Operuję w Peru - Luty 2011

55
OPERUJĘ W PERU Numer 2 (13) Caly blog w jednym miejscu Luty 2011 Szaleństwo w głowie, spokój w sercu Ruszamy na podbój Peru. Stawką jest życie małych dzieci

description

Artykuły opublikowane w lutym 2011 na blogu: www.operujewperu.bloog.pl

Transcript of Operuję w Peru - Luty 2011

Page 1: Operuję w Peru - Luty 2011

OPERUJĘ W PERU Numer 2 (13) Cały blog w jednym miejscu Luty 2011

Szaleństwo w głowie, spokój w sercu

Ruszamy na podbój Peru. Stawką jest życie małych dzieci

Page 2: Operuję w Peru - Luty 2011

Darmowy ebook autora bloga „Operuję w Peru”

www.operujewperu.bloog.pl

Tytuł: Operuję w Peru. Wieści z kraju Inków Teksty: Piotr Maciej Małachowski Zdjęcia: Antonio Valencia (PeruFail), Carlos Lezema (Andina), Dimas Jack Soria Monsin, Felix Zuñiga (LivingInPeru), Hanna Liniewska, Kevin Schafer, Melissa Thereliz, Pedro Pacheco (EFE), Piotr Liniewski, Piotr Maciej Małachowski, Piotr Śmieszek Luty 2011

Wszystkie artykuły z tego ebooka dostępne są na

licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 2.5 Polska.

Kontakt z autorem: [email protected]

Page 3: Operuję w Peru - Luty 2011

Koń jaki jest, każdy widzi

Ale nie zawsze, bo czasami wchodzi do wody i nie widać go w pełnej krasie. Jak

na zdjęciu poniżej.

Jego autorem jest mieszkający w Indonezji Piotr Śmieszek, autor dwóch blogów o

tym kraju: Moje zapiski i Indonezja. Indonezyjski Polak zrobił to zdjęcie na wyspie

Gili Air w okolicach Jawy i wysłał do peruwiańskiego rodaka. Bardzo dziękuję za

pamięć i przesyłkę.

Indonezja i Jawa, a zwłaszcza wymieniona wysepka są oczywiście całkowicie nie na

temat w tym miejscu. Ale pocztówkę publikuję, bo strasznie lubię klimaty, które

przedstawia.

Page 4: Operuję w Peru - Luty 2011

Ruszamy na podbój Peru. Stawką jest życie małych dzieci

Zimą w Andach matki tulą swoje dzieci do snu, ale one już nigdy się nie budzą.

Umierają na mrozie. Możemy temu zapobiec. My, Polacy.

Kiedy w Polsce zaczyna się lato, w

peruwiańskich Andach zaczyna się

koszmar. Małe dzieci umierają na rękach

swoich matek. Z zimna i powikłań

wywołanych zapaleniem płuc. Tak jest co

roku między czerwcem a wrześniem.

Ostatniej zimy odeszło w ten sposób z

tego świata prawie trzysta dzieci poniżej

piątego roku życia. Większość z nich

umarła w domach, na wysokości powyżej

czterech tysięcy metrów nad poziomem

morza, z dala od szpitali.

Peruwiańskie władze są bezsilne. Co prawda dostarczają potrzebującym leki i

szczepionki, a ludność z nizin przekazuje ciepłą odzież, ale to nie rozwiązuje

problemu. Powodem jest brak ogrzewania w chatach mieszkańców wysokich partii

Andów.

Nie rosną tam drzewa. Nie ma węgla. Brakuje prądu. Jedynym źródłem ciepła są

ogniska, w których spala się wysuszone łajno krów. Ale to jeszcze bardziej, z powodu

bakterii, naraża najsłabszych na śmierć. Poza tym łajno nie ogrzeje domu. Co

najwyżej można sobie przy nim ogrzać przez chwilę ręce.

Trumienki lepsze od pomysłów

Paradoksalnie zimowe dni w Andach są bardzo ciepłe – czasami temperatura sięga

nawet 20 kresek powyżej zera. Ale gdy tylko zapada zmrok, leci na łeb, na szyję. Do

minus 20 stopni Celsjusza. Od wieczora do rana w domach jest ziąb. To on zabija.

Page 5: Operuję w Peru - Luty 2011

Przeprowadzka w cieplejsze rejony nie wchodzi w grę. To prości, biedni ludzie.

Autochtoni, których nie można ot, tak sobie, wyrwać z ojcowskiej ziemi. Poza tym nie

ma za bardzo gdzie ich przesadzić. W Peru, choć to kraj ponad cztery razy większy od

Polski, z powodu ukształtowania terenu brakuje gruntów mieszkaniowych.

Do tej pory nikt nie wpadł na kompleksowy i skuteczny plan pomocy. Dlatego

niektóre samorządy lokalne nie miały innego wyjścia i w swoich budżetach zaczęły

zabezpieczać środki na zakup trumienek.

Napisałem o tym w zeszłym roku. To, że byłem wtedy smutny, jest zrozumiałe. Ale

nie chodziło tylko o smutek. Ważniejsza była bezsilność.

Po nitce do ściany

Niedługo potem wyrwał mnie z niej Arkadiusz Supieta z polskiego oddziału firmy

Hay Group. – Nie może tak być - oświadczył. I zaprotestował przeciwko spuszczaniu

głowy.

Zaczęliśmy do siebie pisać. Z biegiem czasu pojawił się pomysł: ogrzewanie domów

w Andach gazem. Wydawał się świetny. Organizujemy butle, wywozimy je wysoko w

góry i tworzymy system ich ponownego napełniania. Super sprawa. Z jej powodu

przyleciałem do Polski, ale już w samolocie wiedziałem, że to się nie uda. Że te butle

nie mają sensu. Choćby dlatego, że także nie ogrzeją domu, w którym szaleje mróz.

I wtedy stało się coś, czego do końca nie rozumiem. Zacząłem o wszystkim

opowiadać. Najnormalniej w świecie. Obcym, napotkanym przypadkiem osobom.

Wyglądało to tak, jakbym rozsiewał wici. Efekt był piorunujący. Dzięki Polakom, jak

po nitce do kłębka, wspólnie doszliśmy do rozwiązania, które może zmienić los

tysięcy ludzi w Andach. Nazywa się Ściana Trombe’a.

Felix Trombe był francuskim inżynierem, który wykorzystał efekt cieplarniany do

ogrzewania budynków. Jak? W genialnie prosty sposób.

Page 6: Operuję w Peru - Luty 2011

Bajka potwierdzona testami

Do najbardziej nasłonecznionej ściany budynku mocuje się szczelną komorę. Składa

się ona z desek oraz szkła lub mocnej folii w ciemnym kolorze. Dzięki dużej,

przyciągającej ciepło powierzchni w ciągu dnia słońce nagrzewa powietrze w

komorze. Wieczorem, przez mały otwór pod sufitem, wpuszcza się je do wnętrza

domu. Innym otworem – przy podłodze – zimne powietrze wraca do komory i czeka

na kolejne promienie słoneczne.

Wydaje się to bajką, bo przecież słońce nie zawsze wychodzi zza chmur. Tyle tylko, że

peruwiańskie Andy, mimo swego okrucieństwa, są bajkowe. Na ich wielkim obszarze

słońce świeci niemal cały rok.

To potężne, niewyczerpane i darmowe źródło ciepła. Na dodatek nie jest to już tylko

teoria.

W zeszłym roku Sencico - peruwiański instytut

szukający rozwiązań dla budownictwa –

przeprowadził testy z wykorzystaniem Ściany

Trombe’a.

Wyniki są rewelacyjne. Dzięki cyrkulacji

ogrzanego promieniami słonecznymi powietrza o

szóstej nad ranem w andyjskich chatach

zanotowano 17 stopni Celsjusza.

- Ten system działa – zapewnił mnie Salomon

Hilasaca Mamani, dyrektor generalny oddziału

Sencico w peruwiańskim departamencie Puno, w którym śmiertelność z powodu

mrozów jest największa.

System nie tylko działa, ale jest także tani. Koszt przystosowania jednego domu do

ogrzewania Ścianą Trombe’a nie przekracza tysiąca złotych. Łącznie z robocizną,

Page 7: Operuję w Peru - Luty 2011

którą mogą wykonać sami mieszkańcy. A jeśli ją wykonają, będą mieli ciepło w

domach już na zawsze.

Trzy kroki, by się przekonać

Wchodzimy w ten projekt. Ludzie z Hay Group i ja. Wejdziesz z nami?

Plan składa się z trzech kroków.

1. Zbieramy pieniądze na ocieplanie

domów w Andach za pomocą Ściany

Trombe’a. Wpłaty przyjmuje już

Fundacja Idealna Gmina, ul. Gdańska

2/128a, 01-633 Warszawa, nr konta:

52 1370 1037 0000 1706 4032 4514,

tytuł przelewu: Dzieci z Peru.

2. W marcu wybierzemy minimum

jedną wieś. Na przykład tę, w której w

ostatnich latach umarło najwięcej ludzi.

3. W kwietniu w peruwiańskie Andy

ruszy polska ekspedycja, która przy

udziale inżyniera z Sencico będzie

nadzorować montaż Ścian Trombe’a na budynkach w wybranym pueblu lub

pueblach. A gdy będzie trzeba podwinie rękawy i zabierze się z miejscowymi do

roboty.

Wszystko po to, by zdążyć przed mrozami.

To oczywiście nie załatwi całego problemu, bo fale mrozów dotykają w Peru obszaru

większego od Polski. Ale gdyby się udało, te trzy kroki dadzą nam odpowiedź na

pytanie, czy warto nie spuszczać głów, gdy w życiu pojawia się bezradność.

Page 8: Operuję w Peru - Luty 2011

Gdyby udało się, ocieplone przez Polaków wsie można włączyć do turystycznych

atrakcji Peru. Niech turyści przyjeżdżają, oglądają, a nawet śpią w tych chatach. Za

pieniądze. Część z nich w kolejnych latach mogłaby trafić na ogrzewanie następnych

wsi.

Pomóż nam. A jeśli nie możesz, pomóż poinformować o tej akcji innych.

