Ostatnie słowa

19

description

Reginald Charles Hill jest współczesnym angielskim pisarzem kryminałów, laureatem Cartier Diamond Dagger przyznanej dla uhonorowania twórczości – najbardziej prestiżowej nagrody dla pisarzy kryminałów przyznawanej przez Crime Writers’ Association.i obecnie uznawany jest za najlepszego z żyjących autorów kryminałów w całym anglojęzycznym świecie.

Transcript of Ostatnie słowa

Reginald Hill

DALZIEL I PASCOEOSTATNIE SŁOWA

Przełożył Wojciech Szypuła

Warszawa 2011

Tytuł oryginału:Exit Lines

Copyright © 1984 by Reginald Hill

Copyright for the Polish translation© 2011 by Wydawnictwo Nowa Proza

Redakcja:Joanna Figlewska

Korekta:Urszula Okrzeja

Ilustracja na okładce:Irek Konior

Projekt typograficzny, skład i łamanie:Tomek Laisar Fruń

ISBN 978-83-7534-049-5Wydanie I

Wydawca:Nowa Proza sp. z o.o.

ul. F. Znanieckiego 16a m. 903-980 Warszawatel 22 251 03 71

www.nowaproza.eu

Wyłączny dystrybutor:Firma Księgarska Olesiejuk

Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A.ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.

tel. 227213000www.olesiejuk.pl

Druk i oprawa:[email protected]

Podziękowania

Oto lista osób, którym chciałbym podziękować: Joseph Addison (rozdział 2), Juliusz Cezar (12), Thomas Coryat (11), William Cooper (7), Elżbieta I (20), Johann Wolf-gang von Goethe (16), William Hazlitt (8), O. Henry (13), Thomas Hobbes (26), Jakub V Szkocki (27), Jerzy V (15), Joram, król Judy (23), Karol II (14), Somerset Maugham (9), Thomas More (24), kapitan Oates (1), lord Palmerston (3), William Pitt Młodszy (6 i 10), François Rabelais (19 i 29), sir Walter Rayleigh (24), Philip Sidney (18), Sydney Smith (5), Lytton Strachey (22), Jonathan Swift (25), lord Tennyson (21), James Thurber (17), cesarz Wespazjan (28) oraz Oscar Wilde (4).

Requiescant in pace

7

Rozdział 1

„Wychodzę. Nie będzie mnie przez jakiś czas”.

W zimną i burzową listopadową noc, kiedy Peter i Ellie Pascoe świętowali winem i hulanką pierwsze urodziny Rose, która przyjęła ten dzień z absolutną obojętnością, zmarło trzech mężczyzn, a oni nie pozostali na swoją śmierć obojętni.

Thomas Arthur Parrinder (l. 71) po raz ostatni poczuł podniecenie w kontakcie z czymś ciepłym i wilgotnym, leżąc w marznącym deszczu, który od blisko czterech go-dzin siekł go po twarzy. Otworzywszy jedno oko, zobaczył nad sobą wydłużony zwierzęcy łeb ze sterczącymi uszami, rysujący się niewyraźnie na tle ciemnego nieba. Błysnęły odsłonięte zęby i jedno ciekawskie ślepię, gdy zwierzę po-chyliło się i drugi raz go liznęło. Parrinder rozdziawił usta i wydobył się z nich chrobot, który mógłby uchodzić za śmiech, oraz jedno jedyne słowo:

– Polly!Nic więcej nie powiedział, nawet już więcej nie ode-

tchnął, aż wreszcie przepracowany lekarz stwierdził (nie bez ulgi) zgon w drodze do szpitala.

