Philip K. Dick - Impostor

download Philip K. Dick - Impostor

of 409

Transcript of Philip K. Dick - Impostor

Philip K. Dick

Impostor - Test na czowieczestwoPrzeoya Magdalena GawlikWe Can Remember It For You Wholesale En-1987 Pl-2002

Sdz, e paranoja pod pewnymi wzgldami stanowi wspczesne rozwinicie pierwotnego wraenia trwale zakodowanego u niektrych - zwaszcza drobnych - typw zwierzyny, mianowicie poczucia, e jestemy nieustannie obserwowani... Wedug mnie paranoja to atawizm. Jest to przewleke zjawisko, ktre wystpowao w nas dawno temu, kiedy my - czy te nasi przodkowie bylimy bezbronni wobec drapienikw, co wywoywao wraenie cigego i bliskiego zagroenia... Owo wraenie czsto towarzyszy moim bohaterom. Czyli po prostu zatawizowaem ich spoeczestwo. Pomimo faktu, i rzecz dzieje si w przyszoci, ycie bohaterw zawiera w sobie pewn czstk retrospektywn. Ich ycie nie odbiega odycia naszych przodkw. Wprawdzie sprzt, ktrym si posuguj, oraz miejsce akcji nale do przyszoci, lecz ich losy stanowi ni mniej, ni wicej tylko odzwierciedlenie przeszoci. - Philip K. Dick w wywiadzie udzielonym w 1974 roku

WSTP

Norman Spinrad Debiutanckie opowiadanie Philipa K. Dicka, Reszta Jest abem (Beyond Lies the Wub), zostao pierwszy raz opublikowane w 1952 roku. Niniejszy tom zawiera 27 opowiada pochodzcych z lat 1952-1955, kiedy to ukazaa si jego pierwsza powie Soneczna Loteria (Solar Lottery). Co wicej, nie s to wszystkie opowiadania opublikowane w cigu pocztkowych czterech lat jego kariery. To zjawisko samo w sobie zasuguje na uwag. Niewielu pisarzy mogoby poszczyci si tak licznymi publikacjami w pocztkowych fazach swoich karier, nawet w owym czasie, kiedy istniao stosunkowo due zapotrzebowanie na krtkie formy SF i wydawcy mieli wiele luk do wypenienia. I chocia naley przyzna, e niektre zawarte w tym tomie opowiadania s do banalne, wikszo wykazuje cechy obecne w bardziej dojrzaych utworach Dicka, ale nawet te mniej udane nosz w sobie atwy do rozpoznania styl pisarza. Biorc pod uwag fakt, i wyszy spod pira modego autora w pierwszej fazie jego kariery oraz e Dick musia pisa je jedno po drugim celem zyskania sawy i pienidzy, owe 27 opowiada zasuguje na uznanie rwnie dziki temu, czym nie s. Z pewnoci nie mona ich zaliczy do przygodowych opowiada akcji. Nie s te typu space opera. adnych wykadw z teorii SF w piguce. adnej w peni rozwinitej obcej cywilizacji. adnych jednowymiarowych postaci, czarnych charakterw, szalonych naukowcw czy te odwiecznej walki dobrych bohaterw ze zymi. Dick na samym wstpie odrzuci komercyjne konwencje gatunku. Nawet banalne opowiadania s jego opowiadaniami. Od samego pocztku nadawa SF nowe oblicze, przeksztacajc jaw literackie narzdzie majce suy jego celom oraz obsesjom. Mamy przed sob fascynujce zjawisko, 27 opowiada opublikowanych przed pierwsz powieci Philipa K. Dicka, ujt zwile praktyk pisarsk twrcy, ktry mia wkrtce zosta jednym z najwybitniejszych pisarzy dwudziestego wieku oraz - co wci pozostaje kwesti sporn najwikszym pisarzem metafizycznym wszech czasw. Dick rozpocz karier w okresie, na ktry - przynajmniej w sensie wydawniczym przypadaa najwiksza transformacja SF, jaka kiedykolwiek si zdarzya. We wczesnych latach pidziesitych gwnym sposobem rozpowszechniania SF byy czasopisma, w zwizku z czym krtkie formy dominoway. Po roku 1955, kiedy opublikowa Soneczn Loteri, ksiki w papierowych okadkach miay sta si najpopularniejsz form wydawnicz i w konsekwencji powie - najpopularniejszym gatunkiem. W latach pidziesitych, kiedy standardowa zaliczka za powie SF wynosia 1500 dolarw, kady pisarz, przed ktrym widniaa konieczno zwizania koca z kocem, musia pisa opowiadania dla czasopism. Poza tym w zwizku z ograniczonymi moliwociami rynku wydawniczego, przed uzyskaniem kontraktu na powie, musia rwnie najpierw wsawi si jako twrca opowiada. Patrzc wstecz, czego dowodem jest take niniejszy zbir opowiada, nie byo to takie ze, nawet dla twrcy pokroju Dicka, ktrego domen bya powie. Te 27 opowiada, razem z pozostaymi, ktre ukazay si przed Soneczn Loteri, stanowiy dobr wprawk w najlepszym tego sowa znaczeniu.

Kiedy te opowiadania czyta si po kolei, uwag z pewnoci przykuwa pewna niezmienno, powtarzalno, seria wielokrotnie powielanych motyww, jak gdyby autor bada terytorium swojego przyszego dziaania. Podobne zjawisko moemy zaobserwowa w opowiadaniach innych twrcw tego okresu, np. Johna Varleya, Williama Gibsona, Luciusa Sheparda czy Kim Stanley Robinson. Jednake tutaj mamy do czynienia z wyjtkow niezmiennoci Dicka. Wikszo pisarzy SF, ktrzy w swojej wczesnej twrczoci badaj terytorium majce pniej zosta spenetrowane na szersz skal, skania si ku tworzeniu logicznego wszechwiata, jak choby Larry Niven w Known Space, bd powtarzajcych si bohaterw, jak u Retiefa Keitha Laumera, czy te odwoywaniu si do konkretnych wydarze historycznych, jak w Future History Roberta A. Heinleina. Nierzadko wszystkie wyej wspomniane elementy wystpuj jednoczenie. Po czci jest to strategia handlowa. Mody pisarz, na tyle szalony lub naiwny, by marzy o karierze penoetatowego twrcy opowiada SF, musi pisa raczej do szybko, eby wyj z tego przedsiwzicia z tarcz. O wiele atwiej jest powiela pewne wtki, miejsce akcji czy bohaterw, ni zaczyna za kadym razem od zera. Poza tym, jak dawno temu zostao udowodnione przez telewizj, seriale najskuteczniej przycigaj widzw. Lecz Philip K. Dick nie obra takiego sposobu postpowania. W jego opowiadaniach nie wystpuj kilkakrotnie ci sami bohaterowie. Nie zamieszkuj oni rwnie cile okrelonego wszechwiata. Pomijajc mgliste powizania midzy Drug odmian (Second Variety), wiatem Jona (Jons World) oraz James P. Crow (James P. Crow), nie powzito adnej prby utworzenia logicznego cigu przyszych wydarze. Z pewnoci jednak wystpuje tu powtarzalno tematw, sposobu obrazowania czy zagadnie metafizycznych, ktre napotkamy powtrnie w kolejnych powieciach Dicka w znacznie bardziej rozwinitej postaci. Ziemia jako garstka nuklearnego pyu. Mechaniczne ukady obronne urastajce do rangi zowrogich form pseudoycia. Wolno jednostki przekrelona kosztem obrony wojskowej, dobrobytu gospodarczego bd porzdku samego w sobie. Przenikajce si rzeczywistoci. Ironiczne ptle czasowe i paradoksy. Zwykli ludzie na zwykych posadach, usiujcy wyj poza krpujcy ich schemat ycia. Te opowiadania powstay w gorczkowym okresie zimnej wojny i antykomunistycznej histerii wznieconej przez senatora Josepha McCarthyego oraz senack komisj do spraw badania dziaalnoci anty amerykaskiej, w pocztkowej fazie paranoi antynuklearnej, kiedy to na dwik syreny alarmowej kazano dzieciom chowa si pod szkolnymi awkami. I odzwierciedlaj w czas w sposb oczywisty. Pokazuj, e od samego pocztku Dick by pisarzem o gbokich zainteresowaniach politycznych. Pokazuj jednak co jeszcze. W czasie kiedy podobne pogldy naraay ich gosiciela na ryzyko, Dick stanowczo wypowiada si przeciwko militaryzacji, chorobliwej asekuracji, ksenofobii oraz szowinizmowi. Co wicej, owe za polityczne nie s ukazane na tle politycznych cnt o podobnie duej skali, lecz na tle niepozornych w zestawieniu z nimi ludzkich i duchowych wartoci drobnego bohaterstwa, miosierdzia, i przede wszystkim empatii, ktra w ostatecznym rozrachunku odrnia czowieka od maszyny, duchowe od materialnego, autentyczne od najsprytniej zamaskowanego falsyfikatu. I jeeli ju potrafimy wyodrbni temat wiodcy oraz duchowe sedno caej kariery Philipa K. Dicka, w tych opowiadaniach dostrzegamy rwnie genez charakterystycznej techniki

literackiej - ktra sprowadza j do osobistego i czysto czowieczego wymiaru - polegajcej na ukazywaniu rnych punktw widzenia w obrbie jednej historii. To prawda, e we wczesnych opowiadaniach owa technika niekiedy pozostawia wiele do yczenia. Czasami autor dla atwiejszego poprowadzenia narracji bezceremonialnie przenosi punkt widzenia z jednej postaci na drug w czasie jednego epizodu. Kiedy indziej wprowadza nowy punkt widzenia in media res, aby ukaza scen trudn do przedstawienia za pomoc ju obecnych bohaterw. Innym znw razem posta, dziki ktrej poznajemy wydarzenia, pojawia si, by zaistnie w opowieci przez kilka akapitw, a nastpnie znikn. Dziki opowiadaniom Dick uczy si techniki ukazywania rnych punktw widzenia. W rzeczy samej mona by nawet stwierdzi, e wymylaj, gdy niewielu, jeeli w ogle, pisarzy korzystao z niej wczeniej, wszyscy za ci, ktrzy przejli j pniej, wiele mu zawdziczaj, choby nawet nie byli tego wiadomi. Owa metoda pozwala pisarzowi zaczerpn dan histori ze wiadomoci, ducha i serca kilku bohaterw, nie tylko jednego. Wielostronno ludzkiego umysu ukazana w ramach jednej opowieci przyblia czytelnika do bohaterw i uatwia mu zrozumienie ich sytuacji, a w rkach mistrza, jakim jest Philip K. Dick, staje si oknami wiodcymi do metafizycznej wielostronnoci rzeczywistoci, idealnej kombinacji formy i treci. Niniejszym 27 opowiadaniom daleko do doskonaoci. Twierdzenie, e reprezentuj one szczyt osigni literackich Philipa K. Dicka, byoby sprzeczne z prawd i godzioby w reputacj pisarza. Lecz one take s oknami, zarwno w przeszo, jak i w przyszo, na dojrza wizj mistrza, ktrym mia sta si piszcy je mody, utalentowany czeladnik. Norman Spinrad padziernik, 1986

PANI OD CIASTECZEK

Dokd idziesz, Bubber? - krzykn z drugiej strony ulicy Ernie Mili, szykujc papiery na drog. - Donikd - odpar Bubber Surle. - Kolejna wizyta u starej znajomej? - Ernie zamiewa si do ez. - Po co ty odwiedzasz t staruszk? Zdrad nam ten sekret! Bubber poszed przed siebie. Skrci w ulic Wizw. Widzia ju znajdujc si na skraju ulicy dziak ze stojcym nieco w gbi domem. Jego frontow cz porastao stare, wyschnite zielsko, ktre szelecio i szeptao na wietrze. Sam dom mia ksztat nieduego, szarego pudeka. Znajdowa si w opakanym stanie, prowadzce na ganek schody byy zapadnite i przekrzywione. Na werandzie stao wysmagane przez deszcz i wiatr krzeso bujane z powiewajcym nad nim podartym kawakiem tkaniny. Bubber wszed na ciek. Idc po rozchwianych schodach, gboko zaczerpn tchu. Ju j czu, rozkoszn ciep wo, ktra sprawia, e do ust napyna mu lina. Peen oczekiwania, z bijcym sercem nacisn przycisk dzwonka. Po drugiej stronie drzwi rozbrzmia jego zgrzytliwy odgos. Przez chwil panowaa cisza, wreszcie usysza szmer czyich krokw. Pani Drew otworzya drzwi. Bya stara, bardzo stara; drobna, zasuszona staruszka podobna do porastajcych obejcie chwastw. Umiechna si do Bubbera i otworzya szeroko drzwi, pozwalajc mu wej do rodka. - W sam por - powiedziaa. - Wejd, Bernardzie. Przyszede w sam por - akurat s gotowe. Bubber podszed do drzwi kuchennych i zajrza do rodka. Zobaczy, jak uoone na wielkim, niebieskim talerzu spoczywaj na grze pieca. Ciasteczka, cay talerz ciepych, wieych ciasteczek prosto z piekarnika. Ciasteczek z orzechami i rodzynkami. - No i jak? - zapytaa pani Drew. Wyminwszy go, wesza do kuchni. - I moe odrobina zimnego mleka do popicia. Lubisz je z zimnym mlekiem. - Z wnki okiennej na tylnym ganku wyja pojemnik z mlekiem. Nastpnie napenia szklank i uoya na talerzyku kilka ciastek. Chodmy do duego pokoju - zaproponowaa. Bubber skin gow. Pani Drew zaniosa mleko i ciastka, po czym ustawia je na porczy tapczanu. Nastpnie usadowia si na swoim krzele i obserwowaa, jak Bubber opada na tapczan tu obok ciastek i zabiera si do jedzenia. W milczeniu, jeli nie liczy odgosw ucia, apczywie pochania zawarto talerza. Pani Drew czekaa cierpliwie, a chopiec skoczy i jego ju zaokrglone boki wybrzusz si jeszcze bardziej. Kiedy talerz zawieci pustk, Bubber rzuci ponowne spojrzenie w kierunku kuchni na spoczywajc na piecu reszt ciasteczek. - Moe wolaby odczeka chwil? - zapytaa pani Drew.