Page 9: Operuję w Peru - Luty 2011

Róża bez kolców i eksperyment z Wolnym Strzelcem

- Szybko, jedziemy – krzyknąłem do Brayana. Choć głuchy, w mig pojął o co

chodzi i mało nie zgubił swych adidasków wskakując do taksówki. Pośpiech był

wskazany. Chłopca chciała zobaczyć dyrekcja szkoły, do której mały

Peruwiańczyk wkrótce pójdzie.

Na dywaniku u pani dyrektor stawiła

się też mama Brayana. Dostała burę za

to, że zaniedbała edukację syna.

W marcu, kiedy w Peru rozpoczyna się

rok szkolny, chłopak powinien pójść

do czwartej klasy szkoły podstawowej.

Do tej pory nie był jeszcze w trzech

poprzednich.

Milczałem, ale w duchu trzymałem stronę mamy Brayana.

To prawda – pani Rosa, czyli Róża nie podjęła żadnego wysiłku, by Brayan zaczął się

edukować. Kiedy nie przyjęli go do normalnej szkoły, uznała, że tak po prostu musi

być. O innej szkole nie pomyślała. Nie miała i nadal nie ma pieniędzy, by do niej syna

posłać.

Trzymałem jednak jej stronę, bo zrozumiałem ją. Może to błąd, ale przyjąłem, że

niemoc, która ją ogarnęła kiedyś i która zamieniła się z czasem w codzienność, jest

uzasadniona. Patrzyłem w milczeniu na kobietę, która poddała się. Jakby zgubiła

gdzieś kolce, którymi niekiedy trzeba pokłóć siebie. By ocknąć się.

Chyba każdy ma tak w życiu. Ja mam. Przeżywam w swoim życiu chwile, w których

wiem, że powinienem coś zrobić. Ale nie robię tego.

Zaniedbanie ze strony pani Róży, bez względu na to, czy je w ogóle oceniać, skończyło

się tym, że Brayan stracił trzy lata nauki w szkole. W rezultacie mamy delikwenta,

Page 10: Operuję w Peru - Luty 2011

który nie mówi, nie słyszy, nie zna języka migowego, nie zna abecadła, nie potrafi

pisać, nie umie liczyć i nie wiadomo za bardzo co z nim zrobić.

Do pierwszej klasy jest za duży. Do czwartej klasy, do której powinien pójść, jest nie

tyle opóźniony, co w ogóle nie pasujący. Jakby z innego świata. Słowem – nie nadaje

się do niczego.

Ale tylko pozornie. Bo Brayan – nie mam co do tego żadnych wątpliwości – to bardzo

inteligentny człowiek.

Dyrekcja szkoły jeszcze tego nie wie. Zgodziła się jednak na pewien eksperyment. Ma

on polegać na tym, że w marcu Brayan pójdzie do czwartej klasy, która składa się tak

jak on z głuchoniemych dzieci. Pójdzie jako uczeń, który nie będzie oceniany i

promowany do następnej klasy. Taki wolny strzelec. Ale ze wszystkimi obowiązkami,

których wolni strzelcy nie mają.

Wszystko po to, by jak najszybciej nauczył się języka migowego. Pozostałe zaległości

nadrobi później.

Obowiązek ten spocznie także na mamie, babci i siostrze Brayana. W każdy piątek

kobiety będą musiały przyjeżdżać do szkoły na lekcje języka migowego. Bez tego

proces nauki chłopca będzie niepełny. Bo pozbawiony wsparcia i zrozumienia

najbliższych.

Tu kryje się drugi powód mojego milczenia wtedy, gdy dyrektor szkoły punktowała

matkę. Chodzi o to, żeby w pani Róży wywołać potrzebę spełnienia obowiązku. Jest

nim skorzystanie z szansy, która pojawia się przed jej dzieckiem.

Do tej pory wysiłek podjąłem ja, bo o tym wszystkim napisałem. Wysiłek podjęli

Czytelnicy Operuję w Peru, bo wsparli Brayana, także finansowo. Teraz przyszedł

czas, by wysiłek podjęła rodzina chłopca.

Page 11: Operuję w Peru - Luty 2011

Będzie bolało, bo trzeba go będzie codziennie odprowadzać do szkoły. Trzeba będzie

z nim bardzo wcześnie wstawać. Trzeba będzie z nim rozmawiać. W zupełnie nowym

języku.

Nie mam pojęcia, czy mama Brayana jest tego świadoma. Wierzę, że tak.

Kiedy po rozmowie z dyrektor szkoły czekaliśmy na autobus, powiedziałem pani

Róży jak ważne jest to, żeby i ona nauczyła się języka migowego. Obiecała, sama z

siebie, że będzie przychodzić na każdą piątkową lekcję.

- Nie musi mi pani tego obiecywać – odparłem. – Nie musi pani tego obiecywać

Brayanowi. Jeśli chce pani coś komuś obiecać, niech obieca to pani sobie.

Myślę, że dotarło to do niej. Może jeszcze tego nie wie, ale czuje, że niedługo będzie

mogła komunikować się ze swoim synem. Nie tylko poprzez miłość, którą ma do

Brayana, ale także w łatwiejszy sposób. Poruszając rękami.

Ja w swoich trzymam pieniądze na naukę Brayana. Te od Czytelników bloga. Czesne

wynosi 120 soli (złotych) na miesiąc. Może coś uda się jeszcze utargować, żeby

zostało jak najwięcej na bilety do szkoły.

Ale to teraz nieważne. Ważny jest punkt, w którym my wszyscy, zaangażowani na

różne sposoby w sprawę Brayana, znaleźliśmy się. Mam nieodparte wrażenie, że

możemy teraz zamknąć oczy, wziąć głęboki oddech i uśmiechnąć się. Po prostu

uśmiechnąć się.

Tak jak uśmiechamy się do naturalnych, prostych spraw, których jesteśmy

świadkami na tym świecie.

Page 12: Operuję w Peru - Luty 2011

Królowie ulic i śmietników

Nawet hycel byłby w Peru przerażony. A co dopiero zwykły spacerowicz

otoczony watahą bezpańskich psów.

Jeśli chodzi o psy centra

peruwiańskich miast niczym nie

różnią się od europejskich.

Czworonogi wyprowadza się na

smyczy, a w niektórych miejscach

trzeba po nich sprzątać, gdy narobią

na trawnik. Takie jest pieskie życie

właściciela. Czasami drogie. W

dzielnicy Miraflores w Limie kara za niestosowanie się do przepisów może wynieść

nawet 720 soli (złotych).

Na szczęście im dalej od centrum, wszystko wraca do normalności. Po ulicach

wałęsają się bezpańskie psy. Choć lepiej pasuje inne określenie: wolne psy.

Podczas pierwszego spotkania

trzeciego stopnia wywołują przerażenie

niezorientowanego w sytuacji. Ja się

nimi przeraziłem.

A teraz? Teraz wiem, że jesteśmy jakby

partnerami. Tam, gdzie poruszam się,

mieszkają też psy. To dla mnie

oczywiste. Tak jak dwa plus dwa jest

cztery. Chodzi wszak o nasze wspólne tereny. Człowieka i psa.

W takich sytuacjach w głowie przyzwyczajonego do psiego porządku obywatela

pojawia się szereg pytań. Na przykład to, czy bezpańskie psy gryzą?

Page 13: Operuję w Peru - Luty 2011

Pewnie tak. Mają przecież zęby. Ale mnie do tej pory nie ugryzły. Nie słyszałem też,

aby pogryzły kogoś innego.

To nie znaczy, że jest sielsko anielsko. Co jakiś czas pojawiają się w mediach

informacje o ataku psa na człowieka. Ale jakimś dziwnym trafem chodzi nie o

czworonogi z ulic, tylko o te trzymane w domach i hodowane ze względu na cenną

rasę.

Inną sprawą mogącą zainteresować

Czytelnika z dalekiego kraju jest pytanie,

czy psy z peruwiańskich ulic są chore?

Pewnie tak. Nikt ich przecież nie ciąga po

weterynarzach. Zatem bez wątpienia

cierpią na psie schorzenia. A kto wie,

może i roznoszą jakieś choróbska,

którymi na przykład w Polsce byłoby

zainteresowanych kilka urzędów z ministerstwem zdrowia i sanepidem na czele? W

Peru trudno o jednoznaczną odpowiedź, bo tutaj nikt się tym nie interesuje i nie

zajmuje.

Inne pytanie: czy uliczne psy mają

pchły?

Pewnie tak. A właściwie – na pewno

mają. Trudno bowiem przypuszczać,

aby pchły były aż tak głupie i nie

korzystały z okazji. Poza tym, choć

pcheł nie widać, widać, że psy cały

czas się drapią. One też głupie nie są.

Drapią się, bo po prostu swędzi.

Page 14: Operuję w Peru - Luty 2011

Ważne jest też, czy psy z ulic są głodne?

Pewnie tak. Nikt ich przecież nie karmi. Muszą więc same znajdować sobie

pożywienie. Jest go pełno w śmieciach. Jeśli więc doszukiwać się jakiejś pożytecznej

roli bezpańskich psów, jest nią niewątpliwie skuteczna segregacja odpadów

organicznych i nieorganicznych.

Tak to mniej więcej wygląda. Wspólne życie człowieka i psa z dala od

uporządkowanych i cywilizowanych rejonów. Oczywiście wielu ludziom może się to

nie podobać. I jest to jak najbardziej zrozumiałe.

Ale sytuacja nie jest bez wyjścia. Jeśli komuś bezpańskie psy na ulicach

przeszkadzają, zawsze może zamieszkać tam, gdzie ich nie ma. Jest przecież wolnym

człowiekiem.

Page 15: Operuję w Peru - Luty 2011

Szaleństwo w głowie, spokój w sercu

Hania i Piotr przylecieli z Trójmiasta do Peru na dwa tygodnie. Nigdy bym tak

nie zrobił. Kombinowałbym, żeby zostać dłużej. Ale przez to nigdy nie

przeżyłbym tego, co przeżyli oni.

