Olimpijskie Tętno Luty 2/2015 (2)

40
Luty 2/2015 (2)

description

"Olimpijskie Tętno" to magazyn portalu igrzyska24.pl, skierowany do wszystkich miłośników sportu.

Transcript of Olimpijskie Tętno Luty 2/2015 (2)

Luty 2/2015 (2)

2

POZOSTAŁO:

Rio 2016 – 539 dni

Pjongczang 2018 – 1092 dni

Tokio 2020 – 1987 dni

3

Temat numeru:

Po nitce do Rio – systemy

kwalifikacyjne w sportach

zespołowych……………..………..4-7

Maskotki w służbie igrzysk….……8-9

Olimpijskie przymiarki – luty.....10-11

Era olimpijskich bojkotów.…...12-14

Ich już z nami nie ma – Jeu de

Paume………..……….…………16-17

Historia Cheta Jastremskiego –

część II………..…………...…….18-20

Taki finał już się nie powtórzy.…...21

Sportowi dominatorzy, o których

nie miałeś pojęcia.…………....22-26

Tak, jesteśmy gotowi do

organizacji ME – wywiad z Markiem

Zawadką……...………….…..…28-30

Ustrzelić Koreańczyka…..….…32-33

Spadające gwiazdy skoków

narciarskich……………....….....34-35

Zimowa Formuła 1 od

kuchni…………………………....36-37

Czyli najlepsze wrzutki na

portalach społecznościowych

………………………..…..……....38-39

Choć tej zimy w Polsce mamy piękną wiosnę, to wieczorna nuda nie

jednemu z nas na pewno daje się we znaki. Uczniowie mają ferie, studenci

zakończyli zimową sesję egzaminacyjną, a ci starsi najzwyczajniej w świecie

zalegają w domach przed telewizorami. My proponujemy wszystkim jedno

proste rozwiązanie, zabijające nudę i monotonię – kolejny numer

„Olimpijskiego Tętna”.

Gdy w 2008 roku na igrzyska do Pekinu jechały aż trzy nasze drużyny w grach

zespołowych, a siatkarze i szyczypiorniści byli świeżo upieczonymi

wicemistrzami świata, nasze nadzieje były ogromne. Do tego siatkarki też

przecież nie tak dawno, bo w 2003 i 2005 roku, zdobywały tytuł mistrzyń

Europy, więc na turnieje w grach zespołowych czekaliśmy z utęsknieniem.

Skończyło się, tak jak się skończyło. Panie odpadły już w fazie grupowej, a

podopieczni Raula Lozano i Bogdana Wenty solidarnie pożegnali się z

marzeniami o medalach na fazie ćwierćfinału, wbijając szpilki w nasze pełne

nadziei serca tego samego ranka. Osiem lat później sytuacja może się

powtórzyć. Tym razem to zespoły prowadzone przez Stephane'a Antiga'e i

Michaela Bieglera są już jedną nogą w Rio po tym jak wywalczyły medale na

czempionacie globu, a szanse na dochowanie im towarzystwa ma jeszcze

kilka innych reprezentacji. My sprawdziliśmy, jak te szanse się przedstawiają i

co musi się stać w najbliższych miesiącach, aby słoneczne Rio w sierpniu

2016 roku zalała prawdziwa biało-czerwona fala.

Stwierdzenie „Rio w naszych rękach” jest znakomitą metaforą i streszczeniem

tekstu numeru. Dlaczego? Otóż dlatego, że szansę na awans na IO mają już

jedynie zespoły reprezentujące dyscypliny, w których głównym „narzędziem

walki” są ręce lub atrybuty w nich trzymane.

Oprócz tego w lutowym „Olimpijskim Tętnie” podpytaliśmy nasze łuczniczki o

to czego nauczyły się podczas treningów w Korei, a Marka Zawadkę o stan

przygotowań Lubina do najbliższych wielkich imprez badmintonowych, które

odbędą się na Dolnym Śląsku. Czytając drugi numer „Olimpijskiego Tętna”

dowiecie się także skąd wzięły się olimpijskie maskotki oraz czemu USA lub

Rosja nie mają na swoim koncie więcej medali największej imprezy sportowej

na świecie. Wszak „zimna wojna” toczyła się również na polu sportowym.

Myślę, że polecać naszego magazynu już nikomu nie trzeba. Pozostaje mi

więc życzyć miłej lektury!

Przemysław Kucharzak

redaktor naczelny magazynu

Magazyn portalu igrzyska24.pl

E-mail: [email protected]

Facebook: https://www.facebook.com/Igrzyska24

Twitter: https://twitter.com/igrzyska24pl

Instagram: http://instagram.com/olimpijskietetno/

Zespół: Przemysław Kucharzak (redaktor naczelny), Dawid Brilowski, Szymon Burak, Szymon Gagatek, Mateusz Górecki, Arkadiusz Kubiak, Wojciech

Nowakowski, Mikołaj Rogalski, Mateusz Sołościuk, Bartosz Szafran, Adam Trykoszko

Opracowanie graficzne i skład: Andrzej Machnik (projekt logo), Szymon Gagatek, Mateusz Sołościuk

Foto (okładka): Steindy (wikimedia); licencja: Creative Commons BY-SA 4.0

4

PO NITCE DO RIO

systemy kwalifikacyjne w sportach

zespołowych

5

Ich historia liczy prawie

2800 lat, gdyż pierwsze

rozegrano już w 776 r.

p.n.e. Za każdym razem

są wielkim świętem dla

wszystkich sportowców,

trenerów, organizatorów,

a przede wszystkim

kibiców. Co to takiego?

Oczywiście igrzyska

olimpijskie.

Siatkówka i piłka ręczna. To na dobre występy w tych dyscyplinach

podczas najbliższych letnich IO będziemy liczyć w przypadku sportów

drużynowych. W sumie na igrzyskach moglibyśmy oglądać aż

czternaście naszych zespołów, ale patrząc na obecne sytuacje

w kwalifikacjach to trzy drużyny będą już całkiem liczną, biało-

czerwoną ekipą.

Autorzy:

Przemysław Kucharzak ( Bziemek)

Wojciech Nowakowski ( Vojthas) Adam Trykoszko

Foto: Artyominc (wikimedia) CC BY-SA 3.0

6

.

Ze wszystkich sportów drużynowych

to właśnie z tym wiążemy największe

medalowe nadzieje. Podopieczni

Stéphane’a Antigi zdobywając

mistrzostwo świata zakwalifikowali się

do Pucharu Świata, który we wrześniu

odbędzie się w Japonii. Tym razem

jednak awans na igrzyska olimpijskie

wywalczą nie jak przed czterema

laty trzy, a dwie najlepsze drużyny tej

imprezy. Jeśli jednak Biało-Czerwoni

nie zdołaliby wywalczyć olimpijskiej

kwalifikacji w Kraju Kwitnącej Wiśni,

w styczniu wystąpią w europejskim

turnieju kwalifikacyjnym. Weźmie

w nim udział gospodarz oraz siedem

drużyn najwyżej sklasyfikowanych

w rankingu CEV – Polacy mogą być

pewni gry na tej imprezie, gdyż

pomimo kiepskiego występu na

Mistrzostwach Europy w 2013 r. mają

solidną przewagę nad siódmymi

Francuzami. Zwycięzca

kontynentalnych kwalifikacji zapewni

sobie grę w Rio, natomiast dwie

kolejne ekipy zagrają w turnieju

światowym w Japonii, z którego

kwalifikację wywalczą trzy najlepsze

drużyny. Biorąc pod uwagę, że

teoretycznie najtrudniejsi przeciwnicy

olimpijskie przepustki zdobędą

podczas Pucharu Świata oraz

turniejów kontynentalnych, a Brazylia

jako gospodarz ma gwarantowane

miejsce w turnieju olimpijskim, Polacy,

jeśli będą zmuszeni do gry w Japonii,

będą murowanymi faworytami do

awansu na igrzyska.

Droga naszej żeńskiej reprezentacji

jest dużo bardziej wyboista. Po

pierwsze dlatego, że nie mają szans

na występ w Pucharze Świata, a po

drugie dlatego, że mają gorszą

sytuację w rankingu CEV niż

panowie. Obecnie zajmują ex

aequo z Holandią szóste miejsce,

a nad ósmymi Belgijkami mają

zaledwie 16 punktów przewagi (tj. 8

miejsc różnicy na imprezach

liczonych do rankingu). Dlatego

niezwykle istotne jest zdobywanie

punktów przez Biało-Czerwone na

Igrzyskach Europejskich, w cyklu

Grand Prix oraz na Mistrzostwach

Europy, co dałoby szansę na

utrzymanie się w najlepszej siódemce

rankingu. Nadzieją dla Polek byłoby

wywalczenie olimpijskiej przepustki

na Pucharze Świata przez dwie

drużyny europejskie, dzięki czemu

spadek w rankingu nie wykluczałby

Biało-Czerwonych z udziału

w turnieju. Możliwe też, że Polska

będzie gospodarzem europejskiego

turnieju kwalifikacyjnego, co

spowodowałoby, że ranking

przestałby być dla nas tak istotny.

Dalsza droga jest już identyczna, jak

u mężczyzn, choć oczywiście szanse

Biało-Czerwonych zależeć będą od

prezentowanego przez nie

w najbliższym sezonie poziomu.

Brązowy medal na MŚ w Katarze

wywalczony przez naszych

szczypiornistów bardzo przybliżył ich

do wyjazdu na IO. Dzięki temu

Polacy mają zapewniony występ

w turnieju kwalifikacyjnym, w którym

zmierzą się z trzema stosunkowo

słabszymi rywalami. Co prawda na

tę chwilę jednymi z nich byliby

Chorwaci, ale zapewne Katar z Azji

i ktoś z miejsc 3-8 z Europy wywalczą

bezpośrednią kwalifikację, więc

Polacy zmierzą się w turnieju ze

Słowenią lub Macedonią oraz

dwoma zespołami z innych

kontynentów. Na IO pojadą dwie

najlepsze ekipy.

Jeśli sytuacja ułoży się źle, to dojdzie

do tego iż naszej żeńskiej

reprezentacji do udziału w turnieju

kwalifikacyjnym zabraknie jednego

miejsca wyżej z ME 2014, gdzie Polki

były 11. Dlaczego? Już tłumaczymy.

Otóż mistrzynie Europy i świata jadą

na IO z automatu. Pewne miejsce

mają również Brazylijki, ale one nie

biorą udziału w eliminacjach

z Europy, więc ta sytuacja nie

dotyczy Polek. Do Rio z Europy na

pewno pojadą więc Norweżki.

W turniejach kwalifikacyjnych pewne

miejsce będą miały zespoły z miejsc

2-7 podczas MŚ (jeśli będą tam

Norwegia i Brazylia to automatycznie

8. i 9. drużyna również). Polki

o wyjazd na MŚ powalczą z Ukrainą

i są faworytkami tej rywalizacji. Co

zatem zrobić, aby walczyć o Rio?

Najprościej byłoby zdobyć złoty

medal MŚ i zapewnić sobie awans.

Jednak realnie patrząc trzeba

wywalczyć sobie te miejsca, które

dają udział w turnieju

kwalifikacyjnym. W końcu może

zdarzyć się tak, że mistrzem świata

zostanie inny zespół z Europy niż

Norwegia, a sześć miejsc

w turniejach kwalifikacyjnych

wywalczą zespoły z Europy. Wtedy to

do stawki walczącej o Rio zostaną

dokooptowane, jako dwa najlepsze

zespoły, drużyny z miejsc 9 i 10 ME

2014, a tak jak pisaliśmy – Polska była

tam 11.

System kwalifikacyjny w koszykówce

wygląda identycznie i oba nasze

zespoły są na tym samym etapie –

zakwalifikowały się na Eurobasket.

Mężczyźni zmierzą się w grupie

z Francją, Bośnią, Izraelem, Rosją

i Finlandią, natomiast kobiety zagrają

z Włoszkami, Turczynkami,

Białorusinkami i Greczynkami. Na

awans bezpośredni raczej nie mamy

co liczyć, gdyż u kobiet tylko mistrz,

a u mężczyzn mistrz i wicemistrz jadą

do Rio. Jednak jeszcze są turnieje

kwalifikacyjne, do których awansują

w przypadku kobiet zespoły z miejsc

2-6, a u mężczyzn drużyny z miejsc

3-7. Ten cel wydaje się już bardziej

realny, a awansując na światowy

turniej kwalifikacyjny do Rio już tylko

krok. Z dwunastu zespołów

Siatkówka

Piłka ręczna

Koszykówka

Foto

: A

nn

a K

łec

zek C

C B

Y-S

A 3

.0

Foto

: Zo

rro

221

2 (

wik

ime

dia

) C

C B

Y-S

A 3

.0

(dwanaście damskich i dwanaście

męskich), które w nim wystąpią, do

Brazylii pojedzie pięć najlepszych

kobiecych i trzy najlepsze męskie.

Nasza olimpijska kadra męska miała

najsilniejszy skład od kilkunastu lat.

Filarem drużyny był Arek Milik,

a pozostali zawodnicy regularnie

grywali w niezłych klubach

europejskich lub czołowych polskich –

takiej sytuacji wcześniej nie było.

Niestety Polacy przegrali praktycznie

wygrane już eliminacje do ME u21,

które w tym roku odbędą się

w Czechach. Nasz zespół szansę na

awans do turnieju finałowego przegrał

w ostatniej kolejce, tracąc dwie

bramki w ostatnich minutach meczu

w Grecji. Polska przegrała 3:1,

żegnając się z marzeniami o ME,

a w konsekwencji o IO.

Równie szybko z marzeniami

olimpijskimi pożegnała się nasza

żeńska reprezentacja, choć tu od

początku było wiadomo, że

praktycznie żadnych szans nie mamy.

Jedyna droga do Rio dla Polek wiodła

przez MŚ 2015, na które najpierw

trzeba było się zakwalifikować.

Zadanie to przerosło Biało-Czerwone,

które w grupie eliminacyjnej uległy

Szwedkom i Szkotkom. Polki zarówno

MŚ, jak i IO obejrzą w telewizji.

Sytuacja żeńskiej kadry w waterpolo

jest jasna – ona nie istnieje, więc nie

ma kto występować w kwalifikacjach.

Nasi panowie natomiast mogą znaleźć

się na igrzyskach jedynie poprzez

mistrzostwa Europy – jeśli przejdą

tegoroczne eliminacje i zagrają

w przyszłym roku w Belgradzie, złoty

medal da im bezpośrednią

kwalifikację, a zajęcie miejsca 2-6

udział w światowym turnieju

kwalifikacyjnym, z którego awans na

IO wywalczą trzy drużyny. Tyle teorii,

co do praktyki, to już sam udział, po

raz pierwszy od 1991 r., byłby

sukcesem.

Po spadnięciu z europejskiej elity dwa

lata temu jedyną szansą dla naszych

laskarzy na kwalifikację olimpijską są

rozgrywki Ligi Światowej. Podopieczni

Karola Śnieżka awansowali do

półfinałów, z których sześć najlepszych

drużyn awansuje na igrzyska w Rio.

Ilość drużyn może jednak zostać

zwiększona nawet do dwunastu –

jeżeli mistrzostwa poszczególnych

kontynentów wygrają drużyny, które

znajdą się wśród zakwalifikowanych

poprzez Ligę Światową, a ponadto

Brazylia nie zajmie miejsca w szóstce

na Igrzyskach Panamerykańskich

w Toronto, z każdego półfinału Ligi

Światowej awans uzyska nawet szósta

drużyna. Biorąc pod uwagę fakt, że

w Buenos Aires i Brasschaat wystąpią

najlepsze reprezentacje na świecie,

Polacy musieliby wspiąć się na wyżyny

swoich umiejętności, aby wywalczyć

olimpijską przepustkę.

Sytuacja żeńskiej reprezentacji

wygląda podobnie, z tą różnicą, że

Biało-Czerwone muszą jeszcze przejść

II rundę (w dniach 7-15 marca zagrają

w New Delhi), a ich szanse w III rundzie

będą jeszcze niższe niż panów.