- Dobrze - zgodzi si Bubber. - Smakoway? - Jeszcze jak. - To wietnie. - Odchylia si na krzele. - C takiego robie dzisiaj w szkole? Jak ci poszo? - W porzdku. Staruszka patrzya, jak chopiec niespokojnie rozglda si po pokoju. - Bernardzie - powiedziaa - czy nie zostaby i nie porozmawia ze mn chwil? - Na jego kolanach leao kilka ksiek, jakie podrczniki. - Moe co mi poczytasz? Widzisz, mj wzrok nie jest ju taki jak kiedy i to ogromna ulga, jeli kto moe mi poczyta. - Czy pniej dostan reszt ciasteczek? - Naturalnie. Bubber przysun si bliej niej, na skraj tapczanu. Otworzy ksiki, atlas geograficzny wiata, Zasady arytmetyki, Pisowni Hoytea. - Ktr pani chce? Zawahaa si. - Geografi. Bubber na chybi trafi otworzy du niebiesk ksik. PERU. Peru graniczy na pnocy z Ekwadorem i Kolumbi, na poudniu z Chile, a na wschodzie z Brazyli i Boliwi. Kraj podzielony jest na trzy gwne terytoria. Naley do nich... Staruszka obja wzrokiem czytajcego, wodzcego palcem po linii chopca i jego tuste, trzsce si policzki. Obserwowaa go w milczeniu, uwanie ledzc jego ruchy i najdrobniejszy grymas skupionej twarzy. Odprona, wygodnie rozpara si na krzele. Siedzia blisko niej, nieznacznie tylko oddalony. Dzieliy ich zaledwie stolik i lampa. Jak mio, e przychodzi; trwao to ju od miesica, poczwszy od dnia, kiedy siedzc na werandzie, tknita nag myl zawoaa go i pokazaa lece obok fotela ciasteczka. Dlaczego to zrobia? Nie miaa pojcia. Od tak dawna mieszkaa sama, e apaa si na tym, i mwi i robi dziwne rzeczy. Stykaa si z garstk ludzi tylko wtedy, kiedy sza do sklepu lub gdy zjawia si listonosz z rent. Albo mieciarze. W pokoju rozbrzmiewa monotonny gos chopca. Czua, jak ogarnia j spokj i bogo. Zamkna oczy i splota donie na podoku. Kiedy tak siedziaa, na p drzemic, na p nasuchujc, zaczo si dzia co dziwnego. Staruszka zacza si zmienia, a jej zszarzae zmarszczki i obice twarz bruzdy - stopniowo zanika. Tkwice nieruchomo na krzele ciao ulegao odmodzeniu; w chud, kruch posta wstpowa dawny wigor. Siwe wosy nabray sprystoci i ciemniay, rzadkie kosmyki odzyskay niegdysiejszy kolor. Zaokrgliy si te ramiona, a ich pokryta plamami skra przybraa pikny odcie, zupenie jak za dawnych czasw.

Nie otwierajc oczu, pani Drew oddychaa gboko. Czua, e co si dzieje, ale nie wiedziaa co. Przebiega jaki proces, bya jego wiadoma i to uczucie przypado jej do gustu. Nie potrafia jednak powiedzie, o co chodzi. Odbywao si to niemal za kadym razem, kiedy chopiec przychodzi i siada obok niej. A zwaszcza ostatnio, odkd przysuna swoje krzeso bliej tapczanu. Wzia gboki oddech. Ale to byo przyjemne, to ciepe tchnienie rozgrzewajce jej wyzibione ciao po raz pierwszy od lat! Siedzca na krzele staruszka przybraa posta ciemnowosej, mniej wicej trzydziestoletniej kobiety o krgej twarzy i pulchnych koczynach. Jej usta miay barw soczystej czerwieni, a szyj cechowaa odrobin zbytnia misisto, zupenie jak dawno, dawno temu. Naraz czytanie dobiego koca. Bubber odoy ksik i wsta. - Musz ju i - oznajmi. - Czy mog zabra reszt ciasteczek? Sposzona, zamrugaa oczami. Chopiec zdy przej do kuchni i napycha sobie kieszenie ciastkami. Skina gow, nie mogc otrzsn si z wraenia minionej chwili. Chopiec zabra ostatnie ciastka. Przeszed przez duy pokj i skierowa si ku drzwiom. Pani Drew wstaa. Ciepo opucio j bezpowrotnie. Ogarno j ogromne znuenie i poczua nag sucho w gardle. Oddychajc pospiesznie, zaczerpna tchu. Popatrzya na swoje rce. Byy chude i pomarszczone. - Och! - mrukna. zy przymiy jej wzrok. Wszystko znikno, jak zawsze kiedy wychodzi. Pokutykaa do wiszcego nad kominkiem lustra i przejrzaa si w nim. Dostrzega wyblake oczy, gboko osadzone w zasuszonej twarzy. Znikao, wszystko znikao, jak tylko chopiec j opuszcza. - Do widzenia - powiedzia Bubber. - Prosz - wyszeptaa. - Prosz, przyjd znowu. Przyjdziesz? - Jasne - odrzek apatycznie Bubber. Otworzy drzwi. - Do zobaczenia. - Zszed po schodach. Po chwili dobieg j odgos butw szurajcych po chodniku. I ju go nie byo.

- Bubber, chod no tutaj! - May Surle gniewnie stana na werandzie. - Natychmiast prosz tu przyj i usi przy stole. - Dobrze. - Bubber powoli wspi si na ganek i wszed do domu. - Co ci jest? - Zapaa go za rami. - Gdzie ty si podziewa? Niedobrze ci? - Jestem zmczony. - Bubber potar czoo. Z pokoju nadszed odziany w podkoszulek ojciec, nis gazety. - Co si dzieje? - Spjrz tylko na niego - rzeka May Surle. - Jaki wykoczony. Co ty robie, Bubber? - Cigle odwiedza t staruszk - powiedzia Ralf Surle. - Nie widzisz? Po kadej wizycie u niej pada na nos. Po co ty tam azisz, Bubber? O co tutaj chodzi?

- Ona czstuje go ciastkami - owiadczya May. - Wiesz, jaki jest asy na sodycze. Zrobiby wszystko za talerz ciasteczek. - Bub - powiedzia ojciec - posuchaj mnie. Nie ycz sobie, aby krci si w pobliu tej starej wariatki. Syszae? Nie obchodzi mnie, ile dostajesz od niej ciastek. Popatrz na siebie! Koniec z tym. Zrozumiano? Oparty o drzwi Bubber wlepi wzrok w podog. Jego zmczone serce bio z wysikiem. - Obiecaem jej, e wrc - wymamrota. - Moesz i jeszcze raz - pozwolia May, kierujc si do jadalni. - Jeden, jedyny raz. Ale powiesz jej, e nie bdziesz ju mg przychodzi. Tylko bd grzeczny. A teraz marsz na gr i do azienki. - Niech lepiej po kolacji od razu pjdzie spa - rzek Ralf, odprowadzajc spojrzeniem wlokcego si po schodach z rk na porczy Bubbera. Potrzsn gow. - Nie podoba mi si to mrukn. - Nie chc, aby dalej tam chodzi. Ta staruszka jest jaka dziwna. - To bdzie ostatni raz powiedziaa May.

W rod byo ciepo i sonecznie. Bubber poda przed siebie z rkami w kieszeniach. Na chwil przystan przed sklepem Mc Vanea, spoglda w zamyleniu na komiksy. W pobliskiej kawiarni kobieta popijaa wielki napj czekoladowy. Na ten widok lina nabiega Bubberowi do ust. To wystarczyo. Odwrciwszy si, ruszy dalej nieznacznie przyspieszonym krokiem. Kilka minut pniej sta na szarej, zrujnowanej werandzie i dzwoni do drzwi. Rosnce poniej chwasty szeleciy na wietrze. Dochodzia czwarta po poudniu; nie mia wiele czasu. Ale w kocu to i tak mia by ostami raz. Otwarto drzwi. Pomarszczona twarz pani Drew rozpyna si w umiechu. - Wejd, Bernardzie. Jak dobrze ci widzie. Dziki temu znw czuj si taka moda. Wszed do rodka i rozejrza si dokoa. - Ju zabieram si do pieczenia. Nie wiedziaam, e przyjdziesz. - Potruchtaa do kuchni. Lada moment bd. A ty usid na tapczanie. Bubber przeszed do pokoju i usiad. Jego uwag przyku brak stolika i lampy; krzeso stao bezporednio obok tapczanu. Spoglda na nie zbity z tropu, kiedy w progu stana oywiona pani Drew. - Ju s w piecu. Ciasto miaam gotowe. No dobrze. - Z westchnieniem opada na krzeso. Dobrze, wic jak ci dzisiaj poszo? Jak tam szkoa? - W porzdku. Pokiwaa gow. Ale ten chopiec by tuciutki, siedzia tak blisko niej, jakie mia pene i czerwone policzki! By tak blisko, e moga go dotkn. Jej stare serce bio jak szalone. Och, znw by modym! Modo tyle znaczya. Bya wszystkim. Czyme by wiat dla starych? Kiedy cay

wiat si zestarzeje, chopcze... - Nie zechciaby mi poczyta, Bernardzie? - zapytaa po chwili. - Nie przyniosem adnych ksiek. - Ach tak. - Kiwna gow. - C, ja je mam - dorzucia pospiesznie. - Zaraz przynios. Wstaa i podesza do biblioteczki. Kiedy j otworzya, Bubber powiedzia: - Pani Drew, mj tato mwi, e nie mog tu wicej przychodzi. Powiedzia, e to ostatni raz. Pomylaem sobie, e pani powiem. Zamara, sztywniejc na caym ciele. Pokj zawirowa jej przed oczami jak w jakim dzikim tacu. Chrapliwie zaczerpna tchu. - Bernardzie, ty... ty wicej nie przyjdziesz? - Nie, ojciec mi zabrania. Cisza. Staruszka wzia pierwszy z brzegu tom i powoli wrcia na krzeso. Po chwili drcymi rkami podaa mu go. Chopiec wzi ksik bez sowa i zerkn na okadk. - Czytaj, Bernardzie. Prosz. - Dobrze. Od ktrego miejsca mam zacz? - Wszystko jedno. Wszystko jedno, Bernardzie. Zacz czyta. Bya to ksika Trollopea; syszaa zaledwie urywki zda. Uniosa do do czoa i dotkna suchej skry, cienkiej i wiotkiej jak stary papier. Draa przepeniona lkiem. Ostatni raz? Bubber czyta, powoli i monotonnie. Koo okna brzczaa mucha. Na zewntrz soce miao si ku zachodowi, powietrze stawao si coraz chodniejsze. Niebo zasnuo kilka chmur, a wiatr ze zoci szeleci wrd gazi. Staruszka siedziaa blisko chopca, bliej ni zazwyczaj, wsuchana w dwik jego gosu, wiadoma jego bliskoci. Czy to naprawd ostatni raz? Serce w niej struchlao i czym prdzej odepchna to uczucie. Ostatni raz! Obja spojrzeniem siedzcego na wycignicie rki chopca. Chwycia oddech. Ju nigdy nie wrci. Ani razu, nigdy wicej. Siedzi tu po raz ostatni. Dotkna jego ramienia. Bubber podnis gow. - Co si stao? - mrukn. - Nie masz nic przeciwko temu, abym dotkna twojej rki, prawda? - Nie, chyba nie. - Powrci do lektury. Staruszka czua, jak jego modo przepywa pomidzy jej palcami i sunie przez rami. Pulsujca, wibrujca modo, tak blisko niej. Nigdy nie znajdowaa si a tak blisko, aby moga jej dotkn. To uczucie przyprawio j o zawrt gowy.

I wkrtce wszystko zaczo dzia si dokadnie tak jak przedtem. Przymknwszy oczy, pozwolia, aby osnuo j to i wypenio bez reszty, niesione dwikiem gosu i dotykiem rki. Dokonywaa si w niej przemiana, ciepe, narastajce uczucie. Ponownie kwita, czerpic z niego ycie i odzyskujc peni, ktr utracia dawno, dawno temu. Zerkna na swoje ramiona. Byy zaokrglone, a paznokcie jakby zdrowsze. Wosy. Ciko zwisay nad karkiem, czarne jak niegdy. Dotkna swojego policzka. Zmarszczki znikny, skra bya jdrna i mikka. Ogarna j niepohamowana rado. Rozejrzaa si po pokoju. Umiechna si, wiedzc, e ma mocne biae zby i zdrowe dzisa oraz czerwone wargi. Pewnym i wawym ruchem poderwaa si z miejsca. Wykonaa nieznaczny, zwinny obrt. Bubber przesta czyta. - Czy ciasteczka s ju gotowe? - zapyta. - Zaraz sprawdz. - W jej gosie daa si sysze gboka nuta, ktra pobrzmiaa wiele lat temu. Teraz znw tam bya, nadajc gosowi gardow i zmysow tonacj. Szybkim krokiem przesza do kuchni i uchylia piekarnik. Wyja ciasteczka i pooya je na piecu. - Gotowe - zakomunikowaa wesoo. - Chod i we sobie. Bubber wymin j, nie mg oderwa wzroku od ciastek. Nawet nie zauway stojcej przy drzwiach kobiety. Pani Drew pospiesznie opucia kuchni. Wesza do sypialni i zamkna za sob drzwi. Nastpnie odwrcia si, spogldajc w zawieszone na nich due lustro. Moda - znw bya moda, pena oywczej wibrujcej siy. Odetchna pen piersi. Jej oczy rozbysy, na ustach pojawi si umiech. Zakrcia si w miejscu, powiew unis sukni. Moda, moda i pikna. I tym razem wraenie nie zniko. Otworzya drzwi. Napchawszy sobie usta i kieszenie, Bubber stan na rodku duego pokoju. Jego tp, nalan twarz pokrywaa trupia blado. - Co si stao? - zapytaa pani Drew. - Id. - Dobrze, Bernardzie. I dziki, e przyszede mi poczyta. - Pooya do na jego ramieniu. - Moe jeszcze si kiedy spotkamy. - Mj ojciec... - Wiem. - Wybuchna radosnym miechem i otworzya mu drzwi. - Do widzenia, Bernardzie. Do widzenia. Patrzya, jak po jednym schodku zstpuje na d. Potem zamkna drzwi i z powrotem pomkna do sypialni. Rozpia sukienk i zsuna j z siebie, nagle niechtna dotykowi szarej, sfatygowanej tkaniny. Z opartymi na biodrach rkami, przez krtk chwil mierzya wzrokiem swoje krge ciao.

Rozemiaa si w podnieceniu i z rozjanionym spojrzeniem wykonaa lekki obrt. Co za cudowne, kipice yciem ciao. Pene piersi - musna je doni. Ciao zachwycao jdrnoci. Miaa przed sob tyle rzeczy do zrobienia! Oddychajc pospiesznie, potoczya dokoa wzrokiem. Tyle do zrobienia! Odkrcia kran nad wann i przystpia do upinania wosw.