Dwa tygodnie w Peru to mało. Ale

wystarczająco, by w ekspresowym

tempie zobaczyć między innymi

Pisco, Arequipę, Cusco, Puno,

odpocząć na Machu Picchu,

przelecieć nad tajemniczym

Płaskowyżem Nasca, przenocować

na Jeziorze Titicaca, rozegrać mecz

siatkówki pod wulkanami oraz

wyskoczyć na chwilę do Boliwii.

Na inne rzeczy czasu już jednak nie starczyło. Kiedy Hania i Piotr wracali autobusem

do Limy, natknęli się w Andach na rajd samochodowy. Trzeba mieć wiele szczęścia -

pokonać kilkanaście tysięcy kilometrów nad oceanem i dwoma kontynentami, by

utknąć w kolumnie pojazdów czekających na zakończenie lokalnych zawodów

sportowych.

Ale obróciło się to na dobre. W rajdowym

tempie zwiedziliśmy Limę razem,

bezpośrednio przed ich odlotem do Polski.

Zwiedziliśmy miasto nocą.

Do tej pory nie miałem pojęcia o uroku,

który kryje się w ciemnościach metropolii.

Centrum Historyczne, dzielnice Barranco i

Miraflores, czy limeńskie wybrzeże prezentują się wtedy zupełnie inaczej niż za dnia.

Page 16: Operuję w Peru - Luty 2011

- Żałuję, że nie wybraliśmy powrotu kilka dni później – opowiada Piotr. - Nawet w

Limie tyle nas ominęło. Ale mówi się trudno. I tak nasz wyjazd okazał się bardzo

udany.

Wyprawa Hani i Piotra do Peru miała kilka polskich akcentów. Podróżnicy spotkali

się z Justyną i Tomkiem, woluntariuszami pracującymi z dziećmi w Arequipie i

księdzem Andrzejem, któremu przyszło wypasać rzesze duszyczek na andyjskich

halach. W Limie natknęli się na ciepło i serdeczność Cecylii, Peruwianki, która zna

język polski. Wpadli też na chwilę w sam środek mojego życia.

- Wielu Peruwiańczyków okazało się

przyjaźnie nastawionych do przybyszy

zza Wielkiej Wody – dodaje Hania. – I

tu nasze spostrzeżenia: ludzie

wszędzie są tacy sami. Nie ma

znaczenia ich kolor skóry, czy religia.

Było więc po ludzku, choć nie

brakowało akcentów dobrze znanych obcokrajowcom w Peru. To chwile, w których

próbuje się od nich wyciągnąć za dużo pieniędzy. Czasami różnice w cenach dla

miejscowych i dla Gringos są kilkukrotne. Wszystko zależy od tego, na ile przybysze

dadzą zrobić się w konia.

Hanię i Piotra też to spotkało. Ale podchodzą do tego z podobnym do mojego

zrozumieniem. – Biorąc pod uwagę to, co potomkowie Inków wycierpieli od tych

mniej opalonych, to i tak są w porządku dla gości z dalekich stron świata – tłumaczą

podróżnicy.

Są już w Polsce. Tej szalonej wyprawy, tego całego Peru jeszcze sobie w głowie nie

poukładali – tak piszą w liście.

Cóż, raczej nie liczcie na to, że uda się to poukładać. Bo to nie o głowę chodzi. Gra

idzie o serce. Nie trzeba w nim niczego układać. Tylko przyjąć. Wtedy wszystko ułoży

Page 17: Operuję w Peru - Luty 2011

się tak, jak ma się ułożyć. W myśl zasady: szaleństwo wyprawy zostaje w głowie, jej

spokój w sercu.

Page 18: Operuję w Peru - Luty 2011

Tajemnice Peru: lotnicze wypadki obcych cywilizacji

Wśród znawców tematu Peru uważane jest kraj, w którym dochodzi do

największej ilości wydarzeń związanych z UFO. Żadne z nich nigdy nie zostało

wyjaśnione do końca.

Jeśli kto liczy, że przyjeżdżając do kraju Inków natknie się twarzą w twarz na

przedstawiciela obcej cywilizacji, mocno się przeliczy. Nic z tego rzeczy. Ale ten, kto

potrafi słuchać i ma chęć patrzeć na świat nie tylko swoimi oczami, zdziwi się. I to

bardzo.

Przede wszystkim dlatego, że przekonanie Peruwiańczyków co do istnienia obcych

cywilizacji jest znacznie większe niż moc opinii realistów. W Peru wiara w UFO nie

jest domeną oszołomów, tylko zwykłych ludzi. Nikomu jednak nie można przyznać

stuprocentowej racji. Nie jest możliwe nawet zakwalifikowanie poszczególnych

zdarzeń do kategorii możliwe, ani wpisanie ich do płynących swoim nurtem miejskich

legend.

Powodem jest zagmatwanie sprawy. Dziś, w

czasach postępującej techniki, nadal nie ma

możliwości i ochoty, by znaleźć wspólny

mianownik w historiach z pogranicza

fantazji, teorii spiskowych i faktów.

Wszystko to można różnie interpretować.

W Peru historii tych jest wiele. Najbardziej

znana dotyczy widocznych z powietrza

tajemniczych linii i rysunków na Płaskowyżu

Nazca. Jeden z nich przedstawia postać przypominającą astronautę. Niby nic

dziwnego. Problem w tym, że rysunek został wykonany przez Indian między 300

rokiem przed naszą erą, a 900 rokiem naszej ery. Czyli mówiąc z grubsza na długo

zanim ludzkość XX wieku astronautę zobaczyła i wystrzeliła go w kosmos.

Page 19: Operuję w Peru - Luty 2011

Poważni naukowcy są pewni, że linie i rysunki w Nazca nie mają nic wspólnego z

teoriami o istnieniu obcych cywilizacji. Ich zdaniem mogły być one częścią kanałów

nawadniających pustynię, religijnym traktem lub największym na świecie

podręcznikiem z dziedziny astronomii. Można oczywiście skłonić się w milczeniu

przed osiągnięciami nauki w tej sprawie. Ale to nie znaczy, że nie wypada zapytać: a

co z tym wszystkim ma wspólnego postać astronauty wyryta w skale przez

pierwotne plemię Ameryki Południowej?

Na to pytanie nikt nie zna odpowiedzi.

Podobnie jest z mniej znanymi przypadkami. W kraju Inków zajmują się nimi nie

tylko amatorzy ufologicznych zagadek, ale także OIFAA (Oficina de Investigación de

Fenómenos Aéreos Anómalos) – Urząd Badania Anormalnych Zjawisk Lotniczych,

który formalnie należy do Peruwiańskich Sił Powietrznych.

Jeśli istnienie obcych cywilizacji jest prawdą, jest to prawda umiejętnie skrywana.

Bądź niemożliwa do potwierdzenia. Dlatego nie wiemy, co rzeczywiście mogło się w

Peru wydarzyć. A mogły wydarzyć się wypadki statków powietrznych, które nie

zostały skonstruowane przez mieszkańców planety Ziemia.

Według peruwiańskich badaczy zjawisk UFO na terenie Peru doszło co najmniej do

pięciu takich katastrof:

1. W 1966 roku w pobliżu bazy

Peruwiańskich Sił Powietrznych w

prowincji Talara na północy kraju rozbił się

niezidentyfikowany obiekt latający.

Wydobyto z niego trzech martwych

członków załogi.

2. W 1974 roku niezidentyfikowany obiekt latający spadł na ziemię w pobliżu

miejscowości Chosica niedaleko Limy. We wraku znaleziono zwłoki dwóch ciał, które

nie należały do gatunku ludzkiego. Na miejsce wypadku telewizja peruwiańska

Page 20: Operuję w Peru - Luty 2011

wysłała swoich dziennikarzy, ale nigdy nie ukazał się materiał audiowizualny na ten

temat. Statek powietrzny wraz z nieżywymi członkami załogi został zabrany przez

agentów służb bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych i Peru.

3. Dziwny przypadek zaobserwowano także na początku ubiegłego wieku na

wzgórzu Pilán na północy kraju. Relacje o nim opierają się głównie na ustnych

przekazach. Zebrał je ówczesny historyk Carlos Espinoza Leon. Stwierdził on, że w

1905 roku okoliczni mieszkańcy widzieli latający obiekt, który przybył z prowincji

Talara i po przekroczeniu doliny Morropón rozbił się na wzgórzu Pilán. Na badanym

terenie o średnicy 300 metrów wokół miejsca wypadku nie rośnie trawa, a wszystkie

kamienie są rozdrobnione. Wykluczono uderzenie komety i meteoru.

4. Inny wypadek miał miejsce w 1985 roku w dolinie Urubamba koło Cusco w

Andach. Przekazy mówią o rozbiciu się powietrznego pojazdu w kształcie dysku.

Został on zabrany przez przedstawicieli rządu Peru i innych krajów, które nazywa się

powszechnie światowymi mocarstwami.

5. Najbardziej aktualny i intrygujący przypadek miał miejsce w 1997 roku w

Chachapoyas w Amazonii, kiedy to samoloty peruwiańskich sił powietrznych

zestrzeliły nieznany obiekt latający, który następnie rozbił się o skałę w zalesionym

terenie. Wrak zabrali amerykańscy wojskowi. Miejsce wypadku zostało pokryte

nieznaną galaretkowatą substancją.

Takich zagadek jest w Peru więcej, ale najbardziej zagadkowe jest to, co dzieje się,

gdy dochodzi do podejrzenia kontaktu z obcą cywilizacją. Następuje wówczas

chwilowa pogoń za sensacją, a później kompletny brak zainteresowania mediów

wyjaśnieniem tematu. Dziwne wydarzenia nie są przez nie relacjonowane tak jak

relacjonuje się choćby dziwne życie gwiazd showbiznesu.

To oczywiście nie jest dowód. Na nic. To, czy nieznane statki powietrze istnieją i

rozbijają się, na przykład w Peru, jest prawdą, czy iluzją, pokaże tylko czas.

Page 21: Operuję w Peru - Luty 2011

Niespłacone długi ratują bykom życie

W Limie wydano zakaz organizowania corridy. Nie chodzi jednak o dobre serce

zatroskanych bezsensowną śmiercią zwierząt. Tylko o pieniądze.

Corrida nie jest wymysłem potomków Inków. Zwyczaj organizowania spektakli,

podczas których zabija się byki, przywieźli do Peru hiszpańscy konkwistadorzy.