Teoretycznie podopieczne Krzysztofa

Rachwalskiego mogą jeszcze

awansować z mistrzostw Europy,

jednak nie oszukujmy się, w starciu

z Holenderkami, Angielkami, Niemkami

czy Belgijkami raczej szans nie mają.

U mężczyzn Dywizja A, która

najbardziej nas interesuje, zagra

dwukrotnie – 6-7.06 w węgierskim

Osztrzyhomiu i 20-21.06 w Gdańsku.

Wystąpią w niej: Rumunia, Polska,

Cypr, Szwecja, Ukraina. Izrael, Łotwa,

Dania, Mołdawia. Monako, Węgry

i Czechy. Pięć najlepszych zespołów

wywalczy prawo gry w turnieju

kontynentalnym, w którym zagrają

również drużyny z elity: Anglia, Francja,

Portugalia, Rosja, Belgia, Hiszpania,

Włochy, Gruzja, Niemcy i Litwa.

W przypadku gdyby Anglicy

wywalczyli bezpośredni awans do

igrzysk z World Series automatycznie

zwalniają jedno miejsce dla Dywizji A.

Dywizja A kobiet zmierzy się 13-14.06

w Kownie w składzie: Belgia, Szwecja,

Rumunia. Gruzja, Mołdawia. Finlandia,

Czechy, Polska, Szwajcaria, Norwegia,

Węgry i Litwa. Pięć najlepszych

siódemek zapewni sobie prawo

udziału w eliminacyjnym turnieju

kontynentalnym, który planowany jest

na 18-19.07.2015. Prawo gry w nim

mają zapewnione drużyny z elity:

Rosja, Francja, Anglia, Holandia,

Hiszpania. Portugalia, Włochy, Irlandia,

Niemcy i Ukraina.

Każdy, kto chociaż trochę interesuje

się rugby, zdaje sobie sprawę, że

polskie zespoły nie mają najmniejszych

szans awansu do igrzysk olimpijskich.

Wyżej w hierarchii znajdują się

mężczyźni, którzy dwukrotnie

w ostatnich latach zajmowali

2. miejsce w Dywizji A. Od nich

powinniśmy wymagać startu w turnieju

kontynentalnym. Kobiety uplasowały

się przed rokiem na ósmej pozycji

w Dywizji A. Aby awansować w tym

roku do turnieju kwalifikacyjnego do

igrzysk tę pozycję należy poprawić

i chyba taki cel mogą sobie postawić

Polki.

Rugby Piłka nożna

Hokej na trawie

Waterpolo

Foto

: D

am

ian

Ko

scie

sza

CC

BY

-SA

2.0

Foto

: Ju

an

Fe

rna

nd

ez

CC

BY

-SA

2.0

Foto

: fa

ce

bo

ok: R

ep

reze

nta

cja

Po

lski w

Ho

ke

ju n

a T

raw

ie

Foto

: D

isc

ost

u (

wik

ime

dia

) C

C B

Y-S

A 3

.0

Uchwalona niedawno Agenda 2020 pokazuje, że Igrzyska są produktem, który musi walczyć o

swoje. Koszty mają maleć, a zyski rosnąć. W służbie igrzyskom wykorzystuje się coraz nowsze

narzędzia i metody marketingowe, które mają na celu przyciągnięcie jak największej liczby

„fanów”, którzy już niekoniecznie muszą być entuzjastami sportowej rywalizacji.

Autor:

Arkadiusz Kubiak

( @Arek_Kubiak)

ednym z takich narzędzi,

niewinnym, który stał się już

jednym z symboli igrzysk i ich

nieodłączną częścią, jest maskotka.

Początkowo stosowana jako

dodatkowa forma zaprezentowania

miasta-organizatora (taką funkcję

pełni też obecnie), z czasem stała się

pełnoprawnym i bardzo skutecznym

narzędziem marketingowym. Po raz

pierwszy, jako element towarzyszący

igrzyskom, maskotka pojawiła się

w 1968 roku, przy okazji

rozgrywanych w Grenoble

X Zimowych Igrzysk Olimpijskich.

Stworzony przez Madame Marie

Lafarge narciarz Schuss nie był

wtedy oficjalnym symbolem

tamtejszych zawodów, ale to on

symbolicznie zapoczątkował ten

nowy trend. W tym samym roku

w Meksyku pojawiła się maskotka

przedstawiająca czerwonego

jaguara (nie nadano jej imienia),

którego kształt inspirowany był

tronem odnalezionym w ruinach

Chichén Itzá. Sapporo nie

podchwyciło idei, ale w Monachium

dzieci mogły przytulać się już do

jamnika zwanego Waldi.

Postanowiono, że maskotki będą już

zawsze. Przełomem był rok 1980

i igrzyska w Moskwie. Niedźwiedzia,

symbol narodowy Związku

Radzieckiego, ubrano w formę

milutkiego niedźwiadka, przepasano

go olimpijskimi kółkami i nadano mu

imię Misza. Wykorzystano jego

wizerunek na produktach

handlowych, nakręcono z nim

animowaną krótkometrażówkę oraz

serial w stylu anime. Wystąpił też

w jednym z odcinków „Wilka

i zająca”. Postać tego

sympatycznego niedźwiadka była

ważną częścią ceremonii otwarcia

i zamknięcia. Podczas tej drugiej

mogliśmy zobaczyć go roniącego łzę

smutku. Misza wrył się w pamięć tak

bardzo, że jego polarną wersję

mogliśmy obejrzeć podczas igrzysk

w Soczi. Tam, w symbolicznym geście

nawiązującym do moskiewskich

zawodów, Miszka (imię zdrobniono

raz jeszcze) także pojawił się z łzą

spływającą po policzku, kończąc

drugie w historii rosyjskie igrzyska. Po

1980 roku nikt już nie miał wątpliwości

jak wielki potencjał niesie ze sobą

oficjalna maskotka igrzysk.

J

MASKOTKI

W SŁUŻBIE IGRZYSK

Fo

to: D

am

ien

D. (f

lic

kr)

CC

BY

-SA

2.0

Kolejne kraje z coraz większą

dokładnością planowały strategię

wykorzystania jej wizerunku.

W większości przypadków były to

zwierzęta – symbole danego kraju

lub regionu. I tak, w Los Angeles

mieliśmy orła bielika, w Seulu parę

tygrysów, w Barcelonie kubistyczną

wersję owczarka katalońskiego,

w Atlancie coś bliżej nieokreślonego

co trudno zakwalifikować do

zwierząt, w Sydney trio dziobak,

kolczatka i kukabura (tak, to zwierzę),

potem w Pekinie m.in. jaskółka, ryba,

panda i antylopa.

Ateny i Londyn postanowiły odejść

od wizerunków zwierzęcych.

Podobną zależność mamy

w przypadku zmagań zimowych.

Zasadą jest, że maskotka musi w jakiś

sposób kojarzyć się z miejscem

rozgrywania i typem zawodów.

Dlatego zimowym igrzyskom, oprócz

zwierząt kojarzonych z tą porą roku,

towarzyszyły spersonalizowane

postaci kostki lodu i śniegowej śnieżki

(Turyn 2006) czy bałwan (Innsbruck

1976). Od tego wzoru odstąpiono

w latach 1992-94, kiedy najpierw

Francuzi zaprojektowali człowieka-

gwiazdę ubranego w barwy

narodowe, a potem Norwegowie

symbolem igrzysk uczynili dwójkę

dzieci ubranych w tradycyjne stroje

(nawiązujące do Wikingów)

i nazwanych po średniowiecznych

władcach kraju. Jeśli chodzi

o igrzyska letnie to ostatnimi laty

najoryginalniejszy okazał się projekt

na Londyn. Wenlock i Mandeville to

krople stali, których jedno oko jest

jednocześnie kamerą rejestrującą

wszystko dookoła. Pomysł zebrał

mieszane opinie, ale w toku świetnie

rozegranych igrzysk dyskusja na

temat maskotek zeszła na dalszy

plan. Mandeville to maskotka igrzysk

paraolimpijskich. Po raz drugi

w historii zaprezentowana w tym

samym czasie i z takim samym

rozgłosem co ta promująca igrzyska

olimpijskie. Paraolimpijczycy mają

i ten dodatkowy symbol od

zawodów w Arnhem w 1980 roku, a

więc jeszcze z czasów kiedy różne

miasta gościły zawodników pełno-

i niepełnosprawnych. Od 1988 roku

maskotki stały się nieodłącznym

elementem igrzysk paraolimpijskich.

Tutaj wiodący trend jest nieco inny.

Zwierzęta, owszem, ciągle są na

pierwszym miejscu, ale często

wyróżniają się różnokolorowym

ubarwieniem. Były też abstrakcyjne

(Soczi, Turyn) i mityczne (Atlanta,

Vancouver) stworzenia, skupiające

się bardziej na trafieniu do jak

największego grona młodych osób

niż odzwierciedleniu symboliki igrzysk.

Swego czasu tworzono też maskotki

przedstawiające postaci niepełno-

sprawne, ale już od ponad 20 lat nie

wraca się do tej koncepcji. Maskotki

są też nieodłączną częścią Igrzysk

Olimpijskich Młodzieży, tam przecież

rywalizują osoby, do których tego

typu projekty są w głównej mierze

celowane.

Nie da się ukryć, że obecnie trudno

sobie wyobrazić jakąkolwiek większą

imprezę sportową bez oficjalnych

maskotek. Mają je wszystkie igrzyska

regionalne (w Baku będą to gazela

i spersonalizowany owoc granatu),

mistrzostwa świata i kontynentalne

w lekkiej atletyce, piłce nożnej, piłce

ręcznej, itd. Niejednokrotnie wręcz

zmierza się do tego żeby maskotka

była jednym z pierwszych skojarzeń

związanych z danymi zawodami,

dlatego jest ona eksploatowana na

wszystkie możliwe sposoby. To już nie

tylko seria pluszaków, zabawek,

znaczków, czy plakatów z jej

wizerunkiem. To teraz znacznie

więcej. Maskotka występuje

w reklamach, ma własne seriale

animowane, gry wideo a nawet

spektakle teatralne. Pracownicy

poprzebierani w odpowiednie stroje

zabawiają publiczność na niemal

wszystkich obiektach, a także na

ulicach i w strefach kibica. Ale

przede wszystkim pomagają

zrozumieć, że igrzyska olimpijskie to

wielkie święto. To czas, w którym całe

rodziny mogą podziwiać najlepszych

sportowców na świecie walczących

o swoje marzenia. Choć maskotki

pomagają w sprzedaży produktów

i stanowią duże źródło zysku, to

nawet bardziej zauważalna jest ich

działalność promocyjna, która

wszystkim może wyjść tylko na dobre.

Ileż dzieci poczuje dzięki nim

wyjątkowość igrzysk i zapragnie

w przyszłości stać się ich częścią?

Mimo że to kolejny zabieg handlowy,

to przecież nie można odmówić ani

jego zasadności, ani adekwatności.

Maskotki reprezentują państwo

i zwiększają popularność i miasta-

gospodarza i samych zawodów.

Wszyscy zyskują, nikt nie traci.

Francuzi zostali w minionym miesiącu pierwszą męską reprezentacją, która wywalczyła

kwalifikację do olimpijskiego turnieju piłki ręcznej. Nas cieszyły przede wszystkim dobry start

szczypiornistów na Mistrzostwach Świata i postawa hokeistów w Lidze Światowej. Obie nasze

reprezentacje znacznie skróciły swoją drogę do Igrzysk Olimpijskich w Rio de Janeiro.

Autor:

Mateusz Górecki

( @mateusz00142)

czy wszystkich fanów sportu w minionym miesiącu

skierowane były w stronę Kataru, który gościł

mistrzostwa świata w piłce ręcznej mężczyzn. Do

niezwykle udanych turniej ten zaliczą Biało-Czerwoni.

Polacy, którzy przed czempionatem nie byli typowani do

grona faworytów, w fazie grupowej zaprezentowali się dość

przeciętnie i chyba tylko najwierniejsi fani reprezentacji

nadal wierzyli w jej medalowe aspiracje. Orły Bieglera

w fazie pucharowej dały jednak popis swoich umiejętności

odsyłając do domu faworyzowanych Szwedów

i Chorwatów. W półfinale, po nie do końca sportowej

walce, nasi szczypiorniści musieli uznać wyższość

gospodarzy zawodów, jednak rozstrzygnięty

w dramatycznych okolicznościach na naszą korzyść mecz

z aktualnymi wtedy jeszcze mistrzami świata, Hiszpanami dał

nam brązowy medal mistrzostw globu. Tytuł mistrzów świata,

a zarazem pewne miejsce w olimpijskim turnieju wywalczyli

Francuzi. Katarczycy, Polacy, Hiszpanie, Duńczycy,

Chorwaci i Niemcy uzyskali natomiast awans do olimpijskich

turniejów kwali-fikacyjnych, które zostaną rozegrane

w kwietniu 2016 roku.

Wielu powodów do radości dostarczyli nam w styczniu

także hokeiści. Polscy laskarze w turnieju II rundy Ligi

Światowej w Singapurze spisali się świetnie. Trzy wygrane

mecze w grupie (w tym 2:1 z groźnymi Japończykami)

i gładkie 8:0 w ćwierćfinale z gospodarzami, otworzyły nam

drogę do półfinału. W nim po kolejnym znakomitym

spotkaniu 7:1 rozgromiliśmy Oman pieczętując tym samym

awans do półfinałów Ligi światowej, a wysoka porażka

w finale z Malezją nie zepsuła dobrych nastrojów w repre-

zentacji. W półfinałach Ligi Światowej, które rozegrane

zostaną w czerwcu, do zdobycia będzie sześć lub siedem

kwalifikacji na Igrzyska Olimpijskie w Rio de Janeiro.

Swoje eliminacje do igrzysk rozpoczęli już także polscy

waterpoliści. Polacy w pierwszych dniach lutego walczyli

w pierwszej rundzie eliminacji do Mistrzostw Europy 2016.

Drużyna kierowana przez Edwarda Kujawę i Roberta

Serwina w turnieju grupy B w Chorzowie pokonała Ukrainę

i Izrael przegrywając tylko z silną reprezentacją Rosji. Na

dzień dzisiejszy Biało-Czerwoni w łączonym rankingu

wszystkich grup zajmują miejsce dające kwalifikację na

O

OLIMPIJSKIE

PRZYMIARKI

LUTY Foto: The U.S. Army (flickr) CC BY-SA 2.0

europejski czempionat, z którego awans na Igrzyska

Olimpijskie w Rio uzyska najlepsza drużyna, a ekipy z miejsc

2-6 będą mogły wziąć udział w turnieju kwalifikacyjnym.

Druga i decydująca runda eliminacji zostanie rozegrana

w październiku.

Za nami także większa część AIBA Pro Boxing – elitarnego

cyklu dla najlepszych bokserów-amatorów. W styczniu

odbyły się prawie wszystkie pojedynki fazy finałowej.

Zwycięzca każdej z kategorii wagowych wywalczył

kwalifikację na Igrzyska w Rio. Pewni występu w Brazylii

mogą być już: Chińczyk Bin Lv (-49 kg), Rosjanie Michaił

Ałojan (-52), Armien Zakarian (-64) oraz Aleksiej Jegorow

(-91), reprezentujący Kazachstan Berik Abdrachmanow

(-60), Turcy Onur Şipal (-69) i Adem Kılıççı (-75), a także

Niemiec Erik Pfeifer (+91) i Ehsan Rouzbahani (-81) z Iranu.

W trzeciej i czwartej kolejce Ligi Światowej piłkarzy

wodnych nie doszło do detronizacji najlepszych do tej

pory reprezentacji. Wciąż niepokonane pozostają drużyny

Chorwacji, Węgier i Serbii. Przypomnijmy, że triumfator Ligi

Światowej zapewni sobie start w olimpijskim turnieju

waterpolo.