8

Mniej więcej o tej samej porze odległy dźwięk dzwon-ka wyrwał Roberta Deeksa (l. 73) z długiego zjazdu w za-pomnienie. Nieco wcześniej inny dzwonek dzwonił dość długo, ale w końcu przestał. Po jakimś czasie umilkł także ten drugi. Otworzyły się drzwi. Ktoś coś zawołał. Następne drzwi. Otworzyły się, zamknęły. Odgłos kroków na dole, pośpiesznych, w biegu. I głos, coraz głośniejszy i coraz bardziej zaniepokojony. Kroki i głos razem, na schodach. Idą na górę. Deeksem zatrzęsło. Wrócił do rzeczywistości. Znajdował się w łazience. Swojej łazience. Stwierdzenie tego faktu było triumfem tak doniosłym, że zachęcony sukcesem umysł Deeksa posunął się o krok dalej. Siedział w wannie! Spojrzał w dół, na rdzawą wodę oblewającą mu pierś szarą i kruchą jak przemoczona gazeta ciśnięta wiatrem na parkan. Jego mózg jednym skokiem przeszedł od faktów do odczuć. Czułby się zakłopotany, gdyby znaleziono go w wannie, zwłaszcza po tym, jak tak zapaskudził wodę. Była to specjalna wanna dla starszych ludzi, z antypoślizgowym dnem i miękkimi uchwytami, na których mógł się oprzeć przy wchodzeniu i wychodzeniu. Teraz też do nich sięgnął, ale obrzmiałe w stawach i pozbawione czucia palce ześli-znęły się z nich – zresztą, nawet gdyby je chwycił, wiedział, że nie ma już dość siły, żeby się podnieść. Opuścił ręce. Fakty i odczucia odpływały w zgodnym rytmie, a on czuł, że odpływa razem z nimi. Dobiegający od drzwi okrzyk zgrozy po raz ostatni powstrzymał ten proces, ale już tylko na chwilę. Deeks odwrócił głowę i zobaczył stojącą w progu córkę, sparaliżowaną widokiem ojca w wannie pełnej roz-rzedzonej krwi. Otworzył bezzębne usta.

– Charley... – powiedział.Następny zadzwonił do drzwi lekarz z karetki, ale wtedy

Deeks odpowiadał już na inne, pilniejsze wezwanie.

9

Philip Cater Westerman (l. 70) czuł, jak krople deszczu bębnią o jego foliową pelerynę, a wiatr usiłuje się pod nią wedrzeć, kiedy wsiadał na rower i wyjeżdżał z parkingu pubu „The Duke of York”. Tyle dobrego, że wiatr wiał mu w plecy, gdy skręcił w lewo w stronę „Towers”. Fakt, że wąs-ką wiejską dróżkę ktoś postanowił nazwać Paradise Road, „Drogą do raju”, nie wydawał mu się na razie ironiczny. Zobaczył zbliżające się z naprzeciwka światła. Nic sobie nie robiąc z wiatru, z arogancką łatwością rozdzierały kurty-nę zacinającego deszczu. Samochód musiał pokonać dobre sto jardów w czasie, którego pchany wiatrem Westerman potrzebował na przejechanie dziesięciu – ledwie jednak ta myśl przeszła mu przez głowę, światła skręciły w bok, a ha-mulce zapiszczały przeraźliwie w rozpaczliwej, lecz darem-nej próbie wyminięcia przeszkody. Samochód i rowerzysta zatrzymali się prawie równocześnie. Westerman widział, jak obie pary przednich drzwi otwierają się gwałtownie i dwie postaci biegną w jego kierunku – jedna krępa i barczysta, druga podobnego wzrostu, ale szczuplejsza. Ten obraz za-pisał mu się w pamięci z siłą mocnego analgetyku, kiedy transportowano go do szpitala, gdzie ten sam umęczony lekarz, który odnotował zgon dwóch poprzednich sie-demdziesięciolatków, stwierdził, że gdyby karetka musiała pokonać jeszcze choćby milę, miałby na rozkładzie trzech truposzy z rzędu. Nieszczęsny nowy pacjent nie był chy-ba wart tego, żeby szykować go do operacji, ale ponieważ lekarz nie osiągnął jeszcze takiego stopnia zaawansowania w sztuce medycznej, żeby bez cienia wątpliwości uważać się za posłańca Boga, puścił w ruch tryby szpitalnej machiny. Jakby dla potwierdzenia słuszności tej decyzji Philip Cater Westerman otworzył oczy.

– Cześć – powiedział.

10

– Cześć, staruszku – odpowiedział lekarz. – Leż spokoj-nie. Zaraz się tobą zajmiemy.

Philip Cater Westerman wiedział, że „zaraz” to i tak dla niego za długo.