Przyjął się. Tak jak wiele innych zwyczajów, które cieszą człowieka kosztem

zwierząt.

W Limie corridy rozgrywane są na

Plaza de Acho, niemal w samym

centrum stolicy Peru.

To najsłynniejsza i największa arena

walk byków w kraju, a także najstarsza

w obu Amerykach. Konstrukcja z

drewna i cegły adobe ma kształt

pierścienia. Zbudowano ją w 1766 roku. Mieści siedemnaście tysięcy widzów.

W październiku każdego roku Plaza de

Acho gości najlepszych torreadorów z

całego świata. Spotykają się oni w Limie z

okazji Święta Señor De Los Milagros. Do

tej pory żaden protest nie był w stanie

zatrzymać krwawych walk. Aż do czasu,

gdy w grę weszły pieniądze.

Zakaz organizowania walk wydały władze gminy Rimac, na terenie której znajduje

się Plaza de Acho. Powodem są długi firmy organizującej corridę. Sięgają one pół

miliona soli (złotych). Po uregulowaniu zadłużenia walki zostaną wznowione.

Page 22: Operuję w Peru - Luty 2011

Głową w dół w mieście Inków

W Cusco, dawnej stolicy Inków, nie ma kina i hipermarketu. Ale można za to

skoczyć na bandżi. Zaledwie dziesięć minut drogi od historycznej Plaza de

Armas.

Dla tych, którzy nie wyobrażają sobie skoku na bandżi, przekaz jest następujący:

wchodzi się do zawieszonej w powietrzu windy, wjeżdża na górę, a stamtąd, mając

przywiązaną do nóg gumową, elastyczną linę, skacze się głową w dół. Jak nurek do

wody. W chwili skoku warto nie patrzeć na to, co niżej. Tylko wziąć kilka głębokich

oddechów, pokonać w sobie strach i rzucić się w powietrzną pustkę jakby od tego

zależało istnienie duszy.

W Cusco przepis ten sprawdza się znakomicie. Przede wszystkim dlatego, że

platforma do skoków zamontowana w dawnej stolicy Inków jest najwyższa w całej

Page 23: Operuję w Peru - Luty 2011

Ameryce Południowej. Ma 122 metry wysokości. A jeśli dodać do tego wysokość nad

poziomem morza, która w tym antycznym mieście wynosi 3300 metrów, wychodzi,

że rzucona w dół wraz z ciałem dusza ma wiele przestrzeni, by się odnaleźć. I czasu –

spada się około siedmiu sekund.

Nie każdy na bandżi chciałby skoczyć, co przewidzieli właściciele platformy. Ten, kto

ma na przykład niemożliwy do pokonania lęk wysokości, może skorzystać z innej

atrakcji. Jest nią katapulta. Chodzi w niej o to, że nie trzeba nigdzie wjeżdżać i

przełamywać się, aby skoczyć w dół. Wystarczy stać na ziemi i dać przywiązać się do

naprężonej liny. Na znak prowadzącego blokada zostaje zwolniona i człowiek

wylatuje w powietrze jak z armaty. Na najwyższą wysokość, jaka jest w tej chwili

oferowana na świecie. Zanim się zorientuje, jest już z powrotem na ziemi.

Organizatorzy skoków w mieście Inków mają

dziesięcioletnie doświadczenie w sportach

ekstremalnych. I niezły wynik. Na ponad

dziesięć tysięcy skoków liczba wypadków

wynosi zero.

Zanim bandżi dotarło do Cusco, skoczyć na

linie można było z Mostu Villena w Limie. Ale

kiedy do amatorów mocnych wrażeń dołączyli samobójcy, zrobiło się nieciekawie.

Chcący zabić się rekrutowali się między innymi z nieszczęśliwie zakochanych

wałęsających się po pobliskim Parku Miłości. Liczba samobójstw była tak duża, że

władze uznały odbywające się obok skoki na linie za inspirację do skoków bez liny. I

zabroniły nawet wychylać się z mostu. Obudowując go na wszelki wypadek ścianą z

pleksiglasu.

Na platformie w Cusco samobójców nie ma. Są ludzie odważni. I z gotówką w

kieszeni. Za skok trzeba zapłacić równowartość prawie 300 złotych.

Page 24: Operuję w Peru - Luty 2011

Baśń o delfinie, który uczy się ludzi z gazet

Emitują dźwięki, których nie jesteśmy w stanie usłyszeć, a pojemność ich

mózgów jest czterdzieści procent większa niż u człowieka. Różowe delfiny –

nieznani mieszkańcy amazońskich rzek, o których legendy mówią, że potrafią

zamieniać się w ludzi.

Delfin jaki jest, każdy widzi – chciałoby się powiedzieć. Ale nie można, bo do kontaktu

z nim nie wystarcza prostota. Trzeba jeszcze wrażliwości. Poza tym nie wszystkie

delfiny są takie, jakie

pamiętamy z obrazków.

Skóra tych, które żyją w

Amazonii, jest różowa.

Różowy delfin jest krewnym

delfina szarego, ale różni się

nieco od niego. Zamiast

płetwy grzbietowej ma coś,

co można nazwać garbem.

Ma też mniejsze oczy, bo w mętnych wodach Amazonii nie są mu one zbytnio

potrzebne. Posługuje się innymi zmysłami. Przede wszystkim echolokacją. Polega

ona na wysyłaniu krótkotrwałych dźwięków o wysokiej częstotliwości, a następnie

na odbieraniu fal odbitych od przeszkód w terenie. Na podobnej zasadzie funkcjonują

sonary używane przez okręty podwodne.

W Peru różowe delfiny są chronione przez prawo, ale w praktyce jest to martwy

zapis. Ssaki te padają ofiarą zanieczyszczenia środowiska. Są też zabijane przez

rybaków, którzy upatrują w nich rywali w połowach ryb.

Populacja różowych delfinów zmniejsza się z roku na roku, dlatego ujrzenie ich w

amazońskich rzekach jest niezapomnianym przeżyciem. Tym bardziej, że wiążą się z

Page 25: Operuję w Peru - Luty 2011

nimi legendy, które dotykają sedna tego, co dotyczy delfinów. Niewidzialnej,

wyczuwalnej tylko przez wrażliwych bliskości tych zwierząt z człowiekiem.

Amazońskie legendy dają różowym delfinom moc zamieniania się w ludzi. A

dokładniej w mężczyzn, którzy nie pochodzą z Amazonii.

W jednej z legend wyłonionego z delfina Gringo otaczają młode, piękne kobiety.

Mężczyzna wybiera jedną z nich i idzie z nią na zabawę. Tam tańczy i stawia

wszystkim alkohol, by uzyskać sympatię miejscowych. Sam jednak nie pije, bo gdyby

upił się, czar pryśnie i w mig będzie wiadomo, kim jest naprawdę.

Potem dziewczyna zakochuje się w

delfinie, a ten przynosi jej prezenty i

poświęca ukochanej całą swą uwagę.

Odwiedzą ją jednak tylko w nocy i

opuszcza przed wschodem słońca.

Nie mija wiele czasu i dziewczyna

zaczyna dziwnie zachowywać się. Chce

być cały czas z wybrańcem swego serca. To kulminacyjny moment legendy. Jeśli

rodzice nie odkryją zmian u córki i nie wyślą jej do dobrego szamana, ta może

zniknąć na zawsze. Będzie miała tylko jedno pragnienie: nigdy nie opuścić swojego

różowego Gringo.

I tak się dzieje - na końcu dziewczyna wskakuje do rzeki i już z niej nie wychodzi.

Według legendy całe pokolenia zostały zamienione w ten sposób w delfiny.

Przyczyniła się do tego stara czarownica, której odmówiono oczekiwanej przez nią

władzy. Legenda mówi także, że zamienione w mężczyzn delfiny czytają gazety, a

potem wracają do wody bardzo zadowolone. Dziękując wiedźmie za życie w delfiniej,

a nie ludzkiej skórze. Bo to ludzie – tak wynika z lektury gazet – są winni wszystkich

okropieństw, które dzieją się na świecie.

Page 26: Operuję w Peru - Luty 2011

W każdej baśni jest źdźbło prawdy, także w tej. Warto o tym pomyśleć. Nie tylko w

łodzi, podczas rejsu amazońską rzeką ku spotkaniu z różowym delfinem. Ale także w

czasie innej wyprawy. Nazywa się ona życiem.

Page 27: Operuję w Peru - Luty 2011

Wynalazek sprzed tysięcy lat sportem Peruwiańczyków

Są w Peru plaże, na których ludzie rozstawiają płachty brezentu chroniące

przed słońcem, siadają na piasku i plotą. Ale nie androny, tylko łódki.

Takim miejscem jest plaża w Huanchaco koło Trujillo nad Oceanem Spokojnym. Nie

da się na niej nie spotkać ludzi, którzy ujarzmili sztukę tworzenia caballitos de totora

– koników z trzciny. Oprócz ich wyplatania, potrafią je także dosiadać.

Nie jest to sztuka nowa. Pierwsze

łódki z trzciny pojawiły się na

terenie dzisiejszego Peru co

najmniej trzy tysiące lat temu, choć

prawdopodobnie było to jeszcze

wcześniej – trzy tysiące lat przed

Chrystusem. Prawdziwy ich boom

przypadł na czasy kultury Mochica.

Trzcinowe koniki miały około

pięciu metrów długości i niecały metr szerokości. Wykorzystywano je do połowu ryb.

Zwyczaj ten jako swój przejęli Inkowie. I zastosowali tam, skąd pochodzili – w

Andach. Do dziś trzcinowe łódki – nieco większe i wygodniejsze - można spotkać na

Jeziorze Titicaca, zarówno po stronie peruwiańskiej, jak i boliwijskiej. Mają wartość

artystyczną. A czasami służą też do

transportu po wodach jeziora.

Z plaży w Huanchaco i w innych podobnie

urokliwych miejscach w Peru do tej pory

wypływa się konikami na połów ryb. Ale

łódki mają też nowe przeznaczenie: mogą

nimi popływać wszyscy spragnieni

morskich atrakcji.

