Piekło Treblinki

24
M u z y k a l i a VII · Judaica 2 Piekło Treblinki W a s s i l i j G r o s s m a n Prezentowany poniżej obszerny reportaż Wassilij Grossman, ówcześnie korespondent wojenny szlaku Armii Czerwonej, napisał w 1944 r. dla „Krasnej Zwiezdy”, nie tylko pod wpływem wizyty na terenie niedaleko Siedlec, gdzie znajdował się nazistowski obóz zagłady, ale także rozmów z jego więźniami. Tekst pomimo, iż pozostaje pod wpływem socrealistycznego toposu, jest jedną z pierwszych całościowych, dogłębnych analiz nazistowskiego systemu obozów zagłady – fabryk śmierci. Odnajdujemy tu rozważania na temat towarzyszącemu ludobójstwu teatru pozorów (przybycie transportów i zaganianie ludzi do „łaźni”), opisy funkcjonowania komór gazowych, roli muzyki obozowej, aranżowanej przez Niemców jako okrutny komentarz do tortur i egzekucji. W spojrzeniu Grossmana, ujawniającym hipokryzję SS-manów, będących doskonałymi mężami, ojcami, gospodarzami własnych domów, daje się odczuć zapowiedź tezy Hannah Arendt o banalności zła. Dokumentalny walor tekstu, notujący także bunt więźniów przeciw strażnikom obozu, w sierpniu 1943 roku, spowodował, iż stał się on załącznikiem do aktu oskarżenia w Procesie Norymberskim. MK NA WSCHÓD od Warszawy, wzdłuż Bugu, ciągną się bagna i piaski, ciemnieją gęste lasy, sosnowe i liściaste. Okolice te są bezludne i ponure, wsie napotyka się tu rzadko. Zarówno przechodzień, jak i przejeżdżający unika wąskich piaszczystych dróg polnych, gdzie więźnie noga, a koło pogrąża się aż po oś w głęboki piasek. Tu, na siedleckiej bocznicy kolejowej, w odległości sześćdziesięciu kilku kilometrów od Warszawy znajduje się mała zapadła stacyjka Treblinka, położona niedaleko stacji Małkinia, gdzie krzyżują się tory kolejowe, idące z Warszawy, Białegostoku, Siedlec i Łomży. Niejednemu zapewne spośród tych, kogo w 1942 roku przywieziono do Treblinki, zdarzało się w czasach pokoju przejeżdżać tędy, roztargnionym spojrzeniem oglądać monotonny pejzaż — sosny, piasek, piasek i znów sosny, wrzos, suchy chruśniak, nieciekawe budynki stacyjne, skrzyżowania kolejowych szyn... I, być może, znużone spojrzenie pasażera mimochodem zatrzymywało się na wąskotorowej bocznicy, biegnącej ku lasowi wśród gęsto rosnących wokół sosen. Bocznica ta prowadzi do piaskowiska, gdzie dobywano biały piasek dla przemysłu i budownictwa miejskiego. Piaskowisko znajduje się o cztery kilometry od stacji, wśród pustkowia, otoczonego ze wszystkich stron lasem sosnowym. Ziemia jest tu skąpa i nieurodzajna, toteż chłopi nie uprawiają jej wcale. Pustkowie pozostało więc pustkowiem. Gdzieniegdzie ziemię pokrywa mech, gdzieniegdzie wznoszą się cienkie sosenki. Z rzadka przeleci kawka lub pstry czubaty dudek. To ubogie pustkowie zostało wybrane i zaaprobowane przez niemieckiego reichsführera SS 1

Transcript of Piekło Treblinki

M u z y k a l i a VII · Judaica 2

Piekło Treblinki

W a s s i l i j G r o s s m a n

Prezentowany poniżej obszerny reportaż Wassilij Grossman, ówcześnie korespondent wojenny szlaku Armii Czerwonej,

napisał w 1944 r. dla „Krasnej Zwiezdy”, nie tylko pod wpływem wizyty na terenie niedaleko Siedlec, gdzie znajdował

się nazistowski obóz zagłady, ale także rozmów z jego więźniami. Tekst pomimo, iż pozostaje pod wpływem

socrealistycznego toposu, jest jedną z pierwszych całościowych, dogłębnych analiz nazistowskiego systemu obozów

zagłady – fabryk śmierci. Odnajdujemy tu rozważania na temat towarzyszącemu ludobójstwu teatru pozorów (przybycie

transportów i zaganianie ludzi do „łaźni”), opisy funkcjonowania komór gazowych, roli muzyki obozowej,

aranżowanej przez Niemców jako okrutny komentarz do tortur i egzekucji. W spojrzeniu Grossmana, ujawniającym

hipokryzję SS-manów, będących doskonałymi mężami, ojcami, gospodarzami własnych domów, daje się odczuć

zapowiedź tezy Hannah Arendt o banalności zła. Dokumentalny walor tekstu, notujący także bunt więźniów przeciw

strażnikom obozu, w sierpniu 1943 roku, spowodował, iż stał się on załącznikiem do aktu oskarżenia w Procesie

Norymberskim.

MK

NA WSCHÓD od Warszawy, wzdłuż Bugu, ciągną się bagna i piaski, ciemnieją gęste lasy, sosnowe i liściaste.

Okolice te są bezludne i ponure, wsie napotyka się tu rzadko. Zarówno przechodzień, jak i przejeżdżający unika

wąskich piaszczystych dróg polnych, gdzie więźnie noga, a koło pogrąża się aż po oś w głęboki piasek.

Tu, na siedleckiej bocznicy kolejowej, w odległości sześćdziesięciu kilku kilometrów od Warszawy znajduje

się mała zapadła stacyjka Treblinka, położona niedaleko stacji Małkinia, gdzie krzyżują się tory kolejowe, idące

z Warszawy, Białegostoku, Siedlec i Łomży.

Niejednemu zapewne spośród tych, kogo w 1942 roku przywieziono do Treblinki, zdarzało się w czasach pokoju

przejeżdżać tędy, roztargnionym spojrzeniem oglądać monotonny pejzaż — sosny, piasek, piasek i znów sosny, wrzos,

suchy chruśniak, nieciekawe budynki stacyjne, skrzyżowania kolejowych szyn... I, być może, znużone spojrzenie

pasażera mimochodem zatrzymywało się na wąskotorowej bocznicy, biegnącej ku lasowi wśród gęsto rosnących wokół

sosen. Bocznica ta prowadzi do piaskowiska, gdzie dobywano biały piasek dla przemysłu i budownictwa miejskiego.

Piaskowisko znajduje się o cztery kilometry od stacji, wśród pustkowia, otoczonego ze wszystkich stron lasem

sosnowym. Ziemia jest tu skąpa i nieurodzajna, toteż chłopi nie uprawiają jej wcale. Pustkowie pozostało więc

pustkowiem. Gdzieniegdzie ziemię pokrywa mech, gdzieniegdzie wznoszą się cienkie sosenki. Z rzadka przeleci kawka

lub pstry czubaty dudek. To ubogie pustkowie zostało wybrane i zaaprobowane przez niemieckiego reichsführera SS

1

M u z y k a l i a VII · Judaica 2

Heinricha Himmlera do budowy wszechświatowego szafotu; takiego szafotu nie znal ród ludzki od pierwotnych czasów

barbarzyńskich aż do naszych okrutnych dni. Tak, szafotu takiego nie znal zapewne dotąd wszechświat. Został

tu zbudowany główny szafot SS, który prześcignął Sobibór, Majdanek, Bełżec i Oświęcim.

W Treblince były dwa obozy: obóz pracy Nr 1, gdzie pracowali więźniowie różnych narodowości, przede

wszystkim. Polacy, i obóz żydowski, obóz Nr 2.

Obóz Nr l — obóz pracy albo obóz karny — znajdował się bezpośrednio obok piaskowiska, niedaleko od skraju lasu.

Był to zwykły obóz, taki, jakich, gestapowcy zbudowali setki i tysiące na terenach okupowanych na wschodzie. Powstał

w 1941 roku. W nim, jakby w jakimś zespoleniu, istniały cechy niemieckiego charakteru, spaczone w straszliwym

zwierciadle hitlerowskiego reżymu. Tak w gorączkowej malignie znajdują odbicie potwornie spaczone myśli i uczucia,

przeżyte przez człowieka przed jego choroba. Tak człowiek umysłowo chory, działający w stanie zaćmienia umysłu,

w swych postępkach paczy logikę postępowania i zamierzeń człowieka normalnego. Tak przestępca czyni swe dzieło

i uderzając miotem w kość nosową swej ofiary łączy zręczne nawyki — celność oka i chwyt robotnika-kowala —

z zimną krwią bestii ludzkiej.

Oszczędność, akuratność, wyrachowanie, pedantyczna czystość — wszystko to cechy pozytywne, właściwe

wielu Niemcom. Zastosowane do gospodarstwa wiejskiego, do przemysłu, dają dobre rezultaty. Hitleryzm zastosował

te cechy do przestępstwa przeciw ludzkości i Reichs-SS postępował w polskim obozie pracy tak, jakby szło o hodowle;

kalafiorów albo kartofli.

Plac obozowy podzielony jest na równe prostokąty. Baraki stoją w szeregu, ścieżki są obsadzone brzózkami,

posypane piaseczkiem. Znajdują się tam betonowe baseny dla pływającego ptactwa domowego, baseny z wygodnymi

schodkami do prania bielizny, dla obsługi niemieckiego personelu — wzorowa piekarnia, fryzjernia, garaż., stacja

benzynowa ze szklaną kulą, składy. Mniej więcej według takich zasad — z ogródkami, studniami, betonowymi

dróżkami byt zbudowany także lubelski obóz na Majdanku. Według takich zasad urządzano we wschodnich dzielnicach

Polski dziesiątki innych obozów pracy, gdzie Gestapo i SS zamierzały osiąść na dobre i na długo. W urządzeniu tych

obozów znalazły odbicie cechy niemieckiej akuratności, drobiazgowego wyrachowania, pedantycznego umiłowania

porządku, niemiecki pociąg do planowości, schematu, opracowanego do najmniejszych drobiazgów i szczegółów.

Ludzie przychodzili do obozu pracy na okres czasami wcale niedługi — 4—5—6 miesięcy. Przypędzano

tu Polaków, którzy naruszyli prawa generalnego gubernatorstwa, przy tym naruszenia te z zasady były niewielkie, gdyż

za poważne naruszenie karano nie obozem, lecz natychmiastową śmiercią. Denuncjacja, oczernienie, przypadkowo

rzucone na ulicy słowa, niewykonanie dostaw, odmówienie Niemcowi wozu !ub konia, zuchwalstwo dziewczyny, która

odrzuciła miłosne propozycje esesowca, nawet nie sabotaż pracującego w fabry.ce, lecz jedynie podejrzenie

o możliwość sabotażu — wszystko to sprowadziło setki i tysiące Polaków—robotników j chłopów, pracowników

umysłowych, mężczyzn i dziewcząt, starców i podrostków, matek—do obozu karnego. Ogółem przez obóz przeszło

pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Żydzi dostawali się do obozu tylko w tym wypadku, jeśli byli wybitnymi, doskonałymi

specjalistami — piekarzami, szewcami, stolarzami, robiącymi wykwintne meble, kamieniarzami, krawcami.

Znajdowały się tu wszelkiego rodzaju warsztaty, a wśród nich solidny warsztat stolarski, zaopatrujący sztaby

niemieckiej armii w fotele, stoły, krzesła.

Obóz Nr l istniał od jesieni J941 roku do 23 lipca 1944 roku. Został całkowicie zlikwidowany wówczas, kiedy

więźniowie już słyszeli głuchy łoskot artylerii radzieckiej.

2

M u z y k a l i a VII · Judaica 2

23 lipca, wczesnym rankiem, dozorcy i esesowcy, wypiwszy sznapsa dla dodania sobie odwagi, przystąpili

do likwidacji obozu. Do wieczora wszyscy więźniowie zostali zabici i zakopani w ziemi. Udało się tylko uratować

warszawskiemu stolarzowi Maksowi Lewitowi; raniony przeleżał pod trupami swych towarzyszy aż do zmroku

i popełznął do lasu. Lewit opowiedział, jak leżąc w jamie słyszał śpiew trzydziestu chłopców, którzy przed

rozstrzelaniem zaśpiewali pieśń Szyroka strana maja radnaja, — słyszał, jak jeden z chłopców krzyknął: «Stalin nas

pomści!, słyszał, jak po salwie przywódca chłopców, ulubieniec obozu, Lejb, który upadł na niego do jamy, podniósł

się. nieco i powiedział: «Pan nie trafił, panie wachman — proszę pana, jeszcze raz, jeszcze raz!»

Teraz już można szczegółowo opowiedzieć o niemieckim porządku, panującym w tym obozie pracy, —

istnieją liczne zeznania świadków Polaków, którzy uciekli lub zostali zwolnieni w swoim czasie z obozu Nr l. Znamy

warunki pracy w piaskowisku, wierny, że tych, którzy nie wypełniali normy, zrzucano z urwiska, wiemy, jakie były

racje żywnościowe: 170—200 gramów chleba i litr lury, zwanej zupą. wiemy, że miały miejsce wypadki śmierci

głodowej, że opuchniętych wywożono na taczkach poza druty i lam zabijano, wiemy, że Niemcy urządzali dzikie orgie,

gwałcili dziewczęta i natychmiast zabijali swoje kochanki-niewolnice, że zrzucali ludzi z wieży o wysokości sześciu

metrów, że pijana kompania wyprowadzała z baraku dziesięciu czy piętnastu więźniów i zaczynała spokojnie

demonstrować na nich metody uśmiercania, strzelając w serce, w potylice, w oko, w usta, w skroń swoich ofiar. Znamy

nazwiska esesowców tego obozu, ich charaktery, właściwości, znamy naczelnika obozu, holenderskiego Niemca Van-

Ejpena, nienasyconego mordercę i nienasyconego rozpustnika, amatora dobrych wierzchowców i szybkiej konnej jazdy,

znamy masywnego młodego Stumpfe, którego ogarniały nieopanowane ataki śmiechu za każdym razem, kiedy zabijał

któregoś z więźniów lub kiedy w jego obecności dokonywano kaźni. Nazwano go „śmiejącą się śmiercią” Maks Lewit

był ostatnim człowiekiem, który słyszał jego śmiech; byio to 23 lipca tego roku, kiedy na komendę Stumpfe jego

dozorcy rozstrzeliwali chłopców. Raniony Lewit leżał wówczas na dnie jamy. Znamy jednookiego Niemca z Odessy,

Świdersldego, przezwanego „mistrzem młotka”. To on był uważany za niedoścignionego specjalistę w dziedzinie

«zimnego» zabójstwa, to on właśnie w ciągu kilku minut zabił młotkiem piętnaścioro dzieci w wieku od lat ośmiu

do trzynastu, które uznano zu niezdolne do pracy. Znamy chudego, podobnego do Cygana, esesowca Preifi,

o przezwisku «Stary», ponurego i małomównego. Ten rozpraszał swą melancholię w ten sposób, że siedząc

na oborowym śmietniku czatował na więźniów, którzy przychodzili tu, aby cichaczem zjadać skorupy od kartofli,

zmuszał ich do otwierania ust i następnie strzelał w ich otwarte usta.