Już od połowy stycznia w Mistrzostwach Ameryki

Południowej rywalizowali piłkarze nożni. Stawka była

niebagatelna – miejsce w olimpijskim turnieju futbolowym.

Porażki w mistrzostwach strefy CONMEBOL nie doznali

Argentyńczycy i to oni w przyszłym roku walczyć będą na

brazylijskich boiskach. Szansę na udział w igrzyskach ma

także druga drużyna mistrzostw – Kolumbia, która walczyć

będzie w barażu z trzecią ekipą strefy CONCACAF.

POLACY W OLIMPIJSKICH RANKINGACH

Judo: W porównaniu do ubiegłego miesiąca ranking

judoków nie drgnął nawet minimalnie. Wciąż dobrze

wygląda więc sytuacja rankingowa naszych zawodników.

Na dzień dzisiejszy na tatami w Rio oglądalibyśmy Macieja

Sarnackiego (+100 kg), Darię Pogorzelec (-78 kg), Łukasza

Błacha (-81 kg), Agatę Ozdobę (-63 kg), Katarzynę Kłys

(-70 kg) oraz Pawła Zagrodnika (-66 kg). Blisko kwalifikacji

są także Patryk Ciechomski, Łukasz Kiełbasiński, Ewa

Konieczny czy Arleta Podolak.

Kolarstwo torowe: Sporych zmian doczekaliśmy się

w rankingu kolarskim. Gdyby igrzyska zaczynały się dziś

o olimpijskie medale walczyłaby drużyna sprinterów,

drużyna kobiet na dochodzenie, zawodniczka w omnium

i zawodniczka w sprincie. W porównaniu do ubiegłego

miesiąca na miejsce premiowane awansem powrócili

sprinterzy. Kolejną szansą na poprawienie dotychczasowej

zdobyczy punktowej będą Mistrzostwa Świata w Saint-

Quentin-en-Yvelines (18-22 lutego).

Golf: Biało-Czerwoni w rankingu golfowym sklasyfikowani

są na odległych lokatach. Wśród panów 1551. Jest Pawł

Japol, zaś w klasyfikacji golfistek Martyna Mierzwa plasuje

się na 864. Lokacie.

Kolarstwo górskie: Wciąż czwarte miejsce w rankingu

kolarzy górskich zajmują nasze panie, co na ten moment

daje nam dwie kwalifikacje olimpijskie. Odległą, 30.

Lokatę okupują natomiast panowie, a ostatnie

premiowane awansem jednego kolarza, 23. miejsce

zajmują Węgrzy.

Triathlon: Do większych przetasowań nie doszło także

w rankingu triathlonowym. Maria Cześnik i Agnieszka

Jerzyk na dzień dzisiejszy bez problemu wywalczyłyby

sobie prawo startu w Rio. Gorzej wygląda sytuacja

naszych panów. Mateusz Kaźmierczak w rankingu

olimpijskim jest 93., a zdobycie przepustki gwarantuje na

ten moment 62. Miejsce na olimpijskiej liście

kwalifikacyjnej.

Boks: W minionym miesiącu bokserzy rozpoczęli

rywalizację w lidze World Series of Boxing. Najwyżej

sklasyfikowani zawodnicy w rankingu każdej z kategorii

wagowej wywalczą kwalifikacje na Igrzyska Olimpijskie w

Rio. W dotychczasowych walkach świetnie spisali się Igor

Jakubowski (-91 kg) i Tomasz Jabłoński, którzy okazali się

niepokonani w obu pojedynkach i są liderami rankingów

w swoich kategoriach wagowych.

Taekwondo, jeździectwo: Najnowsze rankingi w tych

dwóch dyscyplinach nie są, niestety, znane.

W rankingach kolarstwa szosowego, BMX

i siatkówki plażowej reprezentanci Polski nie są

aktualnie klasyfikowani.

LUTY Z KWALIFIKACJAMI

W lutym nie będziemy niestety świadkami wielu wydarzeń

związanych z walką o olimpijskie kwalifikacje. Jedną

z najważniejszych imprez kwalifikacyjnych będzie Olimpijski

Turniej Kwalifikacyjny grupy F w skokach przez przeszkody.

Awans z turnieju obejmującego wyłącznie jeźdźców

z Afryki i Bliskiego Wschodu wywalczy tylko najlepsza

drużyna. Bezpośrednie kwalifikacje do 17 lutego

rozgrywać będą także bokserzy, którzy dokończą

zmagania w AIBA Pro Boxing. Pięściarze o kwalifikację

będą bić się w wadze -56 kg.

Piątą kolejkę Ligi Światowej rozegrają piłkarze wodni, zaś

rugbiści spotkają się w Wellington, Las Vegas (mężczyźni)

i Sao Paulo (kobiety), aby walczyć o kolejne punkty do

cyklu IRB World Series.

Polakom zostaje zatem walka o punkty do olimpijskich

rankingów. Swoich szans szukać będą głównie kolarze

torowi i szosowi, judocy, jeźdźcy i bokserzy. Już 2 marca

wystartuje jednak Puchar Świata w strzelectwie. Jego

pierwsza odsłona – zawody w Acapulco, będą okazją do

zdobycia olimpijskich kwalifikacji w konkurencjach

śrutowych. W skeecie, trapie i podwójnym trapie do

zdobycia będą po dwie kwalifikacje, przy czym jeden kraj

może uzyskać tylko jedną przepustkę. Polskę w odległym

Meksyku reprezentować będą Aleksandra Jarmolińska

(skeet) oraz specjaliści od trapu – Jaromir Wojtasiewicz,

Jakub Trzebiński i Piotr Kowalczyk.

ERA

OLIMPIJSKICH

BOJKOTÓW

Foto: abdallahh (wikimedia) CC BY-SA 2.0

13

Igrzyska Olimpijskie to impreza organizowana pod hasłem szlachetnej

rywalizacji i braterstwa wszystkich narodów. Niestety, nie zawsze było tak, że

jednoczyła ona zwaśnione państwa. Na przełomie lat 70. i 80. doszło do trzech

wielkich bojkotów igrzysk, które na zawsze zapisały się czarną kartą w historii

sportu. O ich skali może świadczyć fakt, że tylko 39 państw wystawiło swoje

reprezentacje zarówno na igrzyskach w Montrealu, w Moskwie, jak i w Los

Angeles.

Autor:

Szymon Burak

( @Szymson23)

Montreal 1976 – afrykański

bunt

Podłoże pierwszego z trzech wielkich

bojkotów igrzysk olimpijskich było

absurdalne. Jego sprawcami

zostali… nowozelandzcy rugbiści,

którzy przed igrzyskami odbyli

tournée po Republice Południowej

Afryki łamiąc tym samym sportowe

embargo nałożone na ojczyznę

apartheidu. Państwa afrykańskie

natychmiast zażądały od MKOl-u

wykluczenia z igrzysk Nowej Zelandii,

co miało być karą za utrzymywanie

kontaktów z krajem stosującym

politykę segregacji rasowej. Było to

jednak niemożliwe. Rugby nie

należało przecież do grona dyscyplin

olimpijskich, a Międzynarodowy

Komitet Olimpijski nie miał żadnego

wpływu na decyzję tamtejszej

federacji.

Afryka postanowiła więc

zbojkotować montrealskie igrzyska.

Do buntu zapoczątkowanego przez

Tanzanię i Nigerię szybko dołączały

kolejne państwa Czarnego Lądu.

Swoje reprezentacje do Kanady

wysłało tylko dziewięć krajów Afryki,

jednak siedem z nich wycofało

swoich zawodników w pierwszych

dniach zawodów, dołączając do

bojkotu. Łącznie z udziału

w montrealskich igrzyskach

zrezygnowało więc 28 afrykańskich

reprezentacji, wśród nich Egipt,

Algieria, Kenia, Etiopia czy Tunezja.

Jedynymi państwami Afryki, które nie

dołączyły do protestu były Senegal

i Wybrzeże Kości Słoniowej.

Moskwa 1980 – największy

bojkot w historii

Wigilia Bożego Narodzenia roku 1979.

Wojska radzieckie wkraczają do

Afganistanu, co spotyka się

z dezaprobatą Stanów

Zjednoczonych - 20 stycznia 1980

roku prezydent USA, Jimmy Carter

postawił ZSRR ultimatum – jeśli nie

wycofacie swoich wojsk

z Afganistanu w ciągu miesiąca,

zbojkotujemy Igrzyska w Moskwie.

Rząd radziecki nie przystał na te

żądania i tak właśnie rozpoczął się

największy bojkot w historii

nowożytnych olimpiad.

Do Stanów Zjednoczonych szybko

dołączały się kolejne państwa –

Kanada, Japonia, RFN, Argentyna,

Korea Południowa… łącznie

65 reprezentacji! Warto podkreślić, że

część komitetów olimpijskich, wśród

nich m.in. Francja czy Australia

wysłały swoje ekipy wbrew

postanowieniom swoich rządów.

Amerykanie postanowili rozegrać

konkurencyjne zawody dla państw

bojkotujących Igrzyska w Moskwie,

pod nazwą Liberty Bell Classic.

W dniach 16-17 lipca w Filadelfii

sportowcy z 29 państw rywalizowali

w 33 konkurencjach lekko-

atletycznych. Warto podkreślić, że

w niektórych biegach rezultaty na

zawodach Liberty Bell Classic były

lepsze niż te z Igrzysk w Moskwie, np.

Amerykanin Renaldo Nehemiah

pokonał dystans 110 m przez płotki

w czasie 13,31 s, a mistrz olimpijski,

reprezentant NRD Thomas Munkelt –

w 13,39 s.

Fo

to: w

ikim

ed

ia C

C B

Y-S

A 2

.0

14

Los Angeles 1984 – sowiecki

rewanż

W związku z brakiem innych

kandydatur na gospodarza Igrzysk

Olimpijskich w 1984 roku wybrane

zostało Los Angeles. Dla państw

bloku wschodniego była to okazja

do „rewanżu” za bojkot Igrzysk

w Moskwie. 8 maja 1984 roku Związek

Radziecki oficjalnie ogłosił, że nie

wyśle swojej reprezentacji na

Igrzyska do Los Angeles, a jako

oficjalny powód podano… obawę

o bezpieczeństwo sportowców

w „mieście bezprawia”.

W ślad ZSRR poszły kolejne państwa

komunistyczne. 10 maja do bojkotu

dołączyły Bułgaria i NRD, dzień

później Mongolia i Wietnam, a 13

maja – Laos i Czechosłowacja.

W kolejnych dniach podobną

decyzję narzucono kolejnym krajom

bloku wschodniego – Afganistanowi

(14 maja), Węgrom (16 maja), Polsce

(17 maja), Kubie (24 maja)

i Jemenowi Południowemu

(27 maja). W czerwcu do „protestu”

dołączyły jeszcze Korea Północna,

Etiopia oraz Angola. Łącznie

15 państw komunistycznych.

Jednym z nielicznych krajów bloku

wschodniego, który pojechał do Los

Angeles była Rumunia. Sportowcy

z tego kraju odnieśli ogromny sukces

zdobywając 53 medale, w tym 20

złotych i zajmując fenomenalne

drugie miejsce w klasyfikacji

medalowej. Wszystko dlatego, że

w dyscyplinach zdominowanych

przez państwa socjalistyczne, takich

jak podnoszenie ciężarów czy

zapasy, Rumunii nie mieli konkurencji.

Amerykanie mieli Liberty Bell Classic,

Związek Radziecki cykl

międzynarodowych zawodów pod

nazwą Przyjaźń-84. Impreza trwała

od 2 lipca do 16 września i miała aż

dziewięć państw gospodarzy –

oprócz ZSRR, „Igrzyska przyjaźni”

gościła Bułgaria, Kuba,

Czechosłowacja, Korea Północna,

Mongolia, Węgry, NRD i Polska. Nad

Wisłą rozegrano konkurencje

jeździeckie (Drzonków, Sopot

i Wałbrzych), turniej kobiet w hokeju

na trawie (Poznań), rozgrywki tenisa

ziemnego (Katowice) oraz zawody

w judo i pięcioboju nowoczesnym

(Warszawa).

Biało-czerwoni zdobyli łącznie 58

medali – 7 złotych, 17 srebrnych i 34

brązowe, co dało nam 6. miejsce

w klasyfikacji medalowej. Wśród

polskich medalistów znaleźli się m.in.

bokser Henryk Petrich,

przeszkodowiec Bogusław Mamiński,

zapaśnik Andrzej Supron czy drużyny

– laskarek i laskarzy (srebro) oraz

piłkarzy ręcznych i siatkarzy (brąz).

W klasyfikacji medalowej zwyciężył

Związek Radziecki (282 medale)

przed NRD (138) i Bułgarią (75).

Foto: Ken Hackman, U.S. Air Force

15

Amerykanin Jesse Owens na Igrzyskach

Olimpijskich w Berlinie (1936) zdobył

cztery złote medale olimpijskie:

w biegu na 100 i 200 m, w sztafecie

4x100 m oraz w skoku w dal.

16

Każda dyscyplina sportu przez dziesiątki lub setki lat ulega większym i mniejszym

modyfikacjom. Popularny na całym świecie tenis ziemny nie miałby szans w ogóle powstać,

gdyby nie jego prekursor – jeu de paume. Ta niezwykle skomplikowana gra swój rozkwit

przeżyła ponad 400 lat temu, a obecnie jest bardzo bliska całkowitego wymarcia. Pozostała

po niej jednak nie tylko grupka wciąż grających pasjonatów, lecz przede wszystkim piękna

i bogata historia.

Autor:

Mikołaj Rogalski

( @Sp0rt_Fre4k)

aryż. Połowa XIX wieku.

Edmond Barre wstaje skoro świt

i wybiera się na poranną

rozgrzewkę. 30-kilometrowy

marsz dla normalnego człowieka jest

ogromnym wysiłkiem, lecz dla niego

to po prostu dobry sposób na

rozpoczęcie dnia. Gdy dociera do

wyznaczonego sobie celu wszyscy

już na niego czekają. Jest przecież

niekwestionowaną gwiazdą jeu de

paume. Mecz pokazowy, w którym

bierze udział niestety nie zadowala

kibiców, którzy nieco znudzeni

popisami Francuza z góry znają

wynik spotkania. Aby uatrakcyjnić

widowisko bierze więc sędziego na

barki i z dodatkowym balastem także

całkowicie dominuje swojego

rywala! Tak mniej więcej wyglądały

pojedynki Barre'a w tym okresie, gdy

33 razy z rzędu zostawał mistrzem

świata. Po swoich meczach zawsze

otrzymywał zapłatę, w której

obowiązkowo, oprócz pieniędzy,

P Jeu de paume dosłownie oznacza "grę rąk" i to właśnie

rękoma w XI wieku grali w nią francuscy mnisi,

uznawani za prekursorów dyscypliny. Wcześniej w wielu

miejscach całej Francji także rzucano różnego rodzaju

kulistymi przedmiotami, lecz było to pozbawione

jakichkolwiek reguł. Gra na początku była uznawana

za rozrywkę prowincjonalną, jednak z czasem młoda

szlachta, ucząca się w klasztorach, przeniosła ją także

do miasta.

musiały znaleźć się 2 młode

dziewczyny. Gdy już się nimi

nacieszył, mógł spokojnie wyruszyć

w 30-kilometrowy powrót do domu.

Jeu de paume dosłownie oznacza

"grę rąk" i to właśnie rękoma w XI

wieku grali w nią francuscy mnisi,

uznawani za prekursorów dyscypliny.

Wcześniej w wielu miejscach całej

Francji także rzucano różnego

rodzaju kulistymi przedmiotami, lecz

było to pozbawione jakichkolwiek

reguł. Gra na początku była

uznawana za rozrywkę

prowincjonalną, jednak z czasem

młoda szlachta, ucząca się

w klasztorach, przeniosła ją także do

miasta. Tam jeu de paume rozkwitł

na dobre. Korty na potęgę

budowały głównie uniwersytety

i prywatni przedsiębiorcy.