– Paradise... – mruknął w zadumie. – Raj, psiakrew! – dodał z najwyższym oburzeniem. – Kierowca... francowaty tłuścioch... nawalony... – powiedział i umarł.

***

W domu państwa Pascoe zadzwonił telefon.Pascoe jęknął. Ellie skrzywiła się i poszła odebrać. Pascoe

przez chwilę podsłuchiwał przez otwarte drzwi, ale słysząc, jak Ellie wita się z ojcem, odprężył się i wrócił do kupione-go w Marksie & Spencerze rocznicowego burgunda.

Uśmiechnął się szeroko do żony, kiedy wróciła do poko-ju; miał nadzieję, że podziela jego ulgę z faktu, że nie był to kolejny telefon od sierżanta dyżurnego z wiadomością (niegdyś pochlebiającą, dzisiaj raczej przerażającą), że WK hrabstwa Yorkshire nie może funkcjonować bez swojego ulubionego komisarza.

Ellie nie odpowiedziała uśmiechem, więc Pascoe spo-chmurniał tak jak ona.

– Kłopoty?– Właściwie to nie wiem... Dzwonił tato, żeby życzyć

Rose wszystkiego najlepszego.– No i?– To już drugi raz. Dzisiaj rano, kiedy mama zatelefono-

wała, podłączył się do rozmowy z życzeniami.– Jest taki dumny z wnuczki, że postanowił zrobić to

jeszcze raz. Co w tym złego?

11

– Zdziwił się, kiedy mu powiedziałam, że to bardzo miłe z jego strony, dzwonić drugi raz w tej sprawie. Wtedy wtrą-ciła się mama.

– I co, też drugi raz złożyła Rose życzenia?– Nie! – zirytowała się Ellie. – Powiedziała tylko, żebym

nie przejmowała się tatą, bo on niedługo zapomni własnej głowy.

– Rozsądna kobieta.– Tak mówisz, bo daleko mieszka – zauważyła ironicznie

Ellie. – Wydaje mi się, że mama się martwi. Od dwóch lat, kiedy trochę podupadł na zdrowiu, tato jest jakiś inny. Mama nic nie powiedziała, ale ja to wyczuwam. I wiesz co, Peter... Chyba powinnam tam podjechać. Zobaczę, co u nich słychać.

„Tam” – czyli do Orburn, odległego o osiemdziesiąt mil miasteczka na południe od Lincoln.

– Czemu nie? – zgodził się wielkodusznie Pascoe. – Kiedy?

– Może jutro? Dziadkowie już dość dawno nie wi dzieli Rose. Nie bardzo mają nas jak odwiedzać, odkąd tato prze-stał jeździć samochodem. Tylko że w jeden dzień tam i z po-wrotem, z dzieckiem... To kawał drogi, wolałabym u nich zanocować. Co ty na to?

Pascoe pociągnął w zadumie łyk wina.– Wiesz co? Gdybyś poszła na całość, gdybyś naprawdę

dała z siebie wszystko, to byłabyś o krok od pobicia własne-go rekordu w zbliżeniu się do poproszenia mnie o pozwo-lenie. Co byłoby miłe. Ale musiałbym to dostać na piśmie, bo inaczej nikt mi nie uwierzy.

– Ty draniu. Pytałam tylko, czy nie pokrzyżuję ci jakichś planów.

– Nie mieszajmy w to Dalziela. – Pascoe wyszczerzył zęby w uśmiechu. – A ty lepiej porozum się z mamą.

– Masz rację, od razu do niej zadzwonię. – I Ellie wyszła do drugiego pokoju.

– Tylko nie odkładaj potem słuchawki na widełki! – za-wołał za nią Pascoe. – Skoro jutro mam być pozbawiony możliwości egzekwowania swoich praw małżeńskich, dzi-siaj upomnę się o podwójną porcję.

Zanim jednak Ellie podeszła do telefonu, ten zadzwonił.Pascoe słyszał, jak Ellie potwierdza numer, chwilę słucha

i odpowiada:– Dobrze, panie sierżancie, już go daję.– O cholera... – mruknął Pascoe. – Szlag by to trafił!

13

Rozdział 2

„Oto jak spokojnie potrafi umierać chrześcijanin”.

