. Niech się nie budzi, dopóki sama nie zechce.

Wycofuję się tyłem, na palcach, czując pod stopami szczeliny po-między klepkami parkietu. Czasem muszę nogą przesunąć na bok jakiś zmięty podkoszulek, zwiniętą w kłębek parę dżinsów. Przekraczając próg, delikatnie przyciągam do siebie skrzydło drzwi, które lekko skrzypi. Dopiero wtedy obracam się do Ani plecami i ruszam dalej, w kierunku jasnego czworoboku. Wyślizguję się na korytarz i delikatnie zamykam za sobą drzwi. Sprężyna w zamku strzela cicho.

Schodzę dwa piętra w dół, nigdzie się śpieszę. Schody są puste, korytarze wymarłe. Czasem podczas tych wielogodzinnych wędrówek spotykam kogoś, w drodze do łazienki, do kuchni. Ciotki i kuzyni idą niepewnie, pod ścianami, hałasują każdym krokiem, co chwila coś trą-cają, patrzą na świat nieufnie, mrużą oczy i ziewają, nie zasłaniając ust. Kiedy dotrą do celu, najczęściej coś zrzucają, choć przecież tak bardzo starają się zachować ciszę. Wtedy właśnie złośliwe przedmioty wypada-ją z rąk na podłogę, drzwi skrzypią, a pod stopami pojawiają się rzeczy, które powinny stać spokojnie na swoim miejscu. Krzesła zastawiają dro-gę, kontakty zmieniają swoje położenie. Kiedy się mijamy, wymieniamy tylko półprzytomne spojrzenia, nie mówimy nic do siebie, a rankiem udajemy, że tych spotkań nie było. Nie ma do czego wracać, gdyż doko-nały się w innym świecie; w innym nastroju, jak powiedziałby mój brat.

Page 8: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

12

Dzisiaj jest spokojnie, cały Dom oddycha miarowo i równo, jeśli kogoś poza mną nęka bezsenność, udaje, że śpi i tylko przewraca się w swoim łóżku, szukając dogodniejszej pozycji dla przyjęcia synów Hypnosa.

W korytarzu koło głównej kuchni napotykam drepczącego przy ścia-nie wujka Tomasza, szurającego kapciami po parkiecie, w gęstej, nie-przeniknionej ciemności szukającego drogi. Słysząc moje kroki, zastyga na chwilę, przywierając plecami do zimnego muru. Unosi głowę i kręci nią na wszystkie strony.

– Kim jesteś? – pyta.To pytanie zawsze mnie paraliżuje. Kim jesteś, tym pytaniem, na

poły wyszeptanym, na poły wykrzyczanym starym, suchym głosem za-wsze stawia mnie pod znakiem zapytania. Czuję się przyłapany, nakryty we własnej grzeszności, chcący schować się za zakrętem korytarza, pod dywan, pomiędzy futra zastygłe w szafie. Kim jesteś, to bezradne pyta-nie starca dotyka mnie jak oskarżenie. Nerwowo szukam usprawiedli-wienia, jak przyłapany na zakazanych zabawach smarkacz. Kim jestem, zaczynam się zastanawiać i nie znajduję odpowiedzi na to najprostsze pytanie. Dobrze, że nie widzi paniki, moich rozbieganych myśli. Ale uspokajam wujka Tomasza, jego napięta twarz się wypogadza, uspoka-jam go, sam nie mogąc uspokoić siebie. Z tego wszystkiego proponuję, że odprowadzę go do jego pokoju. Przystaje na to, zagubiony w wiecznej ciemności, pomiędzy piętrami, z dala od swego łóżka. Poprawia frotowy szlafrok i wyciąga rękę w moim kierunku. Biorę go pod ramię i drobnym kroczkiem mozolnie przemierzamy drogę do jego sypialni. Wyczuwszy framugę, dziękuje mi i żegna się ze mną. Zamykam za nim drzwi i wra-cam do miejsca naszego spotkania.

Wujek musiał już doczłapać do łóżka, w swoim pokoju zna na pamięć każdy kąt, ale ja chodzę tam i z powrotem, wybity z rytmu, wytrącony z własnej wędrówki. Lubię to poczucie, że jestem w Domu sam, sam na jawie pośród śpiących, że to ja krążę pomiędzy ich pokojami, pochylam się nad ich łóżkami, wsłuchuję się w ich oddechy i z rozluźnionych twarzy staram się wyczytać treść snów. Wtedy, w nocnych godzinach, kiedy życie Domu zamiera, czuję się jego panem i opiekunem, troskliwie przemierzam korytarze i klatki schodowe, w ciszy i ciemności władając tą podległą mi krainą śniących. Pojawienie się innych osób inaczej niż zagrzebanych w pościeli i bezbronnie wystawionych na moje spojrzenie, pojawienie się na korytarzu pytającego: „Kim jesteś?” wujka Tomasza zabiera mi tę pewność siebie, sprawia, że rozglądam się nerwowo, moje dotychczas spokojne kroki tracą swą płynność, w każde stąpnięcie wkra-da się drżenie. A może ktoś idzie za mną, a może ktoś mnie obserwuje, a może nasłuchuje zza swoich drzwi odgłosów mej wędrówki? Muszę się uspokoić, muszę przystanąć na chwilę, przeczekać do następnego gongu, znieruchomieć i zniknąć, przekonać mych prześladowców o wła-

Page 9: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

13

snym nieistnieniu. Nie ma mnie, śpię, nie słyszycie mojego oddechu, nie słyszycie moich kroków, przywidziało się wam, wydawało się tylko, nigdy nie chodziłem nocą po Domu, nigdy nie nachodziłem was w wa-szych matecznikach. Czas gęstnieje jak smoła, chrapania przenikające pod drzwiami przywracają mi poczucie bezpieczeństwa. Ruszam.

Przechodzę przez salę kolumnową, pusta przestrzeń nade mną trwa w bezruchu. Stąd, obok kuchni, do sypialni babci Marii. Mam same babcie Marie, nasz Dom pełen jest starych Marii. Maria Wichrowa, matka mojej Matki, nazywana babcią Marysią i Maria Chochołowa, matka mojego Ojca, nazywana babcią Marią, do tego jeszcze jej szwa-gierka, też Maria, i też Chochołowa, wdowa po wujku Szczepanie. Trzy Marie, a wszystkie po osiemdziesiątce, młodszych nie ma, nikt nie miał śmiałości, imię się wyczerpało.

Teraz do sypialni babci Marii, Marii Chochołowej. Jeszcze przed zakrętem słyszę niespokojne, nierówne chrapanie. Drzwi są otwarte, jak zawsze. Na wszelki wypadek, żeby zawołać którąś z synowych jakby się coś działo. Wchodzę na miękki dywan, w powietrzu unosi się delikatny zapach starych ubrań i słodkich, niemodnych od lat perfum.

Własny dom nie pachnie, pachną inne domy. Zauważyłem to już dawno, jeszcze kiedy mieszkaliśmy w bloku. U siebie w mieszkaniu nie wyczuwałem żadnego szczególnego zapachu. Czasem, kiedy Matka gotowała kiszoną kapustę, albo kiedy Ojciec malował kaloryfery, ta bez-wonność domu zawłaszczana była przez obce aromaty. Wtedy trzeba było długo wietrzyć, robić przeciągi, otwierając wszystkie okna i drzwi wejściowe, wpuszczając z korytarza duszący lizolem zaduch. Wszystko po to, by przywrócić pierwotny, bezwonny stan. Ale to, że domy pachną, odkrywałem, odwiedzając moich kolegów. Siedziałem, rozmawialiśmy, graliśmy, przeglądaliśmy albumy i czułem, że ich mieszkania pachną. Czasem przyjemnie, czasem nie, obco, odpychająco, najczęściej neutral-nie. Pachną szkoły, klatki schodowe, urzędy i knajpy; swój aromat mają uczelnie i muzea, kościoły i sklepy. Ale nie własny dom.

Odkąd jednak mieszkamy wszyscy w tym wielkim, połączonym wie-loma schodami Domu, tę naturalną, jak sądziłem, bezwonność wypełni-ły zapachy prywatne. Czuje się je dopiero po wejściu do poszczególnych pokojów, czasem obce aromaty przenikają na korytarze. Inaczej pach-ną sypialnie babci Marii i babci Marysi, trochę inaczej pokoje wujka Tomasza, wujka Łukasza czy mojego Ojca, jeszcze inaczej natomiast mieszkania młodych kuzynów z dziećmi. Zapachy przedwojnia i późnej nowoczesności, proszków do prania, środków do czyszczenia dywanów, oleju do parkietów; starczy aromat terpentyny i aptecznych chemika-liów, niemowlęcy powiew kremów i kosmetyków. W bibliotece czuć tytoń i wrośnięty przez lata w książki kurz, w kaplicy niewywietrzony dobrze zapach tynku, w kuchniach ślady po gotowanych potrawach.

Page 10: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

14

Wszystko, co jest poza tym, węch traktuje jako naturalne, przyzwyczaja się do tego i nie zauważa w codziennym życiu.

A przecież od roku nasz Dom pachnie jak żaden inny. Kiedy tylko Olga z Michałem po rodzinnej naradzie otworzyli na parterze sklep ze wschodnimi przyprawami, klatkami schodowymi po wszystkich zaka-markach rozsnuł się tajemniczy aromat Orientu. Cynamon i goździki, curry i kardamon, imbir, kmin, gałka muszkatołowa i wiele innych, często nie nazwanych po polsku aromatów przenika do każdego po-mieszczenia, tworząc gęstą, lekko świdrującą w nosie mieszankę. Lubię przystawać i wciągać ją głęboko, aż do samego dna, aż do samego czubka głowy. Wtedy pod przymkniętymi powiekami pojawiają się smakowite, obce potrawy, zachwalane w niezrozumiałych, gardłowych językach. Widzę kryte uliczki arabskich bazarów pełne wylewających się ze sklepów towarów; widzę dywany i południowe owoce, draperie z nanizanych na sznurki suszonych strąków papryki i błysk miedzia-nych naczyń; widzę ubranych w długie galabije sprzedawców o śniadej skórze i białych zębach. Kiedy jednak to wrażenie mija, uświadamiam sobie, że nie znajdę już drogi do własnego domu, do domu, który nie pachnie.

Zostawiam te sklepy cynamonowe na progu i zanurzam się w du-szącą zawiesinę różanego olejku i dekadenckiego międzywojnia. Pokój babci Marii zawładnięty jest przez ciężki komplet mebli z kaukaskie-go orzecha, trzydrzwiowa szafa śledzi mnie swym owalnym lustrem. Kątem oka dostrzegam siebie samego skradającego się w poprzek pomieszczenia. W pierwszym odruchu odwracam się w stronę intruza i widzę swoją pogrążoną w cieniach sylwetkę.

Naprzeciw szafy stoi komoda, której wielkich szuflad babcia już od kilku lat nie potrafi sama odsuwać. Wie o tym, ale za każdym razem próbuje, siłując się z hebanowymi gałkami. W końcu siada zmęczona i słabym głosem woła kogoś do pomocy. Na komodzie, pod ikoną Matki Boskiej Częstochowskiej, stoi cmentarzysko rodzinne, fotografie kilku pokoleń, poustawiane w ramkach niczym stele nagrobne. Ze zdjęć w dzień patrzą czarno-białe spojrzenia pradziadków i rodzeństwa bab-ci, w środku wyróżniony formatem portret dziadka Jana w wojskowym mundurze. Teraz widzę tylko zarysy sylwetek, przypominam sobie znane od dzieciństwa oblicza, nieco usztywnione, raczej poważne niż uśmiechnięte. Pomiędzy nimi kolorowe fotografie żyjących, wnucząt i prawnucząt, nierozróżnialne od siebie podobizny opatulonych w białe stroje niemowląt. Blat komody jest przestronny, ale ramki stoją gęsto, w idealnym porządku. Co tydzień babcia siada na krześle i flanelową szmatką przeciera szybki z kurzu. Kiedy byłem mały, towarzyszyłem jej w tym sobotnim rytuale, wysłuchując przy kolejnych fotografiach znanych na pamięć historii. Babcia opowiada o swojej rodzinie tymi

Page 11: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

15

samymi od lat słowami, wzdycha w tych samych momentach opowie-ści. Przez obrzęd przecierania ramek musiała przejść każda poważna kandydatka na synową, wnukową, każdy wchodzący do rodziny młody mężczyzna. Obrzęd trwa około godziny, potem babcia Maria reflektuje się, że tyle czasu zleciało, wyciąga drugą szmatkę i pozostałe portrety wyciera w milczeniu wraz ze swoim słuchaczem. Najczęściej opowieści urywają się na pokoleniu babci. Młodsi trafią do nich po swojej śmierci. Kiedy oprawki lśnią już szklanym blaskiem, babcia Maria zostaje sama w pokoju i jeszcze przez jakiś czas, już stojąc przy komodzie, patrzy na swoją rodzinę. Opiera się dłońmi o mebel i przenosi na ręce ciężar ciała. Kiedy jest sama, nie stara się powstrzymać drżenia lewej dłoni. Nasadza na nos okulary, które zawsze nosi na szyi, i podnosząc śmiesz-nie twarz, żeby złapać ogniskową, wędruje wzrokiem po fotografiach. Tu czas się zatrzymał. Jej rodzeństwo ma po dwadzieścia lat, dzieci są wiecznie w klasie maturalnej, wnuczęta nie wyrastają z niemowlęctwa.

Mijam tę galerię Chochołów, potem smukły kwietnik z rosochatą paprotką i dochodzę do wysokiego łóżka. Blada twarz babci Marii za-topiona w wielkiej poduszce dopiero po chwili wyłania się z cienia. Na rzadkie siwe włosy nałożona jest biała siateczka. W przeciwległym rogu pokoju czeka koniakowa peruka, bez której babcia nie pokazuje się pu-blicznie. Teraz leży z zapadniętymi ustami, cicho pochrapuje, zakopana w puchową pierzynę. Śpi na wznak i podciąga nogi, dlatego kołdra jest wypiętrzona nienaturalnie. Zawsze marznie, Ania musi mieć to po niej, więc sprawdzam, czy przypadkiem nie przykręciła sobie kaloryfera. Zza gęstej firanki czuję obezwładniający zapach geranium, pielęgnowanego troskliwie odkąd sięgam pamięcią. Wracam do łóżka babci i przysiadam na brzegu. Ostrożnie, by nie usiąść na jej dłoni, bo babcia Maria śpi przykryta po samą szyję. Mijają minuty, a ja patrzę w jej twarz, żłobioną zmarszczkami, wygładzoną snem starą twarz dziewięćdziesięcioletniej kobiety. Na co dzień chodzi z zaciśniętymi ustami, przyjęła maskę suro-wości, która pasuje do odgrywanej od wielu lat roli seniorki rodu. Stara się nad wszystkim panować, chodzi po Domu, stukając laską i zagląda-jąc w różne miejsca. Bacznie przygląda się wszystkiemu zza wielkich okularów, a ciemne, grube oprawki dodają jej grozy i powagi. Radzi, jak doprawić gotującą się zupę, poucza synowe i wnuczki, sprawdza, czy na licznych meblach nie zebrał się kurz, aż wreszcie puka do któ-regoś z wnucząt i, prowadzona troskliwie do najbliższego fotela, pyta, co słychać. Jej styl onieśmiela każdą nową osobę w rodzinie, ale szybko można się przekonać, że surowość jest tylko szykownym przebraniem, w którym odgrywa rodzinną rolę. Kiedy zapada się we własnym fotelu, oddzielona od reszty rodziny drzwiami, albo siedzi przed ekranem, śledząc losy bohaterów ulubionego serialu, jej twarz wypogadza się, ściągnięte brwi łagodnieją.

Page 12: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

16

Teraz leży, pewnie w skarpetkach i swojej ciepłej koszuli z długimi rękawami. To dobrze, bo nie obudzi się zmarznięta, jeszcze raz rzucam okiem na wskaźnik termostatu. Przy okazji poprawiam szklankę ze sztuczną szczęką, która przesunęła się niebezpiecznie na sam brzeg szafki nocnej i może upaść przy nieostrożnym ruchu. Dno szklanki trze cicho o granitowy blat, mija okulary, fiolki z tabletkami, buteleczki z lekami, ciemny, rozlatujący się modlitewnik, z którego wystają święte obrazki o postrzępionych rogach, opieczętowane pamiątki wizyt dusz-pasterskich.

Kiedy odchylam się i spoglądam na babcię, zauważam, że zaczyna niespokojnie poruszać głową. Nagle siada, otwiera oczy i patrzy na mnie swoim siwym spojrzeniem.

– Jasiu, przyszedłeś? – pyta, świszcząc bezzębnymi ustami. Serce mi łomocze.– Tak. Śpij – odpowiadam drżącym głosem.Kładzie się, mamrocząc coś niezrozumiale. A ja czekam jeszcze

chwilę, aż powróci do swoich snów, wstaję i wycofuję się w cień. Przed wyjściem sprawdzam jeszcze, czy babcia Maria nie zapomniała nakręcić zegara, przez siedemdziesiąt lat ani razu nie zapomniałam, chwali się czasami, a była wojna, dzieci się rodziło, czasem choroba przyszła, dopo-wiada. Wolno ciągnę za łańcuszek, szyszka mozolnie wspina się do góry, słychać cichutkie cykanie. W tym momencie z sali kolumnowej odzywa się kolejny gong, w jego dźwięku wyślizguję się z sypialni babci Marii.

Czuję chłód własnego niewyspanego ciała, więc idę do kuchni i na-stawiam wodę. Próbuję sobie przypomnieć, gdzie zostawiłem kubek. Pewnie przed drzwiami Ani, na szafce obok wazonu z suszonymi kwia-tami. Zostawiam wrzątek burczący w czajniku i wspinam się znowu po skrzypiących cicho schodach. Kiedy wracam, czajnik wyłącza się z cichym cyknięciem i dyszy obłokami pary. Najciszej jak mogę krzątam się, wypłukując stare fusy z kubka i sypiąc świeże, poskręcane w drobne kulki liście zielonej herbaty. Zalewam je wrzątkiem i ogrzewam zmarz-nięte dłonie o naczynie. Napój przyjemnie parzy przełyk, ciepło rozlewa się po żołądku. Herbata ma pusty smak zagotowanej wody, liście jeszcze nie naciągnęły albo wsypałem ich za mało. Przysiadam przy przykrytym ceratą stole i przerzucam wczorajszą gazetę. Niezauważenie ogarnia mnie kuchenna krzątanina. W tym pomieszczeniu zawsze czuję, jakbym marnował czas, więc staram się wykonywać kilka rzeczy naraz. Teraz piję herbatę, podczytuję gazetę, a palcami zbieram okruszki chleba ze stołu i strzepuję na podłogę. Gdyby nie noc, puściłbym radio. Gdybym miał przy sobie papierosy, uchyliłbym okno i zapalił. Kuchnia zdecy-dowanie sprzyja podzielności uwagi. Teraz śpi, ale od rana zapełni się ludźmi, na wszystkich palnikach grzać będą się garnki i patelnie, ciasta w piekarniku będą wyrastać poza formy.

Page 13: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

17

Spomiędzy szelestu przewracanych stron gazety dochodzi do mnie ciche cykanie w korytarzu. To Puszcza, nasza stara suka, uderza pa-zurami o parkiet. Rytm jej kroków jest nierówny, Puszcza od kilku lat powłóczy tylną łapą, dlatego chodząc, synkopuje niczym wytrawny jazzman. Bezceremonialnie wchodzi do kuchni, siada, ziewa, wywijając śmiesznie różowy język i spogląda na mnie swymi smutnymi oczyma. W końcu mruczy i podchodzi, nadstawiając łeb do pieszczot. Ogon cicho uderza o nogę stołu. Drapię ją palcami za uchem, suka zaczyna lekko świstać. Jest jej dobrze. Ma już czternaście lat, jest najstarsza w swoim rodzie. Jej babkę Lutnię mój Ojciec dostał od swojego przyjaciela Jean-Luca, kiedy po raz pierwszy odwiedził go w Tuluzie. Puszcza ma więc w swoich żyłach rozcieńczoną krew gończych gaskońskich, wymieszaną z zaprzyjaźnionymi wyżłami i ogarami. Po francuskich przodkach pozo-stały jej długie wiszące uszy, sierść jest pstra od późniejszych genów. W domu mieszka jeszcze jej córka Knieja i syn Kniei z ostatniego mio-tu, Skowyt. Żadne nigdy nie polowało, a lasy znają tylko z rodzinnych obrazów. Skończyła się Łopuszna, skończyły się lasy. Puszcza szybko nudzi się wszystkim, nawet doznawaniem przyjemności. Po chwili więc wymyka się moim dłoniom i człapie za lodówkę, by sprawdzić stan swoich misek. Trochę szura nimi po płytkach, wylizując ślady kolacji, bez przekonania wychłeptuje parę łyków wody, rozchlapując drugie tyle dookoła i przeciągając się, rusza na korytarz. Po chwili słyszę, jak drapie o swoje posłanie, usiłując się właściwie ułożyć. Pewnie zasypia od razu, cicho pochrapując po psiemu. Czasem poszczekuje przez sen i przebiera łapami, ale teraz jest jeszcze za wcześnie. Musi się porządnie rozespać.

Wylewam resztkę herbaty do zlewu i wstawiam kubek do zmy-warki. Gdzieś trzaskają drzwi do łazienki. To pewnie stryj Piotr. Przeprojektowując Dom na potrzeby rodziny, zbudował za swą pra-cownią malutką łazienkę. Otulona z jednej strony ścianą i regałami, z drugiej zewnętrznym murem kamienicy, stała się dla stryja idealnym miejscem odosobnienia. Z początku łazienka, raczej niewielka toale-ta, nie budziła moich podejrzeń. Jednak z czasem, doskonaląc swój kunszt nocnych wędrówek, odkryłem, że niemal co noc stryj kryje się za grubymi dźwiękoszczelnymi drzwiami. Nigdy nie śmiałem zapytać wprost, wprost o takie sprawy pytać nie przystoi, ale kiedyś w rozmowie zagadnąłem o samą łazienkę. Wtedy młodszy brat mojego Ojca wyznał mi, nieco się rumieniąc, cel tej pancernej konstrukcji. Dla niego wypróż-nianie, zwłaszcza własne, było czynnością wstydliwą. Na tyle żenującą, by zwykłe procedury izolacji nie były go w stanie zadowolić. Sam fakt, że człowiek jest zmuszony wydalać w domu, pomiędzy innymi pokojami, pomiędzy kuchnią a sypialnią, w gwarze rodzinnego życia, zdradzając swoją słabość dźwiękami i wonią, był dla niego upokarzający. Dlatego zaprojektował to sekretne miejsce, dostępne dla wszystkich, ale zbu-

Page 14: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

18

dowane dla niego samego, i korzystał z niego w środku nocy, chcąc uwolnić swoich bliskich od bycia świadkami jego niegodnych procesów fizjologicznych. Teraz potrzeba, albo raczej pielęgnowany co noc rytuał, zaprowadziły go do owego miejsca odosobnienia.

Szanując sekretność nocnych rytuałów stryja, wstaję i ruszam w dro-gę powrotną. Pnę się do góry, myśląc już tylko o własnym łóżku. Kroki moje są coraz cięższe, brnę przez mrok i noc. Dookoła mnie śpią ludzie owładnięci przez synów Hypnosa. Ten siedzi w swej grocie, pewnie gdzieś u korzeni Domu, wpatruje się w nurt podziemnej rzeki i pilnu-je, by niewiele śnionych opowieści wydostało się na światło dzienne. Niepamięć nadejdzie wraz z przebudzeniami, sen zmiesza się z jawą.

Mijam mieszkania bliskich, których tej nocy nie odwiedzę. Przechodzę obok sypialni mojego Ojca, drzwi są zamknięte, ale wiem, że gdybym je otworzył, zobaczyłbym kadr jak z obrazu Mantegni: nieru-chomą sylwetkę przykrytą cienkim prześcieradłem, zwróconą stopami ku mnie. Rzadko nocami odwiedzam Ojca, bo wiem, że w sąsiednim pomieszczeniu śpi Matka swoim czujnym snem; nie chcę jej zbudzić.

Mijam kolejną kuchnię i przylegającą do niej spiżarkę. Spod jej za-mkniętych drzwi przesącza się blade światło, szum lodówek zagłusza odgłosy nocnego podjadania, o które mogę podejrzewać tylko ciotkę Magdę.

Mijam mieszkanie Olgi i Michała. Kilka godzin temu kochali się, cicho, ostrożnie, by nie zbudzić małej Kai. Teraz Michał śpi, a Olga pewnie karmi małą. Często obie przy tym usypiają, Kajka je niewiele i raczej niechętnie. Może tak jest i tym razem. Mozolnie pnę się w górę. Przechodząc koło okien, widzę popielaty przedświt, po ścianach kamie-nic pełzają ostatnie nocne cienie. Moje drzwi są na końcu korytarza, wysoki strop pochyla się pod skosem dachu.

Mijam drzwi do pracowni wujka Łukasza, kiedy słyszę cichą rozmo-wę. Przystaję mimowolnie i nadstawiam ucha. Przed oczami staje mi wielkie pomieszczenie, w którym wujek śpi, przyjmuje gości, maluje i spędza całe dnie. Zagracone dziwnymi rekwizytami, pełne upiętych w nieoczekiwanych miejscach kotar, prześwietlone szklaną ścianą wy-chodzącą na podwórko. Wyobrażam sobie, że wujek Łukasz siedzi na łóżku, głos dochodzi z tamtego kąta. Coś rzeczowo komuś tłumaczy. Z początku daje się wysłyszeć tylko intonacja, znaczenie pojedynczych słów się rozmywa. Nie słychać odpowiedzi, więc zapewne rozmawia przez telefon. Dziwna pora na rozmowy, może zadzwonił któryś z daw-nych znajomych, rozrzuconych po wszystkich możliwych strefach cza-sowych. Natężam słuch, słowa zyskują sens, układają się w zdania.

– …nie mogłem przecież nic zrobić, co ja mogłem? To znaczy, mógł-bym, gdybym wiedział to, co teraz. Ale dowiedziałem się za późno, już po fakcie… Nikt mi nie powiedział, nie chcieli mi powiedzieć. Specjalnie to

Page 15: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

19

ukrywali, żebym nic nie mógł zrobić. Tak, tak jest najlepiej: nic nie po-wiedzieć i czekać, aż się sam domyśli. A jak tu się domyślić? Domyśleć… Co to, ja Duch Święty jestem? Prorok? I bądź tu mądry… Starasz się, chcesz jak najlepiej, a tu ci nie powiedzą, tam coś ukryją, zawsze jakąś szpilę wbiją…

Wujek Łukasz urywa. Wiem już, że nie rozmawia przez telefon. Wyobrażam go sobie, jak siedzi w tym zielonym wyciągniętym podko-szulku, w szerokich spodniach od piżamy, jak pali papierosa i toczy te swoje niekończące się rozmowy z samym sobą. Jak wylewa na siebie swoje żale, jak oblewa się całymi kubłami goryczy, jak usprawiedliwia się sam przed sobą, jedynym cierpliwym i wyrozumiałym słuchaczem. Pod osłoną nocy, zmarznięty od bezsenności rozdrapuje stare rany, grzebie w swoich wieloletnich grzechach, opowiada sobie na nowo przebrzmiałe dawno historie, próbując zrozumieć minione wydarze-nia, swoją w nich rolę. Za każdym razem te opowieści stają się gładsze, w rozgoryczeniu rozcieńcza swoje winy, przekonuje siebie o własnej niewinności. Przeżuwa własne upadki, próbuje oswoić niegdysiejsze zawstydzenia. Z wielkim zaangażowaniem, z powagą godną wielkich spraw, opowiada o swoich klęskach, małych i nieznaczących, o płaskich porażkach i płytkich winach, które pod osłoną nocy urastają jednak do wielkich dramatów, wujek sam dla siebie staje się postacią tragiczną, nad jego łysiejącą głową zawisa złowrogie fatum. Rzeczy małe i banalne zyskują wtedy na znaczeniu, najmniej ważna kwestia rzuca złowieszcze, pełzające po podłodze cienie.

Teraz wstaje i słyszę, jak szura kapciami po podłodze. Co chwila trą-ca porozrzucane przedmioty, klnie, zagłuszając odgłos przewracanych butelek. Wreszcie słyszę, jak nalewa sobie wódki do szklanki, może to jest wino, szyjka butelki szczęka o krawędź naczynia. Dno flaszki z hu-kiem wbija się w blat, wujek Łukasz zapewne przepija do siebie i wlewa alkohol jednym haustem. Zakrztusił się, kaszle, ale szybko łapie oddech, pięść uderza w klatkę piersiową. Pod ciężarem ciała skrzypi stare krze-sło, więc pewnie siada, albo opiera stopę na trzeszczącym siedzisku. Jeszcze dwa, trzy kaszlnięcia, przekleństwo, kolejny łyk.

– I takie mam, kurwa mać, życie. Spierdoliłem to, spierdoliłem rów-no. Ja spierdoliłem? Ja to spierdoliłem, się pytam? Pewnie, moja wina, zawsze jest moja wina… I zawsze tak było, zawsze. Jak coś, to Łukasz. To moja wina? Moja wina, pytam się?! Wiadomo, Łukaszek zawsze win-ny! Jak co złego, to na biednego Łukaszka. I nikt nie pyta, co się stało, dlaczego, czy aby na pewno… tylko od razu: Łukaszek… I zawsze tak było. Ani jeden, ani jeden jedyny raz, ani jeden raz nikt nie pomyślał, nawet cień… Nikt nawet nie próbował pomyśleć, że to nie Łukaszek. Jak nieszczęście, to zawsze Łukaszek. I tak zawsze, od zawsze było… Ani je-den, ani jeden jedyny raz… I żyj tak człowieku, ciągle w podejrzeniu. Co

Page 16: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

20

zrobisz, źle, jak nie zrobisz, też źle. I tak źle, i tak niedobrze. I zawsze na Łukaszka… Ile razy się potem okazywało, że to nie ja. Jak wtedy, z tym autobusem, co nie miałem prawa zdążyć. Wiadomo. Ale nikt nie prze-prosi, nikt nie powie: Łukaszku, pomyliliśmy się, przepraszamy. Nikt nie powie. A przecież nie mogłem zdążyć, żywcem nie mogłem. No bo jak? Autobus odjeżdżał z Zakopanego równo o dwunastej, tak? Nawet jakby był spóźniony, to o wpół do pierwszej, góra. No, niech będzie: dwunasta czterdzieści pięć. To jakim cudem, jakim, kurwa, cudem, się pytam, mo-głem zdążyć? Jakim, kurwa, cholernym cudem? Dostaję telefon o jede-nastej trzydzieści, tak? Może nawet było parę minut po wpół do. Jestem na Ornaku, tak? To choćbym miał motorek w dupie, choćbym nawet śmigłowcem z toprowcami, a przecież nie mogłem śmigłowcem, bo niby jak, choćbym… No nie mogłem, kurwa mać, zdążyć… Ale potem preten-sje, że to, że tamto, że gdybym się pośpieszył… Jak, kurwa, pośpieszył? I zawsze tak było, zawsze… Ani jeden, ani jeden jedyny raz…

Zostawiam wujka z nim samym. Teraz siedzi niedaleko drzwi, na ko-rytarzu podłoga skrzypi pod moimi stopami. Dlatego jak można najwol-niej stawiam krok za krokiem, deski uginają się niemal niezauważenie. Ich odgłos, pewnie nie słyszany poprzez drzwi spoza kolejnych szklanek wódki, rozciąga się nienaturalnie w czasie. Przyśpieszam dopiero przed moimi drzwiami, szybko je otwieram, zamykam za sobą i zatrzymuję się. Jestem u siebie.

Wujek Łukasz, starszy brat mojej Matki, niespełniony malarz. Swój talent rozpuścił w wódce, to fraza Matki. Poobrażał się na wszystkich i wszystkich do siebie pozrażał. Mieszka u nas od samego początku, na strychu zorganizował sobie pracownię. Przez zimę niemal cały czas śpi, bo mało światła, jak mówi. Całymi dniami leży w pościeli, wstaje o dziw-nych porach i schodzi do kuchni, rozczochrany i nieubrany. Drapie się po zarośniętym policzku, ziewa i zjada kilka kromek chleba z grubo kro-joną wędliną. Najbardziej lubi szynkę konserwową, potrafi żywić się ta-kimi kanapkami przez cały rok. Chleb, szynka i majonez. Siedzi w kuch-ni przez godzinę, może dwie, tępo, niemal w bezruchu. Czasem wypala papierosa, gasi peta w zlewie i wlecze się na górę do swego barłogu.

Latem jest lepiej, trochę maluje, głównie portrety na zamówienie. Ma pewną renomę, żyje w atmosferze wybrzmiałego dawno skandalu i krakowianie przychodzą do niego z polecenia, wyobrażając sobie, że dotykają wymarłej przed stuleciem cyganerii. Jeszcze na studiach wymyślił sobie ideę malarstwa intencjonalnego i ciągnie ją do dzisiaj. Teraz tamte portrety sprzed lat są w cenie, więc i na nowe jest popyt, legenda sztukuje wtórność współczesności. Pomysł był taki: malować tak, jak spostrzega świadomość. A ta spostrzega intencjonalnie, mówił, z uniesionym palcem cytując fenomenologów. Omiatając wzrokiem czyjąś twarz, nie robimy w umyśle jej fotografii. Zapamiętujemy ja-

Page 17: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

21

kiś detal: kolor oczu, krzaczaste brwi, zakrzywienie nosa, wykrój ust. Reszta, niedbale zobaczona, pozostawia wspomnienie mętne i nieostre, tworzy niewyraźne tło naszego spostrzeżenia. I tak właśnie malował. Przyglądał się portretowanej twarzy przez minutę, nie dłużej, potem osobę wypraszał. Poza hiperrealistycznie oddawanymi szczegółami reszta portretu rozmywała się w impresjonistycznych fakturach. Jakiś podbródek, jakaś fryzura, jakaś niewyraźna szyja. Przyjęło się, chwyciło. Z zarobionych pieniędzy żyje skromnie przez kolejny rok, starcza na wódkę, papierosy i szynkę w konserwach.

Od czterech lat wujek Łukasz usiłuje zrobić freski w rodzinnej kapli-cy na poddaszu, sam zresztą wpadł na ten pomysł, ale ciągle brakuje mu weny. Ściany są całe w szkicach i niedokończonych postaciach. Zewsząd spoglądają figury bez twarzy, smukłe jak na ikonach sylwetki niewypeł-nione żadną treścią. Wujek od lat nie ma nikogo, o jego byłej żonie nikt w rodzinie nie chce mówić. Ponoć ma córkę, już dorosłą dziewczynę, ale o tym też mówi się szeptem. Historia zakończyła się, kiedy byłem mały, zresztą wtedy wujek mieszkał gdzie indziej. Kiedy czasem ta opowieść wypływa, babcia Marysia zawsze wzdycha i macha ręką. A potem, jakby chcąc osłabić siłę tego gestu, przykłada dłoń do policzka, jakby ją bolał ząb, znowu wzdycha i cicho szepcze: „Mój Boże…”. Łukasz to Łukasz, powtarzają wszyscy.

Oczy mnie pieką, nadchodzi ranek. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale niebo jest szare. Przez największe okno spoglądam na dachy Krakowa. Delikatnie lśniące od wilgoci płaszczyzny łamią się pod wszystkimi ką-tami. Pomiędzy krzaczastymi antenami i kapturami kominów widzę we mgle wieże i kopuły kościołów, machinalnie rozpoznaję i nazywam w myślach poszczególne budowle. Spomiędzy domów sterczą suche badyle bezlistnych drzew, nad miastem zaczyna unosić się krakanie gawronów. Słychać pierwsze tramwaje chrzęszczące na zakrętach po zmarzniętych szynach, od strony przystanków dochodzi przytłumione dzwonienie. Z mojego okna nie widzę ulic, nie widzę pierwszych samo-chodów wiozących ludzi do pracy, nie widzę pierwszych przechodniów wyprowadzających rozespane psy na rytualny poranny spacer. Widzę tylko szare i ceglaste dachy, mozaikę papy, dachówek i cynkowanej bla-chy. A nad wszystkim unosi się lekko zaróżowiony masyw Wawelu.

Zasnuwam ten obraz ciemnymi zasłonami, aby przez szczeliny nie przesączała się blada jasność budzącego się dnia. Zostało mi kilka godzin snu, znowu nie wstanę przed południem, znowu będę snuł się do wieczora niewyspany. W mroku docieram do posłania. Padam na rozgrzebane poprzedniej nocy łóżko, ściągam z wysiłkiem przylegające do ciała ubranie, i zostając w podkoszulku, szczękając zębami, próbuję zagrzebać się pod zimną kołdrę. Ta nie ustępuje, w rogu leży zwinięty w niewinny kłębek Skowyt. Ostatni pies, który nie boi się wejść po

Page 18: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

22

stromych schodach na poddasze, Puszcza i Knieja dawno już odpuściły. Często zachodzi do mnie albo do któregoś z kuzynów, licząc na litość i zrozumienie. Najczęściej ląduje na podłodze, wtedy rusza niezrażony w poszukiwaniu miejsca noclegowego. Ja jednak przygarniam go do siebie. Byle tylko wyszarpać kołdrę i zająć wygrzane przez niego miej-sce. Niemal parzy, dobrze, kochany piesek, malutki, kochany. Skowyt z niechęcią wstaje, przechodzi na drugi koniec łóżka i teraz układa się znowu, kreśląc na kołdrze rytualne kręgi. Ziewa, stęka i zasypia.

Mimo zmęczenia, które odczuwam, nie mogę zasnąć, ale tak jest zawsze. Serce bije mi szybko, jakby oczekiwało na coś niezwykłego, prze-wracam się z boku na bok, nie mogąc wkomponować ciała w materac. To cierpnie mi ręka, to czuję jakiś ból w plecach, szyja nie może dopasować się do kształtu stłamszonej poduszki. Wiercę się, rozmyślając o dzisiej-szej nocy, układając w głowie opowieści minionego dnia. Pod zamknię-tymi powiekami tańczą mi obrazy odwiedzanych osób, odkryta Ania, bezradny wuj Tomasz, przykryta po szyję babcia Maria. Do tych obra-zów dochodzą inne, z poprzednich wizyt. Bezwładna dłoń, która spo-czywa na poduszce przy mojej twarzy, pachnie sierścią Puszczy. Łapię się na tym, że w głowie mówię do siebie, konstruuję monolog podobny Łukaszowemu. Usprawiedliwiam się przed samym sobą, odpieram nie-istniejące kontrargumenty; świadomość, zamiast usypiać, rozpala się od tego wewnętrznego dialogu. Kolejne odgłosy dochodzące zza okien przypominają mi o uciekającym czasie, podświetlony zegarek na stoliku przy łóżku potwierdza bezlitośnie te sygnały. Czas mojego dzisiejszego snu dramatycznie się skraca. Im bardziej chcę usnąć, tym bardziej się wybudzam. Czuję znużenie ciała, ale myśli napędzają ociężały umysł.

Wreszcie próbuję ostatecznej taktyki; próbuję umrzeć. Kładę się na wznak, w pozycji trumiennej, składam ręce na brzuchu. Wyobrażam so-bie, że leżę kilka kondygnacji niżej, w grobie, że nad moją głową spoczy-wa wieko trumny, a dookoła mnie napierają zimne ściany granitowego sarkofagu. Zamykam oczy i czuję, jak tracę czucie w palcach stóp. Leżę nieruchomo, drętwota wędruje ku górze, wyobrażam sobie, jak zasty-gają łydki, uda, zaplecione palce dłoni. Niemal realnie doświadczam tej postępującej z wolna petryfikacji. Czuję, jak tężeją mi rysy twarzy, wiem z całą pewnością, że gdybym spróbował otworzyć oczy albo oblizać war-gi, albo poruszyć ręką, albo potrzeć stopą o stopę, nie potrafiłbym tego zrobić. Udaję, że próbuję, i bezwładne ciało potwierdza moje wyobraże-nia. Ciężkość w moich członkach rośnie, ciśnienie niemal wgniata mnie w miękkość wyścielonego dna trumny; zapadam się w grobową pustkę. Ostatkiem woli wstrzymuję oddech i kiedy powoli go wypuszczam, mam niezwykle mocne wrażenie, że serce przestaje mi bić. Nasłuchuję przez chwilę. Bezskutecznie. Jeszcze jedno, dwa tchnienia, jeszcze ostatnie, i tracę świadomość.