Najokazalsze obiekty powstawały

jednak w pałacach, gdyż bakcyla

złapała nawet rodzina królewska!

Szał na grę doprowadził do tego,

że... zakazano jej od poniedziałku do

soboty, gdyż zamiast pracować

i dbać o gospodarstwa domowe

mieszkańcy Paryża oddawali się

rozrywce.

Od samego początku jeu de paume

mocno związany był ze środowiskiem

hazardowym. To właśnie pasjonaci

tej gry wymyślili handicapy, aby

uczynić zakłady bardziej

ryzykownymi i ekscytującymi. W 1355

roku król Francji Jan II Dobry przegrał

tyle pieniędzy, że musiał wypłacić się

w drogocennej belgijskiej tkaninie.

Innym monarchą mocno związanym

z jeu de paume był Henryk II

Walezjusz, który codziennie oddawał

się grze w pałacu na swojej

prywatnej sali. Popularność

dyscypliny ciągle rosła, a w pewnym

momencie w Paryżu było ok. 1800

kortów! Choć największe triumfy

święcili przeważnie mężczyźni, to

najlepszym graczem XV wieku była

Margot z Hainaut. Gdy przybyła do

stolicy Francji w 1427 roku pokonała

wszystkich czołowych zawodników

i z miejsca zyskała ogromną

popularność. Anonimowy kronikarz,

prowadzący żurnal gdy Paryż

znajdował się pod angielska

okupacją, deprecjonował wielkość

legendarnej Joanny d'Arc, lecz pod

niebiosa wychwalał właśnie Margot

z Hainaut. Na początku XVI wieku

ewoluowały zasady, a do gry

wreszcie wprowadzono rakietki,

zwiększające siłę i precyzję, a także

przedzielono kort siatką.

Złota era jeu de paume zakończyła

się wraz z licznymi skandalami

hazardowymi. Społeczeństwo

i politycy całkowicie odwrócili się od

dyscypliny, która została

zmarginalizowana do arysto-

kratycznego hobby. Korty w Paryżu

zamieniane były w synagogi,

magazyny, szkoły, a nawet zagrody

dla owiec. Jeu de paume mocno

zapisał się jednak w świadomości

Francuzów i to właśnie na sali do tej

gry w Wersalu złożono w 1789 roku

słynną przysięgę, która była

momentem zwrotnym rewolucji

i zaowocowała stworzeniem nowej

konstytucji. Mimo słabnącej

popularności Francja w dalszym

ciągu produkowała znakomitych

zawodników. Oprócz wspomnianego

wcześniej Edmonda Barre'a, innym

dominatorem swoich czasów był

Pierre Etchebaster. Francuski Bask

zdobywał mistrzostwo świata

w latach 1928-1954, a karierę

zakończył niepokonany w wieku 60

lat. Obecnie najlepszym

zawodnikiem na świecie jest Rob

Fahey, a tytuł ten dzierży

nieprzerwanie od 1994 roku.

Poza Francję jeu de paume wyszedł

na przełomie XIV i XV wieku.

Legenda głosi, że do Anglii

wprowadził ją poeta Karol Orleański,

porwany w bitwie pod Azincourt.

Brytyjczykom bardzo spodobała się

ta gra i choć nie osiągnęła takiej

popularności jak w Paryżu, ciągle

powstawały nowe korty. Głównym

ośrodkiem został oczywiście Londyn,

który jako jedyny był świadkiem

olimpijskiej przygody jeu de paume.

Złoty medal na Igrzyskach w 1908

roku niespodziewanie zdobył...

Amerykanin! Jay Gould w trzech

rundach nie stracił ani jednego seta,

pokonując w tym czasie Anglików -

Pennella, Page'a i Milesa. Trzecie

miejsce także przypadło

reprezentantowi gospodarzy, a zajął

je oficer armii brytyjskiej Neville

Bulwer-Lytton. Zawody rozegrano na

kortach Queens Clubu, gdzie co roku

rozgrywany jest prestiżowy turniej

tenisa ziemnego.

Obecnie w jeu de paume gra się we

Francji, Australii, Stanach

Zjednoczonych, lecz przede

wszystkim na wyspach brytyjskich.

Działa tam ok. 20 kortów, a sama

dyscyplina określana jest przez

Anglików jako "prawdziwy tenis".

Choć co dwa lata rozgrywane są

mistrzostwa świata, współcześnie jeu

de paume jest głównie grą

towarzyską. Aby zachęcić słabszych

zawodników do regularnego

uprawiania tej dyscypliny stosuje się

handicapy. Stworzony został do tego

nawet specjalny kalkulator, który tak

dostosowuje zasady, żeby każdy

z graczy miał 50% szans na

zwycięstwo. Przykładowo lepszy

z pary rozpoczyna z ujemnymi

punktami, dostaje mniej serwisów,

lub nie może zagrywać piłki

w określone części kortu. Nie

uczczono niestety pamięci Edmonda

Barre’a i w handicapach nie

uwzględniono grania z sędzią na

barkach.

Jeu de paume tylko pozornie

przypomina znanego nam obecnie

tenisa ziemnego. Siła i wytrzymałość

nie mają tu żadnego znaczenia,

gdyż konstrukcja kortu wymusza

przede wszystkim precyzję.

Asymetryczne jest tu wszystko,

począwszy od zagiętej rakietki, przez

nierówno zawieszoną siatkę,

a kończąc na ścianach z jednej

strony zwieńczonych charaktery-

styczną pochyłą półką, po której

może toczyć się piłka. Gdy odbije się

ona od ziemi dwa razy zawodnik nie

traci punktu, lecz skraca się jego

pole gry. W tym celu wyznaczone są

na korcie dodatkowe linie. Rakiety są

wyłącznie drewniane, a piłki

mniejsze i cięższe, charakteryzujące

się dużo mniejszym kozłem. Taki

sprzęt pozwala doświadczonym

graczom na różnorodne style

serwowania, których jest ponad 40!

Co ciekawe, każdy ma swoją nazwę,

a są to m.in. żyrafa, pompon,

bumerang, kolejka, czy dżdżownica.

Szansa powrotu na igrzyska:

0,01%

Jeu de paume swoje złote lata ma

już dawno za sobą i już nigdy one nie

powrócą. Widowiskowością,

popularnością i zrozumieniem zasad

ustępuje on wszystkim innym sportom

rakietowym. Ponowna walka

o medale olimpijskie w tej dyscyplinie

wydaje się całkowicie niemożliwa,

choć przy niedawno ogłoszonych

rewolucjach prezydenta Bacha

niczego nie można być pewnym.

To druga i zarazem ostatnia część historii człowieka, który zmienił światowe pływanie. Chetowi

Jastremskiemu w końcu zaczęło dopisywać szczęście, pojechał na igrzyska, w Tokio zdobył nawet

brązowy medal na dystansie 200 m stylem klasycznym. Cztery lata później został mistrzem

olimpijskim, choć nigdy osobiście nie stanął na najwyższym stopniu podium. Na tym jednak jego

przygoda z igrzyskami wcale się nie zakończyła…

Autor:

Szymon Gagatek

( @GSVerte)

Nagła zmiana planów

eszcze przed ukończeniem

studiów Jastremski doczekał się

wyjazdu na Igrzyska…

Panamerykańskie. Nie był to

zapewne szczyt jego marzeń, ale

w 1963 roku godnie reprezentował

Stany Zjednoczone w Sao Paulo.

W walce o medale popłynął

znacznie wolniej niż dwa lata

wcześniej, kiedy ustanawiał rekord

świata, ale czas 2:35.4 wystarczył, by

zdeklasować resztę stawki.

Zawodnika, który zdobył srebrny

medal, swojego rodaka Kena

Mertena, wyprzedził o równe trzy

sekundy.

Później nadszedł czas być może

najważniejszej decyzji w jego życiu:

co robić dalej ze swoją sportową

karierą? W połowie 1963 roku został

absolwentem Indiana University i, jak

już wiemy, poważnie myślał

o rozpoczęciu studiów medycznych.

Dla młodego chłopaka, który nie

mógł zarabiać na uprawianiu

pływania (będącego wtedy jedną

z wielu całkowicie amatorskich

dyscyplin), była to okazja na godne

dorosłe życie. Dwudziestodwulatek

z Toledo wciąż był jednak jednym

z najlepszych żabkarzy świata,

a przecież zbliżały się igrzyska

w Tokio.

Jastremski zaryzykował i w momen-

cie, gdy wszyscy myśleli, że zakończy

swoją przygodę z pływaniem,

postanowił… przełożyć plany

związane z dalszym kształceniem

o rok! Tak bardzo pragnął w końcu

pojawić się na najważniejszej

sportowej imprezie na świecie, że

przez kolejne miesiące ciężko

trenował pod okiem Jamesa

Counsilmana.

Brąz bez odpuszczenia

Do Astorii w stanie Nowy Jork

Jastremski pojechał świetnie

J

Na zdjęciu Jastremski (po prawej) podczas igrzysk w Tokio, w rozmowie z

Mattim Kasvio z Finlandii (po lewej) i swoim rodakiem, Roy'em Saarim.

foto: ANP - Epu Kaskisuo

19

przygotowany, być może był nawet

wtedy w swojej życiowej dyspozycji.

Drugiego dnia zawodów

wystartował w kwalifikacjach 200 m

stylem klasycznym i uzyskał czas

2:28.2, poprawiając o niemal

półtorej sekundy najlepszy czas

w historii tej konkurencji, który już od

ponad trzech lat również należał do

niego. Był to jego dziewiąty

i zarazem ostatni indywidualny rekord

świata na długim basenie w karierze.

W wyścigu finałowym również

imponował szybkością, zanotował

wynik 2:28.7 i zwyciężył z olbrzymią

przewagą nad rywalami. Wreszcie

spełniło się jego wielkie marzenie –

zapewnił sobie miejsce

w amerykańskiej kadrze na igrzyska

olimpijskie. Co ciekawe, Chet nawet

nie próbował wywalczyć kwalifikacji

na dystansie o połowę krótszym.

W ogóle nie zgłosił się do udziału

w tej konkurencji.

Rywalizacja żabkarzy na 200 metrów

rozpoczęła się w Tokio 13

października. Jastremski wystartował

w kwalifikacjach, uzyskał bardzo

dobry czas (2:30.5) i z trzecim

wynikiem wszedł do półfinałów.

Następnego dnia wystąpił

w pierwszym wyścigu, cały dystans

pokonał w 2:32.1 i zajął pierwsze

miejsce. W drugim półfinale szybciej

popłynęła trójka zawodników. Wielki

dzień w końcu nadszedł, Jastremski

stanął na słupku oznaczonym

numerem 6 i wskoczył do wody.

Dwie i pół minuty później (dokładnie

2:29.6) cieszył się już z brązowego

medalu. Dał się wyprzedzić jedynie

dwóm zawodnikom. Mistrzowski tytuł

wywalczył Ian O’Brien z Australii,

który odebrał Jastremskiemu rekord

świata, uzyskując 2:27.8. Drugi był

Heorhiy Prokopenko ze Związku

Radzieckiego (2:28.2).

Pomiędzy zawodami w Astorii

i zmaganiami w Tokio amerykańskich

pływaków czekało „tradycyjne” dla

ich pływania sześć tygodni przerwy.

W tym czasie Jastremski nie

przestawał ciężko trenować. Po

latach Counsilman przyznał, że to był

najprawdopodobniej jego wielki

błąd i Chet był po prostu

przemęczony. Sam „Doktor” był

bowiem przekonany, że jego

podopieczny powinien zdobyć

olimpijskie złoto z łatwością i coś

w jego przygotowaniach musiało

pójść nie tak.

Trochę szczęścia w tym pechu

Po igrzyskach w Japonii Jastremski

w końcu mógł bez reszty oddać się

nauce medycyny na Indiana

University. Czas studiów na jednej

z najlepszych uczelni z tym

kierunkiem w całych Stanach

Zjednoczonych przypadł akurat na

okres pomiędzy Tokio a Meksykiem.

Całkowicie pływania nie zostawił,

ale miał jednak ograniczone

możliwości treningu. Zbliżały się

kolejne olimpijskie kwalifikacje,

a jego forma była wielką

niewiadomą. W Long Beach

ponownie wystartował w obu

konkurencjach w stylu klasycznym,

obie kończąc na piątej pozycji

(w finałach uzyskując czasy 1:08.55

i 2:31.78). Na dystansie 100 metrów

przegrał między innymi ze swoimi

kolegami z Bloomington: Donaldem

McKenzie’m i innym pływakiem

polskiego pochodzenia, Davidem

Perkowskim (materiał na zupełnie

inną historię: Perkowski również miał

polskie korzenie, także ukończył

studia medyczne i pracował jako

lekarz, a wyróżniał się tym, że radził

sobie w wodzie świetnie, pomimo

usunięcia mu w wieku 7 lat jednej

z nerek, po tym jak uległ

poważnemu wypadkowi jadąc na

rowerze).

Jastremski w finale 100 m stylem

klasycznym do trzeciego na mecie

Perkowskiego stracił zaledwie trzy

dziesiąte sekundy. Wydawało się, że

będzie musiał pożegnać się z szansą

na występ w Meksyku, ale wtedy

w końcu uśmiechnęło się do niego

szczęście. Brian Job, który w tej

konkurencji był czwarty, wygrał

rywalizację na 200 m stylem

klasycznym i zwolniło się miejsce

rezerwowego w sztafecie 4x100 m

stylem zmiennym. Podjęto decyzję,

że w tej roli na igrzyska pojedzie

właśnie Chet.

Dokładnie 26 października Jastremski

zaliczył swój start w kwalifikacyjnym

wyścigu sztafetowym. Popłynął

oczywiście na drugiej zmianie,

uzyskał czas 1:09.3. Amerykanie bez

problemów awansowali do finału

z pierwszego miejsca. W walce

o medale Cheta zastąpił Donald

McKenzie, a reprezentanci USA

wyraźnie wyprzedzili NRD i ZSRR, bijąc

przy okazji rekord świata. Jastremski

jako członek drużyny został zatem

mistrzem olimpijskim, choć na

podium w Meksyku oczywiście się nie

pojawił.

Godzina piąta, minut

trzydzieści

Kolejne cztery lata upłynęły mu na

służbie wojskowej, w czasie której był

lekarzem amerykańskiej armii. W 1972

roku 31-letni Chet postanowił

powalczyć o olimpijską przepustkę

raz jeszcze, tym razem w Portage

Park w stanie Illinois. Kwalifikacje do

amerykańskiej kadry odbyły się na

początku sierpnia, musiał więc

szybko rozpocząć krótkie

i intenstywne przygotowania. Już

wtedy raczej wiedział, że jego

rozbrat z pływaniem był zbyt długi

i nic wielkiego z tego nie będzie.

I rzeczywiście, Jastremskiemu nie

udało się nawet wejść do finałowej

Dokładnie 26 października Jastremski zaliczył swój start

w kwalifikacyjnym wyścigu sztafetowym. Popłynął

oczywiście na drugiej zmianie, uzyskał czas 1:09.3.

Amerykanie bez problemów awansowali do finału z

pierwszego miejsca. W walce o medale Cheta zastąpił

Donald McKenzie, a reprezentanci USA wyraźnie

wyprzedzili NRD i ZSRR, bijąc przy okazji rekord świata.

Jastremski jako członek drużyny został zatem mistrzem

olimpijskim, choć na podium w Meksyku oczywiście się

nie pojawił.

ósemki na 100 i 200 m stylem

klasycznym. Dwie długości basenu

pokonał w czasie 1:09.30, co dało

mu siedemnastą lokatę. Pozycję niżej

został sklasyfikowany na dwukrotnie

dłuższym dystansie (2:33.51). W ten

sposób „Chet the Jet” definitywnie

pożegnał się z wyczynowym

pływaniem.