– Tylne wejście – powiedział Wield. – Wybita szybka, klucz w zamku, ręka do środka i otwarte. Łatwizna.

Sierżant Wield był mistrzem telegraficznego stylu wy-powiedzi. Musiał chyba również ćwiczyć nieporuszanie wargami, bo słowa dobywały się z jego brzydkiej, kośla-wej twarzy jak rytualna recytacja zza prymitywnej maski diabła.

Pascoe odepchnął to nieżyczliwe skojarzenie najdalej jak umiał – czyli niezbyt daleko. Na razie wyjaśnienia sierżanta nie złagodziły wywołanego nagłym wezwaniem rozgory-czenia. Przez telefon Wield był jeszcze bardziej oszczędny w słowach i kiedy Pascoe wkrótce po przybyciu na Welfare Lane 25 (do wiktoriańskiego szeregowca, którego chyba nawet największy pasjonat dziewiętnastowiecznej architek-tury nie broniłby przed wyburzeniem) dał wyraz swojemu niezadowoleniu, sierżant znaczącym spojrzeniem zza dia-belskiej maski zwrócił mu uwagę na krępującą obecność posterunkowego Tony’ego Hectora.

14

Posterunkowy Hector, który pierwszy zjawił się na miej-scu przestępstwa, teoretycznie stanowił najlepsze źródło bez-cennych informacji – gdyby nie fakt, że był także (przynaj-mniej zdaniem komisarza Pascoe) najgorszym z możliwych kandydatów do tej roli. Wyglądało na to, że do zawodu policjanta predestynował go przede wszystkim nieprzecięt-ny wzrost: wyprostowany mierzył pełne sześć stóp i sześć cali, chociaż na pewnym etapie rozwoju zawstydził się chy-ba swoich gabarytów i poprzez przygarbienie pozbył się tej sześciocalowej nadwyżki. Kręgosłup miał teraz wygięty jak napięty łuk, a głowę wciągniętą w ramiona tak głęboko, że wyglądał, jakby pod płaszczem nosił wieszak. Był jednym z trójki młodych posterunkowych, którzy pojawili się w ko-misariacie przed dwoma miesiącami. Podinspektor Dalziel nadał im niezbyt życzliwe przezwisko „Matołków Maggie”, sugerując, że ich obecność w policji jest raczej wynikiem oszczędnościowej polityki pani Thatcher niż autentycznego powołania do tej służby. Pascoe już dwukrotnie miał okazję widzieć Hectora w akcji i nie doczekał się na razie dowo-dów obalających twierdzenie Dalziela. Sam jednak, jako człowiek z natury przyjazny i życzliwy, nie skreślał jeszcze młodego posterunkowego.

– No, słucham – zachęcił go teraz do podzielenia się swoimi refleksjami.

– Tak, panie komisarzu...? – Nuta zdziwienia w głosie.– Proszę mi opowiedzieć, co tu się stało i co pan zastał

po przybyciu na miejsce – wyjaśnił Pascoe powoli i dobit-nie, chcąc mieć pewność, że zostanie usłyszany mimo zbyt głośno nastawionego telewizora w domu obok.

– A tak, oczywiście. – Hector wyjął notes i odkaszlnął, dyskretnie zasłaniając usta ręką. – Służbę rozpocząłem o go-dzinie osiemnastej w piątek, dnia...

15

– Nie, nie – przerwał mu Pascoe. Wydawało się oczywi-ste, że to właśnie skłonność Hectora do bombastycznego stylu raportowania sprawiła, że Wield tak chętnie poszedł w telegrafię. – Od momentu dotarcia tutaj. Własnymi sło-wami, jeśli łaska.

– Ale to są moje własne słowa, panie komisarzu. – Hec-tor, nieco urażony, znacząco machnął notatnikiem.

– Wiem, ale nie występuje pan w tej chwili przed sądem. Proszę mówić tak, jakby mówił pan do...

Pascoe bezradnie zawiesił głos. Do kolegów? Do ojca? Jakkolwiek zakończy to zdanie, zabrzmi to niedorzecznie.