Znamy nazwiska zawodowych morderców Schwarza i Ledekę. To oni zabawiali się strzelaniem do więźniów,

powracających po pracy o zmroku, i zabijali codziennie od dwudziestu do czterdziestu osób.

Spaczone mózgi, serca i dusze, słowa, postępki, przyzwyczajenia, niczym straszliwa karykatura, przypominały cechy,

myśli, uczucia, przyzwyczajenia, postępki normalnych Niemców, [porządek zaprowadzony w obozie, i rejestracja

zabójstw, i upodobanie w potwornych żartach, przypominających żarty pijanych zawadiaków lub niemieckich

studentów — burszów, i chóralne pieśni sentymentalne, śpiewane wśród kałuż krwi, przemowy stale wygłaszane przez

te człekokształtne istoty do ludzi, skazanych na zagładę., i morały, i pouczające sentencje, starannie wydrukowane

na specjalnych papierkach, — wszystko to były potworne smoki i gady, które się rozwinęły z zarodka tradycyjnego

niemieckiego szowinizmu, z pychy, samolubstwa, zadowolonej pewności siebie, pedantycznej zaślinionej troski

o własne gniazdko i żelaznej zimnej obojętności na los wszystkiego, co żyje, z gorącej, tępej wiary, że niemiecka

nauka, muzyka, poezja, język, gazony, klozety, niebo, piwo, domy — są doskonalsze, piękniejsze niż cały wszechświat.

Wady i straszliwe przestępstwa tych ludzi zrodziły się z wad państwa niemieckiego i niemieckiego charakteru

3

M u z y k a l i a VII · Judaica 2

narodowego. Tak żył ten obóz, podobny do Majdanka w miniaturze, i mogło się zdawać, że nie ma nic straszniejszego

na świecie. Lecz ci, co się znajdowali w obozie Nr l, dobrze wiedzieli, że istnieje coś straszniejszego, stokroć

straszniejszego, aniżeli ich obóz. W maju 1942 roku Niemcy przystąpili do budowy nowego obozu, położonego

w odległości trzech kilometrów od obozu pracy. Budowa posuwała się w szybkim tempie, pracowało lam ponad tysiąc

robotników. W tym, obozie nic nie było przystosowane do życia, wszystko było przystosowane do śmierci. Istnienie

tego obozu zgodnie z planem Himmlera miało być okryte głęboką tajemnicą, żaden człowiek nie powinien był ujść stąd

Z życiem. I żaden człowiek nie miał prawa zbliżyć się do tego obozu. Już w odległości jednego kilometra strzelano bez

uprzedzenia do przypadkowych przechodniów. Samolotom armii niemieckiej zabraniało się przelatywać nad tym

rejonem. Ofiary przywożone transportami, które szły specjalnym odgałęzieniem bocznicy kolejowej, do ostatniej chwili

nie wiedziały o losie, jaki je czeka. Straż, eskortująca transporty, nie była dopuszczana nawet do zewnętrznego

ogrodzenia obozu. Kiedy wagony podjeżdżały, straż przechodziła w ręce obozowych esesowców. Transport składający

się zwykle z sześćdziesięciu wagonów, dzielono w lesie przed obozem na trzy części i parowóz po kolei podwoził

po dwadzieścia wagonów do platformy obozowej. Lokomotywa pchała wagony z tyłu i zatrzymywała się koło

ogrodzenia z drutu, w ten sposób ani maszynista, ani palacz nie przestępowali granicy obozu. Kiedy wagony

wylądowano, dyżurny podoficer wojsk SS przy pomocy gwizdawki wzywał nowych dwadzieścia wagonów, które

czekały w odległości dwustu metrów. Kiedy już wyładowano wszystkie sześćdziesiąt wagonów, komendantura obozu

przez telefon wzywała ze stacji nowy transport, a opróżniony jechał dalej bocznicą kolejowa do piaskowiska,

do wagonów ładowano piasek, po czym szły one na stację Treblinka i Małkinia już z nowym ładunkiem.

Tu przejawiało się wygodne położenie Treblinki: transporty z ofiarami przychodziły tu ze wszystkich czterech stron

świata, z zachodu i wschodu, z północy i południa. Transporty z polskich miast — z Warszawy, Międzyrzecza,

Częstochowy, Siedlec, Radomia, Łomży, Białegostoku, Grodna i wielu miast Białorusi, z Niemiec, Czechosłowacji,

Austrii, Bułgarii i Besarabii.

Transporty ciągnęły ku Treblince przez przeciąg trzynastu miesięcy. Każdy transport składał się

z sześćdziesięciu wagonów, a na każdym wagonie kreda, były napisane liczby 150— 180—200. Liczby te wskazywały

na ilość ludzi, znajdujących się w wagonie. Obsługa kolejowa i chłopi skrycie rachowali ilość tych transportów. Chłop

ze wsi Wólka (zamieszkałej miejscowości, leżącej najbliżej obozu), sześćdziesięcioletni Kazimierz Skarżyński, mówił

mi, że bywały dni, kiedy po samej siedleckiej bocznicy przechodziło obok Wólki sześć transportów i prawie nie było

dnia w ciągu tych trzynastu miesięcy, żeby nie przyszedł chociażby jeden transport. A przecież bocznica siedlecka była

tylko jednym z czterech torów kolejowych, które wiodły ku Treblince. Robotnik kolejowy Lucjan Cukowa,

zmobilizowany przez Niemców do pracy na bocznicy, wiodącej z Treblinki do obozu Nr 2, mówi, że przez okres jego

pracy od 15 czerwca 1942 roku do sierpnia 1943 roku do obozu bocznicą wiodącą ze stacji Treblinka codziennie

przybywało ud jednego do trzech pociągów. Każdy pociąg składał się z sześćdziesięciu wagonów, w każdym zaś

wagonie znajdowało się co najmniej sto pięćdziesiąt osób. Takich zeznań zebraliśmy dziesiątki. Jeżeli nawet

odejmiemy połowę od liczb, które podają świadkowie ruchu transportów w stronę Treblinki, to i tak ilość ludzi

przywiezionych tutaj w ciągu trzynastu miesięcy da się wyrazić liczbą około trzech milionów.

Sam obóz wraz z otaczającym go pasem ziemi, składami na rzeczy zamordowanych, platformą i innymi pomocniczymi

pomieszczeniami, zajmuje bardzo niedużą przestrzeń, licząc siedemset osiemdziesiąt metrów długości i sześćset

metrów szerokości. Jeśli przez chwilę wyrazić wątpliwość co do losu, jaki spotkał przywiezione tu miliony ludzi, i jeśli

przez chwilę przypuścić, że Niemcy nie zabijali ich natychmiast po przybyciu, to nasuwa się pytanie, gdzie są ci ludzie,

4

M u z y k a l i a VII · Judaica 2

którzy mogą ilościowo stanowić małe państewko albo też duże stołeczne miasto w Europie? Trzynaście miesięcy —

trzysta dziewięćdziesiąt sześć dni transporty odchodziły, naładowane piaskiem, lub puste, żaden człowiek z tych, którzy

przybyli tło obozu Nr 2, nie pojechał z powrotem. Nadszedł czas, aby zadać groźne pytanie: «Kainie, gdzież są ci,

których przywiozłeś tutaj?

Faszyzmowi nie udało się zachować w tajemnicy swej wielkiej zbrodni. Lecz wcale nie dlatego, że tysiące

ludzi minio woli stało się świadkami owej zbrodni. Hitler, pewien swej bezkarności, latem 1942 roku, w okresie

największego powodzenia wojsk faszystowskich, powziął postanowienie wytępienia milionów niewinnych ludzi.

Obecnie można stwierdzić, że największa liczba morderstw, dokonywanych przez Niemców, przypada na 1942 rok.

Pewni swej bezkarności faszyści pokazali, do czego są zdolni. O, gdyby Adolf Hitler zwyciężył, potrafiłby wówczas

zatrzeć wszystkie ślady wszystkich zbrodni, zmusiłby do milczenia wszystkich świadków, chociażby ich były dziesiątki

tysięcy, a nie tysiące. Żaden z nich nie powiedziałby ani słowa. I mimo woli chce się raz jeszcze złożyć hołd tym,

którzy jesienią 1942 roku, wśród milczenia całego świata, teraz tak hałaśliwie głoszącego zwycięstwo, toczyli bój

w Stalingradzie na nadwołżańskim urwisku z armią niemiecką, za której plecami dymiły się i bulgotały rzeki niewinnej

krwi. Armia Czerwona – oto kto przeszkodził Himmlerowi zachować tajemnicę Treblinki.

Dzisiaj przemówili świadkowie, odezwały się kamienie i ziemia. I dzisiaj w obliczu społecznego sumienia całego

świata, na oczach ludzkości, możemy kolejno, krok za krokiem, przejść przez wszystkie kręgi piekła Treblinki,

w porównaniu z którym piekło Dantego wydaje się nieszkodliwą i pustą zabawą szatana.

Wszystko o czym piszę, zostało zanotowane na podstawie opowiadań żywych świadków, na podstawie zeznań ludzi,

pracujących w Treblince od pierwszego dnia istnienia obozu aż do 2 sierpnia 1943 roku, kiedy to zbuntowani skazańcy

podpalili obóz i uciekli do lasu, na podstawie zeznań aresztowanych dozorców, którzy słowo za słowem potwierdzili,

a także w wielu wypadkach uzupełnili opowiadania świadków. Widziałem tych ludzi osobiście, rozpytywałem ich

długo i szczegółowo, ich zeznania pisemne leżą przede mną na stole. Te liczne zeznania, pochodzące z rozmaitych

źródeł, są ze sobą zgodne we wszystkich szczegółach, zaczynając od zwyczajów psa Bari, należącego

do komendanta, i kończąc opowiadaniem o technologii zabijania ofiar i urządzania szafotu, przypominającego

swymi zasadami fabryczna taśmę ruchomą. Przejdźmy kolejno po kręgach piekła Treblinki.

Któż byli ci ludzie, których wieziono w transportach do Treblinki? Przede wszystkim Żydzi, następnie Polacy

i Cyganie. Wiosną 1942 roku prawie całą ludność żydowską w Polsce, w Niemczech, w zachodnich rejonach Białorusi

spędzono do getta. W gettach tych – warszawskim, radomskim, częstochowskim, lubelskim, białostockim,

grodzieńskim i w dziesiątkach innych, mniejszych, zostały zebrane miliony żydowskiej ludności — robotnicy,

rzemieślnicy, lekarze, profesorowie, architekci, inżynierowie, nauczyciele, artyści, ludzie, nie należący do żadnego

zawodu, wraz z żonami, córkami, synami, matkami i ojcami. W samym tylko getcie warszawskim znajdowało się około

pięciuset tysięcy ludzi. Jak widać, to zamknięcie Żydów w getcie było pierwszą przygotowawczą częścią

hitlerowskiego planu wytępienia Żydów. Lato 1942 roku, okres wojennych sukcesów faszyzmu — było uznane

za odpowiedni moment dla przeprowadzenia drugiej części planu — fizycznego wytępienia. Jest rzeczą wiadomą,

że Himmler przyjeżdżał w owym czasie do Warszawy, wydawał odpowiednie zarządzenia. We dnie i w nocy

przygotowywano trebliński szafot. W lipcu pierwsze transporty już szły z Warszawy i Częstochowy do Treblinki.

Ludziom komunikowano, że się ich wiezie na Ukrainę, gdzie będą pracowali na roli. Pozwalano brać ze sobą

dwadzieścia kilogramów bagażu i prowiant. W wielu wypadkach Niemcy zmuszali swoje ofiary, aby kupowały bilety

kolejowe do stacji «Ober-Majdan». Taką fikcyjną nazwę Niemcy nadali Treblince. Rzecz bowiem tak się miała,

5

M u z y k a l i a VII · Judaica 2

że wieść o okropnym miejscu rozeszła się wkrótce po całej Polsce i esesowcy unikali stówa Treblinka podczas

ładowania ludzi do wagonów. Jednakże zachowywali się przy tym w ten sposób, że nie było już żadnych wątpliwości

co do losu, oczekującego pasażerów. Do wagonu towarowego ładowano nie mniej niż stu pięćdziesięciu pasażerów,

zwykle stu osiemdziesięciu, dwustu. Przez przeciąg całej podróży, która nieraz trwała dwa-trzy dni, uwięzionym nie

dawano wody. Cierpienia, wywołane przez pragnienie, były tak wielkie, że ludzie pili własny mocz. Straż żądała za łyk

wody sto złotych, otrzymawszy zaś pieniądze, zazwyczaj wody nic dawała. Ludzie jechali stłoczeni, często nawet

stojąc, i w każdym wagonie, szczególnie w duszne letnie dni umierało w końcu podróży kilku starców i ludzi chorych

na serce. Ponieważ drzwi nie otwierano ani razu do końca podróży, trupy zaczynały się rozkładać, zatruwając powietrze

w wagonach. Jak tylko ktokolwiek z jadących zapalał nocą zapałkę, straż zaczynała strzelać w ściany wagonu. Fryzjer

Abram Kon opowiada, że po takiej strzelaninie straży w jego wagonie było pięciu zabitych i wielu rannych.

W zupełnie inny sposób przyjeżdżały do Treblinki pociągi z zachodniej Europy. Tu ludzie nic nie słyszeli

o Treblince i do ostatniej chwili wierzyli, że się ich wiezie na roboty, przy tym Niemcy starali się jeszcze w różowych

barwach przed stawić wygody i urok nowego życia, które czekało przesiedleńców. Niektóre transporty przybywały

z ludźmi, przekonanymi o tym, że ich wywożą za granicę, do krajów neutralnych. Za. duże pieniądze nabyli oni

u władz niemieckich wizy na wyjazd i paszporty zagraniczne.