Kiedy mudnym krokiem posuwa si naprzd, wiatr smaga go ze wszystkich stron. Byo pno, soce dawno ju zaszo, a niebo pociemniao i zasnuo si chmurami. Nie dajcy mu spokoju wiatr by zimny i przenika go na wskro. Czaszk rozsadza dotkliwy bl. Chopiec czu nieodparte znuenie, przystawa wic co chwil, by odpocz, i tar czoo, a serce z wysikiem tuko mu si w piersi. Dotar do koca ulicy Wizw i ruszy dalej Sosnow. Dokuczliwy wiatr targa nim na wszystkie strony. Potrzsn gow, usiujc pozby si przykrego wraenia. Jake by zmczony, jak bardzo ciyy mu nogi i rce. Czu, jak wiatr choszcze go, popycha i szarpie. Zaczerpn tchu i ze spuszczon gow ruszy naprzd. Na rogu przystan, przytrzymujc si latarni. Zapad zmierzch, wok zaczynay rozbyskiwa wiata uliczne. Wreszcie ostatnim wysikiem podj wdrwk.

- Gdzie ten chopak si podziewa? - powiedziaa May Surle, po raz dziesity wychodzc na ganek. Ralf pstrykn wiato i stan obok niej. - Co za paskudny wiatr. Wiatr gwizda i trzs werand. Oboje spogldali w gb ciemnej ulicy, lecz nie dostrzegali nic z wyjtkiem niesionych wiatrem mieci i gazet. - Wejdmy do rodka - zadecydowa Ralf. - Jak nic dostanie w skr, kiedy tylko wrci. Usiedli do kolacji. Naraz May odoya widelec. - Suchaj! Syszysz co? Ralf sta w milczeniu. Na zewntrz, przy frontowych drzwiach rozleg si cichy stukot. Ralf wsta. Wiatr wy, omoczc storami w pokoju na pitrze. - Sprawdz, co to jest - powiedzia. Podszed do drzwi i otworzy je. Co szarego i wyschnitego wtoczyo si na ganek niesione wiatrem. Obrzuci to pytajcym wzrokiem. Pewnie gar chwastw, chwastw i mieci, nic innego. Przedmiot obi si o jego nogi. Patrzy, jak wymija go i toczy si w kierunku ciany. Powoli zamkn drzwi. - I co to byo? - zawoaa May. - To tylko wiatr - odpar Ralf Surle.

ZA DRZWIAMI

Tego wieczora, kiedy jedli kolacj, przynis go i postawi obok jej talerza. Doris wlepia we spojrzenie, przyciskajc rk do ust. - Boe, a c to takiego? - Podniosa na niego roziskrzony wzrok. - Sama zobacz. Oddychajc pospiesznie, Doris zdara ostrymi paznokciami wstk i papier z kwadratowego opakowania. Larry obserwowa, jak podnosi wieczko. Zapali papierosa i opar si o cian. - Zegar z kukuk! - wykrzykna. - Prawdziwy zegar z kukuk, zupenie taki jak ten, ktry nalea do mojej matki. - Ogldaa zegar ze wszystkich stron. - Zupenie jak mojej matki, kiedy Pete jeszcze y. - W jej oczach zalniy zy. - Niemiecka produkcja - owiadczy Larry. Po chwili doda: - Carl zaatwi mi go po cenie hurtowej. Ma znajomoci u zegarmistrza. W przeciwnym razie wcale bym go nie... - Urwa. Doris wydaa z siebie krtki, nieartykuowany odgos. - To znaczy, w przeciwnym razie wcale nie byoby mnie na niego sta. - Spochmurnia. - O co ci chodzi? Masz swj zegar czy nie? Czy nie tego chciaa? Doris siedziaa, trzymajc zegar, i przyciskaa palce do brzowego drewna. - No - ponagli Larry. - Co jest? Zdumiony ujrza, jak zrywa si z krzesa i wybiega z zegarem z pokoju. Potrzsn gow. - Nijak nie dogodzisz. One wszystkie takie. Nigdy nie maj dosy. Usiad przy stole i dokoczy posiek. Zegar z kukuk nie by duy. Jego rcznie rzebion powierzchni zdobiy niezliczone nacicia oraz drobne ornamenty wyryte w mikkim drewnie. Usiadszy na ku, Doris osuszya oczy i przystpia do nakrcania zegara. Ustawia wskazwki wedug swojego zegarka. I zaraz przesuna je na za dwie dziesita. Zaniosa zegar na toaletk i opara o cian. Nastpnie usiada i zoya rce na podoku - czekaa, a wraz z wybiciem godziny kukuka opuci swoj kryjwk. W tym czasie mylaa o Larrym i o tym, co powiedzia. I o tym, co sama powiedziaa - cho wcale nie czua si niczemu winna. Ostatecznie nie moga wysuchiwa go bez sowa sprzeciwu; niby dlaczego miaa dawa sobie dmucha w kasz.

Naraz podniosa do oczu chustk. Dlaczego musia to powiedzie, to o cenie hurtowej? Dlaczego musia wszystko zepsu? Skoro tak uwaa, to w ogle nie powinien by kupowa zegara. Zacisna pici. Jego maostkowo przekraczaa wszelkie granice. Jednak widok tykajcego miarowo zegara i karbowanych krawdzi jego drzwiczek napawa j bezmiern radoci. Wewntrz siedziaa kukuka, czekajc na moment, kiedy bdzie moga wyj na zewntrz. Czy nasuchiwaa, z przechylon na bok gwk, a bicie zegara da jej znak? A moe pomidzy jedn godzin a drug zapada w sen? Tak czy inaczej, zaraz j zobaczy: wtedy bdzie moga zapyta. I pokae zegar Bobowi. Spodoba mu si; Bob uwielbia starocie, nawet stare znaczki czy guziki. Oczywicie to byo odrobin niezrczne, ale na szczcie Larry spdza mas czasu w swoim biurze. Gdyby tylko Larry nie dzwoni czasami, aby... Rozleg si szum. Zegar zadra i drzwiczki raptownie odskoczyy. Ze rodka pynnie wysuna si kukuka. Zamara w bezruchu, obrzucajc powanym spojrzeniem kobiet, pokj oraz meble. Widziay si po raz pierwszy, skonstatowaa Doris z penym zadowolenia umiechem. Wstaa i podesza do niej niemiao. - No dalej - poprosia. - Czekam. Kukuka otworzya dzib. Zaszumiaa, po czym kilkakrotnie szybko zakukaa. Po chwili namysu wycofaa si do wntrza zegara. Drzwiczki zatrzasny si za ni. Doris nie posiadaa si z zachwytu. Klasna w donie i zakrcia si dookoa. Kukuka bya cudowna, wspaniaa! A sposb, w jaki rozejrzaa - si po pokoju, taksujc j spojrzeniem. Zyskaa jej aprobat; tego bya pewna. Naturalnie z wzajemnoci, pokochaa ptaka od razu. Najzupeniej odpowiada jej oczekiwaniom. Doris podesza do zegara. Pochylia si nad maymi drzwiami, przysuwajc usta do drewna. - Syszysz mnie? - szepna. - Uwaam, e jeste najcudowniejsz kukuk na wiecie. Umilka zakopotana. - Mam nadziej, e ci si tu spodoba. Nastpnie z podniesion gow zesza powoli po schodach. Larry nie mg doj do adu z zegarem od samego pocztku. Doris twierdzia, i dziao si tak dlatego, e nie nakrca go jak naley, zegar za nie lubi by przez cay czas nakrcony zaledwie do poowy. Larry pozostawi wic jej to zadanie; co kwadrans kukuka wyskakiwaa na zewntrz, bezlitonie rozcigajc spryn, przez co stale musia by w pobliu kto, kto powtrnie by j nakrci. Mimo najlepszych stara Doris wielokrotnie o tym zapominaa. Wwczas Larry ostentacyjnie rzuca gazet i podnosi si z miejsca. Nastpnie szed do jadalni, gdzie na cianie nad kominkiem wisia zegar. Zdejmowa go i skrztnie przyciskajc kciukiem drzwiczki, przystpowa do nakrcania. - Dlaczego przyciskasz kciukiem drzwi? - zapytaa kiedy Doris. - Bo tak trzeba.

Uniosa brwi. - Na pewno? Zastanawiam si, czy nie chodzi o to, e nie chcesz, aby wysza, kiedy stoisz tak blisko. - Niby dlaczego? - Moe si jej boisz. Larry wybuchn miechem. Umieci zegar z powrotem na cianie i ostronie oderwa kciuk od drzwiczek. Kiedy Doris odwrcia wzrok, zbada go uwanie. Po wewntrznej stronie wci widniao na nim zadrapanie. Za czyj spraw si tam znalazo?

Pewnego sobotniego ranka, kiedy Larry znajdowa si w biurze pochonity jakimi niezmiernie wanymi rachunkami, na ganek wkroczy Bob Chambers i nacisn przycisk dzwonka. Doris wanie braa szybki prysznic. Wytara si i narzucia szlafrok. Otworzya drzwi i Bob z umiechem wszed do rodka. - Cze - powiedzia, toczc wok spojrzeniem. - Nie ma obawy. Larry jest w biurze. - To wietnie. - Bob zerkn na widoczne pod szlafrokiem szczupe nogi Doris. - Jak adnie dzisiaj wygldasz. Rozemiaa si. - Uwaaj! Moe wcale nie powinnam ci wpuszcza. Popatrzyli na siebie z mieszanin lku i rozbawienia. Bob rzuci pospiesznie: - Jeli chcesz, mog... - Na lito bosk, nie. - Chwycia go za rkaw. - Tylko odsu si od drzwi, ebym moga je zamkn. Ta pani Peters z naprzeciwka, sam wiesz. Zamkna drzwi. - Chc ci co pokaza - rzeka. - Jeszcze tego nie widziae. Bob okaza zainteresowanie. - Jaki antyk? Czy co? Uja go pod rami i zaprowadzia do jadalni. - Spodoba ci si, Bobby. - Przystana i otworzya szeroko oczy. - Mam nadziej, e tak. Musi; musi ci si spodoba. Tyle dla mnie znaczy - ona tyle dla mnie znaczy.

- Ona? - Bob zmarszczy brwi. - Kto taki? Doris parskna miechem. - Zazdronik! Chod. - Chwil pniej stanli przed zegarem, popatrzyli na niego. Wyjdzie za kilka minut. Poczekaj, a j zobaczysz. Jestem pewna, e si polubicie. - A co sdzi Larry? - Nie znosz si. Czasem kiedy Larry jest w pokoju, ona wcale nie wychodzi. Wtedy Larry si wcieka. Mwi... - Co mwi? Doris spucia oczy. - Zawsze mwi, e zdarto z niego skr, nawet mimo faktu, e naby zegar po cenie hurtowej. - Rozchmurzya si. - Ale ja wiem, e ona nie wychodzi, bo nie lubi Larryego. Kiedy jestem sama, kuka dokadnie co kwadrans, cho waciwie powinna tylko o penej godzinie. Popatrzya na zegar. - Do mnie wychodzi, poniewa chce porozmawia; ja opowiadam jej rozmaite rzeczy. Pewnie, e wolaabym zabra j na gr do sypialni, ale to nie byoby w porzdku. Na ganku zabrzmia odgos czyich krokw. Wymienili zlknione spojrzenia. Larry, chrzkajc, otworzy frontowe drzwi. Postawi swoj walizk i zdj kapelusz. Wtedy jego wzrok po raz pierwszy spocz na Bobie. - Chambers. A niech mnie diabli. - Zmruy oczy. - Co ty tutaj robisz? - Wszed do jadalni. Doris bezradnie otulia si szlafrokiem i zrobia krok do tyu. - Ja - zacz Bob. - To znaczy, my... - Urwa, zerkajc na Doris. Od strony zegara dobieg szum. Kukuka haaliwie zacza oznajmia godzin. Larry ruszy w jej kierunku. - Ucisz to cholerstwo - rzuci. Pogrozi zegarowi pici. Kukuka zamilka gwatownie i wrcia do rodka. Drzwi zatrzasny si. - Teraz lepiej. - Przenis wzrok na stojcych w milczeniu Doris i Boba. - Przyszedem, aby obejrze zegar - odrzek Bob. - Doris mwia, e to rzadki okaz, no i... - Bzdura. Sam go kupiem. - Larry natar na niego. - Wyno si std. - Popatrzy na Doris. Ty rwnie. I zabieraj ten swj zegar. Umilk, trc rk podbrdek. - Albo nie. Zegar zostanie tutaj. Naley do mnie; zapaciem za niego. W cigu kilku tygodni, ktre nastpiy po odejciu Doris, jego stosunki z zegarem zaostrzyy si jeszcze bardziej. Przede wszystkim kukuka przez wikszo czasu nie wychylaa dzioba ze rodka, niekiedy nawet o dwunastej, kiedy teoretycznie powinna by najbardziej zajta. A gdy wreszcie postanowia wyj, kukaa raz bd dwa razy, nigdy nie przestrzegajc waciwej

godziny. Poza tym w jej gosie dwiczaa ponura, niezachcajca nuta, zgrzytliwy odgos, ktry napawa Larryego niepokojem i odrobin zoci. Jednak pamita o nakrcaniu zegara, gdy panujca w domu cisza, nie zmcona niczyim tupotem, paplanin czy stukaniem upuszczanych na podog przedmiotw, dziaaa mu na nerwy. Uspokaja go nawet miarowy szum zegara. Lecz nie znosi kukuki. I czasami do niej mwi. - Suchaj - powiedzia pewnego wieczora do zamknitych drzwiczek. - Wiem, e mnie syszysz. Powinienem odda ci Niemcom - do Szwarcwaldu. - Chodzi tam i z powrotem. Ciekawe, co robi w tej chwili tamci dwoje. Ten mody punk ze swoimi ksikami i antykami. Mczyzna nie powinien interesowa si antykami; to dobre dla kobiet. Zacisn zby. - Nie mam racji? Zegar milcza. Larry stan na wprost niego. - Nie mam racji? - powtrzy z naciskiem. - Czy nie masz nic do powiedzenia? Popatrzy na tarcz zegara. Dochodzia jedenasta. - Dobrze. Poczekam do jedenastej. Wtedy posuchamy, co masz do powiedzenia. Od kiedy odesza, nie jeste zbyt rozmowna. - Umiechn si krzywo. - A moe bez niej ci si tu nie podoba. - Spospnia. - Tak czy inaczej, zapaciem za ciebie i masz wychodzi bez wzgldu na to, czy tego chcesz, czy nie. Syszaa? W oddali, na skraju miasta, zegar na wiey sennie wybi jedenast. Ale drzwiczki ani drgny. Upyna minuta, a kukuka nie daa znaku ycia. Trwaa gdzie w gbi zegara, za swoimi drzwiami, daleka i milczca. - Doskonale, jak sobie chcesz - mrukn Larry, wykrzywiajc usta. - Ale to nie w porzdku. To twj obowizek. Wszyscy nie raz robimy to, czego nie lubimy. Powlk si do kuchni i otworzy wielk, byszczc lodwk. Nie przestajc myle o zegarze, nala sobie drinka. Nie ulegao wtpliwoci, e kukuka powinna wyj, niewane, czy jest Doris, czyjej nie ma. Od pocztku przypady sobie do gustu. I niezmiernie si lubiy. Przypuszczalnie polubia rwnie Boba - pewnie przyjrzaa mu si wystarczajco dobrze, aby mc go pozna. Byoby im wszystkim dobrze ze sob - Bobowi, Doris oraz kukuce. Larry dopi drinka. Otworzy szuflad pod zlewem i wyj z niej motek. Ostronie zanis go do jadalni. Od strony wiszcego na cianie zegara dochodzio spokojne tykanie. - Zobacz - powiedzia, wymachujc motkiem. - Widzisz, co tu mam? Wiesz, co mam zamiar z tym zrobi? Najpierw porachuj si z tob. - Umiechn si. - Wszyscy troje jestecie niezymi ptaszkami. Pokj odpowiedzia mu cisz.