Page 19: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

23

Osuwam się w sen. I zaczynam śnić nieistniejące Krakowy, których śnione ulice przemierzam, odkrywając nieznane mi zakamarki i zaułki. Zapuszczam się w nieodwiedzane na jawie dzielnice, zdumiony, że tak wielkie połacie miasta umykały dotychczas mojej uwadze. Odkrywam widmowe kościoły i labiryntowe, niezwiedzane wcześniej pałace. To wszystko czeka na mnie w samym centrum miasta, wystarczy wejść w jakąś bramę, zagłębić się w zwyczajny na pierwszy rzut oka pasaż, albo odwiedzić nic nie obiecujące podwórko. Wtedy otwierają się pełne prze-pychu wrota, wychodzą z cienia monumentalne fasady. Zafascynowany oglądam soczyste kolory polichromii, dumny, że w moim rodzinnym mieście znajdują się, choć w ukryciu, takie arcydzieła. Chodzę po mar-murowych klatkach schodowych, snuję się niekończącymi się koryta-rzami, patrzę na barokowe sklepienia, lekkie od otwierających niebo iluzji; każda dzielnica przeprowadza mnie do dzielnic nieistniejących, odurzających swą wspaniałością. Śnione Krakowy następują jeden po drugim, gubię się w nich i roztapiam, zanurzam się w wąskich uliczkach i wynurzam na drugim końcu miasta, łapiąc powietrze wielkimi hausta-mi. Tramwaje wiozą mnie do nieznanych pętli, po drodze za oknami przesuwają się odkrywane przeze mnie ze zdumieniem osiedla i parki. Wagony przetaczają się po wysklepionych mostach, wspinają na strome zbocza. Dusza podchodzi mi do gardła, kiedy opadam znowu, jak w ko-lejce w wesołym miasteczku, a pode mną rozciąga się Kraków.

Kraków, miasto siedmiu wzgórz;Kraków, miasto tysiąca kanałów;Kraków, miasto mostów zwodzonych;Kraków, miasto cyklopowymi murami opasane;Kraków, miasto katedr strzelistych;Kraków, miasto bazylik większych;Kraków, miasto papieży;Kraków, miasto trzech wielkich religii;Kraków, minaretów pełny;Kraków, cerkiewnym śpiewem wypełniony;Kraków, siedmioramiennymi świecznikami rozświetlony;Kraków, miasto mistyków;Kraków, miasto heretyków;Kraków, miasto herezjarchów i apostatów; Kraków, miasto kupców i bezbożników;Kraków, miasto dla wszystkich i dla nikogo;Kraków.

Page 20: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

24

Część IIETHOS

1

Budzę się i nie budzę. Odpływałem i przypływałem, unoszony na powierzchni spokojnych

oceanów. Fale majaków uderzały o brzegi, ja znajdowałem ukojenie w ich jednostajnym szumie. Leżałem w tym dziwnym stanie, na granicy snu i jawy, uporczywie i bezskutecznie czepiając się znikających włókien snów. Opowieści rozłaziły się, ze śnionych historii zostawały tylko strzę-py emocji, błyski pojedynczych, wyrwanych z całości obrazów. Czułem na języku smak przeżywanych jeszcze przed chwilą przygód, zaciskając powieki, chciałem przywołać umykające marzenia. Wiłem się w swoim łóżku, próbując uciec przed tym procesem, skryć się w skotłowanej pościeli. Na pograniczu mojej przytomności lepiły się jednak tylko sny kulawe i kalekie, pojedyncze impresje, niezrozumiałe dla budzącej się świadomości. Już nie potrafiłem się im poddać, nie potrafiłem dać się ponieść tajemniczemu żywiołowi śnienia. Mimowolnie starałem się zro-zumieć te strzępy, dopasować do siebie okruchy. A każda z tych prób, zamiast ułatwiać powrót, wypędzała mnie tylko nieubłaganie z odwie-dzanej nocą krainy. Rozum niweczył tamte mityczne światy, gdzie jesz-cze przed momentem doświadczałem rzeczy intensywniej i prawdziwiej niż na jawie. Wreszcie zagubiłem się na tym pograniczu, nie mogąc śnić i nie chcąc otworzyć oczu. Moje leniwe, niewyspane myśli snuły się po tej ziemi niczyjej, przez wiele minut wiodłem szary żywot wygnańca z obydwu światów.

Coraz intensywniej dopadały mnie zewnętrzne bodźce, świat jawny szturchał mnie namolnie, atakując światłem cienką błonę zasnuwającą oczy, postukując przy moich uszach. Zacząłem łowić wszystkie docie-rające do mego łóżka domowe skrzypienia, rodzinne pokrzykiwania. Przetworzone przez klatki schodowe, ściany i drzwi ludzkie rozmowy, zredukowane tylko do intonacji, do ścierających się ze sobą motywów melodycznych, codzienne brzęczenie domowych sprzętów, grające radio, burczące kaloryfery, zsuwające się po dachu ponad moją głową tafle śniegu. Łowiłem ten świat dźwięków, moje przesłonięte jeszcze

Page 21: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

25

powiekami oczy oswajały się z rozlewającą się po pokoju szarością dnia. Błyski i stuki, szepty i szmery, gorzki, piekący smak na języku. Obok mnie napierający na brzuch ciepły ciężar Skowyta. Budzi się jeszcze niechętniej niż ja, udaje, że go nie ma, że nie czuje poszturchiwań, że nie słyszy nawoływań. Wreszcie wypręża się, drapiąc pazurami po pościeli, ziewa demonstracyjnie i z godnością odchodzi, uchylając drzwi. Ciężkie powietrze zawisło w pokoju, zapach kurzu i psiej sierści, niedowietrzo-ny, wżarty w zasłony dym papierosowy.

A nad wszystkim, nade wszystko, unosi się zapach bigosu. Wpełzł niepostrzeżenie przez szparę pod drzwiami, pokonując trzy kondygna-cje, żmudnie pnąc się pod sufity i żeglując w kierunku schodów. Tam porwany przez powietrzne prądy uniósł się aż tu, na sam strych, pod sam dach naszego Domu i wsączył się do mojego pokoju. Z początku stężenie musiało być niewielkie, niewidzialne cząsteczki aromatu rozproszyły się po pustej przestrzeni, szukając się bezradnie. Aromat gęstniał jednak z każdą minutą, drażnił nos coraz mocniej, aż wreszcie nastąpiło moje przeczuwane od dawna przebudzenie.

Bigos, synteza wszystkich smaków i aromatów, kres możliwości kuchni polskiej, ale jaki kres! Potrawa zawierająca w sobie wszystko, obejmująca swoją tajemną formułą każdy wytwór kulinarny. Pieczeń wołowa, duszona cielęcina, podsmażane z kminkiem niewielkie ka-wałeczki karkówki, szpikowany czosnkiem pieczony schab, duszona w jabłkach i miodzie ciemna kaczka podlewana orzechową nalewką, gotowane w bulionie udka gęsie, wędzony boczek krojony na cieniutkie plastry, skwarki podwędzanej słoniny, kiełbasa jałowcowa, kiełbasa bia-ła, siekana królicza wątróbka, przesmażana na smalcu cebulka, śliwki wędzone i suszone, czosnek, dużo czosnku, prawdziwki, podgrzybki i maślaki, kawałki szarych renet i suszonych koszteli, pomidory, wresz-cie kapusta kiszona, słodka i włoska, miód pitny i czerwone wino dla aromatu, pieprz, jałowiec, majeranek, kminek, dużo kminku, goździki i szczypta cynamonu, cząber i utłuczone w moździerzu ziarna kolendry, starta na tarce gotowana włoszczyzna, koperek i zielona pietruszka, drobno siekane strąki ostrej czerwonej papryki; sól.

Ale to wszystko iluzja, takiego bigosu nie ma, nie jego przygotowuje moja rodzina w przedświątecznej kuchennej krzątaninie. Bigos będzie dopiero robiony za kilka dni, teraz pieką się schaby i kaczki, duszą cielęciny i gotują wędzonki. Kapusta przygotowywana jest na farsz do uszek, grzyby nasączają leśnym aromatem wywar do wigilijnego barsz-czu. Wszystkie te aromaty splatają się w jeden warkocz dopiero trzy kondygnacje wyżej; synteza bigosu, zapowiedź poświątecznej potrawy, to kuchenne proroctwo wydarza się dopiero w moim pokoju. Pod belko-waniem dachu czuć już to, w co dopiero przemienią się owe oderwane od siebie zapachy i smaki. Polskość zatryumfuje, pogodzi drób z wie-

Page 22: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

26

przowiną, pieczenie i wędzonki. Ja, oderwany od prac kuchennych, zaspany i niedobudzony, jestem jedynym domownikiem, który to prze-czuwa. Przed nami kilka dni, których odświętność zwieńczona zostanie bigosem.

Wstałem z ociąganiem, szukając w sobie motywacji do opuszczenia łóżka. W takie nijakie, pochmurne i zimowe dni, kiedy żadne wyraźne obowiązki nie zmuszają do działania, porzucanie pościeli jest nad wyraz problematyczne. Lepiej poprzeciągać się, pomyśleć, trwać w pustym stanie zawieszenia, nie wzywany przez nikogo, nie ponaglany, ukryty we własnym pokoju. Przez kilkanaście minut zwlekałem, próbując wnik-nąć w porzuconą poprzedniego dnia lekturę, uporządkować wrażenia minionej nocy, zdefiniować stan niewyspania, który boleśnie rozlał się po całym ciele. Czułem jak mięso odstaje od kości, palcami dotykałem swoich nieswoich policzków, obcymi opuszkami drapałem się po obcej piersi. Wszystko moje było stępione, oddalone ode mnie. Myśli gubiły się, udawały, że mnie nie znają, wspomnienia i impresje zlewały się w stłoczony tłum o nierozróżnialnych twarzach. Nie bolała mnie głowa, ale coś pod skrońmi ćmiło niemrawo. W ustach trwał nieprzyjemny bez-smak, uparty język kaleczył się o ukruszony ząb, próbując co kilka se-kund sprawdzić, czy coś w ubytku nie uległo zmianie. Ząb nie bolał, ale ciekawski koniuszek języka musiał odważnie wnikać w niewielką szcze-linę, wiedząc, że każdorazowo skończy się to ostrym ukłuciem. Mimo to nie przestawał, sam wymęczony od ciągłego wyginania się w stronę górnej ósemki. Zapach bigosu spowszedniał mi i zobojętniał.

Wreszcie opuściłem rozgrzane kłębowisko kołdry i ruszyłem do ła-zienki. Ciepły, leniwy prysznic. Woda spadająca na ciemne flizy swym szumem zagłuszała wszelkie odgłosy Domu. Upływały parne minuty, skóra zaczerwieniła się od gorącej wody. Nie zakręcając kranu, sia-dłem w brodziku. Otwarcie kabiny wystawiło mnie na chłód łazienki. Rozgrzane ciało pokryło się gęsią skórką. Wytarłem się ręcznikiem i owinąłem nim w pasie. Jeszcze tylko mycie zębów, przetarłem dłonią zaparowane lustro, szczoteczka ostrożnie omija bolącą ósemkę. Język sprawdza, czy wszystko w porządku, wylizując spomiędzy dziąseł resztki miętowej pasty.

Na progu znów spotkałem się z aromatem bigosu. Powlokłem się do pokoju, odsłoniłem story. Niebo było ołowiane i ciężkie, na para-pecie rozścieliła się śnieżna pierzyna. Wielki bezlistny jesion rozpy-chał się w studni podwórka, sięgając gałęziami balkonów i parapetów. Wydawało się, że można wędrować po jego konarach od okna do okna, odwiedzać krewnych i sąsiadów. W dole betonowa cembrowina, z któ-rej wyrastał, wykoślawiła się od drążących podziemia korzeni. Trylinka przez lata wypiętrzała się od tych fałdowań, spomiędzy kostki wyglą-dała pożółkła trawa, pod szarymi murami zwały odgarniętego śniegu.

Page 23: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

27

Uchyliłem okno, by przewietrzyć nocno-kapuściany zaduch, włączyłem komputer i siadłem na łóżku.

Po co wstałem, co mnie skłoniło do opuszczenia legowiska? Nie było żadnych powodów, nie miałem nic do zrobienia, a to, co na mnie czekało, odsuwałem na dalszy plan. Przede mną rysowały się więc szare godziny nicnierobienia, które mogłem przedrzemać zakryty po uszy kołdrą. Ale gdzieś na dnie świadomości zadźwięczała mi wpajana od dzieciństwa przepowiednia. Co w Wigilię, to przez cały rok. Kiedyś bar-dzo się tym przejmowałem, chcąc zapanować nad swoim losem przez najbliższe dwanaście miesięcy, stroniłem od pokus, byłem grzecznym chłopcem, unikałem okazji do moralnego upadku. Od lat wspominam z dobrotliwym uśmiechem tamte starania, oczekiwanie na odmianę życia, nadzieje na rok tłusty. Rozpoznaję siebie w tamtych dążeniach, w tamtej uważności; ale jednocześnie nie potrafię już odnaleźć tego na-pięcia w sobie. Wigilijna przepowiednia powraca jako ciepłe, lekko za-wstydzające wspomnienie. Rozczulenie nad własną naiwnością i jedno-cześnie tęsknota za utraconym światem dziecięcej szczerości. Tak, to ja z wypiekami na twarzy czekałem na wigilijny poranek, by móc od same-go śniadania, od samego poderwania się z łóżka czynić dobro i zapew-niać sobie pomyślną przyszłość. Ten dzień nosił w sobie, poza odświętną wieczerzą i prezentami, także tę nadzieję na prawdziwe, wolne od trosk życie. A jednak zawsze upadałem, coś mi nie wychodziło. Post złama-łem, nie usłuchałem rodziców, pokłóciłem się kuzynkami, zazdrościłem kuzynom ich prezentów, nudziłem się rozmowami z babcią, pożądałem stygnącej na parapecie pieczeni na dziko szpikowanej kawałkami słoni-ny. Mimo najlepszych starań osiem demonów zła mnie dopadało, nie-zauważenie złe myśli osaczały mnie i zabierały mi kolekcjonowaną od poranka niewinność. Miałem żal do świata, że nie pozwala wytrwać mej dobroci, że usypia moją czujność. Pełna mobilizacja moralna rozluźnia-ła się koło południa, pierwsza gwiazdka tylko uświadamiała mi własną niegodziwość. A po Wigilii przychodziły kolejne lata, pełne wydarzeń dobrych i złych, przeplatających się równie niepostrzeżenie jak cnota i występek podczas mojej próby.

Wstałem więc, nie wierząc w ową przepowiednię, lekko rumieniąc się i przepraszając samego siebie za dziecięcą naiwność. A jednocześnie z tamtych lat pozostał mi jeden rys, jeden okruch niegdysiejszych zma-gań z demonami codzienności. Otóż zawsze w wigilijny dzień zabiera-łem się do tytanicznej pracy sprzątania pokoju, porządkowania biurka i zalegających wszędzie papierów. Mimo wszystko wierzyłem, że ten wysiłek zostanie nagrodzony, że rozpoczynając ciągle na nowo, nauczę się wreszcie żyć w porządku, w schludności i w wygodzie płynącej ze świadomości, że każda karteczka, każdy plik w komputerze zaśmiecają-cy pulpit, każda książka są na swoim miejscu. Cnota porządku kapitulo-

Page 24: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

28

wała dopiero w okolicach Trzech Króli. Może dlatego, że wprowadzany przeze mnie ład nigdy nie miał wymarzonej doskonałości. Po kwadran-sie segregowania notatek przerywałem to żmudne zajęcie i ogranicza-łem się do wyrównania postrzępionych kupek papieru, by wyglądały na przeglądnięte i uporządkowane. Męcząc się z plikami na komputerze, zrezygnowany tworzyłem katalog pod nazwą „pozostałe”, gdzie lądowa-ły, usuwając się tylko sprzed moich oczu. Dlatego iluzja nie mogła trwać zbyt długo, opadała z wyschniętymi igłami świątecznej choinki i nieład narastał aż do następnej Wigilii.

Tego roku nie mogło być inaczej. Całe biurko zawalone było pootwie-ranymi książkami o Krakowie, sterta tych zamkniętych szczerzyła się kolorowymi samoprzylepnymi karteczkami wyglądającymi spomiędzy stron. Wszędzie piętrzyły się stare fotografie, kserokopie dziewiętnasto-wiecznych map, ryciny dawno nieistniejących budowli. Od kilku miesię-cy siedziałem nad projektem przewodnika po moim mieście, wgryzając się głęboko w tkankę ulic, budynków i narosłych przez stulecia warstw sensów. Niczym archeolog zbiorowej pamięci śledziłem metamorfozy dawnej stolicy Polski, jak na przyśpieszonym filmie oglądałem zmie-niającą się od średniowiecza strukturę. Puste place wypełniały się ce-głami, strzelały w niebo wieże, kolejne pożary trawiły dachy kościołów, rajcy podejmowali uchwały o rozbiórce, gruzowiska na nowo stawały się placami, w niebo strzelały kasztanowce i platany, w rocznym rytmie zieleniła się trawa, kolejne dekady zmieniały kostkę brukową i wygląd parkowych ławek. Podnosił się poziom ulic, położone niegdyś na par-terze pomieszczenia stawały się piwnicami, świątynie wrastały głęboko w ziemię. Gotyk obrastał barokowymi ołtarzami, we wnętrzach kościo-łów pączkowały nagrobne tablice, pod posadzkami przybywało ludzkich kości. Kolegia jezuickie stawały się sądami, sądy szpitalami, aby wresz-cie ustąpić miejsca akademickiemu namysłowi.

Czasem w jednym błysku intuicji widziałem ten pulsujący organizm, chciałem go utrwalić, wyrwać sztywnym opisom zabytków i dzieł sztuki. Koncepcja przewodnika po żyjącym mieście umierającym od stuleci i odradzającym się na nowo ciągle ewoluowała, rozsnuwając niewidzial-ne macki po mojej świadomości. Zawładnęła moją wyobraźnią, spycha-jąc na plan dalszy inne obowiązki i zajęcia.

Projekt dawno opuścił skromne granice mojego biurka, wydruki i odbitki rozpełzły się po okolicznych stolikach, szafkach i regałach. Porządkowanie tego było zadaniem beznadziejnym, z góry skazanym na porażkę. Mimo to, mimo ponawianych co roku prób i towarzyszących im rozczarowań, ożywiony ciepłą kąpielą zabrałem się ochoczo do ro-boty. Po kilku minutach dotarła jednak do mnie nieuchronność klęski, przeznaczenie mojego wysiłku skazanego na ciągłe niepowodzenie, na doroczne wigilijne upadki, dosięgło mnie po kwadransie. Naznaczony

Page 25: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

29

fatum ograniczyłem się do nadania bezładowi form geometrycznych. Bezkształtne sterty książek nabrały struktury równo ułożonych wież i baszt, luźne kartki tworzyły foremny prostopadłościan, nakryty dla niepoznaki ciężkim tomem o historii miasta. Fiszki, notatki na żółtych karteczkach, długopisy i markery skryły się w skrzętnie zamkniętych szufladach i powoli zaczynałem wierzyć, że w tym roku uda mi się wy-dobyć z nieokiełznanego chaosu. I tak, umiejętnie oszukując samego siebie, w dobrym nastroju opuściłem pokój, udając się na spóźnione śniadanie.

2

Zszedłem do głównej kuchni, dużego pomieszczenia położonego na pierwszym piętrze nieopodal sali kolumnowej. W ciągu roku służyła za jadalnię, jednak przed świętami zmieniała się w centrum dowodzenia. Moja Matka, wszystkie ciotki, nawet niechętne gotowaniu kuzynki te-raz razem przygotowywały rytualne potrawy. Wszystkie przewiązane w pasie fartuchami, niektóre w chustkach na głowie, żeby żaden włos nie znalazł się w cieście czy galarecie. Rozumiejące się w pół słowa, od lat powtarzające te same obrzędy. Każda rola była wyznaczona. Ciotka Magda nadzorowała lepienie uszek, Matka – świąteczne ciasta, ciotka Ula czuwała nad pieczeniami. Przygotowanie ryb zakończono wczoraj, dzisiaj tylko smażenie i to, choć bez specjalnego entuzjazmu, robiła Ania. Kuzynki i żony kuzynów pełniły funkcje pomocnicze. Scena, za-władnięta do reszty przez kobiety, przypominała niderlandzkie malowi-dło, pełne stłoczonych i zaabsorbowanych codziennymi czynnościami postaci. Olga, żona Michała, siedziała pod oknem i ubijała w moździerzu przyprawy. Tłuczek co jakiś czas dzwonił o mosiężne ścianki. Monika ucierała sernik w makutrze, ciocia Ula co jakiś czas dorzucała do białej masy bakalie i inne tajemne ingrediencje. Pozostałe osoby zastygły przy kuchence, mieszając w wielkich garnkach, albo przy blatach, krojąc po-trzebne składniki, albo studiując z uwagą znane od lat przepisy.

W ciągu roku, w czasie zwykłym, panem kuchni był stryj Piotr, który gotował dla większości rodziny. Robił to z pasją i znawstwem, nie lękając się eksperymentów i brawurowych połączeń. Zakochany w Śródziemnomorzu organizował rodzinie wielotygodniowe cykle mo-nograficzne, podczas których podróżowaliśmy po Italii, Grecji, krajach Maghrebu. Na całe miesiące zapominaliśmy o schabowych kotletach i gołąbkach, zajadając się tadżinem, pizzą, musaką czy włoskimi maka-ronami, oczywiście własnoręcznie wyrabianymi przez niestrudzonego stryja. Wiedziałem, że to on namówił Olgę i Michała do otwarcia sklepu z przyprawami, samemu składając zamówienie na wiele egzotycznych

Page 26: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

30

i niedostępnych w innych miejscach Krakowa produktów. Stryj Piotr pracował w domu, jego pracownia znajdowała się niedaleko kuchni, pod biblioteką. Od lat potrafił łączyć intensywną pracę nad projektami z oddawaniem się swojej gastronomicznej pasji.

Ten niekwestionowany mistrz sztuk kucharskich na czas Świąt wyco-fywał się jednak do swojej pracowni, zostawiając całe pole kobietom i ich uświęconym wielopokoleniową tradycją przepisom. Na stole pomiędzy gospodyniami rozłożone były zeszyty z recepturami, stare, poplamione potrawami sprzed dziesięcioleci książki. Zapisane różnymi charakte-rami pisma, od przedwojennej kaligrafii do niemal nieczytelnych glos sprzed kilku lat, wyglądały jak księgi czarów, pełne tajemnych proporcji, których trzeba bezwzględnie dochować. Zaklęcia te wykrzykiwano na głos, odmierzając jednocześnie komisyjnie ilość mąki czy mleka, biorąc wszystkich zaangażowanych w przygotowania na świadków. Zajęcia te nie odbywały się jednak w sposób nieskoordynowany, wydzielone do poszczególnych zadań zespoły nie działały bez nadzoru. Pomiędzy sto-łem i blatem krążyła bowiem babcia Maria, sprawdzając prawidłowość przeprowadzanych procedur. Lekko utykając, podpierając się laską, za-glądała do garnków i misek, zdecydowanym i nie znoszącym sprzeciwu tonem rzucając krótkie rozkazy: „Więcej soli!”; „Nie zapomnij o wani-lii!”; „Mieszaj w drugą stronę!”; „Energiczniej, energiczniej!”. Po każ-dym obchodzie siadała na wyścielonym poduszkami krześle, wspierała sękate dłonie na główce laski i oddychała ciężko. Czasem stukała laską w nogę stołu i wygłaszała krótkie oświadczenie do całej zgromadzonej w kuchni wspólnoty. A potem popijała z wysokiej filiżanki napar z ru-mianku, opierała się głębiej o tapicerowane oparcie i zapadała w krótką drzemkę, której nikt przy zdrowych zmysłach nie śmiał jej później wy-pominać. Po kilku minutach budziła się znowu, stękając podnosiła się z krzesła, najczęściej podtrzymywana przez którąś z wnuczek, i ruszała z kolejną inspekcją. Reakcje jej synowych i wnuczek także należały do rytuału. Westchnienia, sapnięcia, wznoszenie oczu ku niebu, kręcenie głową, kiedy nie patrzyła, porozumiewawcze spojrzenia – to wszystko odnawiało wspólnotę rozproszonych przez większość roku krewnych. Poczucie wspólnej pracy, ale też łagodna irytacja zachowaniem babci Marii cementowała te tak różne od siebie kobiety.

W czasie babcinych drzemek dowodzenie przejmowała ciocia Magda. Szeptem, by nie zbudzić teściowej, odwoływała wydane przed chwilą rozkazy, jednoznaczną mimiką wdrażała nowe procedury. Jej głos, niemal bezdźwięczny, słowa odczytywane przez resztę kobiet z ruchu warg, to wszystko miało większą moc niż pokrzykiwania babci Marii. Nie było wątpliwości, kto rządzi w kuchni, kto jest prawowitą mo-narchinią Domu, komu należy się największy szacunek. Ciotka Magda królowała znad oparcia przysypiającej seniorki.

Page 27: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

31

Przez chwilę stałem w progu, wahając się, czy naruszyć ten obcy mi kosmos, czy mogę przekroczyć granicę królestwa. Patrzyłem na scenę przedświątecznego dramatu, w milczeniu przypominając sobie znany od lat podział ról. Kiedy jednak pierwsza fascynacja tym obrzędowym zakrzątaniem minęła, przypomniałem sobie o celu mojego najścia. Zacząłem, ostrożnie lawirując pomiędzy pracującymi kobietami, przemieszczać się w kierunku lodówki, przypominając sobie o sałatce śledziowej przeznaczonej na poprzedzające wieczerzę posiłki. Krojone matiasy z gotowanymi buraczkami i jajkiem na twardo, posypane sie-kaną cebulą i suto polane śmietaną uosabiały cały faryzeizm postnych potraw polskiego katolicyzmu. Dlatego bez kłopotu przez ostatnie lata zakorzeniły się w wigilijnym jadłospisie. Kiedy doszedłem do lodówki, szczęśliwy, że nie zdążyłem się nikomu narazić, zobaczyłem Matkę.

Siedziała na taborecie przy oknie, obok kaloryfera, z makutrą na kolanach. Jak zwykle trochę nieobecna, pogrążona w pracy, sama usadowiona poza głównym nurtem rodzinnego życia. Podczas gdy kuchnia stała się sceną skomplikowanej choreografii, gdzie pomię-dzy kuchenką a stołem przecinały się sfery wpływów, gdzie władczyni i władczyni-matka na zmianę zarządzały tą skomplikowaną strukturą, Matka pod oknem ucierała masę. Trochę nie pasowała do tej sceny, nie uczestnicząc w rozmowach, nie wymieniając się naczyniami, nie wykrzykując poleceń, sama organizując sobie robotę. Zupełnie jakby wyszła na chwilę z innego obrazu, wolnego od całego tego zgiełku, i na chwilę przycupnęła sobie na samym brzegu tej kompozycji tylko po to, by utrzeć do ciasta słodkie ingrediencje. Skupiona na tej prostej czynno-ści, delikatnie przygryzająca dolną wargę, co jakiś czas ocierająca czoło przedramieniem. Ja właśnie otwierałem lodówkę.

– U Ojca byłeś? – jak zwykle konkretnie, na temat, precyzyjnie w sa-mo serce.

Zacząłem się tłumaczyć, że dopiero, to znaczy nie dopiero, bo już jakiś czas temu, ale porządki, bo w pokoju, bałagan, i właśnie, dopiero zszedłem, ale pamiętam, gdzieżbym zapomniał. Pokiwała głową i wróci-ła do ucierania najeżonej bakaliami masy.

Upadająca pokrywka wybudziła babcię Marię z drzemki, staruszka wstała i ruszyła na inspekcję. Świadom swojej winy, bezprawnego wtar-gnięcia w przedświąteczną intymność kuchni, zacząłem się wycofywać, nie czekając na ponaglenia. Sałatka śledziowa zniknęła z horyzontu, chyłkiem przemykałem w stronę drzwi. Nieco bezradnie ruszyłem w stronę sali kolumnowej, minąłem dwuskrzydłowe wrota i skryłem się w bezmiarze największego pomieszczenia w Domu. Za plecami sły-szałem jeszcze kobiece głosy i śmiechy, przed sobą miałem natomiast sceną zastygłą. Jakby dla zachowania kosmicznej harmonii dynamizm kuchni musiał być równoważony przez jakąś statykę. Pomiędzy oknami

Page 28: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

32

stała choinka. Naprzeciw w głębokim fotelu siedział stryj Piotr po-chłonięty świątecznymi dodatkami do gazet. Przy długim stole Paweł z Andrzejem spokojnie popijali herbatę. Telewizor był włączony, ale głos ściszono, kreskówki niemo przetaczały się przez duży ekran. Nawet dzieci, codziennie biegające po całym domu, siedziały po turecku na dy-wanie, wpatrując się w migające na wysokiej jodle lampki. Korzystając z męskiej nieuwagi, Skowyt i Knieja zaległy na sofie, skutecznie udając własną nieobecność. Pachniało igliwiem i Świętami. Chciałem przysiąść na chwilę, wkomponować się w ten układ, znieruchomieć z jakąś książ-ką albo choć programem telewizyjnym, ale głód przypomniał o sobie cichym burczeniem. Obróciłem się na pięcie i ruszyłem na łowy.

Po tej dezercji musiałem zapomnieć o śledziach, wolałem to niż powrót pomiędzy kobiety. Poszedłem więc do spiżarki i przez chwilę de-lektowałem się zgromadzonymi tam dobrami. Stygnące na półmiskach pieczenie, wiszące wędliny, zamarynowane w wielkich słojach grzyby. Przytłoczony bogactwem smaków i zapachów pobłąkałem się po tym królestwie, próbując podjąć najlepszą decyzję. Wreszcie odłamałem ka-wałek swojskiej kiełbasy. Jej grube pęta wisiały na drewnianym kołku, aromat wędzenia wypełniał całe pomieszczenie. Specjalna, świąteczna, robiona tradycyjnymi metodami, dobrze naczosnkowana, o właści-wym kolorze i konsystencji, dzieło zaprzyjaźnionych wędliniarzy spod Krakowa.

Przy drugim kęsie przypominałem sobie o poście. Znowu się nie udało! Zostałem złapany jak sztubak, kiedy głód uśpił mą czujność, a mnogość żywności odebrała mi wolę. Los przyczaił się w kącie, na-puścił na mnie kobiety, rozleniwił spokojem mężczyzn i złapał w swe sidła. Co w Wigilię, to przez cały rok, mój grzech był zawsze przede mną. A była dopiero godzina trzynasta.

Z losem nie ma kalkulacji, żaden dobry uczynek nie zmyje mej winy, cała moja sprawiedliwość jak skrwawiona szmata. Choćbym nie wiem jak się starał, do samego wieczora, do zachodu słońca, do samej północy nawet, i tak będę tym, który o trzynastej w Wigilię ze smakiem zatopił zęby w kawałku swojskiej kiełbasy, wieprzowej, mięsnej, niepostnej. I znów kolejny rok życia upadłego, ciągłego potykania się o własne sła-bości. Przez cały następny rok, aż do kolejnych Świąt, będę chodził po świecie ze stygmatem grzesznika. Nic się nie uda, moje winy poniosą mnie jak wicher.

Nie wierzyłem w tę przepowiednię, od lat nie wierzyłem, a jednak zawsze, kiedy przekreślałem swoją domniemaną szansę na lata tłuste i szczęśliwe, czułem się nieswojo. Wierzyłem i nie wierzyłem zarazem, nie wierzyłem, ale na wszelki wypadek trochę wierzyłem, bo może coś w tym jest prawdy, może jakieś ziarno, ziarenko, malutkie ziarnko piasku. Moja dalsza cnotliwość nie miała już sensu, byłaby tylko roz-

Page 29: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

33

paczliwą i żałosną próbą zatuszowania czegoś, co i tak się dokonało, plamą na obrusie przykrytą wazonem, dziurą w ścianie zastawioną dla niepoznaki wielką gdańską szafą; udawaniem, że to się nie wydarzyło, że to nie była kiełbasa, że to nie byłem ja. Nie mogłem dłużej udawać, więc zjadłem kiełbasę do końca i smętnie ruszyłem na górę, do pokoju Ojca.

3

Miałem iść do Ojca, jak mogłem zapomnieć, do Ojca, jak mogłem. Niby pamiętam, a zapominam, ciągle i ustawicznie, mimo napomnień Matki, mimo solennych postanowień, że tym razem sam będę pamiętał, że tym razem na pewno zapamiętam. Obiecuję i nie dotrzymuję, zarzekam się i wszystko przepada. I kiedy miałem iść? Nie w Wigilię, w Wigilię jest już za późno, zaraz trzeba będzie stół rozkładać, zaraz stół nakrywać, przebrać się, siadać do wieczerzy. Przecież dzień wcześniej miałem pójść, a Matka tak prosiła, że właśnie teraz, przed Świętami, tyle roboty, i ona ma dużo zajęć, bo kuchnia, bo przygotowania, i ciasta, i właśnie teraz, normalnie to przecież sama chodzi, nikogo nie prosi, ale teraz, bo Święta. Obiecałem i zapomniałem. Ojciec i swojska kiełbasa; co mi się jeszcze przydarzy, co wymknie się mojej pamięci, czego zaniecham? Nieświadomie przecież, niezłośliwie to robię, nieumyślnie zaniedbuję, to wszystko właściwie samo się robi, a raczej samo się nie robi, samo się zapomina, samo gdzieś ucieka. Moja niewierność własnemu słowu jest niezawiniona, mimowolna jakaś, zdradzam przez sen, przez roztar-gnienie, przez zaprzątnięcie innymi sprawami. Tylko czym jestem tak zaprzątnięty, czym byłem w tamte dni? Jakaż troska usprawiedliwia moje przewiny? Gdyby były to jakieś wielkie rzeczy, gdybym przeżywał antyczne dramaty, nurzał się w odwiecznych tragediach, ale przecież ja zaabsorbowany byłem własną bezczynnością, własną pustką, pustką nawet niedotkliwą, tylko banalną i mało bolesną. To mnie wsysało, bez-senność mnie ścigała, chodzenie po Domu nocami, zwłaszcza to chodze-nie, wędrowanie niestrudzone po korytarzach i sypialniach, to wszystko odciągało mnie od spraw ważnych i obiecanych.

Zawiodłem, ale Matka, jak zwykle, tylko pokiwała głową. Dawno zmęczyła się ciągłym żalem do mnie, zmęczyła ciągłą moją niewierno-ścią. Ileż razy zawodziłem, w najdrobniejszych sprawach, w sprawach ważnych. Coś mijało, ja przechodziłem obok, przypominałem sobie po tygodniu, czas jakoś przysypywał obowiązki niewypełnione, blizny zarastały nowymi szramami. Kiedyś Matkę bolały te moje małe, liche sprzeniewierzenia, te żałosne tłumaczenia i wykręty, próby budowania piętrowych usprawiedliwień. Pamiętam, jak to przeżywała, bo moje

Page 30: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

34

mimowolne winy godziły w tak ważne dla niej przymierze. Potem zobojętniała. Teraz tylko kiwa smutno głową, ruchem wyćwiczonym, nawet trochę dobrotliwym. To kiwanie oddala mnie od niej, to kiwanie pokazuje, ile murów narosło między nami, ile cienkich warstw, tkanych przez lata zasłon, przez które wprawdzie się widzimy, ale nasze twarze są rozmyte, poszarzałe, nie potrafimy dostrzegać na nich nawzajem sub-telnych nastrojów, mimo wieloletniego przebywania ze sobą nie potra-fimy rozpoznać rodzących się emocji, nie rozróżniamy ich, rysy twarzy tężeją, głosy nasze są przytłumione, jak zza ściany dociera do nas co drugie słowo, tylko podmioty i orzeczenia. Czasem chcemy to zmienić, patrzymy sobie w oczy, patrzę w zmęczone oczy Matki, mam na końcu języka jakieś wyznanie, jakiś przygotowywany od miesięcy potok słów, który wszystko zmieni, który zedrze muślinowe zasłony, rozerwie grube warstwy pajęczyn, ale to krzyżowanie spojrzeń, ten moment spotkania otwiera nam bezkres drogi, którą mielibyśmy do przebycia. Widzę, o ile potrzebnych słów mam za mało, o ile zbędnych słów mam za dużo, i wiem już, że słowa niczego tu nie zdziałają, więc patrzymy na siebie jeszcze chwilę, każde spojrzeniem zmęczonym od własnych trosk, mru-żymy oczy, odwracamy twarze i każde idzie we własną stronę. Jest szaro i żadnej nadziei na ożywienie tego obrazu, tej sceny z siedzącą matką i pochylonym niezdarnie synem, tego szarego szkicu, który mógłby stać się wielkim obrazem; żadnej nadziei na wprowadzenie koloru, tylko same kontury i puste przestrzenie.

Szedłem, wszedłem do pokoju Ojca. Drzwi otwarły się ze skrzypie-niem, poczułem zapach leków. W tej części domu dominowały zapachy szpitalne, maści, opatrunki, tabletki we wszystkich kolorach tęczy. Pokój był wielki i pusty. Przede wszystkim łóżko, przylegające wezgłowiem do jednej ze ścian, przy łóżku fotel, dalej niska szafka na leki i medyczne akcesoria. W jednej ścianie drzwi do łazienki, w drugiej, zawsze otwar-te, skrzydła do sypialni Matki. W trzeciej okno, na czwartej czarno-białe fotografie i drzwi, w których stałem.

Ojciec leżał przykryty prześcieradłem, w pokoju było gorąco, przez szyby niechętnie wpadało słabe, blade światło grudniowego słońca. Podszedłem do łóżka i spojrzałem na pogrążoną we śnie twarz. Siwe włosy, coraz rzadsze, coraz większe zakola, kilkudniowy zarost, rysy rozluźnione wieloletnim snem. Co kilka dni patrzyłem na tę twarz, na te zamknięte oczy, na lekko uchylone usta. Przez te wszystkie lata oswajałem ten widok, obraz tego Ojca wyparł obrazy wcześniejsze, na których Ojciec rozmawiał, płomiennie gestykulował, pokazywał w uśmiechu zęby, żartował, grał w brydża i popijał czerwone wino. To wszystko było kiedyś, kiedy wracał z zagranicznych konferencji, przywożąc nieznane wychowanym w Peerelu dzieciom zabawki i cuda zachodniego świata; kiedy bawił się ze mną, chodził na spacery, obja-

Page 31: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

35

śniał świat, podsuwał książki; kiedy słuchał, uważnie, lekko mrużąc oczy; kiedy był pomiędzy nami.

Tamten Ojciec spogląda na mnie z wielkiego zdjęcia, które wisi po-środku ściany naprzeciw łóżka. Spogląda w obiektyw, patrzy mi prosto w oczy, uśmiecha się delikatnie, nieco sztucznie, widać sprowokowa-ny przez komendy fotografującego. Fotografia jest powiększona tak monstrualnie, że nawet z odległości kilku metrów widać duże ziarno. Ojciec stoi w lnianej, rozpiętej koszuli, kadr obcina jego sylwetkę na wysokości piersi. Po układzie ramion można się domyślać, że dłonie ma wbite w kieszenie spodni. Jest opalony, ciemny zarost nadaje mu dziki wygląd. W tle jakieś budynki, ponad nimi palmy, wszystko to szare, niewyraźne, rozmyte. Wiem, że Jean-Luc zrobił to zdjęcie jakieś dwa tygodnie przed wypadkiem, na tarasie ich apartamentu w Alek-sandrii. Ojciec oparty nonszalancko o balustradę, sylwetka jest lekko przechylona w bok. Tamten Ojciec przychodzi do mnie rzadko, czasem w snach, niekiedy we wspomnieniach. Przede mną leży ten, pogrążony w śpiączce, w stanie wegetatywnym, nie odzywa się, nie słucha, nie pa-trzy. Ani jeden, ani drugi nie jest do końca rzeczywisty, śpiący odsyła do tamtego młodszego, młodszy, uśmiechnięty na fotografii, zyskuje rysy tego starzejącego się i nieruchomego. Żaden z nich nie pasuje do tego, którego pamięć przechowuje babcia Maria w swoim cmentarzy-sku na komodzie. Tamtego Ojca w ogóle nie znałem. Student z dłu-gimi włosami, wąsy, niemodna dziś marynarka i niedbale zawiązany krawat. Tamten Ojciec nie jest jeszcze ojcem, nie jest mężem, patrzy sztywno w obiektyw, zaciska zęby.

Jest czy go nie ma? Czy to wiotkie, nieświadome niczego ciało jest dalej moim Ojcem? Kto mnie uczył świata, wprowadzał w życie, od-słaniał kulturę? Ten nie mówi, nie słyszy, nie widzi. Nie ma go teraz tu, w pokoju, jeśli jest gdziekolwiek, to daleko poza Domem. Jest i nie jest jednocześnie. O tym ciele myślę: „Ojciec”, ale jednocześnie gdzieś głęboko czuję, że mój Ojciec został tam, w Egipcie, gdzieś wśród pia-sków i kamieni Synaju. Wyjechał i nie wrócił. Dziwna logika uśpionej obecności.

Klatka piersiowa unosiła się i opadała wolno. Poszedłem do łazienki i puściłem wodę. Strumień uderzył o dno wanny, łagodny szum wypełnił niewielkie, wysokie pomieszczenie. Potem wróciłem do pokoju i zaczą-łem przygotowywać śpiącego do kąpieli. Odkryłem prześcieradło, wy-piąłem wszystkie przyłącza i zabezpieczyłem końcówki. Przewróciłem bezwolne ciało na bok, zdjąłem pieluchę i wyrzuciłem do kubła w rogu pokoju. Zajrzałem do łazienki, woda już się nalała, sprawdziłem łokciem temperaturę, dolałem trochę zimnej i wróciłem do Ojca. Wsunąłem lewą rękę pod kolana, prawą pod plecy i podniosłem lekkie jak piórko ciało. Głowa odchyliła się do tyłu, lewa ręka, której nie zdołałem objąć

Page 32: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

36

swoją dłonią, wysunęła się z uścisku i kiwając się, zawisła w powietrzu. Poniosłem śpiącego do łazienki i zanurzyłem w ciepłej, przyjemnej wodzie.