Page 28: Operuję w Peru - Luty 2011

Sposoby dosiadania takiego konia są dwa.

Pierwszy polega na pokonywaniu fal z właścicielem łódki. Jak? Siada się okrakiem na

tylnej części trzcinowego konika, a stojący lub klęczący z przodu właściciel zaczyna

wiosłować. Im dalej od brzegu, wiosłować musi już mniej, bo prawie całą

odpowiedzialność za ruch łodzi bierze na siebie Pacyfik.

To bardzo kontaktowa wycieczka. Kontaktowa jeśli chodzi o wodę – jeśli pasażer ma

taki kaprys, cały czas jego nogi mogą być zanurzone w oceanie, a czasami – nawet gdy

tego nie chce, ale fala jest wysoka – zanurzyć trzeba wszystko do wysokości klatki

piersiowej. Za wyjątkiem okropnie zimnej wody, niebezpieczeństwa nie ma żadnego.

Chyba że ktoś nie będzie się konia trzymał mocno i z niego spadnie, tak jak spada się

z konia, który stąpa po ziemi.

Drugim sposobem dosiadania trzcinowego konika jest surfowanie na nim. To coraz

bardziej popularna dyscyplina sportu w Peru. Doczekała się nawet corocznych

mistrzostw kraju.

Pomysłodawcy trzcinowych koników -

starożytni mieszkańcy dzisiejszego Peru -

pewnie się w grobach przewracają z tego

powodu. Ale cóż, świat cały czas pędzi do

przodu.

Poza tym nie jest do końca pewne, czy aby w

dawnych czasach ludzie nie surfowali na

caballitos de totora. Tezę taką stawia Oscar Tramontana Figallo w swojej książce

Cinco mil años surcando olas. Uważa on dodatkowo, że sztuka surfowania została

odkryta przez przodków Peruwiańczyków. (Powyższa grafika pochodzi z tej książki,

jej autorem jest Flavio Caporalli).

Page 29: Operuję w Peru - Luty 2011

Ekstra blog, ekstra Czytelnicy

Wirtualna Polska zaprosiła mnie do grupy ekstra blogerów. Zaproszenie

przyjąłem. W ten sposób blog Operuję w Peru znalazł się wśród blogów między

innymi: Marii Czubaszek, profesora Jerzego Bralczyka, Artura Andrusa,

Krzysztofa Skiby, Andrzeja Poniedzielskiego i Przemysława Babiarza.

Dam sobie rękę uciąć, że to

internetowe przebywanie

wśród znanych osób nie ma

żadnego przełożenia na jakość

prowadzonego bloga. Przecież

od samego przebywania

gdziekolwiek jeszcze nic samo

się nie napisało. Trzeba po

prostu pisać. A że to lubię i nie

zanosi się, abym obu tych rzeczy zaprzestał (lubienia i pisania), zaproszenie

przyjąłem normalnie. Czyli z radością. Bo to tak naprawdę nie o mnie chodzi, tylko o

Czytelników.

Ja tu tylko piszę.

Pisać, jak wiadomo, każdy może. Jeden lepiej, drugi gorzej. Ale cały czas sprawa

dotyczy tego lub dotyczyć powinna, żeby Czytelnik dostawał najwyższą z możliwych

jakość do czytania. Wtedy zaczyna się zupełnie inna bajka. Świat najwyższej z

możliwych jakości czytania.

W tym sensie traktuję wyróżnienie Wirtualnej Polski. Jest to przede wszystkim

wyróżnienie Czytelników, którzy traktują moje pisanie na serio . I vice versa. Zatem

do miłego napisania i do miłego przeczytania. Od teraz wśród ekstra blogerów. I

ekstra Czytelników.

Page 30: Operuję w Peru - Luty 2011

Jak zostałem pedofilem i kto się do tego przyczynił

Mimo trwających w Peru wakacji, głuchoniemy Brayan pierwszy raz w życiu

poszedł do szkoły. Jest problem. Dziewięciolatek nie chce z niej wyjść.

Szkołę prowadzi Unión Bíblica del

Perú w Limie – stowarzyszenie,

które od prawie trzydziestu lat

zajmuje się niesłyszącymi dziećmi.

Teraz trwają w niej wakacyjne

zajęcia.

Brayan musi wstać o 7.30, żeby na

nie zdążyć. Po śniadaniu schodzi

ze slumsów, w których mieszka,

na przystanek koło targowiska San Francisco w dzielnicy Villa Maria del Triunfo. Tam

się spotykamy. Łapiemy mikrobus, który jedzie w stronę Miraflores. Wysiadamy po

niecałej godzinie na Moście Benavides. Ale to nie koniec drogi. Trzeba wsiąść jeszcze

do dużego, brązowo-czerwonego autobusu i wysiąść po kolejnych czterdziestu

minutach. To skrzyżowanie Avenida Brasil z Avenida Republica Dominicana w

dzielnicy Pueblo Libre. Stamtąd pięć minut spacerkiem i jesteśmy na miejscu – w

szkole, do której Brayan będzie uczęszczał do końca lutego.

W drodze do szkoły Brayanowi towarzyszę ja oraz - na zmianę – mama i siostra.

Kiedy tylko któraś z nich znika z pola widzenia (na przykład siedzi w autobusie kilka

miejsc dalej), podchodzą do mnie obcy ludzie i pytają, kim jestem i dlaczego trzymam

za rękę peruwiańskiego chłopca?

Na początku nie jarzyłem o co chodzi. Dopiero później oświeciło mnie, że pewnie tak

wyglądają pedofilskie sytuacje: biały mężczyzna wabiący zabawkami nieświadome

dziecko o innym kolorze skóry.

Page 31: Operuję w Peru - Luty 2011

Ludzie pytają o najmniejsze szczegóły. Na przykład kogo znam w Villa Maria del

Triunfo? Na wszystkie pytania odpowiadam dokładnie i spokojnie. Nie mam nic

przeciwko temu, że pytają. I że myślą tak, jak myślą. Są zaniepokojeni. Dmuchają na

zimne. To dobrze o nich świadczy.

Świadczy też o tym, ile zła wyrządza tak zwana turystyka seksualna. Nie tylko w

świadomości wykorzystywanych, ale także w obrazie wykorzystującego. To

zazwyczaj biały człowiek, który jeździ po świecie i szuka taniej okazji.

Cóż, wyglądem pasuję do tego stereotypu. Ale nie chcę z nim walczyć. Ja po prostu

robię swoje. Odprowadzam Brayana do szkoły.

Nie mogę na niego czekać w środku. Mama i siostra też nie. Musimy zniknąć z jego

oczu. Po to, by mógł przyjrzeć się innemu światu. Światu ludzi głuchoniemych, w

którym przyjdzie spędzić mu resztę życia.

Im szybciej stanie w nim na nogi, tym łatwiej

będzie poruszać się w świecie słyszących.

Zatem czekamy.

Czekając przegadałem z mamą i siostrą

Brayana kilka godzin. Wystarczająco dużo, by

obrócić w pył inny peruwiański mit o Gringo.

Mit ten mówi o tym, że Gringo ma pieniądze,

które należą się (przynajmniej ich część)

biednemu Peruwiańczykowi. Istnieje też

baśniowa wersja tego mitu. O tym, że w

krajach, w których mieszkają Gringos,

pieniądze spadają z nieba.

Page 32: Operuję w Peru - Luty 2011

Pani Rosa i Cinthia spuściły głowy, co by znaczyło, że dotarło. Pieniądze Brayanowi

nie należą się, tylko są darem od dobrych ludzi. I nie łapie się ich do miski zamiast

deszczu, tylko ciężko na nie pracuje.

Morał z tej historii był brutalny: dobrzy ludzie, którzy podjęli wysiłek, by dać

Brayanowi szansę na inne życie, chcą widzieć efekty. A będą one, gdy wysiłek

podejmie też rodzina chłopca.

Gdy nie podejmie, piłka będzie krótka. Jeśli ze strony rodziny zabraknie współpracy,

pożegnam się z nią i Brayanem tak szybko, że nikt nawet nie zdąży się zorientować.

Przecież jak nie jemu, można pomóc wielu innym ludziom. Wystarczy odwrócić

głowę we właściwą stronę.

Pani Rosa i Cinthia już to wiedzą. Obie będą partycypować w kosztach edukacji

Brayana. Niewielkimi kwotami, ale koniecznymi, by poczuły wartość tego, co się

dzieje.

Poza tym ustaliliśmy grafik

odprowadzania chłopca do szkoły i

odbierania go z niej. Są na nim obie

kobiety, jest ciocia Brayana, są

wolontariusze, którzy pomogą w

nagłych przypadkach. Na grafiku nie

ma natomiast mnie.

Ja nie jestem od tego, by trzymać

Brayana za rękę. Jestem od czegoś innego. Mniej więcej od tego, aby to, co czują do

tego chłopca dobrzy ludzie, mogło się spełnić. A gdy się spełni i wszystko zacznie

toczyć się swoimi drogami, zrobię to, co zrobić należy. Odejdę. Po prostu odejdę.

Na razie jestem. I za nauczycielką przekazuję to, co działo się z Brayanem w szkole do

tej pory.

Page 33: Operuję w Peru - Luty 2011

Kiedy po raz pierwszy stracił z oczu osoby, które zna, rzucił się na ziemię i zaczął

wierzgać nogami. Jak zwierzaczek. Chciał do mamy, którą właśnie poganiałem do

wyjścia z budynku szkoły. Nie znam się na dzieciach, zwłaszcza głuchych. Ale wierzę

specjalistom. Nauczycielka Brayana nim jest. W mig opanowała sytuację. Tak

skutecznie, że kiedy przyszliśmy Brayana odebrać, nie chciał wracać do domu.

Dzieje się tak każdego dnia. Trzeba

go wyciągać na siłę z paszczy lwa,

której tak się bał.

- Bardzo zdolny, lubi kontrolować

sytuację, świetnie współpracuje w

grupie – to pierwsza opinia

specjalistów z Unión Bíblica del Perú

o nowym uczniu.

Brzmi obiecująco. Zobaczymy co będzie dalej.

A w tym oczekiwaniu rozliczam się z pieniędzy, które do tej pory wydałem.