- Wychodzisz? Czy sam mam ci wydosta? Zegar wyda z siebie lekki, brzczcy odgos. - Sysz ci. Przez ostatnie trzy tygodnie nazbierao ci si sporo rzeczy do powiedzenia. Jak sdz, jeste mi winien... Drzwi otworzyy si. Ze rodka wypada kukuka, celujc wprost w niego. W tym czasie Larry ze zmarszczonymi brwiami w zamyleniu spoglda na podog. Podnis wzrok i ptak dziobn go prosto w oko. Run na d razem z motkiem i krzesem i z oguszajcym omotem uderzy o podog. Kukuka przez chwil trwaa bez ruchu ze sztywno wypronym ciaem. Nastpnie ponownie schronia si w zaciszu zegara. Drzwi za ni si zamkny. Mczyzna lea rozcignity groteskowo na pododze, z przekrzywion na bok gow. W pokoju panowa cakowity bezruch. Oprcz tykania zegara ciszy nie mci aden dwik.

- Rozumiem - odrzeka Doris z twarz cignit napiciem. Bob uspokajajcym gestem otoczy j ramieniem. - Doktorze - powiedzia Bob. - Czy mgbym pana o co zapyta? - Naturalnie - odpar lekarz. - Czy rzeczywicie tak atwo skrci sobie kark, spadajc z tak nieduego krzesa? Wysoko wcale nie bya znaczna. Zastanawiam si, czy to istotnie by wypadek. Czy istnieje prawdopodobiestwo, aby... - Samobjstwo? - Lekarz poskroba si w podbrdek. - Nigdy nie syszaem, aby ktokolwiek popeni samobjstwo w taki sposb. Jestem cakowicie przekonany, e to by wypadek. - Nie miaem na myli samobjstwa - mrukn pod nosem Bob, zerkajc na zegar cienny. Miaem na myli co innego. Ale nikt go nie usysza.

ZNAMIENITY AUTOR

Mj m - powiedziaa Mary Ellis - pomimo faktu, i jest nadzwyczaj wawym czowiekiem i nie spni si do pracy od dwudziestu piciu lat, w dalszym cigu przebywa gdzie w domu. - Pocigna yk lekko aromatyzowanego hormonalno-wglowodanowego napoju. - cile mwic, nie wyjdzie z domu jeszcze przez najblisze dziesi minut. - Niewiarygodne - odrzeka Dorothy Lawrence, ktra po wypiciu swojego napoju nurzaa obecnie pnagie ciao w dermalnej mgiece emitowanej z umieszczonego nad tapczanem automatycznego rozpylacza. - Czeg to oni jeszcze nie wymyl! Pani Ellis promieniaa dum, jak gdyby sama naleaa do personelu Postpu Terraskiego. - Tak, to niewiarygodne. Wedug sw jednego z pracownikw, mona by wyjani ca histori cywilizacji, opierajc si na rozwoju technik transportowych. Ja, oczywicie, w ogle nie znam si na historii. To dziaka badaczy z ramienia rzdu. Jednak wnoszc z tego, co tamten czowiek powiedzia Henryemu... - Gdzie jest moja teczka? - dolecia zrzdliwy gos z azienki. - Chryste, Mary. Przecie zostawiem j wczoraj na pralce... - Zostawie j na grze - odpowiedziaa Mary, unoszc nieznacznie gos. - Sprawd w szafie. - Dlaczego niby miaaby by w szafie? - Rozleg si odgos gniewnie przesuwanych przedmiotw. - A pomylaby kto, e wasnej teczce nic zego przytrafi si nie moe. - Henry Ellis na chwil zajrza do duego pokoju. - Znalazem. Witam, pani Lawrence. - Dzie dobry - odpara Dorothy Lawrence. - Mary wyjaniaa mi wanie, dlaczego pan wci jeszcze tu jest. - Owszem, jestem. - Ellis wyrwna krawat, podczas gdy lustro z wolna kryo wok niego. - Czy mam co przywie z miasta, kochanie? - Nie - rzeka Mary. - Nic nie przychodzi mi do gowy. W razie gdybym sobie przypomniaa, zatelefonuj do twojego biura. - Czy to prawda - wtrcia pani Lawrence - e z chwil, kiedy znajdzie si pan w rodku, natychmiast przebywa pan ca drog do miasta? - No c, prawie natychmiast. - Sto szedziesit mil! To przechodzi ludzkie pojcie. Prosz, a mj m potrzebuje dwch i p godziny na dojazd szos publiczn i zaparkowanie, a potem jeszcze na piechot musi doj do biura. - Wiem - mrukn Ellis, chwytajc kapelusz i paszcz. - Mnie rwnie kiedy zabierao to mniej wicej tyle czasu. Ale ju nie. - Pocaowa on na do widzenia. - Na razie. Do zobaczenia

wieczorem. Mio byo znw pani widzie, pani Lawrence. - Czy mog... popatrze? - zapytaa z nadziej pani Lawrence. - Popatrze? Naturalnie, naturalnie. - Ellis w popiechu skierowa si do wyjcia i po schodach zszed na podwrko. - Chodcie! - krzykn niecierpliwie. - Nie chc si spni. Jest dziewita pidziesit dziewi, musz zdy do biura na dziesit. Pani Lawrence ochoczo pospieszya za nim. Na podwrzu sta janiejcy w wietle porannego soca sporych rozmiarw piercieniowaty pojazd. Ellis obrci pokrta u jego podstawy. Piercie zmieni kolor ze srebrnego na migotliw czerwie. - Startuj! - krzykn Ellis. Niezwocznie wstpi w obrb piercienia. Pojazd zamigota wok niego. Rozlego si ciche puknicie. Powiata znikna. - wici pascy! - stkna pani Lawrence. - Poszed! - Jest w centrum Nowego Jorku - ucilia Mary Ellis. - Szkoda, e mj m nie ma takiego Mgnieniowca. Kiedy stan si oglnie dostpne, moe uzbieram troch grosza, aby mu go sprawi. - Ach, s niezwykle porczne - zgodzia si pani Ellis. - Pewnie w tej chwili m wita si z kolegami. Henry Ellis przebywa w czym w rodzaju tunelu. Tkwi w samym rodku szarej, rozcigajcej si w obydwu kierunkach bezksztatnej rury, przypominajcej odpyw ciekowy. Z tyu pozostawi obwiedziony krawdziami wylotu mglisty zarys swojego domu. Tyln werand i podwrze oraz stojc na schodach w czerwonym staniku i szortach Mary. Obok niej znajdowaa si pani Lawrence w spodenkach w zielon kratk. Cedr i rzd petunii. Pagrek. Mae schludne domki Cedar Groves w Pensylwanii. Na wprost niego... Nowy Jork. Mignicie skrawka ruchliwej ulicy przed jego biurem. Potny budynek z betonu, szka i stali. Chmary ludzi. Drapacze chmur. Roje ldujcych odrzutowcw. Sygnay z anten. Nieprzeliczone rzesze spieszcych do pracy urzdnikw. Ellis bez popiechu sun w kierunku wychodzcego na miasto wylotu. Korzysta z Mgnieniowca wystarczajco czsto, aby wiedzie, ile dzielio go od niego krokw. Dokadnie pi. Pi krokw przez rozchybotany szary tunel i mia za sob sto szedziesit mil. Przystan i popatrzy wstecz. Jak dotychczas przeby trzy kroki. Dziewidziesit sze mil. Wicej ni poowa drogi. Czwarty wymiar to cudowna sprawa. Ellis opar teczk na nodze i gmera w kieszeni w poszukiwaniu tytoniu. Nadal mia trzydzieci sekund na dotarcie do pracy. Mnstwo czasu. Bysn zapalnik do fajki i mczyzna pocign z wpraw. Zgasi zapalnik i z powrotem wsun go do kieszeni. Cudowna sprawa, bez dwch zda. Mgnieniowiec ju zdy zrewolucjonizowa spoeczestwo. Istniaa moliwo natychmiastowego udania si do jakiegokolwiek zaktka wiata, bez adnego odstpu czasowego. I bez koniecznoci przedzierania si przez mas odrzutowcw.

Problem z transportem stanowi gwn bolczk od poowy dwudziestego wieku. Z kadym rokiem coraz wicej rodzin przenosio si z miasta na wie, powikszajc i tak liczne rzesze podrnych okupujcych szosy i szlaki powietrzne. Jednak obecnie problem zosta rozwizany. Mona byo dopuci do ruchu nieskoczon ilo Mgnieniowcw; nie grozio to kolizj. Mgnieniowiec nie pokonywa odlegoci przestrzennie, lecz poprzez inny wymiar (nie wyjanili mu zbyt gruntownie tej kwestii). Za marny tysic kredytw kada terraska rodzina moga pozwoli sobie na zamontowanie mgnieniowych piercieni, jednego na wasnym podwrzu - drugiego w Berlinie, na Bermudach, w San Francisco czy w Port Saidzie. Gdziekolwiek. Oczywicie, istnia pewien minus. Piercie naleao ulokowa w wyznaczonym miejscu. Wybierao si okrelone miejsce przeznaczenia, i kropka. Jednak dla urzdnika to wspaniaa rzecz. Wchodzisz w jednym punkcie, wychodzisz w drugim. Pi krokw - za jednym zamachem sto szedziesit mil. Sto szedziesit mil stanowicych onegdaj dwugodzinn zmor zgrzytajcych dwigni i nagych szarpni, migajcych zewszd odrzutowcw, lekkomylnych pilotw, czujnych policjantw gotowych w kadej chwili wkroczy do akcji, wrzodw i niewyparzonych jzykw. Nareszcie koniec z tym wszystkim. Przynajmniej dla niego, jako dla pracownika Postpu Terraskiego, producenta Mgnieniowcw. A niebawem dla kadego, jak tylko znajd si one na rynku. Ellis westchn. Czas wzi si do pracy. Widzia Eda Halla, jak pdzi po schodach siedziby PT, pokonujc dwa stopnie naraz. Tony Franklin depta mu po pitach. Pora rusza. Schyliwszy si, sign po teczk. I wtedy ich zauway. Warstwa szaroci w tym miejscu bya nieco przerzedzona. Wskie pasmo, gdzie migotanie nieco tracio na sile. Tu obok jego stopy, za krawdzi teczki. Poprzez pasmo dostrzeg trzy malekie sylwetki. Stay tu za falujc barier. Niewiarygodnie mali, nie wiksi od owadw. Spogldali na niego z bezbrzenym zdumieniem. Zapomniawszy o teczce, Ellis bacznie patrzy w d. Trzej malecy mczyni byli rwnie zbici z tropu. aden z nich ani drgn, trzy figurki zesztywniae ze strachu oraz pochylony z otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczami Henry Ellis. Do pozostaych doczya czwarta figurka. Wszystkie stany jak wronite w ziemi i wybauszyy oczy. Miay na sobie jakie sukmany. Brzowe stroje uzupenione sandaami. Dziwaczna, nieterraska odzie. W ogle byli jacy tacy nieterrascy. Ich rozmiary, niade twarze, ubrania - no i te gosy. Ni std, ni zowd figurki wyrzuciy z siebie kaskad piskliwych, niezrozumiaych dwikw. Otrzsnwszy si z marazmu, poczy nieskadnie biega dokoa. Biegay z zawrotn prdkoci, niczym mrwki na rozgrzanej patelni. Zataczay oszalae krgi, wymachujc gorczkowo rkami. I cay czas przenikliwie dary si wniebogosy. Ellis sign po teczk. Podnis j powoli. Z mieszanin podziwu i lku figurki odprowadziy wzrokiem wdrujc w gr torb, od ktrej dzieli ich tak nieznaczny dystans. Ellisa ogarna naga myl. Dobry Boe - czyby mogy przedosta si do wntrza Mgnieniowca poprzez warstw szaroci? Jednak nie mia czasu, aby uzyska odpowied na to pytanie. I tak by spniony. Ruszy z

miejsca, kierujc si ku nowojorskiemu wylotowi tunelu. Chwil potem stan w olepiajcym blasku soca na skraju zatoczonej ulicy przy wejciu do biura. - Hej, co tam, Hank! - krzykn Donald Potter, pdzc w stron wejcia do siedziby PT. Jazda! - Jasne, jasne. - Ellis mechanicznie ruszy za nim. Za wejciem do Mgnieniowca, nad chodnikiem unosi si mglisty krg, na podobiestwo ducha baki mydlanej. Wszed po schodach do biura Postpu Terraskiego, kierujc myli ku czekajcym na sprawom.