Patrzę na nagość mojego Ojca od wielu lat. Pamiętam, że za pierwszym razem czułem się nieswojo. Bezbronny, rozebrany dorosły mężczyzna, mój Ojciec. Nie bój się, powiedziała Matka, kiedy dyskretnie omijałem jego podbrzusze, zapamiętale szorując łydki i stopy. Stała za mną, pod-powiadając, co robić. Wreszcie wzięła ode mnie gąbkę i sama to zrobiła. Musiałem się zarumienić, do dziś noszę w sobie cień tamtego wstydu. Potem unikałem wzroku Matki, mijałem ją w przedpokoju, tamta scena ciągle stawała mi przed oczami. Nigdy później o tym nie rozmawialiśmy. Po kilku dniach sam spróbowałem. Przeszedłem wtajemniczenie.

Gąbką delikatnie obmywam jego ciało, nacieram mocno, pobudzając krew do szybszego krążenia. Jego bladość robi się czerwona, na skórze zostają szerokie pręgi. Sprawdzam, czy ma obcięte paznokcie, pilnikiem poleruję zadrę na jednym z nich.

Robię to często, dzielimy się tym z bratem. Kolejność czynności pie-lęgnacyjnych nie jest sztywno ustalona, choć już przed laty zrytualizo-wała się w niezmienny niemal porządek. Potem trzeba przenieść ciało do łóżka owinięte w chłonny płaszcz kąpielowy, żeby nie zalać podłogi. Jest ciężko, ból w krzyżu i zaciśnięte zęby. Ojciec lekki jak piórko, ale bezwładne ciało ciąży ku ziemi. Na posłaniu trzeba wcześniej rozłożyć folię, na niej ręczniki, osuszyć dokładnie każde miejsce, potem wysunąć je spod ciała, aby nie zamokło prześcieradło. Ten etap kończy się susze-niem włosów. Następnie trzeba dokładnie rozmasować ciało, natrzeć maściami i kremami, posypać talkiem, założyć pieluchę. Potem trzeba usiąść na łóżku, przewrócić Ojca na bok i mocno oklepywać mu plecy, żeby płyn nie zalegał w płucach. Codziennie przy Ojcu siedzi Matka. Nie przenosi go wtedy do łazienki, tylko obmywa gąbką, co chwila płu-cząc ją w stojącej przy łóżku miednicy. Co kilka dni zalecana jest kąpiel, i wtedy Matka prosi swoich synów. Jest cierpliwa. Czasem prosi kilka razy, czasem sama zabiera się do roboty i potem nikomu nic nie mówi. Nie skarży się, nie chwali swoim heroizmem.

Prawie nie pamiętam mojej Matki sprzed wypadku Ojca. Rozmyła się jeszcze bardziej niż on, ani w jego, ani w jej pokoju nie wisi żadna powiększona fotografia. Dlatego Matka nie ma konkurencji wspo-mnień. Jej młoda twarz powraca w strzępach scen z dzieciństwa, przysypanych przez kolejne zmarszczki, siwe pasma i zmartwienia. Od niemal dwudziestu lat jest Barbarą Chochoł, która pielęgnuje swego męża, która nie skarżąc się, nie żaląc przed całym światem, trwa obok niego w cichym czuwaniu. Nie opowiada nikomu, jaka jest biedna, nie zazdrości swojej szwagierce, dawnym koleżankom i kolegom z uniwer-sytetu. Nie jest, choć wielu ją o to podejrzewa, pogrążona w żałobie, nie

Page 33: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

37

stoi na krawędzi rozpaczy. Nauczyła się żyć z tym wszystkim. Czasem się śmieje, lubi oglądać komedie, ale najczęściej jest zmęczona. Chodzi przygaszona, nie potrafi zaangażować się w zakrzątanie ciotki Magdy. Życie Domu toczy się obok niej.

Matka jest polonistką, jeszcze na studiach poznała Ojca i urodziła Bartka. Kiedy mój brat poszedł do szkoły, zrobiła doktorat, niedługo potem urodziłem się ja. Kiedy ja poszedłem do szkoły, zabrała się za habilitację. Wtedy Ojciec zaczął wyjeżdżać, cały dom zostawał na jej gło-wie. Po wypadku podjęła szybką i oczywistą dla siebie decyzję: Ojciec po wyjściu ze szpitala wraca do domu, nie ma mowy o żadnym zakładzie. Mieszkaliśmy wtedy jeszcze w bloku, projekt Domu właśnie się rodził, w tle naszych dramatów ostatecznie upadał komunizm. Jeden pokój zmienił się szpital, nauczyliśmy się żyć w nowym rytmie. Miałem wtedy czternaście lat. Na początku wszyscy myśleliśmy, że to potrwa niedługo, że Ojciec się obudzi i będzie tak jak dawniej. Z czasem dotarło do nas, że pozostanie w śpiączce do śmierci. Chyba że wydarzy się cud, a i wtedy trudno liczyć na pełne wyzdrowienie, gdyż zmiany neurologiczne są zbyt poważne.

Matka rzuciła pracę na uniwersytecie, została redaktorką, od tamtej pory pracuje w domu. Robi korekty, adiustacje, raz w tygodniu idzie do wydawnictwa, wychodzi tylko na kilka godzin. W jej pokoju jest biur-ko, komputer, regał zawalony starannie opisanymi wydrukami. Często siada ze swoją robotą w fotelu, przy Ojcu. Ściąga pantofle, opiera stopy o metalową ramę wysokiego szpitalnego łóżka. Na kolanach trzyma al-bum z fotografiami ołtarza Wita Stwosza, i na nim, jak na pulpicie, roz-kłada kartki, na które wprawnie nanosi poprawki. Co jakiś czas podnosi wzrok znad pracy i przez długie sekundy wpatruje się w uśpioną twarz swojego męża.

Wiem, że nie ma złudzeń co do stanu Ojca. Kiedy patrzy na jego twarz, nie robi tego z napięciem, jakby czekała na cudowne przebu-dzenie. Nie będzie przebudzenia, pogodziła się z tym już dawno. Nie narzeka, czasem tylko skarży się na bóle w krzyżu. Niewiele rozmawia, czasem tylko z wujkiem Tomaszem. Nie jest wesoła ani smutna, zroz-paczona ani zobojętniała. Żyje zwyczajnie, od lat grając tę samą, ciężką i nudną rolę. Nie pamiętam jej innej. Wtedy, dawniej, byłem za młody na poważną rozmowę. Byłem zaabsorbowanym własnym buntem na-stolatkiem, swoim światem dzieliłem się z rówieśnikami. Teraz, kiedy zdążyłem dorosnąć, już nie potrafię z nią rozmawiać. Nigdy nie stwo-rzyliśmy wspólnego języka. Nie wiem, o czym myśli, siedząc godzina-mi przy łóżku Ojca, czym się martwi, siedząc u siebie za ścianą, kiedy patrzy w telewizor z wyłączonym głosem. Nie wiem, kim naprawdę jest moja Matka.

Wykąpałem już Ojca, woda w wannie ostygła, dolałem więc ostroż-

Page 34: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

38

nie cieplejszej. Na brzegu rozłożyłem ręcznik i na nim oparłem jego gło-wę. Nałożyłem piankę do golenia na twarz i ostrożnie, naciągając wiotką skórę, golę go dokładnie. Spod ostrego, gęstego zarostu wyłania się blada, szczupła twarz. Pojawiają się bruzdy, których nie ma jeszcze na zdjęciu za ścianą, policzki zwisają, żuchwa opada bezwładnie. Spłukuję resztki włosów prysznicem i wracam z Ojcem do sypialni. Wszystkie czynności wykonuję z pewnym znużeniem, wedle znanego od lat rytu-ału. Wiem, że Bartek rozmawia z Ojcem. Opowiada mu o różnych spra-wach, zadaje pytania. Ja milczę. Nawet nie myślę o czymś konkretnym. Mechanicznie powtarzam te same czynności. Po wszystkich zabiegach wracam do łazienki, czyszczę wannę, wyciągam kłębek włosów z sitecz-ka i opuszczam pokój.

4

Kiedy wróciłem do swojego pokoju, na zewnątrz zaczęło robić się szaro, zasnute chmurami niebo wypełniało się zmierzchem. Przed ćwierćwie-czem zasiadłbym przed oknem i otulony firanką wypatrywał pierwszej gwiazdki. Wykręcałbym szyję, żeby coś zobaczyć na tym obrębionym płaszczyznami bloków wycinku nieba. Przenikałbym poświatę ulicznych latarni, szukając w pomarańczowej łunie srebrzystych, rozedrganych punkcików. Moje kolana grzałyby się przyklejone do żeberek kaloryfera, nos marzłby, dotykając zimnej szyby.

Po ćwierćwieczu otwarłem tylko szafę, wybrałem uprasowaną białą koszulę, przebrałem spodnie, narzuciłem marynarkę i ruszyłem w dół pomóc ustawić stoły. To był moment, kiedy kobiety, wychodząc z kuchni, przekazywały pałeczkę mężczyznom. Same szły się przebrać, uczesać i umalować, nam pozostawało nakryć powierzchnie blatów krochmalonymi obrusami, rozstawić liczne połyskujące sztućce i wyjąć z kredensu wieże odświętnych, malowanych w kobaltowe wzory talerzy. Wykonywaliśmy te czynności w milczeniu, po kilka razy licząc krzesła i dodatkowe zastawy dla nieobecnych. A potem siadaliśmy w fotelach i czekaliśmy. Ubrane i pachnące kobiety schodziły wtedy do sali kolum-nowej i zaczynaliśmy wieczerzę.

Zszedłem do sali i zastałem pełną niefrasobliwość. Stryj Piotr oglądał z wnukami film, wszyscy w ubraniach codziennych, wymiętych i powy-ciąganych. Po przekątnej, w drugim kącie pogrążonego w półmroku po-mieszczania, zastawiony gazetą siedział Paweł. Tylko migająca setkami lampek choinka przypominała o zbliżających się Świętach. Podszedłem do głównego stołu i zacząłem w milczeniu rozkładać go do wigilijnych rozmiarów. Tego roku miało nas wieczerzać przeszło dwadzieścia osób, samo rozłożenie nie mogło wystarczyć, trzeba było przystawić jeszcze

Page 35: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

39

stół spod okna. Paweł uniósł wzrok znad szeleszczącej płachty i przez chwilę śledził mnie z zainteresowaniem.

– Weź zostaw, jutro się wszystko zrobi. Jutro? Przez chwilę zawisłem nad ciemnym, politurowanym blatem.

Jutro. W jednym błysku lapidarne zdanie mojego kuzyna odsłoniło mi cały swój głęboki sens.

Był 23 grudnia, jeden dzień musiał gdzieś umknąć moim rachubom, a więc to nie był wieczór wigilijny, a ja stałem, głupio wystrojony, bez-sensownie i samotnie mocując się ze stołami wobec obojętności moich krewnych. Był 23 grudnia, a więc nie zawiodłem mojej Matki i wyką-pałem Ojca we właściwym czasie, nie złamałem postu, nie straciłem jeszcze szansy na całoroczną odmianę losu. Grzech mimowolny nie był nawet grzechem, nieświadome zaniedbanie było tylko pozorem zanie-dbania. Cała moja grzeszność uwarunkowana Wigilią była złudzeniem grzeszności. Byłem czysty. Był 23 grudnia, więc z podniesionym czołem poszedłem do spiżarki, ukroiłem sobie gruby plaster gotowanej, ciepłej jeszcze szynki, i maczając w sosie tatarskim, zjadłem, nagradzając się za odzyskaną nieoczekiwanie niewinność.

Dostałem od losu jeden dzień, całą dobę wartą zagospodarowania. Takie okazje nie trafiają się często, czas rzadko bywa tak szczodry. Obdarowany nową szansą postanowiłem łapczywie rzucić się na wykra-dzione przemijaniu chwile. Zszedłem na parter i zawołałem Skowyta, który niemal w tym samym momencie zameldował się pod wieszakiem, wymownie patrząc na dyndającą smycz. Otwarłem drzwi i ruszyliśmy naprzeciw przedwigilijnej nocy.

Dom znajduje się przy ulicy S., jednej z kilku dróg łączących Stare Miasto z Kazimierzem. Skręciliśmy w kierunku Plant, podeszwy skrzy-piały na śniegu. Ulicą Gertrudy przetoczył się tramwaj, Planty były puste i białe. Skowyt lekko przeskoczył niewysoką balustradkę i zaczął gonić po zasypanym trawniku, z nosem przy ziemi, co chwila przystając, zmie-niając kierunek biegu wedle sobie tylko znanych zasad. Kilkadziesiąt metrów dalej bawił się białym puchem młody seter, którego często spotykaliśmy na naszych spacerach. Jego właściciel stał na alejce i roz-grzewał się, tupiąc nogami; starszy pan w popielatym płaszczu i szarym kaszkiecie, uprzejmy, odkłaniający się zawsze z życzliwym uśmiechem. Pozdrowiłem go na odległość, odpowiedział mi, unosząc nakrycie głowy. Nigdy nie zamieniliśmy ani słowa, choć mieszkaliśmy na tej samej uli-cy. Za to nasze psy nie tylko się przywitały, ale też obwąchały uważnie, merdając ogonami i zaczęły zataczać kręgi, poszczekując. Zapaliłem papierosa i zaciągnąłem się głęboko. Staliśmy przez chwilę, starszy pan i ja, nie zbliżając się do siebie nawet na krok, i każdy z nas wodził wzro-kiem za przemieszczającymi się kształtami czworonogów. Patrzyliśmy na ten sam widok i to nas łączyło, nie trzeba było rozmawiać, wymieniać

Page 36: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

40

nudnych informacji o karmach, psiej inteligencji, maściach chroniących łapy przed sypaną wszędzie solą, o tych wszystkich tematach, dzięki któ-rym psiarze nawiązują kontakty, znajdują język, budują wspólny świat z każdym napotkanym podczas spaceru obcym. Minuty sączyły się nie-zauważenie, psy brykały, tarzając się w kopnym śniegu.

Zacząłem marznąć, więc gwizdnąłem na Skowyta. Z widocznym ża-lem rozstał się z rudym towarzyszem, ale posłusznie przybiegł do mnie. Usiadł i merdając ogonem, patrzył na mnie w oczekiwaniu na dalsze komendy. Był dobrze ułożony, bo sam się ułożył. Podczas gdy Puszcza i Knieja nigdy nie słuchały na spacerach, zawsze biegły tam, gdzie nie chciałem, przybiegały z opóźnieniem, udając, że nie słyszały, myliły polecenia i do tego zwalały winę na tę drugą, Skowyt już jako szczeniak postanowił pójść na pełną współpracę. Zniechęcony krnąbrnością jego matki i babki nawet nie starałem się wpoić mu jakichkolwiek wyrafi-nowanych poleceń. On jednak w lot wyczuwał moje intencje z intonacji głosu, drobnych zmian w moim zachowaniu, gestów, które robiłem nieświadomie. Kiedy jeszcze brałem na spacery całą trójkę, przybiegał pierwszy, siadał i razem czekaliśmy, aż suki podejmą oczekiwaną przez mnie, przez nas dwóch decyzję. Kiedy to się przedłużało, mruczał znie-cierpliwiony, patrząc to na mnie, to na nie. Jednak tamtej zimy Puszcza i Knieja kategorycznie odmówiły udziału w spacerach. Wystarczyło wy-puścić je kilka razy dziennie na podwórko Domu, żeby załatwiły podsta-wowe potrzeby. Wychodziły na zewnątrz niechętnie, niezależnie od tem-peratury. Od razu wracały i szły na górę, na swoje posłania. Chodziliśmy więc na spacery ze Skowytem, po Plantach, po całym mieście. On zawsze wiedział, kiedy może się oddalić, pobrykać po trawnikach. Kiedy jednak wchodziliśmy między budynki, przybiegał i szedł przy nodze, nie zacze-piając przechodniów, nie goniąc za samochodami, spokojnie drepcząc z nosem przy ziemi.

Ruszyliśmy w stronę dworca pustą aleją, obnażone, wmarznięte w śnieżną taflę pnie kasztanów plotły nad nami powykręcane skle-pienie, wszędzie tylko biel i żadnego człowieka, starszy pan z seterem zniknęli, wszędzie pustka i tylko kolumnada kasztanów przed nami. Gdzie się wszyscy podziali, gdzie matki z dziećmi, ich wózki, zakochane pary, gdzie wycieczki zagranicznych turystów, żebracy i menele, gdzie zniknęli ci wszyscy zwyczajni ludzie, którzy codziennie obsiadują ławki, przemierzają obrębione metalowymi balustradami alejki, palą papiero-sy, piją wino, rozmawiają, pogwizdują na psy albo w zamyśleniu poko-nują kolejne zakręty, gdzie oni, myślałem, kiedy szliśmy, buchając ze Skowytem mgławicami pary, mijając po lewej stronie wapienne mury żeńskich klasztorów i potężny, ciemny masyw Piotra i Pawła. Kopuła zawisła nad tą częścią Plant, pękata absyda wypięła się w naszym kie-runku. Byliśmy sami, sami musieliśmy przeżyć ten dzień, który wszyscy

Page 37: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

41

zdążyli już przeżyć. Dzień darowany, zagubiony w rachubie, dany do nadrobienia. Byliśmy sami na świecie, świat uprzejmie na nas czekał z rozpoczęciem Wigilii. Wszyscy pochowali się w swoich domach, przy choinkach i telewizorach, zamykając okna i odkręcając kaloryfery, cze-kając na to, aż dogonimy teraźniejszość. Nie powinienem był wciągać w to Skowyta, on nie był niczemu winien, powinien pozostać w grupie uprzejmie oczekujących na mnie osób, razem z Puszczą i Knieją, razem z wszystkimi Chochołami ukrytymi w zakamarkach Domu. Ale ten pies i tak zawsze przebywał poza codziennym biegiem chwil, wchłonięty przez ciągłą teraźniejszość, naznaczony nieustającym, nigdy nie zaspo-kojonym oczekiwaniem na najbliższą przyszłość, na miskę, na spacer, na pieszczoty, na miskę, na spacer.

Kolumny kasztanów znaczyły nasze kroki, przekraczaliśmy kolejne wbijające się w miasto ulice. Stary Kraków trwał niezmiennie po lewej stronie, mijaliśmy klasztory benedyktynek, dominikanów i dominika-nek, potem kościół Świętego Krzyża i teatr Słowackiego, zachowane resztki średniowiecznych murów i baszt, Barbakan i Bramę Floriańską, strzelającą nad Arsenałem absydę Przemienienia Pańskiego, klasztor reformatów, pałace i bunkry sztuki, rozgałęzioną bryłę świętej Anny.

Pamiętasz, ileż to razy krążyliśmy tą drogą, oplatając Stary Kraków naszą pajęczyną, snując nasze plany i opowieści, mijając przechodniów i nie zauważając upływu chwil? Pamiętasz, ile razy przysiadaliśmy na ławeczkach na długie godziny, nie mogąc się nasycić swoją obecnością, otoczeni intensywną, młodą zielenią i śpiewem ptaków, wyłączeni ze świata i jego koślawych spraw? Wprowadzaliśmy się nawzajem w nasze światy, budując wspólną historię, wtajemniczając się we wszystko to, co przeżyliśmy osobno. Twoi znajomi z przeszłości stawali się moimi, po-jawiali się w twoich opowieściach, rozpoznawałem ich losy i teraz sam mógłbym opowiadać o życiu wielu z nich. Rekonstruowaliśmy nasze spędzone bez siebie czasy szkolne i studenckie, aby w zakamarkach pamięci nie pozostało nic poza wspólnym widnokręgiem. Nasze ręce i historie splatały się ze sobą, z dwóch przeszłości wyplataliśmy jedną, opasując dwa życia jedną linią horyzontu. Jedliśmy lody i truskawki, piliśmy prosto z butelki czerwone wino, ukryte przez strażnikami po-rządku w papierowej torebce, wymienialiśmy się ulubionymi książkami, zdawaliśmy relacje z dotychczasowych lektur. Obok nas szumiały kasz-tany i buki, gdzieś z oddali dochodził szum ulic i zniecierpliwione dzwo-nienie tramwajów, kilka ławek dalej przysiadał ukraiński akordeonista, ludzie mijali nas, nie zauważając. Pamiętasz, Zosiu, początki naszej miłości, na pewno pamiętasz, głupio pytam, musisz pamiętać.

Była wiosna, barwy miały w sobie tę niedostępną innym porom roku intensywność, liście zdawały się tak napęczniałe sokami, że gdyby je przekłuć, zapewne opryskałyby nam twarze swą zielenią. Tworzyliśmy

Page 38: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

42

wtedy nasz język symboli, ustanawiając niezrozumiałe dla innych ob-rzędy, jak to czynią wszystkie pary w archaicznej epoce swojej miłości. Pamiętasz, z nawyku pytam, bo przecież pamiętasz, Zosiu, nasze drugie śniadania, rozstawiane na ławce pomiędzy nami, na tej turkusowej chuście z indyjskiego sklepu, którą ofiarowałaś jako serwetę, te ciepłe jeszcze, chrupiące kajzerki, te kupowane na Kleparzu pierwsze mało-solne ogórki, małe i jędrne, pachnące czosnkiem i młodym koprem, ten świeży, skrzypiący w zębach bundz, to gruzińskie wino o brunatnej barwie, które do dzisiaj tak lubisz, tak lubimy. Przed upałami, które nadeszły wraz z majem, chroniliśmy się w pachnących kadzidłem i pre-historią wnętrzach kościołów, ostrożnie stąpaliśmy po kamiennych po-sadzkach rozświetlonych skupionym, padającym z góry światłem, kiedy ja szeptem zwielokrotnionym przez świątynną przestrzeń opowiadałem ci o sekretach tych obrastających sztuką kolejnych epok i stylów miejsc. Słuchałaś mnie uważnie i mądrze, dla ciebie mógłbym porzucić wszyst-kie oprowadzane do tej pory wycieczki świata, byłaś słuchaczką idealną, czułem, że przez lata zgłębiałem tajemnice Starego Krakowa tylko po to, by stać się kiedyś twoim przewodnikiem. Wynajdowałem dla ciebie pomijane zazwyczaj w oficjalnym oprowadzaniu detale ornamentacji, przytłoczone wielkimi rzeźbami niewielkie figurki, odsłonięte za bocz-nymi ołtarzami fragmenty fresków, schowane w kątach kaplic płyty nagrobne, zaciemnione kurzem i czasem postaci drugoplanowych świę-tych na przydymionych obrazach. Opuszczaliśmy kościoły wtedy, gdy ich ciszę brukało wielosłowie zorganizowanych w pary grup turystów, kiedy ciemność przecinały srebrne błyski fleszów, wtedy wymykaliśmy się z zastygłego chłodu i mrużąc oczy, wychodziliśmy na światło dnia. Pamiętasz, jak szukaliśmy miejsc, gdzie dają najlepszą kawę, najlepszą zieloną herbatę, gdzie można ochłodzić się niedostępnym w innych miejscach lokalnym piwem. Sprawdzaliśmy nieznane nam do tamtej pory knajpki, aby od podstaw zbudować wspólną topografię miasta, nieskażoną wcześniejszymi wspomnieniami i minionymi spotkania-mi. Odkryliśmy parę cichych miejsc zagubionych w nienawiedzanych przez nikogo podwórkach, z dala od głównych arterii deptanych przez grupy zwiedzających. Wystarczyło odejść kilkadziesiąt metrów od Floriańskiej, Grodzkiej czy Siennej, by odnaleźć niemal opuszczony Kraków. Siadaliśmy na skrzypiących krzesłach, nad naszymi głowami z balkonów zwieszały się całe galerie pelargonii, petunii i surfinii.

Mieszkaliśmy w tym mieście od lat, dalej mieszkamy i pewnie tu pomrzemy, dlatego nasze zadanie odkrycia go na nowo było trudne i ry-zykowne. Ale zdawaliśmy sobie z tego sprawę, podobnie jak zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że musimy zbudować Kraków na nowo, żeby to był nasz i tylko nasz Kraków, wolny od osadów z minionych epok naszych osobnych losów. Dlatego tkaliśmy to miasto z nieodwiedzanych wcze-

Page 39: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

43

śniej placów i uliczek, opuszczając okrąg Plant i zanurzając się w przy-legające do Starego Miasta dzielnice. Chodziliśmy po Piasku, Nowym Świecie, Stradomiu, zapuszczaliśmy się na Salwator, Kazimierz i Podgó-rze, wędrowaliśmy po Krakowach gotyckich, barokowych, secesyjnych i modernistycznych, ciesząc się ze wspólnych odkryć.

Pamiętasz, po co pytam, wiem, że pamiętasz, jak wielokrotnie pró-bowaliśmy ustalić, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. W tej kwestii nigdy nie doszliśmy do zgody, każde z nas zapamiętało inną chwilę. Ty twierdzisz, że było to w klubie Dobry Kot, jesienią 2003, po jednym z ostatnich koncertów Bartka. Ja upieram się, że było to prawie rok wcześniej, na imprezie w tej nieistniejącej już winiarni nad Wisłą, kiedy byłaś jeszcze z moim bratem. Ty twierdzisz, że nigdy z nim nie byłaś, ja to zapamiętałem inaczej, a poza tym nie pamiętasz w ogóle takiej im-prezy. Tu nasze wspomnienia nie mogą się spotkać i chyba nigdy się nie spotkają. Ja poznałem cię jako dziewczynę Bartka, w winiarni, i aż do owego koncertu w Dobrym Kocie widziałem cię jeszcze kilka razy, prze-lotnie, na ulicy, w jakiejś restauracji, w Krakowie. Ja w twojej pamięci występuję dopiero od tego koncertu. Wtedy po raz pierwszy rozma-wialiśmy, to prawda, w zasadzie prowadziliśmy konwersację. Staliśmy w grupce, grupka się rozsypała i zostaliśmy skazani tylko na siebie. Skąd znasz Bartka, jestem jego bratem, ach tak, coś mi opowiadał; ta rozmo-wa się nie kleiła. Wymieniliśmy kilka uwag o muzyce, o freejazzie, o klu-bie i każde poszło w swoją stronę. Potem ty wyjechałaś na stypendium, wróciłaś z Włoch po roku, raz się minęliśmy w jakiejś galerii handlowej, ty twierdzisz, że to było w sklepie z ubraniami, przy przymierzalni. Ja pamiętam tylko samo spotkanie, tłum ludzi, wymiana spojrzeń i po-zdrowień, możliwe, że to był sklep z ubraniami. Drugi i trzeci raz, na pewno, znowu podczas koncertów w Dobrym Kocie, to była intensywna jazzowa zima. Krążyliśmy wtedy po odległych orbitach, te przypadkowe przecięcia trajektorii nie mogły skończyć się spotkaniem.

I dopiero wtedy, tamtej wiosny, to już prawie trzy lata, coś się naprawdę wydarzyło. Pierwsze upalne dni, ludzie wysnuwali się z zi-mowych okryć nieśmiało, przy takiej samej pogodzie w czerwcu ubie-raliby letnią odzież, ale wtedy zabezpieczali się kurtkami, swetrami, nie wierząc w siłę promieni słonecznych, jakby temperatura potrzebowała kontekstu poza samym ciepłem. Znowu koncert, znowu Dobry Kot, ten klub został z nami związany supłem dziwnie mocnym, a ja w przerwie stojący na korytarzu, bezradny, oblany piwem, bo ktoś mnie trącił, bo nie zauważył, cała koszula mokra. Musiałem budzić litość, bawełna lepiła się do skóry, zapach browaru parował na spoconym ciele. Gdyby nie to, pewnie nie zwróciłabyś na mnie uwagi, przypadek nad naszym spotkaniem. Ale kiedy tak stałem pomiędzy salą a barem, teatralnie rozłożywszy ramiona w geście zadziwienia złem świata, przystanęłaś

Page 40: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

44

i zaczęłaś się śmiać. Nie ze mnie, nie z mojej bezradności, życzliwie się śmiałaś, nie złościło mnie to i po chwili się przyłączyłem. Wyjęłaś z tor-by ten pomarańczowy sweter, za duży na ciebie, powyciągany, i rzuciłaś nim we mnie. Przebierz się, powiedziałaś i poszłaś do baru. Zrobiłem to w toalecie, koszulę zwinąłem i upchnąłem w koszu, aby tylko pozbyć się tego krępującego śladu własnej klęski. I wyszedłem w tym swetrze, do dziś ci go nie oddałem, i wpadłem na ciebie, prawie wpadłem, zatrzyma-łem się o pół kroku przed tobą. Wracałaś z baru z dwiema szklankami piwa i jedna była dla mnie, Zosiu. Wybąkałem skrępowany jakieś po-dziękowanie, ale tłum nas porwał, bo właśnie zaczynali grać drugi set, saksofony odezwały się z kozim zaśpiewem.

Weszliśmy do ciemnej sali, usiadłem koło ciebie i tak dotrwaliśmy do końca koncertu. Muzycy robili wszystko, by wypełnić nas swoją mu-zyką, ale dla mnie koncert skończył się tam, na korytarzu. Ty siedziałaś, słuchając z uwagą, a ja zerkałem na ciebie, w twoim swetrze, z twoim, darowanym mi piwem, w pełni zależny od ciebie, trzymany w garści twoim ocaleniem. Miałaś letnią sukienkę na ramiączkach, ten sweter miał cię uratować przed chłodem nocy. Patrzyłem na twoją szyję smu-kłą, na ramiona nagie, obojczyki, na piersi niknące w wycięciu sukienki; na twój nos lekko zadarty, na rumieńce, na włosy zaplecione w dwa dziewczęce warkocze, kasztanowe i rdzawe; na oczy lekko skośne, jakby ciągle przymrużone, w których zawsze czają się żywe ogniki, poza chwi-lami gdy płaczesz; na skórę patrzyłem, na jej porcelanową bladość, na żyłki błękitne pod jej powierzchnią. Na brwi uniesione, skrzydła jaskół-ki, wtedy ściągnięte uwagą, na zastygłe na twej twarzy napięcie; na usta, pełne, lekko otwarte, na policzki, dziewczęco wydęte. Na ciebie patrzy-łem, Zosiu, i teraz nie wiem, czy widziałem wtedy, tamtego wieczoru, wszystkie te szczegóły, czy dopiero późniejsze doświadczenia dopisały je do tego wyraźnego wspomnienia. Tyle razy omiatałem cię wzrokiem, tyle razy bezwstydnie dotykałem spojrzeniem, że sięgnięcie do czasów, kiedy moje oczy nie znały na pamięć wszystkich twoich tajemnic, wydaje mi się niemożliwe. Przecież znałem cię od zawsze, nowsze wspomnienia wypierają te prawdziwe, modyfikują je, zafałszowują, nakładając kolej-ne warstwy narosłe przez te wszystkie lata.

Siedzieliśmy w samym sercu dzikiej, archaicznej muzyki, zatopieni w półmroku. Z początku byłem tą sytuacją skrępowany, uciekłbym stamtąd najchętniej, półnagi, bez swetra, nie wypiwszy nawet łyka z darowanego piwa. Pamiętaj, że dla mnie byłaś dziewczyną Bartka, starszego brata, więc jakby starszą siostrą. I po siostrzanemu wybawiłaś mnie z kłopotu, jak siostra, jak matka, która w porę przychodzi dziecku z pomocą, zanim zrobi ten jeden fałszywy krok, zanim wykona jeden gest, wypowie jedno słowo dzielące od zagłady, jak siostra, jak matka, jak anioł stróż. Pewnie gdyby nie koncert, gdyby nie muzyka, tkwiłbym

Page 41: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

45

w tym nastroju zakłopotania, zestroiłbym się z poddaną przez niego tonacją. Piwo rozlane na koszuli ustawiało mnie w roli młodszego brata Bartka, byłem tym małym i nieporadnym, który potrzebuje pomocy, którego samego nie można zostawić. Jąkałbym się, próbował nadrabiać humorem, naiwnie starając się odwrócić żartami twoją uwagę od moje-go upadku. Żałosne byłyby to próby i daremne. Nie dlatego, że dla ciebie zastygłem w przemoczonej koszuli, że twoje spojrzenie przypominałoby mi o tej sytuacji, ale dlatego, że sam dla siebie zastygłem przemoczony przed tobą. Ja sam bym się pogrążał, przed sobą, ja sam bym zaprze-paszczał szansę na wpuszczenie nowych nastrojów, przestrojenie się z przykrego zakłopotania. Muzyka powstrzymała to widmo porażki. Nie musiałem nic mówić, ona mówiła za mnie, ty siedziałaś zasłuchana, ja słuchałem zapatrzony.

I wtedy pragnienie wdzięczności przesłoniło mi wszystko. Zniknęło zakłopotanie, chciałem podziękować, oddać ci twoją dobroć, wyrównać ją swoją dobrocią.

Muzyka umilkła, wyszliśmy przed klub bez słowa. Znów byłem młodszym bratem Bartka. Poprosiłaś, żebym cię odprowadził, więc szliśmy przez Kazimierz, rozmawiając o koncercie. Jakby nie było tego wszystkiego, jakbym nie szedł w twoim swetrze.

– Zmarzniesz.– To mnie obejmij.I objąłem, niewinnie, żeby ogrzać, ciepłem otoczyć. Szliśmy po-

między synagogami, nieuchronnie w kierunku domu, Domu, w stronę ulicy S. Przed drzwiami się zawahałem, weszliśmy, pamiętasz, Zosiu, psy zbiegły na powitanie. Był środek nocy, uciszaliśmy je, a one tylko merdały ogonami i piszczały niemal bezgłośnie. Podałem ci moją kurt-kę, narzuciłem na ramiona i poszliśmy w stronę twojego domu, przez Planty, koło filharmonii, na Felicjanek. Rozstaliśmy się pod bramą, ja w twoim swetrze, ty w mojej kurtce. A następnego dnia spotkaliśmy się, by się wymienić, a potem jeszcze raz, i jeszcze, i tak się to zaczęło. Wiesz, że ciągle mam ten sweter, że go nie oddałem, że nigdy go już potem nie założyłaś? Wiesz, Zosiu, na pewno wiesz.

Spacer po Plantach zawsze przywoływał Zosię, Zosia była dla mnie duchem tego miejsca, nigdy w mojej świadomości nie będzie już Plant bez Zosi, to piętno jest nieusuwalne. Wtedy była wiosna, przez migotli-wy dach liści wsączało się gorąco, na trawnikach słońce wypalało świe-tliste plamy.

Zimno. Brnąłem w grudniowe Planty, puste i śnieżne, szedłem wy-ludnionymi alejkami, po białych trawnikach buszował Skowyt. Zimno, ziąb, ząb mnie rozbolał, ósemka nieszczęsna, na mrozie się odezwał pulsującym sygnałem, rytmicznym i tępym. Zapaliłem kolejnego pa-pierosa.

Page 42: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

46

Tamtej wiosny wszystko było inne niż w ten zimowy wieczór, gdy brnąłem ze Skowytem białymi alejkami. Pies tropił niewidzialnych wro-gów ukrytych na białych polach, zostawiających ulotną woń, przezna-czoną tylko dla czarnych psich nosów. Mijałem ślady średniowiecznych murów, wyobrażałem sobie, jak wyrastają prosto ze śniegu, strzelają lodowymi taflami w górę równo z moimi krokami, jak mienią się szkli-ście w świetle bladych latarni, jak światło uderza w drgające powierzch-nie. Wszystkie osiem bram, wszystkie czterdzieści pięć baszt Starego Krakowa, jak wszystkie rosną, nieruchomieją, tężeją; zamarzają.

Tamtego grudniowego wieczoru byłem strażnikiem tego miasta, razem ze Skowytem czuwaliśmy nad bezpieczeństwem jego mieszkań-ców. Wszyscy uciekli, odwrócili się ku swym własnym sprawom, my zaś trwaliśmy na warcie, obchodząc miejskie fortyfikacje i wypatrując zagrożeń. Nieistniejące mury lodowymi taflami otaczały Stary Kraków, a my krążyliśmy wokoło nich. Dzięki nam krakowianie skryci w cie-płych zakamarkach swoich mieszkań mogli zapomnieć o zewnętrznych troskach, nie przejmować się złowrogim, obezwładniającym zimnem, mogli cieszyć się swoim igliwiem, tężejącą galaretą z karpiem. W tamten grudniowy wieczór byłem jedynym strażnikiem tego miasta. Planty były moje, były nasze, Zosiu, niczyje inne. Tamtej zimy i we wszystkie po-przedzające ją pory roku.

Minąłem budynki uniwersytetu, zębate fasady, cerkiew grekokatolic-ką, pałac arcybiskupów, szyny, skupionego księcia, i szedłem dalej, mur franciszkanów po lewej ręce, szedłem dalej, archanioł Michał uwięziony w muzeum, po prawej słomiane pałuby niezdarnie otulające różane krzewy. Niezgrabne, pogarbione, przykryte śnieżnymi szubami, cho-choły stały, nieruchome. Gałęzie drzew splotły palce nad moją głową, tworząc czarne ramki witraża, a przez ich sieć przedzierał się Wawel. Na przekór zapadającym się w ziemię kościołom Krakowa, na przekór lochom i podziemnym rzekom, Wawel unosił się lekko ponad smugami mgły. Zawisły w powietrzu, oderwany od ziemi kołysał się na wietrze. Ponad graniami dachów miasta duchy królów spały w kamiennych sarkofagach, serca poetów biły spowolnionym rytmem, wielojęzyczna wieża Wawel ginęła w chmurach, a ja szedłem ku wzgórzu, kolumnada drzew rozstępowała się przed moimi krokami, szedłem, Skowyt truchtał przy mojej nodze.

Ten dzień spadł na mnie nagle, nie byłem gotowy na przeżycie go raz jeszcze. Nie byłem gotowy na to dobowe odroczenie Wigilii, na szczelinę czasu, w którą wcisnął mnie los. Nie wiedziałem, co mam z sobą zro-bić, jak długo mam marznąć, czym wypełnić niczyje godziny. Człowiek zawsze jest niegotowy, gotowość przychodzi za późno, poniewczasie. Powtarzamy potem w myślach zaprzepaszczone chwile, układamy w wersy to, co moglibyśmy powiedzieć, gdybyśmy wtedy byli gotowi,

Page 43: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

47

rozpamiętujemy kroki i gesty, planujemy je i cyzelujemy, jakbyśmy tym niewczesnym projektowaniem mogli wpłynąć na przeszłość, przekiero-wać zaistniałe już światy na inne tory.

Nie byłem gotowy na tamten wieczór. Unikając zderzenia z masy-wem wzgórza skręciłem w Podzamcze. Kanonicza, Senacka, Poselska, Grodzka, nie ma Wigilii, postu nie ma, wszystko wolno, więc kebab; kebab wołowy, ostry, zawijany w cieście; po namyśle drugi, wołowy, łagodny; też w cieście. Przez Plac Wszystkich Świętych, Franciszkańską, ruszyliśmy do Zosi. Straszewskiego, Smoleńsk, Felicjanek, na drugie piętro, żeby tylko nie wystygły.

Zosia otwarła drzwi, zdziwiona. Miało mnie nie być, mieliśmy się spotkać dopiero w Święta. Zamiast wyjaśnienia wręczyłem jej kebab, bezradny jak zwykle, jednak trochę wystygł, przekroczyłem próg, Skowyt zaczął witać się wylewnie. Ciepło, wreszcie ciepło, zatrzasnąłem za sobą drzwi i zacząłem rozmarzać.

Mieszkanko Zosi było wysprzątane, na ile w przypadku tego miejsca to słowo ma jakiś sens. Oswojona harmonia mebli i kartonów, w kącie pokoju pachniała niewielka choineczka, lampki rozjarzały się i gasły we-dług ukrytego rytmu. W przedziwny sposób wszystko wydawało się spo-czywać na swoim miejscu, w takim domu wieczerza wigilijna mogłaby się odbywać w każdy wieczór, choć tamtej zimy nie miała się odbyć ani razu.

Zjedliśmy kebaby, plamiąc się jak zwykle sosem, potem ściągaliśmy z siebie ubrania, bo ubrudzone, trzeba dać do prania, zostaw, przecież zimno, moją koszulę białą, ubraną na inną okazję, Zosi bluzkę i dżinsy, też ze śladami sosu, wszystko na dywanie, na środku pokoju. Ale jesteś zimny, a ty gorąca, nieprawda, dotknij stóp, przecież ciepłe, cicho, przestań tyle mówić. Palce wędrujące po skórze, niknące w ciepłych zagłębieniach, coraz bliżej i bliżej. Skowyt przyglądał się z fotela, który cichcem zajął, nieproszony.

Potem szeptaliśmy długo, chroniąc się pod kołdrą, splatając stopy i dłonie, do nocy, do przedświtu, paląc papierosy, łaskocząc się, wspo-minając i snując plany. Piliśmy wino, włoskie, toskańskie, odpowiednio napowietrzone sangiovese z kryształowych kieliszków, które kiedyś przyniosłem w prezencie. Rubinowa ciecz płakała na ściankach, aromat suszonych owoców długo zostawał na podniebieniu. Z głośników cicho sączyła się muzyka z najnowszego albumu Mikołaja Trzaski, wszystko, co nas otulało, było precyzyjnie wybrane i pasujące do chwili. Każdy inny akcent burzyłby ten ulotny kosmos wrażeń. Darowana noc zdawała się nie mieć końca, trwaliśmy w naszym nastroju.