Pewnego razu przybył do Treblinki pociąg z obywatelami Anglii, Kanady, Ameryki, Australii, którzy podczas

wojny ugrzęźli w Zachodniej Europie i Polsce. Po długotrwałych zabiegach, połączonych z dużymi łapówkami, ludzie

ci otrzymali zezwolenie na wyjazd do krajów neutralnych. Wszystkie pociągi z krajów europejskich przychodziły bez

straży, ze zwykłą obsługą, w pociągu były sypialne i restauracyjne wagony. Pasażerowie wieźli ze sobą pakowne Itufry,

walizy, duże zapasy prowiantu. Dzieci pasażerów wybiegały na stacjach, które przejeżdżano, i pytały, czy prędko

będzie Ober-Majdan.

Od czasu do czasu przybywały pociągi z Besarabii i innych rejonów, wiozące Cyganów. Kilkakrotnie

przybywały transporty z młodymi Polakami, chłopami i robotnikami, którzy brali udział w powstaniach i partyzantce.

Trudno powiedzieć, co jest straszniejsze: czy jechać na śmierć w okropnych mękach, wiedząc, że się ku niej

zmierza, czy też, nie przeczuwając nawet zagłady, wyglądać przez okna wagonu pierwszej klasy w tej samej chwili,

kiedy ze stacji Treblinka już telefonują do obozu i komunikują dane, dotyczące przybyłego pociągu i ilości osób,

znajdujących się w nim. Aby do reszty zwieść ludzi, którzy przyjeżdżali z Europy, ślepy tor w obozie śmierci został

urządzony na podobieństwo pasażerskich stacji kolejowych. Obok platformy, gdzie wyładowywano kolejne

dwadzieścia wagonów, wznosił się budynek stacyjny z kasami, przechowalnią bagażu, salonem restauracyjnym,

wszędzie widniały strzałki wskazujące: «Pociąg do Białegostoku”, «Do Baranowiczs”, «Pociąg do Wołkowyska” itd.

Kiedy pociąg podjeżdżał, w budynku stacyjnym grała orkiestra, wszyscy muzykanci byli dobrze ubrani. Szwajcar

w mundurze kolejarza odbierał u pasażerów bilety i przepuszczał ich na plac. Trzy-cztery tysiące ludzi, obładowanych

workami i walizami, podtrzymując starych i chorych, wychodziło na plac. Matki trzymały dzieci na rękach, starsze

dzieci tuliły się do rodziców, badawczo rozglądając się po placu. Czymś niepokojącym i strasznym tchnął ów plac,

wydeptany milionami nóg ludzkich. Zaostrzony wzrok ludzki szybko dostrzegał niepokojące drobiazgi: na ziemi, którą,

jak widać, pośpiesznie zamieciono na kilka chwil przed przybyciem nowej partii, widniaały porzucone przedmioty -

węzełek z odzieżą, otworzone walizy, pędzle do golenia, emaliowane rondelki. Skąd się tu wzięły? l dlaczego zaraz

za peronem kończą się szyny, rośnie żółta trawa i widać trzymetrowy drut? Gdzież tu droga do Białegostoku, Siedlec,

Warszawy, Wołkowyska? I dlaczego tak dziwnie krzywią twarde w uśmiechu nowi strażnicy, przypatrując się

6

M u z y k a l i a VII · Judaica 2

mężczyznom, poprawiającym krawaty, starannie ubranym staruszkom, chłopczykom w marynarskich bluzeczkach,

szczupłym dziewczątkom, które potrafiły nawet podczas tej podróży zachować schludność odzienia, młodym matkom,

z miłością poprawiającym kołderki swych maleństw? Ci wszyscy dozorcy w czarnych mundurach i esesowscy

unteroficerowie przypominali poganiaczy bydła przy wejściu do rzeźni. Dla nich przybywające partie to nie byli żywi

ludzie — i mimo woli uśmiechali się, patrząc na przejawy wstydliwości, miłości, strachu, troski o bliskich, o rzeczy;

bawiło ich to, że matki strofują dzieci, które odeszły o kilka kroków, i poprawiają im bluzeczki, że mężczyźni wycierają

czoła chustkami do nosa i zapalają papierosy, że dziewczęta poprawiają włosy i z przestrachem przytrzymują

spódniczki, kiedy je unosi podmuch wiatru. Śmieszyło ich to, że starcy usiłowali przysiąść na walizach, że niektórzy

pod pachą trzymali książki, że chorzy otulali gardła. Przez Treblinkę przechodziło dziennie około dwudziestu tysięcy

łudzi. Dni, kiedy ze stacji kolejowej wychodziło sześć-siedem tysięcy, były uważane za puste. Cztery czy pięć razy

dziennie plac zapełniał się ludźmi. I wszystkie te tysiące, dziesiątki, setki tysięcy ludzi, pytających przelęknionych

oczu, wszystkie te młode i stare twarze, ciemnwłose i jasnowłose piękności, pochyleni, zgarbieni i łysi starcy, nieśmiałe

podlotki — wszystko to zlewało się w jeden potok, pochłaniający i rozum, i wielka naukę ludzkości, i dziewczęcą

miłość, i dziecięce zdumienie, i kaszel starców, i serce człowieka

I nowi przybysze odczuwali z drżeniem, że dziwne jest to opanowane, syte, drwiące spojrzenie, spojrzenie

wyższości żywego bydlęcia nad martwym człowiekiem.

I znowu w ciągu tych krótkich chwil ludzie dostrzegali na placu niezrozumiałe i budzące niepokój szczegóły.

Cóż tam jest, za tą grubą sześciometrową ścianą, szczelnie przykrytą kołdrami i sosnowymi, żółknącymi

już gałęźmi? Kołdry również budziły trwogę: watowane, różnokolorowe, jedwabne i pokryte kretonem, przypominały

kołdry, które znajdowały się w pościeli przybyłych. W jaki sposób znalazły się tutaj? Kto je przywiózł? I gdzie się

podzieli właściciele tych kołder? Dlaczego nie są im więcej potrzebne? I któż są ci ludzie z niebieskimi opaskami?

W pamięci staje wszystko to, o czym myślało się ostatnimi czasy, lękliwe wieści, powtarzane szeptem. Nie, nie, to być

nie może! I człowiek odpędza straszną myśl. Lęk trwa kilka chwil, być może dwie lub trzy minuty, póki wszyscy

pasażerowie nie zdążą zejść z peronu. To wyjście odbywa się zwykle z pewna zwloką: w każdej partii znajdują się

kaleki, kulawi, starzy i chorzy, którzy ledwo powłóczą nogami. W końcu wszyscy znaleźli się na placu.

Unterscharführer (młodszy podoficer SS) głośno skandując wyrazy rozkazuje przybyłym pozostawić bagaże na placu

i iść do łaźni, wziąwszy ze sobą dokumenty osobiste, klejnoty i rzeczy niezbędne do kąpieli.

Budzą się dziesiątki wątpliwości: czy zabrać bieliznę, czy można rozwiązać pakunki, czy bagaż pozostawiony

na placu nie pomiesza się, czy nie zginie? Ale jakaś dziwna siła popycha ludzi ku otworowi w sześciometrowej ścianie

drutu kolczastego, zamaskowanej gałęźmi. Idą w milczeniu, przyśpieszonym krokiem, bez pytań, nie oglądając się

za siebie. Przechodzą obok zapór przeciwczołgowych, obok ogrodzenia kolczastego, trzykrotnie wyższego

od człowieka, obok rowów przeciwczołgowych o szerokości trzech metrów, znów koło zwojów cienkiego drutu

stalowego, rozrzuconego kłębkami po ziemi, w końcu znów obok wysokiej ściany z drutu kolczastego. Ogarnia ich

straszliwe uczucie skazańca, uczucie bezradności: ani uciekać, ani wrócić z powrotem, ani walczyć: z drewnianych

niskich obszernych strażnic patrzą na nich lufy karabinów maszynowych. Wzywać pomocy? Lecz przecież wkoło

są sami esesowcy i dozorcy, uzbrojeni w automaty, granaty ręczne i pistolety. Oni są panami. Do nich należą czołgi,

lotnictwo, ziemia, miasta, niebo, koleje, prawo, gazety i radio. Cały świat milczy, zgnębiony, podbity przez brązową

szajkę bandytów, którzy zagarnęli władze. I tylko gdzieś daleko, o wiele tysięcy kilometrów, nad dalekim brzegiem

7

M u z y k a l i a VII · Judaica 2

Wołgi bije artyleria radziecka, budząc i nawołując do walki narody świata, głosząc wielką wolę narodu rosyjskiego

do śmiertelnej walki o wolność.

Na placu zaś przed dworcem dwustu robotników z błękitnymi opaskami („grupa błękitnych”) w milczeniu,

szybko, zręcznie rozwiązuje pakunki, otwiera kosze i walizy, zdejmuje paski z pledów podróżnych. Rzeczy, zostawione

przez nowoprzybyłych, sortowano i szacowano. Lecą na ziemie starannie ułożone przybory do szycia, szpulki nici,

dziecięce spodenki, koszule, prześcieradła, dżempry, nożyki, przybory do golenia, paczki listów, fotografie, naparstki,

flakony perfum, lusterka, czepeczki, pantofle, walonki, uszyte z watowanych kołder na wypadek mrozu, damskie

pantofelki, pończochy, koronki, piżamy, paczuszki z masłem, kawa, puszki z kakao, odzież rytualna, lichtarze, książki,

suchary, skrzypce, klocki dziecięce. Trzeba nie lada doświadczenia, aby w ciągu kilku minut posortować te tysiące

przedmiotów, oszacować je, wy brać te, które nadają się do wysłania do Niemiec, i inne, pozbawione wartości, stare,

cerowane — do wrzucenia w ogień. Biada robotnikowi, który by położył starą walizę z fibry na stos skórzanych waliz,

przeznaczonych do wysłania do Niemiec, lub który by rzucił na stos starych cerowanych skarpet parę pończoch

z paryską etykietką fabryczną. Robotnik mógł się pomylić tylko jeden raz. Dwa razy nie dano mu było się mylić.

Czterdziestu esesowców i sześćdziesięciu dozorców pracowało „przy transporcie”, tak nazywano w Treblince pierwszą,

dopiero co opisaną fazę: przyjęcie transportu, wprowadzenie partii na „dworzec” i na plac, nadzór nad robotnikami,

sortującymi i oceniającymi rzeczy. Podczas tego zajęcia robotnicy często ukradkiem wsuwali do ust kawałki chleba,

cukru, cukierki, znalezione w paczkach żywnościowych. To było wzbronione. Pozwalano po skończonej pracy myć

ręce i twarz woda kolońską i perfumami. W Treblince brak było wody i do mycia używali jej jedynie Niemcy i dozorcy.

I podczas gdy żywi jeszcze ludzie szykowali się do kąpieli, sortowanie ich rzeczy dobiegało końca — przedmioty

wartościowe składano w magazynach, listy zaś, fotografie niemowląt, braci, narzeczonych, pożółkłe zawiadomienia

o ślubach — tysiące owych cennych i nieskończenie drogich ich właścicielom przedmiotów, dla władców Treblinki

były jedynie stosem śmieci, które wrzucano do olbrzymich dołów; na ich dnie leżały setki tysięcy podobnych listów,

pocztówek, wizytówek, fotografii, kartek z dziecięcymi bazgrołami i pierwszymi nieudolnymi rysunkami, zrobionymi

kolorowym ołówkiem. Plac byle jak uprzątano i był znów gotów do przyjęcia nowej partii skazańców. Nie zawsze

przybycie partii odbywało się tak, jak to zostało wyżej opisane. W tych wypadkach, kiedy więźniom wiadomo było,

dokąd ich wiozą, wybuchały bunty. Chłop Skrzemiński widział dwukrotnie, jak z pociągu, wyłamawszy drzwi,

wyskoczyli ludzie i obezwładniwszy straż rzucili się w stronę lasu. W obu wypadkach wszyscy co do jednego zostali

zabici ogniem automatów. Mężczyźni nieśli czworo dzieci w wieku od czterech do sześciu lat. Dzieci te także zostały

zabite. Wieśniaczka Marianna Kobus opowiada o podobnych wypadkach walki ze strażnikami. Pewnego razu, kiedy

pracowała w polu, była świadkiem tego, jak zabito sześćdziesięciu ludzi, którzy zbiegli z pociągu i uciekali w stronę

lasu.

Lecz oto partia przechodzi na inny placyk, znajdujący się już wewnątrz obozu, za drugą linią ogrodzeń.

Na placu ogromny barak, na prawo jeszcze trzy baraki, dwa z nich przeznaczone na składy odzieży, trzeci na skład

obuwia. Dalej, na zachód, ciągnęły się baraki esesowców, baraki dozorców, składy żywnościowe, stajnie i obory, stały

auta osobowe i ciężarowe, samochód pancerny. Wszystko to wyglądało jak zwykły obóz, taki sam, jak obóz Nr 1.

W południowo-wschodnim kącie dziedzińca znajdował się plac, otoczony żywopłotem, pośrodku niego budka

z napisem: «Ambulans». Wszystkich starych i ciężko chorych wydziela się spośród tych, którzy czekają na kąpiel,

i niesie się na noszach do ambulansu. Z budki na spotkanie chorym wychodzi doktor w białym fartuchu, z opaską

czerwonego krzyża na lewym rękawie. O tym, co się działo w ambulansie, opowiemy niżej.

8

M u z y k a l i a VII · Judaica 2

Dalsze postępowanie w stosunku do nowoprzybyłych charakteryzują bezustanne, krótkie i szybko po sobie

następujące rozkazy, mające na celu sparaliżowanie woli ludzi. Rozkazy te są wydawane owym powszechnie znanym

głosem, który był chlubą armii niemieckiej, głosem, będącym jednym z dowodów przynależności Niemców do rasy

panów. Spółgłoska „r”, jednocześnie gardłowa i twarda, brzmi jak trzaskanie bicza. «Achtung!» — rozbrzmiewa nad

tłumem i w ciężkiej jak ołów ciszy Scharführer wymawia słowa, wyuczone na pamięć, powtarzane kilku razy dziennie

przez przeciąg wielu miesięcy:

«Mężczyźni zostają na miejscu. Kobiety i dzieci rozbierają się w barakach na lewo».

Świadkowie opowiadali o wstrząsających scenach, jakie zwykle wówczas następowały, potężne uczucie

miłości macierzyńskiej, małżeńskiej, synowskiej mówi ludziom, że widzą się po raz ostatni. Uścisk dłoni, pocałunki,

błogosławieństwa, łzy, słowa krótkie, ale mieszczące w sobie cala miłość, wszystek boi, całą czułość, całą rozpacz tych

ludzi... Esesowscy psychiatrzy śmierci wiedzą, że trzeba natychmiast zdławić, sparaliżować te uczucia. Psychiatrzy

śmierci znają te proste prawa, które rządzą we wszystkich rzeźniach świata, prawa, które w Treblince bydło stosowało

wobec ludzi. To jedna z najbardziej krytycznych chwil — chwila, kiedy odrywano córki od ojców, matki od synów,

babki od wnuków, mężów od żon.