Piętrowe łóżko dla Brayana i jego rodziny – 530 soli.

Zasponsorowali je: Danka, Ela, Joasia, Paweł, Ania z Agatą i Maćkiem,

Joanna, Maciej i Ewa.

Transport po Limie, w tym do szkół mogących przyjąć chłopca oraz

na badania i trzy konsultacje lekarskie – 135 soli i 50 centimos.

Pieniądze na to przekazali: Julia i Maciej. Badania i konsultacje były

darmowe, bo w Peru także są dobrzy ludzie.

Page 34: Operuję w Peru - Luty 2011

Lutowe czesne w szkole – 27 soli i 50 centimos. Zapłacili za nie:

Agnieszka, Janusz i Krzysiek.

Rozmowy telefoniczne w sprawie Brayana – nie liczyłem. Płacę za

nie ja. Z honorariów, które otrzymałem za dwa artykuły, które

ukazały się na tym blogu. Pierwszy przedrukował miesięcznik Żyj

długo. Drugi ukazał się w serwisie Wiadomości 24.

Brayan dostał ponadto zabawki i kilka przyborów szkolnych od Agnieszki oraz

słodycze od Hani i Piotra.

Page 35: Operuję w Peru - Luty 2011

Tajemnice Peru: zwierzęta, które widać z kosmosu

Na zdjęciach satelitarnych zrobionych wokół Jeziora Titicaca widać olbrzymie

wizerunki ptaków i ryb. Powstały dwa tysiące lat temu. To kolejna zagadka,

której nie da się logicznie wyjaśnić.

Włoska badaczka Amelia Carolina Sparavigna z Politechniki w Turynie jeszcze raz

spojrzała na swój monitor. Potem zgasiła komputer i usiadła wygodnie w fotelu.

Podsumowała w głowie wszystko to, nad czym pracowała przez ostatnie tygodnie.

Uśmiechnęła się. Nie mogła się mylić. Właśnie odkryła gigantyczne geoglify na

drugiej półkuli świata.

Dokładnie w pobliżu Jeziora Titicaca w

peruwiańskich Andach, prawie cztery

tysiące metrów nad poziomem morza.

To, że akwen ma kształt pumy polującej

na zająca, było wiadomo od dawna.

Teraz doszła kolejna niespodzianka.

Odkrycia Włoszka dokonała dzięki

mapom satelitarnym oraz przy użyciu komputerowego programu do dokładnego

przetwarzania obrazu. W ten sposób przebadała obszar o wielkości ponad 120

tysięcy hektarów - tyle zajmuje Warszawa, Kraków, Szczecin i Rzeszów razem wzięte.

Wyłoniły się na nim wizerunki ryb i ptaków, w tym koliber i głowa kondora.

Nie ulega wątpliwości, że odkryte geoglify są pozostałością rozległego starożytnego

systemu rolniczego. Powstał on za czasów kultury Pukara, między drugim wiekiem

przed naszą erą, a drugim wiekiem naszej ery. A zatem na długo zanim na andyjskich

terenach pojawili się i osiedlili znani z doskonałego rolnictwa Inkowie.

Mieli od kogo uczyć się. Rolnicy ludu Pukara stosowali technikę zwaną waru waru,

która polegała na tworzeniu platform. Wodne kanały między nimi a niższymi

partiami ziemi były źródłem mikroklimatu, dzięki któremu zmniejszano ryzyko

Page 36: Operuję w Peru - Luty 2011

marznięcia upraw. Prawdopodobnie hodowano w nich także ryby, które z kolei

przyciągały ptaki.

Te pracochłonne zabiegi starożytnego ludu byłyby zrozumiałe, gdyby nie fakt, że

przy okazji rzeczy praktycznych, stworzono wielkie, widoczne tylko z kosmosu

wizerunki zwierząt. Ich symbolika nie jest znana. Będą one przedmiotem pewnie

długoletnich badań.

Podobnie jest z innymi peruwiańskimi geoglifami – na Płaskowyżu Nasca. Naukowcy

także wiążą je ze starożytnym systemem rolniczym i nie potrafią ustalić znaczenia

tworzących go wizerunków. Różnica jest w rozmiarach. Geoglify w Nasca widać

podczas lotu awionetką. Te nad Jeziorem Titicaca można dostrzec uzbrojonym w

technikę okiem z wysokości satelity okołoziemskiej.

Współczesne uprawy zagrażają geoglifom. W Peru trwają rozmowy, w jaki sposób

chronić je. Prawdopodobnie cały teren zostanie uznany za zabytek dawnej kultury.

Page 37: Operuję w Peru - Luty 2011

Promocja uczciwego sprzedawcy

Kradziona cebula: 2 kilogramy za jeden sol

Page 38: Operuję w Peru - Luty 2011

Nowa Aleja Jana Pawła II. Takiej nie znacie

Jeśli okradną Was w Limie, nie załamujcie się. Całkiem możliwe, że będziecie

mogli kupić swoje rzeczy na jednym z targowisk. Temu, o którym chcę

opowiedzieć, patronują dwie osoby: święty i papież Polak.

Trudno ustalić jednoznaczny adres

tego targowiska. Najlepiej wyjaśnić,

że łączy się ono z ulicą o nazwie

Nueva Avenida Juan Pablo II (Nowa

Aleja Jana Pawła II) w dzielnicy San

Juan de Miraflores (Święty Jan z

Miraflores). Pięknie. Ale samo miejsce

święte nie jest. Wręcz przeciwnie.

Jeśli po przeczytaniu tego wpisu

przyjdzie Wam do głowy je odwiedzić, pamiętajcie, że robicie to własną

odpowiedzialność. Ja, niczym Piłat, umyję ręce.

Imię papieża z Polski aleja nosi od

niedawna, ale tak naprawdę nazywa się

Pista Nueva, czyli Nowa Droga. Nazywa

się tak, bo kiedy ją wybudowano,

dawno, dawno temu, była nowa. I tak

już zostało.

Trzeba dodać, że w papierach ulica ma

też inną nazwę: Avenida Nicolás de

Piérola, na cześć dwukrotnego prezydenta Peru w XIX wieku. Ale czasami

rzeczywistość jest inna niż w papierach.

Skomplikowane?

Page 39: Operuję w Peru - Luty 2011

Podsumujmy zatem. Mamy jedną ulicę i trzy nazwy. Pierwsza nie przyjęła się

(Nicolás de Piérola), druga używana jest na co dzień (Pista Nueva), a trzecia może się

przyjmie (Juan Pablo II).

Zanim się przyjmie, trzymajmy się tej starej, czyli Nowej Drogi. Po wielu latach

odremontowano ją i teraz faktycznie wygląda jak nowa. Powiedziałbym nawet, że

jest za nowa.

Wszystko przez przejścia dla pieszych.

Żyjemy w XXI wieku i tyle się mówi o

bezpieczeństwie na drogach, że jakiś

nawiedzony urzędnik wziął to na serio

i kazał je namalować.

Całkiem możliwe, że już go zwolniono,

bo namieszał ludziom w głowach. I to

ostro. Naoglądali się w telewizji głupot o tym, że zebry na ulicach są bezpieczne dla

pieszych, zobaczyli je na Pista Nueva i zaczęli tracić wrodzoną intuicję. Intuicja ta

mówi, że w Peru, nie tylko na tej ulicy, piesi są jedynie dodatkiem do pędzących

samochodów. Całkowicie zbędnym dodatkiem.

Rzeczywistość aż huczy. Od warkotu silników i klaksonów. Jeśli jesteś na przejściu i

je słyszysz, znaczy to, że masz około sekundy, by się z niego wynieść. W przeciwnym

razie, choć zamierzałeś tylko przejść na drugą stronę ulicy, przeniesiesz się do innego

świata.

Sytuację gmatwa jeszcze bardziej sygnalizacja świetlna. Wiadomo ogólnie, że na Pista

Nueva nie kradnie się. Ale ogólnie lepiej dmuchać na zimne. Zatem wysoko nad ulicą

urzędnicy zamontowali semafory widoczne jedynie dla kierowców. Trzeba dźwigu,

by je buchnąć.

Co to daje pieszym? Jakieś dwie, trzy sekundy więcej na przeżycie.

Page 40: Operuję w Peru - Luty 2011

Wygląda to na niesprawiedliwość, ale w istocie kierowcy nie stoją na

uprzywilejowanej pozycji. Mówiąc szczerze, bardzo im współczuję. To współczucie

rodzi się przez linie wyznaczające pasy ruchu, które nadgorliwy urzędnik także kazał

namalować na jezdni.

Dawniej sytuacja była jasna. Linii nie było i cały ruch odbywał się bezkolizyjnie.

Teraz pojawiają się miastowi, z centrum Limy, albo mądrale, co to nasłuchali się

bzdur o kodeksie drogowym. I co robią?

Jadą sobie jak gdyby nigdy nic lewym

pasem, w ogóle nie zważając na tych, co

akurat, zgodnie z logiką, skręcają z

prawego pasa w lewo.

Dzięki Bogu, że czuwa nad tym Święty Jan,

a już niedługo i nasz papież.

Tak to wygląda naokoło. W środku, czyli na targowisku, zlokalizowanym między

jezdniami i na ich obrzeżach, jest o wiele spokojniej.

Co nie znaczy, że i tam nie są wskazane modlitwy.

Mogą się one przydać na przykład tym,

których w Limie okradziono. Całkiem

możliwe, że ich modlitwy zostaną

wysłuchane i na targowisku w pobliżu

Jana Pawła II będą mogli swoją

własność kupić. Za pół ceny.

Problemem może być wydostanie się z

zakupami w bezpieczne miejsce. Wszak na Pista Nueva, jak już wspomniałem, ogólnie

nie kradną. Tylko przytykają nóż do boku i pytają grzecznie, czy nie mamy czegoś do

oddania.

Page 41: Operuję w Peru - Luty 2011

Lepiej więc nie mieć nic. Chyba że konia. Wzdłuż alei można kupić wszystko, co

praktyczne do domu. Od sznurówki, przez żywą kurę na rosół, po sedes. Także

używany. Można też podkuć konia. Kowal przyjmuje w bocznej uliczce, w kierunku

miasta, około dwieście metrów od stacji benzynowej Primax.