Kiedy zamykano biuro i wszyscy szykowali si do pjcia do domu, Ellis zajrza do biura koordynatora Patricka Millera. - Przepraszam, panie Miller. To pan kieruje dziaem badawczym, prawda? - Owszem. I co z tego? - Pan pozwoli, e o co zapytam. Dokd poda Mgnieniowiec? Przecie musi dokd si uda. - Cakowicie wykracza poza obrb naszego kontinuum - odpar niecierpliwie gotowy do wyjcia Miller. - Wstpuje w inny wymiar. - To wiem. Ale - dokd? Miller pospiesznym ruchem rozoy na biurku swoj chusteczk. - Moe wyjani to panu w ten sposb. Powiedzmy, e jest pan istot dwuwymiarow, a ta oto chustka reprezentuje pask... - Widziaem to milion razy - przerwa mu zawiedziony Ellis. - To jedynie analogia, a mnie analogie nie interesuj. Chciabym uzyska faktyczn odpowied. Ktrdy przebiega droga mojego Mgnieniowca, dzielca Cedar Groves od tego miejsca? Miller rozemia si. - A po choler panu ta informacja? Ellis natychmiast sta si czujny. Obojtnie wzruszy ramionami. - Czysta ciekawo. Przecie ktrdy musi przebiega. Miller pooy do na ramieniu Ellisa w przyjacielskim gecie starszego brata. - Henry, stary, niech pan te sprawy zostawi nam. Zgoda? My jestemy od planowania, pan jest klientem. Paskie zadanie polega na tym, aby korzysta z Mgnieniowca, wyprbowa go dla nas i donie o wszelkich zaobserwowanych defektach bd uszkodzeniach, tak aby, gdy dopucimy go w przyszym roku do sprzeday, nie byo mowy o adnych niedorbkach.

- Tak waciwie... - zacz Ellis. - O co chodzi? Ellis zmieni zdanie. - Nic. - Podnis teczk. - Zupenie nic. Do zobaczenia jutro. Dzikuj, panie Miller. Dobranoc. Zszed na d i opuci siedzib PT. W bledncym wietle pno-popoudniowego soca majaczy zarys Mgnieniowca. Na niebie roio si od startujcych odrzutowcw. Znueni pracownicy rozpoczynali dug podr do lecych na wsi domw. Cige przemieszczanie. Ellis podszed do piercienia i stan w jego obrbie. W jednej chwili olepiajcy blask soca rozproszy si i znikn. Ponownie trafi do migotliwego szarego tunelu. Na odlegym kracu bysn krg zieleni i bieli. Spadziste zielone wzgrza i jego wasny dom. Podwrze. Cedr i klomby kwiatowe. Miasteczko Cedar Groves. Dwa kroki w gb tunelu. Ellis przystan i pochyli si. Z uwag zbada podoe tunelu. Popatrzy na mglist szar cian, tam gdzie wznosia si i migotaa - i odnalaz cieszy odcinek. Ten, ktry ju poprzednio przyku j ego u wag. Wci tam tkwili. Wci? Bya to inna grupa. Tym razem skadaa si z dziesiciu lub jedenastu postaci. Mczyzn, kobiet i dzieci. Stali zbici w ciasn gromadk i spogldali na niego z podziwem i lkiem zarazem. adne z nich nie mierzyo wicej ni p cala. Mae, pokrcone figurki o zmiennym ksztacie. Mienice si rnymi barwami i odcieniami. Ellis ruszy przed siebie. Figurki odprowadziy go wzrokiem. Dojrza w przelocie mikroskopijne zdumienie na ich twarzach - i znalaz si na swoim podwrku. Unieruchomi piercie i wszed po schodkach tylnej werandy. Pogrony w gbokich mylach wkroczy do domu. - Cze - krzykna z kuchni Mary. Wycigajc rce, przysuna si ku niemu, ubrana w sigajc do bioder sukienk z dzianiny. - Co sycha w pracy? - W porzdku. - Co si stao? Wygldasz... dziwnie. - Nie. Nic si nie stao. - Ellis zoy na czole ony roztargniony pocaunek. - Co na kolacj? - Co ekstra. Syriuszaski stek kreci. Jeden z twoich ulubionych. Moe by? - Pewnie. - Ellis rzuci na krzeso kapelusz i paszcz. Krzeso zoyo je i odstawio na miejsce. Na twarzy Ellisa wci widnia zamylony, nieobecny wyraz. - Doskonale, kochanie. - Jeste pewny, e wszystko w porzdku? Chyba nie wdae si w kolejn sprzeczk z Peteem Taylorem, co? - Nie. Oczywicie, e nie. - Ellis z irytacj potrzsn gow. - Wszystko gra, kotku.

Przesta wierci mi dziur w brzuchu. - No c, mam nadziej - skwitowaa z westchnieniem Mary.

Czekali na niego nastpnego ranka. Ujrza ich po zrobieniu pierwszego kroku w Mgnieniowcu. Niewielk grupk czekajc w warstwie szaroci na podobiestwo owadw uwizionych w kostce galaretki. Wykonywali szybkie i gwatowne ruchy, przez co ich koczyny zleway si w jedno. Usiowali przycign jego uwag. Krzyczeli co swoimi aonie sabymi gosikami. Ellis stan i przyklkn. Przetykali co przez cian tunelu w miejscu, gdzie warstwa szaroci bya nieco ciesza. Przedmiot by tak niewiarygodnie may, e z ledwoci go zobaczy. Biay kwadracik na kocu mikroskopijnego drga. Spogldali na niego z przejciem, na ich twarzach maloway si strach i nadzieja. Bagalna, desperacka nadzieja. Ellis uj may kwadracik. Oddzieli si od drga jak luny patek rany od swojej odygi. Upuci go niezrcznie i pocz gmera rkami, szukajc go w okolicy. ledziy go pene niewymownej rozpaczy spojrzenia. Wreszcie znalaz kwadracik i podnis go ostronie. By zbyt may, aby odcyfrowa jego zawarto. Pismo? Jakie drobniutkie linie - nie mg ich odczyta. Wyj portfel i delikatnie umieci kwadracik pomidzy dwiema kartami. Nastpnie schowa portfel z powrotem do kieszeni. - Pniej rzuc na niego okiem - obieca. Jego gos rozbrzmia w tunelu huczcym echem. Na ten dwik figurki rzuciy si do ucieczki. Jak jeden m umkny z dala od migotliwej szaroci, krzyczc co cienkimi gosikami. Znikny, nim zdoa choby mrugn. Jak sposzone myszy. Zosta sam. Ellis uklk i przystawi oko do cieszego pasma szaroci. Tam gdzie zwykle na niego czekay. Dostrzeg niewyrane, znieksztacone ksztaty gince we mgle. Jaki krajobraz. Trudny do okrelenia, o zamazanych konturach. Wzgrza. Pola i lasy. Ale jake mae. I niewyrane... Zerkn na zegarek. Boe, dziesita! W popiechu skoczy na rwne nogi i wypad wprost na rozgrzany nowojorski chodnik. Spniony. Pogna schodami w kierunku wejcia do siedziby PT i dalej dugim korytarzem do swojego biura. W porze lunchu zajrza do laboratoriw badawczych. - Hej - zawoa, kiedy nieopodal przechodzi obadowany dokumentami i sprztem Jim Andrews. - Masz chwilk? - Co chciae, Henry? - Chciabym co poyczy. Szko powikszajce. - Zastanowi si chwil. - Albo lepiej

mikroskop fotonowy. O stu - lub dwustukrotnym powikszeniu. - Dziecinna zabawka. - Jim znalaz dla niego niewielki komputer. - Slajdy? - Tak, kilka czystych slajdw. Zanis mikroskop do swojego biura. Postawi go na biurku, odsuwajc zalegajce je papiery. Na wszelki wypadek wysa pann Nelson, swoj sekretark, na lunch. Nastpnie ostronie wyj z portfela biay skrawek i wsun go pomidzy dwa slajdy. Rzeczywicie byo to pismo. Jednak nie potrafi go odczyta. Zupenie niezrozumiae. Skomplikowana, przeplatana czcionka. Na chwil zatopi si w mylach. Potem wystuka numer wewntrznego wideofonu. - Prosz poczy mnie z Dziaem Lingwistycznym. Po pewnym czasie ukazaa si dobroduszna twarz Earla Petersona. - Jak si masz, Ellis. Czym mog suy? Ellis zawaha si. Musia przeprowadzi to jak naley. - Suchaj no, Earl. Chciabym prosi ci o niewielk przysug. - To znaczy? Dla starego kumpla wszystko. - Macie, hm... macie tam u siebie t Maszyn, prawda? Ten przyrzd translacyjny, ktrego uywacie do pracy nad dokumentami nieterraskich kultur. - Oczywicie. O co chodzi? - Sdzisz, e mgbym z niego skorzysta? - Pospiesznie wyrzuca z siebie sowa. - Takie tam gupstwo, Earl. Mam znajomego, ktry mieszka na... hm... Centaurze VI, no i on pisuje do mnie w tym... no wiesz... rodzimym centauraskim dialekcie, aja... - Chcesz, aby Maszyna przetumaczya list? Nie ma sprawy, chyba da si zrobi. Przynajmniej tym razem. Przynie go. Zanis. Poprosi Earla o wyjanienie zasad obsugi Maszyny i jak tylko ten odwrci si plecami, niezwocznie wsun kwadracik do rodka. Maszyna Lingwistyczna klikna i zaszumiaa. Ellis modli si w duchu, eby papier nie okaza si zbyt may. eby tylko nie utkn pomidzy sondami przekanikowymi Maszyny. Jednake po chwili u wylotu pojawi si pasek wydruku. Zosta odcity i wpad do kosza. Maszyna Lingwistyczna natychmiast przesza do analizy bardziej istotnych materiaw pochodzcych z dziaw eksportowych PT. Drcymi palcami Ellis rozwin tam. Wyrazy skakay mu przed oczami. Pytania. Zadawali mu pytania. Boe, sytuacja si komplikowaa. Bezgonie poruszajc ustami, z uwag odczyta pytania. W co on si pakowa? Oczekiwali odpowiedzi. Zabra ich kartk i poszed sobie. Pewnie w drodze powrotnej bd na niego czeka.

Wrci do biura i poczy si z operatorem. - Lini zewntrzn prosz - poleci. Ukaza si standardowy monitor wideofoniczny. - Sucham, sir? - Prosz Federaln Ksinic Informacyjn - powiedzia Ellis. - Dzia Bada Kulturowych. Czekali na niego, a jake. Ale nie ci sami. Dziwne, za kadym razem inna grupa. Ich ubrania te nieco si rniy. Nowy kolor. Widoczny w tle krajobraz rwnie uleg pewnej zmianie. Drzewa, ktre dostrzeg przedtem, znikny. Wzgrza nadal tam byy, ale przybray inny odcie. Biel pomieszana z szaroci. Czyby nieg? Przykucn. Naleycie wywiza si ze swego zadania. Odpowiedzi z Federalnej Ksinicy Informacyjnej powdroway z powrotem do Maszyny Lingwistycznej. Nastpnie zostay zapisane w oryginalnym jzyku, w ktrym zadano pytania, tyle e na nieco wikszym kawaku papieru. Ellis cisn kartk poprzez migoczc szaro. Zbiwszy z ng sze czy siedem spord czekajcych figurek, potoczya si po zboczu pagrka, na ktrym stay. Po chwili wywoanego przeraeniem odrtwienia jak szalone rzuciy si za ni w pogo. Znikny w mglistych czeluciach swojego wiata. - No c - mrukn Ellis do siebie. - To by byo tyle. Myli si. Nastpnego dnia napotka kolejn grup - wraz z porcj dodatkowych pyta. Figurki wepchny mikroskopijny kwadracik do wntrza tunelu i drc, czekay, a Ellis pochyli si i go znajdzie. W kocu mu si udao. Schowa papier do portfela i ze zmarszczonymi brwiami kontynuowa swoj podr. Sprawy przybieray powany obrt. Czyby przewidzieli dla prac na peen etat? Naraz umiechn si. To najdziwniejsza rzecz, z jak mia do tej pory do czynienia. Te mae dranie byy na swj sposb sympatyczne. Drobne, skupione twarze wykrzywione penym powagi napiciem. I zgroz. Bali si go, naprawd si bali. Ostatecznie, dlaczego nie? W porwnaniu z nimi by istnym kolosem. Snu domysy na temat ich wiata. Z jakiej pochodzili planety? Ciekawe, e bya taka maa. Jednak rozmiar to pojcie wzgldne. Aczkolwiek w porwnaniu z nim niewtpliwie byli mali. Mali i peni szacunku. By wiadomy lku, bagania i arliwej nadziei, z ktr sali mu swe proby. Polegali na nim. Modlili si, by przysa im odpowiedzi. Ellis umiechn si. - Zgoa niecodzienne zajcie - powiedzia do siebie. - O co chodzi? - zapyta Peterson, kiedy Ellis w poudnie stawi si w Pracowni Lingwistycznej. - Widzisz, tak si skada, e otrzymaem kolejny list od przyjaciela z Centaura VI.

- Ach tak? - Po twarzy Petersona przemkn cie podejrzliwoci. - Czy ty aby mnie nie nabierasz, Henry? Maszyna nie prnuje. Cay czas napywaj nowe informacje. Nie moemy traci czasu na... - To naprawd powane, Earl. - Ellis postuka w swj portfel. - Niezmiernie wane. Nie adne tam gupstwa. - Dobrze. Skoro tak twierdzisz. - Peterson skin na obsugujcego Maszyn pracownika. Niech ten go skorzysta z Translatora, Tommie. - Dziki - mrukn Ellis. Powtrzy ca procedur, uzyska tumaczenie, po czym, zanisszy pytania do wideofonu, przekaza je personelowi badawczemu Ksinicy. Przed zapadniciem zmroku przetumaczone odpowiedzi spoczyway bezpiecznie w portfelu i po opuszczeniu PT Ellis uda si do Mgnieniowca. Jak zwykle czekaa na niego nowa grupa. - Prosz bardzo, chopcy - hukn Ellis, wsuwajc wistek przez przesmyk w cianie. Kartka poleciaa w d, obijajc si o pagrki, a ludziki biegy w lad za ni w charakterystyczny sposb, sztywno przebierajc nogami. Ellis patrzy za nimi i na jego usta wpyn peen zadowolenia - i dumy - umieszek. Naprawd im si spieszyo; co do tego nie mia najmniejszych wtpliwoci. Obecnie dostrzega zaledwie niewyrany zarys ich postaci. Jak szalone odbiegy od migotliwej bariery. Najwidoczniej tylko jaka cz ich wiata przylegaa do Mgnieniowca. Jedynie w miejscu, gdzie rzeda warstwa szaroci. Zajrza tam, wytajc wzrok. Wanie rozwijali wistek. Trzech lub czterech walczyo z opornym papierem i przystpio do odczytywania odpowiedzi. Peen dumy Ellis podj sw podr i wyszed na podwrze. Nie potrafi odczyta pyta, a kiedy je przetumaczono, nie potrafi udzieli na nie odpowiedzi. Dzia Lingwistyczny upora si z pierwszym problemem, a Ksinica z drugim. Niemniej jednak Ellisa rozpieraa duma. Czu, jak rozgrzewa mu wntrze swoim ciepem. Wyraz ich twarzy. Spojrzenie, jakim obdarzyli go na widok kartki z odpowiedziami. Kiedy uwiadomili sobie, e otrzymaj upragnione informacje. A jak si za nimi rzucili. To budzio swego rodzaju... zadowolenie. Diablo dobrze si z tym czu. - Niele - mrukn, otwierajc drzwi i przestpujc prg domu. - Wcale niele. - Co takiego, kochanie? - zapytaa Mary, podnoszc szybko gow znad stou. Odoya czasopismo i wstaa. - Ale jeste rozpromieniony! Co si stao? - Nic. Zupenie nic! - Pocaowa j w usta. - Cakiem adnie dzi wygldasz, kotku. - Ach, Henry! - Mary oblaa si uroczym rumiecem. - Jaki ty kochany. Zlustrowa bacznie on spowit w dwa skrawki przezroczystego plastiku. - Jakie masz na sobie adne ubranko. - Henry! Co ci napado? Wydajesz si taki... taki oywiony!