I znów ponad placem rozlega sit;: «Achtung! Achtung!» Właśnie w tej chwili trzeba znowu zmącić rozsądek

ludzi nadzieją, prawidłami śmierci, które wydawać się mogą, prawidłami życia. Ten sam głos, rąbie słowo po słowie:

— Kobiety i dzieci zdejmują obuwie przed wejściem do baraku. Pończochy mają być włożone do pantofli. Pończoszki

dziecięce mają być włożone w sandałki, buciczki i pantofelki dzieci. Robić to starannie!

I zaraz znowu:

- Idąc do kąpieli, zachować przy sobie klejnoty, dokumenty, pieniądze, ręcznik i mydło... Powtarzam...

W baraku dla kobiet znajduje się zakład fryzjerski: kobiety strzyże się maszynką, staruszkom zdejmuje się

peruki. Osobliwy moment psychologiczny: to przedśmiertne strzyżenie, jak zeznają fryzjerzy, najbardziej upewnia

kobiety, że prowadzą je do łaźni. Dziewczęta, dotykając swych głów, czasami prosiły: «O, tutaj nie jest równo, proszę,

niech pan wyrówna!» Zwykle po ostrzyżeniu kobiety uspokajały się, prawie każda wychodziła z baraku, niosąc

kawałek mydła i ręcznik. Niektóre z młodych kobiet płakały, żałując swych pięknych warkoczy. Po co strzyżono

kobiety? Żeby je oszukać? Nie, włosy te szły na potrzeby Niemiec. Był to surowiec... Pytałem wielu ludzi, co robili

Niemcy z tą masą włosów, zdjętych z głów kobiet — umarłych za życia. Wszyscy świadkowie opowiadają,

że olbrzymie stosy czarnych, złotych, jasnych włosów, loków i warkoczy dezynfekowano, prasowano w workach

i odsyłano do Niemiec. Wszyscy świadkowie potwierdzali, że włosy odsyłano w workach do Niemiec. Na co je

użytkowano? Na to pytanie nikt nie umiał odpowiedzieć. Jedynie w zeznaniach Kona, składanych na piśmie, jest

powiedziane, że odbiorcą tych włosów był resort wojskowo-morski: włosów używano do wypychania materaców,

do wyrobów technicznych, pleciono z nich liny dla lodzi podwodnych.

Wydaje mi się, że to zeznanie -wymaga uzupełniających szczegółów, które da ludzkości gross-admirał Reder,

stojący w 1942 r. na czele niemieckiej floty wojennej.

Mężczyźni rozbierali się w podwórzu. Z pierwszej porannej partii wydzielano stu pięćdziesięciu—trzystu ludzi,

obdarzonych siłą fizyczną, używano ich do chowania trupów i zabijano zwykle dopiero nazajutrz. Mężczyźni musieli

rozbierać się bardzo szybko, ale starannie układając obuwie, skarpetki, bieliznę, marynarki i spodnie. Sortowaniem

9

M u z y k a l i a VII · Judaica 2

odzieży zajmowała się druga drużyna robotnicza, «czerwona», różniąca się od pracujących „przy transporcie” czerwoną

opaską na rękawie. Rzeczy, uznane za godne odesłania do Niemiec, były natychmiast odsyłane do składu. Z nich

starannie odpruwano wszelkie znaki z metalu czy materiału. Pozostałe rzeczy palono lub wrzucano do dołów.

Uczucie lęku rosło z każdą chwilą. Powonienie niepokoił jakiś przeraźliwy odór, poprzez który przenikał

zapach gaszonego wapna. Dziwną wydawała się olbrzymia ilość much, tłustych, natrętnych. Skąd one tutaj, wśród

sosen? Oddech ludzi był głośny i przerywany, z drżeniem wpatrywali się w każdy najmniejszy szczegół, mogący

wyjaśnić, podszepnąć i uchylić, zasłony przysłaniającej tajemnicę ich losu. I dlaczego tam, w południowej stronie, lak

huczą olbrzymie ekskawatory?

Rozpoczynała się nowa procedura. Nagich ludzi podprowadzano do kasy i kazano składać dokumenty

i kosztowności. I znowu straszny, hipnotyzujący głos wołał: «Achtung! Achtung! Za ukrywanie kosztowności śmierć!

Achtung!»

W maleńkiej zbitej z desek budce siedział Scharführer. Obok niego stali esesowcy i dozorcy. Koło budki stały

drewniane skrzynki, do których wrzucano kosztowności - jedna dla asygnat, druga dla brzęczącej monety, trzecia dla

zegarków ręcznych, dla pierścionków, kolczyków i broszek z drogocennymi kamieniami, dla bransoletek. A dokumenty

sypało się na ziemię, już niepotrzebne nikomu na świecie, dokumenty żywych trupów, które za godzinę będą leżały

ściśle ubite w jamie. Lecz zlotu i kosztowności podlegały starannemu rozsortowaniu, liczni jubilerzy określali próbę

metalu, wartość kamienia, czystość brylantu.

I rzecz zdumiewająca: bydlęta wykorzystywały wszystko —skórę, papier, tkaniny, wszystko, co służyło

człowiekowi, wszystko było potrzebne i wykorzystywane przez bydlęta, a deptały jedynie to, co jest największą

cennością na świecie — życie człowieka. I jakież wielkie i wspaniałe umysły, jakie uczciwe serca, śliczne dziecięce

oczy, mi te starcze oblicza, jakie dumne ze swojej urody główki dziewcząt, nad których pięknem trudziła się przyroda

przez długi mrok wieków, zostały zepchnięte ogromnym milczącym potokiem w otchłań niebytu. Wystarczało kilku

sekund, aby unicestwić to, co świat i przy roda stwarzały w wielkim uciążliwym twórczym wysiłku życia.

Tu koło „kasy” następował przełom — tu się. kończyło torturowanie kłamstwem, które trzymało ludzi pod

hipnozą niewiedzy, w gorączce przerzucającej ludzi w przeciągu kilku minut od nadziei do rozpaczy, od wizji życia

do wizji śmierci. To torturowanie kłamstwem było jednym z atrybutów taśmy ruchomej treblińskiego szafotu, ono

pomagało pracować esesowcom. I kiedy następował ostatni akt grabieży żywych trupów, Niemcy gwałtownie zmieniali

stosunek do swych ofiar. Ściągali pierścionki, łamiąc palce kobiet, wyrywali kolczyki wraz z mięsem.

Aby szybko funkcjonować, taśma ruchoma Treblinki wymagała w końcowym etapie nowej zasady

w postępowaniu. I dlatego słowo «Achtung» zamieniano innym, trzaskającym niby bicz, świszczącym: „Schneller!

Schneller! Schneller” — Prędzej, prędzej, prędzej, biegiem w otchłań niebytu!

Z okrutnej praktyki lat ostatnich wiadomo, że człowiek nagi traci od razu siłę sprzeciwu, przestaje walczyć

z losem, wraz z odzieżą traci ud razu siłę instynktu życia, przyjmuje los jak fatum. Człowiek, najbardziej pragnący żyć,

staje się na wszystko obojętny. Ale żeby się zasekurować, esesowcy w końcowym etapie pracy taśmy ruchomej

treblińskiego szafotu stosowali metodę potwornego ogłuszania, wpędzali ludzi w stan psychicznego szoku.

Jak się to działo?

Przez niespodziane i gwałtowne zastosowanie bezmyślnego pozbawionego logiki okrucieństwa. Nadzy ludzie,

którym odebrano wszystko, ale którzy uparcie pozostawali ludźmi, tysiąckrotnie bardziej, niż otaczające ich bydło

10

M u z y k a l i a VII · Judaica 2

w mundurach armii niemieckiej, wciąż jeszcze oddychali, patrzyli, myśleli, ich serca jeszcze biły. Z ich rak wytrącano

kawałki mydła i ręczniki. Ustawiano ich w szeregu po pięć osób w rzędzie.

— Hände hoch Marsch! Schneller! Schneller!

Ludzie wchodzili w prostą aleję, obsadzoną kwiatami i choiną, sto dwadzieścia metrów długą i dwa metry

szeroka. Aleja ta wiodła na miejsce kaźni. Po obu stronach alei przeciągnięte były druty i jeden obok drugiego, tworząc

dwa szpalery, stali dozorcy w czarnych mundurach i esesowcy w starych. Ziemia była pokryta białym piaskiem,

i ci, którzy szli na przedzie z podniesionymi rękami, oglądali na pulchnym na piaszczystym gruncie świeże ślady

bosych stóp: małych — kobiecych, zupełnie maleńkich — dziecięcych i ciężkich starczych stóp. Te lekkie ślady

na piasku — to było wszystko, co pozostało po tysiącach ludzi, którzy przeszli niedawno tą aleją, przeszli tak samo,

jak teraz szły po niej nowe cztery tysiące, jak po tych czterech tysiącach przejdą za dwie godziny dalsze tysiące,

oczekujące swej kolejki na bocznicy. Przeszli tak samo. jak szli wczoraj i dziesięć dni temu, jak przejdą jutro, czy

za pięćdziesiąt dni, jak szli ludzie przez wszystkie trzynaście miesięcy istnienia piekła Treblinki.

Aleję tę Niemcy nazywali „drogą, z której nie ma powrotu”.

Człekokształtna istota, o nazwisku Suchomil, krzywiła się, stroiła miny i krzyczała kalecząc umyślnie słowa

niemieckie:

— Dzieci, dzieci, schneller, schneller, woda w łaźni już stygnie! Schneller, dzieci, schneller! — i śmiała się do rozpuku,

przysiadując, przytupując rytmicznie. Ludzie z wyciągniętymi rękami szli w milczeniu pomiędzy dwoma szpalerami

strażnikÓW, pod razami kolb i pałek gumowych. Dzieci, nie mogąc nadążyć za dorosłymi, biegły. W czasie tej ostatniej

drogi boleści wszyscy świadkowie podkreślają bestialstwo jednej człekokształtnej istoty — esesowca Zepfa.

Specjalizował się w zabijaniu dzieci. Obdarzona olbrzymią siłą istota ta chwytała z tłumu dziecko i albo wymachując

nim jak pałką uderzała je głową o ziemię, albo też rozdzierała je na pół.

Słuchałem opowiadań o tej istocie, zrodzonej widocznie z kobiety, i wydawały mi się niemożliwe,

nieprawdopodobne. Lecz kiedy bezpośredni świadkowie tych faktów potwierdzili mi je osobiście, przedstawiając

je jako szczegóły w niczym nie odbiegające ani też sprzeczne z ogólnym porządkiem, panującym w piekle Treblinki,

wówczas uwierzyłem, że wszystko to było możliwe.

Działalność Zepfa była potrzebna, ona właśnie sprzyjała wywołaniu psychicznego szoku u skazańców, była

wyrazem alogicznego okrucieństwa, które paraliżowało wolę i świadomość. Zepf byt ważną, potrzebną śrubka

w ogromnej maszynie faszystowskiego państwa.

Zgrozę budzi nie to, że przyroda wydaje takich degeneratów: w świecie organicznym zdarzają się

najrozmaitsze wypaczenia — na przykład cyklopi czy istoty dwugłowe oraz odpowiadające im okropne wypaczenia

i potworności duchowe. Okropne jest co innego: istoty te, które winny być izolowane i badane jako fenomeny

psychiatrii, żyją w pewnym państwie jako aktywni i czynni obywatele. Ich ideologiczne majaczenia, ich patologiczna

psychika, ich fenomenalne przestępstwa są niezbędnym elementem państwa faszystowskiego. Tysiące, dziesiątki

tysięcy, setki tysięcy takich istot są opoką niemieckiego faszyzmu, oparciem i podwaliną Niemiec hitlerowskich.

W mundurach, uzbrojeni, udekorowani orderami państwowymi były te istoty przez długie lata panami życia i śmierci

narodów Europy. Nie istoty te budzą zgrozę, ale państwo, które wywołało je z mroku podziemi, ze szczelin i uczyniło

elementem potrzebnym, pożytecznym, niezastąpionym w Treblince, pod Warszawą, na lubelskim Majdanku, w Bełżcu,

w Sobiborze, w Oświęcimiu, w Babim Jarze, w Domaniewce i Bogdanówce, pod Odessą, w Trostiancu, pod Mińskiem,

na litewskich Ponarach, w dziesiątkach i setkach więzień, karnych obozów pracy, obozów zagłady.

11

M u z y k a l i a VII · Judaica 2

Droga od «kasy» do miejsca stracenia trwała kilka minut. Poganiani biczem, ogłuszeni krzykiem, ludzie

wychodzili na trzeci z kolei plac i przez chwilę stawali zdumieni.

Wznosił się przed nimi piękny budynek murowany, wykończony drzewem, zbudowany na kształt starożytnej świątyni.

Pięć szerokich betonowych schodków prowadziło ku niskim, lecz bardzo szerokim, masywnym i pięknie ozdobionym

drzwiom.

Przy wejściu rosły kwiaty, stały wazony. Natomiast dokoła panował chaos: wszędzie widniały góry dopiero

co wykopanej ziemi, olbrzymi ekskawator skrzypiąc wyrzucał swymi stalowymi kleszczami tony żółtego piaszczystego

gruntu, tumany kurzu unosiły się w powietrzu między słońcem a ziemią. Łoskot kolosalnej maszyny, która ryła od rana

do nocy olbrzymie rowy-mogiły, mieszał się. ze straszliwym szczekaniem kilkudziesięciu niemieckich psów-

owczarków.

Z obydwu stron gmachu śmierci biegły szyny kolejki wąskotorowej, po których ludzie ubrani w obszerne

kombinezony toczyli łatwo wywrotne wagonetki.

Szerokie odrzwia gmachu śmierci rozwierały się powoli i przed wejściem ukazywali się dwaj pomocnicy

Schmidta, szefa kombinatu. Byli to sadyści i maniacy: jeden wysoki, lat około trzydziestu, z szerokimi barami, ciemną,

śmiejącą się, radośnie podnieconą twarzą i czarnymi włosami, drugi był nieco młodszy, niskiego wzrostu, szatyn

z bladożółtymi policzkami, jakby od wzmocnionej dawki akrychiny. Imiona i nazwiska tych zdrajców ludzkości

są znane.