Zatem z koniem najbezpieczniej. Jeśli mądry, nawet gdy przepadnie, sam wróci.

Page 42: Operuję w Peru - Luty 2011

Język Inków może umrzeć jak jego właściciele

Świat zawdzięcza mu takie słowa jak: kondor, puma, lama, kauczuk i wikunia.

Keczua – język urzędowy dawnego imperium Inków, którym do dziś posługuje

się ponad dziesięć milionów mieszkańców Andów. Grozi mu śmierć.

Mówiący w keczua określają ten język słowami runa simi, co dosłownie oznacza

ludzką mowę. Niby nic nie wskazuje na to, by coś jej zagrażało. W keczua mówi się w

Ekwadorze, Argentynie, Kolumbii, Boliwii i Peru, gdzie obok hiszpańskiego jest to

język urzędowy. W sumie posługuje się nim ponad dziesięć milionów ludzi, z czego

ponad osiem milionów to Peruwiańczycy. Dla co trzeciego z nich język dawnych

Inków jest jedynym, który zna.

Problem w tym, że w Andach nie ma

zainteresowania uczeniem się go. W Peru

nie widnieje on w programie

powszechnego nauczania. W Cusco,

dawnej stolicy Inków, ciężko uzbierać

komplet chętnych na naukę poza szkołami.

Niedawno trzeba było nawet specjalnej

interpretacji prawnej, by stwierdzić, że języka keczua można używać w trwającej

właśnie kampanii wyborczej do parlamentu i na urząd prezydenta kraju.

W sondażach prowadzi Indianin posługujący się keczua, ale nawet jego ewentualne

zwycięstwo nie zmieni faktu, że język Inków, choć nadal żyje, umiera powoli i w

samotności. Jeśli teraz nie zrobi się niczego, w przyszłości umrze całkowicie wyparty

przez hiszpański i angielski.

Paradoksalnie dużo większe zainteresowanie język keczua wzbudza poza Andami. Do

języka swych przodków chętnie wracają na przykład Peruwiańczycy, którzy osiedlili

się w Ameryce Północnej. Jest on wykładany na 25 amerykańskich i kanadyjskich

uniwersytetach.

Page 43: Operuję w Peru - Luty 2011

To jednak tylko potwierdza zasadę, że najciemniej jest pod latarnią. Ostatnio w Cusco

obchodzono pięćdziesiątą rocznicę premiery filmowej w języku keczua. Było to

bardzo znamienne wydarzenie. Tak jakby świętowano istnienie relikwii.

Page 44: Operuję w Peru - Luty 2011

Selva – trzecia siostra do zbadania

Różnorodność Amazonii narodziła się 65 milionów lat temu i zamieszkiwały ją

antyczne kultury – odkrywają naukowcy. Sami są tym kompletnie zaskoczeni.

Nawet dziecko wie, że w dżungli mieszkają

plemiona autochtonów. Niektóre z nich do

tej pory nie miały przyjemności spotkać

się z cywilizacją. Opowiadają o tym książki

i audycje podróżnicze. A jeśli ludzie

mieszkają tam teraz, to pewnie mieszkali

w swoich wioskach wcześniej – można

przypuszczać. Do tej pory nie było

wiadomo tylko jak bardzo można popuścić wodze wyobraźni. Teraz wiadomo. W

peruwiańskiej dżungli naukowcy odkryli mumie sprzed ponad 2600 lat.

Wszystko wskazuje na to, że to groby elity. A jeśli elity, znaczy to, że kiedyś w dżungli

nie mieszkała dzicz, tylko rozwinięta kultura.

Odkrycia dokonano w strefie archeologicznej Casual niedaleko miejscowości Bagua.

Naukowcy wygrzebali tam z ziemi osiem glinianych okrągłych pojemników z

ludzkimi szczątkami. Ciała były ułożone w pozycji embrionalnej.

Użyte na urnach kolory świadczyć mogą o tym, że zmarli nie pochodzili z prostego

ludu. Przemawia za tym też miejsce pochówku. Do tej pory archeolodzy wykopywali

amazońskie mumie jedynie w pobliżu rolniczych pól.

Odkrycie jest szczególne. To pierwsze tego typu miejsce pochówku znalezione i

zarejestrowane przez naukowców. Nie byli na nie przygotowani. Musieli poprosić

lokalne władze o środki na zadaszenie cmentarzyska, by uchronić je przed opadami

deszczu i słońcem.

Page 45: Operuję w Peru - Luty 2011

Zaskoczeniem jest także ujawnienie szczegółów z przeszłości tego najbardziej

zróżnicowanego biologicznie i gatunkowo miejsca na naszej planecie. Różnorodność

Amazonii zaczęła kształtować się ponad 65 milionów lat temu i związana była z

ruchami górotwórczymi w dzisiejszych Andach. To o dziesięć milionów lat wcześniej

niż sądzono do tej pory.

Co to oznacza dla zainteresowanych tematem? Na pewno niespodzianki. I pewność,

że będą one zaskakujące co najmniej w takim samym stopniu jak wiedza o dwóch

siostrach peruwiańskiej Selvy. Chodzi o Costę i Sierrę, które wzięto pod lupę w

pierwszej kolejności. Teraz przyszedł czas na trzecią z nich.

Chociaż może lepiej jej nie ruszać?

Page 46: Operuję w Peru - Luty 2011

Prezenty, które mieszają w głowie

W Peru kończą się letnie wakacje. Nie słyszałem, aby w tym kraju, ani w

żadnym innym, dzieci dostawały z tej okazji prezenty. Ale Brayan – mały,

głuchoniemy analfabeta ze slumsów w Limie – to szczęściarz. Dostał dwa

podarunki. Rower i wiersz. Oba mocno namieszały w głowie.

Autorem wiersza jest Ewa Żak,

poetka (tomik Szeptem obok,

Wydawnictwo Astra, Łódź 2010),

redaktor czasopisma literackiego

Pan Slawista:

Nie-zgoda na ciszę

Zaklęty w swej ciszy nie słyszysz jak

żyje życie - śnisz sen w milczeniu...

Nie wiesz, że całkiem banalnie zachwycić się można

powtarzalnością rytuału z udziałem czajnika i gwizdka.

Ty uśmiechasz się do sobie znanych głosów

- choć niesprawiedliwością jest, że nie znasz piękna swego śmiechu.

Nie dasz mi szansy usłyszenia

jak wyrażasz siebie w zdaniach ładnie budowanych...

Jak recytujesz utwory poetów przez siebie wielbionych...

Jak śpiewasz razem z radiem proste piosenki o życiu...

I nie odpowiesz mi szarmancko, że niestety nie znasz melodii

Page 47: Operuję w Peru - Luty 2011

Szopena, Mozarta i wdzięcznego Vivaldiego...

Wiem też, że nie usłyszysz smutku w moich krokach

i melancholijnym chodzeniu od okna do okna...

Nie zachwycisz się pięknem kroków będących powrotem...

i nie posłyszysz w gardle łzawych słów wzruszenia...

Nie wiesz, że melodia deszczu rzęsistego zaczarowała hałas świata na całe pięć minut,

i że nad twoim niebem psalm miłości śpiewa mewa śmieszka...

Mijasz ludzi, lecz pochłaniasz ich tylko fragmentarycznie...

Nie odwracasz głowy zamaszyście, gdy krok od ciebie pada twoje ładne imię...

Nie zatrzymujesz się również wtedy, gdy ktoś prosi cię o nagłą pomoc...

Lecz zwyczajnie kroczysz dalej tak, jakby świat obok ciebie był tylko głuchym

telefonem.

I twoja cisza tknięta sercem Boga śni swój sen bez końca...

Wiersz jest smutny. Opowiada dokładnie o tym, o czym chciałem opowiedzieć, gdy

dowiedziałem się, że stopień głuchoty Brayana uniemożliwia jego wyleczenie. Ale nie

opowiedziałem, tylko zdusiłem w sobie jako rzecz, która czasem się w człowieku

pojawia, ale która nie ma wpływu na rzeczywistość.

Wrażliwość istnieje i ma swoje nadajniki

Rzeczywistość jest taka, że każda, nawet najsmutniejsza prawda o Brayanie, może

dotknąć naszego wewnętrznego świata. Może sprawić, że poczujemy się kimś więcej,

niż tylko ludźmi uwikłanymi w codzienne sprawy. Może spowodować, że w tych

codziennych, prostych sprawach, ujawniona zostanie nadzwyczajna moc serc.

Page 48: Operuję w Peru - Luty 2011

Nie zmieni to jednak faktu, że Brayan nigdy nie będzie słyszał.

Wiersz Ewy jest pełen uczuć, których nie wypowiedziałem. Nie wstydzę się do nich

przyznać. A to dlatego, że choć jestem człowiekiem prostym, jestem także wrażliwy.

Nie ma się czego wstydzić. To przez tę wrażliwość buntowałem się w milczeniu, gdy

lekarze wyjaśniali mi w jakim stanie jest słuch Brayana i co to oznacza na przyszłość.

Czasami wydaje mi się, że podobną formę buntu odczuwają inni. Tak traktuję wiersz

Ewy. Nie mogę przetłumaczyć go Brayanowi. Wierzę, że zrobię to kiedyś w języku

migowym. Teraz mogę co najwyższej uściskać chłopaka. Także w imieniu tych,

których uczucia do tego Peruwiańczyka docierają do mnie w zaskakujący sposób.

Nie ma na to dowodu i tezę tę można łatwo obalić, ale zawsze, gdy myślę o Brayanie i

ludziach towarzyszących mu duchowo, mam wrażenie, że ludzka wrażliwość

korzysta z niewidzialnych nadajników, którymi w świat rozsyłane są sygnały. Nie po

to, by coś nimi przekazywać. Prędzej oznajmiać. Oznajmiać fakt, że w żadnym

cierpieniu i w żadnym smutku człowiek nie jest sam.

Oczywiście może mu się tak wydawać. Może być pewny, że nikt go nie rozumie i

wszyscy go opuścili. Ale to nie ma znaczenia, jeśli niewidzialne nadajniki działają

dobrze. To dzięki nimi jesteśmy połączeni. Jesteśmy uczuciem, które nie ma granic.