– Do siebie – podsunął sierżant Wield.Ich spojrzenia spotkały się i Pascoe z najwyższym trudem

powstrzymał się od parsknięcia śmiechem. Aby powstrzy-mać ten przypływ wesołości, musiał upomnieć się w duchu, że całkiem niedawno parę metrów nad jego głową dokona-no wyjątkowo okrutnego morderstwa. Na tę myśl dodat-kowo ogarnęły go wyrzuty sumienia, że miał żal do Wielda za niespodziewane wezwanie.

Czyżbym dostawał znieczulicy?– Mów, synu – polecił Hectorowi.– Tak jest, panie komisarzu. Po dotarciu na miejsce za-

stałem panią Frostick i mnóstwo innych ludzi...– Chwileczkę. Kim jest pani Frostick?– Pani Frostick jest córką pana Deeksa, panie komisarzu.

A pan Deeks jest denatem, do niedawna zamieszkałym pod tym adresem.

Pascoe zerknął podejrzliwie na Hectora, wypatrując w jego oczach błysku inteligencji, który sugerowałby, że posterunkowy robi go w balona, ale dostrzegł w nich tylko szczerą pustkę.

– A ci inni ludzie? Kto to był?

16

– Chyba głównie sąsiedzi, panie komisarzu. Tak przy-puszczam.

– Przypuszcza pan, tak? Ale zapisał pan ich nazwiska i adresy?

Głowa Hectora zapadła się jeszcze głębiej między ramiona. Niewykluczone, że mógłby ją całkiem wciągnąć, jak żółw.

– Częściowo, panie komisarzu. Panowało zamieszanie, zbiegło się mnóstwo ludzi, kiedy pani Frostick zaczęła wzy-wać pomocy...

– Jak?Znowu to puste, szukające rozumu spojrzenie.– W domu jest telefon, panie komisarzu – wtrącił się

Wield – ale pani Frostick wpadła w histerię i po znalezie-niu ojca wybiegła na ulicę, zaczęła krzyczeć i dobijać się do sąsiadów.

– Do sąsiadów, to znaczy do jednego domu? Do kilku? Czyli zebrała się gromada sąsiadów? Do tego pewne przy-padkowi przechodnie, zwabieni zamieszaniem?

– Pogoda jest wyjątkowo paskudna, panie komisarzu – odparł Wield. – Wątpię, żeby było dużo przechodniów.

– To prawda. No dobrze: ci wszyscy ludzie, których częś-ciowo pan spisał... Co robili?

– Część weszła na piętro, zobaczyć denata...– Już wtedy?– Słucham, panie komisarzu?– Czy już wtedy był denatem?Głowa cofnęła się o kolejny cal.– Nie wyglądał najlepiej.– Zamordowany nie wyglądał najlepiej... – mruknął Pas-

coe, smakując te słowa z jakąś smętną przyjemnością. – No dobrze. Część weszła na górę, ale inni, jak się domyślam, zostali na dole?

17

– Tak, panie komisarzu. Pocieszali panią Frostick, parzy-li jej herbatę i tak dalej.

– W salonie, domyślam się?– Pani Frostick była w salonie. – Twarz Hectora cała się

pomarszczyła, gdy desperacko walczył o precyzję wypowie-dzi. – Herbatę parzył ktoś w kuchni. Tam jest kuchenka, więc tam musieli zagotować wodę. Pan Deeks leżał na łóżku w sypialni. W domu jest tylko jedna sypialnia, od frontu. Były dwie, ale jedną przerobiono na łazienkę.

Pascoe dostrzegł nikły płomyk nadziei.– Widzę, że topografię domu ma pan rozpracowaną –

powiedział z taką aprobatą, jakby rozmawiali o jakimś śred-niowiecznym zamczysku.

Głowa posterunkowego wysunęła się minimalnie na-przód.

– Zgadza się, panie komisarzu. Przypomina dom mojej ciotki Sheili, przy Parish Road. To po sąsiedzku. Tylko że ona dobudowała łazienkę w miejscu wyburzonej umywalni na podwórzu.

– Dobudowała łazienkę? Fantastycznie. A wracając na Welfare Lane... Co pan zrobił po dotarciu na miejsce?

– Rozejrzałem się, panie komisarzu, a potem wyszedłem na dwór i wezwałem posiłki.