Wysoki trzymał w rękach masywną metrową rurę gazową i nahajkę, drugi uzbrojony był w szablę.

W tym czasie esesowcy spuszczali ze smyczy tresowane psy, które rzucały się w tłum i rwały zębami nagie ciała ska-

zańców. Esesowcy, krzycząc i bijąc kolbami, popędzali znieruchomiałe w osłupieniu kobiety.

Wewnątrz samego gmachu działali już pomocnicy Schmidta, zaganiając ludzi w rozwarte drzwi komór

gazowych.

W tej chwili przed gmachem zjawiał się jeden z komendantów Treblinki Kurt Franz, prowadząc na smyczy

swego psa Bari. Wytresował on umyślnie psa, aby ten rzucał się na skazańców i wyrywał im organy płciowe. Kurt

Franz zrobił w obozie piękną karierę; zaczął ud młodszego unteroficera wojsk SS i osiągnął dość wysoką rangę

Untersturmführera. Ten trzydziestopięcioletni wysoki i chudy esesowiec był nie tylko obdarzony zmysłem

organizacyjnym, nie tylko ubóstwiał swą służbę i nie wyobrażał siebie poza Treblinką, gdzie wszystko odbywało się

pod jego stałym nadzorem — ale był do pewnego stopnia teoretykiem, lubił wyjaśniać sens i znaczenie swojej roboty.

Byłoby dobrze, gdyby w czasie tych okropnych chwil przed gmachem «gazowni» obecni byli i papież rzymski, i mister

Breylsford, i wszyscy inni wysoce humanitarni obrońcy hitleryzmu, obecni oczywiście w charakterze widzów. Mogliby

oni zebrać nowe argumenty do swych książek, artykułów i kazań o miłości bliźniego. A propos, Ojciec Święty, tak

pokornie milczący wówczas, gdy Hitler rozprawiał się Z ludzkością, mógłby sobie obliczyć zarazem, na ile partii

podzieliliby Niemcy jego watykańskie biuro, gdyby chcieli je również przepuścić przez Treblinkę.

Jakże wielka jest siła człowieczeństwa! Człowieczeństwo istnieje tak długo, jak długo istnieje człowiek.

I kiedy nadchodzi w dziejach ów krótki, ale straszny okres tryumfu bydlęcia nad człowiekiem, — człowiek uśmiercany

przez bydlę zachowuje do ostatniego tchu i silę ducha, i jasność myśli, i żar miłości. A tryumfujące bydlę, które

uśmierciło człowieka, pozostaje nadal bydlęciem. W tej nieśmiertelnej mocy ducha ludzkiego jest ponure męczeństwo,

jest tryumf ginącego człowieka nad pozostałym przy życiu bydlęciem. W najcięższe dni 1942 roku w tym właśnie kryła

się zorza zwycięstwa rozumu nad zwierzęcym obłędem, dobra nad złem, światła nad zmrokiem, siły postępu nad siłami

12

M u z y k a l i a VII · Judaica 2

reakcji. Straszliwa zorza wschodząca nad polem krwi i łez, nad otchłanią cierpienia, wśród lamentu ginących matek

i niemowląt, wśród przedśmiertnego rzężenia starców.

Bydlę i filozofia bydlęcia zapowiadały zmierzch świata i Europy, ale ludzie pozostali ludźmi, nie uznali

moralności i praw faszyzmu, walczyli z nimi wszelkimi sposobami, ceną własnej ludzkiej śmierci.

Do głębi wstrząsają, pozbawiają snu i spokoju opowiadania o tym, jak żywe trupy z Treblinki do ostatniej

chwili zachowują już nie obraz i podobieństwo człowieka, ale duszę człowieka! Opowiadania o kobietach, które usiłują,

ratować swych synów, zdobywając się dla nich na wielkie beznadziejne bohaterstwo, o młodych matkach

zasłaniających dzieci własnym ciałem. Nikt nie wie i już nigdy się nie dowie, jak się nazywały te kobiety. Opowiadano

o dziesięcioletnich dziewczynkach, które z nadludzką mądrością pocieszały swe łkające matki, o chłopczyku, który

krzyczał przy wejściu do gazowni: «Nie płacz, mamo, Rosjanie nas pomszczą! Nikt nie wie i już nigdy się nie dowie,

jak się nazywały te kobiety. Opowiadano nam o dziesiątkach skazanych ludzi, którzy wszczynali walkę — sami jedni

przeciwko sforze esesowców zbrojonych w broń automatyczną i granaty — którzy ginęli stojąc, z piersią przeszytą

dziesiątkami kul. Opowiadano mi o mężczyźnie, który wbił nóż w oficera-esesowca, o młodym powstańcu

przywiezionym z getta warszawskiego, któremu udało się cudem ukryć przed Niemcami granat i który rzucił go, kiedy

już był nagi, w tłum oprawców. Opowiadano o bitwie, trwającej noc całą, pomiędzy powstańczą grupą skazańców

a oddziałem dozorców i esesowców. Do rana słychać było wystrzały, wybuchy granatów - i kiedy wzeszło słońce, cały

plac usiany był ciałami martwych bojowników, a obok każdego leżała jego broń — żerdź, wyrwana z ogrodzenia, nóż,

brzytwa. Już do końca świata nikt się nigdy nie dowie, jak się nazywali ci, którzy zginęli. Opowiadają o wysokiej

dziewczynie, która na „drodze, z której nie ma powrotu”, wyrwała karabin z rąk dozorcy i walczyła z kilkudziesięcioma

strzelającymi do niej esesowcami. Dwoje bydląt padło w tej walce, trzeci miał zmiażdżoną rękę. Odjęto mu ją.

Dziewczynę poddano straszliwym torturom, pastwiono się nad nią, ginęła okropną śmiercią. I nikt nie wie, jak się

nazywała, nikt nie czci jej imienia.

Ale czy tak jest naprawdę? Hitleryzm odjął u tych ludzi dom, życie, chciał zetrzeć ich imiona z pamięci świata.

Ale wszyscy oni — zarówno matki osłaniające własnym ciałem swoje dzieci, jak dzieci, ocierające łzy swym rodzicom,

i ci co padli w nocnej rzezi, i naga dziewczyna, co niby bogini z mitów starogreckich walczyła sama jedna przeciw

wielu – wszyscy oni, którzy odeszli w otchłań niebytu, zachowali po wsze czasy najpiękniejsze imię, którego nie mogła

wdeptać w ziemię sfora Hitlerów i Himmlerów — imię człowieka. Dzieje napiszą im epitafia: „Tu śpi człowiek!”

Mieszkańcy Wólki, wsi najbliżej położonej od Treblinki, opowiadają, że czasami krzyk uśmiercanych kobiet

był tak straszny, że cała wieś na wpółprzytomna uciekała do odległego lasu, byle nie słyszeć tego przenikliwego,

prześwidrowującego niebo i ziemię krzyku. Potem krzyk nagle ścichał i znów równie gwałtownie powstawał, tak samo

okropny, przenikliwy, świdrujący kości, czaszkę, duszę... Tak się powtarzało po trzy, cztery razy na dzień.

Wypytywałem sam jednego ze schwytanych oprawców, niejakiego Sch., o te krzyki. Wyjaśnił, że kobiety

krzyczały w tym momencie, kiedy spuszczano ze smyczy psy i całą partie, skazańców wpędzano do gmachu śmierci.

„One widziały śmierć. Poza tym było tam ciasno, bito je i psy rwały ciało na sztuki”.

Nagła cisza następowała wówczas, gdy zamykano drzwi komór. Krzyk kobiet powstawał znów, gdy przed

„gazownię” przyprowadzano nową partię. Tak powtarzało się dwa, trzy, cztery, czasem pięć razy dziennie. Bo przecież

szafot Treblinki nie był to zwykły szafot. Była to taśma ruchoma, działająca według systemu produkcji seryjnej,

systemu, który został zapożyczony we współczesnej produkcji wielkoprzemysłowej.

13

M u z y k a l i a VII · Judaica 2

I jak wszystkie prawdziwe kombinaty przemysłowe, Treblinka nie powstała od razu w tej postaci, w jakiej

ją opisujemy. Rosła powoli, rozwijała się, otrzymywała coraz nowe budynki. Z początku zbudowano trzy komory

gazowe niewielkich rozmiarów. W okresie budowy tych komór przybyło kilka transportów, i ponieważ komory nie

były jeszcze gotowe, wszyscy przybyli zabici zostali białą bronią — toporami, młotkami, drągami. Esesowcy nie chcieli

przez użycie broni palnej zdradzić wobec okolicznych mieszkańców przeznaczenia Treblinki. Pierwsze trzy komory

betonowe były niewielkich rozmiarów, 5X5 metrów, tj. po dwadzieścia pięć metrów kwadratowych powierzchni każda.

Wysokość komory sto dziewięćdziesiąt centymetrów. W każdej komorze było dwoje drzwi — przez jedne wpuszczano

żywych ludzi, przez drugie wydobywano zagazowane trupy. Te drugie drzwi były bardzo szerokie, miały około dwóch

i pół metra szerokości. Komory były zmontowane razem, na wspólnym fundamencie.

Trzy te komory nie wypełniały jednak tych zadań, które Berlin wyznaczył taśmie ruchomej treblińskiego

szafotu.

Przystąpiono więc natychmiast do budowania wyżej opisanego gmachu. Kierownicy Treblinki chełpili się,

że co do mocy, ilości uśmiercanych w ciągu dnia ludzi i powierzchni produkcyjnej komór prześcignęli o wiele

wszystkie gestapowskie fabryki śmierci: i Majdanek, i Sobibór, i Bełżec.

Siedmiuset więźniów pracowało w ciągu pięciu dni nad budową nowego kombinatu śmierci. Gdy praca już wrzała

w pełni, z Niemiec przyjechał majster z własną brygady i przystąpił do montowania. Nowe komory, w liczbie

dziesięciu, umieszczone były symetrycznie po obu stronach szerokiego betonowego korytarza. W każdej komorze, tak

jak w poprzednich trzech, było dwoje drzwi — jedno od strony korytarza, przez nie wprowadzano żywych ludzi, przez

drugie, umieszczone równolegle na przeciwległej ścianie, wyciągano zagazowane trupy. Drzwi te wychodziły

na specjalne platformy (było ich dwie), położone symetrycznie po obu stronach gmachu. Do tych platform

doprowadzone były linie kolejki wąskotorowej. W ten sposób trupy wyrzucano na platformy i stąd od razu ładowano

na wagonetki i odwożono do olbrzymich rowów-mogił; kopały je bez przerwy w dzień i w nocy kolosalne ekskawatory.

Podłoga w komorach biegła pochyło od korytarza w stronę platform i to znacznie przyśpieszało pracę przy opróżnianiu

komór. Ze starych komór wyładowywano trupy metodami chałupniczymi: noszono je na noszach i wleczono na pasach.

Powierzchnia każdej komory wynosiła 7X8 metrów, tj. pięćdziesiąt sześć metrów kwadratowych. Ogólna powierzchnia

nowych dziesięciu komór wynosiła pięćset sześćdziesiąt metrów kwadratowych, łącznie zaś z trzema starymi

komorami, które czynne były nadal w wypadkach, gdy przybywały niewielkie partie — powierzchnia przemysłowa

fabryki śmierci w Treblince wynosiła ogółem sześćset trzydzieści metrów. Do jednej komory ładowano jednorazowo

czterysta, do sześciuset ludzi. Tak więc w wypadkach, kiedy wszystkie dziesięć komór były całkowicie wypełnione,

uśmiercano za. jednym razem przeciętnie cztery do sześciu tysięcy ludzi Przeciętnie zapełniano komory piekła

treblińskiego przynajmniej dwa-trzy razy dziennie (były dni, kiedy je zapełniano po sześć razy). Nawet umyślnie

zmniejszając liczby, możemy łatwo obliczyć, że przy codziennym dwukrotnym zapełnianiu samych tylko nowych

komór w Treblince uśmiercano dziennie blisko dziesięć tysięcy ludzi, miesięcznie zaś blisko trzysta tysięcy - Treblinka

pracowała w ciągu trzynastu miesięcy, codziennie, ale jeśli nawet odrzucimy dziewięćdziesiąt dni, uwzględniając

możliwe przerwy, spowodowane remontem, nieprzybyciem transportów itp., nawet wówczas wypadnie, że Treblinka

pracowała pełnych dziesięć miesięcy. Jeżeli miesięcznie przechodziło przez nią przeciętnie trzysta tysięcy ludzi,

wypada, że w ciągu dziesięciu miesięcy Treblinka uśmierciła trzy miliony ludzi. Otrzymaliśmy znowu liczbę trzech

milionów. Po raz pierwszy wyprowadziliśmy ją z obliczenia ilości przybywających transportów, przy czym liczbę

transportów zmniejszaliśmy umyślnie.

14

M u z y k a l i a VII · Judaica 2

Uśmiercanie w komorze trwało od dziesięciu do dwudziestu pięciu minut. Z początku, gdy uruchomiono nowe

komory, oprawcy, nie umiejąc jeszcze stosować gazów trujących, robili doświadczenia, rozmaicie dozując gatunki łych

gazów, i ofiary ich przechodziły straszliwe męki, pozostając przy życiu przez dwie-trzy godziny. W ciągu pierwszych

dni bardzo źle pracowały pompy ssące- i tłoczące — i wówczas męki nieszczęsnych ofiar przeciągały się do ośmiu

i dziesięciu godzin. W celach uśmiercania stosowano rozmaite sposoby: tłoczeniu zużytego gazu z motoru ciężkiego

czołgu, który spełniał rolę silnika w elektrowni treblińskiej. Gaz ten zawiera dwa-trzy procent dwutlenku węgla, który

posiada właściwość łączenia się z hemoglobiną krwi, tworzenia wraz z nią ciała stałego, tzw. karboksyhemoglobiny.

Karboksyhemoglobina jest związkiem o wiele bardziej trwałym od oksyhemoglobiny, która powstaje w pęcherzykach

płucnych przy zetknięciu się krwi z tlenem powietrza. W ciągu piętnastu minut hemoglobina krwi ludzkiej łączy się

ściśle z dwutlenkiem węgla, i człowiek oddycha «w próżni» — tlen przestaje zasilać jego organizm, brak tlenu

powoduje śmiertelne objawy: serce pracuje w szalonym tempie, pędzi krew da pluć, ale krew zatruta dwutlenkiem

węgla, nie jest w stanie chłonąć tlenu z powietrza. Oddech staje się chrapliwy, zjawiają się objawy meczącej duszności,

świadomość słabnie, i człowiek ginie tak, jak od uduszenia.