Zostałem u Zosi do rana, czyli do południa, po czym wstałem, po raz drugi tego roku w Wigilię, tym razem gotowy, i ze Skowytem zaczęliśmy zbierać się w drogę powrotną. Jeszcze śniadanie, oczywiście postne, ale smaczne, twarożek z ogórkiem i koperkiem, potem klasyczne espresso,

Page 44: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

48

w tle Jemeel Moondoc, czarny szaman saksofonu, musimy już iść, Skowyt pędzący w dół po drewnianych schodach.

5

Ruszyliśmy do Domu, tym razem nawiedzając Rynek. Felicjanek, Smoleńsk, Wiślna, Rynek. Tym razem ludzie wychynęli ze swych kryjówek, pod Sukiennicami rozstawił się świąteczny kiermasz. Z głośników sączyły się rzewnie śpiewane kolędy, pomiędzy stosikami bombek i słodyczy unosił się aromat grzybów i kapusty, Rynek. Krakowianie chodzili, racząc się grza-nym miodem, przechodnie przemykali, unosząc wypchane prezentami sze-leszczące torby. Kraków odżył, pustka minionego wieczoru została wypeł-niona, dziewczynki z zapałkami powróciły na przedświąteczne posterunki.

Nie byłem już strażnikiem tego miasta. Jak inni wymijałem ludzi i przeszkody, by tylko bezboleśnie dotrzeć do domu, jak inni wbiłem nos w ziemię, unikając rozmów, przypadkowo spotkanych znajomych, w osta-teczności wybąkując konwencjonalną formułkę życzeń. Wesołych Świąt i wszelkiej pomyślności, Skowyt wyżebrał od sprzedawców kawałek przy-palonych żeberek z poprzedniego dnia, połykał je łapczywie w obawie, że każę mu je wypluć. Z miną winowajcy, unikając wymiany spojrzeń, wrócił po chwili, oblizując się ukradkiem. Dalej, byle do Domu, dzień był rześki i mroźny. Mickiewicz z zadartą głową wyniośle nie patrzył na plączące się u jego stóp pospólstwo, wieszczył niebu i gołębiom, Mickiewiczowi – na-ród. Mickiewicz się unosi, Wyspiański się pochyla, Sapieha zatapia ciało w modlitwie. Sienna, Stolarska, Dominikańska, Planty, ulica S., nareszcie. Chyłkiem wkradłem się do Domu.

Moje chyłkiem się udało, nikt nie zauważył, kryłem się i udawałem, że mnie nie ma, w poplamionej jogurtowym sosem i harissą koszuli, zaru-mieniony od mrozu. Miałem trzydzieści dwa lata, mogłem robić, co chcę, wracać i nie wracać, opowiadać się i nie opowiadać, nikt nie śledził moich zniknięć i powrotów. A jednak po nocy spędzonej poza Domem zawsze wracałem, udając, że nie wychodziłem, zaczepiony na korytarzu bełkotałem coś o spacerze z psami, udawałem nocną obecność, uciekając się do małych kłamstewek. Ależ dziś w nocy głośno biły zegary, ktoś chodził po koryta-rzach, podłogi skrzypiały, kaloryfery grały, spać nie mogłem. Po co, po co się usprawiedliwiałem, nieproszony? Szukałem tłumaczeń, niepytany? Odpowiadałem, choć nikt nie mnie nie zagadywał. W myślach konstruowa-łem nieszczerą odpowiedzialność.

W tamten wigilijny dzień zachowywałem się, jakbym nigdy nie opusz-czał Domu. Skowyt oczywiście nie zrozumiał i z jazgotem rzucił się na

Page 45: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

49

schody, obwieszczając wszystkim nasz powrót. Po chwili słyszałem, jak głośno sprawdza zawartość swoich misek, wyłudzone żeberko nie pozo-stawiło śladu, po podłodze szurały wylizywane miski.

A ja cicho i niezauważenie przemknąłem przez kolejne kondygnacje, pod ścianami, na swój stryszek, do swego pokoju. Drzwi były uchylone, przez szparę sączyła się muzyka, Vandermark 5. Minąłem wejście do pracowni wujka Łukasza i ostrożnie pchnąłem skrzydło.

Ania. Ania na kolanach, wśród moich papierów, w spranych dżin-sowych ogrodniczkach i białym bawełnianym podkoszulku z długimi rękawami. Boso. Ania odgarniająca przedramieniem kosmyki włosów z czoła i ocierająca drobne krople potu.

– Cześć? – zapytałem, czekając na wyjaśnienia.– Co tak stoisz, pomógłbyś chociaż. – Nawet na mnie nie spojrzała. Omiotłem wzrokiem pokój. Inaczej, wszystko inaczej. Książki na re-

gałach, papiery posegregowane. Przez kolejny miesiąc będę wszystkiego szukał, wściekał się, nie mogąc znaleźć właściwej kartki, gubił wątek, go-tując się we własnej złości i ciskając w myślach gromy na Anię. Zamiast pomocy – utrapienie. Dobroczynność zaspokajająca dobroczyńcę. Kto ją prosił, po co przychodziła, dotykała moich rzeczy, do tego podczas mojej nieobecności? Każdy może wejść, zajrzeć w moje życie, nikt niko-go nie pyta o pozwolenie, nienawidzę tego Domu. Rzuciłem marynarkę na krzesło, zmiąłem koszulę i cisnąłem w kąt, naciągnąłem wygrzebany z szafy podkoszulek. Trzaskałem drzwiami, każdym krokiem dobitnie podkreślałem swoją obecność. Jestem tu, w moim pokoju, w moim ba-łaganie, będę sobie śmiecił, nikt mi nie zabroni.

– Ale mnie plecy bolą – powiedziała moja kuzynka, opadając na fotel.

– Prosił cię ktoś? Pozwolił?– Złośnik, jak zawsze – założyła nogę na nogę; kiwała stopą, bez-

wiednie. Znowu. Starsza siostra. A ja ustawiony w kącie, jak mały chłop-

czyk. Ania potrafiła bezbłędnie wygrywać ten nastrój. Co mogłem dalej zrobić? Złościć się? Pieklić się jak poszczekujący szczeniak? Ona przychodzi, pomaga, a tu niewdzięczność. Nie podziękuje, nie doceni, tylko obrażony, jakby było o co. Siadłem naprzeciw niej, lekko ruszając się na obrotowym krześle. Milczałem, Ania patrzyła w okno. Wreszcie wyszło słońce, przebiło się przez watolinę chmur, włosy Ani rozzłociły się na moment. Patrzyłem na jej stopę, na pierścionek owinięty wokół smukłego palca. Spojrzała na mnie. Ledwo widoczne piegi, delikatne zmarszczki wokół oczu, opadająca grzywka.

– Spać w nocy nie mogłam, więc zajrzałam, bo chciałam porozma-wiać. Ale cię nie było. Myślałam, że jesteś gdzieś w Domu, może w kuch-ni, coś zjeść wyszedłeś, więc siadłam na fotelu i czekałam. Obudziłam

Page 46: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

50

się nad ranem, ciebie dalej nie było. Miałam iść, ale zobaczyłam ten bałagan. Beze mnie sobie rady nie dasz, pomyślałam, a przecież Wigilia. I zaczęłam sprzątać. Nie martw się, poradzisz sobie, wszystko jest na miejscu. Książki o Kraku masz na tamtej półce – Ania wskazała kierunek gestem głowy – musiałam przełożyć malarstwo na regał pod okno, bo się wszystkie nie mieściły. Ale za to Kraków masz w komplecie, te dwie półki pod polską prozą. Alfabetycznie autorami ułożyłam, wszystko znajdziesz, jak były otwarte, to zakładałam żółtymi karteczkami. Notatki masz ułożo-ne chronologicznie, łatwo było, nie wiedziałam, że zawsze wpisujesz datę, porządnicki, kto by pomyślał. Szybko się przyzwyczaisz do tego układu. Popatrz, puste biurko, nic nie przeszkadza, można pracować.

– Dzięki, cóż mogę powiedzieć…– Przestań lepiej. Rozsiadłem się w swojej złości i zestroiłem z tym nastrojem, czułem

się uprawniony do tego, by ją wyładować. Ania ją rozbrajała, więc sam się musiałem umacniać w moim prawie. Weszła do pokoju bez pytania, tak? Tak. Dotykała moich rzeczy, zerkała na moje notatki, tak? Tak. Miałem rację, całe prawo świata stało po mojej stronie. Ale co miałem zrobić? Miałem ją okrzyczeć? Zachować się jak smarkacz, wejść w bu-ty młodszego brata, poddać się temu nastrojowi? Wtedy by wygrała. Zapowiedziała moją niedojrzałość, i proszę, taki właśnie jestem. Nie mogłem dostroić się do tego, nie mogłem też sfałszować akordu. Ona miała rację, ten porządek mi się przyda. Zrobiła go za mnie i w gruncie rzeczy byłem wdzięczny. Złość, ostatni bastion ambicji, topniała.

Ziewnęła.– Kawę, muszę kawę. – Siedź, przyniosę. – Zostaw, i tak muszę już iść. Wstała, przeciągnęła się i ruszyła w stronę wyjścia, bosymi stopami

wykreślała na podłodze niewidzialną linię, chodziła pięknie. Zamknęła drzwi. O czym chciała w nocy porozmawiać?

6

Uprzątnąłem rozrzuconą odzież i siadłem w fotelu, na jej miejscu. Znowu Wigilia, znowu dobre uczynki. Czy można zacząć od nowa? Pokłóciłem się z Anią czy się nie pokłóciłem? Sprawiłem jej przykrość czy wspaniałomyślnie wzięła moją złość w nawias? Liczy się czy nie liczy? Dostałem jeden dzień, miałem być gotowy. A tu – pierwszy czło-wiek, życzliwy, pierwsze spotkanie i od razu. Szanse zaprzepaszczone, to się nigdy nie skończy, choćby mi dane było przeżywać ten dzień każdego poranka od nowa.

Page 47: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

51

Moje myśli krążyły swobodnie do końca płyty. Potem zszedłem do kuchni. Dom żył przedświątecznym napięciem, na korytarzach napierały na

siebie przeciwstawne nastroje, jak to zwykł określać Bartek, wyże i niże ustalały linie frontów. Zakrzątanie i rozleniwienie, oczekiwanie i nuda. Kuchnia opustoszała, wczorajszy rozgardiasz został starannie wymie-ciony. Wszystko przygotowane, ryby usmażone, barszcz zrobi się przed samym podaniem, żeby nie stracił koloru. Jak mogłem o tym nie pamię-tać poprzedniego dnia, jak mogłem tę krzątaninę pomylić, delektować się niedzisiejszymi rytuałami.

Zobaczyłem Matkę. Siedziała na taborecie przy oknie, łokieć oparła na parapecie, pod-

bródek wsparła na dłoni. Patrzyła w okno, wzrokiem nieobecnym, przygarbiona, zatroskana. Z upiętego na poczekaniu koka wysmyknęło się kilka siwych kosmyków, które opadły na jej twarz. Nie odgarniała ich, choć musiały ją łaskotać w policzek. Nie farbowała włosów i przez to wyglądała starzej niż kobiety w jej wieku. Jej twarz, zwykle pogodna, teraz zastygła w zamyśleniu, wyglądała na zmęczoną. W drugiej dłoni, leżącej na kolanach, trzymała telefon komórkowy. Co chwila odrywała wzrok od okna i patrzyła na mały, świecący na zielono ekranik, jakby chciała wywołać jego reakcję. Nikt nie dzwonił, nikt nie wysłał żadnej wiadomości.

Ojciec? To niemożliwe, przecież i tak nie zadzwoni. Niezręczne sko-jarzenie. Wszystkie kobiety z Domu poszły do swoich pokojów, pewnie pakują prezenty, rozmawiają z mężami, uspokajają dzieci, myją głowy i układają fryzury, prasują bluzki i sukienki, a moja Matka siedzi z gło-wą wspartą na dłoni i patrzy w okno. W kuchni, sama. Mogłaby iść do Ojca, pewnie za chwilę zbierze się i pójdzie, siądzie obok w fotelu i do-trwa do wieczerzy, jeszcze tylko kilka godzin, potrafi zapadać przy Ojcu w bezruch, który pożera kolejne chwile, przemyka wtedy jak cień przez kolejne kwadranse, nie zauważając donośnego gongu rodzinnego zega-ra. Ale teraz siedzi, na taborecie, przy oknie. Pewnie za chwilę pójdzie, przed Wigilią poprawi włosy, ściągnie fartuch i zejdzie na wieczerzę. Ale teraz siedzi.

Ta pozycja stworzyła ją na nowo w momencie, kiedy Jean-Luc za-dzwonił, że Ojciec miał wypadek. Wcześniej żywa, nie mogła wysiedzieć w jednym miejscu, nigdy nie odpoczywała, nie pamiętam jej z tamtych czasów nieruchomej. Tamtego dnia, listopad, wróciłem ze szkoły, robi-ło się szaro, ósma klasa, włóczyliśmy się z kolegami po osiedlu. Długa kuchnia, ciemna, Matka siedziała przy oknie, bokiem, przysiadła i znie-ruchomiała. Zastygła tak po raz pierwszy. Zdjąłem buty w przedpokoju i układałem w myślach usprawiedliwienia. Obiad wystygł, czekała, ja przyszedłem później, nie zadzwoniłem, pewnie się martwiła. Ale po-

Page 48: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

52

szliśmy z kolegami, czas zleciał, zresztą musieliśmy, bo to związane ze szkołą, u kolegi nie było telefonu, o właśnie: nie było telefonu. W progu byłem gotowy.

– Mamo, bo właśnie…– Ojciec.– Co Ojciec? – moja wina ominięta, wieści od Ojca zawsze wypłuki-

wały codzienność, wypełniały koryto opowieści, wszystko inne traciło znaczenie. Uczepiłem się tego z nadzieją.

– Jean-Luc dzwonił, Ojciec miał wypadek. Siedziała przy oknie wsparta o parapet, nie patrzyła na mnie. W ręku

mięła chusteczkę, wysiąkała nos. Długie pauzy, ostrożne pytania, cisza zawisała pomiędzy naszą mową.

Ojciec wyjechał na stypendium do Aleksandrii, mówiłam mu, żeby nie jechał, żeby uważał, ale on zawsze wiedział lepiej, pamiętam z tam-tego wieczora tę frazę w głosie Matki, a przecież cieszyła się, nie odra-dzała, czego zresztą miała się obawiać, przecież nikt nie przewidywał wypadku. Wtedy wyjazd za granicę na dłużej, nie na kilkudniową kon-ferencję, to było coś wyjątkowego, Ojciec czekał na to aż do osiemdzie-siątego dziewiątego, wcześniej to było po parę dni w Tuluzie, w Bazylei, raczej wizyty niż wyjazdy. Paszporty, wnioski, rozmowy. U nas wła-śnie dogorywał komunizm, czerwcowe wybory, rząd Mazowieckiego, a Ojciec pojechał do Aleksandrii badać śpiewy koptyjskich mnichów. Przeżył Jesień Ludów w Egipcie, oderwany od rewolucyjnego nastroju tamtych dni. Był już docentem, wcześniej zajmował się religijnymi pie-śniami Kurpiów i dwugłosowymi harmoniami polskich Karpat, Matka siedziała przy oknie i cicho rozpamiętywała wszystkie jego wyjazdy, chwile rozłąki, wizyty Jean-Luca, który przyjechał dwa lata wcześniej na miesiąc do Polski, przywożąc prawdziwą czekoladę, walkmany dla mnie i dla Bartka, pastę do zębów Colgate. I ten wypadek, niewiele wiadomo, Ojciec jest nieprzytomny, ale pod dobrą opieką, jak się jego stan popra-wi, to Jean-Luc zorganizuje transport do Polski. Potem coś rozłączyło i czekała na kolejne wieści, potem ja przyszedłem i czekaliśmy razem. Bartka nie było, wyjechał gdzieś w góry, włóczył się całymi tygodniami po Polsce, studiował.

Ojciec miał badać chorał Koptów, zbierać do analiz różne tradycje wykonawcze, wszystkie przekazywane ustnie, nie było do tego nut, ko-deksów, Ojciec chciał być pierwszym, który spisze całą liturgię. Pisał, wyjechał z końcem sierpnia, w największe upały, doszły cztery listy, że opracował własny system zapisu nutowego, kogo to wtedy interesowało, siedzieliśmy z Matką w kuchni, na polu zapadł zmrok, żadne z nas nie wpadło na to, by zapalić światło. Twarze nam się zamazały, kontury me-bli i sprzętów zabrały jesienne cienie, co jakiś czas Matka siąkała nos, podaj mi jeszcze chusteczki, są na lodówce. Wiedziałem, że są na lo-

Page 49: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

53

dówce, zawsze były na lodówce, Matka nie płakała z powodu wypadku, zaziębiła się kilka dni wcześniej. I nagrywał Ojciec tę liturgię, jeździł do zapomnianych monasterów z magnetofonem i mikrofonami, a potem nocami, kiedy upał egipski pozwalał żyć, mozolnie spisywał dźwięk po dźwięku, zaznaczając wszystkie ornamenty i rzeźbiąc w swej udoskona-lanej z dnia na dzień notacji wijące się w nieskończoność melizmaty. Poza tym wszystko w porządku, odżywiam się dobrze, dodawał na dole kartki wypełnionej od brzegu do brzegu sprawozdaniami z badań. Matka czytała nam jego listy na głos, mnie musiała wyjaśniać niektóre pojęcia, sama wtajemniczona w misteria etnomuzykologii.

Chorał koptyjski jest ważny dla zrozumienia przemian muzyki sa-kralnej zachodniego chrześcijaństwa, bez tej wiedzy badacze śpiewu gregoriańskiego będą dalej dreptać w miejscu, pisał w natchnieniu, pośrednio odpowiadając na wysyłane do Aleksandrii pytania Matki. Jak się czuje, czy nie złapał ameby, słońce takie ostre, czy pamięta o na-kryciu głowy, kremy, kremy przeciwsłoneczne. Ależ pamięta, właśnie wrócił z Fajum, niewiarygodne, tam liturgia trwa ponad cztery godziny! Gardłowe śpiewy, jakże różne od anielskiej interpretacji z Solesmes! Mrok świątyń, dymy kadzideł, słodsze niż u nas, z każdym wdechem staje przed oczami cała Pieśń nad Pieśniami, cedry Libanu i wszystkie pachnidła Arabii, dostał trochę na specjalną prośbę, trzyma w szczelnie zamkniętym woreczku, będziemy zachwyceni, jak wróci.

Matka zaprzestała w listach matczynej troski, wpadła w nastrój spra-wozdawczy, opisywała szczegółowo wydarzenia w Polsce i wszystkich demoludach, podawała nazwiska i funkcje, podjęła narzucony nastrój wymiany cennych informacji. Na naszych oczach padał mur, świat za-stygł, przyglądając się kolejnym upadkom, Ojciec wróci do innej Polski.

Stoimy na progu wielkich zmian, odpisywał, będą padały kate-dry w całej Francji, interpretacji dziewiętnastowiecznych nie da się utrzymać. Prawda o śpiewie liturgicznym chrześcijaństwa przetrwała najbardziej w tradycjach ludowych, jego badania potwierdzają to, co pojawiało się już w intuicjach Marcela Pérèsa i jego odkryciu polifonii korsykańskiej. A Sardyńczycy? A maronici, melchici, nie mówiąc już o chrześcijańskich kościołach Kaukazu! Zasuszeni profesorowie będą odszczekiwali pod stołem swoje tezy powtarzane uparcie za Cardinem, stoimy na progu wielkiej rewolucji, wieszczył Ojciec z Al Zaafrana, Al Natrun i Sohag, tajemnicze nazwy w nagłówkach listów pachniały przy-godą. Żył, żył wtedy naprawdę, każde zdanie kipiało energią, profetycz-ny zapał stemplował koperty.

I ciemno, bo już noc, zapaliłem światło po omacku, raziło, mruży-liśmy z Matką oczy. Jakaś kolacja naprędce, chleb z masłem i kiełbasą krakowską, ziarna kolendry, widzisz, da się robić dobre wędliny, trzeba tylko ludziom pozwolić, i mięso nagle się znalazło, gdzie to się wszyst-

Page 50: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

54

ko podziewało? Przez tyle lat rzucali nam ochłapy. Trochę musztardy z dna słoika, herbata Madras, i wtedy zadzwonił telefon. Jean-Luc, jest w szpitalu, próbuje się czegoś dowiedzieć, jest tu policja, coś spisują, niewiele sami wiedzą. Ojciec jest w śpiączce, głębokiej, nikt nie zna przyczyny, trzeba zrobić dokładne badania, tu nie mają sprzętu, może we Francji, może w Polsce?

Matka chaotycznie wyrzucała z siebie pytania chropawą francusz-czyzną, zapominając tych wszystkich skomplikowanych struktur, co będzie, gdy, a jeżeli nie, a jak gdyby, to co, co się w ogóle stało? Niewiele wiadomo, jakieś plemię Beduinów z Synaju zgłosiło na posterunku po-licji, że mają nieprzytomnego obcokrajowca, znaleźli go na pustyni we wraku jeepa. To prawda, Ojciec pojechał na Synaj, tam jest inna trady-cja, pisał, więcej wpływów greckich, przecież niedaleko klasztor świętej Katarzyny, to może zmienić kierunek jego badań. Pewnie była burza piaskowa, kierowca musiał zginąć, Ojca Beduini przewieźli do oazy. Po kilku dniach, załatwiając własne sprawy, przekazali informację policji, jest już w Aleksandrii, w najlepszym szpitalu, ambasada polska została poinformowana.

Herbata wystygła w filiżankach, na białych ściankach zebrał się brą-zowy osad. Grube kromki z kiełbasą krakowską stawały mi w gardle, nie mieliśmy nic do roboty. Czekać, działać, coś załatwiać? O tej porze? Na drugim końcu świata? Bezradni poszliśmy do łóżek, przewracałem się prawie do rana. Próbowałem wyobrazić sobie Egipt, Aleksandrię, szpital, do którego przewieziono Ojca. Pod powiekami pojawiały się tylko obrazy z jego przesyłanych pochyłym pismem opowieści. Zamiast miasta i szpitala widziałem brodatych mnichów w dziwnie wyszywa-nych kapturach, ich gardłowy, modulowany zaśpiew, ciemne, kamienne świątynie i zapach orientalnych kadzideł. Między zębami utkwiło mi ziarno kolendry z kiełbasy krakowskiej, usnąłem z tym smakiem na języku.

Matka siedziała na taborecie przy oknie, łokieć oparła na parapecie, podbródek wsparła na dłoni. Był dzień Wigilii osiemnaście lat później, Ojciec pogrążony we śnie leżał piętro wyżej, Matka, sama w wielkiej kuchni, spoglądała na milczący telefon komórkowy.

Podszedłem do niej i objąłem ją ramieniem, niezdarnie; potrafiłem obejmować dziewczyny i kobiety, nie Matkę, czułem, że nie mam dobre-go objęcia dla Matki, że nie znalazłem przez te wszystkie lata odpowied-niego gestu. Trochę przytuliłem, ale sztywno, za lekko, zneutralizowa-łem nieporadność pokrzepiającym klepnięciem. Westchnęła głęboko.

– Bartkiem się martwię, nie mogę się dodzwonić. Nagrałam mu się i esemesa wysłałam, ale nie odpowiada. O, widzisz. – Uniosła komórkę demonstrując pusty ekran. – W mieszkaniu też go nie ma, zachodzę od wczoraj. Żeby tylko nic mu się nie stało...

Page 51: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

55

– Nie martw się, może mu telefon padł. Na pewno przyjdzie...Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc też zakończyłem głębokim

westchnieniem. Zawsze pocieszałem chropawo i bezradnie. Chciałem dodawać otuchy, wygłaszać kwestie krzepiące, a wychodziły banały. I tym razem czułem, że powtarzam jakieś znane z poradnika wszelkich pocieszeń szablony. Słyszałem swój głos jakby dochodzący z boku, gdzieś zza mnie, co zawsze stanowiło nieomylny znak wewnętrznej ob-cości. W jednej chwili zobaczyłem samego siebie, niezdarnie pochylone-go, uciekającego wzrokiem i usiłującego sprostać oczekiwaniom. Żeby zatrzeć to wrażenie, nerwowo pogłaskałem Matkę po ramieniu. Ale i to się nie udało, gdyż w efekcie jej łokieć zsunął się ze śliskiego parapetu, Matka zachwiała się lekko. Rzuciłem się na kolana, żeby ją podtrzymać. Nasze spojrzenia się spotkały.

– Oczy masz podkrążone, znowu się nie wyspałeś – zauważyła, roz-cierając ramię.

Zagryzła zęby, pewnie uderzenie w splot nerwowy przeszyło jej przedramię elektrycznym impulsem.

– Spać nie mogłem – położyłem dłoń na jej dłoni, chwila zastygła nieudolnie.

– W lodówce jest sałatka śledziowa. – Dzięki, będę pamiętał.– Zanieś też wujkowi Tomaszowi.Z ulgą poderwałem się na nogi i nie oglądając za siebie, uciekłem

w drugi koniec kuchni. Krzątam się, coś ważnego robię. Przecież nakła-dam na talerz porcję bordowych od buraczków śledzi dla wujka, tak je lubi, jestem potrzebny, zajęty czymś istotnym, nie wymiguję się, tylko pomagam. Nie uciekam, tylko spełniam prośbę. Jeszcze tylko sztućce i wybiegłem z kuchni.

7

Idąc do wujka Tomasza, myślałem o Matce, wcześniej patrząc na Matkę, wspominałem Ojca. Krewni moi oświetlali się nawzajem, ich relacje tworzyły w mojej głowie migotliwą grę światłocieni. W obydwu dło-niach niosłem talerze ze śledziami, z każdym krokiem widelce dzwoniły o malowany porcelit. Ostrożnie, każde stąpnięcie może przemienić się w upadek, powoli przesuwałem się długim korytarzem. Obok pojawiła się Knieja i wyciągając nos ku górze, cicho tańczyła wokół moich nóg.

Pokolenie moich dziadków, do którego należał i wuj Tomasz, zamieszkiwało właśnie pierwsze piętro Domu, gdzie znajdowały się wielka kuchnia i sala kolumnowa. Bez chodzenia po schodach mogli przemieszczać się pomiędzy swoimi sypialniami a najważniejszymi

Page 52: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

56

w Domu pomieszczeniami, uczestnicząc w życiu całej rodziny. To było podstawowe założenie projektu, żeby nie spychać generacji starców na margines. Cóż jednak z tego, że dziadkowie i babcie opanowali salę ko-lumnową leżącą na przecięciu wszystkich ważniejszych szlaków, skoro poza wielkimi świętami reszta Chochołów zachodziła tam z rzadka? Spragnieni wieści i plotek gromadzili się starcy na wyściełanych po-duszkami fotelach, wyczekując młodszych pokoleń i przechwytując niezbędne do życia informacje, które potem mogli polerować w nie-kończących się rozmowach we własnym gronie. Młodzi, wiedząc o zastawianych pułapkach, przemykali do swych pokoi szybko, pędem, z nadzieją niezauważenia, głusi na słabe nawoływania chóru starców. Ponieważ każdy miał swój dyżur przy podawaniu posiłków, raz w ty-godniu trzeba było spędzić z seniorami jakieś pół godziny. Wtedy przyparty do muru precyzyjnymi jak sztylet pytaniami nieszczęśnik relacjonował, wyszukując w swoim słowniku najbardziej lapidarne zwroty, zawiłe ścieżki swojego życia, sięgając wyżyn sztuki hermeneu-tycznej, gdy przychodziło do tłumaczenia jego świata na przedwojenne, niewzruszone kategorie.

Chórem starców już dawno temu nazwał to zgromadzenie Bartek. Wtedy jeszcze żył dziadek Jan, później poza wujem Tomaszem zostały same kobiety. Ale nazwa przetrwała, podobnie jak większość metafor mojego brata. Na początku dziejów Domu chór starców zasiadał pod an-tresolą, wciśnięty w przytulny kąt między oknem a kominkiem. Jednak zakątek ten leżał na uboczu głównych domowych traktów, wnukowie i wnuczki sprawnie omijali zastawiane sidła, więc babcia Maria stanow-czo wymogła na swoim synu, a moim stryju Piotrze, by przearanżował wnętrze, mając na względzie dobro życia rodzinnego. Skomplikowany organizm wspólnotowy, jakim była zasiedlająca Dom liczna i wielopo-koleniowa rodzina Chochołów, szybko przystosowywał się do zmien-nych warunków. Dlatego po tej modyfikacji wystroju sali kolumnowej moje pokolenie nauczyło się trafiać w chwile, kiedy chór starców po-grążał się w poobiedniej drzemce, albo koncentrował całą swoją uwagę na programach telewizyjnych. Obydwa momenty obwieszczane były donośnie, w pierwszym przypadku gremialnym chrapaniem, w drugim – podkręconymi do granic bólu głośnikami telewizora. Po całym Domu niósł się czytelny komunikat: droga wolna.

Wujek Tomasz, zapewne z racji swoich wieloletnich przyzwyczajeń, których nie potrafił zmienić nawet pulsujący, przeobrażający życie każ-dego z nas rytm Domu, rzadko uczestniczył w konwentyklach swojego pokolenia. Najczęściej spędzał całe dnie w swoim pokoju, urządzonym tak ascetycznie, jak to tylko było możliwe. Kiedy tylko Matka albo ciotka Magda zauważyły jego nieobecność na posiłkach, wysyłały kogoś z pro-wiantem do jego sypialni.

Page 53: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

57

Knieja piszczała, przypominając o swojej obecności, dając wyraźnie do zrozumienia, że za tak wierne towarzystwo należy się jej choćby pół kromki, choćby kawałek skórki. Ocaliwszy obydwa talerze przed rafami zakrętów i progów dotarłem na miejsce. Wszystkie nasze psy raczej unikały wujka Tomasza, z niewiadomych mi przyczyn wolały nie zapuszczać się na jego teren. Wyczuwały przy tym bezbłędnie granicę zakazanego rewiru. Zrobiłem krok i znalazłem się na ziemi odmówionej. Knieja mruknęła niezadowolona z takiego rozwoju wydarzeń, obróciła się i truchtem ruszyła z powrotem do kuchni.

Łóżko, szafa, stół, półka, krzesło, drugie krzesło. Meble porozrzuca-ne po sporym pomieszczeniu sprawiały wrażenie zagubionych. Łypały na siebie z kątów, pomiędzy którymi rozpościerała się pusta przestrzeń drewnianej podłogi. Żadnych kwiatków, bibelotów, pamiątek, żadnych materialnych śladów osiemdziesięcioletniego życia. Prosta firanka, krzyż na ścianie ponad łóżkiem, gdzieniegdzie osamotnione gwoździe po niegdysiejszych obrazach.

Wujek drzemał na krześle, nie pozwolił wstawić do swego pokoju wygodnego fotela, choć babcia Maria, jego bratowa, gorąco mu to za-lecała. Zasypiał w pozycji wyprostowanej, z suchymi dłońmi złożonymi równo na kolanach. Głowa opadała mu na pierś i chrapał głośno, kiedy bezwładne ciało zaczynało tracić równowagę, powracał na jawę, w mo-mencie odzyskując przytomność.

Wszedłem w głąb pokoju, cicho postawiłem talerze na stole i podsze-dłem do okna. Wychodziło na podwórko, sękate konary jesionu niemal drapały pazurami po szybie. Przez ciemną plątaninę gałęzi widziałem szarą elewację oficyny; gruby tynk łuszczył się, zostawiając rude rany. Tu, na pierwszym piętrze, studnia podwórka była na tyle głęboka, że o tej porze roku w pomieszczeniach panował wieczny półmrok. Skrawek nieba poprzycinany liniami dachów i kominów blado jaśniał w górze, z oddali krakały krakowskie gawrony. Rozglądnąłem się po mieszka-niu wujka. Meble surowe, zniszczone, przygarnięte sieroty i wdowy, każdy z innego kompletu. Wielokrotnie próbowano go przekonać, by zgodził się na nowe, funkcjonalne umeblowanie. Kiwał głową niby ze zrozumieniem, zaprzątnięty własnymi myślami, ucinając jednak ostro wszelkie propozycje zmian. Nikt nie śmiał przeorganizować mu życia bez jego wyraźnej zgody. Odrzucona dobroć ubierała maskę irytacji: stary, a uparty, przecież to dla jego dobra, żadne argumenty nie trafiają, jak osioł, jak osioł, czy on nic nie rozumie? Oskarżenia wypowiadano szeptem, nieco lękliwie, knując w kuchni, spiskowcy wydmuchiwali pa-pierosowy dym w otwór wentylatora.

W pokoju wujka zagnieździł się nieodwołalnie niewietrzony zapach kawalerskiej starości. Wżarł się w drewno mebli, zakotwiczył w szpa-rach podłogi, przeniknął włókna ubrań głębiej, niż sięgają najnowsze

Page 54: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

58

proszki do prania. Sucho, surowo i staro. Patrzyłem na opadłą na pierś głowę wujka Tomasza, oczy głęboko osadzone, duży nos, rysy pomięte przez wiekowe zmarszczki; gładko ogolone policzki z popękanymi na-czyńkami, aureolę białych włosów. Niegdyś przycinał je krótko i schlud-nie, z równym przedziałkiem na prześwitującym ciemieniu. Kilka lat temu machnął ręką na ten kultywowany przez dziesięciolecia zwyczaj. Poddawał się tylko codziennemu goleniu. Te mimowolne rezygnacje rozprzęgały niezauważenie spinający całe życie wujka Tomasza porzą-dek. Stary człowiek powoli wyciekał z narzuconej sobie formy.

Zawsze się go trochę bałem, od dzieciństwa trwam w tym dystan-sie. Jego sztywność przełamywana nieporadnymi gestami, intonacja, przy której nawet pochwała brzmiała jak napomnienie. Teraz wiem, że bardzo się starał być zwyczajny, ludzki, wiem, jak wiele go to kosz-towało. Wtedy dostrzegałem tylko nieporadność tych prób, surowość nie była nieudolną życzliwością, tylko surowością samą. Odwiedzaliśmy go czasem na Szpitalnej, w niedzielę po obiedzie, albo spotykaliśmy go u dziadków, w porze wczesnego podwieczorku. Pamiętam spacery z nim, nad Wisłę, po Plantach, ulicami Starego Krakowa; szedł, roz-mawiając ponad naszymi głowami, słuchając rodziców, uważnie, w za-myśleniu. Splatał ręce na plecach, sutanna łopotała przy każdym jego kroku, wyrzucał nogi do przodu mocno, jakby w pośpiechu, nigdy nie mogłem doliczyć się wszystkich guzików. Był wysoki i szczupły, najwyż-szy z całego rodzeństwa, co potwierdzają stare fotografie.

Trzeba spytać Tomasza, ta fraza babci Marii umiejscawiała wujka w samym centrum rodzinnego ikonostasu. Ksiądz w rodzinie to nie byle kto, do tego na miejscu, w Krakowie, zawsze można zasięgnąć rady, poprosić o modlitwę, zamówić mszę. Wszystkie śluby, chrzciny, pogrze-by. Obecność kapłana w rodzinie była dla mnie czymś naturalnym, ale naturalnym nienaturalnością samego wujka Tomasza. Był jak swój, bar-dzo podobny z wyglądu do mojego dziadka, ale jednocześnie jak obcy, zwłaszcza dla małego chłopca. Nie bawił się z dziećmi, rozmawiał tylko z dorosłymi. Jego pojawienie się na rodzinnych spotkaniach przemie-niało całą przestrzeń. Nawet kiedy milczał, i tak był w centrum. Cichły swobodne rozmowy, rodzina mobilizowała się do formułowania poważ-nych pytań, wujkowie powściągali akceptowaną podczas nieobecności księdza Tomasza stonowaną rubaszność. Księżowski nastrój zastygał w pomieszczeniu, przy stole samowolnie rezygnowaliśmy z dokładek; jeden kotlet w zasadzie wystarczy, z buraczkami też nie można przesa-dzać, wiadomo, kapusta przecież rozdyma. Ciekawe, że wuj Tomasz nie narzucał swojej surowości, nie wymagał jej od innych. Bierzcie, stygnie, zachęcał, lecz było już za późno, apetyty rzedły, ochota ulatywała gdzieś daleko. Trudno powiedzieć, czy sam miał świadomość takiego oddzia-ływania. Jeśli tak działał na wszystkich, to być może nigdy nie zdążył

Page 55: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

59

zauważyć tej znaczącej odmiany światów, w które wkraczał; on trwał w tym nastroju przez całe życie, w jego horyzoncie pojawiało się tylko to, co przenikał on sam.Spojrzałem na sałatkę śledziową. Kawałki ryby, gotowane buraki, marchew, ziemniaki, cebulka i starte na puch jajko na twardo. To wszystko połączone śmietaną, czysty bezwstyd polskiej po-stności. Wujek spał, a mnie zaczynało ssać w żołądku. Śniadanie u Zosi było dawno, nie zjadłem znowu tak wiele, na te śledzie pod kołderką, jak nazywała je ciotka Magda, czekałem przez kilka miesięcy, od Wielkiego Piątku. Dorodne, jędrne filety, intensywny kolor żółtka, buraczki.

Wujek Tomasz zamlaskał, ale się nie przebudził. Wszyscy wiedzieli, że nie należy przerywać mu snu, gdyż to wprawiało go w wielkie zakło-potanie. Ja spałem? Jak mogłem się zdrzemnąć, dopytywał się potem bezustannie. W końcu przyznawaliśmy, że to nie mógł być sen, chwila nieuwagi, rozkojarzenie, przecież wujek w ogóle nie śpi w ciągu dnia, wujek czuwa. Kiedyś szczycił się tym, babcia Maria się tym szczyciła, że wystarczało mu tylko cztery godziny snu na dobę. Resztę poświęcał na modlitwę, pracę, obowiązki duszpasterskie. Senność przyszła z wie-kiem, nieubłaganie i zawstydzająco. Kiedy więc sam wybudzał się z licz-nych rozsianych po całym Domu drzemek, mógł pielęgnować iluzję, że przysiadł tylko na chwilę, na kilka sekund zamknął oczy. Gdy jednak ktoś inny przerywał jego sen, nieomylnie rozpoznawał w nim świadka swojej słabości. Czekałem cierpliwie przy oknie.

Odkąd pamiętam, był kapelanem sióstr kanoniczek z ulicy Szpitalnej. Mieszkał w niewielkiej celi, urządzonej równie surowo jak pokój w Do-mu. Wtedy miał jeszcze skromną biblioteczkę, teraz książki trafiły do rodzinnych zbiorów, u niego została tylko Biblia i brewiarz, zakurzone na opustoszałej półce. Kapelanem sióstr został pod koniec lat sześćdzie-siątych, a co robił wcześniej, o tym się nie mówiło.

– A co wujek, proszę wujka, robił, jak nie był księdzem? – pytałem w dzieciństwie.

– Byłem takim samym urwisem jak ty – odpowiadał nieodmiennie uprzejmie, ucinając rozmowę.

Dopiero po latach, kiedy kończyłem liceum, Matka opowiedziała mi ukrywaną przez babcię Marię tajemnicę. Wujek był dobrze zapo-wiadającym się teologiem, zrobił doktorat z trynitologii w Rzymie, po powrocie wykładał teologię fundamentalną w krakowskim seminarium. W tym czasie przygotował rozprawę o Trójcy Świętej, proponując odrzucenie substancjalistycznego ujęcia osoby. Dzięki temu pomy-słowi Osoby Trójcy mogły być określane relacyjnie, uwalniając tym samym doktrynę od kłopotliwych konsekwencji definicji Boecjusza. Jednocześnie badania wujka Tomasza nie osuwały się w żadne dawne herezje antytrynitarne.

Niewiele z tego rozumiałem.

Page 56: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

60

Dopiero niedawno zanurzyłem się w otchłanie teologii i dotarłem nawet, nie bez trudu, do maszynopisu pracy wujka. Badania wzbu-dziły wątpliwości wpierw w krakowskiej Kurii, potem w Watykanie. Zasugerowano pewne zmiany. Wujek odmówił, tu stoję i nie mogę inaczej. Jednak z pokorą przyjął zakaz publikacji i wykładania, nigdy go nie złamał. Czekał, aż Kościół dojrzeje do jego poglądów. Potem stracił nadzieję, ale był posłuszny, choć niemieckie uniwersytety kusiły go kilkakrotnie. Po zakazie kardynał Wojtyła mianował go kapelanem kanoniczek Ducha Świętego. I tak wujek Tomasz doczekał starości. Nie wiem, czy w kazaniach przemycał coś ze swoich poglądów, czy zamknął je w szufladzie wraz z pożółkłym maszynopisem. Nigdy nie pełnił żad-nych eksponowanych funkcji, nie bywał na kościelnych dworach, pra-wie nigdy nie wyjeżdżał poza Kraków; rzadko opuszczał dom sióstr przy Szpitalnej, a kiedy to robił, spacerował, odwiedzał rodzeństwo, spotykał się z bratankami. W połowie lat dziewięćdziesiątych, w wieku lat sie-demdziesięciu, dostał od kardynała Macharskiego zgodę na zamieszka-nie u rodziny i sprowadził się do Domu Chochołów.