Najlepsza decyzja Marka

Spitza

Na igrzyska pojechali inni, między

innymi Mark Spitz, który właśnie

w Monachium stał się jednym

z najbardziej rozpoznawalnych

i utytułowanych olimpijczyków,

zdobywając siedem złotych medali –

rekord niepobity aż do 2008 roku,

kiedy to w Pekinie Michael Phelps

ośmiokrotnie stawał na najwyższym

stopniu podium. Swój wkład w sukces

Spitza miał nawet Jastremski, który

lubił wspominać jak wraz z kolegami

namawiał go na rozpoczęcie

studiów na Indiana University

i treningi pod okiem Jamesa

Counsilmana. Po latach „Mark the

Shark” twierdził, że dołączenie do

zespołu Hoosiers było najlepszą

decyzją w jego sportowym życiu.

Wybitna kariera Cheta Jastremskiego

była już zakończona. Przed nim

pojawiły się kolejne wyzwania, tym

razem związane z pracą zawodową.

Miłość do pływania połączona

z medycznym doświadczeniem

pozwoliły mu wciąż być blisko swojej

ukochanej dyscypliny. Blisko do tego

stopnia, że w swoim życiu pojawił się

jeszcze na dwóch kolejnych

igrzyskach olimpijskich.

Kolejne spotkanie doktora z

"Doktorem"

W 1976 roku cały sportowy świat żył

wydarzeniami związanymi

z igrzyskami w Montrealu. Do Kanady

wybrała się potężna grupa

pięćdziesięciu jeden pływaków ze

Stanów Zjednoczonych, na czele

z Jimem Montgomery’m, pierwszym

człowiekiem w historii, który pokonał

dystans 100 m stylem dowolnym

w czasie poniżej 50 sekund. Dokonał

tego właśnie podczas olimpijskich

zawodów. W sumie w Montrealu

amerykańska ekipa wywalczyła

trzydzieści cztery medale (w tym

trzynaście złotych), a swój wkład

w ten sukces miał także Jastremski.

Przed igrzyskami Chet został bowiem

wybrany lekarzem kadry narodowej.

Od jakiegoś czasu pracował już

wtedy w swojej własnej przychodni w

Bloomington. Wyjazd na

najważniejszą sportową imprezę

czterolecia okazał się dla niego

również znakomitą okazją do

kolejnego spotkania z Jamesem

Counsilmanem, który po raz drugi

w swojej karierze został wybrany

głównym trenerem pływackiego

zespołu mężczyzn.

Po powrocie z Kanady przez kolejne

trzy lata leczył pacjentów w swojej

przychodni, ale w 1979 roku musiał ją

zamknąć. Spokoju nie dawało mu

bowiem reumatoidalne zapalenie

stawów. Rok później czekał go

kolejny wyjazd na igrzyska olimpijskie.

W czasie zbojkotowanych przez kraje

zachodu zawodów był jednym

z nielicznych Amerykanów, którzy

pojawili się w Moskiwe. Wszystko za

sprawą zaproszenia od Światowej

Federacji Pływackiej do pełnienia

funkcji członka Komitetu

Medycznego. Jego nazwisko

widniało już wtedy

w Międzynarodowej Pływackiej

Galerii Sław, do której został

wprowadzony w 1977 roku.

Trener, którego nie dało się nie

lubić

Brak pływania w jego codziennym

życiu nie dawał mu spokoju

i ostatecznie postanowił do niego

wrócić, tym razem w roli

szkoleniowca, rozpoczynając od

prowadzenia zajęć w Bloomington

Swim Club. W międzyczasie wykładał

też kinezjologię na Indiana University.

Z czasem objął posadę trenera

w szkole Bloomington North, a w 1987

roku otrzymał wyjątkową propozycję

ze swojej uczelni. Przez kolejne cztery

lata szkolił kobiecy zespół Hoosiers.

Dał się tam poznać jako wyjątkowo

zaangażowany w swoją pracę,

wiecznie uśmiechnięty i pozytywnie

nastawiony do życia człowiek. Jedna

z jego podopiecznych, Laura Voet,

wspominała po jego śmierci

o sytuacji z mistrzostw konferencji Big

Ten w 1988 roku, kiedy to usłyszała

z ust trenera Michigan, Jima

Richardsona, słowa zachwytu nad

tym, jak piękny jest jej styl klasyczny.

Spojrzała wtedy na Cheta, z którym

długo pracowała nad

poprawieniem swojej techniki

i zobaczyła tylko wymowny,

doceniający ją uśmiech, który

zapamięta pewnie do końca

swojego życia...

Sportowa rodzina

W 1991 roku Jastremski ponownie

otworzył swoją przychodnię, w której

pracował przez dziewiętnaście lat.

Później, wraz ze swoją drugą żoną,

Connie, zajął się przede

wszystkim śledzeniem sportowych

postępów wnuków, zwłaszcza

czwórki braci: Huntera, Holdena,

Lawtona i Logana. Pierwsza trójka

całkiem nieźle realizuje lub

realizowała się w futbolu

amerykańskim na poziomie

akademickim, natomiast Logan

kontynuował pływackie tradycje

dziadka, przez jakiś czas startując

nawet w barwach Indiana University.

Chet Jastremski zmarł 2 maja

ubiegłego roku, w wieku

siedemdziesięciu trzech lat. Pod

koniec życia walczył z rakiem

i cierpiał na chorobę

Alzheimera. Siedem lat przed

śmiercią, w 2007 roku, został

wprowadzony do Polsko-

Amerykańskiej Narodowej Galerii

Sław Sportu. Znalazł się tam jako

pierwszy przedstawiciel pływackiego

świata mający korzenie w naszym

kraju. W tym momencie razem z nim

w rubryce wprowadzonych widnieją

również nazwiska innych

znakomitych żabkarzy: mistrza

olimpijskiego z Londynu z 1948 roku,

Joe Verdeura i Kristy Kowal, srebrnej

medalistki igrzysk w Sydney w 2000

roku. O takich ludziach na prawdę

warto pamiętać!

Taki finał już się nie powtórzy

Dokładnie dwie minuty pozostawały do końca drugiej części dogrywki, kiedy Koreanki

prowadziły 33:31 z Dunkami w finale turnieju piłki ręcznej na IO 2004 w Atenach. Kilka

minut później jednak z olimpijskiego złota cieszyły się zawodniczki z Europy, a Azjatki

leżały na parkiecie i nie dowierzały, że przegrały ten mecz.

Autor:

Przemysław Kucharzak

( @Bziemek)

Akt I w fazie grupowej

ateńskim turnieju udział

wzięło 10 zespołów, a los

chciał, że Koreanki i Dunki

„wpadły” na siebie już

w fazie grupowej. Już ten mecz był

niezwykle dramatyczny. W pierwszej

połowie dominowały Azjatki, ale nie

udało im się odskoczyć na więcej jak

dwie bramki. Do przerwy było 14:13.

Po zmianie stron obraz gry nie uległ

zmianie, ale tym razem to Dunki

zdobyły jedną bramkę więcej i mecz

zakończył się remisem 29:29. Dla obu

drużyn było to jedyne potknięcie

w grupie B. Dunki i Koreanki solidarnie

w pozostałych meczach pokonały

Francję, Hiszpanię i Angolę. Jednak

to Azjatki zakończyły rozgrywki na

pierwszym miejscu z lepszym

bilansem bramkowym.

Koreanki z problemami, Dunki

jak burza

W fazie pucharowej dużo lepsze

wrażenie sprawiały podopieczne

Jana Pytlicka, choć dodać należy,

że rywalki, które spotkały na swojej

drodze były stosunkowo dużo mniej

wymagające. W ćwierćfinale Dunki

wygrały 32:28 z Chinkami, a w walce

o finał rozbiły 29:20 największą

rewelację turnieju i późniejsze

brązowe medalistki – Ukrainki.

Tymczasem Koreanki już w 1/4 finału

męczyły się z Brazylią (26:24), by

w półfinale po prawdziwym horrorze

pokonać 32:31 Francję.

Wielka niedziela

Był 29.08.2004 r., godzina 10:45 –

pora rozgrywania takiego meczu jak

wielki finał, lekko mówiąc,

nietypowa. Wszystko spowodowane

jednak popołudniową ceremonią

zamknięcia IO. Mecz lepiej

zaczynają Dunki, które w pierwszym

kwadransie przeważają i prowadzą

po nim 9:7. Ale pierwszy kwadrans

nie rozstrzyga o losach meczu, co

szybko pokazały rywalki. Sygnał do

odrabiania strat dała ich liderka –

Lee Sang Eun, która zdobyła trzy

bramki (w całym meczu dziewięć)

w przeciągu sześciu minut,

doprowadzając do remisu, którym

zakończyła się pierwsza połowa

(14:14).

Tuż po zmianie stron „armatę”

odpaliła Huh Soon Young, seryjnie

zdobywając gole i wyprowadzając

swój zespół na dwubramkowe

prowadzenie (17:15). Przewaga

Koreanek utrzymywała się na tym

poziomie do 44 minuty gry. Od tego

momentu coś w grze Azjatek pękło,

a Dunki zdobyły sześć bramek,

tracąc tylko jedną. Gdy w 56

minucie tablica wyników

pokazywała 25:22 dla Danii kibice

zaczynali już świętować, a i na

twarzach zawodniczek pokazały się

oznaki rozluźnienia. Rozluźnienia dla

nich zgubnego. Dobrze zaczęła

bronić Oh Yong Ran, a jej koleżanki

przeprowadziły trzy skuteczne akcje.

Efekt? 25:25 i potrzebna dogrywka.

Ta przeklęta Fruelund

W pierwszej dogrywce Koreanki

dwukrotnie wychodziły na

dwubramkowe prowadzenie. Było

tak przy stanie 28:26 i 29:27. Jednak

ostatnie dwie bramki zdobyły Dunki,

a konkretnie Katrine Fruelund i Lotte

Kiærskou. Panie grały zatem dalej –

kolejne 10 minut.

Jeśli ten mecz już można było

nazwać dramatycznym, to druga

dogrywka przysporzyła o atak serca

chyba wszystkich kibiców

szczypiorniaka na całym świecie.

Zaczęły dwiema bramkami Dunki,

ale odpowiedź Koreanek była

piorunująca – cztery trafienia,

z czego trzy autorstwa Moon Pil Hee

i wydawało się, że jest po meczu.

Nie było po meczu jednak dla

Katrine Fruelund (piętnaście bramek

w meczu), która w pojedynkę

doprowadziła do remisu i do

rozstrzygnięcia ostatecznego, czyli

serii rzutów karnych.

Duński dynamit wypalił

Serię „siódemek” rozpoczęły

Koreanki, a skutecznie uczyniła to

Lee Sang Eun. Na odpowiedź Dunek

nie przyszło czekać długo, gdyż Jan

Pytlick jako pierwszą do boju posłał

Katrine Fruelund, a ta oczywiście się

nie pomyliła. Pomyliły się za to dwie

kolejne Koreanki, przegrywając

pojedynki jeden na jeden z Karin

Mortensen. W tym czasie Oh Yong

Ran została pokonana przez Lottę

Kiærskou i Linę Daugaard. 3:1 dla

Danii brzmiało, jak wyrok i takim też

się okazało. Na nic Koreankom zdało

się trafienie Kim Che Yun, gdyż

chwilę później Henriette Mikkelsen

ostatecznie rozstrzygnęła sprawę na

korzyść obrończyń tytułu z Sydney.

W piłce ręcznej byliśmy już

świadkami wielu horrorów, ale

czegoś takiego świat olimpijski nie

widział i raczej już nie zobaczy.

80 minut walki na styku i rzuty karne,

które decydują o najważniejszym

tytule w tej dyscyplinie sportu –

czego chcieć więcej? A jakby było

mało, to dodatkowym smaczkiem

i polskim akcentem finału IO 2004 był

fakt, że mecz poprowadzili panowie

Mirosław Baum i Marek Góralczyk.

W

22

23

Foto: XIIIfromTOKYO (wikimedia) CC BY-SA 3.0

24

Michael Phelps czy Usain Bolt – tych nazwisk przedstawiać nie trzeba

nawet największym sportowym laikom. Dzięki talentowi i ogromnej

pracy na treningach, te dwie wybitne jednostki stały się markami

rozpoznawalnymi na całym świecie. Ale to nie jedyni przedstawiciele

olimpijskich dyscyplin, którzy są w swojej dziedzinie prawdziwymi

dominatorami. Problemem wielu innych jest m.in. mała medialność

uprawianej dyscypliny w skali globalnej – gdyby nie to, o nich cały

świat również by usłyszał.

Autor:

Mateusz Sołościuk

( @M_Solosciuk)

ierwszym przykładem wybitnej

jednostki, która całkowicie

zdominowała rywalizację

w swojej dyscyplinie jest Teddy Riner.

Francuski judoka jest niespełna 26-

letnim zawodnikiem, a na swoim

koncie ma już masę medali

z najważniejszych imprez. Z racji tego,

że na igrzyskach olimpijskich każdy

judoka może wystartować w jednej

konkurencji, liczba jego krążków nie

poraża w porównaniu z osiągnięciami

Bolta czy Phelpsa. Ma je "tylko" dwa

(złoty i brązowy), ale za to jest już

siedmiokrotnym mistrzem

i dwukrotnym wicemistrzem świata.

Ponadto zdobył cztery najcenniejsze

krążki na czempionacie Starego

Kontynentu.

Jeśli ktoś dalej wątpi w jego

niesamowite umiejętności, wystarczy

spojrzeć na nieprawdopodobną serię

siedemdziesięciu wygranych walk

z rzędu. Ostatni raz w najcięższej

kategorii +100 kg Riner przegrał

w finale mistrzostw świata w 2010

roku. Od tego czasu jest niepokonany

i jak mówi – wciąż nie czuje się

zmęczony, mimo ostatnich

problemów zdrowotnych.

W skali świata Riner wydaje się

postacią anonimową, jednak we

Francji jest on bardzo popularny.

W niedawnym plebiscycie „L'Équipe

magazine” judoka zajął trzecie

miejsce w głosowaniu czytelników na

ulubionego francuskiego sportowca,

wyprzedzając m.in. piłkarzy

Thierry'ego Henry’ego, Karima

Benzemę czy tenisistę Gaëla Monfilsa.

Ostatnio Riner zdobył także uznanie w

oczach prezydenta

Międzynarodowej Federacji Judo -

Mariusa Vizera, który postanowił

przyznać jemu i Iliasowi Iliadisowi

z Grecji po 40 tys. dolarów za

popularyzację judo i wybitne

osiągnięcia sportowe.

Skoro jesteśmy już przy sportach walki,

warto zwrócić uwagę na postawę

dwóch japońskich zapaśniczek, które

– co może wydawać się dziwne – są

teoretycznie lepsze w swojej

dyscyplinie niż Teddy Riner w judo

(jeśli w ogóle można to w taki sposób

porównywać). Chodzi tu o Kaori Icho

i Saori Yoshidę, czyli zawodniczki,

które mają ponad 30 lat na karku,

a w historii swoich startów na

mistrzostwach świata nie przegrały

choćby jednej walki. Yoshida (-55 kg;

-53 kg) rywalizuje w nich od 2002 roku,

co oznacza, że od tamtego czasu

zdobyła dwanaście kolejnych

tytułów mistrzowskich. Ponadto

w międzyczasie dołożyła trzy złota

igrzysk olimpijskich (Ateny, Pekin,

Londyn). Icho może pochwalić się

niemal identycznym dorobkiem,

z tym, że ma tylko dwa złota

światowego czempionatu mniej. –

Nie jestem pewna kiedy ta wspaniała

seria się skończy, ale muszę przyznać,

że zapasy to całe moje życie –

przyznała jakiś czas temu. Teraz obie

panie celują w najwyższy stopień

podium igrzysk w Rio, dzięki czemu

stałyby się pierwszymi w historii

swojego kraju zawodniczkami, które

zdobyły cztery złota olimpijskie.