Następnym przyjętym w Treblince sposobem, i to najbardziej rozpowszechnionym, było wypompowanie

powietrza z komór z pomocą specjalnych pomp. Śmierć następowała w tym wypadku mniej więcej z tych samych

przyczyn, co i przy zatruciu dwutlenkiem węgla: człowiekowi odbierano tlen. I wreszcie trzeci sposób, mniej przyjęty,

ale jednak stosowany— uśmiercanie za pomocą pary; sposób ten również opierał się na zasadzie pozbawienia

organizmu tlenu: para wypierała z komór powietrze. Stosowano także różne gazy trujące, ale były to raczej

eksperymenty zabójstw masowych sposobami fabrycznymi; ogólnie przyjęte były te dwa, o których mowa była wyżej.

Tak więc praca taśmy ruchomej w Treblince sprowadzała się do tego, że zwierzę odbierało u człowieka stopniowo

wszystko z czego korzystał od wieków zgodnie ze świętym prawem życia.

Najpierw pozbawiano człowieka wolności, domu, ojczyzny, i wieziono go na jakąś bezimienną leśną pustosz. Potem

na placu przed dworcem odbierano człowiekowi jego rzeczy, listy, fotografie bliskich mu ludzi, następnie

po przekroczeniu bramy obozu odbierano mu matkę, żonę i dziecko. Potem nagiemu człowiekowi odbierano

dokumenty i rzucano je w ogień: człowieka pozbawiano jego imienia. Wpędzano go cło korytarza z niskim kamiennym

pułapem — odbierano mu niebo, gwiazdy, wiatr, słońce.

I oto nastaje ostatni akt tragedii ludzkiej — człowiek wkroczył do ostatniego kręgu piekłu Treblinki.

Zatrzasnęły się drzwi betonowej komory. Udoskonalone kombinowane zamknięcia, masywne zasuwy,

zatrzaski, haki trzymają te drzwi. Nie sposób ich wyważyć.

Czy znajdziemy w sobie tyle siły, aby zastanowić się nad tym, co czuli, co przeżyli w ciągu ostatnich chwil

ludzie znajdujący się w tych komorach? Wiadomo, że milczeli... W straszliwym tłoku, w którym pękały kości

i ściśnięta klatka piersiowa traciła oddech, stali jeden obok drugiego, zlani ostatnim, lepkim śmiertelnym potem. Ktoś,

może jakiś mądry starzec. mówi z wysiłkiem: „Pocieszcie się, to koniec”. Ktoś wykrzykuje straszliwe słowo

przekleństwa... Czyżby się miało nie ziścić to święte przekleństwo... Matka usiłuje z nadludzkim wysiłkiem zdobyć

nieco miejsca dla swego dziecięcia — niechaj jego śmiertelny oddech lżejszy będzie bodaj o jedną milionową cześć

dzięki ostatniej trosce matczynej. Dziewczyna pyta zdrętwiałym językiem: «Ale dlaczego mnie duszą, dlaczego

duszą?» A w głowie kołuje, atak duszności chwyta za gardło. Jakież obrazy przesuwają się przed szklanymi oczami

uśmiercanych? Czy dzieciństwa, szczęśliwych spokojnych dni, czy ostatniej ciężkiej podróży? A może mignęła drwiąca

15

M u z y k a l i a VII · Judaica 2

twarz essesowca, który stał na pierwszym placu przed dworcem. „Ach, teraz rozumiem, dlaczego on się śmiał”.

Świadomość słabnie i nadchodzi chwila ostatniej straszliwej męki...

Nie, nie można sobie wyobrazić lego, co się działo w komorach... Martwe ciała stoją i powoli sztywnieją. Najdłużej,

jak zeznają świadkowie, zachowywały oddech dzieci. Po dwudziestu-dwudziestu pięciu minutach pomocnicy Schmidta

zaglądali do komór przez oszklone otwory. Zbliżał się moment otwierania w komorach drzwi, prowadzących

na platformy. Więźniowie w kombinezonach, głośno popędzani przez esesowców, przystępowali do wyładunku.

Ponieważ podłoga biegła pochyło w stronę platform, wiele ciał wypadało samorzutnie. Ludzie pracujący przy

wyładunku komór opowiadali mi, że twarze zmarłych były bardzo żółte i że mniej więcej u siedemdziesięciu procent

zabitych z nosa i ust wyciekał strumyczek krwi. Fizjologowie potrafią to wyjaśnić. Esesowcy, rozmawiając ze sobą,

oglądali trupy. Jeżeli ktoś jeszcze dawał oznaki życia, jęczał lub poruszał się, wykańczano go wystrzałem z rewolweru.

Następnie specjalnie wyznaczeni ludzie, uzbrojeni w obcęgi, wyrywali umarłym złote i platynowe zęby. Zęby

te sortowano według ich wartości, układano do skrzynek i wysyłano do Niemiec. Gdyby z jakichkolwiek bądź

powodów korzystniej lub wygodniej było wyrwać zęby żywym ludziom, czyniono by to oczywiście bez namysłu. Lecz

widocznie wyrywanie zębów ludziom martwym było rzeczą wygodniejszą i łatwiejszą.

Trupy ładowano na wagonetki i podwożono do olbrzymieli rowów-mogił. Tam układano je zwartymi rzędami

jednego obok drugiego. Rów pozostawał otwarty, czekał. A w tym samym czasie, kiedy dopiero przystępowano

do wyładunku komór, Scharführer kierujący transportem otrzymywał przez telefon krótki rozkaz. Scharführer dawał

gwizdkiem sygnał maszyniście, i nowe dwadzieścia wagonów powoli podjeżdżały do platformy kolejowej, przed którą

stała makieta budynku stacyjnego Ober-Majdan. Nowe trzy-cztery tysiące ludzi wychodziło na plac przed dworcem,

niosąc walizy, węzełki, paczki z jedzeniem.

Matki niosły dzieci na rakach, starsze tuliły się do rodziców rozglądając się uważnie wokoło.

Coś niepokojącego i strasznego było w tym placu, wydeptanym przez miliony nóg. I czemu to zaraz za stacją kolejową

kończą się tory, ziemia zarasta pożółkłą trawą i na wysokości trzech metrów ciągnie się jakiś drut...

Moment przyjęcia nowej partii był dokładnie obliczony, tak aby skazańcy wstępowali na „drogę, z której nie

ma powrotu”, właśnie w tej chwili, gdy wywożono ostatnie trupy do rowów. Rów pozostawał otwarty, czekał.

A komendant obozu, który siedział w dyżurce kolejowej nad papierami i schematami, zawiadamiał

telefonicznie Treblinkę i transport złożony z sześćdziesięciu wagonów, otoczony strażą esesowską, wysuwał się

ze zgrzytem i łoskotem z toru zapasowego i pełzł powoli wąskim szlakiem kolei, biegnącym pomiędzy dwoma rzędami

sosen.

Olbrzymie ekskawatory pracowały, huczały, ryły w dzień i w nocy coraz to nowe rowy, na setki metrów

długie, ziejące ciemną wielometrową głębią. I rowy pozostawały otwarte. Czekały. Czekały niedługo.

W KOŃCU ZIMY 1943 roku do Treblinki przyjechał Himmler, w asyście kilku wyższych urzędników Gestapo.

Samolot wylądował w okolicy obozu, a następnie Himmler z towarzyszącymi mu osobami dwoma aulami wjechał

przez główną bramę. Większość przybyłych była w mundurach wojskowych, niektórzy jednak, zapewne eksperci,

ubrani byli po cywilnemu — w futra i kapelusze. Himmler osobiście dokonał inspekcji obozu, i jeden z tych, którzy go

widzieli, opowiedział nam, jak to minister śmierci podszedł do olbrzymiego rowu i długo w milczeniu go oglądał.

Towarzyszące mu osoby stały nieopodal i czekały, póki Heinrich Himmler przyglądał się w skupieniu ogromnej

mogile, do połowy wypełnionej już trupami. Treblinka była największą fabryką koncernu Himmlera. Tego samego dnia

16

M u z y k a l i a VII · Judaica 2

samolot Reichsführera SS odleciał. Opuszczając Treblinkę Himmler wydał kierownictwu obozu rozkaz, który

zaskoczył wszystkich — i Hauptsturmführera barona von Pfein, i jego zastępcę Carla, i kapitana Franza: natychmiast

przystąpić do spalenia pogrzebanych trupów i spalić je wszystkie co do jednego, popiół zaś i żużle wywieźć z obozu

i rozproszyć po polach i drogach. Ziemia pochłonęła już miliony trupów, wypełnienie rozkazu zdawało się być rzeczą

niezwykle skomplikowaną i trudną. Prócz tego otrzymano rozkaz, by nie zakopywać trupów ludzi świeżo uśmierconych

za pomocą gazu, lecz od razu je palić. Co spowodowało inspekcję Himmlera i wydany przez niego osobiście

kategoryczny rozkaz? Przyczyna była tylko jedna — zwycięstwo Armii Czerwonej pod Stalingradem. Straszliwa widać

była siła uderzenia Rosjan nad Wołgą, jeżeli już po kilku dniach w Berlinie po raz pierwszy zaczęto się zastanawiać nad

odpowiedzialnością, nad odwetem, nad karą, jeśli sam Himmler przyleciał samolotem do Treblinki i kazał pilnie

zacierać ślady zbrodni popełnionych w odległości sześćdziesięciu kilometrów od Warszawy. Takie echo wywołał

potężny cios, który Rosjanie zadali Niemcom nad Wołgą.

Z początku sprawa palenia trupów nie szła tak gładko — trupy nie chciały się palić: zauważono co prawda,

że ciała kobiet palą się lepiej... Zużywano wielką ilość benzyny i smarów do rozpalenia trupów, ale kosztowało

to drogo, a efekt był znikomy. Zdawało się, że sprawa utknie na martwym punkcie. Ale z Niemiec przybył tęgi, może

pięćdziesięcioletni esesowiec, specjalista i mistrz w swoim fachu. Jakich tylko mistrzów nie zrodził hitlerowski system

— i w dziedzinie zabijania małych dzieci, i duszenia ludzi, i budowania komór gazowych, i naukowo zorganizowanego

burzenia wielkich miast w ciągu jednego dnia. Znalazł się również specjalista w dziedzinie odkopywania i palenia

milionów trupów ludzkich.

Pod jego kierunkiem przystąpiono do budowy pieców. Były to specjalnego rodzaju piece-ogniska. Ani

lubelskie, ani żadne inne wielkie krematorium świata nie było w stanie spalić w ciągu krótkiego okresu czasu tak

olbrzymiej ilości ciał. Ekskawator wykopał rów na 250—300 metrów długi, 20—25 metrów szeroki i na 6 metrów

głęboki. Na jego dnie, na całej jego długości, ustawione były w trzy rzędy w jednakowych od siebie odstępach

żelazobetonowe słupy około 100—200 centymetrów wysokości każdy. Słupy te służyły za podstawę dla stalowych

belek, ułożonych wzdłuż całego rowu. W poprzek tych belek zostały ułożone szyny w odległości 5—7 centymetrów

jedna od drugiej. W ten sposób urządzony był gigantyczny ruszt tego cyklopiczncgo pieca. Zbudowano nową

wąskotorową kolejkę prowadząca od rowów-mogił do rowu-pieca. Wkrótce ustawiono drugi, a następnie i trzeci piec-

ruszt. Do każdego takiego pieca jednorazowo ładowano od trzech tysięcy pięciuset do czterech tysięcy trupów.

Sprowadzono drugi ekskawator olbrzymich rozmiarów, a wkrótce potem trzeci. Praca trwała przez całą dobę

bez przerwy. Ludzie, którzy pracowali przy paleniu trupów, opowiadają, że piece te przypominały olbrzymie wulkany,

straszliwy żar palił twarze pracujących, płomień strzelał w górę na wysokość ośmiu-dziesięciu metrów, czarne słupy

gęstego i tłustego dymu sięgały nieba i niczym ciężki nieruchomy pokrowiec wisiały w powietrzu. Mieszkańcy

okolicznych wsi widzieli po nocach ten płomień z odległości trzydziestu—czterdziestu kilometrów—widniał on ponad

sosnowymi lasami, które otaczały obóz. Zapach palonego mięsa ludzkiego rozchodzi! się po okolicy. Gdy wiatr dat

w stronę polskiego obozu, pracujących przy wielkich lub martenowskich piecach jakiegokolwiek metalurgicznego

olbrzyma przemysłowego. Potworne te piece pracowały w dzień i w nocy bez przerwy w ciągu ośmiu miesięcy i nie

mogły sobie poradzić z milionami ludzkich ciał. Przez cały czas przybywały co prawda nowe partie, podlegające

„zagazowaniu” — i to również obciążyło piece.

Przybywały transporty z Bułgarii; esesowcy i dozorcy cieszyli się z ich przybycia: ludzie, oszukani przez

Niemców oraz przez ówczesny bułgarski rząd faszystowski, nieświadomi swego losu, przywozili wielką ilość

17

M u z y k a l i a VII · Judaica 2

wartościowych rzeczy, wiele smacznych produktów, biały chleb. Następnie zaczęły przybywać transporty z Grodna

i Białegostoku, potem transporty z powstańcami warszawskiego getta, przybył transport polskich powstańców —

chłopów, robotników, żołnierzy. Przybyła partia Cyganów z Besarabii, jakich dwustu mężczyzn i osiemset kobiet

i dzieci. Cyganie przyszli pieszo, za nimi jechały wozy z dobytkiem, ich także oszukano — i przybyło tych tysiąc ludzi

pod konwojem zaledwie dwóch strażników, którzy sami nie mieli o tym pojęcia, że przyprowadzili ludzi na śmierć.

Opowiadają, że Cyganki klaskały w dłonie z zachwytu, gdy ujrzały piękny gmach, w którym mieściły się komory

gazowe: do ostatniej chwili nie domyślały się, jaki je czeka los. To szczególnie bawiło Niemców. Okrutnie znęcali się

esesowcy nad powstańcami przybyłymi z warszawskiego getta. Z partii oddzielano kobiety z dziećmi i prowadzono

je nie do komór gazowych, lecz tam, gdzie palono trupy. Zmuszano oszalałe z przerażenia matki, by prowadziły swe

dzieci wśród rozżarzonych rusztów, na których skręcały się śród dymu i płomieni tysiące martwych ciał, gdzie trupy

kurczyły się i wiły jakby znów przywrócone do życia, gdzie u martwych, ciężarnych kobiet pękały od gorąca brzuchy

i uśmiercone przed urodzeniem dzieci płonęły w rozwartym łonie matek. Widok ten mógłby przyprawić o obłęd

każdego najsilniejszego nawet człowieka, ale Niemcy dobrze obliczyli, że stokroć silniej oddziała on na matki,

usiłujące dłońmi zakryć oczy swych dzieci, które przypadały do nich z obłędnym okrzykiem: «Mamo, co z nami

będzie, czy nas spalą?». Dante nie widział w swym piekle podobnych obrazów.