Ellis umiechn si. - Och, to pewnie z uwagi na moj prac. Widzisz, nie ma nic milszego, jak czerpanie z wykonywanego zajcia dumy i satysfakcji. Poczucie dobrze spenionego obowizku, jak to mwi. Praca, z ktrej mona by dumnym. - Przecie zawsze uwaae, e jeste tylko pionkiem w wielkiej, bezosobowej maszynie. Zerem. - Wszystko si zmienio - odpar z moc Ellis. - Przystpiem do pracy nad... hm... nowym projektem. Nowym zadaniem. - Nowym zadaniem? - Zbieram informacje. Takie... twrcze zajcie. Ogldnie mwic. Nim upyn tydzie, przekaza im cakiem spor porcj informacji. Zacz wychodzi do pracy o dziewitej trzydzieci. To dawao mu p godziny, podczas ktrej zgity w kucki mg podglda ich przez wyom w migotliwej cianie tunelu. Dziki temu zaznajomi si z yciem, ktre wiedli w swoim mikroskopijnym wiecie. Niewtpliwie stanowili do prymitywn cywilizacj. Pod wzgldem terraskich standardw w ogle ledwo mona byo mwi o jakiejkolwiek cywilizacji. Na podstawie swoich obserwacji ustali, e nie dysponowali praktycznie adnymi zdobyczami techniki; co w rodzaju kultury agrarnej, komunizmu rolnego, monolitycznej organizacji plemiennej na oko nie liczcej zbyt wielu czonkw. Takie przynajmniej odnis wraenie. Czego tu nie rozumia. Za kadym razem na jego spotkanie wychodzia inna grupa. adnych znajomych twarzy. Ich wiat rwnie podlega cigej przemianie. Drzewa, pola, zwierzta. I, jak si zdawao, pogoda. Czyby ich czas pyn innym trybem? Ich ruchy byy szybkie, gwatowne. Zupenie jak tama wideo puszczona na przyspieszonych obrotach. I te ich piskliwe gosy. Moe wanie o to chodzio. Odmienny wszechwiat oparty na cakowicie innej strukturze czasowej. Co si tyczyo ich stosunku do niego, tutaj pomyka nie wchodzia w rachub. Za ktrym razem zaczli skada dary w postaci niewiarygodnie maych porcji dymicych potraw, przygotowywanych na otwartych, ceglanych paleniskach. Kiedy przysun twarz do ciany, w jego nozdrza wpad saby aromat. Pachniao niele. Zapach by wyrazisty i cierpki. Musiao by mocno doprawione. Pewnie miso. W pitek wzi ze sob szko powikszajce. W rzeczy samej, miso. Przyprowadzili zwierzta wielkoci mrwek i wiedli je w kierunku palenisk, gdzie nastpnie zabijali je i piekli. Za pomoc szka wyraniej dostrzeg ich twarze. Byy dziwne. Zawzite, niade i stanowcze. Naturalnie tego si spodziewa. Mieszanina strachu, czci i nadziei. Napawaa go przyjemnym uczuciem. Bya przeznaczona wycznie dla niego. Midzy sob kcili si i krzyczeli - czasem nawet w ruch szy noe, i odziane w brzowe szaty istoty zaczynay tarza si po ziemi, walczc przy tym zaciekle. To by porywczy i silny gatunek. Czu dla nich co w rodzaju podziwu. Korzystnie wpywali na jego samopoczucie. Zyska bogobojny szacunek tak dumnej i

stanowczej rasy to byo co. Nie mieli w sobie krzty nikczemnoci. Mniej wicej za pitym razem natkn si na imponujc budowl. Wygldaa na wityni. Miejsce kultu religijnego. Dla niego! Sta si przedmiotem prawdziwego uwielbienia. To nie ulegao wtpliwoci. Zacz wychodzi z domu o dziewitej, przez co mg spdza z nimi ca godzin. Do poowy nastpnego tygodnia opracowali penowymiarowy rytua. Procesje, zapalone pochodnie, pieni. Ksia w dugich szatach. I mocno przyprawione daniny. Jednak adnych wizerunkw. Najwidoczniej jego rozmiary uniemoliwiy ich wykonanie. Prbowa wczu si w ich sytuacj. Majaczcy nad gowami gigantyczny ksztat za cian szarej mgy. Nieokrelona istota, co podobnego do nich, a jednak zupenie odmiennego. Istota odmiennego gatunku. Wiksza i rna pod kadym innym wzgldem. A kiedy mwi, tunel Mgnieniowca nis huczce echa. Co w dalszym cigu napawao ich panicznym strachem. Ksztatujca si religia. Zmienia ich. Czyni to poprzez swoj obecno oraz za pomoc precyzyjnych, poprawnych odpowiedzi otrzymywanych za porednictwem Federalnej Ksinicy Informacyjnej i tumaczonych przez Maszyn Lingwistyczn. Oczywicie, wziwszy pod uwag upyw czasu u nich, na odpowiedzi musieli czeka latami. Jednak zdyli si do tego przyzwyczai. Trwali w niezomnym oczekiwaniu. Przekazywali pytania, on za po kilku stuleciach dostarcza odpowiedzi, odpowiedzi, z ktrych bez wtpienia robili stosowny uytek. - Co tu si dzieje? - zapytaa Mary, kiedy pewnego wieczoru wrci z pracy o godzin pniej. - Gdzie ty by? - W pracy - odpar niedbale Ellis, zdejmujc kapelusz i paszcz. - Jestem zmczony. Naprawd zmczony. - Westchn z ulg i poleci porczy przynie whiskey. Mary podesza do tapczanu. - Henry, troch si martwi. - Martwisz si? - Nie powiniene tak ciko pracowa. Musisz da sobie troch luzu. Kiedy ostatnio miae prawdziwe wakacje? Wycieczk poza Terr. Poza Ukad. Wiesz co, mam ochot zadzwoni do tego caego Millera i zapyta go, czy to konieczne, aby mczyzna w twoim wieku... - W moim wieku! - parskn z uraz Ellis. - Wcale nie jestem taki stary. - Oczywicie, e nie. - Mary usiada obok i obja go z czuoci. - Ale nie powiniene si przepracowywa. Zasugujesz na odpoczynek. Nie uwaasz? - To co innego. Nic nie rozumiesz. Nie chodzi o jakie tam stare gupoty. Sprawozdania, statystyki czy durne kartoteki. To jest... - No, co to jest? - To co innego. Nie jestem pionkiem. Dziki temu co zyskuj. Chyba nie potrafi ci tego wyjani. Ale nie mog przesta.

- Gdyby mg powiedzie mi co wicej... - Wykluczone - odrzek Ellis. - Jednak w wiecie nie ma nic, co daoby si do tego przyrwna. Pracuj dla Postpu Terraskiego od dwudziestu piciu lat. Przez dwadziecia pi lat tukem wci te same raporty. Dwadziecia pi lat - i nigdy w yciu nie czuem si tak jak teraz.

- Ach tak? - rykn Miller. - Co ty mi tu wciskasz! Lepiej si przyznaj, Ellis! Ellis otwiera i zamyka usta. - O czym pan mwi? - Przenikn go strach. - Co si stao? - Przesta mnie raczy tymi wykrtami. - Widoczna na monitorze twarz Millera spurpurowiaa. - Natychmiast do mojego biura. Ekran zawieci pustk. Ellis siedzia oniemiay przy biurku. Stopniowo doszed do siebie i wsta. - Chryste. - Sabym ruchem otar z czoa zimny pot. Ni std, ni zowd wszystko lego w gruzach. Szok niemal powali go z ng. - Czy co nie tak? - zapytaa ze wspczuciem panna Nelson. - Nie. - Otpiay Ellis ruszy w kierunku drzwi. By zdruzgotany. Czego dowiedzia si Miller? Dobry Boe! Czy to moliwe, aby... - Pan Miller wyglda na zdenerwowanego. - Owszem. - Krokiem lepca Ellis poszed przez korytarz. Krcio mu si w gowie. Zdenerwowanego, dobre sobie. Jakim cudem odgad prawd. Ale dlaczego by taki wcieky? Co go to obchodzio? Ellisa przej lodowaty chd. Kiepsko. Miller by jego przeoonym dysponowa moliwoci zarwno przyjmowania, jak i zwalniania pracownikw. A moe postpi niewaciwie. Moe w ten czy inny sposb pogwaci prawo. Popeni przestpstwo. Ale jakie? Co oni Millera obchodzili? W czym wietrzy tutaj interes Postp Terraski? Otworzy drzwi gabinetu Millera. - Jestem, panie Miller. W czym tkwi problem? Miller posa mu pene furii spojrzenie. - W tym caym paskim kuzynie z Proximy. - To znaczy... hm... pan ma na myli mojego znajomego biznesmena z Centaura VI. - Ty... ty oszucie! - nie wytrzyma Miller. - I to po tym wszystkim, co zrobia dla ciebie firma. - Nie rozumiem - mrukn Ellis. - Co ja takiego...

- Przede wszystkim, jak sdzisz, dlaczego dalimy ci Mgnieniowca? - Dlaczego? - Aby go przetestowa! Wyprbowa, ty ola pao! Firma wspaniaomylnie pozwolia ci korzysta z Mgnieniowca przed wypuszczeniem go na rynek, a ty co? Ty, prosz ci bardzo... Ellisa ogarna fala gniewu. Ostatecznie pracowa dla firmy przez dwadziecia pi lat. - Nie musi pan mnie obraa. Zapaciem za niego tysic zotych kredytw. - No to le w te pdy do ksigowego i zabieraj swoje pienidze. Wydaem ju polecenie firmie konstrukcyjnej, aby zapakowaa twj Mgnieniowiec i przywioza go z powrotem. Ellis oniemia. - Ale dlaczego? - Jeszcze si pyta! Poniewa jest uszkodzony. Poniewa nie dziaa jak naley. Oto dlaczego. - Oczy Millera pony zoci. - Inspekcja wykazaa przeciek szeroki na mil. - Zacisn usta. Tak jakby nie wiedzia. W Ellisie zamaro serce. - Przeciek? - wychrypia z obaw. - Przeciek. Szczliwym trafem zarzdziem rutynow inspekcje. Gdybymy mieli polega na ludziach twojego pokroju... - Jest pan pewien? Wedug mnie funkcjonowa bez zarzutu. To jest, bez problemu przewozi mnie tam i z powrotem - zaplta si Ellis. - Ze swojej strony nie miaem adnych zaale. - Nie. Absolutnie adnych zaale. Wanie dlatego nie dostaniesz nastpnego. Dlatego te dzi wieczorem wracasz do domu transportem publicznym. Poniewa nie zgosie przecieku! I jeeli kiedykolwiek jeszcze sprbujesz oszuka firm... - Skd pan wie, e byem wiadomy tej... usterki? Rozwcieczony Miller opad bezsilnie na krzeso. - Poniewa - odpar, cedzc sowa - codziennie truchtae do Maszyny Lingwistycznej z rzekomym listem od swojej babki z Betelgeuse II. Z listem, ktry w ogle nie istnia. Ktry by bezwstydnym oszustwem. Ktry otrzymae przez przeciek w Mgnieniowcu! - Skd pan wie? - rzuci przyparty do muru Ellis. - No wic moe i bya jaka usterka. Jednak nie moe pan dowie adnego zwizku pomidzy waszym wadliwie skonstruowanym Mgnieniowcem a moim... - Twoje pismo - przerwa Miller - ktre podstpnie podsune naszej Maszynie Lingwistycznej, nie byo wcale napisane alfabetem pozaterraskim. Nie pochodzio z Centaura VI. Ani z adnego innego ukadu pozaterraskiego. To staroytny hebrajski. A moge je zdoby tylko w jeden sposb, Ellis. Nie prbuj mnie nabra.

- Hebrajski! - wykrzykn w zdumieniu Ellis. Zblad jak ciana. - Dobry Boe. Inne kontinuum - czwarty wymiar. Czasu, oczywicie. - Zadra. - Rozrastajcy si wszechwiat. To tumaczyoby ich rozmiary. I rwnie to, dlaczego nowa grupa, nowe pokolenie... - I tak podejmujemy znaczne ryzyko w przypadku tych Mgnieniowcw. Wyrzynajc tunele przez inne kontinua czasoprzestrzenne. - Miller ze znueniem potrzsn gow. - Ty intruzie. Wiedziae, e twoim obowizkiem jest donosi o kadej wadzie. - Chyba nie zrobiem nic zego, prawda? - Ellis poczu si nagle kompletnie wytrcony z rwnowagi. - Wydawali si zadowoleni, nawet wdziczni. Jezu, na pewno nie sprawiem adnego kopotu. Miller jkn w nowym przypywie gniewu. Przez chwil miota si po pokoju. Wreszcie rzuci co na biurko, tu pod nos Ellisa. - adnego kopotu. Najmniejszego. Rzu na to okiem. Przyniesione z Archiwum Staroytnego Rzemiosa. - Co to jest? - Sam zobacz! Porwnaem to z jednym z zestaww twoich pyta. To samo. Dokadnie to samo. Wszystkie twoje karteluszki, pytania i odpowiedzi, co do jednego s tutaj. Ty ganimedejski skunksie! Ellis wzi ksig i otworzy j. W miar czytania na jego twarzy pojawia si dziwny wyraz. - Na niebiosa. A wic zapisywali to, co im dawaem. I na podstawie tego stworzyli ksik. Kade sowo. Na dodatek opatrzone komentarzami. Wszystko tutaj jest - jota w jot. Zatem to wywaro jaki efekt. Przekazali t wiedz. Spisali j skrupulatnie. - Wracaj do swojego biura. Na dzisiaj mam dosy twojego widoku. Mam go dosy raz na zawsze. Poegnalny czek otrzymasz zwyk drog. Z poczerwienia z emocji twarz Ellis jak w transie skierowa si ku wyjciu, ciskajc w rku ksig. - Panie Miller? Czy mog j zatrzyma? Czy mgbym j sobie zabra? - A bierz sobie - odrzek ze zmczeniem Miller. - Jasne. Bdziesz mg poczyta w drodze do domu. Na pokadzie publicznego odrzutowca.