Z Japonii szybko przenosimy się do

Chin, gdzie również mamy

wyjątkowego dominatora

w olimpijskiej dyscyplinie. Jest nim Lin

Dan, który 26 lat temu (w wieku

pięciu lat) postanowił zostać

badmintonistą, mimo że rodzice

widzieli w nim utalentowanego

pianistę. Jak się okazało po latach,

mimo młodego wieku, Dan wybrał

P

Teddy Riner ze złotym medalem MŚ 2010 Saori Yoshida po triumfie w finale IO 2008

Foto

: M

arc

ello

Fa

rin

a (

wik

ime

dia

) C

C B

Y-S

A 3

.0

Foto

: X

IIIfr

om

TOK

YO

(w

ikim

ed

ia)

CC

BY

-SA

3.0

słusznie. W tej chwili wielu uważa go

za najwybitniejszego singlistę

w historii i, jak najbardziej słusznie,

mają ku temu podstawy. „Super

Dan” ma bowiem na swoim koncie

wiele różnych sukcesów, w tym te

najważniejsze – złote krążki olimpijskie

wywalczone w Pekinie i Londynie.

Jest także aktualnym mistrzem

świata, a jego passa na tym polu

wynosi pięć złotych medali z rzędu,

a sześć w ogóle.

W swoim dorobku ma on także inne

znaczące zwycięstwa. Z racji tego,

że badminton jest bardzo popularny

w Azji, niezwykle wartościowe

wydają się być tytuły zdobyte na

mistrzostwach tego kontynentu oraz

igrzysk azjatyckich, gdzie mierzył się

przecież z tymi samymi rywalami co

w finałach igrzysk olimpijskich

i czempionatów globu. W wieku 28

lat Lin Dan stał się pierwszym

i jedynym do tej pory badmintonistą,

któremu udało się wygrać wszystkie

dziewięć najważniejszych turniejów,

do których – oprócz tych

wspomnianych – zaliczają się także:

Puchar Świata, Thomas Cup,

Sudirman Cup, Super Series Masters

Finals oraz All England Open. Warto

zwrócić uwagę na fakt, iż tylko jemu

jedynemu udało się obronić

olimpijskie złoto w badmintonie.

W minionym roku, po siedmiu

miesiącach przerwy, „Super Dan”

powrócił do rywalizacji w swojej

ukochanej dyscyplinie i szybko

przypomniał swoim fanom jak jest

dobry. Sezon 2014 skończył

z bilansem czterdziestu zwycięstw

i zaledwie trzech porażek. W całej

karierze rozegrał ponad 600

międzynarodowych pojedynków,

z czego przegrał jedynie 74.

Imponuje także 68 wygranych

turniejów na 142, w których

uczestniczył.

Pozostajemy na kontynencie

azjatyckim, ale z Chin udajemy się

do Kazachstanu. Tam właśnie urodził

się Ilja Iljin, jeden z najbardziej

utytułowanych sztangistów w historii.

Najciekawszą informacją, która

sprawia, że śmiało zaliczyć można go

do grona dominatorów, jest fakt, iż

Kazach nigdy nie przegrał

w międzynarodowych zawodach.

Każdy swój start, niezależnie czy są to

igrzyska olimpijskie, czy mistrzostwa

świata, czy Puchar Prezydenta Rosji,

kończy na najwyższym stopniu

podium. Dzięki temu jest

czterokrotnym mistrzem świata,

dwukrotnym mistrzem olimpijskim

i dwukrotnym mistrzem igrzysk

azjatyckich.

Co ciekawe, na czempionacie globu

startował już w trzech kategoriach

wagowych, za każdym razem

sięgając po złoto. Rozpoczął od

Dauhy w 2005 roku, gdzie jako

siedemnastolatek stanął na

najwyższym stopniu podium kategorii

poniżej 85 kg. Rok później w Santo

Domingo oraz w 2011 w Paryżu

rywalizował w kategorii do 94 kg,

a teraz możemy go oglądać

w „wadze” poniżej 105 kg. Właśnie

w tej kategorii startował

w ubiegłorocznych mistrzostwach

świata w Ałmatach, gdzie stoczył

niesamowity bój o zwycięstwo

z Rusłanem Nurudinowem i Dawidem

Bedżanianem. Kazach, by

zagwarantować sobie najwyższy

stopień podium, musiał w swojej

ostatniej próbie ustanowić nowy

rekord świata w podrzucie, który jego

rywale poprawiali chwilę wcześniej.

Ostatecznie dokonał niemożliwego,

dzięki czemu mógł się cieszyć

z kolejnego sukcesu. Zresztą bicie

rekordów nie jest mu obce. Na

londyńskim pomoście hali ExCeL

Lin Dan tuż wygranej nad Malezyjczykiem Lee Chong Wei w finale olimpijskim 2012

Foto: Antony Stanley (wikimedia) CC

BY-SA 2.0

Wizerunek Ilji Iljina na znaczku pocztowym

Ilja Iljin podczas zawodów w 2011 roku

w 2012 roku wywalczył złoto

olimpijskie, poprawiając przy okazji

rekord świata w kategorii do 94 kg

wynikiem 418 kg. Ponadto pobił

wtedy rekord świata w podrzucie,

który przez dwanaście lat należał

do… Szymona Kołeckiego.

Inną ciekawostką o Ilji Iljinie jest fakt,

iż Kazach swoje dwa pierwsze tytuły

najlepszego sztangisty na świecie

zdobywał w takim wieku, który

pozwalał mu jednocześnie na udział

w mistrzostwach świata juniorów.

Kazach nie zamierzał rezygnować

z dodatkowych zdobyczy

medalowych i w obu kategoriach

wiekowych sięgnął po najcenniejsze

laury. Teraz po upływie niemal

dziesięciu lat od zdobycia złota

w Dausze Iljin wciąż jest młody. Ma

26 lat i przed nim kolejny start na

igrzyskach.

Z Kazachstanu udajemy się do Nowej

Zelandii, chociaż równie dobrze

moglibyśmy do Szwajcarii, gdyż to

właśnie tam bazę treningową ma

Valerie Adams. 30-letnia kulomiotka

znajduje się w cieniu innych

przedstawicieli lekkoatletyki: Usaina

Bolta, Jeleny Isinbajewej,

Mohameda Faraha czy Renauda

Lavilleniego, chociaż sukcesy

osiągane przez nią wcale nie są

mniejsze. Ba! Pierwsza trójka nigdy

nie wywalczyła czterech z rzędu

tytułów mistrza świata w jednej

konkurencji, a Lavillenie w ogóle nie

stanął na najwyższym stopniu

podium tej imprezy (na otwartym

stadionie). Nowozelandce to się

udało – została najlepszą kulomiotką

globu w Osace 2007, Berlinie 2009,

Daegu 2011 i Moskwie 2013, stając

się jednocześnie pierwszą w historii

lekkoatletką z czterema tytułami

z rzędu. W międzyczasie wygrywała

także olimpijskie turnieje w Pekinie

i Londynie.

Jej mniejsza popularność (chociaż

dla fanów „lekkiej” wcale nie jest

nieznana) wynikać może z faktu, iż

Adams na zawodach nigdy choćby

nie zbliżyła się do rekordu świata

(22,63 m). Rekordu, który wydaje się

być niemożliwy do osiągnięcia dla

zwykłego śmiertelnika, a który został

ustanowiony w 1987 roku przez

radziecką zawodniczkę Natalię

Lisowską. Dotychczas „życiówką”

Nowozelandki jest rezultat o ponad

metr krótszy, będący jednocześnie

rekordem mistrzostw świata (21,24

m). Do tego, by rządzić na

światowych arenach jest to i tak

zdecydowanie za dużo – wystarczy

przekraczać „jedynie” dwadzieścia

metrów. Zresztą w finale ostatnich MŚ

w Moskwie tylko jej ta sztuka się

udała… pięciokrotnie (szóstą próbę

spaliła). Aktualnie jest poza

zasięgiem kogokolwiek, nie przegrała

żadnego z ostatnich 56 konkursów

pchnięcia kulą, w których

startowała. We wrześniu 2014 roku

poddała się operacji lewego

ramienia i prawego łokcia. Nie

wiadomo kiedy wróci do treningów

i jak to wpłynie na jej formę

w następnych miesiącach. Jedno

jest pewne – jej celem jest trzecie

złoto olimpijskie.

Teddy Riner, japońskie zapaśniczki,

Lin Dan, Ilja Iljin i Valerie Adams to

jednak nie jedyni dominatorzy

w olimpijskich dyscyplinach. Do

niedawna na arenach całego

świata oglądać mogliśmy wybitnego

brytyjskiego żeglarza Bena Ainsliego

(cztery złota olimpijskie z rzędu),

długowiecznego włoskiego

saneczkarza Armina Zoeggelera

(sześć medali olimpijskich w latach

1994-2014), przepiękną rosyjską

gimnastyczkę Jewgieniję Kanajewą

(siedemnaście tytułów MŚ) czy

niezłomną chińską łyżwiarkę na

krótkim torze Wang Meng (31 medali

MŚ, 6 IO). Co do tej ostatniej – na

ostatnich igrzyskach w Soczi nie

startowała z powodu poważnej

kontuzji i od tamtego czasu nie

słychać o jej powrocie do sportu.

Jest jeszcze Valentina Vezzali, czyli

włoska florecistka, najbardziej

utytułowana zawodniczka w historii

szermierki, dziewięciokrotna

medalistka olimpijska, 21-krotna

medalistka mistrzostw świata, ale jej

kariera już powoli chyli się ku

końcowi. Sportowych dominatorów

jest zatem wielu, jednak nie

o wszystkich słychać na co dzień.

Mimo to, warto ich docenić w takim

samym stopniu, w jakim docenia się

Usaina Bolta czy Michaela Phelpsa.

Zasłużyli na to.

Foto

: P

ost

of

Ka

zakh

sta

n (

wik

ime

dia

) Fo

to: C

he

lse

aFa

nN

um

be

rOn

e (

wik

ime

dia

) C

C B

Y-S

A 4

.0

27

facebook.com/igrzyska24

twitter.com/igrzyska24pl

instagram.com/olimpijskietetno

www.igrzyska24.pl

28

Jesteśmy gotowi do organizacji

Bartosz Szafran: Panie Marku. Niemal dokładnie rok temu

rozmawialiśmy o sukcesie Ośrodka Wzgórze Zamkowe

w Lubinie, którym pan kieruje. Otrzymaliście Państwo prawo

organizacji czterech wielkich imprez badmintonowych do

2018 roku. Jak idą przygotowania organizacyjne?

Marek Zawadka: Hala przygotowana w 95%, organizacyjnie

procedury już biegną. My kończymy sprawy marketingowe

i promocyjne. Nie jest źle.

BSz: W ubiegłym roku zorganizowaliście dwie duże imprezy

międzynarodowe. Polish Junior Championships oraz Polish

International. Dały dużo doświadczeń, które zaprocentują

przy organizacji europejskich czempionatów?

MZ: Tak. Posiadamy już grupę swoich sędziów liniowych

a będzie ich jeszcze więcej. Nie rozwiąże to jeszcze nam

problemu podczas Mistrzostw Europy Juniorów na tyle, byśmy

mogli zrobić to swoimi siłami, ale już na Polish Junior

Championships tak, a na Polish International w dużej części.

Powołaliśmy do życia Stowarzyszenie, które będzie prowadziło

te turnieje w 2015 roku, albowiem „Wzgórze Zamkowe” z wielu

powodów postanowiło się wycofać z aktywnego działania na

polu badmintona – oczywiście wypełniając swoje

zobowiązania do końca. Teraz finalizujemy prace nad

powstaniem Dolnośląskiego Związku Badmintona. Powinien

rozpocząć swoją działalność akurat w terminie MEJ. Wracając

do pytania. Tak. Jesteśmy gotowi do organizacji ME.

BSz: Od Polish International zawody odbywają się w pięknej

nowej lubińskiej hali. We wrześniu jednak świeciła ona

pustkami. Jak chcecie je zapełnić w czasie imprez

mistrzowskich?

MZ: Mamy z tym problem. Wszakże na inne polskie imprezy

badmintonowe to „walą” tłumy kibiców odchodzących

nieraz od kasy z powodu braku biletów. Przeniesiemy imprezy

do mniejszej hali, lub hali bez trybun. A na serio, to podczas

Polish International 2014 na półfinałach było kilkaset osób –

obok hali miał miejsce koncert. Wiele osób weszło na halę by

ją zobaczyć – wiele zostało. Ja uwielbiam te zarzuty o małej

ilości widzów w Lubinie. Wygłaszają je cwaniaki siedzące

przed komputerem, nie znające ani realiów badmintona

w Europie, ani w Polsce, ani w Lubinie. Hala może pomieścić

3700 osób. Proszę mi przypomnieć kiedy badminton w Polsce

był rozgrywany i gdzie (może w Kędzierzynie Koźlu?), by było

tyle miejsc dla widzów. Proszę się nie martwić. Polish

International 2015 wraca na małą halę. Na wprost kamery

usiądzie kilkanaście osób i będzie tłum. Pytanie o kibiców

w badmintonie należy zadać władzom Polskiego Związku

Badmintona i to niekoniecznie tej kadencji. Organizatorom

imprez także. To efekt działalności całej dyscypliny, której,

patrząc na ligę i turnieje drużynowe w kategoriach juniorskich

czy młodzieżowych, praktycznie już nie ma.

BSz: Chyba Pana zdenerwowałem, a nie chciałem. Wrócę

zatem do pytania, które zadałem już rok temu. Co zrobić by

tę piękną lubińską halę wypełnić. Co zrobić, by w kraju,

w którym badmintona rekreacyjnie gra nieomal każdy, ten

sport w wydaniu profesjonalnym stał się choć trochę tak

popularny jak w Danii czy Azji?

MZ: Według mnie się nie da. Po prostu. Nikomu się nie chce by

się dało. Pytanie: ilu polskich zawodników prowadzi aktywnie

profile na facebooku? Ile klubów ma stronę www? Ile Pan

widział transmisji z turniejów na kanale youtube gdzie były

jakieś „koziołki”, światło sceniczne, fajnie zrobione finały

i dekoracje. Gdyby tak było zaprosiłby Pan znajomych na

mecz, który się rozpoczyna o 21.30. I jeszcze by było tak jak w

Danii czy Azji, to potrzebne są pieniądze na organizację (żeby

show trwało przynajmniej od ćwierćfinałów) oraz przemiany

mentalne w społeczeństwie, które uważa, że najlepiej

spędzonym czasem wolnym jest galeria handlowa i KFC.

Natomiast w Lubinie? To trudna sprawa. Jak na takie małe

miasto to proszę popatrzeć – dwie drużyny w piłce ręcznej,

siatkówka i gościnnie Turów Zgorzelec, na którego ostatnim

meczu w Eurolidze było mniej niż 1000 osób. Kilka dni przed

Polish Junior była gala MMA, dzień po – mecz ręcznej, dwa

dni po – mecz siatkówki i tydzień po mecz bokserski Polska –

Kazachstan.

BSz: Rok temu mówił pan, że w czasie wrześniowego Polish

International spodziewacie się wizytacji przedstawicieli

Badminton Europe? Miało coś takiego miejsce? Jak wypadła

wizyta?

MZ: To była pierwsza z dwóch wizyt jakie mają miejsce przed

Mistrzostwami. Pierwszej dokonali Brian Agerbak (Sekretarz

Badminton Europe) oraz Peter Tarcala (BWF Chair of Events,

Dyrektor sportowy BE). Wypadła przyzwoicie. Ustalone zostało

wiele punktów związanych z mistrzostwami juniorów. W czasie

Polish Junior była następna wizyta – odwiedził nas Jimmi

Andersen (Events Menager BE.

BSz: Proszę powiedzieć coś o nadchodzących Mistrzostwach

Europy Juniorów. Kiedy dokładnie się one odbędą? Jaki jest

ich harmonogram, ilu zawodników i gości się spodziewacie?

MZ: Turniej drużynowy potrwa od 26 do 30 marca. Turniej

indywidualny między 30 marca a 4 kwietnia. Finał drużynówki

odbędzie się 30 marca w godzinach przedpołudniowych.