– Rozumiem. Czyli rozejrzał się pan. I co pan zobaczył? Bo zakładam, że coś pan zobaczył?

Pustkę spojrzenia Hectora dodatkowo przeszył ból. Tak bardzo nie chciał zadać tego pytania...

– To znaczy? – zapytał.Patrząc na posterunkowego, Pascoe żałował, że nie może

zdjąć go z haczyka i wyrzucić do wody. Westchnął.– Powiedział pan, że wyszedł na dwór, żeby wezwać po-

siłki.

18

– Zgadza się, panie komisarzu. Pomyślałem, że łatwiej będzie nawiązać łączność. Poza tym, w domu zrobiło się dość tłoczno, tyle ludzi się zeszło... – poskarżył się Hector.

Pascoe się poddał. Wyglądało na to, że jako źródło infor-macji młody posterunkowy jest tak samo bezużyteczny jak latarnia uliczna, którą przypominał.

– Dziękuję, posterunkowy. Na razie to wszystko. Proszę zostać na schodach przed domem i odpędzać gapiów. Aha, i będzie mi potrzebna lista ludzi, których pan tu zastał. Wiem, że nie było czasu na szczegółowy spis powszechny; wystarczą mi namiary na głowy rodzin.

Hector – zdziwiony, spokojniejszy i nieco rozczarowa-ny – wyszedł.

Wield i Pascoe spojrzeli po sobie.– Trzeba przyznać, że przynajmniej szybko zameldował

się na miejscu zbrodni – powiedział Pascoe, usiłując zatrzeć sarkazm swoich ostatnich słów.

– To prawda, panie komisarzu – przytaknął flegmatycz-nie Wield. – Był na sąsiedniej ulicy, kiedy dostaliśmy zawia-domienie. Pewnie u cioci na herbatce.

– Słucham, sierżancie. Co może mi pan powiedzieć?Wield zrobił taką minę, jakby spodziewał się takiego ob-

rotu sprawy od chwili, gdy na miejscu zbrodni zastał poste-runkowego Hectora, i zaczął mówić.

Dorothy Frostick, która w szoku trafiła do tego same-go szpitala, do którego odwieziono ciało jej ojca, pierw-szy raz zaniepokoiła się wczesnym wieczorem, gdy ojciec nie odebrał telefonu. Przyjechawszy do niego do domu, znalazła go w wannie. Był posiniaczony i krwawił obfi-cie. Nie była w stanie sama go wyciągnąć, wybiegła więc w histerii na dwór i wezwała sąsiadów na pomoc. Jak usta-lił Wield, najważniejszym ze świadków była pani Tracey

19

Spillings zamieszkała pod numerem 27, po sąsiedzku, gdzie teraz czekała na spotkanie z komisarzem i – sądząc po dobiegających z domu odgłosach – zabijała czas, oglą-dając Dallas.

– Twierdzi, że staruszek jeszcze dychał, kiedy wyciągnę-ła go z wanny, ale jej zdaniem, zanim przyjechała karetka, był już nie do odratowania. Zmarł w drodze do szpitala. Zawiadomili pana Longbottoma, rano ma zrobić sekcję. Uznałem, że nie ma sensu ściągać doktora Rackfella; dy-żurny lekarz powinien udzielić nam niezbędnych wstęp-nych informacji. Aha, jeszcze jedno: albo ktoś zadzwonił do „Posta”, albo Sam Ruddlesdin podsłuchiwał, bo zjawił się niedługo po mnie. Zadał parę pytań i gdzieś pojechał, pewnie do szpitala.

Longbottom był naczelnym patologiem szpitala miej-skiego, Rackfell lekarzem policyjnym, któremu na tę noc wypadał dyżur, a Ruddlesdin najważniejszym reporterem „Evening Post”.

– Tak się pan ładnie wszystkim zajął, sierżancie... Nie bardzo rozumiem, po co właściwie mnie pan niepokoił – poskarżył się Pascoe. – Ale do rzeczy: pod numerem dwu-dziestym trzecim nikogo nie ma, tak? Dlaczego włamywacz nie poszedł właśnie tam? Chodźmy porozmawiać z tą panią Spillings spod dwudziestki siódemki. Zróbmy chłopakom miejsce.