- Henry chce ci co pokaza - szepna w podnieceniu Mary Ellis, chwytajc pani Lawrence za rami. - Tylko zareaguj w odpowiedni sposb. - Odpowiedni sposb? - zajkna si nerwowo pani Lawrence, dajc wyraz pewnemu zaniepokojeniu. - A co chodzi? Mam nadziej, e to nic ywego. - Nie, skd. - Mary popchna j w kierunku drzwi do pracowni. - Po prostu si umiechnij. - Uniosa gos. - Henry, przysza Dorothy Lawrence.

Henry Ellis stan w drzwiach. Peen godnoci w jedwabnym szlafroku, z fajk w ustach i wiecznym pirem w doni, wykona lekki ukon. - Dobry wieczr, Dorothy - powiedzia niskim, modulowanym gosem. - Czy zechciaaby pani na chwil wstpi do mojej pracowni? - Pracowni? - Pani Lawrence z wahaniem przestpia prg. - A nad czym pan pracuje? To znaczy, Mary mwia, e ostatnio zajmuje si pan czym niezmiernie ciekawym, teraz kiedy nie naley pan ju do - znaczy si, kiedy przebywa pan wicej w domu. Jednak nie pisna swkiem, o co chodzi. Oczy pani Lawrence ciekawie bdziy po wntrzu pracowni. Oprcz ksiek, wykresw, stao tam wielkie mahoniowe biurko, atlas, globus, obite skr krzesa i niezwykle przestarzaa elektryczna maszyna do pisania. - Jezus Maria! - zawoaa. - Co za dziwolg. I te wszystkie starocie. Ellis ostronie wyj co z pki i poda jej mimochodem. - Tak przy okazji - prosz zerkn na to. - Co to jest? Ksika? - Pani Lawrence wzia j do rki i obejrzaa gorliwie. - A niech mnie. Cika, co nie? - Poruszajc ustami, przeczytaa informacj na okadce. - Co to znaczy? Wyglda na stare. Co za dziwaczne litery! Nigdy w yciu czego takiego nie widziaam. Pismo wite. - Podniosa gow. - Co to jest? Ellis umiechn si nieznacznie. - C... Naraz przyszo olnienie. Pani Lawrence w podziwie zaczerpna tchu. - Dobry Boe! Pan to napisa?! Umiech Ellisa przeszed w peen skromnoci rumieniec. - Ach, skleciem tak drobnostk - mrukn obojtnie. - W sumie, to moja pierwsza. - W zamyleniu zacisn palce na pirze. - A teraz, jeli pani pozwoli, czas, abym wrci do pracy...

PRZYPOMNIMY TO PANU HURTOWO

Obudzi si z przemonym pragnieniem wyjazdu na Marsa. Te doliny, pomyla. Jak czubym si, spacerujc wrd nich? Cudownie; powracajca wiadomo wzmoga zarwno intensywno snu, jak i tsknot. Niemal czu wszechogarniajc obecno innego wiata, dostpnego jedynie agentom rzdowym i wysokim urzdnikom. Kto taki jak on? Mao prawdopodobne, by mg tego dowiadczy. - Wstajesz czy nie? - zapytaa sennie jego ona Kirsten, ze zwyk nut zaczepki w gosie. Jeli tak, wcinij guzik w tym cholernym piecu, to bdzie kawa. - Dobrze - odpar Douglas Quail i opuciwszy sypialni, poczapa na bosaka do kuchni. Tam, wcisnwszy posusznie guzik do kawy, usiad przy stole i wyj niedu t puszk wybornej tabaki Dean Swift. Wcignita pospiesznie mieszanka Beau Nash zakua go w nos i przypieka podniebienie. Jednak robi to nadal; pozwalaa mu odzyska wiadomo i nada jego snom i snutym wrd nocy marzeniom pozory rzeczywistoci. Polec, rzek do siebie. Nim umr, zobacz Marsa. Byo to, rzecz jasna, niemoliwe; zdawa sobie z tego spraw, nawet nic. wiato dnia, swojskie odgosy dobiegajce z sypialni, gdzie ona szczotkowaa przed lustrem wosy - wszystko sprzysigo si, by przypomnie mu, kim by. Ndzny urzdniczyna, skwitowa gorzko. Kirsten utwierdzaa go w tym przynajmniej raz dziennie i nie mia jej tego za ze; ostatecznie zadanie ony polegao na tym, by sprowadza ma na ziemi. Na Ziemi, pomyla i rozemia si. Istotnie brzmiao to jak znalaz. - Z czego si cieszysz? - Kirsten wesza do kuchni, powiewajc rowym szlafrokiem. Zao si, e znowu marzysz. Tylko to ci w gowie. - Tak - odpar, spogldajc za okno na poduszkowce, cignce w dole sznury pojazdw i kipice energi ludziki w drodze do pracy. Niebawem do nich doczy. Jak zawsze. - Dam gow, e chodzi o jak kobiet - podja z pretensj w gosie Kirsten. - Nie - odrzek. - O boga. Boga wojny. Ma cudowne kratery z rosncymi w gbi wszelkimi gatunkami rolin. - Suchaj no. - Kirsten przykucna obok niego i przemwia szczerze, pozbywajc si na chwil szorstkiej nuty w gosie. - Dno oceanu, naszego oceanu jest o wiele, o nieskoczon ilo razy pikniejsze. Wiesz o tym rwnie dobrze jak wszyscy. Wypoycz dla nas dwojga zestaw do oddychania pod wod, we tydzie wolnego i zamieszkamy wsplnie w jednym z wodnych kurortw. Poza tym... - Urwaa. - Wcale mnie nie suchasz. A powiniene. Istnieje co stokro lepszego ni ten twj Mars, a ty nawet nie suchasz! - rzucia widrujcym gosem. - Na mio bosk, nie ma dla ciebie ratunku, Doug! Co si z tob stanie? - Pjd do pracy. - Wsta, zupenie zapominajc o niadaniu. - To si ze mn stanie, ot co. Utkwia w nim wzrok.

- Jest z tob coraz gorzej. Twj fanatyzm nasila si z kadym dniem. Do czego to doprowadzi? - Do lotu na Marsa - odrzek i otworzy szaf w poszukiwaniu czystej koszuli.

Wysiadszy z takswki, Douglas Quail pody trzema zatoczonymi chodnikami w kierunku miego, nowoczesnego wejcia. Nastpnie przystan, tamujc poranny ruch i z uwag przeczyta migajcy neon. Widzia go ju przedtem... ale nigdy nie podszed do niego a tak blisko. Teraz przywiodo go tu jednak co innego. Co, co prdzej czy pniej musiao nastpi.

KORPORACJA PAMNIE Czy to miaa by odpowied? Ostatecznie iluzja, bez wzgldu na to, jak sugestywna, pozostawaa niczym innym jak tylko iluzj. Przynajmniej obiektywnie rzecz biorc. Jednake z subiektywnego punktu widzenia - sytuacja przybieraa cakiem odmienny obrt. Tak czy inaczej, mia umwion wizyt i to ju za pi minut. Wcigajc w puca nieco przesiknite spalinami powietrze Chicago, przeszed przez byszczc polichromiczn ram drzwi i zbliy si do recepcjonistki. Stojca za lad mia blondynka o obnaonych piersiach powitaa go uprzejmie: - Dzie dobry, panie Quail. - Tak - odpar. - Przyszedem dowiedzie si szczegw na temat kursu Pamnie. Jak zreszt pani chyba wie. - Nie pamnie, tylko pami - poprawia go recepcjonistka. Podniosa suchawk ustawionego w pobliu wideofonu. - Przyszed pan Quail, panie McClane. Czy moe ju wej? Czy jeszcze za wczenie? - Szuszuszu - zaszumiao w suchawce. - Tak, panie Quail - oznajmia. - Moe pan wej; pan McClane oczekuje pana. - Kiedy niepewnie ruszy z miejsca, zawoaa za nim: - Pokj D, panie Quail. Na prawo. Po krtkiej acz frustrujcej chwili zagubienia odnalaz waciwy pokj. Zza progu ujrza siedzcego przy autentycznym orzechowym biurku dobrotliwie wygldajcego mczyzn w rednim wieku, ubranego w najnowszy marsjaski garnitur z abich skrek; sam jego wygld jasno wskazywa na to, e Quail mia do czynienia z waciwym czowiekiem. - Prosz usi, Douglas. - McClane machn pulchn doni w kierunku ustawionego przodem do biurka krzesa. - Zatem chce pan polecie na Marsa. Bardzo dobrze. Quail usiad w napiciu. - Nie jestem pewien, czy jest to warte takiej stawki - odrzek. - To mnstwo kosztuje, a mam wraenie, e w zamian nie otrzymam praktycznie nic. - Kosztuje prawie tyle, co sam wyjazd,

pomyla. - Otrzyma pan namacalny dowd swojej podry - podkreli z naciskiem McClane. - W sam raz wystarczajcy. Prosz; poka panu. - Signwszy do grubej koperty, zaprezentowa nieduy kwadracik toczonej karty. - To stanowi dowd, e polecia pan tam - i z powrotem. Pocztwki. - Rozoy na biurku elegancki rzdek zwolnionych od opaty pocztowej kolorowych pocztwek. - Filmy. Zdjcia lokalnych krajobrazw, ktre wykona pan na Marsie wypoyczonym aparatem. - Pokaza te rwnie. - Plus nazwiska poznanych tam ludzi, pamitki o cznej wartoci dwustu poskredw, ktre nadejd - z Marsa - w cigu najbliszego miesica. Naturalnie paszport, kwity za wykonane zdjcia. I nie tylko. - Obrzuci Quaila bystrym spojrzeniem. - Bdzie pan przekonany o swoim wyjedzie, nie ma obawy - powiedzia. - Nie bdzie pan pamita nas ani mnie, ani nawet pobytu tutaj. W swoim umyle odbdzie pan rzeczywist podr; to moemy zagwarantowa. Dwa tygodnie wspomnie bez pominicia najmniejszych szczegw. Prosz pamita: jeeli kiedykolwiek zwtpi pan w autentyczno swoich przey dotyczcych podry na Marsa, moe pan wrci tutaj i odebra pienidze. Rozumie pan? - Ale ja wcale tam nie poleciaem - zaoponowa Quail. - I nie polec, bez wzgldu na dowody, jakimi mnie pan uraczy. - Spazmatycznie zaczerpn tchu. - I nigdy nie byem tajnym agentem Interplanu. - Mimo obiegowych opinii nie mg uwierzy, e implant naleycie speni swoje zadanie. - Panie Quail - odpar cierpliwie McClane. - Jak wyjani pan w swoim licie, nie ma pan adnej, najmniejszej szansy rzeczywistego odbycia podry na Marsa; po pierwsze, nie sta pana na ni, a co bardziej istotne, nie spenia pan wymogw koniecznych do penienia funkcji agenta Interplanu bd jakiejkolwiek innej organizacji. To jedyny sposb na zrealizowanie, hm, marzenia paskiego ycia; czy nie tak, sir? Nijak nie moe pan nim by ani tego zrealizowa. Zachichota. - Jednak moe pan rzec byem i zrealizowaem. Ju my tego dopilnujemy. Nasza stawka jest rozsdna; adne dodatkowe koszty nie wchodz w gr. - Umiechn si zachcajco. - Czy dodatkowa pami jest a tak przekonujca? - zapyta Quail. - Bardziej ni prawdziwa, sir. Gdyby rzeczywicie polecia pan na Marsa w roli agenta Interplanu, do tej pory zdyby pan wikszo zapomnie; nasza analiza ukadw pamiciowych autentycznych wspomnie istotnych wydarze z ycia pewnej osoby - wykazuje, e szczegy szybko zacieraj si w pamici. Na zawsze. Cz pakunku, ktry otrzyma pan od nas, stanowi tak gboka implantacja, e nic nie zostanie zapomniane. Kiedy bdzie pan pod narkoz, zaaplikowane zostanie panu dzieo wykwalifikowanych ekspertw, ludzi, ktrzy spdzili lata na Marsie; w kadej sytuacji weryfikujemy dane co do joty. Wybra pan raczej atwy ukad ekstrapamiciowy; w przypadku Plutona czy te chci zostania Cesarzem Wewntrznej Planety Sojuszu napotkalibymy znacznie wiksze trudnoci... co w duej mierze odbioby si na stawce. Sigajc do kieszeni paszcza po portfel, Quail powiedzia: - Zgoda. Ten wyjazd stanowi cel mojego ycia, a nic nie wskazuje na moliwo jego realizacji. Tote nie pozostaje mi nic innego, jak przysta na paskie warunki. - Prosz nie myle o tym w ten sposb - odpar surowo McClane. - Nie przyjmuje pan drugorzdnej oferty. Rzeczywista pami, ze swoj wybirczoci, zawodnoci i zamieniami oto warto drugorzdna. Przyj pienidze i nacisn guzik na biurku. - W porzdku, panie Quail powiedzia, kiedy drzwi do gabinetu otworzyy si i do rodka weszo dwch krzepkich mczyzn. - Jako tajny agent znajduje si pan w drodze na Marsa. - Podszed bliej, by ucisn drc,

spocon do Quaila. - Czy te raczej, podr ma pan ju za sob. Dzi o szesnastej trzydzieci z powrotem, hm, zawita pan na Terr; takswka wysadzi pana w pobliu mieszkania i, jak mwiem, nie bdzie pan pamita ani mnie, ani przyjcia tutaj; w gruncie rzeczy nie bdzie pan nawet wiadomy naszego istnienia. Czujc sucho w gardle, Quail pody za dwoma technikami; od tej pory jego los tkwi w ich rkach. Czy rzeczywicie uwierz, e byem na Marsie? - rozmyla. - I e zdoaem zrealizowa yciowy cel? Ogarno go nieodparte wraenie, e co pjdzie nie tak. Ale nie mia pojcia co. Pozostawao mu tylko czeka na rezultat.