Kilka razy próbowałem zapytać go o tamte sprawy, ta historia z zaka-zem Kongregacji Nauki Wiary ekscytowała mnie i rozpalała wyobraźnię, jednak wujek zawsze uciekał.

– Wujku, bo kiedyś słyszałem, i chciałem się dowiedzieć, jak to było z tymi…

– Chcesz się wyspowiadać?– Nie, bo ja właśnie…Uciekał, wpędzając mnie w przekonanie, że to ja umykam.

Wyślizgiwał się lekko i bez wysiłku. Tak było ze wszystkim, nie tylko z kłopotliwą sprawą Trójcy Świętej. Na różnych etapach mojego życia pytałem go o problemy z wiarą, o własne dylematy. Odbijałem się jak od tarczy. Przychodziłem z ułożonymi pytaniami, z ciągami argumen-tacji, najeżony i opancerzony; jedno zdanie wujka kruszyło najtęższe zbroje, rezygnowałem z jakiegokolwiek dialogu. Bronił się przed roz-mową.

Zachrapał głośniej i wypuścił powietrze. Otworzył oczy i zaczął ru-szać głową, unosząc ją ptasio do góry.

– Gdzie jesteś? Musiałem się poruszyć. – Tu… pod oknem.– Bartek?– Nie…– Zawsze was mylę. Takie macie podobne głosy, kroki. Bracia…Cisza. Podszedłem do stołu, przesadnie głośno, szurając butami po

podłodze. Chrząknąłem, odsunąłem krzesło, drewno zgrzytnęło o drew-no. Usiadłem.

Page 57: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

61

– Bo ja śledzie, sałatkę przyniosłem, żeby przed wigilią… Pewnie wujek…

– Zgłodniałem. Nie będę jadł, post, możesz zabrać. Przychodzisz z czymś jeszcze?

Przez cały czas nie przestawał wodzić głową po pokoju. Jego oczy były szeroko otwarte, nienaturalnie szeroko, skierowane powyżej ludz-kich twarzy, blade źrenice ślepca.

Z czym jeszcze, z niczym nie przychodzę, cóż jeszcze mieć do wujka mogłem? Przyniosłem śledzie, zabiorę śledzie. Sam w pokoju u siebie zjem, porcję wujka Tomasza też, bo lubię. Śledzie nie grzech, ryba nie mięso. Odsunąłem krzesło.

– Pobieracie się z Zosią?Z Zosią? Pobieramy? Tak wstałem, że aż siadłem. Skąd on wie-

dział, że Zosia i ja, razem, skąd znał Zosię? Pamięć zaczęła nerwowo kartkować zakurzone wspomnienia. Raz, zdaje się, raz po drodze na moje poddasze wpadliśmy na wujka Tomasza, niezręczna sytuacja, przedstawiłem ją nieśmiało, wyszło niezgrabnie, sztucznie. To było jakieś dwa lata wcześniej, może rok, nie pamiętam. I zapamiętał imię niewidzianej przez siebie dziewczyny, dziewczyny stryjecznego wnu-ka, którego zawsze mylił z Bartłomiejem, jego bratem. Pobieracie się, co powiedzieć, czy istnieje odpowiedź na to pytanie? Tym pytaniem stworzył mnie na nowo, przez niego nie myślę o pokoju, o śledziach, o ślepym księdzu, tylko o Zosi. Gorączkowo szukam odpowiedzi. Jednym pytaniem zmienił cały nasz mały świat. Byłem tym, kto przy-nosi śledzie, to był ten nastrój, pół wieku różnicy, suchość, uprzejmo-ści, kłopotliwe pokrewieństwo, to był właściwy nastrój, a teraz zupełna zmiana tonacji, z trudem przestrajam się na nowe brzmienia, a teraz pytam sam siebie, dlaczego z Zosią nie rozmawialiśmy o ślubie. Przez te wszystkie lata, ani razu o ślubie.

– Zjedz śledzie, przecież dla siebie też przyniosłeś. – Dobrze, wujku.Nie rozmawia się podczas jedzenia. Połykam, chwalę pomrukami,

nie mogę odpowiadać. Ciągle mówię, że nie mogę mówić. Widelec zgrzyta po talerzu.

– Moje też zjedz, pysznie pachną. – Dziękuję – odpowiadam nieskładnie, z pełnymi ustami.– Bardzo lubię śledzie. Siostry mi przyrządzały z cebulką, w oleju,

znakomite. Objadałem się przed wieczerzą i potem nie mogłem zjeść tych wszystkich potraw. A jakie siostra Benedykta pierogi z kapustą robiła… Teraz poszczę, od samego rana.

Wtedy po raz pierwszy rozmawiałem z wujkiem Tomaszem, po raz pierwszy w życiu. Nie mówiłem nic, ani słowa, on też zamilkł. Ale czu-łem, że to pytanie, te śledzie, to wszystko jakoś zawisło między nami;

Page 58: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

62

to była prawdziwa mowa. Odpowiadałem w myślach, sobie odpowia-dałem, a wujek nie czekał na odpowiedź. To było pytanie do mnie, nie po to, by on wiedział, dla mnie je zadał, nie dla swojej ciekawości. On siedział, z rękami na kolanach, prawie tak, jak go zastałem, nie spał, choć zamknął oczy. Kiedy skończyłem, położyłem mu dłoń na ramieniu, pokiwał głową, wziąłem talerze i wyszedłem.

Nie wiem, czy uda nam się jeszcze tak spotkać, czy to się jeszcze raz wydarzy, czy ja będę potrafił. W innej sytuacji przez najbliższe dni nasze spojrzenia spotykałyby się ponad głowami innych, pełne zrozumienia, ślad wspólnej tajemnicy. Potem wspomnienie by spłowiało, spojrzenia straciłyby głębszy sens. Ale co z wujkiem Tomaszem? Nie będę podcho-dził przez całe Święta i kładł mu dłoni na ramieniu, nie zdobędę się na to poza tamtym nastrojem, poza tamtym pokojem. Co z nami?

Zamknąłem oczy i dotknąłem ściany palcami prawej ręki. Po chwili znalazłem żłobienia, które po sprowadzeniu się wujka Tomasza do Domu wyryła Małgosia, żona Pawła. Opracowała system oznakowania Domu. Wzdłuż głównych korytarzy biegł, na wysokości metra, wąski rowek. Co jakiś czas jego linia przerywała się i pojawiały się krótkie informacje: dwa kroki, stopień w dół; trzy kroki, schody w górę; drzwi do łazienki; drzwi do kuchni. To nie był alfabet dla niewidomych, tylko prosty kod ustalony z wujkiem Tomaszem. Spróbowałem przez chwi-lę doświadczyć bycia ślepcem. Znaczki w przerwach linii ostrzegały mnie o zbliżającej się zmianie, z pamięci odtwarzałem jej charakter. Posuwałem się wolno, ostrożnie, widelce jeździły po niesionym tale-rzu, dwa razy o mały włos pozostałość sałatki śledziowej wylądowałaby na podłodze.

Przed wejściem do kuchni otwarłem oczy. Matka ciągle siedziała przy oknie, pogrążona w oczekiwaniu. Jak cień przemknąłem dalej, unosząc talerze do swojego pokoju. Umyję w łazience albo zniosę brudne przed wieczerzą, albo zostawię i ktoś zabierze, trudno.

Jeszcze dwie, trzy godziny, dzieciaki pewnie wymogą wcześniejszą porę. Zwykle zaczynaliśmy około osiemnastej, ostatnio pół godziny wcześniej. Skacząc po dwa stopnie, ruszyłem szybko na górę, zostawia-jąc za sobą kuchnię pełną Matki i opustoszałą salę kolumnową. Stoły były już połączone, białe obrusy opierały się krawędziami o krzesła. Trzeba będzie rozstawić nakrycia, przyjdę pół godziny przed wieczerzą, jak wczoraj, jak przed rokiem, jak zawsze. Wspinałem się dziarsko, by przemknąć niezauważenie i ukryć te nieszczęsne talerze. Mam brudne talerze, czyli nie byłem w kuchni, idę w przeciwnym kierunku, dlacze-go? W myślach fałszowałem odpowiedzi. Przytrzymywałem widelce placem, kciuk zaczerwienił się od buraczków.

Zza zakrętu wyszedł stryj Piotr, nagle, w białej koszuli, jeszcze bez muszki, bez marynarki, dopinający spinki przy mankietach. Wymiana

Page 59: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

63

spojrzeń, nieme pozdrowienie, męska oszczędność gestów i słów. Prawie się minęliśmy

– Co tam słychać?Znieruchomiałem, talerze zadzwoniły. Stryj stał, życzliwie uśmiech-

nięty, uporał się ze spinkami. Prawa dłoń w kieszeni, lekkie przechy-lenie w biodrach, wstęp do przyjacielskiej pogawędki. Co słychać, to pytanie zawsze mnie mroziło. Niewinne, konwencjonalne, wymagające prostej odpowiedzi. Pytający nie oczekiwał nigdy zbyt wiele, wystarczy-ło bąknąć którąś z podsuwanych przez obyczaj fraz. Co słychać, to py-tanie, mimo swojej prostoty, mimo swej nienachalności, stawiało mnie jednak pod znakiem zapytania. Zaczynałem gorączkowo szukać jakie-goś ważkiego, godnego wzmianki wydarzenia z ostatnich dni, jakiejś ciekawostki, anegdotki trafnie wypełniającej przestrzeń rozpostartą samym zapytywaniem. Na próżno, wszystkie myśli uciekały, moja przeszłość wydawała mi się, całkiem słusznie zresztą, niewarta opowie-dzenia, pasmo codziennych czynności, mycia się, jedzenia, wstawania, spania, jakichś obowiązków, przyjemności tak prostych, że fabularnie wstydliwych, nie nadających się do żadnej opowieści. Że z psem byłem, że śledzie zjadłem, że pogoda, że zima? Że wujek Tomasz nie zjadł śle-dzi, że zdrzemnął się, że Ania posprzątała mi pokój? Wszystko na nic. Co słychać, to pytanie zmuszało mnie do jakiegoś przewartościowania własnego życia, do uporządkowania go, poukładania tak, by dało się wypowiedzieć. Czy lepiej słychać, czy gorzej? Co odpowiedziałem poprzednim razem, do czego muszę, do czego mogę się odnieść? Ta konieczność syntezy własnej egzystencji, wymaganie zamknięcia wła-snego losu w jednym zdaniu, to mnie przytłaczało. Nie byłem gotowy na to karkołomne zadanie, nigdy nie byłem dość gotowy. Zaskoczony pytaniem, przyłapany na życiu nieuporządkowanym, na życiu nieprze-myślanym pod kątem możliwości jego opowiedzenia. Pytający miał w takich sytuacjach zawsze przewagę. To on pierwszy zadał pytanie, to on zmusił do odpowiedzi, on czeka, on się przygląda. Uprzedził atak, sam go wywołał.

– A co u stryja? – wybrałem wariant desperacki. Stryj Piotr niezmieszany wyciągnął dłoń z kieszeni i rozłożył obie

ręce w geście próbującym objąć całość.– Wigilia!– Wigilia – odparłem z uśmiechem i minęliśmy się w wąskim koryta-

rzu. Kiedy wróciłem na dół, sala kolumnowa była jeszcze pusta. Uświa-

domiłem sobie, że po spotkaniu ze stryjem wpadłem do pokoju, po-stawiłem talerze po śledziach na biurku; ubrałem się w czystą koszulę i porywając marynarkę z wieszaka, zbiegłem na dół.

Znów za wcześnie. Przez chwilę siedziałem w fotelu, wpatrując się

Page 60: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

64

we wskazówki zegara. Siedemnaście po trzeciej – osiemnaście po trze-ciej – dziewiętnaście…

Wreszcie wstałem i zacząłem nakrywać do stołu. Wpierw duże ta-lerze, na nich małe, po obydwu stronach wszystkie widelce i łyżki, we właściwej kolejności, nad talerzami łyżeczki do kompotu. Serwetki, kie-liszki do białego wina, szklanki do wody. Pośrodku stołów, zostawiając miejsce na półmiski z wigilijnymi potrawami, poustawiałem lichtarze z kilkudziesięcioma świecami Caritasu, jasnym dowodem na wspania-łomyślność i miłosierdzie ciotki Magdy.

Kończyłem, kiedy w korytarzu prowadzącym do kuchni ukazała się Matka. Stanęła w progu i zobaczyła mnie, samotnego pośrodku dziesiąt-ków sztućców i pustych talerzy. Miałem wrażenie, przez chwilę, że przez jej zmęczenie przebijała nuta radości. Tak, sam to zrobiłem, mamo, ja sam, nikt mi nie pomagał. Poczułem się małym chłopczykiem, dumnym z sumiennego spełniania swoich obowiązków i brania na własne barki obowiązków innych. Ja sam, nikt mi nie pomagał, mamo.

– Tylko nie zapomnij o opłatkach – powiedziała Matka, opierając dłoń na poręczy schodów.

Zapadam się w fotel, miękki i głęboki, zapadam się w oczekiwaniu na wieczerzę. Wszystko zrobione, sala kolumnowa jest pusta, z góry, z dołu, z bocznych korytarzy dochodzą niewyraźne odgłosy przygoto-wań mojej rodziny, ja jestem gotowy, pozostaje tylko czekać. Fotel jest miękki i głęboki, zapadam się, zapadam.

8

– Cicho, bo go obudzisz.– Zobacz, jakie ma fałdy, o tu.Głosy dźwięczne i piskliwe docierały do mnie zza granicy snu, czu-

łem dziecięce napięcie, szybkie oddechy, skupioną na mej twarzy uwa-gę. Zacząłem się budzić, przełknąłem ślinę.

– Poruszył się, poruszył! – Żyje, mówiłem ci przecież. Zachrapałem celowo i gwałtownie otwarłem oczy. Dzieci z piskiem

rozpierzchły się po pokoju, Franek i Anielka, schowały się za choinkę. Bombki lekko zadzwoniły o siebie, trochę igliwia obsypało się na podło-gę, wysoka konstrukcja lekko się zachybotała.

– Wujek, nie gniewasz się?– Zaraz was zjem!Kolejne piski i próba wpełzania pod stół. Już nikt ich nie widzi, wy-

glądają spod krawędzi obrusu, nie ma ich, zniknęły. Udaję, że intensyw-nie szukam, szuram nogami, głośno stawiam kroki:

Page 61: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

65

– Gdzie one się podziały, niech no tylko znajdę – powiedziałem gło-sem starca.

Spod stołu przytłumione chichoty, nie ma ich, już ich nie znajdę, wymknęły się złemu czarodziejowi. Zabawa skończona.

Już w pół do szóstej, zaraz wszyscy zaczną się schodzić. Poprawiłem włosy i wygładziłem pomiętą od drzemki marynarkę. Ile spałem? Co straciłem? Jak długo dzieci Gosi i Pawła studiowały w napięciu moją rozespaną twarz? Ziewnąłem i przeszedłem się po pomieszczeniu. Franek i Anielka już nie uciekali przede mną, tamta zabawa się skoń-czyła, pewnie zainteresowali się nogami krzeseł, albo w skupieniu spoglądali na choinkę, próbując podglądnąć podrzucającego prezenty aniołka. Wyszedłem na chwilę do kuchni i przepłukałem usta wodą. Po chwili wahania sięgnąłem do lodówki i nalałem do szklanki kilka łyków kiszonego barszczu. Bordowa, niemal fioletowa, gęsta ciecz osadziła się na przeźroczystych ściankach. Wypiłem jednym haustem, bezsmak w ustach zniknął, mogłem wrócić do sali kolumnowej. Dzieci dalej nie było widać, ucichły ich chichoty i prowadzone scenicznym szeptem rozmowy. Zasiadłem w fotelu, czuwając. Wszystko jest gotowe, wszyscy czekamy, dzieci się bawią.

Siedziałem na fotelu, czekałem, w samym sercu Domu, w miejscu, gdzie przecinały się najważniejsze szlaki, gdzie odbywały się najważniej-sze uroczystości, w sali kolumnowej. Można śmiało powiedzieć, że to największe pomieszczenie w Domu narodziło się przypadkiem. Podczas jednego z remontów okazało się, że stropy pomiędzy pierwszym i dru-gim piętrem nadają się do wymiany. Drewno było spróchniałe, legary kruszyły się w dłoniach. Kiedy zdjęto wszystkie warstwy, stryj Piotr wpadł na pomysł pozostawienia tak wysokich pomieszczeń. Kazał wy-burzyć wszystkie ściany działowe w tej części kamienicy, jedyną ścianę nośną zastąpił mocną kolumną, która poprzez skomplikowany, przypo-minający parasol system krokwi podtrzymywała strop drugiego piętra. W ten sposób uzyskaliśmy wielką, długą na kilkanaście metrów salę, wysoką na dwie kondygnacje. Aby złamać kościelny charakter wnętrza, proporcje pomieszczenia bezlitośnie podszeptywały to skojarzenie, stryj zaprojektował antresolę, zawieszoną dokładnie na poziomie pierwotne-go stropu, oddzielającego niegdyś dwa piętra. Na antresolę prowadziły szerokie schody, stamtąd wchodziło się do biblioteki, i dalej, wzdłuż ze-wnętrznej ściany, na wąską galerię, która umożliwiała dojście do okien z wyższej kondygnacji. Dzięki temu sala, nazwana od razu kolumnową, straciła swoją przytłaczającą wymowę. Na antresoli, głębokiej na jakieś cztery metry, ustawiono regały z książkami i kilka foteli, pod nią stała stara fisharmonia i rodzinny kredens, za kredensem schody na parter, obok schodów drzwi do pracowni stryja. Pod ścianami kanapy i fotele, pod oknem długi, rozkładany na specjalne okazje stół. Pośrodku krótszej

Page 62: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

66

ze ścian, naprzeciw antresoli, znajdowały się drzwi, biegnący za nimi ko-rytarz prowadził do kuchni i do pokojów najstarszego pokolenia rodziny Chochołów. Z racji swoich rozmiarów i zaprojektowanych funkcji sala kolumnowa szybko stała się centrum Domu. Tu jadano rytualne posiłki, tu w zimowe wieczory przesiadywał chór starców. Sala kolumnowa była agorą naszego Domu.

Położyłem głowę na oparciu fotela i błądziłem wzrokiem po pogrą-żonym w półmroku dziwnym belkowaniu stropu. Strzelająca w niebo kolumna była niczym drewniany maszt z trzech świerkowych pni spię-tych metalowymi obręczami. Wysoko ponad głowami rozgałęziała się promieniście, wyrastające z niej belki sięgały we wszystkie narożniki sufitu i wgryzały się w krawędzie ścian. Pomiędzy głównymi ramionami widać było wsporniki i przypory, całość tworzyła lekką, niemal zwiewną pajęczynę. Drewniana konstrukcja pomalowana była na ciemnobrązowy kolor, belkowanie dzieliło sufit na białe trójkąty. Kolumna wyznaczała środek sali, środek Domu, środek świata. Z sufitu na grubych linach zwieszały się wielkie żyrandole, perspektywa wykrzywiała równoległe linie.

Siedziałem rozparty w fotelu, dzieci się bawiły, rodzina właśnie zaczynała się schodzić. Z antresoli, z dołu, z góry, od strony kuchni, zewsząd, pojedynczo i parami, nadciągali Chochołowie; odświętnie ubrani, biel z czernią, z granatem, z szarością; pachnący perfumami, uczesani, zapięci, wcierając w dłonie resztki kremu nawilżającego. Nikt nie siadał przy stole. W sali kolumnowej tworzyły się grupki, moi krewni rozmawiali o Wigilii, tradycji, zimie, o potrawach, zabijając czas, czekając na rozpoczęcie. Jeszcze nie ma babci Marysi, niech ktoś pójdzie po wujka Tomasza, Ania zawsze się spóźnia, co za dziewczyna, co z Pio-trem, widzieliście Piotra, spotkałam na schodach ciocię Basię, zaraz zejdzie, spokojnie, zaraz zaczniemy, bez nerwów. Gwar narastał, głosy niosły się pod samo sklepienie. Gdzieś wysoko rozmowy nasze, błahe i niedbałe, zapełniające czas, niezainteresowane same sobą, mieszały się i gęstniały. Rzadko spotykaliśmy się wszyscy razem. Mieszkając pod jednym dachem, wpadając na siebie w kuchni, na korytarzach, pozdra-wiając się w drodze do łazienki, tylko kilka razy w roku gromadziliśmy się w pełnym składzie. Święta, ważniejsze jubileusze, imieniny babci Marii, hucznie fetowana rocznica ślubu cioci Magdy i stryja Piotra; rzadko, według starszych za rzadko.

Oczekiwanie przedłużało się, zawsze ktoś przychodził spóźnio-ny, ktoś mylił godzinę. Była prawie szósta. Dzieci przestały się bawić i patrzyły ponuro na dorosłych. Ich czas ruszył, minuty zaczynały się dłużyć. Im później zaczniemy, tym później przyjdzie aniołek. One czekały najbardziej, od wielu dni śniąc o wymarzonych prezentach. To oczekiwanie, zapełniane przez nas dorosłych zdawkowymi konwersa-

Page 63: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

67

cjami, ujawniało potrzebę rytuału. Teraz staliśmy w przedsionku, nie ogarnięci jeszcze przez obrzęd wigilijny, tęsknie wyglądaliśmy począt-ku corocznego scenariusza. Porządek wieczerzy zorganizuje nam czas, umieści wszystko we właściwym miejscu. Nastrój wyznaczy prawdziwe tematy rozmów, wytyczy drogi naszych wzajemnych relacji i spotkań. Na razie nasze rozmowy były kruchtowe, jak przed spektaklem, przed koncertem, oderwane od nas samych, zaprzątniętych już czymś innym. Wszyscy udawaliśmy uprzejmość i zainteresowanie.

I nadeszła ta chwila, gdy byliśmy w komplecie. Schodząca powoli po schodach Matka dała głową znak ciotce Magdzie, że można zaczynać. Ta kilkakrotnie klasnęła w dłonie.

– Moi kochani! Moi kochani… Na wszystko będzie… porozmawiamy sobie jeszcze… Tak, ale musimy zacząć – odpowiadała rwanymi zdania-mi na udające zaskoczenie miny domowników.

Rozmowy wygasały. Ci, co zamilkli, gestami uspokajali innych. Wreszcie zrobiło się cicho i wszyscy znieruchomieli, zgodnie zwraca-jąc głowy w jednym kierunku. Rodziło się zgromadzenie. W rogu sali kolumnowej stał wuj Tomasz, wyprostowany, szczupły, wodzący niewi-dzącym wzrokiem tuż ponad naszymi głowami, jakby oczekiwał naszych twarzy wyżej, jakbyśmy w jego oczach ślepca przewyższali samych sie-bie. Rośliśmy pod tym spojrzeniem, stawaliśmy na palcach, wbijaliśmy się w niezasłużoną dumę. Na Wigilię wuja Tomasza ubrano w sutannę, którą wkładał niechętnie, chodząc po Domu w wyciągniętych sztruk-sowych spodniach i flanelowych koszulach. Wyglądał niecodziennie, trochę jak przebrany, udający kogoś innego, a przecież przez większość życia takim właśnie go oglądałem. Teraz mimowolnie poprawiał palca-mi koloratkę, ruchy szyi potwierdzały, że dawny strój przestał być jego drugą skórą, sutanna wisiała na nim żałobnie. Obok Tomasza stał mój kuzyn Andrzej i trzymał otwarte Pismo Święte.

Od lat rozpoczynaliśmy wieczerzę wigilijną od lektury drugiego roz-działu Ewangelii według św. Łukasza. W owym czasie… kiedy namiestni-kiem Syrii był Kwiryniusz… do swego miasta… która była brzemienna… urodziła… w żłobie… bo nie było dla nich miejsca w gospodzie. Znałem te słowa od dziecka, rok po roku wyżłobiły w mojej pamięci głębokie bruz-dy. Zawsze zastanawiałem się, dlaczego opis narodzin Jezusa zawiera głównie jakieś biurokratyczne informacje na temat spisu ludności. Sens tego fragmentu ukryty był wśród drobiazgowego przedstawienia okolicz-ności, narodziny pozostawały na marginesie tej opowieści.

Pojawienie się wujka Tomasza w Domu w naturalny sposób dopro-wadziło do zmiany tego obyczaju, po lekturze Ewangelii ksiądz wygła-szał krótką homilię, to było oczywiste, obyczaj zreformował się sam, za pierwszym razem, bez niczyich interwencji, i tak pozostało w kolejnych latach, żywa tradycja regulowała się sama.

Page 64: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

68

Zastygliśmy w oczekiwaniu. On słyszał tę ciszę i wytrzymał ją; splótł dłonie i podniósł je do twarzy, zasłaniając usta. Kilka razy westchnął w skupieniu. Wreszcie dał głową znak, Andrzej zaczął czytać.

– Z narodzeniem Jezusa Chrystusa było tak… To nie był ten fragment, wypowiadane przez Andrzeja słowa uderza-

ły we frazy podsuwane przez dobrotliwą pamięć. Mąż jej Józef… oddalić ją potajemnie… we śnie… nadasz imię Jezus… uczynił tak, jak mu po-lecił anioł … aż porodziła Syna. Każde zdanie się wykolejało, każdy ze słuchających musiał się skoncentrować, wejść na nowo w odczytywane orędzie.

– Oto Słowo Pańskie…Odpowiedzieliśmy chóralnie. Andrzej zamknął Biblię i odłożył ją na

stolik za sobą. Wujek Tomasz stał chwilę w milczeniu. Wreszcie pod-niósł głowę i z zamkniętymi oczyma powiedział:

– To wydarzy się dzisiaj w nocy. Spróbujmy tego nie przegapić. I tyle; czekaliśmy na coś więcej, ale nie było nic więcej, wuj Tomasz

ruszył do przodu, Andrzej podbiegł, by mu pomóc znaleźć miejsce, kiedy zasiadł na fotelu, zaczęliśmy się wszyscy poruszać, odczarowani, ośmie-leni, ciotka Magda wkroczyła między nas z talerzem pełnym opłatków. Rozpoczęły się życzenia, dwadzieścia osób zaczęło krążyć po sali kolum-nowej, by na krótką chwilę spotkać się z każdym krewnym.

Podszedłem do Matki. W naszej rodzinie życzenia trwały długo. Dwadzieścia dwie osoby, każdy przełamuje się z każdym, każdy ma przed sobą dwadzieścia jeden spotkań, w sumie dwieście trzydzieści jeden przełamań, tafle opłatków strzelają wokoło jak pękający lód. Ile zajmują pojedyncze życzenia? Podejście, chwila zastanowienia, wy-głoszenie życzeń, zapytanie o jakąś troskę, wysłuchanie życzeń, krótka pogawędka, promenada, odnalezienie kolejnej osoby, ominięcie tych, którym się już życzyło, chwila oczekiwania, bo do babci, cioci, wujka jest kolejka, pogawędka w kolejce, korekta planów, odnalezienie wzrokiem babci, cioci, wujka, do których nie ma kolejki, przypadkowe spotkanie z kuzynem, myśmy sobie już życzyli, uśmiechy; babcia, ciocia, wujek, do których nie było kolejki, są już zajęci, znowu korekta planów, pod oknem stoi samotnie babcia, ciocia, wujek, więc podejście i kolejne spotkanie. Ile trwa jedna kolejka? Dwie minuty, trzy, pięć? Niezręcznie jest spoglądać na zegarek, to przecież życzenia, nie wydzielamy czasu, życzymy aż do wyczerpania, opłatki są, zawsze w nadmiarze, można dobrać, w każdej chwili można dobrać, aż do wyczerpania, aż do wy-cieńczenia. Zazwyczaj przekraczamy godzinę, nigdy nie sprawdzałem, ale godzinę co najmniej, pod koniec życzenia stają się coraz krótsze, z wielopoziomowych konstrukcji pozostaje tylko esencja, każdy jest już trochę zmęczony, życzymy sobie, żeby życzenia były krótkie, coraz krótsze, to jest podstawowe życzenie, z ostatnimi osobami rozumiemy

Page 65: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

69

się bez słów, tylko skubiemy resztki opłatków, okruszki ostatnie, głębsze spojrzenie, jakiś gest, jakiś pocałunek, do wycieńczenia. Jak nam się udaje to wszystko zmieścić, w jeden wieczór? A potem jeszcze potrawy, i prezenty, i kolędy, i na pasterkę jeszcze trzeba się zebrać, i dojść, i za-jąć miejsce. Ten wieczór trwa co najmniej dwa wieczory, czas rozciąga się, by pomieścić złożoność domowych rytuałów, czas zastyga, pozwala zdążyć ze wszystkim.

Podszedłem do Matki. Zewsząd łapałem kątem ucha zwyczajowe zdrowia, szczęścia, pomyślności, ludzie wokół mnie życzyli sobie najle-piej, a jednocześnie wypowiadali to nieporadnie, kryjąc się za sprawdzo-ne od lat formuły. Wiadomo, zdrowie ważne, szczęście ważne, wszystko ważne. Życzenia ciepłe, serdeczne, odarte z intymności bezpośredniej relacji. Ogólność ułatwiała tę relację, znosiła kłopotliwość, skrępowanie zbytniego zanurzenia w świat innych. Czego życzyć dziewięćdziesięcio-letniej babci Marii? Zdrowia? Stu lat? Co znaczy pomyślność? Jak co roku próbowałem lepić coś własnego, nieudolnie próbując rozpoznać te nadzieje, które otwierają horyzont moich bliskich. Moja oryginalność co roku rodziła się w momencie wzięcia z tacy opłatka, nie była nigdy zbyt przemyślana, konstruowana w popłochu, zawsze niegotowa. Kto liczy na wyzdrowienie, kto potrzebuje odpoczynku, kto nie może znaleźć sobie miejsca na świecie, kto pogrąża się w samotności, kto chciałby spokoju, zmiany pracy, odmiany życia. Starałem się diagnozować te pragnienia, odczytywać je z okruchów doświadczeń, zasłyszanych roz-mów, domysłów, wyznań, wykradzionych snów. Ponieważ w tym rozpo-znaniu zawsze byłem spóźniony, nieprzygotowany, poświęcałem na nie czas podczas życzeń innych. Oni zaczynali, zdrowia, szczęścia, pomyśl-ności, czasem coś od siebie, a ja słuchałem nieuważnie, słuchałem nie słuchając, pozorując skupienie, wszelkie błogosławieństwa puszczałem mimo uszu, ugniatając gorączkowo własną wypowiedź; tę wstydliwą czynność skrywałem pod pełnym spokoju uśmiechem, pod spojrzeniem głębokim i pustym jednocześnie. Kiedy kończyli, babcia, ciotka, wujek, ja zaczynałem, z namysłem, ze zrozumieniem. Bliscy, kiedy udało mi się utrafić w sedno ich prawdziwych trosk, uśmiechali się ciepło, jakby przypomnienie o własnym bólu, o własnej biedzie, sprawiało im przy-jemność. Ich twarze, na co dzień przygaszone, zaprzątnięte krzątaniną wokół spraw ważnych i pozornie ważnych, rozprostowywały się, oczy nabierały blasku. Zderzaliśmy się jak wolne elektrony, jak cząsteczki, które odbijają się od siebie nawzajem. Spotkania krótkie, rozbłyskujące na moment, na mgnienie oka, potem przepraszające spojrzenia, jeszcze muszę połamać się z ciocią, babcią, wujkiem; kruchość naszych małych spotkań była nie do ocalenia. Z wieloma moimi bliskimi nie rozmawia-łem tak blisko, tak ulotnie, przez cały poprzedni rok. Rozstając się z ka-wałkiem niekwaszonego ciasta w dłoniach, wymienialiśmy pełne poro-

Page 66: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

70

zumienia spojrzenia. Musimy to powtórzyć, może jutro, może w drugi dzień Świąt, mieszkamy przecież pod jednym dachem… Wiedzieliśmy, że nie dotrzymamy tych niemych obietnic, że spotkamy się dopiero za rok, na ten jeden moment.

Podszedłem do Matki. Z trudem odnaleźliśmy się w gromadzie krewnych. Większość z nich ustawiła się w kolejkach do foteli, na któ-rych zasiadali starcy, przyjmując życzenia i błogosławiąc. Kolejki żyły własnych życiem, w nich ludzie konwersowali, korzystając z okazji prze-łamywali się między sobą, w oczekiwaniu, w napięciu, by seniorom rodu życzyć dobrze i treściwie, w rodzinnym ogonku bliscy deptali sobie po piętach. Kilka razy widziałem Matkę zajętą, z babcią, ciocią, wujkiem. Szukałem kogoś innego i znów gromada nas rozdzielała. Kolejna twarz, kolejny uśmiech, zapraszające rozłożenie ramion, my przecież jeszcze nie, a jak jeszcze nie to teraz, czemu nie teraz. I wszystkiego najlepszego z babcią, ciocią, wujkiem. Znam dobrze moich bliskich, znam ich od dziecka, znam z wspólnych wakacji, znam z imienin i obiadów świą-tecznych; od kilkunastu lat mieszkamy razem w jednym domu, Domu, widzę ich w szlafrokach, piżamach, widzę na co dzień, bez makijażu, bez udawania, w kapciach, w łóżkach, przy stole. A jednak mam poczucie, że nie wiemy o sobie nic. Ja sam przemykam codziennie między nimi z poczuciem, że najważniejsze ze swoich spraw pozostawiam dla nich za-trzaśnięte, że nie dla nich pielęgnuję moje troski i sekrety. Wtłoczyliśmy się, dla własnej wygody, dla wygody uporządkowania tych ponad dwu-dziestu osób, z którymi mieszkamy dzień w dzień pod jednym dachem, wtłoczyliśmy się nawzajem w dobrze skrojone mundurki, wiemy, czego możemy od siebie oczekiwać, czego się spodziewać, rzeczywistość Domu jest przewidywalna, bo po to ma się dom, by wszystko było na swoim miejscu, po to, by każda inność stała się swojska, oswojona, wypole-rowana od ciągłego gładzenia. Rysy tracą ostrość, nie kaleczymy się o kanty i krawędzie, każdego z tych bliskich, najbliższych, potrafimy zgrabnie opisać jednym, dwoma aforyzmami. Inni żyją wokół nas jak aforyzmy, odwróceni tylko profilem albo patrzący tylko na wprost, z jed-nym wyrazem twarzy, z jedną kwestią do wypowiedzenia. Dla wygody uporządkowania rzeczywistości babcie są babciami, starcy starcami, młode matki młodymi matkami, wujowie i kuzyni porozstawiani po kątach. Ja też stoję w jakimś kącie, też zostałem zaklęty w kamień przez moich bliskich. Zamieszkujemy ten Dom podobnie jak zegary, kredensy i etażerki, pomiędzy nimi zajmujemy przypisane sobie miejsce, między gablotką a sekretarzykiem, kaloryferem i szafką nocną. Patrzę na twa-rze moich bliskich, znane od dziecka, niezmienne dzięki codziennemu oglądaniu, niestarzejące się i pozaczasowe, przez te nieruchome, zasty-gnięte w moim umyśle oblicza nie dociera do mnie nic ważnego o nich samych. Nasze spotkania wywołują w nas te same reakcje, witamy się

Page 67: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

71

tymi samymi słowami, wszystko odbywa się według niezmiennego rytmu powtarzanego za każdym razem obrzędu. Małe, wstydliwe ryty przejścia, poranne pozdrowienia, południowe zapytania, konwersacje, nie rozmowy, ryty odpychające, odpychające nas od siebie, pozwalające przejść przez życie, przez Dom, nie spotykając nikogo, i jednocześnie mieć poczucie uczestniczenia we wspólnocie. Relacje nasze mają cha-rakter niemal liturgiczny. Wiem, czego mogę od nich oczekiwać, wiem, że mnie nie zaskoczą, ja też nie zaskakuję, odpowiadam ciągle to samo, to, czego można oczekiwać. I tak trwamy od lat, w poczuciu porządku i bezpieczeństwa, Dom jest domem, tu nie czyhają na nas żadne pułapki, dom to przecież świat oswojony. Spotykam moich bliskich, nad nami zawisa nastrój, i mówimy to, co powiedzieć powinniśmy. To, co chcę naprawdę powiedzieć, to, co mi się wydaje, że chcę powiedzieć światu na swój temat, zachowuję dla siebie i pomstując na skamienienie oby-czajów rodzinnych, sam dostrajam się, mimowolnie i bezrefleksyjnie, do tego nastroju. Zapewne inni myślą to samo, kiedy się mijamy, czują ten sam niedosyt, to ukłucie utraconej szansy, dlaczego miałoby być inaczej, dlaczego tylko ja miałbym posiadać przenikliwość dostrzegania owej trudności nie do przezwyciężenia, na której panowanie wszyscy wyda-jemy przyzwolenie, więc mijamy się i rozstajemy się z goryczą niespot-kania, goryczą poddania się nastrojowi, niesmakiem kolejnego błahego przegapienia się nawzajem i po chwili przełykamy tę gorycz bez bólu, mijamy kolejną babcię, ciocię, wujka. A potem się do tego przyzwyczaja-my, nie można przecież ciągle mijać się z gorzkim smakiem na języku, to przechodzi, nadzieje prawdziwych spotkań płowieją, nastroje, w których ludzie dotykają się naprawdę, schną w zapomnianych zielnikach.

Podszedłem do Matki, wiedząc to wszystko, kontemplując to niczym bolącą ósemkę, wiedziałem to wszystko i szedłem pomiędzy moimi bliskimi, swojskimi i przez to dalekimi, uśmiechając się, przełamując, kochając w rodzinny, niezobowiązujący sposób; wiedziałem to, i oni wiedzieli, może w ten wieczór bardziej, może nasza radość z rodzinne-go ciepła podszyta była żalem, że starcza nam siły na spotkanie tylko przez te parę godzin, może radość wigilijna w nas wszystkich podbita była nostalgią i tęsknotą, zawstydzeniem własną niemożnością, tym bardziej dotkliwą, że w myślach przezwyciężaną bez większego trudu. Wiedziałem to wszystko i szedłem do mojej Matki, która przez moment mignęła mi przy chórze starców. Wszyscy, ona też, byliśmy zakładni-kami nastrojów, które przechodziły przez Dom niczym fronty atmosfe-ryczne, nieraz zawisając na kilka lat nad poszczególnymi pomieszcze-niami, ludźmi, relacjami. Nie raz szliśmy do kogoś z rodziny, do babci, cioci, wujka, układając w głowach prawdziwe, niesfałszowane rozmowy; nie raz szliśmy na spotkanie, projektując w głowie nieskłamane dialogi. Przekroczenie progu pokoju, miny, które wymienialiśmy zawsze, rytu-

Page 68: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

72

alne frazy pozdrowień, to wszystko oddalało nas od siebie i oddawało w panowanie niechcianych nastrojów. Mechanicznie dostrajaliśmy się do zadanej tonacji, każdy zajmował właściwe miejsce, wypowiadał wła-ściwe kwestie. Nastroje zawisały nad nami, zagnieżdżały się w Domu na długie tygodnie, przemieniając wszystkie nasze spotkania, zapytania i odpowiedzi. Wiedziałem to wszystko i nie potrafiłem, nie chciałem nic zrobić, nastroje mnie obezwładniały, rozleniwiały. Po co zmieniać, czy tak nie jest dobrze? Blisko, przez szybę.

Nastroje, przestroje, rozstroje; słowa gładkie i wyślizgane, jak ulał pasujące do rzeczywistości, cisnące się na usta, obejmujące cały świat swą zniewalającą mocą. A za nimi skryty Bartek, szlachetny dawca ka-tegorii, Bartek, który uwięził nasze życie w tej metaforze, Bartek, wielki twórca teorii nastrojów, Bartek nadający rzeczom prawdziwe imiona. Nastroje, nieuchwytne i ulotne, tłumaczą wszystko, w nich poruszamy się i żyjemy, one rozstrzygają za nas, one przemieniają nasze światy; ich niewidoczne oddziaływanie na nasze relacje, ich ciche przełamywanie się ponad naszymi głowami. To Bartek splótł moje myślenie z tą meta-forą, to dzięki niemu wyglądałem na świat z jej wnętrza. Nie znosiłem jej, wyjałowiła się od częstego powtarzania, przeżułem ją na wszystkie sposoby, aż zupełnie straciła smak; a jednocześnie nie miałem sam lepszego języka. Brak własnej mowy zastępowałem cudzymi słowami. Chciałem się wyrwać, lecz nie mogłem jej porzucić; uciekałem spod jej władzy i zawsze wracałem z podkulonym ogonem, zniechęcony wypa-loną ziemią dookoła. Teoria nastrojów jaśniała na moim pustkowiu, trzymałem się jej kurczowo, jakbym nie potrafił uwolnić się spod zaklęć mojego brata. Jedyne miejsce, skąd świat wyglądał na uporządkowany, wydarzenia tłumaczyły się nawzajem, wszystko ogarniał sens. W innych miejscach moje myślenie usychało, moje myślenie mogło zamieszkiwać tylko w metaforyce nastrojów. Mój brat skryty za metaforą, nasza Matka skryta za rodzinnymi życzeniami.