„Chłopakami” byli technicy z policyjnego laboratorium, którzy wraz z fotografem zaczynali metodycznie przeczesy-wać nieduży dom.

– Nawiasem mówiąc, dlaczego w ogóle pan do mnie za-dzwonił? – spytał Pascoe, wychodząc frontowymi drzwiami. Zignorował podjętą przez posterunkowego Hectora próbę wyprostowania się w pozycji „na baczność”, z góry skazaną

20

na porażkę. – Pan Headingley był zajęty? A pan Dalziel nie odbierał telefonu?

George Headingley był w tym dniu dyżurnym komisa-rzem WK, a podinspektor Andy Dalziel na pewno chciałby natychmiast się dowiedzieć o morderstwie na swoim terenie.

– Nie do końca wiem, co tu się dzieje, panie komisa-rzu – odparł półgłosem Wield. Ruszyli w stronę domu pod numerem 27. – W szpitalu chyba coś się wydarzyło.

– Coś, co ma związek ze sprawą?– Wątpię. To było tak: Hector zameldował się przez ra-

dio i powiedział, że właśnie przyjechała karetka po pana Deeksa. Brzmiało to tak, jakby staruszek jeszcze żył, więc pan Headingley powiedział, że podjedzie do szpitala i roze-zna się w sytuacji, a mnie poprosił, żebym ogarnął sytuację na miejscu.

Pokonali kilka jardów dzielących ich od sąsiedniego domu, ale zamiast zapukać, schronili się przed zacinającym deszczem we wnęce przy błyszczących fioletowobrązowych drzwiach.

– Odezwał się po jakiejś półgodzinie. Powiedział, że De-eks nie żyje, a pani Frostick jest na środkach uspokajają-cych, a potem dodał, że pojawiły się jakieś nowe okolicz-ności i najlepiej by było, żebym pana ściągnął, bo on chce je zbadać. Zapytałem, czy mam też zawiadomić pana Dal-ziela, ale wtedy on odparł, że nie, absolutnie nie ma takiej potrzeby. Odpowiadał bardzo wymijająco, ale obiecał, że później wszystko panu wytłumaczy. I tak to się skończyło, a ja zepsułem panu wieczór.

– Dlaczego nie powiedział mi pan tego wszystkiego przez telefon?! Może byłbym chociaż trochę mniej wkurzony.

– Pomyślałem, że lepiej będzie, jak wejdzie pan w sprawę na świeżo, bez uprzedzeń – odparł Wield.

I oczywiście miał rację. Cokolwiek sprawiło, że taki po-rządny, rzetelny i pragmatyczny gliniarz jak George Head-ingley postanowił się wyłgać z dochodzenia w sprawie mor-derstwa, musiała to być poważna sprawa. Umysł Pascoe już zaczynał szybować w podniebnych ostępach najdzikszych domysłów i komisarz modlił się, żeby udało mu się go ściągnąć z powrotem i zatrzymać przy ziemi, dopóki śledz-two nie ruszy z miejsca.

Niepotrzebnie się martwił. Niezbędny do tego balast znajdował się na wyciągnięcie ręki.

Błyszczące drzwi otworzyły się, odsłaniając jasno oświet-lony salon, gdzie nastawiony na pełny regulator telewizor bez powodzenia walczył o uwagę gości ze zgiełkliwą tapetą, której głównym motywem były rytuały godowe rajskich ptaków w tropikalnej dżungli. Pascoe spuścił wzrok i na-potkał niechętne spojrzenie niskiej, ale za to nieprzeciętnie szerokiej kobiety w nylonowej podomce, która błyszczała nie gorzej niż drzwi wejściowe.

– Co jest, tacy nieśmiali jesteście, że nie możecie zapu-kać? Nie po to pomalowałam schodki, żeby jacyś sparaliżo-wani gliniarze obijali mi je podkutymi buciorami. Wcho-dzicie czy nie? Nie wiem, jak wy, ale ja nie zamierzam tu stać do rana!

Tajemnicze zachowanie George’a Headingleya natych-miast poszło w zapomnienie. Pascoe potulnie jak baranek przeszedł za Wieldem przez próg.