Natomiast finał zmagań indywidualnych w Wielką Sobotę –

4 kwietnia. Spodziewamy się ponad 400 zawodników, sędziów

i gości.

Ponad rok temu zszokował środowisko badmintonowe w Polsce wygrywając wraz

z Ośrodkiem „Wzgórze Zamkowe”, któremu dyrektoruje, organizację czterech turniejów

rangi mistrzostw Europy w latach 2015 – 2018. Wtedy rozmawialiśmy z nim (jako portal

igrzyska24.pl) próbując się dowiedzieć, jak czyni się takie niezwykłości. Po 12

miesiącach pytamy Marka Zawadkę nie tylko o to jak się mają przygotowania do mistrzowskich imprez, ale także o kondycję całego polskiego badmintona.

29

mistrzostw Europy

BSz: Jaką rolę mogą odegrać młodzi Polacy?

W międzynarodowych turniejach w Europie regularnie

zajmują miejsca w czołowych czwórkach. Jednak „na

szerszych wodach” jest już znacznie gorzej, czego dowodem

był nieudany start na Młodzieżowych Igrzyskach Olimpijskich

w Nankinie.

MZ: Ale my tu mówimy o MEJ prawda? A kto z Europejczyków

tak dobrze pograł w Nankinie? Wystarczy popatrzeć na

turnieje juniorskie w Niemczech i Holandii. Rok temu już to

podkreślałem – my jesteśmy od organizacji, Związek od

stwarzania warunków do działania, a trenerzy od trenowania.

My się wywiążemy ze swojej roli.

BSz: Co pan myśli o aktualnej kondycji polskiego badmintona.

Mamy kilkoro zawodników w czołowej setce rankingu BWF,

Adam Cwalina i Przemysław Wacha regularnie wygrywają

mniejsze turnieje. Mamy szanse na dobre wyniki

w mistrzostwach świata czy igrzyskach olimpijskich?

MZ: Podoba mi się, że gra dużo amatorów i to jest największy

sukces polskiego badmintona. Odpowiadając na Pana

pytanie. Nie rozumiem pojęcia dobre wyniki. Każdy awans do

MŚ czy IO jest sukcesem i dobrym wynikiem.

BSz: „Dobre wyniki” to znaczy medale. Panie Marku pan

przecież wie, że pamięta się medalistów, a nie tych, którzy

odpadli w ćwierćfinale.

MZ: My już powoli zapominamy o medalach na ME a co

dopiero na MŚ i IO, których nigdy nie mieliśmy. Każdy medal

na MŚ i IO jest sukcesem Europy. Tu musielibyśmy

porozmawiać o tym jak szkolą Hiszpanie, Niemcy, Rosjanie (nie

wspominam o Duńczykach i Anglikach, bo to już mamy

pewnie rozpoznane). Widać że jest progres w tym co się

dzieje. Tyle, że patrząc w perspektywie np. na ME U-17 w 2016

r. w Polsce nie do końca widzę całość. Jeszcze raz podkreślę –

to problem środowiska trenersko – zawodniczo – klubowego

oraz Związku. My mówiliśmy zawsze, że chcemy być dobrymi

organizatorami i wnieść to w życie polskiego badmintona.

Zdaje się, że jesteśmy nawet bardzo dobrymi organizatorami,

ale w żaden sposób nie podoba się to środowisku.

Przynajmniej kilku „składnikom” tego środowiska.

A nawiązując do odpadnięcia w ćwierćfinale – to myślę, że

najbardziej tego żal Robertowi i Nadii.

BSz: No właśnie. W niedawnym wywiadzie dla portalu

igrzyska24.pl Robert Mateusiak przyznał, że planuje powrót do

gry z Nadią Ziębą, która ma wrócić do sportu po urodzeniu

dziecka. Przyznał, że marzy mu się medal olimpijski w Rio. Co

pan o tym myśli?

30

MZ: Fajnie, że wracają. Brakowało ich nie ma co mówić.

Marzenia są też interesujące. Tyle, że chyba do medalu

jednak było bliżej w Londynie. A co myślę? Byłoby bosko

gdyby zdobyli.

BSz: Na koniec wybiegnijmy daleko w przyszłość.

Sukcesem organizacyjnym kończą się wszystkie imprezy

zaplanowane na cztery najbliższe lata. Ośrodek Wzgórze

Zamkowe postanawia ubiegać się o organizację mistrzostw

świata w badmintonie w roku 2021 lub 2012. Czy to jest

realny scenariusz?

MZ: Jeżeli już ubiegać by się miało, to Stowarzyszenie „Sport-

ART.” A nie „Wzgórze”. Ośrodek ma przygotowany plan

pracy do 2020 roku i badmintona tam nie ma. Poza

imprezami wynikającymi ze statutowych obowiązków

(wystawy, koncerty, plenery, publikacje) jest tam

Międzynarodowy Konkurs Skoków Spadochronowych

(wspólnie z Aeroklubem Zagłębia Miedziowego)

a docelowo Puchar Świata. Ponadto pokazy lotnicze

w cyklu dwuletnim oraz powstanie Parku Militarnego

o powierzchni 20 ha na terenie byłego mini-poligonu

w Lubinie. Nas na Wzgórzu jest kilka osób i nie damy rady

wszystkiego zrobić. Będziemy wspierać Stowarzyszenie

i Dolnośląski Związek Badmintona w ich działalności, ale nas

interesują nowe wyzwania. A co do MŚ. Lubin nie ma hali

spełniającej wymogi BWF. Na szczęście (śmiech).

BSz: Panie Marku dziękuję za rozmowę.

31

Mija rok od ZIO w Soczi

32

Myślisz łucznictwo – mówisz

Korea Południowa.

Koreańczycy od wielu lat

nieprzerwanie wygrywają

bowiem klasyfikacje

medalowe kolejnych

igrzysk olimpijskich

i mistrzostw świata, a swoje

triumfy często okraszają

kosmicznymi rekordami

świata. Szansę na

uszkodzenie tej sprawnie

działającej maszyny będą

w Rio de Janeiro mieć

Polacy, którzy w ostatnim

czasie tajników łucznictwa

uczyli się od najlepszych.

Dominację łuczników z Korei

Południowej najlepiej obrazują

tabele medalowe zawodów

najwyższej rangi. Zacznijmy od

igrzysk olimpijskich. Od 1972 roku,

czyli czasu zapoczątkowania tzw.

nowożytnego łucznictwa,

Koreańczycy zdobyli 34 medale,

z czego czternaście stanowią te

z najcenniejszego kruszcu.

Pokaźny udział w tym dorobku

mają zwłaszcza panie, które na

podium turnieju indywidualnego

stają nieprzerwanie od…31 lat!

Dwa razy w historii – w 1988 roku

w Seulu i w 2000 roku w Sydney nie

oddały rywalkom nawet

skromnego brązu. Imponująco

przedstawia się także statystyka

olimpijskich zwycięstw Koreanek.

Indywidualnie podczas ostatnich

ośmiu igrzysk olimpijskich, złotego

medalu nie zdobyły tylko raz,

a miało to miejsce w 2008 roku

w Pekinie, kiedy to przysłowiowe

ściany pomogły Chince Zhang

Juanjuan. Dotychczas rozegrano

osiem olimpijskich turniejów

drużynowych i, co wydaje się

abstrakcją, w żadnym z nich

żeńska ekipa Korei Południowej

nie doznała porażki.

Skutecznością w zawodach

drużyn zadziwiają także

mężczyźni, którzy medale

zdobywali w nich sześciokrotnie,

a czterokrotnie mogli cieszyć się

z tytułów mistrzowskich.

Skromnie wygląda przy tym

dorobek Polaków. Na podium

igrzysk olimpijskich stawaliśmy tylko

dwukrotnie. W 1972 roku

wicemistrzynią olimpijską została

Irena Szydłowska, zaś czternaście

lat później brązowy medal

wywalczyła drużyna w składzie

Iwona Dzięcioł, Joanna Nowicka

i Katarzyna Klata.

Szansę na nawiązanie do

sukcesów poprzedników polscy

łucznicy będą mieć już podczas

igrzysk olimpijskich w Rio de

Janeiro, a wszystko

dzięki…Koreańczykom, którzy

zaprosili nasze reprezentantki na

wspólne treningi. Wraz z końcem

listopada do Goesan, gdzie

znajduje się Łucznicze Centrum

Treningowe trenera Kim Hyung

Taka, szkoleniowca m.in. mistrzyni

świata z 1991 roku, Kim Soo

Nyoung, udały się dwie nasze

łuczniczki – aktualna wicemistrzyni

Europy, Natalia Leśniak i piąta

zawodniczka Igrzysk Olimpijskich

Młodzieży w Nankinie, Sylwia

Zyzańska. Wyjazd miał szczególne

znaczenie zwłaszcza dla tej

pierwszej, która na przygotowania

w Korei otrzymała dofinansowanie

z Międzynarodowego Komitetu

Olimpijskiego.

Możliwość doskonalenia swoich

umiejętności pod okiem takiego

fachowca jest niezwykłą okazją

dla każdego zawodnika, dlatego

też nasze reprezentantki nie miały

wątpliwości, czy udać się do

Korei:

Autor:

Mateusz Górecki ( @ mateusz00142)

33

– Nie wahałam się długo nad

wyjazdem. Oczywiście ciężko było

zostawić rodzinę, przyjaciół, szkołę

i udać się w tak odległe rejony,

jednak wiem co jest priorytetem

w moim życiu, więc decyzję

podjęłam w mgnieniu oka – mówi

Sylwia Zyzańska.

Co jest główną zaletą treningów

w Korei? Przede wszystkim

możliwość strzelania z 70 metrów

przez cały rok. Podczas gdy

w Polsce na dobre trwa sezon

halowy i strzelanie z osiemnastu

metrów, Azjaci trenują na

olimpijskich odległościach, co

sprawia, że trenują znacznie

więcej i intensywniej niż Polacy. Ta

kilkumiesięczna różnica ma

niebagatelne znaczenie

w przygotowaniach do sezonu

letniego. Co ciekawe nawet

padający śnieg i trudne warunki

atmosferyczne nie przeszkadzają

Koreańczykom w strzelaniu na

„letnich” dystansach:

– Podczas naszego pobytu

w Goesan panowała dość ostra

zima. Tam w takich sytuacjach

strzela się przez okienko, następnie

zakłada się kurtkę, czapkę

i rękawiczki i idzie do tarczy po

strzały – relacjonuje nasza młoda

łuczniczka.

Nie wszystko jednak potoczyło się

po myśli naszych reprezentantek.

Pobyt planowo miał potrwać od

roku do półtorej, a w przypadku

zdobycia olimpijskiej kwalifikacji –

nawet do samych Igrzysk

Olimpijskich w Rio de Janeiro. Polki

na powrót do ojczyzny

zdecydowały się jednakże już po

miesiącu pobytu.

– Wpłynęły na to względy

osobiste, dlatego też wspólnie

stwierdziłyśmy, że wracamy do

Polki – wyjaśnia Zyzańska. – Mimo

to jesteśmy zadowolone z decyzji

o wyjeździe. Myślę, że pobyt

w Korei podniósł nasze

umiejętności. Reasumując – było

warto – kończy Sylwia.

Pozostali nasi kadrowicze mogli

śmiało sparafrazować polskie

przysłowie. Nie przyszedł bowiem

Polak do Koreańczyka, więc

Koreańczyk przyszedł do Polaków.

W połowie grudnia w Prudniku

pojawił się Kim Hyung Tak, który

przeprowadził tygodniowe

konsultacje z kadrą narodową.

We wspólnym szkoleniu udział

wzięła czołówka polskich

łuczników, a wśród nich był Piotr

Nowak, który nie krył zadowolenia

z możliwości treningów z tak

wybitnym szkoleniowcem:

– Spotkanie z trenerem Takiem

dało mi nowe spojrzenie na

popełniane błędy, pokazał mi jak

w szybki sposób mogę je

zniwelować. Uważam, że

koreańska szkoła łucznictwa jest

jedną z najlepszych na świecie

i mogę śmiało przyznać, że

bardzo skorzystałem na tych

konsultacjach – opowiada

Nowak.

Jakie efekty przyniosła polsko-

koreańska współpraca? Dziś

trudno je oceniać, gdyż nasi

łucznicy nie mieli jeszcze w tym

roku szans na rywalizację ze

światową czołówką. Wspólne

treningi i konsultacje

z przedstawicielami innych nacji

można później przekłuć na sukces,

czego świetnym przykładem jest

biegaczka narciarska Charlotte

Kalla. Szwedka w sezonie

przedolimpijskim została

zaproszona na treningi z kadrą

dominującej w biegach Norwegii,

która po igrzyskach z pewnością

pluła sobie w brodę, gdyż Kalla

była w Soczi piekielnie mocna

i „zabrała” zawodniczkom z Kraju

Wikingów trzy medale – dwa

indywidualnie i jeden w sztafecie.

Należy mieć nadzieję, że historia

lubi się powtarzać, i któryś

z polskich łuczników ustrzeli w Rio

Koreańczyka, spychając go w ten

sposób z olimpijskiego podium.

Foto: Korea.net / Korean Culture and Information Service (Korean Olympic Committee)

34

Można powiedzieć, że mistrzowie sportu dzielą się na dwie grupy – tych, którzy

potrafią wygrać kilka razy z rzędu i tych, którzy zaraz po swoim zwycięstwie

upadają i już nigdy się nie podnoszą. Takich niezwykle popularnych „spadających

gwiazd” możemy szukać również pośród skoczków narciarskich. Ten artykuł

poświęcam właśnie tym, którzy oddali taki skok życia – skok po sławę, szczęście

i pieniądze, ogromny, ale... jednorazowy.

Autor:

Dawid Brilowski

( @BrilovD96)

ie można zacząć od nikogo

innego, jak tylko od naszego

rodaka. A jednym ze

skoczków, którym udał się taki „skok

życia” był przecież Wojciech Fortuna.

Kariera Polaka układała się

poprawnie, ale nikt raczej nie wróżył

mu sukcesu. Fortuna skakał

regularnie, często kończył jednak

konkursy poza trzydziestką, a nawet

poza pięćdziesiątką. Przed wyjazdem

na Zimowe Igrzyska Olimpijskie do

Sapporo, jego największym

osiągnięciem było 23. miejsce

w klasyfikacji generalnej Turnieju

Czterech Skoczni (po IO 1972

zakończył kolejny T4S na 18. miejscu).

Jadąc do Japonii, liczył zatem na

walkę... głównie z samym sobą. No

i oczywiście o pokazanie się większej

publiczności. Polakowi wyszedł

jednak najlepszy skok w życiu. Wojtek

Fortuna, przy sprzyjających

warunkach atmosferycznych,

pofrunął najdalej z całej stawki i jako

pierwszy polski skoczek zdobył złoty

medal olimpijski. Było to tym

ważniejsze, że mistrz olimpijski

otrzymywał wówczas także tytuł

mistrza świata. A zatem Fortuna,

któremu fortuna niebagatelnie

sprzyjała, ozłocił się jakby podwójnie.

Po tym niesamowitym sukcesie Polak

jednak odszedł już na dalszy plan.

Nigdy nie udało mu się choćby

zbliżyć się do podobnego

osiągnięcia. W dalszych latach

kariery zdobył jedynie wspomniane

18. miejsce w Turnieju Czterech

Skoczni. Stracił nawet pozycję numer

1 w kadrze Polski. Mistrzostwo kraju

wywalczyć zdołał bowiem tylko raz.

Później dominował już Stanisław

Bobak, a Fortuna schodził na coraz

to dalszy plan... aż do zakończenia

kariery sportowej, które to nastąpiło

w roku 1979.

Kolejnym zawodnikiem, który wręcz

sam nasuwa się na myśl jest skoczek,

który wielu teraźniejszym kibicom

powinien być dosyć dobrze znany.