Podszedłem do Matki, jej smutek, jej zmęczenie. Bartek, nie ma Bartka, jej życie zanurzone teraz w tym jednym nastroju. Podniosłem oczy i nie wytrzymałem jej spojrzenia.

– Nie zadzwonił?Matka odruchowo ułamała wystający spomiędzy moich palców ka-

wałek opłatka. Uniosła go do ust i zastygła w pół drogi. – Musisz dowiedzieć się, jak żyje i gdzie mieszka. Znajdziesz go?– Tak, mamo.Matka wsunęła okruch opłatka między wargi. Ja też odłamałem, de-

likatnie, skromnie, sam rąbek, płytka pękła z cichym trzaskiem.– Znajdziesz go?Powtórzenie mnie uderzyło; przecież powiedziałem, po co mnie jesz-

cze o to pyta; może nie usłyszała odpowiedzi, dookoła taki gwar; może

Page 69: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

73

nie zrozumiała jej, bo wypowiedziałem ją niedbale, hałas przekręcił moje słowa; może ja nie zrozumiałem pytania i moja odpowiedź była bez sensu. Przez głowę przeleciał tabun myśli, dlaczego pytanie zostało powtórzone? A może moja Matka nie wierzy, że znajdę brata, nie wie-rzy, że w ogóle będę go szukał? Sądzi, że przytaknąłem, bo wypadało, a duchu zakładam, tak sądzi, że zakładam, że nie nic nie zrobię, bo nie będę musiał nic robić, że Bartek zadzwoni, znajdzie się, a ja nic nie będę musiał, dlatego tak ochoczo przytaknąłem. Tak zapewne sądzi moja Matka, że tylko tak powiedziałem dla świętego spokoju: znajdę, poszu-kam; wszystko po to, aby nie psuć nastroju, bo wieczerza, bo igliwie, bo opłatek, bo wszyscy radośni i tylko Matka nie pasuje, bo przygnębiona. Tak myśli, nie wierzy mi. A wokoło wszyscy sobie wierzą, wierzymy sobie jak nigdy, chcemy wierzyć w ten jeden wieczór, wokoło Wigilia, wszyscy nawzajem odkrywamy w sobie ludzi, uśmiechy, dyskretna, do-strzegalna w wymienianych spojrzeniach radość.

Ja jeden jestem zakwestionowany, mnie jednemu się nie wierzy. Czy chcę znaleźć brata, czy chcę go szukać? Dlaczego Matka w to wątpi? Poczułem się nieswojo. Wokół narastał gwar, ludzie w parach, pochy-leni nad sobą, nad trzymanymi z uwagą kruchymi tabliczkami, nad wypowiadanymi w skupieniu słowami, nie słyszeli naszej rozmowy. Popatrzyłem w nieprzeniknione, zmęczone oczy Matki. A może rze-czywiście odpowiedziałem mechanicznie, takim samym tonem, jakim przyjąłem na siebie od Matki już dziesiątki, setki zobowiązań, których nie dotrzymałem. Może Matka lepiej wie, jak było przed chwilą, a ja się przed tym bronię, chcąc chociaż wobec siebie pozostać lepszym, niż okazałem się naprawdę?

Znaleźć brata, co to znaczy? Pójść do jego mieszkania, zadzwonić na policję, do szpitali, porozmawiać z jego znajomymi, odnaleźć jego przyjaciół, prowadzić własne śledztwo? Dopiero teraz zacząłem sobie uświadamiać, o co Matka mnie prosi. I zobaczyłem, że ta prośba była jednocześnie jej cichym przyznaniem się do bezradności. Poprosiła, bo była bezsilna, bo nigdy nie prosiła o to, z czym sobie dawała radę. Teraz przekazuje mi poszukiwania: ona próbowała i nie dała rady, nie potrafi, nie wie, co robić, teraz ja muszę. Matka powierzyła mi swoją największą troskę: mam odnaleźć Bartka, który zniknął. Wyjechał? Dlaczego nie powiedział, przecież to Wigilia? Porwali go, zaginął, wpadł pod pociąg, pod samochód, ktoś go pobił i zostawił przy drodze? Wcześniej nie za-stanawiałem się nad tym. Nie dzwoni, bo mu komórka padła, nie dzwo-ni, bo nie może zadzwonić.

Ale teraz wiem, o co mnie pytała. W tamtej chwili, przed wigilijną wieczerzą, w rozgadanym zgromadzeniu mojej rodziny zrozumiałem, po co było to powtórzenie. Matka chciała, bym zadał sobie te wszystkie pytania, bym ja sam zakwestionował sam siebie, ja, nie ona, bym podał

Page 70: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

74

w wątpliwość swoją dobrą wolę, swoje przekonanie o domniemaniu własnej dobrej woli, bym przeszedł przez to wszystko i nie poprzestał na bezmyślnej zgodzie.

– Znajdziesz go?– Tak – odpowiedziałem i uwierzyłem we własną odpowiedź.Chyba o to jej chodziło. Przytuliłem ją na znak zakończenia życzeń,

powrót w ramiona obrzędu, jeszcze odłamaliśmy po okruszku opłatka, małym, rozmiękłym od trzymania w palcach, oddartym, nie odłama-nym, i ruszyliśmy we dwoje na górę, do pokoju Ojca, by tam przez kilka minut, przed wigilią, jak co roku, przy jego łóżku.

Po schodach, korytarzach odprowadzał nas gwar rodzinnego zgro-madzenia, polifonia głosów, szeptów i śmiechów. Melodie pojawiały się i uciekały, frazy krzyżowały się i zderzały, moi bliscy, nasi bliscy odzy-wali się i milkli, nawet w najcichszych momentach nie zapadało zupełne milczenie.

Przy Ojcu siedziała babcia Maria, góralski profil Berdów, rysy wy-ostrzone jak na dziewiętnastowiecznych sztychach. Wsparta na lasce, zgarbiona, patrząca w uśpioną twarz swojego syna. Kiedy weszliśmy, wstała z trudem. Podeszła do Matki i objęła ją.

– Jest taki spokojny – powiedziała. Stały chwilę w milczeniu, patrząc w tym samym kierunku. W pokoju

było ciemno, lampka na stoliku przy łóżku rozświetlała tylko posłanie, kąty tonęły w mroku.

– Basiu, jesteś taka dzielna – powiedziała i rozpłakały się przytu-lone.

Wyszedłem na korytarz, zawstydzony.

9

Zasiedli przy stołach, zasiedliśmy. Bez ustalonego wcześniej porządku, bez karteczek przy nakryciach, tworząc niewielkie grupy, ledwo wydzie-lone z całego zgromadzenia, zawiązane doraźnie, bez głębszych uzasad-nień, czy mogę koło ciebie, siadaj, ależ proszę, może siądę przy babci, przy cioci, przy wujku. Tylko dzieci zbite w gromadkę, my chcemy razem, posadzone z brzegu stołu, blisko szopki, blisko choinki, w każdej chwili można odejść, sprawdzić, czy aniołek się nie pojawił, może są już prezen-ty. Stół długi, biały, rozjarzony skocznymi płomykami świec, niebieskie wiatraki i drzewa na talerzach zdają się poruszać, łamiąc się w ciepłym świetle. W głowie stołu, w obydwu głowach, któż rozsądzi, który koniec ważniejszy, który jest na początku, a który na końcu, w głowach stołu puste miejsca dla Nieznajomego i dla mojego Ojca, komplet zastawy, opłatek na talerzu, krzesło dotykające oparciem krawędzi obrusa.

Page 71: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

75

Zasiedli, zasiedliśmy, cała rodzina, wszyscy, którzy mogli, zasiadł cały Dom. Naprzeciw mnie, od lewej: Ania Chochoł, moja kuzynka, córka stryja Piotra i cioci Magdy; Bartłomiej Chochoł, puste miejsce dla Bartka, mojego brata, dokładnie na wprost mojego nakrycia; wuj Łukasz Wicher, malarz, starszy brat mojej Matki; wujek Tomasz, ksiądz i ślepiec, młodszy brat mego nieżyjącego już dziadka, Jana Chochoła i szwagier babci Marii; babcia Maria, z domu Berda, wdowa po Janie Chochole, najstarsza z rodu, matka mojego Ojca i stryja Piotra; stryj Piotr, młodszy brat mojego Ojca, architekt; ciocia Magda, z domu Ryś, żona stryja Piotra i matka Pawła, Ani i Andrzeja; Paweł, mój kuzyn, starszy brat Ani, syn Piotra i Magdy; Małgosia, żona Pawła, z domu Chowaniec; kuzynka Monika Ryś, po prawdzie żadna kuzynka, córka Marka i Uli; Mateusz, syn Moniki; Franek, syn Pawła i Małgosi.

Zasiedli, zasiedliliśmy, po mojej stronie stołu, od lewej Andrzej Chochoł, młodszy brat Ani, syn Piotra i Magdy; ja, naprzeciw pustego miejsca po Bartłomieju, moim bracie; moja Matka, z domu Wicher, żona Wojciecha Chochoła, mego Ojca; babcia Marysia Wicher, z domu Kądziela, matka mojej Matki; ciotka Maria, z domu Kozioł, wdowa po Szczepanie Chochole, bracie mego nieżyjącego dziadka Jana Chochoła i wujka Tomasza, księdza i ślepca, szwagierka babci Marii; wujek Marek Ryś, po prawdzie żaden wujek, brat cioci Magdy; ciocia Ula Ryś, żadna ciocia, żona wujka Marka; kuzyn Michał, po prawdzie żaden kuzyn, syn Marka i Uli, młodszy brat Moniki; Olga, z domu Rohaniuk, żona Michała; Kaja, w nosidełku, córka Michała i Olgi; Anielka, córka Pawła i Małgosi, siostra Franka.

Wnieśli, wnieśliśmy pierwszą potrawę, wnieśliśmy karpia w galare-cie. Na półmiskach, lekko drżący, przybrany gotowaną marchewką i zie-loną pietruszką; krojony w dzwonka, potem przepołowione, moczony przez noc w mleku, płukany, ugotowany w wywarze z jarzyn, z zielem angielskim i liściem laurowym, obierany z ości delikatnymi opuszkami kobiet z naszego Domu, sprawdzany dwukrotnie, żeby się nie zadławili, żeby dzieci, żeby starcy, żebyśmy wszyscy mogli jeść spokojnie. A do tego chałka drożdżowa, też w Domu pieczona, wyrabiana przez moją Matkę, potem zaplatana w poczwórny warkocz przez babcię Marię, do tego cytryna, do tego dobrze schłodzone białe wytrawne orvieto, specjal-nie wybierane i sprowadzane przez stryja Piotra ze słonecznej Umbrii.

Widelce stukały o talerze, galareta zatrzęsła się, skropiona sokiem z cytryny. Wszyscy rzuciliśmy się do jedzenia, jakbyśmy od rana nic nie jedli. Wreszcie na siedząco, wygodnie, wreszcie jakiś smak poza opłatkiem. Dość mieliśmy słów, od słów trzeba było odpocząć, ta pierw-sza potrawa, prawdziwie pierwsza, w milczeniu, bo może jednak jakaś przegapiona ość, w skupieniu, bo pierwsza, opłatek nie potrawa, opłatek ważny, ale się nie liczy, karp w galarecie, miękkie białe mięso.

Page 72: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

76

Pamiętam, jak siedliśmy do wigilii po raz pierwszy w Domu, wte-dy jeszcze w innym składzie, nie było rodziny Rysiów, dzieci się nie zdążyły narodzić, nikt o dzieciach nie myślał, ich rodzice, moi kuzyni, mieli, mieliśmy niespełna po dwadzieścia lat. Sala kolumnowa jeszcze nie istniała, siedzieliśmy w dużym salonie w mieszkaniu dziadków Chochołów, dziś przejętym przez pokoje starców. Salon mieszczański, stare meble, serwisy do kawy w kredensie z fazowanymi szybkami, gę-ste zasłony, wielka palma między oknami, modernistyczna atmosfera międzywojnia. Był rok 1990, z sąsiednich pokojów dochodził zapach schnących farb, salon dziadków jako jedno z niewielu pomieszczeń ocalał z przebudowy. Jego dni były policzone, ale wtedy, w tamten grudniowy wieczór stanowił ostatni przyczółek dawnego życia, był po-mostem pomiędzy nowymi i starymi czasami.

Pamiętam wieczerze wigilijne u dziadków, jeszcze wcześniejsze, kiedy nawet nie mówiliśmy o Domu, wieczerze sprzed epoki Domu, czasy z poprzedniej ery; po prostu, wigilie w mieszkaniu dziadków. Żył dziadek Jan Chochoł, babcia Maria nie miała jeszcze siedemdziesięciu lat, a dziadkowie Wichrowie mieszkali daleko, w Rokicinach. Jedliśmy te same potrawy, też zaczynaliśmy od karpia w galarecie według tego samego przepisu, od lat, od dziesięcioleci tak samo. Wtedy podczas wigilii czekałem przede wszystkim na prezenty, każde danie przyśpie-szało tajemniczą chwilę, kiedy miejsce pod wielką choinką – w naszych małych, zagraconych mieszkaniach w blokach starczało przestrzeni tylko na skromne stroiki – zapełniało się przewiązanymi wstążkami pudłami. Nie było kolorowych papierów, nie było w sklepach działów pakowania prezentów, dary od aniołka przypominały raczej pocztowe paczki. Z kuzynami na czworakach szukaliśmy naszych imion, karp w galarecie w ogóle się nie liczył.

Były lata osiemdziesiąte, mój Ojciec był zdrowy i w pełni sił. Patrzyłem teraz na stryja Piotra, trochę podobnego do mojego Ojca. Nie byli identyczni, choć z każdym rokiem odnajdywałem coraz większe po-dobieństwo. Przez ten cały czas, kiedy Ojciec leżał w śpiączce, stryj Piotr przejmował jego cechy. Teraz był starszy niż Ojciec przed wypadkiem, w przedziwny sposób stał się sam starszym bratem, cała ta sytuacja po-zwoliła oszukać czas. Patrzyłem na niego, jak opowiada coś z zapałem, kordialny, uśmiechnięty, jak namawia swoją matkę, swoją żonę, osoby siedzące w polu jego oddziaływania na dokładkę karpia. Jak lekko unosi półmisek i podsuwa teatralnym gestem pod nos babci Marii:

– Wiem, mamo, jak lubisz ryby, w ten jeden wieczór nie daj się prosić.A babcia zaplatała dłonie i kiwała głową, tyle jeszcze potraw, chcesz

mnie utuczyć, znowu mnie rozedmie. Stryj Piotr był duszą towarzystwa, gdzie siadł, gdzie przystanął, wsączał w Dom swoją energię, napełniał przygasłe towarzystwo życiem, ożywiał rozmowy, wprowadzał ciekawe

Page 73: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

77

tematy, rozbudzał myślenie i odchodził, by napełnić swoją witalnością kolejną grupkę krewnych. Przy stole rzadko zagrzewał miejsca, często podsiadał tych, którzy na chwilę opuścili swoje krzesła, potem prze-praszająco wskazywał swoje, jakby czekające na taką odmianę miejsce, wszędzie było go pełno.

Pamiętam wigilie z mieszania dziadków, kiedy wszystkie te funk-cje spełniał mój Ojciec. Ukochany syn babci Marii, ależ mamo, co też mama, Ojciec mój wypełniał sobą całe pomieszczenie. Wtedy stryj Piotr był raczej nieśmiały, odzywał się rzadziej, przytłoczony nadobecnością swojego starszego brata. Dzieliły ich tylko trzy lata, niedużo, lecz widać wystarczająco, by Ojciec zdominował stryja Piotra. Piotr wtedy obser-wował, przysłuchiwał się, nie mówił, pamiętam, że potrafił słuchać, zawsze przechylony w stronę rozmówcy, skupiony, ze ściągniętymi brwiami.

Potem przyszła ta wigilia bez Ojca, pierwsza w Domu, pierwsza po jego przyjeździe, po przywiezieniu go z Egiptu, po tym, jak zabraliśmy go ze szpitala. Był nieobecny, nikt nie zajął jego miejsca, nikt nie potra-fił, nie chciał odegrać jego roli. To była smutna wigilia, w tamtym okre-sie każdy co kilka chwil krzepiąco spoglądał na moją Matkę, dodając jej tymi spojrzeniami otuchy. Karp w galarecie miał pełno ości, w całym tym remontowo-chorobowym zamieszaniu kobiety nie dopilnowały tej fazy przygotowań. Brzegi talerzy usiane były drobnymi igiełkami dys-kretnie wypluwanymi na widelce. Jedliśmy w milczeniu, ciesząc się, że ości dają nam pretekst do zawieszenia rozmów.

Nie pamiętam, kiedy stryj Piotr zaczął przejmować rolę Ojca. Spokojnie, z roku na rok wychodził z cienia swojego brata, odzywał się, zabierał głos, narzucał nastroje. Z początku po swojemu, po dawnemu, oszczędnie, rzucał temat i od razu się wycofywał, obserwując, jak dysku-sja toczy się bez niego. Potem podsycał rozmowy, dorzucał argumenty i opowieści, kiedy te dogasały, aż wreszcie zaczął grać pierwsze skrzypce. To był proces, to musiało trwać kilka lat. Dzięki wigiliom równo wybija-jącym roczne miary mogłem uchwycić kolejne etapy tego przepoczwa-rzania się stryja Piotra. Aż wreszcie, już kilka lat temu, metamorfoza się zakończyła, stryj wypełnił sobą miejsce po moim Ojcu; nie chcąc tego, nie planując, poddając się tylko przepływającym po Domu nastrojom. Teraz dominował nad stołem, zawisał nad milczeniem całego zgroma-dzenia. W drugim końcu stołu szeptały dzieci, onieśmielone rodowymi srebrami i nakłaniane do skupienia przez matki, w rybach mogą być ości, zawsze uważajcie, najpierw kawałek ryby, dopiero potem pieczy-wo, żebyście się tylko nie zadławiły. Pod stołem Knieja, Puszcza i Skowyt czatowały na śliskie resztki rybich skór.

Karp w galarecie był wyśmienity, jak zawsze, jak w Sèvres, dzięki karpiowi w galarecie wszystko było jak zawsze. Dookoła niewiele zosta-

Page 74: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

78

ło z czasów mieszkania dziadków. Ściany poprzesuwano, pomieszczenia zmieniły swoje przeznaczenie, wewnętrzny system klatek schodowych przeobraził cały układ Domu. Dołączanie co jakiś czas kolejnych miesz-kań przypominało pochłanianie nowych lądów, przyłączanie ziem za-morskich do korony. Z mieszkania dziadków pozostały meble, rozpro-szone po całym Domu, trzy pokoje, zamieszkałe teraz przez najstarsze pokolenie. Tyle wokoło się zmieniło, pozostał tylko karp w galarecie.

Wnieśli, wnieśliśmy karpia po żydowsku. To była nowość wpro-wadzona przez rodzinę Rysiów. Wcześniej u nas nie bywało, się nie jadało, nie było w zwyczaju, raz albo dwa pojawił się efemerycznie, jako ciekawostka, po czym zniknął na kolejne lata. Jednak od jakie-goś czasu wszedł na stałe do kanonu, zaraz po karpiu w galarecie. Przygotowywany podobnie jak jego poprzednik i konkurent, lecz potem zalewany gęstym sosem z migdałami, rodzynkami, cebulą i kruszonymi kawałkami świątecznego piernika. Karp w galarecie jaśniał, zanurzony w przeźroczystej tafli, karp po żydowsku krył się w bogactwie bakalii. Tylko ciotka Ula, która go przygotowywała, potrafiła wprawnie łyż-ką przedrzeć się przez odmęt i nałożyć cały, nieokaleczony kawałek. Dlatego chodziła wraz mężem dookoła stołu, wujek Marek trzymał wiel-ki półmisek, a ciocia nakładała każdemu domownikowi solidną porcję. Korzenny, słodko-kwaśny, karp po żydowsku wprowadzał na wigilijny stół nową, nieznaną wcześniej paletę aromatów. Zgromadzenie co roku dzieliło się na zwolenników i przeciwników. Wszyscy doceniali smak, nikt nie kwestionował walorów kulinarnych, ale ta potrawa inicjowała dyskusję nad tradycją i jej możliwymi modyfikacjami.

Debatę rozpoczynał stryj Piotr. Przeprowadzał nas przez całe dzieje rodzinnych wieczerzy, pokazując, jak kolejne pojawiające się w rodzinie osoby wzbogacały wigilijny rytuał. W tym przeglądzie historii ucztowania było wiele niejasnych momentów, chór starców nie przemawiał jednym głosem, rodzina gubiła się w domysłach. Co do jednego nikt nie miał wąt-pliwości: zmiany w wigilijnym kanonie ściśle wiążą się z powstaniem idei Domu. Wtedy to małe tradycje kultywowane za plecami dziadków, na-rzucane po cichu przez domowe strażniczki starły się na szerszym forum. Część nie przetrwała tej walki. Do dziś w Domu można usłyszeć requiem dla klusków z makiem, zupy ze śliwek, śledzi w oleju czy gołąbków z ka-szą gryczaną. Dom odmienił oblicze rodzinnych kuchni.

Wcześniej było mieszkanie dziadków, jeszcze wcześniej był okres prehistoryczny. Kamienicę przy ulicy S. kupił Idzi Chochoł, mój pra-dziadek. Babcia Maria przekazała nam tyle wersji tej opowieści, że przez następne dekady rodzinni hermeneuci będą docierać do tego, jak było naprawdę.

Pradziad Idzi był rodowitym krakowianinem, kamienicę kupił z pieniędzy, których dorobił się na handlu z Austriakami; pradziad Idzi

Page 75: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

79

był krakowianinem, kamienicę kupił za posag swojej żony, prababci Katarzyny, rodzice prababci dorobili się na handlu drewnem spławia-nym Wisłą do Gdańska; pradziad Idzi przybył do Krakowa ze Wschodu, zawsze wymawianego wielką literą, ze Wschodu, i wygrał kamienicę w karty; pradziad Idzi przybył ze Wschodu i sam wybudował kamienicę; pradziad Idzi przybył ze Wschodu i odkupił kamienicę od nieuczciwego kupca, który wygrał ją w karty od jakiegoś krewnego pradziada Idziego lub prababki Katarzyny. Prababka Katarzyna, którą jeszcze pamiętam, bo zmarła na początku lat osiemdziesiątych, na pytanie o początki ka-mienicy machała znacząco ręką, dając do zrozumienia, że pytający nie wiedzą nawet, jak śliskich i mrocznych spraw dotykają. Skutkiem tego machania jej syn, dziadek Jan i jego żona, babcia Maria, mogli tylko przejąć ten gest, nie znając prawdziwej wersji. Ta na wieki zostanie ukryta, jak karp po żydowsku w zawiesistym, choć przepysznym sosie.

Pradziad Idzi, ojciec założyciel, mityczny heros, którego początki giną w mrokach. Skąd przybył, gdzie się narodził? Czy miał rodziców, czy wy-karmiła go koza, albo przyniosła tratwa z sitowia, czy raczej wychowała go wilczyca na pustkowiach, jego i jego brata bliźniaka, który osiągnąw-szy wiek męski, pożeglował przez dalekie morza, by założyć inny Dom, w innym mieście? Może podrzucono go do klasztornego sierocińca, może wychowano jako znajdę w ziemiańskim dworku, może narodził się z niewiasty i halnego wichru, cokolwiek w tej kwestii powiemy, bę-dzie równie prawdziwe. Wszystko jest rozmyte, oglądane jakby w zwier-ciadle, prawda początków opalizuje, ustawicznie zmieniając odcienie. Pradziad Idzi jest dobrym początkiem rodzinnego mitu Chochołów. Ale gdzie były początki, gdzie naznaczyć punkt zero Domu? Logika historii wskazuje na moment, kiedy pradziad Idzi został prawnym właścicielem kamienicy przy ulicy S. Data również nie jest znana, w opowieściach ro-dzinnych rozrzut wynosi ponad piętnaście lat. Nie żyją już świadkowie, historia skazana jest na współczesne prządki. Logika historii wskazuje na moment wejścia w posiadanie, lecz w strukturach mitycznych taka logika bywa zawodna. Pradziad Idzi po prostu został właścicielem ka-mienicy. W najlepszym mieszkaniu zagnieździł się wraz z rodziną, resz-tę wynajmował obywatelom wszelkich stanów. Ale idea Domu narodziła się dużo później, około roku 1989, sięgając nie do pradziada Idziego, lecz do wspólnych wakacji w Łopusznej. Idea była poważna: porzućcie swoje domostwa, zamieszkajcie pod jednym dachem. Przyrost metra-żu był dużym atutem, ale cała reszta wymagała solidnej podbudowy. Mit rodzinny wyplótł się sam, mitycznie rekonstruując swoją własną prehistorię. Mity początku nie powstają na początku, one uzasadniają siebie poprzez sięganie do ginących w mrokach dziejów początków. Mit założycielski Domu powstał wiele dziesiątków lat po założycielskim wydarzeniu pradziada Idziego. Nie został skłamany, bo to zakładałoby

Page 76: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

80

znajomość prawdy i złą wolę. Prawda nie była znana, u podstaw Domu uwiła swoje gniazdo dobra wola, więc zarzut kłamstwa byłby tu obelgą. Mit założycielski opowiedział się sam, ustami babć i dziadków, stryjów i ciotek, logika mitu wyparła logikę historii. Mit zaczął rekonstruować chwiejne fakty początków. Nikogo przy początku świata nie było, ale wszyscy wiedzą, co się wówczas działo. Początki są śnione, mity są śnione, każda próba ich opowiedzenia przekłuwa je jak bańkę. Mroki i światłocienie, zapach miodu i koziego mleka.

Późniejsze losy kamienicy są za to jasne, klarowne jak galareta, w której zastygają wigilijne karpie. Po względnie spokojnym okresie międzywojnia, kiedy to w kamienicy Chochołów prababcia Katarzyna przy niejakim wsparciu pradziadka Idziego urodziła i wychowała piątkę swoich dzieci, przyszła wojna. Ta zabrała pradziadka Idziego i drugie w kolejności dziecko, ciotkę Marię. W tym czasie pierworodny syn Idziego i Katarzyny, mój dziad Jan, był już żonaty z babcią Marią z Ber-dów i to on przejął zwierzchnictwo nad osieroconym rodem. Jego trzech młodszych braci opuściło kamienicę: Szczepan wyjechał do Wrocławia, Tomasz wstąpił do seminarium, a Kazimierz wyemigrował do Francji, gdzie zresztą dość młodo zmarł. Tuż przed zakończeniem wojny naro-dził się Wojciech, mój Ojciec, cztery lata później stryj Piotr. Wraz z ich pojawieniem się na świecie w tej akurat części świata przedefiniowano pojęcie własności i większość mieszkań została zasiedlona przez władze uchodźcami ze Wschodu oraz przybyszami z różnych dziwnych stron Polski i przede wszystkim z samego Krakowa. Kwaterunkowi lokatorzy kamienicy dla Chochołów zawsze stanowili ciało obce, żywy dowód niesprawiedliwości dziejowej i trudno mówić o jakiejś zażyłości mojej rodziny z tymi ludźmi. Poza panem Zygmuntem, oczywiście, ale pan Zygmunt był starszy niż jakakolwiek rewolucja. Reszta dawnych miesz-kańców, która zdołała przeżyć wojnę, umarła cicho i niezauważenie. Dziadkom zostało duże mieszkanie na pierwszym piętrze, ich dzieci zamieszkały w blokach na wybudowanych wtedy osiedlach.

Po roku 1989 pojawiła się szansa na odzyskanie zagrabionego do-bra. Tu na arenę dziejów wkracza kolejne pokolenie. Ponoć twórcą idei Domu był mój Ojciec. On przekonywał całą rodzinę, że warto, że trzeba, że to jest szansa. Na początku chodziło o rzecz bardzo prostą, o przenie-sienie się z blokowisk do większych, przestronniejszych mieszkań. Ale projekt ewoluował, trochę pod wpływem okoliczności zewnętrznych. Wprawdzie kamienica wróciła w ręce Chochołów, ale większość miesz-kań była zajęta. Wprawdzie mieszkania zaczęły się zwalniać, ale były rozsiane po wszystkich trzech piętrach i oficynie, i aby się odwiedzać, trzeba było wkładać buty i przemieszczać się po brudnych korytarzach i śmierdzących kotami klatkach schodowych. Wtedy właśnie musiała się zrodzić idea, by odzyskane mieszkania połączyć korytarzami i scho-

Page 77: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

81

dami. W ten sposób powstał cały system, zaplanowany na wiele lat do przodu, połączenia wszystkich kondygnacji i zakamarków w jeden, al-ternatywny względem oficjalnego, obieg schodów i przejść. Stryj Piotr, który był architektem, wówczas nawet mającym stanowisko Głównego Architekta Miasta Krakowa, przedstawił plan docelowy, w którym wszystkie pomieszczenia w kamienicy zostaną włączone do Domu. Rzecz jasna, niewiadomą były terminy tych przyłączeń, lokatorzy kwa-terunkowi trzymali się mocno w swoich zdewastowanych mieszkaniach, przeklinając renesans rodu Chochołów. Dlatego też na każdym etapie rozwoju Dom musiał spełniać wszystkie funkcje, co oznaczało przewi-dzenie szeregu rozwiązań doraźnych i prowizorycznych. Z czasem udało się odzyskać coraz więcej zasobów kamienicy, i tak Dom doszedł do obecnych rozmiarów.

Jego sercem była sala kolumnowa, zajmująca sporą część pierwszego i drugiego piętra. Parter zajęty był przez sklep korzenny Olgi i Michała, resztę należącą do Domu zajmowały pokoje gościnne. Jedno mieszka-nie na parterze należało do lokatorów kwaterunkowych. Pierwsze piętro w całości było nasze i tam, poza salą kolumnową, kuchnią i pracownią stryja Piotra, mieściły się pokoje najstarszego pokolenia. Drugie piętro zajmowała druga kondygnacja sali kolumnowej, biblioteka, a także pokoje moich rodziców i jedno mieszkanie kwaterunkowe. Na trzecim piętrze z kolei było mieszkanie stryja Piotra i cioci Magdy, poza tym żyli tam Ania, Olga z Michałem oraz wujostwo Rysiowie. Nad tym wszystkim był jeszcze strych, zajęty przez wujka Łukasza, graciarnię i mnie. Całość wieńczyła nadbudowana na dachu rodzinna kaplica. I pozostawała jesz-cze oficyna, gdzie na parterze miał swoją pracownię fotograficzną pan Zygmunt, a wyżej dwupoziomowe mieszkanie zajmował kuzyn Paweł z rodziną, nad nimi mieszkała Monika z małym Mateuszkiem, a ponad nimi, pod samym dachem oficyny, mieściło się niewielkie mieszkanko mojego brata Bartka. Była jeszcze piwnica, ale o niej mówiono szeptem, ta idea była dopiero w fazie oswajania, to nie był wigilijny temat, pod nami przodkowie spali w kamiennych sarkofagach.

Z każdym rokiem Dom pęczniał, zza wyburzonych ścian przezierały nowe, obce pokoje, śmiałe amfilady otwierały nieskończone perspekty-wy. Na każdym piętrze układ był nieco inny, labirynt rodzinny, w któ-rym każdy choć raz się musiał zagubić. Rzecz dziwna, w tej nieoczywistej plątaninie pasaży znakomicie odnajdywały się dzieci. Zabawą oswajały domową gęstwinę, potem były przewodnikami starców i dorosłych.

Dom żył, pulsował, pochłaniał swoich mieszkańców. Czyż zagubie-nie nie jest sprzeczne z zamieszkiwaniem? Czy można zadomowić się w miejscu, które sprzyja zgubieniu drogi, w którym mieszka ponad dwadzieścia osób, bliskich, ale nie znanych, oglądanych w kapciach i szlafrokach, ale oddzielonych od siebie szybą jak nieprzekraczalną

Page 78: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

82

zaporą? Idea Domu zjadała samą siebie, im większy stawał się Dom, im bardziej wypełniał sobą kontury kamienicy przy ulicy S., tym mniej był domem. Domownicy mieli swoich znajomych, których zapraszali do Domu, wieczorami, zwłaszcza w soboty, spotykało się na korytarzach osoby obce, jeszcze bardziej zagubione, ubrane wizytowo, szukające łazienki, stukające szpilkami po dźwiękonośnych parkietach. Spotkania z nimi były niepokojące, zachowanie wobec nich niejednoznaczne. Mijałem ich jak obcych, jak spotkanych na ulicy przechodniów; z drugiej strony stojąca za ich wtargnięciem gościnność moich bliskich nadawała naszej wzajemnej obcości nastrój niedorzecznej familiarności. Jednak korytarze Domu nie były ulicami Krakowa, ludzie na nich spotykani krążyli po odległych orbitach naszej rodziny. Nie znałem ich imion, nie zapamiętywałem ich twarzy. Uśmiechaliśmy się do siebie bezradnie, nieporęczność naszych spotkań rozwiązywaliśmy prostymi pytaniami o drogę do miejsc ustronnych, przepraszając się w wąskich przejściach.

Karp po żydowsku, mieszanina smaków, swojski, ale obcy, wigilijny, ale pachnący Orientem, nieprzeniknione tajemnice sklepów cynamo-nowych. Z nich wszystkie nasze przyprawy, z nich aromaty oswojone przez nasze nosy, dla nas niemal niewyczuwalne, dla gości wyraziste i natarczywe, Dom zmieniony w świadomości przybyszów w bliskow-schodni bazar. Kręte uliczki, starożytne przedmioty, dywany i odurza-jące wonności. I karp po żydowsku wyrażał tę oswojoną obcość, nie tylko wnikającą ukradkiem do pomieszczeń, żeglującą niewidzialnymi chmurami po więźbę strychu, ale podaną otwarcie, przy wigilijnym stole, podczas jedynej takiej wieczerzy w roku, w sali kolumnowej. To było centrum świata, rodzinna agora i miejsce spotkań. Ale też miejsce najbardziej wyludnione, najmniej wykorzystane, swoją wielkością ob-nażające jakąś dojmującą pustkę. W zamyśle Domu tu miało tętnić ży-cie, zmęczony wędrowiec po labiryncie tu miał przysiadać, domownik tu miał schodzić ze swych prywatnych pokojów; tu powinno wymieniać się idee, handlować wspomnieniami, podtrzymywać więzi. Tu sali kolum-nowej miało przyćmić wszystkie możliwe tam, wszystkie alternatywy, wszelkie podające się za centra peryferia i prowincje. Niestety, projekt ten od początku miał w sobie wyraźną i nieusuwalną skazę. Nastrój i re-gulamin tego rodzinnego forum pochodził bowiem od chóru starców, odzwierciedlał przedwojenne wzorce rodzinnego życia, tajemnicze ro-dowe obrzędy międzywojnia sprawowane w formie długich jesiennych wieczorów, jałowego przeżuwania każdej przeżytej w ciągu dnia chwili. Ten nastrój spłoszył nas, pokolenie moich kuzynów, szukaliśmy innych miejsc w Domu i poza nim, organizowaliśmy tajne salony, w niewykoń-czonych pokojach, w pomieszczeniach o niejasnym jeszcze przezna-czeniu, w mieszkaniach znajdujących się poza zasięgiem dobrotliwych starców z powodu odległości, stromych schodów, licznych i niemożli-

Page 79: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

83

wych do spamiętania zakrętów. Tam spotykaliśmy się, otoczeni muzyką i spowici dymem papierosowym, tam toczyliśmy własne, pokątne życie rodzinne, tworząc kontrkulturę względem monumentalnych proporcji sali kolumnowej. Jeśli ona była sercem Domu, to my gnieździliśmy się w jego nerkach, wątrobie, zamieszkiwaliśmy jego mroczne trzewia, na-dając rodzinnemu życiu drugi obieg. Było w tym coś z dziecięcej konspi-racji, ściszone głosy, spiskowe rozmowy, małe, topione w kuflach piwa rewolucje. Pulsujący rozwój naszego Domu, jego ekspansja, zmuszały nas do ciągłych zmian lokali, zacierania śladów, wietrzenia przeżartych dymem pomieszczeń.

Karp po żydowsku był wyborny, rozgotowane migdały rozpływały się w ustach, na języku czuć było aromat goździków, cynamonu i gałki muszkatołowej. Ciszę towarzyszącą karpiowi w galarecie wypełnił teraz przyjazny gwar, stryj Piotr opowiadał o swojej ulubionej winnicy pod Orvieto. Czerwony tuf wulkaniczny, na horyzoncie ponad linią wzroku płaskowyż etruskiego miasta przeżarty niewidocznymi dla oka dziesiąt-kami kilometrów krętych korytarzy i pieczar, górujące nad światem pa-siaste Duomo, i niebo, umbryjskie niebo ponad wszystkim. Słowa stryja Piotra rezonowały, w każdym poruszały inne struny, rodzina dostrajała się do winnej symfonii. Wuj Łukasz, precyzyjnie gestykulując sztućca-mi, opisywał Sąd ostateczny Luki Signorellego, kreśląc w powietrzu po-szczególne sceny i dynamikę opisywanych fresków. Wypowiadane pół-głosem, z szacunkiem dla geniuszu dawnych mistrzów i pierwszeństwa stryja Piotra, jego wtrącenie było ledwie niewielką glosą, przypisem do barwnej, prawdziwej opowieści tego wieczoru, w żadnym wypadku wuj Łukasz nie chciałby przejmować na siebie całego ciężaru, jakim jest sku-piona uwaga rodzinnego zgromadzenia. Stryj Piotr co chwila zawieszał głos, pozwalając wybrzmieć słowom Łukasza, potakiwał, zwrotem gło-wy wzmacniając przemowę malarza, swoim skupieniem namawiając do jej wysłuchania, cały uprzejmie wyczekując na zakończenie wątku, na ostatni akord sekwencji, by przejąć znowu pałeczkę. W ten sposób przy stole rodziła się dwugłosowa fuga, wytrawnie prowadzona przez brata mojego Ojca. W kontrapunkcie odzywały się czasem inne głosy, Ania wspominała pierwszą wyprawę do Włoch, słońce, smak oliwy i świeżego parmezanu, Paweł błyskotliwie kreślił nad naszymi głowami strukturę więźby dachowej katedry w Sansepolcro, a ciocia Magda dopowiadała w przerwach o uciążliwościach podróży w czasach socjalizmu: załado-wany po sufit maluch, weki poupychane pod siedzeniami, rzężenie pod-czas podjazdów pod alpejskie przełęcze. Piotr podchwytywał wszystkie te tematy, istotne i mało ważne, i rzeźbił z nich wielogłosową opowieść, która powoli wciągała wszystkich domowników. Każdy pił kiedyś jakieś wino, podziwiał jakąś katedrę, gdzieś jechał, gdzieś rzęził, każdy odnaj-dywał się w tej strukturze.

Page 80: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

84

Za to właśnie kochaliśmy stryja Piotra, który bez wysiłku organizo-wał nas w dobrze zestrojony chór, w którym każdy czuł się solistą, partia każdego wydawała się mieć znaczenie. Stryj nie nadużywał tej formy, nie zawsze też właściwy nastrój zawisał nad naszymi zgromadzeniami. Czasem ponosił klęskę, usiłując mozolnie lepić z banalnych wspomnień wielkie symfonie. Kiedy uświadamiał sobie nieuchronność porażki, zwi-jał rozbuchaną, nieświadomą siebie harmonię i samym sobą wypełniał całą przestrzeń. Przyjmowaliśmy to z ulgą, jego barwna jednogłosowość była odsieczą przybywającą w samą porę, chroniła rodzinę od klęski.

I karp po żydowsku, migdały jak echo słonecznej Italii, na języku namiastka odległych smaków Śródziemnomorza, środek zimy w Kra-kowie, ciemność za oknami zastąpiona iluzorycznym sklepieniem wło-skiego nieba, a pośrodku karp, i goździki, i ostry aromat cynamonu, te wyobrażone i rzeczywiste składniki wielogłosowej opowieści pod-trzymywanej wigilijnym nastrojem. Cichym, nieco nieśmiałym głosem zaczął nękać mnie z lewej flanki Andrzej, najmłodszy syn stryja Piotra. Nieśmiały, jak jego ojciec przed laty, jego ojciec sprzed swego złotego wieku, z czasów wegetacji w cieniu mojego Ojca, Andrzej w rodzinnym gwarze dzielił się ze mną swymi najskrytszymi marzeniami. Spłoszony przez obejmującą cały stół opowieść, przygarbiony w kącie zgroma-dzenia wszechobecnością swojego ojca, ale też zachęcony powszech-nym brakiem uwagi dla detali, Andrzej szeptał mi na ucho o swoich planach zakupu samochodu. Ma już uzbierane, odkłada od kilku lat, już umówił się w komisie, po Świętach ma jeszcze wszystko obejrzeć, a zna się na tym, trzeba zajrzeć pod maskę, i takie tam, bo nigdy nie wiadomo, na resztę weźmie niewielką pożyczkę, nie kredyt nawet, pożyczkę, dogodne procenty, po znajomości, i wreszcie będzie miał własne, jego tylko, niczyje inne, autko jak marzenie. Marka i model umknęły w początkach tego szeptanego wstydliwie wyznania, pozostał tylko kolor, kolor czerwonego wina, może to był punkt zaczepienia, rozpaczliwie usiłujący spleść poboczny wątek z głównym tematem; strzępy oderwanego od rodzinnej symfonii monologu brzęczały w moim uchu. Opędzałem się jak od muchy, ostentacyjnie odwracając głowę w kierunku centrum stołu, wiercąc się i nie potakując w stosow-nych momentach. Niezrażony tym Andrzej nie przerywał, wymienia-jąc na jednym wdechu wszelkie parametry wymarzonego samochodu. Krztusił się potokiem liczb, przegryzał chałką, widelec boleśnie zgrzy-tał po pustym talerzu, tropiąc resztki galarety, Andrzej popijał swoją opowieść winem z okolic Orvieto.