Rozleg si brzczyk przekanika na biurku McClanea, czcego go z operacyjnym dziaem firmy, i zabrzmia gos: - Pan Quail znajduje si pod narkoz, sir. Czy yczy pan sobie osobicie go nadzorowa, czy moemy kontynuowa? - To rutynowy przypadek - zauway McClane. - Kontynuujcie, Lowe; nie sdz, aby pojawiy si jakie kopoty. - Programowanie sztucznych wspomnie dotyczcych podry na inn planet - zarwno z dodatkowym bodcem, w postaci roli tajnego agenta jak i bez niego pojawiao si na planie zaj firmy z monotonn regularnoci. W cigu jednego miesica, obliczy bez entuzjazmu, czeka nas dwadziecia takich... zastpcza podr midzyplanetarna to nasz chleb powszedni. - Jak pan uwaa, panie McClane - dobieg gos Lowea i przekanik ucich. Przeszedszy do podziemnej sekcji lecej za gabinetem komnaty, McClane rozejrza si za pakietem Numer Trzy - podr na Marsa - oraz za pakietem Numer Szedziesit Dwa - tajny agent Interplanu. Odszukawszy je, wrci do gabinetu, wygodnie zasiad za biurkiem i wysypa przed sob ich zawarto - towary, ktre miay zosta podrzucone do mieszkania Quaila, podczas gdy technicy trudzili si instalowaniem faszywej pamici. Porczny pistolet o wartoci jednego poskreda, wylicza McClane, to najwiksza gratka. Gwnie dziki niemu wychodzimy na swoje. Nastpnie przekanik wielkoci piguki, ktry w razie schwytania agenta mg zosta niezwocznie poknity. Ksiga kodowa zdumiewajco podobna do oryginau... Rekwizyty firmy byy niezwykle dokadne: w miar moliwoci stworzono je, opierajc si na autentycznych produktach amerykaskiego przemysu wojskowego. Nie przekazyway adnej istotnej treci, lecz wplecione w wyimaginowan podr Quaila utworz z jego wspomnieniami spjn cao: powka staroytnej monety pidziesiciocentowej, kilka niepoprawnie spisanych cytatw z kaza Johna Donnea, kady na osobnym kawaku przezroczystego, cienkiego jak serwetka papieru, firmowe pudeka od zapaek z marsjaskich barw, yka ze stali nierdzewnej z wygrawerowanym napisem WASNO NARODOWEGO KIBUCU KOPUY MARSJASKIEJ, zwj drutu, ktry... Zabzycza nadajnik. - Panie McClane, przepraszam, e przeszkadzam, ale mia miejsce pewien niepokojcy incydent. Chyba jednak byoby lepiej, gdyby pan si tutaj zjawi. Quail jest ju pod narkoz; jego

reakcja na rodek usypiajcy bya najzupeniej prawidowa; jego obecny stan umoliwia pen chonno. Ale... - Zaraz tam bd. - Przeczuwajc kopoty, McClane opuci gabinet; chwil pniej wchodzi do strefy operacyjnej. Na higienicznym ou spoczywa Douglas Quail. Oddycha powoli i regularnie, mia przymknite oczy; wydawa si czciowo - cho tylko w niewielkim stopniu - wiadomy obecnoci dwch technikw i McClanea. - Czyby nie byo miejsca na zainstalowanie modelu pamiciowego? - McClane poczu przypyw irytacji. - Po prostu usucie dwa tygodnie pracy; jest zatrudniony jako urzdnik w Biurze Emigracyjnym Zachodniego Wybrzea. To agencja rzdowa, wic niewtpliwie ma czy te mia dwutygodniowy urlop w cigu ostatnich dwunastu miesicy. To powinno wystarczy. - Zawsze draniy go podobne drobiazgi. - Nasz problem - powiedzia ostro Lowe - polega na czym zupenie innym. - Pochyliwszy si nad kiem, powiedzia do Quaila: - Prosz powiedzie panu McClane to, co powiedzia pan nam. - I do McClanea: - Niech pan sucha uwanie. Spojrzenie szarozielonych oczu lecego na wznak mczyzny widrowao twarz McClanea. Ten z niepokojem odnotowa jego odpychajcy wyraz; oczy nabray osobliwego, wrcz nieorganicznego blasku na podobiestwo kamieni pszlachetnych. Nie by pewien, czy mu si to podoba; spojrzenie tchno nadmiernym chodem. - Czego znowu chcecie? - rzuci ostro Quail. - Zniszczylicie moj oson. Wynocie si std, nim rozszarpi was na kawaki. - Popatrzy na McClanea. - Zwaszcza pan - doda. - To pan ponosi odpowiedzialno za to kontrprzedsiwzicie. - Jak dugo by pan na Marsie? - zapyta Lowe. - Miesic - wycedzi Quail. - W jakim celu? - kontynuowa Lowe. Wskie usta wykrzywi grymas; Quail bez sowa obrzuci go wzrokiem. Wreszcie odezwa si nabrzmiaym z nienawici gosem: - Pojechaem tam jako agent Interplanu. Przecie ju wam mwiem. Czybycie nie nagrywali kadego sowa? Odtwrzcie tam swojemu szefowi i dajcie mi spokj. - Zamkn oczy; blask znikn. McClane poczu natychmiastowy przypyw ulgi. - To twardy czowiek, panie McClane - rzek cicho Lowe. - Przestanie nim by - odpar McClane - kiedy ponownie zakcimy acuch jego pamici. Stanie si tak agodny jak przedtem. - Zwrci si do Quaila: - A wic std si wzio to paskie pragnienie wyjazdu na Marsa. Nie otwierajc oczu, Quail odpowiedzia: - Nigdy nie miaem zamiaru tam lecie. Zlecono mi to - otrzymaem rozkaz i nie byo wyjcia. Cho tak, przyznaj, e byem ciekaw; kt by nie by? - Ponownie otworzy oczy i

spojrza na nich badawczo, obdarzajc szczegln uwag McClanea. - Ale dysponujecie tu rodkiem na prawdomwno; wywoa sprawy, o ktrych kompletnie nie pamitaem. - Zamyli si. - Ciekawe, co z Kirsten - powiedzia na wp do siebie. - Czy ona wie? Moe jest pilnujcym mnie szpiegiem Interplanu... aby mieli pewno, e nie odzyskaem pamici? Nic dziwnego, e tak szydzia z mojej chci wyjazdu. - Umiechn si nieznacznie; peen zrozumienia umiech znikn tak szybko, jak si pojawi. - Prosz mi uwierzy, panie Quail; wpltalimy si w to zupenie przez przypadek. W naszej pracy... - rzek McClane. - Wierz panu - przerwa mu Quail. Ogarno go zmczenie; narkotyk wciga go coraz gbiej. - Gdzie to ja niby miaem by? - wymamrota. - Na Marsie? Nie pamitam... wiem, e chciabym go zobaczy; kady by chcia. Aleja... - Ucich. - Urzdnik, po prostu zwyczajny urzdnik. Prostujc si, Lowe powiedzia do swojego przeoonego: - On pragnie wszczepienia implantu pamiciowego odpowiadajcego jego rzeczywistej podry. I faszywego powodu bdcego w istocie prawdziwym. Na skutek dziaania narkidryny mwi prawd. Podr wyranie rysuje si w jego umyle - przynajmniej podczas piczki. Lecz w innych sytuacjach najwyraniej o niej nie pamita. Kto, pewnie w rzdowych laboratoriach wojskowych, wymaza jego wiadome wspomnienia; wiedzia jedynie, e podr na Marsa niosa ze sob jakie szczeglne znaczenie, tak samo rola tajnego agenta. Tego nie mogli wymaza; to nie pami, lecz pragnienie, prawdopodobnie to samo, ktre skonio go do zgoszenia si na ochotnika do tego zadania. Drugi technik, Keeler, zwrci si do McClanea: - I co robimy? Wszczepiamy model faszywej pamici w miejsce prawdziwej? Trudno przewidzie rezultat; moe zachowa strzpki wspomnie z prawdziwej podry, co wywoa psychiczne intermedium. Zaistniaaby konieczno wspistnienia w jego umyle dwch odrbnych przekona: mianowicie, e polecia na Marsa i e tam nie polecia. e jest agentem Interplanu i e nim nie jest, e to nieprawda. Chyba powinnimy obudzi go i odesa std bez adnych implantw; to zbyt due ryzyko. - Zgoda - powiedzia McClane. Pewna myl przebiega mu przez gow. - Czy potraficie przewidzie, co bdzie pamita, kiedy si przebudzi? - Nie sposb tego dokona - odpar Lowe. - Przypuszczalnie zachowa mgliste, niewyrane wspomnienia z rzeczywistej podry. I pewnie powanie zwtpi w jej realno, dziki czemu uzna, e nasz program jest do niczego. I pewnie zapamita pobyt tutaj; to nie zniknie, chyba e chce pan, abymy wymazali zwizane z nim wspomnienia. - Im mniej bdziemy ingerowa w umys tego czowieka - powiedzia McClane - tym lepiej dla nas. Nie ma co kombinowa; i tak bylimy na tyle gupi - czy te mielimy pecha - aby zdj oson prawdziwego agenta Interplanu, tak doskona, e do tej pory sam nie ma pojcia, kim naprawd by... czy raczej kim jest. - Im prdzej pozbd si Douglasa Quaila, tym lepiej. - Czy obstaje pan przy zamiarze podrzucenia pakietw Numer Trzy i Szedziesit Dwa w jego mieszkaniu? - zapyta Lowe. - Nie - odrzek McClane. - Poza tym zwrcimy poow jego zapaty.

- Poow! Dlaczego poow? - To chyba waciwe podejcie do sprawy - odpar bez przekonania McClane.

Kiedy takswka wioza go w kierunku domu pooonego w mieszkalnej dzielnicy Chicago, Douglas Quail powiedzia do siebie: Dobrze jest znw wrci na Terr. Wspomnienie miesicznego pobytu na Marsie ju zaczynao blednc w jego pamici; mia przed oczami jedynie obraz ziejcych kraterw i wiekowych, dotknitych erozj wzgrz; wci czu te ywotno planety i zwizany z podr ruch. Stworzony z kurzu wiat, gdzie niewiele si dziao, gdzie przewaajc cz dnia spdzao si na cigym sprawdzaniu przenonego zapasu tlenu. I istniejce na nim formy ycia, skromne i nie rzucajce si w oczy szarobrunatne kaktusy oraz woloddownice. W gruncie rzeczy przywiz ze sob kilka dogorywajcych egzemplarzy marsjaskiej fauny; zdoa przemyci je przez kontrol celn. Ostatecznie nie stwarzay adnego zagroenia; nie mogy przetrwa w atmosferze Ziemi. Sign do kieszeni w poszukiwaniu pakunka z ddownicami... I zamiast niego wycign kopert. Zajrza do rodka i skonstatowa ze zdumieniem, e zawieraa piset siedemdziesit poskredw w banknotach o niskich nominaach. Skd ja to mam? - zapyta sam siebie. - Czy nie wydaem na podr wszystkiego co do kreda? W lad za pienidzmi z koperty wypad wistek papieru ze sowami: Zwrot poowy zapaty. McClane. I data. Dzisiejsza data. - Pami - powiedzia na gos. - Pami o czym, sir lub madami - zapyta z szacunkiem robot-kierowca. - Masz tu ksik telefoniczn? - rzuci Quail. - Naturalnie, sir lub madam. - Pojawia si szpara, przez ktr podano mu mikrotamow ksik telefoniczn hrabstwa Cook. - Pisownia bya dosy osobliwa - mrukn Quail, przerzucajc kartki tego dziau. Poczu narastajc fal strachu; obezwadniajcego strachu. - Jest. - Zawie mnie do Korporacji Pamnie. Zmieniem zdanie; nie chc jecha do domu. - Tak, sir lub madam, rnie to bywa - odpar kierowca. Chwil pniej samochd zmieni kierunek jazdy. - Czy mgbym skorzysta z telefonu? - zapyta. - Prosz bardzo - odrzek robot-kierowca. I poda mu nowy lnicy aparat 3-D.

Wykrci numer swojego mieszkania. Po chwili na wprost niego ukaza si wstrzsajco realistyczny mimo duego pomniejszenia wizerunek Kirsten. - Byem na Marsie - oznajmi. - Jeste pijany. - Pogardliwie wykrzywia usta. - Albo i gorzej. - Mwi prawd. - Kiedy? - spytaa. - Nie wiem. - Zmiesza si. - To chyba bya symulowana podr, odbyta dziki tym sztucznym, ponadrealnym czy Bg jeszcze wie jakim implantom pamiciowym. Ja sam jej nie odbyem. - Jeste pijany - odpara miadco Kirsten i przerwaa poczenie. Czujc na twarzy rumieniec, odoy suchawk. - Zawsze ten sam ton, powiedzia gwatownie do siebie. I niezmienna riposta, tak jakby to ona wiedziaa wszystko, a ja nic. Co za maestwo. Chryste, pomyla zaspiony. Niebawem takswka zatrzymaa si na wprost nowoczesnego, rowego budynku kuszcego migajcym, polichromicznym neonem z napisem: KORPORACJA PAMNIE. Powitao go zdumione spojrzenie nagiej od pasa w gr recepcjonistki, ktra nastpnie z trudem zapanowaa nad nerwami. - Ach, witam, panie Quail - powiedziaa zmieszana. - J-jak si pan miewa? Czy zapomnia pan czego? - Reszty swojej zapaty - odpar. - Zapaty? - powiedziaa spokojniejszym tonem recepcjonistka. - Chyba jest pan w bdzie, panie Quail. Prowadzi pan tutaj rozmowy na temat ponadrealnej podry, ale... - Wzruszya bladymi ramionami. - O ile wiem, owa podr nie miaa miejsca. - Wszystko pamitam, panienko - zapewni j Quail. - Pamitam swj list do Korporacji, ktry zapocztkowa ca spraw. Pamitam swj przyjazd tutaj, wizyt u pana McClanea. I dwch technikw, ktrzy zaprowadzili mnie do sali i zaaplikowali rodek usypiajcy. - Nic dziwnego, e firma zwrcia poow kosztw. Faszywe wspomnienia z podry na Marsa wcale si nie przyjy, a przynajmniej nie tak, jak mu obiecywano. - Panie Quail - rzeka dziewczyna. - Posada podrzdnego urzdnika nie umniejsza faktu, e jest pan przystojnym mczyzn, a gniew szpeci paskie rysy. Jeli miaoby to wpyn na p