Zabawiwszy się tym widowiskiem, Niemcy istotnie palili te dzieci.

Nawet czytać o tym jest nieskończenie ciężko. Czytelnik może mi uwierzyć, że niemniej ciężko jest pisać

o tym. Ktoś może zapytać: „Po cóż więc pisać, po co wspominać o tym wszystkim?” Jest obowiązkiem pisarza

opowiedzieć straszliwą prawdę, obywatelskim obowiązkiem czytelnika jest poznać ją. Każdy, kto się odwróci, kto

zamknie oczy i przejdzie mimo, znieważy pamięć tych, którzy zginęli. Kto nie pozna całej prawdy, ten nigdy nie

zrozumie, z jakim to potworem rozpoczęta śmiertelną walkę nasza wspaniała, nasza święta Armia Czerwona.

«Ambulans» został również przebudowany na nową modłę. Dawniej odprowadzano chorych za ogrodzenie

z gałęzi, gdzie ich przyjmował rzekomy «lekarz», i zabijano ich. Ciała zabitych starców i chorych przenoszono

na noszach do wspólnych mogił. Obecnie został wyryty okrągły, olbrzymi dół. Dokoła dołu, jakby dokoła stadionu

sportowego, stały niskie ławeczki, ustawione tak blisko skraju, że ten, co siadał na ławeczce, znajdował się nad samym

dołem. Na dnie dołu umieszczono ruszt, na którym paliły się trupy. Chorych oraz zgrzybiałych starców przynoszono

do «ambulansu», po czym «sanitariusze» usadawiali ich na ławeczkach twarzą do palącego się stosu ludzkich ciał.

Zabawiwszy się tym widowiskiem, kanibalowie strzelali w sędziwe głowy i zgarbione plecy siedzących: zabici i ranni

padali na stos.

Znany był zawsze ciężki humor niemiecki i nigdy nie ceniliśmy go zbyt wysoko. Ale czy ktokolwiek z ludzi

żyjących na ziemi mógł sobie wyobrazić, na czym polega humor esesowca w Treblince, rozrywka esesowca, żart

esesowca?

Urządzali oni zapasy futbolowe wśród skazańców, zmuszali ich do gry w «berka», organizowali wśród nich

chór. W pobliżu domu, w którym mieszkali Niemcy, urządzono zwierzyniec, w klatkach siedziały zwierzęta leśne,

które nikogo nie krzywdziły—wilki, lisy, podczas gdy najstraszliwsi, do świń podobni drapieżcy, spośród tych, jakich

kiedykolwiek ziemia nosiła, pozostawał i na wolności, siedzieli na brzozowych ławeczkach i słuchali muzyki dla

skazańców. Ułożony został specjalny hymn Treblinka, w którym były takie słowa:

18

M u z y k a l i a VII · Judaica 2

Für uns gibt heute Treblinka,

Das unser Schicksal ist...1

Ludzi, ociekających krwią, na kilka minut przed śmiercią zmuszano do chóralnego śpiewania idiotycznych

sentymentalnych piosenek niemieckich:

... Ich brach das Blumenblitz

Und schenkle es dem schönsten

Geliebten Mädlein ...2

Główny komendant obozu wybrał z jednej partii kilkoro dzieci, zabił ich rodziców, ubrał dzieci w najlepszą odzież,

karmił je słodyczami, bawił się z nimi, ale po kilku dniach, gdy mu się ta zabawa znudziła, kazał dzieci uśmiercić.

Główną jednak zabawą było gwałcenie i pastwienie się nad młodymi, pięknymi kobietami i dziewczętami, które

wybierano z każdej partii skazańców. Nazajutrz sami gwałciciele odprowadzali je do komór gazowych. Tak zabawiali

się w Treblince esesowcy, ostoja hitlerowskiego ustroju, duma faszystowskich Niemiec.

Należy tu zaznaczyć, że istoty te bynajmniej nie były mechanicznymi wykonawcami cudzej woli. Wszyscy

świadkowie podkreślają wspólne im wszystkim cechy: zamiłowanie do teoretycznych rozważań, do filozofowania,

wszyscy oni lubili wygłaszać mowy wobec skazańców, przechwalać się wobec nich, wyjaśniać im głęboki sens

i znaczenie dla przyszłości tego, co się dzieje w Treblince. Wszyscy oni byli głęboko i szczerze przekonani, że robią

rzecz słuszna, i potrzebną. Szczegółowo wyjaśniali wyższość swej rasy nad wszystkimi innymi, wygłaszali tyrady

o niemieckiej krwi, niemieckim charakterze, o misji Niemców. Ich wyznanie wiary zawarte było w książkach Hitlera

i Rosenberga, broszurach i artykułach Goebbelsa.

Popracowawszy i zabawiwszy się tak, jak to zostało wyżej opisane, spali oni snem sprawiedliwych, bez

widziadeł i koszmarów, spali oni snem sprawiedliwych, bez widziadeł i koszmarnych wizji. Sumienie nigdy ich nie

dręczyło, chociażby to, że nikt z nich nie miał sumienia. Uprawiali gimnastykę, pilnie dbali o swoje zdrowie, pili co

rano mleko, troszczyli się o swe wygody życiowe, urządzali dokoła swych do mów ogródki, piękne klomby, altanki.

Często, kilka razy do roku jeździli na urlop do Niemiec, gdyż kierownictwo uważało pracę w ich «fabryce»

za szkodliwą i dbało troskliwie o ich zdrowie. W domu chodzili z wysoko podniesioną głową i nie opowiadali o rodzaju

swej pracy, nie dlatego jednak, aby się jej wstydzili, tylko po prostu jako jednostki zdyscyplinowane nie, chcieli łamać

złożonej, uroczystej przysięgi i danego zobowiązania pisemnego. I. gdy wieczorami, wziąwszy pod rękę swe żony,

chodzili do kina, głośno się śmieli i tupali podkutymi butami, trudno było ich odróżnić od najzwyklejszych Niemców.

Ale były to bydlęta w najgłębszym znaczeniu tego wyrazu—esesowskie bydlęta.

Lato 1943 roku było niezwykle gorące w tych okolicach. W ciągu kilku tygodni nie było lii ani kropli deszczu,

ani obłoczka, nawet wiatru. Praca przy paleniu trupów wrzała w całej pełni. Już blisko sześć miesięcy w dzień i w nocy

płonęły piece, spalono zaś zaledwie trochę więcej niż połowę zabitych.

1 Pozostała nam tylko Treblinka i to jest nasz los.2 Zerwałem kwiatek i obdarzyłem nim najpiękniejszą, najukochańszą dziewczynę...

19

M u z y k a l i a VII · Judaica 2

Więźniowie, którzy pracowali przy paleniu trupów, nie mogli wytrzymać straszliwych fizycznych i moralnych

rąk, piętnaście-dwadzieścia osób popełniało samobójstwo codziennie. Wielu z nich szukając śmierci naruszało w tym

celu umyślnie ustalone zasady dyscypliny.

„Zginąć od kuli — to był luksus” — mówił mi piekarz z Kosowa, który uciekł z obozu. — Ludzie mówili, że zostać

skazanym na życie w Treblince, to stokroć gorsze, niż zostać skazanym na śmierć.

Żużel i popiół wywożono poza ogrodzenie obozu. Zmobilizowani przez Niemców chłopi wsi Wólka ładowali

popiół i żużel na wozy i wyrzucali go wzdłuż drogi, biegnącej obok obozu śmierci, w stronę polskiego obozu karnego.

Uwięzione dzieci łopatami rozrzucały równomiernie ten popiół po drodze. Czasami znajdowały one w popiele stopione

złote monety lub stopione złote koronki. Dzieci nazywano „dziećmi z czarnej drogi”. Od popiołu droga ta stalą się

czarna, jak żałobna wstęga. Koła aut wydawały na tej drodze jakiś szczególny szmer i kiedy nią jechałem, spod kół

dochodził stale smutny szelest, cichy, niby nieśmiała skarga.

Chłopi wozili popiół i żużel od wiosny 1943 roku do lata 1944 roku. Codziennie wychodziło na robotę

dwadzieścia fur i każda z nich wywoziła sześć do ośmiu razy w ciągu dnia po siedem-osiem pudów popiołu.

W pieśni Treblinka, którą Niemcy zmuszali śpiewać ośmiuset ludzi, pracujących przy paleniu trupów, są słowa,

w których skazańców przywołuje się do pokory i posłuszeństwa, za to obiecuje się im „maleńkie, maleńkie szczęście,

które zabłyśnie na jedną tylko chwilkę". I rzecz dziwna. W piekle Treblinki byt istotnie jeden szczęśliwy dzień. Niemcy

się jednak nie pomylili: nie pokora i posłuszeństwo obdarzyły tym dniem skazańców Treblinki. Z szaleństwa

odważnych zrodził się ten dzień. Nie mieli nic do stracenia, wszyscy byli przeznaczeni na śmierć, każdy dzień ich życia

byt dniem cierpienia i mąk. Niemcy nie oszczędziliby żadnego z nich — świadków straszliwych przestępstw —

wszyscy mieli pójść do komór gazowych, zresztą posyłano ich tam po kilku dniach pracy, zamieniając nowymi ludźmi,

wybranymi spośród kolejnych, przybywających partii. Zaledwie kilkadziesiąt osób żyło tu nie dni i godziny, lecz

tygodnie i miesiące — byli to wykwalifikowani majstrowie, cieśle, murarze, obsługujący Niemców piekarze, krawcy,

fryzjerzy. Oni właśnie utworzyli komitet powstania. Oczywiście tylko skazańcy przeznaczeni na śmierć, tylko ludzie,

opanowani uczuciem okrutnej zemsty i wszechpozeraja.ee j nienawiści mogli się zdecydować na tak szaleńczy plan

powstania. Nie chcieli oni uciekać z obozu, póki nie zniszczą Treblinki. I zniszczyli ją. W barakach robotniczych

zaczęła się zjawiać broń: topory, noże, drągi. Jakąż ceną było okupione i z jakim szaleńczym ryzykiem związane było

zdobycie każdego topora i noża! Ile trzeba by to zdumiewającej wytrwałości, ile przebiegłej zręczności, aby ukryć

to wszystko przed rewizją i schować w baraku. Gromadzono zapasy benzyny, aby oblać i podpalić budynki obozowe.

Jak zbierano tę benzynę i jak to się działo, że znikała ona bez śladu, jakby ulatniając się w powietrzu? Więźniowie

musieli się zdobyć na nadludzkie wysiłki, na napięcie umysłu i woli, na niezwykłą zuchwałość. Dokonali wreszcie

wielkiego podkopu pod niemiecki barak-arsenał. I tu zuchwałość pomogła ludziom. Bóstwo odwagi sprzyjało im.

Z arsenału zabrano dwadzieścia ręcznych granatów, karabin maszynowy, karabiny ręczne, rewolwery. Wszystko

to znikło w skrytkach wyrytych przez spiskowców. Uczestnicy spisku podzielili się na grupy po pięć osób w każdej.

Olbrzymi skomplikowany plan powstania został opracowany do najdrobniejszych szczegółów. Każda grupa miała

ściśle oznaczone zadanie. I każde matematycznie ścisłe zadanie było tu szaleństwem. Jedna grupa miała zdobyć wieże,

w których znajdowali się dozorcy, uzbrojeni w karabiny maszynowe. Druga miała niespodzianie zaatakować

wartowników, pilnujących przejść pomiędzy poszczególnymi terenami obozu, trzecia miała zaatakować auta pancerne.

Czwartej polecono przecinanie przewodów telefonicznych. Piąta miała dokonać napadu na budynek koszar. Szósta —

zrobić przejścia w zasiekach z drutu kolczastego, siódma — sporządzić i przerzucić mosty przez rowy

20

M u z y k a l i a VII · Judaica 2

przeciwczołgowe, ósma — oblać benzyną budynki w obozie i spalić je. Dziewiąta miała zniszczyć wszystko, co łatwo

poddawało śle zniszczeniu.

Przewidziano nawet zaopatrzenie zbiegów w pieniądze. Lekarz warszawski, który zbierał pieniądze, o mało

nie zaprzepaścił całej sprawy. Pewnego razu Scharführer zauważył, że z kieszeni jego spodni wystaje gruba paczka

banknotów — była to kolejna porcja pieniędzy, skradzionych z «kasy», które doktor miał zamiar ukryć w tajnej skrytce.

Scharführer udał, że nic nie zauważył, lecz natychmiast doniósł o tym samemu Kurtowi Franzowi. Był to rzeczywiście

niezwykły wypadek. Franz zabrał się osobiście do przesłuchiwania lekarza. Od razu wywąchał tu coś złego — bo

zaprawdę., po co są człowiekowi, skazanemu na śmierć, pieniądze? Franz przystąpił do przesłuchiwania z wielką

pewnością siebie i bez pośpiechu; nie było chyba na świecie człowieka, który by umiał tak torturować jak on.

Ale lekarz warszawski oszukał esesowskiego Hauptmanna. Zażył trucizny. Jeden z uczestników powstania opowiadał

mi, że w Treblince nigdy nie ratowano z takim zapałem życia ludzkiego. Widocznie Franz wyczuł intuicyjnie, że

umierający lekarz zabiera ze sobą do grobu ważną tajemnicę. Ale trucizna niemiecka działa sprawnie — i tajemnica

pozostała tajemnicą.

W końcu lipca było duszno i upalnie. Kiedy otwierano mogiły, buchała z nich para, niby z olbrzymich kotłów.

Straszliwy fetor i żar, bijący od pieców, zabijały ludzi. Śmiertelnie znużeni ludzie, wykopujący trupy, sami padali

martwi na ruszty pieców. Miliardy ciężkich opasłych much chodziło po ziemi, huczało w powietrzu. Palono ostatnie sto

tysięcy trupów.

Powstanie wyznaczono na 2 sierpnia. Sygnałem powstania by! wystrzał rewolwerowy.. Sztandar zwycięstwa załopotał

nad bojownikami świętej sprawy. W niebo strzelił nowy płomień. Nie był to ciężki płomień palących się trupów,

owiany tłustym dymem, lecz jaskrawy, gorący, gwałtowny płomień pożaru. Zapłonęły budynki obozu i powstańcom

zdawało się, że samo słonce rozdarłszy swe łono, plonie nad Treblinką, świeci święto swobody i honoru.