Fiknął kozła, by wstać i ruszyć dalej

To tyle, co chciałem napisać o poetyckim prezencie dla Brayana. Nie może z niego

skorzystać, ale mogą skorzystać inni. Jak? Zatrzymać się. Po prostu zatrzymać się na

chwilę, by posłuchać nie tego, co mówią myśli, ale tego, o czym opowiada serce. To

czasami dwie zupełnie różne historie.

Drugi prezent dla Brayana także pochodzi z serca. Dodatkowo ma koła, kierownicę i

hamulce. Rower. Kupiła go Ewa Łukasińska, która w Białymstoku prowadzi Yoga

Studio.

Page 49: Operuję w Peru - Luty 2011

To pierwszy rower w życiu Brayana. Pierwszy, którego nie ukradł. Kosztował 140

soli.

Kiedy na niego wsiadał, wiedziałem, że nadajniki sprawują się bez zarzutu. Chłopak

był jedną wielką radością. Ale następnego dnia płakał. Nie wyrobił na zakręcie i

wyrżnął głową w kamienie.

Lekarz założył mu cztery szwy na głowie. Rower wyszedł z wypadku cało.

Ewa będzie pewnie smutna, gdy o tym przeczyta, a inni mogą zapytać, po co

chłopakowi było kupować rower, skoro nie potrafi na nim jeździć. Tyle tylko, że ani

ten smutek, ani sarkazm, nie mają w tej chwili znaczenia.

Brayan spadł z roweru w konkretnym celu. Gdy wręczałem mu go w imieniu Ewy,

tłumaczyłem mamie, babci i siostrze chłopca, że rower jest nie tylko piękny, ale także

niebezpieczny. Dlatego trzeba zwrócić większą uwagę na Brayana.

Nie posłuchały. Żadna z nich

nie poświęciła wystarczającej

ilości czasu, by zabrać

chłopaka tam, gdzie mógłby

poćwiczyć upadki w bardziej

łagodny sposób. Na przykład

na boisko niedaleko domu.

Rowery istnieją także po to,

by z nich spadać. I to nie raz.

Brayana też to czeka. Dlatego prezent Ewy jest wyjątkowy. Na dodatek wręczony w

odpowiednim czasie. Przez ten rower i ten wypadek rodzina chłopca nauczy się

szybciej większej odpowiedzialności za niego. Wiem, że tak się stanie. Już się to

dzieje. Na moich oczach, które konfrontują rzeczywistość z tym, co mówi serce.

Page 50: Operuję w Peru - Luty 2011

A mówi między innymi, że rodzina Brayana musi być także silna. Choćby po to, by

mogła przyjąć i zrozumieć prawdę, że chłopak nigdy nie będzie słyszał. Nie lubię

słowa nigdy, więc jeszcze im tego nie powiedziałem.

Poczucie odpowiedzialności za Brayana jest bardzo potrzebne, bo niedługo idzie do

prawdziwej szkoły. Co prawda nie usłyszy w niej dzwonków, ale dowie się więcej o

świecie wokół. Na przykład o tym, że na zakrętach trzeba zwalniać. Dowie się też

więcej o sobie.

Będzie to skok na głęboką wodę. Proszę się nie obawiać. Brayan, choć z poszytą

głową, jest na to gotowy.

Page 51: Operuję w Peru - Luty 2011

Kolejny autobus spadł w przepaść. Można temu zapobiec

Tym razem cudu nie było. W wypadku autobusu, który spadł w przepaść w

Andach, zginęło prawie trzydzieści osób. Drogą, na której doszło do tragedii, w

tym samym czasie podróżowali Justyna i Tomek, małżeństwo z Polski. Od

wypadku dzieliła ich godzina.

Tak, to ta sama Justyna i ten sam

Tomek, którzy kilka razy gościli

na tym blogu. Przez ostatni rok

pracowali jako woluntariusze w

Arequipie, a ostatnie tygodnie

przed powrotem do Polski

spędzają w podróży po kraju

Inków. Kiedy wracali z Huancayo

do Limy, natknęli się na

wypadek, o którym mówi całe

Peru. Gdyby wyjechali godzinę wcześniej, byliby jego uczestnikami.

Na szczęście nic im się nie stało. Są cali i zdrowi w Limie. Przez dwa dni będą gośćmi

moimi oraz rodziny Leszka i Mateusza, którzy ucierpieli w podobnym wypadku dwa

miesiące temu. Tak jak większość

pasażerów Polacy zostali w nim jedynie

ranni, co uznano w Peru za cud.

Teraz cudu nie było. W pobliżu

miejscowości Matucana w prowincji

Huarochirí w środkowych Andach

autobus dalekobieżny próbował uniknąć

zderzenia z innym pojazdem i w wyniku

nagłego manewru spadł w 180-metrową przepaść. Zginęło 27 osób. Prawie

pięćdziesiąt jest rannych, w tym kilkanaście w stanie krytycznym.

Page 52: Operuję w Peru - Luty 2011

Do tragedii doszło zaledwie 11 kilometrów od miejsca, w którym w Sylwestra

ubiegłego roku autobus z Leszkiem i Mateuszem spadł w 300-metrową przepaść.

Obu wypadków, jak i wielu innych, do których dochodzi w tej części Peru, można było

uniknąć. Uruchamiając regularne połączenia na transandyjskiej linii kolejowej, do

niedawna najwyżej położonej na świecie, którą w dziewiętnastym wieku wybudował

Polak Ernest Malinowski. Niestety, jego dzieło stoi dziś niewykorzystane. Wkrótce o

tym napiszę.

Page 53: Operuję w Peru - Luty 2011

Bomba, na której da się żyć

W ciągu niecałych dwóch godzin w Limie dwa razy zatrzęsła się ziemia. W dniu,

w którym wyznaczono ćwiczenia na wypadek katastrofy.

Tak się złożyło, że pod Peru znajdują się płyty tektoniczne, które nie złożyły się tak,

aby był to kraj bezpieczny sejsmicznie. Dlatego każdy Peruwiańczyk powinien być

przygotowany na trzęsienia ziemi i tsunami. Także organizacyjnie. Powinien

wiedzieć, co robić, gdy zaczną walić się budynki i w którą stronę uciekać przed

wysoką falą. Powinien mieć także przygotowany plecak, a w nim przydatne do

przeżycia rzeczy w trudnych do przeżycia warunkach. Na przykład zapas wody do

picia i latarkę.

Takie są zalecenia obrony cywilnej. Nie znam nikogo, kto się do nich stosuje. Sam też

plecaka nie mam. Choć nie jestem Peruwiańczykiem, zgadzam się z opiniami, że jeśli

naprawdę przyjdzie co do czego, ani latarka, ani woda, ani nic nie pomoże.

Mówiąc obrazowo, Peruwiańczycy

mieszkają na bombie, której lont zależy

od tych dwóch płyt pod ziemią, które się

ze sobą zderzają. Jeśli zderzą się

porządnie, lont zapali się i będzie

problem. Ale gdy się o to zapytać,

miejscowi mają nadzieję, że nic złego ich

nie spotka.

Ja takiej nadziei nie mam.

Chodzi o to, że w sprawach większej wagi, a taką jest trzęsienie ziemi, które może

przynieść śmierć i cierpienie, posiadanie nadziei jest niewystarczające. O wiele

większą siłę przebicia ma wiara. Dlatego wierzę. Wierzę, że nawet gdy dojdzie do

katastrofy, nic złego mi się nie stanie.

Page 54: Operuję w Peru - Luty 2011

Gdybym takiej wiary nie miał, zwiałbym z Peru najbliższym samolotem.

Powodów do strachu przed trzęsieniem ziemi jest w kraju Inków wystarczająco. W

Limie ziemia trzęsie się częściej niż pada deszcz. I nie jest to przenośnia. Ostatnio

ziemia zatrzęsła się dwa razy w przeciągu niespełna dwóch godzin. Za pierwszym

razem wstrząsy wystraszyły wielu ludzi – miały siłę pięciu stopni w skali Richtera.

Drugi wstrząs był nieco słabszy.

Obu nawet nie poczułem. Po pierwsze dlatego, że drgania ziemi, przed którymi

kiedyś trzęsłem portkami, nauczyłem się traktować jak deszcz.

Deszcz pada. A gdy pada za dużo, wywołuje powodzie, w których ludzie tracą życie i

majątki.

Podobnie jest z ziemią. Trzęsie się. A gdy trzęsie się za mocno, ludzie też tracą życie i

majątki.

Do myśli o tym można się przyzwyczaić. W podobny sposób, w jaki człowiek

przyzwyczaja się do rzeczy, na które nie ma wpływu. A nie ma na przykład wpływu

na to, co robi planeta Ziemia.

Ostatnich wstrząsów nie poczułem także dlatego, że pracowałem. Byłem tak

wciągnięty w robotę, jakbym spał. To dobre porównanie, bo gdy śpię, może koło

mnie przejeżdżać czołg, a nie obudzę się.

Peruwiańscy fachowcy od trzęsień ziemi przewidują, że w przyszłości jedno z

trzęsień ziemi może być katastrofą dla kraju. Wyliczyli nawet, mniej więcej, ilu ludzi

wówczas zginie, a ilu straci dach nad głową. To ogromne liczby.

Fachowcem nie jestem, ale mam w sobie coś, co pozwala mi czuć, że tak może się

stać. To kwestia przeczucia. Tej chwili, w której człowiek wie, że coś się stanie, ale nie

może tego udowodnić. Aż stanie się naprawdę. Wtedy mówi sobie: - Wiedziałem, że

tak będzie...

Page 55: Operuję w Peru - Luty 2011

Wiem, że Peru przeżyje katastrofę. Nie potrafię tego udowodnić, ale to wiem. Co

zatem robię jeszcze w tym kraju?

Uśmiecham się. Tak, uśmiecham się w spokoju ducha, bo jeśli przyjąć, że urodziłem

się w zupełnie innym świecie, ale w końcu do tego Peru trafiłem i w nim osiadłem,

nie stało się to bez przyczyny.

Czas pokaże czym jest ona naprawdę.