Page 81: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

85

10

Wyszły, kobiety wyszły do kuchni, a my za nimi. Minęły karpie na zim-no, ich resztki sprawnie unoszone z sali kolumnowej. Pomiędzy zlewem a zmywarką rosły wieże z talerzy, chybotliwe, kruche, sztućce chrzęściły w dłoniach. Moja Matka z ciotką Magdą zaczęły podgrzewać zupę grzy-bową. Przy stole zapanowało pewne rozprężenie. Naturalna przerwa, pomiędzy potrawami wigilia przestaje być wieczerzą, chwila oddechu od rytuału. Domownicy, skoro już wstali zebrać naczynia, nie usiedli, wykorzystali to powstanie. Rozmowy przerywano, nawiązywano nowe, mniej liturgiczne i nie tak wszechogarniające, zgromadzenie podzieliło się na lokalne wspólnoty. Część z nas poczuła potrzebę rozprostowania kości, zdjęcia marynarki, przejścia się po sali kolumnowej, ktoś prze-mknął do biblioteki, na papierosa.

Dzieci pierwsze zsunęły się z wysokich krzeseł i pobiegły pod cho-inkę. Prezentów dalej nie było, aniołek nie wykorzystał tej okazji, kiedy były zajęte jedzeniem ryby, z namaszczeniem przeżuwały każdy kęs w obawie przed zabłąkaną ością. Wtedy mógł nadejść, po cichu, po anielsku i porzucić za choinkę kolorowe, zaadresowane pudełka. Nie przyszedł. Rozczarowanie dzieci było głośne i zupełne. Usiadły po turec-ku przy choince, zrezygnowane, na kilka chwil zdolne do zastygnięcia w bezruchu, w oczekiwaniu na zewnętrzny impuls zdolny tchnąć nowe życie w sflaczałe ciałka. Wyglądały jakby stały się figurami z szopki, ma-łymi pastuszkami, którzy przyszli pokłonić się Dzieciątku.

Rodzinna szopka była surowa. To było pierwsze zamówienie, ja-kie zrealizował dla Domu wuj Łukasz, kiedy tylko tu się sprowadził. Jak Święta, to szopka, nie może być inaczej, i Łukasz namalował na desce, zgodnie z uświęconą tradycją ikoniczną, scenę Narodzenia. W centrum, we wnętrzu góry Maryja, zmęczona po porodzie, prawie śpiąca, obok kamienny żłóbek, zapowiedź grobu, nad grobem, żłobem, wół i osioł, ponad powykręcanymi szczytami chóry anielskie, dookoła inne postaci, z Józefem, z Janem Chrzcicielem, sceny, które będą miały miejsce później i które już się wydarzyły, sakralna równoczesność ca-łych dziejów Zbawienia.

Dzieci zastygły wpatrzone w ikonę, może wśród skrzydlatych po-staci wypatrując tej, która przyniesie prezenty, może wciągnięte przez tajemniczą estetykę tego obrazu, zassane przez dziwne, niewspółcze-sne piękno.

Obok mnie, oddzielona pustym miejscem po Matce, siedziała przy-garbiona babcia Marysia. Malutka, przytłoczona wysokim oparciem, szara i skromna. Nie znam babci Marysi, nie mam słów, by ją opisać, nie tracąc jednocześnie tego wszystkiego, co gdzieś, w głębi, wobec niej przeczuwam. To, co jest na powierzchni, jej miny, zachowania, gesty,

Page 82: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

86

słowa, odsyła do tego, co jest gdzieś głęboko ukryte; to, co ukryte, jest niedostępne. Co można powiedzieć o tej starej kobiecie, cichej, dobrej, łagodnie uśmiechniętej, by nie przerysować, by nie uprościć grubiańsko tego, co szlachetnie proste?

Babcia Marysia sprowadziła się do Domu niedługo po śmierci swego męża, dziadka Józefa Wichra, który zmarł w 1993 roku. Z początku nie chciała słyszeć o przeprowadzce, myśl o zmianie miejsca zamieszkania, o konieczności oswajania na starość nowych, obcych przestrzeni prze-rażała ją bardziej niż perspektywa samotnej starości. Widziałem strach w jej oczach, kiedy broniła się zaciekle w swoim domku, dwuizbowej chałupce w Rokicinach, osamotnionej pod wielkim niebem Równiny Radomskiej. Całe życie spędziła w tamtych stronach, poza kilkoma wyprawami do Krakowa prawie wcale nie opuszczała domu. Jej świat ograniczał się do kilku sąsiednich wsi, kościoła, cmentarza, niewielkie-go kręgu zakreślonego na nieznośnie równych nizinach mazowieckich. Precyzyjnej linii widnokręgu nie zaburzał najmniejszy nawet pagórek, najlichsze nawet wzniesienie terenu. Dla mnie na zawsze pozostanie niepojęte, jak można zadomowić się na tak płaskim terenie, w miejscu, gdzie nie można się nigdzie schować, nigdzie nie można uciec, nijak się schronić. Dla mnie to było niepojęte, dla niej to był cały świat. Wdowa po wiejskim muzykancie dzielnie opierała się namowom dzieci, miała wtedy siedemdziesiąt lat, zaczęły ją nękać pierwsze choroby starości. Matka była rozdarta pomiędzy dwie troski: o mojego Ojca i o babcię Marysię. Często wyruszała w samotne wyprawy do Rokicin, pociągiem, potem autobusem, potem na piechotę, z każdej wracała smutna i zmę-czona. Jej brat, wujek Łukasz, pocieszał ją jak mógł, nieudolnie: nie zmuszaj jej, sama zrozumie, że musi się przeprowadzić, daj jej czas.

Babcia Marysia dała się zabrać do Krakowa, kiedy żylaki na nogach nie pozwoliły jej chodzić. Męczyła się bardzo, w końcu uległa, szpital jest konieczny, zabieg, nie operacja, byle tylko nie wymawiać słowa opera-cja, bo po operacji zmarł dziadek Józef, więc zabieg, na chirurgii naczy-niowej, u bonifratrów. Wszystko poszło dobrze, zabieg, nie operacja, się udał, po kilku dniach babcię wypisali i przez kolejny tydzień mieszkała w Domu. Kiedy jednak wróciła do pełnej sprawności, kazała się odwieźć do Rokicin, bez dyskusji, wujek Łukasz wsiadł w swojego gruchota i ru-szyli w stronę płaskiego horyzontu. Przez kolejne dwa miesiące Matka nie zdołała się wyrwać z Krakowa, babcia Marysia zeszła na drugi plan, zapomniana dreptała po rokicińskiej izbie, pewnie jadła jabłka, krojąc je na drobne kawałki, żuła skórki od chleba i chodziła codziennie do drew-nianego kościółka na popołudniowe nabożeństwa.

Babcia Marysia sama przypomniała o swoim istnieniu podczas lip-cowych powodzi. Wprawdzie Rokiciny były daleko poza wszelkimi stre-fami zagrożenia, ale ciągłe deszcze musiały nastroić ją melancholijnie.

Page 83: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

87

Minął rok od śmierci Józefa, ziemny grób zarósł trawą, babcię Marysię czekała niczym niezmącona, monotonna starość, samotne dnie i wie-czory, pusta chałupka na skraju wioski, rąbanie drewna, pielenie w nie-wielkim ogródku za domem i wyglądanie coraz rzadszych przyjazdów dzieci i wnuków. Był lipiec, padały deszcze, świat rozmókł od wylanej przez niebo wody, kiedy przemoknięta babcia Marysia zadzwoniła do drzwi Domu. W chustce na głowie, z tekturową walizką, malutka i szara, powiedziała do Matki, która jej wtedy otwarła:

– Przy Wojtku jest dużo roboty. Pomyślałam, że będziesz potrzebo-wała pomocy.

I została. Nie pamiętam już, czy wówczas widziałem tę scenę, czy teraz przy-

pominam sobie moje przypomnienia, które z kolei przywołują nie to, czego doświadczyłem, ale obraz skonstruowany z oderwanych od siebie widoków. Ulica S. w deszczu, zmoknięta babcia Marysia, tamten lipiec. Chyba mnie wtedy przy tym nie było, choć pamięć podpowiada wyrazi-stym obrazem, że jednak tak. Nawet jeśli byłbym świadkiem tamtej sce-ny, nawet gdybym stał za Matką otwierającą drzwi, albo zbiegał po scho-dach, to na pewno wówczas nie potrafiłbym się tym wszystkim wzruszyć. Dopiero później, kiedy uświadomiłem sobie cały kontekst, babcię, która pakuje swoje życie do tobołka, która sama, robiąc to po raz pierwszy, wyrusza do Krakowa, nieświadoma skomplikowanego systemu przesia-dek, nie znająca rozkładu jazdy, zdana na uprzejmość i nieuprzejmość pań w kasach i informacji, przypadkowych przechodniów zaczepianych już na ulicach Krakowa, dopiero później zrozumiałem cały dramatyzm tej decyzji. Babcia Marysia nie dała się przywieźć do nieznanego domu, jak proponowały jej dzieci, ale sama wyruszyła w nieznane.

Siedziałem przy wigilijnym stole, patrzyłem na babcię Marysię i wspominałem tamtą scenę. Nawet jeśli nie byłem jej świadkiem, to do-świadczyłem jej bardziej niż tysięcy obrazów oglądanych beznamiętnie każdego dnia. Siedziałem przy stole wigilijnym i patrzyłem na babcię Marysię. Już bez chustki na głowie, długo zarzucała ten zwyczaj, z si-wymi włosami zaplecionymi w długi cienki warkocz i zwiniętymi w nie-wielki kok, upięty kilkoma obłuszczonymi z farby wsuwkami. Skromnie ubrana, w okularach, skupiona, niemal nieruchoma. Babcia Marysia jest głucha, słyszy pojedyncze słowa, te wypowiadane najgłośniej, więc docierają do niej tylko wykrzykniki, wzburzenia i afektacje całej rodzi-ny. Dzięki temu poznaje tylko najbardziej skrajne emocje domowników, reszty musi domyślać się bezgłośnie. Zza grubych szkieł uważnie obser-wuje wszystkie wydarzenia, jakby cały czas podglądała ten obcy, dziwny dla niej świat. Nie potrafi jeść poprawnie nożem i widelcem, grube palce niechętnie przyswajają nowe rytuały. Wpierw kroi całą porcję na małe kawałeczki, z uwagą, wystawiając koniec języka, potem z ulgą odkłada

Page 84: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

88

nóż i zjada wszystko widelcem. Podczas wieczerzy wigilijnej wyraźnie się męczy. Nie przepada za niektórymi dziwnymi potrawami, a ponie-waż pochodzi z czasów i miejsc, gdzie nie zjeść tego, co jest na talerzu, to grzech, męczy się w milczeniu. Tylko wina odmawia już na początku, bo kwaśne, i wszyscy wiedzą, że nie należy jej nalewać. Wigilia i tak przeniknięta jest polską tradycją na tyle, że babcia Marysia się w niej jakoś odnajduje. Gorzej jest w ciągu roku, gdy kuchnią włada stryj Piotr, fundujący nam kulinarne wyprawy po całym świecie. Wtedy babcia Marysia gotuje sobie sama, albo prosi kogoś o ugotowanie prostych potraw. Bardzo lubi ziemniaki ze smażoną cebulą, kaszę ze skwarkami, mięso jada z rzadka. Widuję ją, jak siedzi sama w kuchni i obiera dla siebie kilka kartofli, nieufnie patrząc na gotujący się długi makaron.

Siedziałem przy wigilijnym stole i patrzyłem na babcię Marysię, od-dzielony pustym miejscem po Matce. Przypomniałem sobie tamtą sce-nę, deszczowy lipiec, tekturową walizkę. Uniesiony tym pełnym wzru-szenia nastrojem chciałem jakoś przytulić babcię, okazać wdzięczność za tamto poświęcenie, ale nie potrafiłem. Miałem podejść i powiedzieć, że pamiętam ją przemokniętą, że nagłe wzruszenie ludzką niedolą budzi we mnie potrzebę jakiejś niewczesnej reakcji? Siedzieliśmy oddaleni o jedno krzesło, każde zatopione w swoim świecie. Babcia odłamywała z większej kromki po kawałeczku chałki i powoli wkładała do ust, potem zbierała na talerzu okruszki na jedną kupkę i brała je na lekko pośli-niony palec, potem odłamywała kolejny kęs i tak w koło. Ja siedziałem bokiem, patrząc na nią, wspominając tamtą scenę i wzruszając się nią, prowadziłem w głowie nierzeczywisty dialog z babcią i z samym sobą, usprawiedliwiając się dlaczego nie rozmawiam z nią naprawdę.

Kim była, zatopiona w prostych czynnościach, zaangażowana przez wymyślane sobie samej codzienne obowiązki? Czy przez te wszystkie lata w Domu czuła się obco, wśród lśniących mebli, obrazów, innych zapachów? Czy wstydziła się swojej wiejskości, swojego całego życia, które nagle musiała odmienić? Czy może patrzyła na nas wszystkich z litością, widząc zagubienie całej rodziny, zabieganie, brak czasu na sprawy najważniejsze? Kim była moja babcia Marysia, którą mijałem niemal codziennie, której wykrzykiwałem do ucha zdawkowe odpo-wiedzi na te same ponawiane z uporem pytania? Wiedziałem, że nigdy o tym wszystkim z babcią nie porozmawiam, że nic nie uprawnia mnie do takich pytań. Zawsze, kiedy próbowałem zapytać ją o coś dla mnie ważnego, przekraczającego ramy naszych relacji, patrzyła zdziwiona i odpowiadała, że dobrze się czuje, że trochę tęskni za Rokicinami, a co z domem, pewnie się rozleciał, dobrze, że wreszcie przestało padać, chociaż deszcz był potrzebny, bo ziemia wysuszona, zmizerniałeś, mu-sisz dobrze jeść. Więc pozostaniemy sobie bliscy w zwyczajny, domowy sposób, pozdrawiając się w kuchni i na korytarzach, świadcząc sobie

Page 85: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

89

drobne uprzejmości i pytając się o zdrowie. I chyba nigdy się nie spo-tkamy. Nastrój mojego wzruszenia zawsze przegra z nastrojem powagi babci Marysi.

Wnieśli, wnieśliśmy wazy z zupą grzybową. Polecenie dobiegło z kuchni, mężczyźni rzucili się z pomocą, z ociąganiem. Głębokie ta-lerze, dymiące naczynia, srebrne chochle. Przerwa została przerwana. Zawieszono, zapewne na zawsze, swobodne rozmowy, ucichł intymny ton dialogów we dwoje, we troje. Matka zasiadła pomiędzy babcią Marysią a mną, wszyscy wróciliśmy na swoje miejsca, dzieci oderwa-ły się od szopki, zanurzyliśmy się ponownie w wigilijny rytuał. Zupa grzybowa z łazankami. Każdy pochylił się nad własnym nakryciem, łyżki w równym tempie wędrowały do ust, na dnie talerzy poruszały się domowej roboty łazanki.

Grzyby są prapolskie, zupa z nich jest prapolska, z każdą łyżką zanurzaliśmy się w ożywczych nurtach tradycji. Grzyby były zbierane latem podczas wyjazdów w góry, potem krojone i suszone nad piecem na kolczastych gałęziach tarniny. Pilnie strzeżone przez całą jesień, by ktoś lekkomyślnie nie zużył ich w innym celu, wpisywały wigilijną po-trawę w wielomiesięczny okres oczekiwania. Zrywać się rankiem, kiedy zimno, brnąć w kaloszach przez zasnute mgłą zagajniki, wypatrywać skrytych w trawie kapeluszy, a wszystko to po to, by przy wigilijnym stole nie zabrakło prapolskich grzybów.

Zupa grzybowa jest neutralna, nie wymaga skupienia jak karp, nie parzy, nie plami, zjada się ją w prosty sposób. Najszybciej poszło wu-jowi Łukaszowi. Sięgnął po dolewkę, ale się powstrzymał. Jeszcze tyle potraw, to dopiero półmetek, nawet nie, jeszcze nie połowa drogi. Widać było, że go korci, intensywny zapach przyzywał, rozsnuwając na wyso-kości naszych nosów sieć pokusy. Zwyciężył, powstrzymał się, może tro-chę pod wpływem surowości, roztaczanej dyskretnie przez siedzącego obok wuja Tomasza. Stary kapłan jadł powoli, jakby gryzł każdy kęs, dłoń z łyżką pokonywała w spokoju tę samą drogę, ani na centymetr nie zbaczając z niewidocznej trajektorii. Wydawało się, że to wuj Tomasz wyznacza właściwy rytm zjadania zupy grzybowej, że każdy z nas robi to albo za szybko, albo za wolno. Mimowolnie dostroiłem swoje tempo do księżowskiego i spoglądałem z wyższością na wuja Łukasza, który bęb-nił palcami po obrusie. Widać było, że nie ma co zrobić z rękami, przy stole ręce, które nie jedzą, stają się zbędne, kłopotliwe; te same ręce, trzymające dla niepoznaki niepotrzebne już sztućce, przesuwając nimi po dnie talerza, albo nieruchomiejąc z wyprostowanym orężem, stają się żałosne. Łukasz był tym, który zjadł, niezręcznie w takiej sytuacji na-wiązywać rozmowę z tymi, którzy jeszcze jedzą. Taka próba zagadnięcia ma w sobie coś z nagabywania, niestosownego przeszkadzania ludziom zaprzątniętym do reszty czymś ważnym. To tak, jakby żebrać o uwagę,

Page 86: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

90

o jedzenie, jakby swoim niejedzeniem wyrzucać innym, że jeszcze jedzą. Łazanki na moim talerzu przerzedziły się, zwolniłem tempo, by dłużej pozostawać w elitarnym gronie jedzących. Nikt włącznie ze mną nie dostrzegał małości mojego triumfu nad wujem Łukaszem. Znikąd ra-tunku, na dodatek stryj Piotr milczał pochłonięty jedzeniem, admirator prawdziwków, piewca grzybobrań, odciągnięty przez zupę grzybową od obowiązków przewodnika naszego zgromadzenia. Rzeczywiście, bez stryja Piotra milczeli wszyscy, jakby tylko on był możny inicjować rodzinne rozmowy.

Zupa powoli się kończyła, łyżki zaczęły uderzać o dna talerzy. Wuj Łukasz wyczekał na moment, kiedy wuj Tomasz uniósł ostatnią łyżkę do ust, i kiedy ten przełykał, Łukasz wypalił:

– Znakomita zupa, może doleję księdzu wujkowi?– Nie, kochany, jeszcze długa droga przede mną…Nie zdążył skończyć, bo Łukasz czym prędzej napełnił swój talerz,

zwolniony ze swej ascezy odmową starego księdza. Pan przodem, a jak nie pan, to ja, wujek Łukasz pochłaniał kolejną porcję. Ale pytanie zosta-ło zadane, rozmowa się nawiązała, więc niespełniony malarz postanowił ją kontynuować. Teraz on jadł, wuj Tomasz nie, jego dalsze zapytywanie nie będzie nagabywaniem, nie będzie odrywaniem rozmówcy od jedze-nia. Co więcej, on, zagadując i jedząc jednocześnie, wykaże poświęcenie, przerywając sobie, nie innym, tę jakże ważną czynność.

Zanurzeni w rytuale chcąc nie chcąc wpadamy w jego koleiny, nie zauważając tego, że gramy swoje role wedle odwiecznego scenariusza. Poza węzłowymi wydarzeniami, jak kolejne potrawy, wigilia Chochołów miała wiele drobnych scen odgrywanych co roku. Do takich należała rozmowa Łukasza z Tomaszem o Bogu. Zaczynał Łukasz, stawiając te same tezy, retorycznie skryte za znakami zapytania:

– Niech mi ksiądz wujek powie, jak to naprawdę jest z tym…I wylewał z ciebie cały elementarz heretyka, antologię ostatnich

dwóch stuleci przewałkowanego do znudzenia ateizmu. W Łukaszu odżywały idee Marksa, Nietzschego, za postacią Łukasza krył się nie-udolnie Iwan Karamazow, powracał Sartre i Camus, stary ksiądz pod-dawany zostawał zmasowanemu atakowi. Tak było co roku, przeważnie przy barszczu z uszkami, rzadziej przy grzybowej. Raz wujek Łukasz przegapił właściwy moment i kiedy sobie przypomniał o konieczności poszturchania emerytowanego kapłana, ten usnął przy niedokończonej czarce kompotu z suszu. Łukasz mówił, a Tomasz śnił sen Konstantyna; Bóg a odkrycia naukowe, opium ludu, cierpienie dzieci, jeśli nie, to wszystko, podglądacz i tak dalej.

Nigdy nie przeniknąłem sensu tego obrzędu, tej uporczywie pona-wianej rokrocznie próby zdeprawowania wuja Tomasza, wylania na niego skumulowanej bezbożności ostatnich wieków. Czy wujek Łukasz

Page 87: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

91

chciał zasięgnąć teologicznej porady? Czy chciał odwieść Tomasza od wiary i Kościoła? Czy też chciał się podrażnić, korzystając z bezkarności, jaką daje intelektualna dysputa i nietykalności zapewnianej przez ramy obrzędu? Nie wiem, czy sam wiedział, po co to robi, może tylko nie-świadomie odgrywał zapisaną dla niego rolę, uczestnicząc w rytualnym scenariuszu. Cokolwiek mówił, wuj Tomasz przyjmował to ze spokojem godnym mędrca, ani przez chwilę nie zdradzając żadnych emocji. Jeśli Łukasz chciał rozdrażnić księdza, to mu się to nie udawało. Może pona-wiał próby podczas każdej wigilii, by wreszcie sprowokować Tomasza do zdecydowanej reakcji? Nie wiem. Wuj Tomasz pokornie brał na sie-bie wszystkie słusznie i niesłusznie przypisywane Kościołowi występki i nadużycia, siedział spokojnie podczas tyrady o inkwizycji, wojnach religijnych, zapalczywych ponad miarę misjonarzach, tchórzliwych papieżach, głupich biskupach, chciwych księżach. Nawet z niejakim zaciekawieniem obracał niewidzące oczy w stronę, skąd dochodził głos, co jakiś czas przypominając spokojnie:

– Można trochę ciszej, jestem tylko ślepy.Niewytrącony z rytmu wujek Łukasz wyciągał wszystkie możliwe

i niemożliwe konsekwencje z faktu śmierci Boga. Malarz również nie ulegał emocjom, raczej na zimno, z wyraźnie wyczuwalną ironią w gło-sie przeprowadzał swoje piętrowe rozumowania, których konkluzją była niemożliwość wiary w dzisiejszym świecie. Koniec tych wypowiedzi wieszczyło zdanie:

– I co ksiądz wujek na to? A wujek ksiądz co roku odpowiadał z niezmąconym spokojem:– To bardzo ciekawe, co mówisz. Czy podano już następne danie?Tego roku jednak wuj Tomasz długo milczał. I kiedy wujek Łukasz

i wszyscy dookoła już tracili nadzieję na rytualną puentę, stary kapłan odezwał się tak:

– Wierzę, że jesteś bliżej Boga niż ja. Zostaliśmy wszyscy z tymi słowami, Łukasz nic nie odpowiedział, bo

nie było nic do powiedzenia, podano barszcz z uszkami. Wnieśli, wnieśliśmy barszcz z uszkami, ostrożnie, bo plami, bo

czerwone, bo białe koszule i obrusy, droga przez mękę, łyżka wypełnio-na bordową zupą chybocze się w wiotkiej dłoni, dłoń drży dodatkowo z napięcia, bo przecież barszcz i trzeba uważać, łyżka zmierza do ust, pojedyncze krople spadają w otchłań talerza, każde uderzenie kropli o błyszczącą taflę powoduje eksplozję, odpryski trafiają we wszystkie białe punkty w okolicy. Ta wojna jest przegrana, niewielu z nas udaje się przeżyć ją bez draśnięcia, ale nikt nie dezerteruje, nikt nie odmawia, bo barszcz znakomity, wart każdego ryzyka, wart zmiany koszuli, wart winy wziętej na siebie za splugawiony obrus. Barszcz, kiszony w domu, w kamiennych garncach, z czosnkiem, na zakwasie z czarnego chleba,

Page 88: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

92

i do tego uszka, cieniutkie, niemal przeźroczyste ciasto, ręcznie lepione, a farsz z tych samych prawdziwków co zupa, o poranku zbieranych, nad piecem suszonych, i z kapusty ręcznie szatkowanej i ręcznie kiszonej, całość warta plam i winy, barszcz z uszkami.

Jedli, jedliśmy w skupieniu, nabożnie, ruchami wystudiowanymi unosząc łyżki do ust. Nikt nic nie mówił, znowu cisza, nikt poza stryjem Piotrem, który dyrygował łyżką z biegłością mistrza. Delikatna dłoń, przez lata ćwiczona w trzymaniu ołówka, w prowadzeniu równych, pro-stych linii na desce kreślarskiej, bez wysiłku, z lekkością przemierzała precyzyjnie tę samą drogę. Ani kropla nie uroniona, ani jednej plamy. Wszyscy patrzyliśmy z zazdrością na stryja, nieświadomie starając się naśladować jego swobodę, udawana nonszalancja kończyła się tragicz-nie, o wiele gorzej niż nasza niewystudiowana nieporadność. Niewielu zachowało czystość. Niektórzy zachowali jej iluzję, ubierając do wiecze-rzy ciemne stroje, wsysające bordowe znamiona. Poza stryjem Piotrem chyba tylko Paweł, nieodrodny syn, architekt i kreślarz, spokojny i je-dzący w milczeniu. Nad naszymi porażkami unosił się spokojny ton opowieści stryja Piotra. Nie słuchałem, nie słuchaliśmy co mówił, sku-pienie nad barszczem przybierało niemal modlitewną formę. Liturgia wigilijna umiejętnie balansowała pomiędzy wspólnotą a samotnością. Skupiony na barszczu z uszkami, skupiony na swoich sprawach sta-rałem się dotrwać do końca tej potrawy. Barszcz, kiszony w domu, gotowany na wywarze z grzybów, prawdziwków o poranku zbieranych, z uszkami ręcznie lepionymi. Wigilia minęła półmetek.

Trwaliśmy w tym rytuale, zakorzenieni od lat, bezbłędnie rozpo-znający kolejne akty dramatu, ciągle na tej samej scenie, wobec tych samych twarzy. Skończyłem z ulgą jeść i rozejrzałem się po napiętych obliczach moich bliskich. Ja już przeszedłem ten etap, mam go za sobą, oni ciągle zdążają, są w drodze. Jakby każda z potraw przepro-wadzała nas bliżej i bliżej do tego celu, dla którego się tutaj zebraliśmy. Jednocześnie samo przechodzenie absorbowało nas tak dalece, przy-gotowanie potraw, kolejność odgrzewania, cała ta kuchenna logisty-ka, potem natężenie uwagi i koncentracja na spożywaniu, tak mocno wszystko to przykuwało naszą uwagę, że podejrzewałem skrycie, iż mi-jamy to, ku czemu zmierzamy. W gruncie rzeczy rytuał próbuje oswoić to, czego oswoić się nie da, szlifuje ostre krawędzie, zmienia chropa-wą skałę w gładkie otoczaki, uspokaja powtarzalnością obrzędowych czynności, aż w końcu dochodzi do tego, co nieuniknione: człowiek przysiada w pobliżu tego, do czego rytuał ma prowadzić, nie docierając do celu. I człowiek udaje, że zamieszkuje w pobliżu tego, wobec którego nie da się zamieszkiwać. Rytuał ma być drogą, wyjściem poza zamiesz-kiwanie, poza to, co znane; najczęściej jednak staje się wygodną formą samego zamieszkiwania. Wygodną, bo usiłującą zachować ślepotę na

Page 89: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

93

dramat wpisany w zamieszkiwanie, na to, że bycie u siebie jest zawsze jakimś rozdarciem, jakimś przycupnięciem pomiędzy tym co obce, a tym, co oswojone. Rytuał rodzinny, wspierany rodzinnymi mitami, próbuje zeszlifować zamieszkiwanie do tego, co oswojone, swojskie, bliskie. W wieczerzy nie ma nic innego, nic nieproszonego, zatopieni w szukaniu ości nie słyszymy cichego pukania nieoczekiwanego gościa, zostawiamy puste nakrycie, ale na nikogo nie czekamy, nikt obcy nie może wejść ten obrzędowy krąg swojskości. Rytuał nie otwiera nas, lecz zamyka. Rokrocznie mijamy to, czego nie potrafimy pojąć, ale mijamy z gestem, mijamy przy suto zastawionym stole, mijamy przy karpiach, przy barszczu, przy kapuście, dobre jedzenie i nastrój rodzinnego zgro-madzenia wynagradzają naszą niegotowość, dają nam wygodne uspra-wiedliwienie, potrzebujemy tego usprawiedliwienia, potrzebujemy niewinności dziecięcia, chcemy nad śnieg wybieleć.

Po wieczerzy opadamy na fotele zmęczeni, napełnieni, z poluzo-wanymi paskami, z poczuciem trudów przejścia. Namęczyliśmy się, podczas przygotowań, podczas samej wieczerzy, nie mamy sobie nic do wyrzucenia. Wielkie historie mijają nas, niezaproszone, przechodzą za oknami, przekradają się ciemnymi zakamarkami Domu. Może tak powinno być, może spotkanie twarzą z twarz, stanięcie wobec nich bez tych wszystkich podpórek, bez ryby i grzybów, byłoby nie do zniesienia. Rozbijamy namiot zawsze w pobliżu, zawsze w oddaleniu, wiedząc, że są ścieżki, na które nigdy nie wkroczymy. Zatem rytuał przeprowadza nas przez naszą rezygnację, przez naszą niegotowość, pozwala pogodzić się doroczną klęską, z porażką o niebo większą niż poplamiony obrus czy eksplozja uszka wpadającego w pełny talerz.

Doceniałem tę rozbudowaną zewnętrzność, do sensowności wigi-lijnych rytuałów przekonywały mnie jednoznacznie i nieodwołalnie wszystkie moje kubki smakowe, ale jednocześnie czułem w sobie jakąś tęsknotę, pod wystawnymi pozorami nie było prawdziwego życia, czu-łem, że ono toczy się gdzieś indziej, że mijamy je pochyleni nad karpiem w galarecie i grzybową, przegapiamy to, na co czekamy, to, co naszymi obrzędami usiłujemy przywołać, w skupieniu prowadząc z talerza do ust łyżkę z drżącym, od naszej niepewności, barszczem z uszkami. Barszcz to najbardziej radykalna inność, jaką pozwalamy sobie wpuścić w ten wieczór do naszego domu, inność czerwono znacząca śnieżnobiałe ko-szule i wykrochmalone obrusy. Nie było w tym prawdziwego życia, był obrzęd udający życie. Kiedyś mit był szkieletem, wewnętrzną strukturą nadającą życiu sens. Teraz obróciliśmy go na nice, zamiast kręgosłupa stał się zewnętrznym rusztowaniem wspierającym kruchą konstrukcję, którą są nasze rytuały. Rusztowanie jest gęste, ubite, okazałe, pustka znakomicie zamaskowana, pustka chowa się za nie, pustki nie widać, dzięki temu wszyscy możemy wiarygodnie udawać, że nie widzimy tego,

Page 90: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

94

iż prawdziwe życie wycieka, staje się nieobecne, zostaje barszcz, barszcz z uszkami, wyśmienity, ręcznie lepiony, o świcie zbierany, czerwony.

I wreszcie koniec, koniec barszczu, koniec barszczu z uszkami, wszy-scy już dojedli, dyskretnie poluzowują sprzączki u spodni, odpinają guziki spódnic, żeby nikt nie zauważył, choć zauważamy wszyscy, bo wszyscy robimy to samo, tyle potraw za nami, karp w galarecie, karp po żydowsku, zupa grzybowa, barszcz z uszkami, a jeszcze tyle przed nami, trzeba się uzbroić, zebrać siły, by móc się zmierzyć, może przerwa, pada nieśmiałe pytanie; tak, przerwa, dobrotliwie zarządza ciotka Magda. Tak jest co roku, przesilenie po zupach, po wlewanych w siebie płynach. Przerwy między potrawami coraz dłuższe, gdyby się okazało, że smażo-ne ryby się przypaliły, nikt by nie płakał, choć kochamy smażone ryby, gdyby się okazało, że kapusta z grochem przesolona, na stół nie można podać, przyjęlibyśmy to z ulgą, choć wielbimy smak kapusty z grochem, gdyby więc ktoś obwieścił koniec wieczerzy, nikt by nie płakał, przesi-lenie zimowe, ale to niemożliwe, bo w tym Domu nic się nie przypala, w tym Domu nic nie zostaje przesolone, nigdy, a zwłaszcza w Wigilię. Wiemy o tym od lat, wiemy, że czuwa nad nami ciotka Magda, nieza-wodna i niekwestionowana pani tego domu, Pani Domu, mimo tytular-nej zwierzchności babci Marii.

To ciotka Magda wymyśliła ten Dom, to ona przyoblekła ideę w konkretne kształty. Radczyni prawna, rajczyni miejska, prowadząca dobrze prosperującą kancelarię, osoba zorganizowana, oddana wszel-kim obowiązkom, które bierze na siebie z własnej woli. Poza pomysłem Domu, poza projektami przebudowy, poza tym wszystkim, co wzniosłe i mitologiczne, do wcielenia tej idei potrzeba było setek pozwoleń, pism, urzędowej korespondencji, całej tej umiejętności pociągania za odpo-wiednie sznurki w magistracie, w krakowskich urzędach, bo lokatorzy kwaterunkowi, bo zabytek, bo nadzór budowlany, bo samowola, bo nadbudowa, bo przebudowa, bo wyburzenia, bo przepisy przeciwpoża-rowe, bo przepisy sanitarne, bo ustawy, bo uchwały, bo orzecznictwo, bo to wszystko, czego nam swoimi cichymi staraniami ciotka Magda oszczędziła. Stryj Piotr rzucał jakąś ideę, a ciotka Magda wertowała kodeksy i paragrafy, wynajdując przeszkody prawne, które bez trudu potem pokonywała. Przy bliższym zastanowieniu każdy, kto odwie-dzał nasz Dom, mógł dojść do prostego wniosku, że tego wszystkiego, tych wąskich klatek schodowych, tych labiryntów, cmentarza w piw-nicy, konsekrowanej kaplicy na strychu i dziesiątek innych pomysłów, które napotykało się na każdym kroku, że tego wszystkiego nie dało się legalnie przeprowadzić. Dla takiego kogoś, nieświadomego obser-watora, Dom został zbudowany na piasku, Dom grzęźnie w prawnym bagnie i wystarczy jedna inspekcja, by nakazać rozbiórkę, daleko idącą przebudowę, kary pieniężne i długoletnie więzienie. A jednak ten Dom

Page 91: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

95

utkany z piasku i mgły stał, mocno wrośnięty w ulicę S., żadne inspekcje nie przychodziły, żadne pisma nie nękały naszej przeciążonej skrzynki pocztowej, dzięki cioci Magdzie udało się w centrum Krakowa stworzyć jak najbardziej rzeczywistą iluzję. Jej cicha wola wicedemiurga ukrytego w cieniu, usuwającego przeszkody, podszeptującego optymalne rozwią-zania była dla wszystkich jasna. Nie znaliśmy szczegółów, nie chcieliśmy ich znać przywiązani do mitologicznej wykładni, ale czuliśmy że bez niej nie byłoby Domu.

Jednak na tym jej rola się nie kończyła, od samego początku ciotka Magda przejęła stery zarządzania Domem. Nie tylko jego prawnymi kwestiami, bo to było samo przez się zrozumiałe, ale jej precyzyjny umysł pozwolił sprawnie funkcjonować naszej rodzinie, która łatwo odnalazła się w starannie rozrysowanym systemie zakupów, dyżurów w kuchni, grafiku rozmaitych obowiązków. Ktoś wymyślił to wszystko za nas, my spełnialiśmy nasze skromne, napisane wcześniej role, mniej lub bardziej udolnie wywiązując się z zaangażowania na rzecz rodziny i Domu. Precyzyjna logistyka, schematy, harmonogramy i wykresy, strategia i taktyka, ciotka Magda wieczorami planowała kolejny zwykły dzień naszego życia.

Tak było od lat, ciotka Magda znakomicie wchodziła w tę rolę już podczas wspólnych wyjazdów do Łopusznej, wieki temu, w poprzedniej, prehistorycznej epoce. Letnie rozprzężenie, niemoc usprawiedliwiana upałem, wakacjami, rozegraną konikami polnymi polaną, wszystko to brane było w karby dyskretnej dyscypliny, ty pójdziesz do sklepu po zakupy, ty przyniesiesz połówkę barana na kolację, wszystko już umó-wiłam z gospodarzem, ty weźmiesz chłopaków i narąbiecie drewna na ognisko, a ty podejdziesz na polanę przy spalonej kolibie, gdzie rosną kanie, a ty usmażysz je w lekkiej panierce. Oddaliśmy, dorośli oddali cioci Magdzie władzę bez walki, nikt nie protestował, każdy był zadowo-lony. Poza sprawną organizacją dawała nam wszystkim niezastąpione niczym poczucie, że ktoś nad naszym życiem czuwa, że wszystko toczy się tak, jak powinno.

Nigdy nie próbowałem poznać, czy poza tą rolą jest w ciotce Magdzie miejsce na jakiś inny wymiar, inne, ukrywane przed najbliższymi życie. Jej osoba, wszystkie jej możliwe wyglądy, dały się sprowadzić do tych funkcji. Nie wiem, czy ktokolwiek próbował poznać ją naprawdę, czy kogokolwiek dopuściła do siebie bliżej niż na odległość swoich poleceń, słusznych i uzasadnionych troską o cały Dom.

Przerwa, przerwa zarządzona przez ciotkę Magdę, wspaniałomyśl-nie, wielkodusznie, przerwa uzasadniona nie naszym kryzysem, nie przesileniem zimowym, nie pełnymi brzuchami, ale dyskretnie podpar-ta nieubłaganymi prawami logistyki, bo karpia trzeba podgrzać, w pie-karniku, to trochę trwa, bo kapustę z grochem też, do tego mieszając, bo

Page 92: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

96

przywiera, przez ten groch właśnie, i to wszystko też musi potrwać, tłu-maczyła nam jak co roku. Przyjęliśmy te wyjaśnienia z wdzięcznością.

Przerwy, coraz dłuższe przerwy w rytuale, skupienie na liturgii nawet tak przyjaznej jak jedzenie, nie może trwać tak długo, święta Teresa od Jezusa tylko dwie zdrowaśki, a my aż dwa karpie i dwie zupy, przerwy, przerwy nam było trzeba. W sali kolumnowej zapanowało rozluźnienie, już nie pojedyncze osoby, rodzinni harcownicy, ale niemal wszyscy wstali i zaczęli się przechadzać. Starcy zostali przeprowadzeni na miękkie fotele, bo kości, bo krzyż, bo cały kręgosłup. Młodsi ruszyli do palarni, do biblioteki. Dzieci zaczęły trzeć oczy, aniołek nie nadcho-dził, może zapomniał, może były niegrzeczne, z zafrasowanymi minka-mi pytały rodziców. Zniknął barszcz, plamy posypano solą, wszystkim wróciła mowa, rozmawiano w grupkach, stryj Piotr nie próbował nawet opanować tego żywiołu. Sam z zaangażowaniem kontynuował wątek podjęty jeszcze przy barszczu, wciągając do konwersacji kilka osób. Dzieci weszły pod stół, ich kolana bębniły o drewnianą podłogę, co chwila któryś z dorosłych sprawdzał, cóż tak szaleńczego wydarza się w krainie nakrytej białym obrusem. Spomiędzy krzeseł dochodziły piski i krzyki, dzieci przemieszczały się tam i z powrotem z zadziwiającą szyb-kością. Czas stanął, nikt nie spoglądał na zegar, rytm kolejnych potraw wyparł monotonne uderzenia gongu, kolejne kwadranse mijały niezau-ważone. Mogła być godzina ósma albo dziesiąta, dziewiąta, albo niemal jedenasta. Nikt nie szukał potwierdzenia tych intuicji, każdy zwrócił się ku swym własnym sprawom. Odżyły rozmowy kuluarowe, rodzina po-dzieliła się na kilka chórów, z których każdy wyśpiewywał inną partię. Sala kolumnowa przypominała świątynię jakiegoś wschodniego obrząd-ku, osią zwrócona w kierunku kuchni. Kapłani opuścili swoją trzodę, trzoda sama próbowała radzić sobie w tym przemienionym wnętrzu. Równocześnie rozgrywało się kilka dramatów, każdy miał swoje miejsce w nieogarnionej nawet przez stryja Piotra wielogłosowości.