Zagrzmiały wystrzały, karabiny maszynowe zachłystując się zagrały na zdobytych przez powstańców wieżach.

Uroczyście, niby dzwony wydzwaniające godzinę sprawiedliwości, zahuczały wybuchające granaty ręczne. Powietrze

zakołysało się od łoskotu i trzasku, zawaliły się budynki, świst kuł zagłuszył huczenie trupich much. W jasnym

i czystym powietrzu błysnęły topory, czerwone od krwi. 2 sierpnia polała się na ziemię pieklą Treblinki zła krew

esesowców, a tryskające światłem błękitne niebo tryumfowało i święciło chwilę odwetu. I powtórzyła się tu stara jak

świat historia: istoty, które zachowywały się jak przedstawiciele wyższej rasy, istoty, wygłaszające głosem podobnym

do grzmotu: «Achtung! Mützen ab!», istoty, które wstrząsającymi grzmiącymi głosami władców: «Alle r-r-r-raus!

Unier-r-r!» wypędzały warszawiaków z ich mieszkań na śmierć —istoty te tak pewne swej potęgi, gdy szło o stracenie

milionów kobiet i dzieci, okazały się haniebnymi tchórzami, nędznymi, błagającymi o litość płazami, jak tylko sprawa

doszła do walki na śmierć i życie. Stracili się, miotali, jak szczury, zapomnieli o diabelsko wymyślnym systemie obrony

Treblinki. Ale czy warto o tym mówić i czy warto się temu dziwić?

W dwa i pół miesiąca później, 14 października 1943 roku, miało miejsce powstanie w sobibórskiej fabryce

śmierci, zorganizowane przez radzieckiego jeńca wojennego, kierownika politycznego, Saszkę Pieczerskiego,

pochodzącego z Rostowa. Powtórzyło się tam to samo, co w Treblince —ludzie na wpół martwi z głodu dali sobie radę

z setkami upitych niewinną krwią łotrów esesowskich. Powstańcy dali sobie radę z oprawcami przy pomocy

własnoręcznie zrobionych toporów, wykutych w kuźniach obozowych, wielu walczyło z pomocą drobnego piasku,

którym Saszka kazał zawczasu napełnić kieszenie i oślepiać wartowników... Ale czy należy się temu dziwić?

21

M u z y k a l i a VII · Judaica 2

Gdy zapłonęła Treblinką i powstańcy, żegnając siły w milczeniu z popiołem narodu, uciekali za ogrodzenie,

rzucili się za nimi ze wszystkich stron esesowskie i policyjne oddziały. Setki psów policyjnych puszczono ich śladem.

Niemcy mobilizowali lotnictwo. Walki toczyły się w lasach, wśród bagien — niewielu, liczone osoby spośród

powstańców dożyły do naszych dni.

Po 2 sierpnia Treblinka przestała istnieć. Niemcy dopalali pozostałe trupy, rozbierali murowano budynki, zdejmowali

druty, palili niespalone przez powstańców drewniane baraki. Wysadzono w powietrze, załadowano i wywieziono

wszystkie urządzenia gmachu śmierci, zniszczono piece, wywieziono ekskawatory, olbrzymie niezliczone rowy zostały

zasypane, budynek stacyjny został zniesiony do ostatniego kamienia, wreszcie szyny zostały zdjęte, podkłady

wywiezione. Na terenie obozu zasiano łubin, Kolonista Sztroben postawił tu sobie domek. Obecnie niema nawet tego

domku, został spalony. Cóż chcieli Niemcy przez to wszystko osiągnąć? Czy chcieli ukryć ślady zabójstwa milionów

ludzi w piekle Treblinki? Lecz czy to jest możliwe? Czy to możliwe—zmusić do milczenia tysiące ludzi, którzy mogą

świadczyć o tym, jak transporty skazańców szły z całej Europy do miejsca kaźni, w którym działała ruchoma taśma

śmierci? Czy to możliwe — ukryć ów martwy, ciężki płomień, ów dym, który przez osiem miesięcy wisiał nad ziemią

widziany w dzień i w nocy przez mieszkańców wielu wsi i miasteczek? Czy to możliwe — wydrzeć z serca, zmusić

do zapomnienia straszliwego, trzynaście miesięcy trwającego lamentu kobiet i dzieci, który po dziś dzień dźwięczy

w uszach chłopów ze wsi Wólka? Czy to jest możliwe — zmusić do milczenia chłopów, przez cały rok wywożących

popiół ludzki z obozu i rozrzucających go po okolicznych drogach?

Czy to możliwe — zmusić do milczenia pozostałych przy życiu świadków treblińskiego szafotu,

od pierwszych dni jego powstania do dnia 2 sierpnia 1943 roku, ostatniego dnia jego istnienia, świadków

opowiadających dokładnie i zgodnie o każdym esesowcu i dozorcy, świadków, którzy krok za krokiem, godzinę

za godziną, odtwarzają dziennik wydarzeń Treblinki? Już im nikt nie krzyknie: «Mützen ab!», już ich nikt nie

poprowadzi do komór gazowych. I Himmler już nie ma władzy nad swymi pomocnikami, którzy opuściwszy nisko

głowy drżącymi palcami skubią brzegi swych marynarek i głuchym, miarowym głosem opowiadają dzieje swych

zbrodni, które wydają się szaleństwem i majaczeniem. Radziecki oficer z zieloną wstążeczką stalingradzkiego medalu

na piersiach notuje arkusz za arkuszem zeznania zabójców. Przed drzwiami stoi wartownik z zaciętymi wargami,

na jego piersiach widnieje ten sam medal stalingradzki; chuda jego twarz, ogorzała od wiatrów, jest surowa. Jest

to oblicze sprawiedliwości ludu. I czyż nie jest dziwnie symboliczny fakt, że do Treblinki pod Warszawą wkroczyła

jedna ze zwycięskich armii stalingradzkich? Nie na próżno miotał się w lutym 1943 roku Heinrich Himmler, nie na

próżno przyleciał do Treblinki, nie na próżno kazał budować piece, palić, niszczyć ślady. Nie, właśnie że na próżno!

Stalingradczycy przybyli do Treblinki. krótka okazała się droga od Wołgi do Wisły. I nawet sama ziemia Treblinki nie

chce być współuczestniczką zbrodni, dokonanych przez złoczyńców: wyrzuca ze swego wnętrza kości, rzeczy zabitych,

które usiłowali w niej ukryć hitlerowcy.

Przyjechaliśmy do obozu w Treblince na początku września, to jest po trzynastu miesiącach od dnia powstania.

Trzynaście miesięcy pracował szafot. Przez trzynaście miesięcy usiłowali Niemcy ukryć ślady jego roboty.

Cicho. Korony sosen, rosnących wzdłuż toru kolejowego, ledwo się kołyszą. Na te właśnie sosny, na ten

piasek, na ten stary pień patrzyły miliony oczu ludzkich z wagonów zbliżających się powoli do peronu. Cicho skrzypi

pod stopami popiół, roztarty żużel na czarnej drodze, wzdłuż której akuratnie po niemiecku ułożone są kamienie

pomalowane na biało. Wchodzimy do obozu, stąpamy po ziemi Treblinki. Strączki łubinu pękają od najlżejszego

dotknięcia, pękają z cichym trzaskiem, miliony ziarenek sypią się na drogę. Dźwięk padających ziarenek, trzask

22

M u z y k a l i a VII · Judaica 2

pękających strączków zlewa się w jedną cichą i smutną melodię. Wydaje się, że to z samej głębi ziemi dochodzi

pogrzebowy dźwięk maleńkich dzwonów, ledwo dosłyszalny, smutny, rozlewny, spokojny. A ziemia kołysze się pod

nogami, pulchna, tłusta, jakby obficie zlana olejem lnianym, bezdenna ziemia Treblinki, chwiejna jak otchłań morska.

To pustkowie, ogrodzone drutem kolczastym, pochłonęło w sobie więcej ludzkich istnień, aniżeli wszystkie oceany

i morza na kuli ziemskiej od początku istnienia rodzaju ludzkiego.

Ziemia wyrzuca z siebie pokruszone kości, zęby, rzeczy, papiery — nie chce ukrywać tajemnicy.

I rzeczy wyłażą z pukniętej ziemi, z niezasklepionych jej ran. Oto są — na wpoi zbutwiałe koszule zabitych,

spodnie, pantofle, zaśniedziałe papierośnice, kółeczka od ręcznych zegarków, scyzoryki, pędzle do golenia, lichtarze,

pantofelki dziecięce z czerwonymi pomponikami, ręczniki z ukraińskim haftem, koronkowa bielizna, nożyczki,

naparstki, gorsety, bandaże. A dalej ze szczelin wyłażą na powierzchni; stosy naczyń: patelnie, kubki aluminiowe,

filiżanki, rondle, rondelki, garnuszki, bańki, menażki, filiżanki dziecięce. A dalej z bezdennej, wzdętej ziemi, jakby

je jakaś ręka wypychała na powierzchnię, wyłażą pochowane przez Niemców na wpół zbutwiałe paszporty radzieckie,

notatniki prowadzone w języku bułgarskim, fotografie dzieci z Warszawy i Wiednia, listy Z gryzmołami dziecięcymi,

książeczka z wierszykami, modlitwa spisana na żółtej kartce, niemieckie kartki produktowe... Wszędzie leżą setki

flakonów i malutkich rzniętych buteleczek spod perfum — zielonych, różowych, niebieskich... Ponad tym wszystkim

unosi się straszny odór rozkładu, nic mogły go zniweczyć ani ogień, ani słońce, ani deszcze, ani

śnieg, ani wiatr, i setki małych, leśnych much chodzi po na wpół zbutwiałych rzeczach, papierach, fotografiach.

Jedziemy wciąż dalej, po bezdennej grząskiej ziemi treblińskiej i nagle stajemy. Żółte, płonice kolorem miedzi,

falujące, gęste włosy, cienkie i lekkie, piękne włosy dziewczęcia, wdeptane w ziemię, a obok takie same, jasne loki,

a dalej czarne, ciężkie warkocze na jasnym tle piasku, a dalej jeszcze i jeszcze. Jest to widocznie zawartość jednego

tylko nie wywiezionego, zapomnianego worka włosów! Wiec wszystko to jest prawda! Dzika, ostatnia nadzieja,

że wszystko to sen, runęła. A strączki łubinu dzwonią, dzwonią, ziarenka uderzają o siebie, jak gdyby spod ziemi

naprawdę dochodził pogrzebowy dzwon niezliczonych maleńkich dzwonnic. I wydaje się, że serce zaraz stanie,

ogarnięte takim smutkiem, takim bólem i taką tęsknotą, jakich człowiek nie jest w stanie przeżyć.

Uczeni, psychologowie, kryminologowie, psychiatrzy, filozofowie zastanawiają się: cóż to jest? Czy to są —

cechy organiczne, dziedziczność, wychowanie, środowisko, warunki zewnętrzne, fatalizm dziejowy czy przestępcza

rola kierowników? Co to jest? Jak to się stało? Embrionalne cechy rasizmu, które wydawały się komiczne

w wypowiedziach drugorzędnych profesorów-szarlatanów i nędznych prowincjonalnych teoretyków Niemiec ubiegłego

wieku, pogarda niemieckiego mieszczucha dla „rosyjskiej świni”, «polskiej świni”, dla «śmierdzącego czosnkiem

Żyda», dla «rozwiązłego Francuza, „kramarza Anglika”, „pajaca Greka” i „durnia Czecha” — cały ten groszowy bukiet

napuszonej, taniej przewagi Niemca nad pozostałymi narodami świata, w swoim czasie tylko dobrodusznie wyśmiany

przez publicystów i satyryków— wszystko to nagle, w ciągu kilku lat, z «dzicinnych» wybryków przekształciło się

w śmiertelną groźbę dla ludzkości, jej życia i wolności, stało się źródłem nieprawdopodobnych i niesłychanych

cierpień, krwi i przestępstw. Tu jest nad czym się zastanowić!

Straszne są takie wojny jak obecna. Olbrzymia jest ilość niewinnej krwi, przelanej przez Niemców. Ale dzisiaj

mało jest mówić o odpowiedzialności Niemiec. Dziś trzeba mówić o odpowiedzialności za przyszłość wszystkich

narodów świata i każdego obywatela z osobna.

Każdy człowiek obowiązany jest dzisiaj wobec swego sumienia, wobec swego syna i swojej matki, wobec

ojczyzny i ludzkości całą potęgą swej duszy i swego umysłu odpowiedzieć na pytanie: co zrodziło rasizm, czego

23

M u z y k a l i a VII · Judaica 2

potrzeba, aby faszyzm, hitleryzm nie zmartwychwstał nigdy, ani po tej, ani po tamtej stronie oceanu, nigdy po wieki

wieków!

Imperialistyczna idea narodowej, rasowej i wszelkiej innej wyłączności logicznie doprowadziła hitlerowców

do budowy Majdanka, Sobiboru, Bełżca, Oświęcimia, Treblinki.

Winniśmy pamiętać o tym, że rasizm, faszyzm wyniesie z tej wojny nie tylko gorycz klęski, lecz również upajające

wspomnienie o łatwości masowych zabójstw. O tym właśnie pamiętać winni codziennie i z całą surowością ci wszyscy,

komu drogi jest honor i życie wszystkich narodów, całej ludzkości.

Pierwodruk: Wassilij Grossman: Lata wojny (1941-1945), Wydawnictwo Literatury w Językach Obcych, Moskwa 1946

W ostatnich dniach nakładem warszawskiego Wydawnictwa W.A.B. ukazała się powieść Wassilija Grossmana Życie i los (tłum. Jerzy Czech). Powieść jest wielką narracją o II wojnie światowej i zarazem rozliczeniem z mrocznymi siłami, które zdominowały historię dwudziestego wieku. Grossman przeplata przerażający opis bitwy pod Stalingradem z dziejami jednej rodziny, rozrzuconej przez los od Niemiec po Syberię. Zestawia mieszczańskie wnętrza z gniazdami snajperów, laboratoria naukowe z obozami pracy. Wnika głęboko w umysły swoich bohaterów – chłopca idącego do komory gazowej, a także Hitlera i Stalina. Z dbałością układa skomplikowaną mozaikę oddającą charakter tych nieludzkich czasów, w których mimo wszystko nigdy nie zabrakło nadziei. Wierność szczegółom historycznym i odważna ocena moralna przedstawionych wydarzeń czynią z powieści Grossmana jedno z najważniejszych dzieł rosyjskiej literatury dwudziestego wieku.

24