Wuj Tomasz zapadnięty w fotelu tłumaczył coś szeptem wujkowi Łukaszowi, który przykucnął niczym w konfesjonale u rzeźbionej po-ręczy, a stary ksiądz, z ręką wspartą na podłokietniku, gestykulował dłonią oszczędnie, Łukasz słuchał i potakiwał. W drugim końcu pokoju stała Ania, rozmawiając przez komórkę, też szeptem, i paląc nerwowo papierosa, tak odklejona od nas wszystkich, zaprzątnięta rozmową, dym wydmuchiwała wprost w otwarte okno, skulona z zimna, ale salę trzeba było przewietrzyć, więc stała przemarznięta, rozmowa nie była chyba przyjemna, Ania stała w oknie. Czy przez to okno przyjdzie aniołek, dopytywały się dzieci, które już zdążyły znudzić się poprzednią zabawą i wypełzły na powierzchnię. Przy stole pozostał Andrzej, sie-dzieliśmy obok siebie, milcząc, próbując śledzić poszczególne wątki. Wielosłowie uniemożliwiało zapanowanie nad całością zgromadzenia,

Page 93: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

97

ponad naszymi głowami zderzały się rozmowy o pogodzie i teologii, o sposobach uszlachetniania win domowych i o zmianach w systemie podatkowym; wszystko to gdzieś się spotykało, krążyło, zawisało, a z wreszcie docierało pod sam sufit, gubiąc się w pokrętnej strukturze drewnianego stropu.

Żeby odtworzyć tamten moment, tamtą chwilę rozluźnienia w ry-gorystycznym splocie wigilijnych rytuałów, musiałbym być wszystkimi Chochołami, musiałbym stanąć przy każdym, przeniknąć to, co mówi, nie gubiąc jednocześnie tego, co jest mówione o kilka metrów dalej. Musiałbym być nimi wszystkimi naraz, zapanować nad salą, wniknąć w myśli moich bliskich, w ich troski i emocje, uwalniane dzięki tak szczodrze ofiarowanej nam przerwie. Siedziałem, skacząc z tematu na temat, wyławiając pojedyncze głosy, skazany na cząstkowość i wybiór-czość mojego doświadczenia. I wtedy zobaczyłem moją rodzinę z boku, jak przez szybę. Rozsiani po sali kolumnowej, wsparci o balustradę antresoli niczym rodzinny ikonostas, sceny z obrazów ożyły, w każdym okienku toczyły się małe i wielkie dramaty, ruchy ich powolne, gesty hieratyczne, stroje uroczyste. I starając się objąć to wszystko spojrze-niem, zobaczyłem, że nie potrafię dłużej uczestniczyć w splątanym gąsz-czu ludzkich losów, w tym, co stanowiło prawdziwe życie Chochołów. Moi bliscy stali się dla mnie jak postaci ze szkicownika, narysowane kilkoma kreskami, płaskie, bez życia, o twarzach bez wyrazu. Nastrój zgromadzenia ujawnił tę szczelinę, która oddzielała każdego z nas od wspólnoty, która sprawiała, że byliśmy dla siebie, jak kontury postaci szkicowanych w pośpiechu. Zatroskani o wszystkich, mijaliśmy się na-wzajem, nie spotykając się naprawdę.

Od stołu wstał Andrzej i szukając papierosów w kieszeniach mary-narki bez przekonania, krokiem niezdecydowanym i chwiejnym, wszedł na antresolę. Oparł się o balustradę i trzymając niezapalonego papiero-sa w palcach, spoglądał na dół, na plątaninę Chochołów i ich głosów. Patrzyłem na niego z ukrycia, które dawał mi tłum, nasze spojrzenia się nie spotkały. Przed chwilą, jakiś czas temu, próbował mi coś powiedzieć. Coś dla niego ważnego. Mówił o swoim samochodzie, o pragnieniu za-kupu, a ja go ignorowałem. On mówił mimo mojej nieuwagi, mojego dawania do zrozumienia, że mnie to nie interesuje, że z wielogłosowej oferty naszego zgromadzenia wybieram inne wątki, inne marzenia, jego zostają na szarym końcu. Teraz patrzyłem, jak stał smutno na górze, pa-trząc na niezainteresowaną nim rodzinę. Podniosłem się, by podejść do niego, poprosić o papierosa, zagadnąć o samochód, jaki to był model? Odsunąłem krzesło, uniosłem się i opadłem znowu. Co mu powiem? Że nie słuchałem, bo mnie nudził? To skąd wiem o samochodzie? Że słucha-łem, ale puszczałem mimo uszu, i teraz, po godzinie, a może po dwóch, zebrało mi się na szczerą rozmowę o motoryzacji? A może powiem, że

Page 94: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

98

podchodzę, bo mi go żal, bo wiem, że mu się życie nie udało jeszcze bar-dziej niż mnie, że zawiódł swoich rodziców, że nie ma pracy, że zajmuje się doraźnymi naprawami w Domu, bo tylko to potrafi, że jest konser-watorem na życzenie, za pokój do spania i wyżywienie? Wtedy, kiedy mówił z pasją o tym samochodzie, kiedy się odezwał, co robił tak rzadko, kiedy próbował zarazić kogoś swoją pasją, wtedy była ta chwila, wtedy był ten moment, wtedy nieważne byłyby motywy, wtedy odpowiedź nie wymagałby samousprawiedliwień. Teraz ten nastrój minął, nastrój sła-by, ledwo widoczny, przyćmiony mocą nastroju symfonii stryja Piotra, wtedy był ten nastrój, teraz nie można już podejść, wszystkie moje dobre czyny jak skrwawiona szmata, Andrzej stał na antresoli i zapalał papierosa. Na mgnienie oka zobaczyłem świat jego oczami, zobaczyłem naszą rodzinę z góry, odległą, zaprzątniętą swoimi sprawami, zobaczy-łem świat oczami samotnego człowieka, który jest na tyle dojrzały, by uświadomić sobie rozmiary swojej klęski i lichość swojego znaczonego porażkami życia. Nie zbuduje własnego domu, nie pozna nikogo, z kim będzie mógł się związać, zawsze pozostanie na drugim, trzecim planie rodziny Chochołów, naprawiając cieknące krany, zmieniając przepalone żarówki, dokręcając poluzowane śruby; będzie kilka razy do roku mył okna w całym Domu, a ciotka Magda będzie mu wypłacała umówioną stawkę, która mu starczy na papierosy i drobne wydatki; będzie chodził po Domu cichy i skromny, ze skrzynką z narzędziami, uprzejmie odpo-wiadający na pytania o zdrowie, zasklepiony w swoich marzeniach, któ-rych nikt nie rozumie i których nie uda mu się zrealizować. A ja będę go mijał z zawstydzeniem maskowanym wesołą miną, kryjąc się za przyja-zne pozdrowienie, będę sobie przez jakiś czas przypominał tę scenę, ten wstyd wigilijny, to odtrącenie, ale wiem, że kiedy znów Andrzej uzna, że może mi powierzyć opowieść o swoich nadziejach, kiedy znów powtórzy się ta chwila, ja ją znów przegapię, znów ziewnę, udam, że nie słyszę, błyskotliwie skieruję rozmowę na inne, ciekawsze dla mnie tory, znów budząc się ze swoim zawstydzeniem poniewczasie.

Andrzej stał, spokojnie palił papierosa, popiół strzepywał przez ba-lustradę, na głowy pogrążonych w rozmowie Chochołów; i nikt tego nie zauważał.

11

Wnieśli, wnieśli, bo ja się nie ruszałem z miejsca, wnieśli karpia sma-żonego, i smażonego suma, i smażonego sandacza, a do tego kapustę z grochem. Nie ma już orvieto, orvieto wypite, orvieto nie pasuje do ryby smażonej, najlepsze będzie pinot grigio z regionu Veneto, stryj Piotr zarządza, my się zgadzamy, wszystko co mówi stryj Piotr, prze-

Page 95: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

99

nika mądrość. Wenecja, znów albumy wspomnień, migawek z miasta na wodzie, wspomnienia miasta karnawału przychodzą o tej porze Wigilii wyjątkowo łatwo. Każdy był, jak nie był, to widział, jak nie widział, to słyszał, rozmowa powoli przenosi się na całe zgromadze-nie. Talent stryja Piotra jest nieoceniony, wątki oplatają się wokół winnej latorośli. Ale tym razem zgromadzenie musi się poddać, nie można o Wenecji, rytuał ma swoje prawa. Powoli przerwa uległa zawieszeniu, teraz było wiadomo, że do przerwanych rozmów się wróci, że to rytuał jest przerwą w przerwie, a nie przerwa przerwą w rytuale, poklepując się po plecach Chochołowie zasiedli do stołu. I znowu skupienie, znowu ości, znowu ryba. Sandacz i sum to zasko-czenie, zawsze był smażony karp, a tu taka niespodzianka, komu ją zawdzięczamy, pytają Chochołowie. I gniemy się w podziękowaniach dla stryja Piotra, który w sekrecie przed nami, wtajemniczając tylko kobiety w kuchni, wnióśł skromny wkład w tę wieczerzę. Uwielbiamy suma i sandacza, ale to dodatkowe dwa kawałki, wszystkiego trzeba spróbować, radość z niespodzianki drogo okupiona, panie kolejny guzik w spódnicach, panowie kolejną dziurkę w paskach do spodni, dyskret-nie, na boku, z przepraszającym uśmiechem.

Pochyleni nad rybą, dwa widelce rozdzielają panierkę, potem białe mięso, zakrzywione ości sterczą złowrogo. Moja Matka wzdycha ciężko i kątem oka widzę, że chowa do kieszeni komórkę, z tego zatroskania nie ściągnęła w kuchni fartucha, mamo, fartuch, szepczę konspiracyjnie, Matka uśmiecha się przepraszająco i wprawnie rozwiązuje splątany na krzyżu supeł, pobrudzony materiał zawisa na oparciu krzesła, z którego zsuwa się na podłogę, zostaw, potem, teraz jedz, Bartek nie oddzwania.

Naprzeciw mnie wuj Łukasz, zmieniony, mniej pewny siebie, dzieli się rybą z wujem Tomaszem, kawałki sandacza zsuwają się z półmi-ska, stary ksiądz dziękuje skinieniem głowy, to rozpusta, powtarza jak co roku. Nie rozmawiają, ale wujek Łukasz siedzi trochę przechylony w stronę wujka Tomasza, gotowy w każdej chwili służyć ślepcowi, który uważnie przeżuwa każdy kawałek, wyczuwając ości koniuszkiem języka.

Patrzę na moją Matkę i wujka Łukasza, tak podobnych i tak róż-nych. Widzę podobieństwo w rysach twarzy, w sposobie poruszania, jedno jakby naśladowało drugie. Zza Matki widzę profil babci Marysi, zmieniony starością, pogubiony w zmarszczkach, ale nadal widoczny wzorzec. Poza tym wszystko niemal wszystko inne ich dzieli. Tych troje, urodzonych w Rokicinach, na wsi, daleko od Krakowa, żyjących w smutnym nastroju przemijającej sławy Józefa Wichra, niegdyś naj-lepszego muzykanta weselnego w okolicy, na bezkresnych równinach środkowej Polski, dziwnym zbiegiem okoliczności trafiło w końcu do Domu, nie jako nieoczekiwani goście przy wigilijnym stole, ale jako członkowie rodziny.

Page 96: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

100

Opowieść o nich zaczyna się jak ludowa ballada: było dwóch bra-ci, kochało jedną kobietę. Było dwóch braci muzykantów, Franciszek i Józef. Obaj byli synami starego Jakuba Wichra, najsłynniejszego rokicińskiego skrzypka, znanego we wszystkich okolicznych wioskach, ogrywającego wszystkie znaczne wesela, przez wszystkich cenionego i szanowanego. Obaj pokochali jedną kobietę, na zawsze i na zabój, pięk-ną Marię Kądzielę. Nikt nie wie, co się naprawdę wydarzyło, ale pewnej księżycowej nocy bracia poważnie porozmawiali, bez świadków, przy wódce, nikt nie wie, o czym mówili, ale Franciszek postanowił usunąć się z ich życia. Szła wojna, zaciągnął się, potem do Rokicin nigdy nie wrócił. Józef ożenił się z Marią i mieli dwoje dzieci. Józef też przejął po ojcu muzykancką schedę i zarabiał na życie, grając na weselach. Był dobry, nawet bardzo dobry, choć mówiono, że to Franciszek był zdolniejszy. Ale czas oberków powoli przemijał, młodzi ludzie chcieli na swoich weselach muzyki z miasta, przebojów, wielkiego świata, zły czas dla oberków i wio-skowego grania. Zaproszeń na wesela było coraz mniej, Józef zaczął imać się różnych innych zajęć. W tym czasie dzieci porosły, Łukasz skończył szkołę podstawową. Wichrowie roli nie mieli, z muzykanta nie masz go-spodarza, chłopak nie wiedział, co ze sobą zrobić, więc zaczął pić.

Wtedy też pojawił się w Rokicinach Franciszek Wicher, przyjechał raz, raz jeden. Po wojnie trochę tułał się po Polsce, robił różne dziwne rzeczy, aż odpowiedział na narodowe wezwanie i przybył pod Kraków do budowanej właśnie Nowej Huty. Szybko przyuczył się do murarki i wznosił osiedla wokół powstającego kombinatu. Dostał mieszkanie na osiedlu Ogrodowym, gdzie mieszkał aż do śmierci, nigdy się nie ożenił, pokoje dane awansem dla przyszłej Franciszkowej Wichrowej stały puste. Kiedy zdecydował się odwiedzić Rokiciny, zobaczył młodego Łukasza, który z braku roboty zaczął pić, i Basię, która właśnie koń-czyła szkołę. Znowu porozmawiał z bratem bez świadków, wypili dużo wódki, nikt nie wie, co się podczas tej rozmowy wydarzyło, i Franciszek Wicher zabrał bratanka i bratanicę do siebie, by poszli do szkół. Tak to Łukasz i Basia skończyli liceum, chodząc do tej samej klasy. Potem po-szli na studia, Basia na polonistykę, Łukasz na malarstwo, zakorzenili się, osiedli, zostali w Krakowie. Rodziców odwiedzali w każde wakacje, jeździli też na święta. Franciszek Wicher nigdy nie jeździł z nimi, spę-dzał Boże Narodzenie i Wielkanoc samotnie, w pustym mieszkaniu na osiedlu Ogrodowym. Umarł w latach osiemdziesiątych, a ja nigdy go nie widziałem. Nie odwiedzaliśmy go w Nowej Hucie, on też nie przy-jeżdżał do nas, o jego istnieniu dowiedziałem się na pogrzebie, wielki, wietrzny cmentarz na Wzgórzach Krzesławickich. Miałem wtedy sie-dem lat, było zimno, za trumną szło tylko kilka osób. O całej tej historii po rodzinie krążyły tylko strzępy, wszyscy mówili zdawkowo i niechęt-nie, po jakimś czasie przestałem pytać.

Page 97: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

101

Sandacz, u nas nie jadało się sandacza, w ogóle na Wigilię mało co się jadało, postnie tylko, kapusta, ziemniaki gotowane, raz kupiłam śle-dzie, babcia Marysia opowiadała o rokicińskich tradycjach wigilijnych stryjowi Piotrowi. Ten potakiwał, teatralnie kiwając głową, jakby babcia Marysia była nie tylko głucha, ale też ślepa. Wbrew wcześniejszym poję-kiwaniom kawałki smażonych ryb znikały błyskawicznie.

Trzy ryby, karp, sum i sandacz, trzy ryby zakryły doskonale gro-zę tej potrawy, grozę tradycyjną, przepyszną i ubóstwianą przez całe zgromadzenie. Nie one były wszystkiemu winne, nie cudowne roz-mnożenie rodzajów, nie ryby zawiniły, ale kapusta z grochem, wzdęcie i rozdęcie, kapusta, groch i cebula, wszystko wymieszane, wspaniałe, nie do uniknięcia. Nikt nie potrafił sobie odmówić, na talerzach rosły hojnie nakładane warząchwią kopczyki, jeszcze trochę, jeszcze jedną, o, jeszcze pół, a potem jęki, udręka i napór, niczym obręcz na biodrach, człowiek przemieniony w beczkę, gdzie jakieś tabletki, rozrywa mnie, rozrywa. Najgłośniej krzyczeli starcy, przyzwyczajeni do publicznego istnienia własnych upokarzających przypadłości. Młodsi czuli to samo, porozumiewawcze spojrzenia wymieniane z Anią, Pawłem, nawet Andrzejem, ale znosili, znosiliśmy to mężnie w milczeniu. Nie uchodzi chwalić się wzdęciem, zawstydzające jest obwieszczać światu tak niską słabość, a nie ma dziurek w paskach do luzowania, nie można ściągnąć cisnącej spódnicy, kara za hipokryzję, za faryzeizm wigilijnego postu, kapusta z grochem, udana dywersja na tyłach wroga, wprowadzona podstępem, za trzema półmiskami z karpiem, sumem i sandaczem, za trzema tacami ze smażoną rybą, cicha, niewyraźna, beżowa, rozgo-towana, o obliczu prostackim, o licu niepozornym, broń biologiczna, kapusta z grochem.

Wszyscy byliśmy puści, wokół tej pustki bolesne nabrzmienie, wydęte brzuchy otaczały nasz napęczniały, pusty żywot. To dziwne uczucie, nadmiarowe, uczucie kary niezawinionej. Tylko dwie łyż-ki zjadłem, tylko dwa kęsy, skąd to uczucie, skąd to cierpienie? Nie byliśmy w tym sami. Lamenty dochodziły z każdego zakątka stołu, głośno żalili się starzy i młodzi, wzdęcie przestało zawstydzać, każdy zgłaszał swój akces do rodzinnego cierpienia. Indywidualne cierpie-nie wyklucza, co najwyżej budzi litość, której nikt nie chce, zbiorowe cierpienie jednoczy, dodaje skrzydeł, pozwala zobaczyć w sąsiedzie człowieka. Obcy, ale cierpi, nielubiany, ale dotknięty w podobny spo-sób. Po kapuście z grochem rozumiałem się z Andrzejem jak mało kto. Wystarczyło kilka rzuconych szeptem sylab, wysyczanych pomiędzy atakami wzdęcia, wystarczyło zjednoczenie w bólu, wyznanie, że nęka nas ten sam demon, rozsadzająca trzewia kapusta z grochem, by poszły w niepamięć wszystkie napięcia i nieporozumienia. Nic się nie liczyło, horyzont zakreślała i wypełniała kapusta z grochem, horyzont pęczniał,

Page 98: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

102

bo my pęcznieliśmy, nasze żołądki i jelita stały się miejscem jakiegoś tajemnego procesu przyrostu masy nieznanego fizyce, groch, cebula, kapusta, to wszystko wybrało sobie nasze trzewia, by powiększać ob-jętość wszechświata, każdy nosił mały wszechświat w swoim brzuchu, kapusta z grochem unosiła nas na wietrze.

Przerwa, przerwa, kolejna przerwa, cóż więcej mogliśmy zrobić. Stroje nasze oklapły, szaty mniej uroczyste, wszyscy chodzili rozcheł-stani, niedopięci, dyszeli rozwaleni na fotelach. Starcy dyszeli powścią-gliwie, z godnością. Wyznali swą słabość jako pierwsi, wzdęcie, rzecz oswojona, przykra, ale zadomowiona w ich ciałach. Niewzruszona mimika, ani jeden muskuł, teraz patrzą na żenującą bezradność mło-dych. Zdawało się im, że ich nie wzdyma, wierzyli w swoją młodość, a tu kapusta z grochem, a tu masz. Przeszywającym wzrokiem starych wyja-daczy, morderczym spojrzeniem znawców patrzyli z wyższością na nasze uniki. My, młodzi, udawaliśmy, że nic, że to nie my, że jesteśmy poza tym wszystkim. Graliśmy ten spektakl przed nimi, nie damy się, pokażemy naszą wyższość. Zaciskając zęby, siląc się na chłodną, wypraną z emocji konwersację, wystudiowanymi gestami otulając ceremonię palenia pa-pierosów. Ale starcy wiedzieli, wiedzieli wszystko. Przejrzeli nas mimo naszych dziecinnych ucieczek, przejrzeli mimo żałosnych prób wypro-wadzenia w pole, mimo dobrej miny do złej gry i tych wszystkich zgra-nych zagrywek. Zwyciężyli, a my, do końca trzymając fason, do końca zachowując swobodny, nietknięty troskami wyraz twarzy, graliśmy w tę przegraną grę, przewierceni ich wzrokiem, przenicowani, puści i wzdęci.

Kapusta z grochem, wielbiona i nienawidzona, kapusta z grochem była na ustach wszystkich. Całe zgromadzenie rodziny Chochołów, cały Dom powtarzał to złowieszcze imię. Wszyscy byli dotknięci, zranieni, każdy doznał widocznych obrażeń. Tylko babcia Marysia, od dziecka wychowana na rokicińskiej kapuście, od dziecka ćwicząca kiszki w me-todycznym i regularnym wchłanianiu każdej ilości kiszonej kapusty, surowej i ugotowanej, z cebulką, grzybami i z grochem, z zasmażką i bez zasmażki, ze słoniną i postnej, tylko babcia Marysia, głos z innego świata, zapewniła, wychwytując z podniesionych głosów zgromadzenia myśl przewodnią, imię złowrogie kapusty z grochem:

– Z piechotką też dobra.Rodzina zamarła, głos wyroczni, objawienie prorockie. Co piechot-

ką, jak piechotką? Pytia przemówiła, może przynosi ocalenie, co z te-go, skoro nikt nie rozumie. Spojrzenia zmącone, niepewne, osłabione wzdęciem. Babcia Marysia rozgląda się uważnie po sali kolumnowej, ściągając brwi, spogląda przez grube okulary.

– Piechotka, taka fasola – oznajmia zrezygnowana. W tym Domu nikt jej nie rozumiał. Babcia Marysia macha ręką i do-

biera sobie kapusty z grochem.

Page 99: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

103

Przerwa, długa przerwa. Nikt nie tłumaczy, że coś się musi podgrzać, że trzeba przewietrzyć, maski spadają z twarzy. Rytuał wykańcza, trze-ba się ratować, trzeba sobie pomagać, by dotrwać do końca, dotrwać musimy, bo Wigilia, bo wieczerza, bo oczekiwanie, bo raz w roku. Tylko dzieci, rozespane i trące oczy piąstkami, tylko dzieci nasze rodzinne, dzieci jak z pasteli Wyspiańskiego, zaspane, nic nie rozumiejące, nie-winne w tym stanie przedśnienia, zawieszone między snem a jawą, tylko dzieci, Chochołki małe, chluba i duma, radość życia naszego, pociecha, tylko one nie rozumieją powagi sytuacji.

– A aniołek? – pytają, nie tracąc nadziei, zgodnym chórem Franek, Anielka i Mateusz.

A aniołek, nie można zawieść nadziei, nie można z powodu wzdęcia, przykrego lecz błahego, burzyć światka tych istot niewinnych. Świat kiedyś ten światek zburzy, niech Dom nie przyłoży do tego ręki. Więc bierzemy dzieci, przenosimy do kuchni, bo trzeba przewietrzyć, a zim-no, mróz za oknem, przeziębienie i zapalenie płuc gotowe, dzieci dają się łaskawie unosić, ziewając. Okna otwarte, dorośli biegną do pracow-ni stryja Piotra, w rozpiętych spodniach, sprzączki pasków dzwonią, spódnice opadają na biodra, kapusta, kapusta z grochem, do pracowni stryja, bo najbliżej, bo dzieciom nie wolno wchodzić, więc kryjówka najlepsza, pod samym nosem, szczyt wyrafinowania. I wnoszą, wno-simy prezenty, taszczymy szeleszczące paczki, dzieci w kuchni zaga-dywane opowiastkami o obyczajach wigilijnego aniołka, nikt nie zna jego imienia, o tym aniołku Biblia milczy, dorośli milkną zawstydzeni, wujek Tomasz daleko, w sali kolumnowej, nie można go spytać, bo przecież sala wietrzona, a przeziębienie, zapalenie płuc, antybiotyki, bańki, dzieci kiwają główkami ze zrozumieniem.

Wreszcie stryj Piotr odzywa się tubalnym głosem:– Zaraz, zaraz, a co to takiego widzę tu pod choinką? Pewnie jakiś…Tupot dziecięcych stópek zagłusza słowa stryja, głos tubalny dotarł

do kuchni, dzieci wbiegają do sali kolumnowej i rzucają się, potykając się o zsunięte w trakcie wigilijnego obrzędu skarpetki, pod choinkę, do szopki, do kolorowych, błyszczących paczek. Chwila bezradności, nie wiadomo, dla kogo który prezent, dzieci z nadzieją patrzą w stronę rodziców.

– Aniołek wszystko pewnie zaadresował, każda paczka jest podpi-sana. Zobaczymy, komu przyniósł ładny prezent, a kto był niegrzeczny i dostanie rózgę.

Stryj Piotr wchodzi w rolę, jak zwykle doskonale porusza brwiami, grozi wskazującym palcem, wydyma policzki i wypuszcza powietrze, prychając. Dzieci patrzą na to przedstawienie, w małych główkach, niewinnych sumieniach rodzi się ziarnko wątpliwości. Małe grzeszki urastają do rangi wielkich zbrodni, a może tylko rózga? Ekscytacja i za-

Page 100: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

104

pał na chwilę znikają z ich twarzy, nastroje się mieszają, dzieci zawisają w nierozstrzygnięciu. Stryj Piotr kontynuuje ten być może jedyny ryt wigilijny, w który ktoś wierzy.

– Zaraz zobaczymy, co też ten nasz aniołek przyszykował. A pomoże nam w tym… – stryj wodzi wzrokiem po zgromadzeniu, wolno wybie-rając ofiarę, zastygamy wszyscy – ciocia Ania – stryj kończy, patrząc z uśmiechem w oczy swej córki.

Ania miota oczami pioruny, ale podchodzi do choinki, klęka ciężko i wybiera z wielkiej hałdy poszczególne pakunki. Wpierw te największe, dziecięce, to dla nich to całe przedstawienie, niech rozrywają łapczywie kokardy, niech drą zdobny świętymi Mikołajami papier, błyszczący od bombek i roziskrzonych świeczek. Potem starcy, dorośli, wreszcie my, trzydziestoletnia młodzież, stare konie coraz mniej wiarygodnie od-grywające role źrebaków. Każdy rozwija swój prezent, każdy ciekawie zagląda w opakowanie. Każdy czegoś oczekuje, Wigilia to święto ocze-kiwania. Dzieci czekają na prezenty; moja Matka na powrót Bartka; Andrzej, by ktoś go wysłuchał, podzielił z nim jego małą radość; wuj Tomasz na to, byśmy oczekiwali tego, co oczekiwania warte; my wszy-scy, by święto oczekiwania się wreszcie skończyło.

Ale przecież prezenty, prezenty pod choinką, arkusze, strzępy papie-ru, radość, radość dzieci, piękny zwyczaj, który zwiastuje klęskę; stara-my się, by uszczęśliwić bliskich, by drobiazgiem, drobnym podarkiem sprawić im radość. I stojąc w sklepie, w księgarni, wśród wód kolońskich i perfum, stojąc bezradnie w świątyniach prezentów, uświadamiamy sobie niezmiennie, rok w rok, że nie wiemy, czego nasi bliscy pragną. Są nam bliscy, ale nie wiemy, jaki podarunek mógłby ich ucieszyć. Wznieśliśmy się ponad poziom krawatów, swetrów i ciepłych skarpet, to mamy przepracowane, jesteśmy wyżej, o niebo wyżej, krążymy wśród regałów z płytami, książkami, zapachami, myszkujemy w rozświetlonych sanktuariach gospodarstwa domowego, wydaje się, że już, już, mamy w rękach to, czego bliski pragnie, że idąc do kasy, stajemy się powierni-kami najskrytszych nadziei, kiedy okazuje się, że to pomyłka, że to nasze zachcianki, sami chcemy ten album, sami chcemy, żeby nasz bliski go po-lubił. I kupujemy to, co uważamy dla bliskiego za najlepsze, próbujemy obudzić w nim nieznane mu pasje, ożywić to, co od zawsze przeczuwali-śmy: że jest miłośnikiem kryminałów, że jego życie stanie się lepsze z no-wym odtwarzaczem DVD, że sam nie wie, jak niezbędna jest mu kolekcja wszystkich filmów Bergmana. W wigilijnych podarkach spotykają się nasze wyobrażenia o pragnieniach innych i nasze własne marzenia. Dar, skromny prezent zawinięty w kawałek kolorowego papieru przez zręczne palce ubranych w czerwone czapeczki dziewcząt z centrów handlowych, dar staje się pomostem pomiędzy nami a bliskimi. Nigdy nie trafia do końca w ich gusta, ale też nie ma trafiać, nigdy do końca nie jest najpeł-

Page 101: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

105

niejszym wyrazem gustów naszych, bo przecież nie nas ma uszczęśliwiać, dar jest w połowie drogi między nami a bliskimi, na granicy światów, w pasie nadgranicznym, porzucony na ziemi niczyjej. Piękny obyczaj obdarowywania się nawzajem uświadamia nam wszystkim te niejasne pogranicza, na które żadne z nas się nie zapuszcza, ziemię urojoną po-między nami, pachnącą igliwiem i nieuchronnością klęski.

W Domu zakupy choinkowe, jak zresztą wszelkie inne zakupy, robił Andrzej. O ile listę normalnych sprawunków sporządzała mu ciotka Magda, o tyle prezenty wybierał sam. My, lżejsi o zrzucony ciężar, do-konywaliśmy rytualnej kwesty, polegając na nieomylnym guście mojego stryjecznego brata. Zawsze zawodził, ale staraliśmy się nie uczestniczyć w jego poczuciu porażki. Z krzepiącymi słowami, kierowanymi do anioł-ka, dziękowaliśmy za książki, które od dawna kurzyły się na naszych półkach, nagrania, których nigdy nie odpakujemy, wody toaletowe, które stracą ważność, nie opuszczając wymyślnych flakoników. Porażka była wpisana w tę odsłonę wigilijnego obrzędu, straty były od dawna oszacowane i uwzględnione, oczekiwanie nigdy nie może być zaspoko-jone, sami nie wiedzieliśmy, czego naprawdę chcemy się spodziewać. Andrzej brał na siebie i to niepowodzenie, obok cieknących kranów, przepalonych żarówek, poluzowanych śrub.

Dzieciom prezenty kupowali rodzice, najczęściej nieomylnie, radość maluchów była niezawodna. A dla nas przerwa, chwila wy-tchnienia, sapiemy w fotelach, na antresoli, na kanapach w bibliotece. Zgromadzenie się rozłazi, rytuał traci wyrazistość, nastrój Wigilii ula-tuje przez okna uchylone do wietrzenia. Każdy ma pretekst, żeby się wymknąć, żeby nie wracać do stołu; rodzice kładą dzieci, dzieci zasną z prezentami na poduszkach, ożywione, niechętne kąpieli, sen pierzch-nął w kąty sali kolumnowej, nikt nie jest bardziej na jawie niż one. Starcy, bo rozdęci, dorośli, bo zmęczeni, my, bo znużeni, ale tego nie można powiedzieć. Ale jest w rytuale heroizm, każdy przekracza siebie, przezwycięża słabości. Jeszcze dwie potrawy, zaciśnijmy zęby, musimy, wytrwamy, kutia i kompot z suszu, kutia i z suszu kompot, śliwki wę-dzone, mak, pszenica i miód.

Przysypialiśmy niechcący, każdy na swoim miejscu, nieruchomo, każdy zastygły w niegodnej uwiecznienia pozie, jedzenie i wino zrobiły swoje. Nastrój nijakości wypełnił salę kolumnową, koszule rozchełsta-ne, krawaty dawno zwinięte i poupychane w kieszeniach marynarek, które smętnie zwisają z oparć krzeseł, napięcie pomiędzy rodzinnością a oficjalnością zawsze kończy się bolesnym pęknięciem. Scena wigilijne-go dramatu znieruchomiała, jedyne żywe ogniki, dzieci, poszły spać ze swoimi prezentami, rodzice wracają do stołu, ziewając. Sen klei powieki, sen jak mała śmierć, wyjście poza to, co się wydarza, poza to, co wspól-notowe, każdy śni swoje własne majaki.

Page 102: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

106

Podano, już bez nas, tylko moja Matka i ciotka Magda, rozprzężenie totalne, chcemy pomóc, ale wola, siły, troskliwe kobiety to rozumieją, podano kutię. Trzy misy kreteńskie, trzy misy z Iraklionu, dzieło rąk greckich garncarzy, ludowych rzemieślników, przywiezione z ostatniej mitologicznej wyprawy wujka Łukasza, trzy misy pokryte zwodniczym motywem labiryntu, trzy misy kreteńskie, bo serwis się wyczerpał, ryby zajęły wszystko, kapusta z grochem zajęła wszystko, trzeba sztukować i łatać dziury. W trzech misach kutia, pszenica z miodem i z makiem, słodko i prastaro, smak Kresów, smak Wschodu, z którego miał przybyć pradziad Idzi. Kutia, kres jedzenia, kres wszystkiego, po niej tylko kompot z suszu. Wigilia się wypełnia, wszyscy już wiedzą, że było tak, jak zwykle, że wszystko się udało, nic nas nie zaskoczyło, nie daliśmy się niczym zaskoczyć. Oswojeni z oswojonym, powoli dobija-my do kresu.

– Nie śpij, to Wigilia jest! – babcia Maria, nagle ożywiona w schyłko-wej fazie, szturcha wujka Tomasza.

– Nie śpię przecież, zamyśliłem się tylko, zamykam oczy, bo i tak nie widzę – wujek Tomasz tłumaczy się bratowej, babcia Maria wprawnie ukrywa przed nim bezgłośne ziewnięcie.

Najbardziej senni przyłapują na drzemce innych, puste oskarżenia dla zachowania niewinności, zgromadzenie ospale nakłada wigilijną po-trawę. Czy coś minęło, czy coś przegapiliśmy, pytają oczy domowników, wzrok przeskakuje z twarzy na twarz, nastrój wieczerzy i widok bliskich nas usprawiedliwia.

– Zasuńcie story, światło z ulicy wpada przez okna – babcia Maria budzi nas, prostujemy się w krzesłach.

Story rozsunięte podczas wietrzenia, palenia, aniołka, story wpusz-czające nieprzyjemne, pomarańczowe światło ulicznych latarni, które bezmyślnie zaglądają w malowane mrozem witraże sali kolumnowej, zwieszając swoje łby nakryte śnieżnymi czapami. Zerwaliśmy się, choć wyrażenie: „podnieśliśmy się ciężko i ospale”, to wyrażenie wydaje się właściwsze, zerwaliśmy się na rozkaz babci Marii, Paweł, Andrzej i ja. Trzej wierni wnukowie, nadzieja Chochołów, po części niespełniona, po części większej. Żabki przesuwają się na karniszach, grają jak cykady, szczeliny zasłonięte, żaden promyk się nie przeciśnie, ciemność, tylko świece, ktoś zgasił żyrandol, ktoś przypadkiem się oparł, osuwając w le-targ, ciemność, strop drga w rytm skocznych płomyków, Caritas olśnie-wa twarze zgromadzonych, mrok kryje drzemiące wokoło stołu nastroje. Nasze oblicza są ciepłe i zaangażowane. Nakładamy symboliczną ilość, ostatkiem sił, żeby tradycji zadość, po łyżce, dziobiemy wolno, z na-maszczeniem. Pszenicy z miodem ubywa powoli, każde ziarnko jest rozgryzane dokładnie, nasze czynności przypominają tajemne obrzędy, zmęczenie stwarza pozory powagi ukrytego kultu.

Page 103: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

107

– Jan, mój mąż nieboszczyk… – niemal nieobecna przez całą wigilię babcia Maria ożywiła się nadspodziewanie.

Zawiesiła głos i popatrzyła po zebranych, podświetlona przez świece, dowody miłosierdzia. Wuj Tomasz przez chwilę szukał jej ręki na stole, dzwoniły trącane sztućce, wreszcie znalazł i pewnie przykrył ją swoją dłonią.

– Mario, to nie jest dobry czas.– Jan, mój mąż nieboszczyk, a twój brat, pozwól mi dokończyć, dla

niego też jest miejsce przy stole...– Nie popędzam, ale kończymy, bo trzeba na pasterkę – weszła

w słowo, wnosząc kompot z suszu, ciotka Magda.– Na pasterkę – podchwycił wujek Tomasz, nie uwalniając dłoni

babci Marii. – I kompot w biegu – stryj Piotr bezbłędnie przekierował rodzący się

nastrój na konkretne, właściwsze tory. Ktoś włączył światło, jasno, mrużymy oczy, przesłaniamy je dłońmi,

jasno, żyrandol przegnał wiotkie cienie, widma znad stołu gdzieś ule-ciały, babcia Maria zapada się w krzesło, zrezygnowana. Na pasterkę, na pasterkę, kompot w biegu, kompot w biegu. Nastroje się przełamały, wigilijna powaga musiała kiedyś zostać przekłuta, rysy na rytuale pęka-ły niemal niezauważenie, do sali kolumnowej wsączały się inne, nowe prądy, do tej pory stłoczone za drzwiami, ponad naszymi głowami usta-wiały się obce Wigilii konfiguracje frontów. Obrzęd się wypełnił, więcej obrzędu nie zniesiemy, jeszcze Wigilia, a już nie Wigilia, karnawału nam potrzeba, karnawału.

Kompot z suszu już niemal poza wieczerzą, łowiliśmy łyżeczkami owoce wysuszone i napęczniałe, pomarszczone i rozdęte, aromat wę-dzenia unosił się pomiędzy nami. Babcia Maria, naburmuszona, przeka-zywała tajemne znaki pozostałym starcom. Wujek Tomasz się nie liczył, sam się wykluczył z tego chóru, dla ślepego księdza to nie był dobry czas, dla babci Marii znakomity. Wszyscy pozostali już gawędzili swobodnie, niewigilijnie, jakbyśmy spotkali się na kawie w kuchni, przypadkowo, schodząc się z różnych stron, jakby nie było już między nami tafli białe-go obrusu, świerkowych stroików, woni igliwia, chybotliwych ogników świec, śmiechy i żarty, przedrzeźnianie rytualnych czynności, nastroje przełamane na dobre, do wigilii już nie ma powrotu.

Zgromadzenie powoli się rozwiązywało, poszczególne osoby wysnu-wały się z jego splotu, odstawiając kompotierki na obrus i odsuwając wysokie krzesła. Trzeba się przebrać, ci co na pasterkę, trzeba zebrać naczynia, ci co zostają, trzeba sprawdzić, czy dzieci śpią, każdy obracał się ku swym własnym sprawom. Sala kolumnowa powoli pustoszała, nieopróżnione misy z kutią, dzbany z kompotem, coś musiało zostać, zje się, doje się, potem i tak nic nie smakuje tak jak w Wigilię, ale zosta-

Page 104: Ściągnij i przeczytaj pierwsze 100 stron

108

je, zawsze zostaje. Od stołu, bo wieczerza zamarła, od stołu już wszyscy odeszli.

Wspiąłem się do siebie, by przebrać wygodniejsze ubranie, cieplej-sze, bo na polu mróz, a do kościoła kawałek drogi. Porwałem ze sobą otrzymane prezenty, szeleszczące w wylinkach z kolorowego papieru. Dobrotliwa twarz brodatego, rumianego staruszka spoglądała na mnie, zwielokrotniona.

Nie minął kwadrans, kiedy poczęliśmy zbierać się w szatni. Tak na-zywaliśmy pomieszczenie położone na parterze, gdzie wisiały płaszcze i futra, kożuchy, kapelusze i zimowe czapki, buty rzędem pod ścianami, jak armia uszykowane. Pomieszczenie przejściowe, nikt nie zostawał w nim na dłużej, ustawiona pod oknem wygodna sofa rzadko gościła ko-gokolwiek. Drzwi wejściowe, schody na górę, schody do piwnicy, szafy na okrycia wierzchnie, wieszaki. Tłoczymy się, bo tłoczno, czekamy na spóźnialskich. Skrzypią schody, może to oni, na kogo jeszcze czekamy? Nie, nie oni, to babcia Maria prowadzi babcię Marysię i ciocię Marię. Nie idą na pasterkę, oglądną transmisję z Watykanu, teraz do krypty, by pomodlić się wśród sarkofagów naszych zmarłych, Jana Chochoła i Józefa Wichra, pomiędzy pustymi miejscami przeznaczonymi dla nas wszystkich. Ostrożnie, by nie spaść ze stromych stopni, ważąc każdy krok, uczepione poręczy, ze świecami w dłoniach, otulone dzierganymi szalami, staruszki zeszły do szatni. Skrzypnęły kute drzwi do piwnicy, trzy Marie poszły do grobów.

Na pasterkę, bo późno, na pasterkę, przyodziani w futra, płaszcze, ciepłe czapy, otuleni szalami, buty na grubej podeszwie, bo zimno, bo zima, bo grudzień, do szopy, hej pasterze, gotowi do wyjścia, żartując dla rozgrzewki, na pasterkę, bo grudzień, do szopy, bo tam cud, na pa-sterkę.