Szwajcar, który był cieniem Simonna

Ammanna, zanim ten został na kilka

lat niemal osamotniony w kadrze

narodowej. Sportowiec, którego

nazwiska po dziś dzień żadnemu

polskiemu dziennikarzowi nie udało

się przeczytać poprawnie. Ale to już

kwestia drugorzędna. Chodzi tu

oczywiście o Andreasa Küttela. Nie

można powiedzieć o nim na pewno,

że był zawodnikiem kiepskim.

W sezonie 2005/2006 zdobył przecież

3. miejsce w klasyfikacji generalnej

Pucharu Świata. To jednak „tylko”

tyle. Zawsze prezentował się w miarę

dobrze, idąc gdzieś za swoim

znakomitym rodakiem – Simmonnem

Ammannem. Nikt nie oczekiwał od

niego zbyt wiele, gdy w 2009 roku

wybierał się na mistrzostwa świata do

Liberca. W Czechach, na skoczni

o rozmiarze 120 m Andreas Küttel

jednak zaskoczył. Pomimo, że na

zawody jechało wielu innych

zawodników, teoretycznie lepszych

od Szwajcara, to właśnie on

zanotował swój najlepszy lot w życiu.

Odleciał rywalom i został mistrzem

świata. To był jednak jego łabędzi

śpiew. Nic więcej, poza złotem MŚ,

Küttel nie zdobył. Karierę zakończył

N

kilka lat później – skromnie, bez

blasku fleszy – nie jako mistrz świata,

ale jako jeden z wielu. Wyróżniający

się od innych tylko tym jednym

skokiem – tym, w którym mu się

powiodło.

Jeśli mówimy o „zawodnikach-

spadających gwiazdach”, którzy

z piedestału spadli jeszcze szybciej

niż się na nim pojawili, nie może

zabraknąć tu kilku zdań o urodzonym

jeszcze w Jugosławii, a repre-

zentującym już Słowenię Roku

Benkoviciu. Zawodnik ten z bardzo

dobrej strony pokazywał się już jako

junior. W latach 2002-2003 zgarnął

srebrny medal MŚ juniorów

indywidualnie oraz srebro i brąz

w drużynie. Poza tym wskoczył na

podium EYOF w 2003 roku (brąz

indywidualnie i złoto w drużynie).

W karierze seniorskiej nie był już

jednak tak wyśmienitym skoczkiem.

Pośród wielu średnich startów,

podczas których sukcesem okazywał

się awans do czołowej trzydziestki,

zdarzył się mu konkurs, który

z pewnością zapamięta już do końca

życia. Mowa tu o mistrzostwach

świata w 2005 roku w Oberstdorfie.

W Niemczech Benković w obu

konkursach wystrzelił w górę

klasyfikacji. O ile jednak na skoczni

dużej był 5., o tyle... na skoczni

normalnej zwyciężył, wyprzedzając

drugiego Jakuba Jandę o ponad

7 punktów! Został w ten sposób

pierwszym słoweńskim mistrzem

świata w skokach narciarskich.

Bardzo dobrze spisał się również

w rywalizacji drużynowej, a jego

team zajął 3. miejsce. Z Oberstdorfu

Rok Benković wrócił zatem z dwoma

krążkami i mnóstwem pozytywnej

energii. Nie pomogło mu to jednak

w wybiciu się i kontynuowaniu

pasma sukcesów. Tak szybko jak

Słoweniec zaświecił jako nowa

gwiazda skoków, tak szybko rozbił się

o twardą rzeczywistość. Benković

nigdy nie powrócił już do skakania

na tak wysokim poziomie. Nie wygrał

już ani razu – nawet w zwykłym

konkursie PŚ. Mimo jednorazowego

„wyskoku”, pozostał jednak na

zawsze legendą skoków w swoim

kraju.

Jeżeli jesteśmy przy słoweńsko-

jugosłowiańskich skokach,

pozostańmy może w tym temacie.

O ile Rok Benković był pierwszym

złotym Słoweńcem na mistrzostwach

świata, o tyle wcześniej medale

zdobywali już zawodnicy

z Jugosławii. Jednym z nich był

urodzony w Lesce Franci Petek.

Zawodnik ten nie miał okazji się

nawet nigdzie dobrze pokazać. Na

mistrzostwa świata w Val di Fiemme

w 1991 roku jechał bowiem jako

niespełna 20-latek. Na dużej skoczni

zrobił jednak coś, o czym chyba

nawet nie śmiał marzyć. Po lotach

na 115.5 oraz 117 metrów, wygrał

zawody i został tym samym mistrzem

globu. Niestety, jego dalsza kariera

nie potoczyła się już tak dobrze. Na

Igrzyskach Olimpijskich w Albertville

był co prawda w pierwszej „10”, ale

później... to już tylko równia pochyła.

Złota nie zdobył już nawet na

Uniwersjadach, gdzie wywalczył

srebro (Jaca 1993) i brąz (Maca

1995). Niestety, Petek – zbyt szybko

okrzyknięty mistrzem – skończył tak,

jak pozostali wymienieni w tym

artykule skoczkowie, a jego wielkość

i sława zakończyła się bardzo szybko

po odebraniu złotego medalu.

Jak widać zatem – na wszystko

przyjść musi swój czas. Także na to,

aby zostać mistrzem świata. Jeśli

bowiem po taki tytuł sięgnie się zbyt

szybko, gdy nie jest się na to

gotowym, można skończyć bardzo

źle. Wiele jest takich gwiazd, które

rozwijają się fenomenalnie aż do

pierwszego wielkiego triumfu, który

powoduje, że nagle gasną i spadają.

Spadają w otchłań szarości,

codzienności, przeciętności. Kto wie,

czy w podobnej kategorii już za kilka

lat nie będziemy mówili o dzisiejszych

mistrzach?

OLIMPIJSKIE CIEKAWOSTKI

*Polska pięciokrotnie zajmowała miejsca w pierwszej „10” klasyfikacji medalowych Letnich Igrzysk Olimpijskich – w Rzymie 1960 (9. miejsce), w Tokio 1964 (7. miejsce) w Monachium 1972 (7. miejsce), w Montrealu 1976 (6. miejsce) oraz w Moskwie 1980

(10. miejsce). Nigdy nie udało nam się zająć miejsca w pierwszej „10” klasyfikacji medalowych zimowych igrzysk – najwyżej byliśmy w ubiegłym roku w Soczi – 11.

*Najwięcej reprezentacji w sportach zespołowych na Igrzyskach Olimpijskich wystawialiśmy w latach 1972 i 1980 – po pięć. Do

Monachium w 1972 pojechali nasi piłkarze, siatkarze, koszykarze, hokeiści na trawie i szczypiorniści, natomiast do Moskwy w 1980 – siatkarze, koszykarze, szczypiorniści oraz laskarki i laskarze. Sześć razy zdarzyło się, że na Igrzyska nie

zakwalifikowała się żadna z naszych drużyn, po raz ostatni taka sytuacja miała miejsce w roku 1988 podczas Igrzysk w Seulu.

36

Zimowa Formuła 1

Bobsleje to mało znana i mało popularna w Polsce dyscyplina sportu. Wynika to

zapewne z jej niedostępności. By spróbować w niej swoich sił, trzeba nie tylko mieć

mnóstwo pieniędzy, choćby na przyzwoity sprzęt, ale przede wszystkim należy

poszukać toru, po którym można by pojeździć. O to jest szalenie trudno, bo aren dla

bobsleistów jest na świecie bardzo mało. Warto jednak choć troszkę poznać tę

popularną szczególnie w Niemczech, Szwajcarii i Austrii dyscyplinę sportu.

Autor:

Bartosz Szafran

( @BartoszSzafran)

Od pięciu do jednego

i koedukacyjności

Warto wiedzieć, że bobsleje to jedna

z siedmiu dyscyplin, które rozgrywane

są od pierwszych igrzysk zimowych

w Chamonix (w 1924 roku nazywano

je jeszcze Tygodniem Sportów

Zimowych, dopiero rok później

uznano je za pierwsze zimowe

igrzyska). Na pierwszych i drugich

igrzyskach (w St. Moritz) w bobsleju

mogło startować czterech lub pięciu

zawodników. Dopiero w 1932 roku na

igrzyskach w Lake Placid rozegrano

dwie konkurencje. W bobsleju

większym mogło się mieścić czterech

zawodników, w mniejszym dwóch.

Opcję pięciu bobsleistów w jednej

maszynie wykluczono. Zasady te

obowiązywały przez długie lata.

Dopiero na igrzyskach w Salt Lake

City do olimpijskiego programu

dołączono kobiety. Do igrzysk

w Soczi startowały one w dwójkach,

w osobnej konkurencji. W tym

sezonie Międzynarodowa Federacja

Bobslei i Skeletonu (lub Tobagoningu

jak do tej pory jest używane) podjęła

decyzję o dopuszczeniu kobiet na

równych prawach do rywalizacji

w czwórkach. W ten sposób

powstały czwórki mieszane.

Pierwszymi, które z tego skorzystały

była Amerykanka Elana Meyers oraz

Kanadyjka Kailie Humphries. Obie

w pojedynczych zawodach Pucharu

Świata były pilotkami cztero-

osobowych bobów, ale w rywa-

lizacji zajmowały na ogół odległe

miejsca. Niedawno do bobslejowej

rodziny dołączyły bobsleje

pojedyncze, tak zwane monoboby.

Przeznaczone są one dla naj-

młodszych adeptów tego sportu.

Zawody monobobów rozgrywano

w czasie Młodzieżowych Igrzysk

Olimpijskich w Innsbrucku, będą

rozgrywane także w czasie kolejnych

YOG w Lillehammer. Od tego sezonu

w pojedynczych bobach startują

sportowcy niepełnosprawni.

Bobslej

Bobslej to bardzo skomplikowane

urządzenie. Najważniejszym jego

elementem są oczywiście dwie

płozy, na których położona jest

„kabina”. Płozy są dwie duże

(równoległe) i nieruchome oraz

jedna, krótsza, przymocowana do

„kierownicy”, której używa pilot boba

w czasie zjazdu po lodowej rynnie.

Zbudowane są ze stali. Skład stopu,

z którego są wykonane jest ściśle

określony przepisami i jest często

kontrolowany. Zdarza się, że jurorzy

w razie wątpliwości próbkę materiału

wysyłają do laboratorium, w którym

określany jest skład stopu. Płozy

muszą też mieć konkretny kształt,

a dokładnie chodzi o promień

krzywizny. Oczywiście ściśle określona

jest także ich temperatura. Przepisy

stanowią, że po godzinie

przebywania na otwartym powietrzu,

w momencie startu musi się ona

mieścić miedzy 18 a 22 stopniami

Celsjusza. Kabina, w której cisną się

w czasie ślizgu bobsleiści ma ściśle

określone wymiary. Jest ich tak dużo,

ze nie starczyłoby jednego numeru

Olimpijskiego Tętna, by je opisać.

Dość powiedzieć, że o tym, jak ściśle

one są określone przekonali się

polscy bobsleiści, którzy zostali

zdyskwalifikowani po swoim

najlepszym w tym roku starcie (15.

miejsce w dwójkach w Pucharze

Świata w St. Moritz). Poszło

o… 3 milimetry na jednym

z wymiarów. Określona jest też waga

bobsleja. Minimalną ocenia się bez

załogi. Wynosi ona dla dwójki 170

kilogramów, zaś dla czwórki 210 kg.

Wagę maksymalną ocenia się wraz

ze wszystkimi członkami boba oraz

dobytkiem, który ze sobą zabierają

na jego pokład. Bobslej kobiecy

może ważyć maksymalnie 340 kg,

męska dwójka 390 kg, a czwórka 630

kg.

Tory

Kiedy mamy już bobsleja, trzeba

mieć i tor, po którym można by się

poślizgać. Do bobslei używane są

dokładnie te same obiekty, na

których startują saneczkarze

i skeletoniści. Nie jest ich wiele, bo

budowa, a przede wszystkim

utrzymanie takiego toru to bardzo

kosztowna sprawa. Przekonywali się

o tym boleśnie organizatorzy

kolejnych igrzysk olimpijskich.

W Squaw Valley w 1960 roku

zrezygnowano jedyny raz

z rozgrywania konkurencji

„rynnowych” ze względu na koszty

budowy toru. Wydaje się, że gdyby

nie potencjalne koszty budowy toru,

wyniki niedawnego referendum

olimpijskiego w Krakowie mogłyby

być inne. Niedawno, po sesji MKOl,

na której przegłosowano Agendę

2020, mówiło się, że zawody

bobslejowe na najbliższych

igrzyskach zostaną rozegrane

w Japonii a nie w Korei (pisaliśmy

o tym w poprzednim numerze

naszego magazynu). Kilka torów nie

przetrwało próby czasu. Ten, na

którym bobsleiści startowali w 2006

roku został już rozebrany.

W Sarajewie straszą ruiny toru, na

którym rozgrywano igrzyska w 1984

roku. Widać na nim ślady tragicznej

historii byłej Jugosławii. Tory

w Lillehammer, Sapporo, Nagano są

obecnie używane bardzo rzadko.

Zasadniczo obecnie zawody

bobsleistów rozgrywa się regularnie

w raptem w kilku miejscach. Bez

wątpienia najpiękniejszy jest tor w St.

Moritz. Jest to jedyny tor naturalnie

mrożony.

„Naturalnie” oznacza, że każdej

jesieni wysiłkiem ludzkich rąk

i budowlanych maszyn tor

w Szwajcarii jest od nowa

budowany. Z tysięcy ton śniegu

i milionów litrów wody powstaje co

roku nieco inny tor. Zawsze jest on

przepięknie położony wśród lasów

między dwoma alpejskimi kurortami –

St. Moritz i Celeriną. Najbogatsze

w bobslejowo-saneczkowe tory są

Niemcy. Nic więc dziwnego, że

w sportach związanych ze

zjeżdżaniem w lodowej rynnie są oni

potęgą. Każdego w zasadzie roku

w Winterbergu, Koenigssee i Alten-

bergu goszczą najważniejsze imprezy

bobslejowego sezonu. Na kon-

tynencie amerykańskim także mamy

trzy tory. Wszystkie gościły olimpij-

czyków, a potem stały się areną

wielu corocznych zawodów. Mowa

o Calgary, Lake Placid i Salt Lake

City. Mamy jeszcze tory

w austriackim Igls nieopodal

Innsbrucku, francuskim La Plagne

oraz ten najnowszy, wybudowany na

ubiegłoroczne igrzyska w Soczi.

W ostatnich latach zgodnie

z zaleceniami FIBT wszystkie tory

nieco przebudowano tak, ażeby

bobslejowe czwórki nie przekraczały

prędkości 130 km/h.

Zawody

Mamy bob, mamy tor, potre-

nowaliśmy już na jednym z nich za co

słono zapłaciliśmy (przecież te tory

muszą się czegoś utrzymywać), pora

spróbować sił w zawodach. A i tego

nie ma zbyt wiele do wyboru. Przede

wszystkim można wystartować

w zawodach Pucharu Świata. Jest

ich w krótkim, trwającym zazwyczaj

trzy, maksymalnie cztery miesiące

sezonie siedem, osiem. Na każdych

odbywają się zawody dwójek

męskich i kobiecych oraz czwórek

(równolegle walczą o punkty

skeletoniści). Każdy Puchar Świata

składa się z dwóch ślizgów –

w pierwszym zawodnicy startują

w kolejności losowanej, ale zależnej

od aktualnej pozycji w klasyfikacji

Pucharu Świata. Do drugiego

przejazdu kwalifikuje się najlepszych

dwadzieścia osad, które jadą w nim

w kolejności odwrotnej do miejsc

zajmowanych po pierwszym.

Specyficzna jest punktacja Pucharu

Świata. Za wygrane zawody pilot

otrzymuje 225 punktów (w czasie

sezonu może zmieniać swoich

załogantów – i w dwójce

i w czwórce – jednak przed sezonem

musi podać listę zawodników,

z których będzie korzystał), za drugie

210 punktów, za trzecie 200, potem

punktów ubywa po 8, od 144 po 6,

od 120 po 5. W praktyce oznacza to,

że pilot, który nie wystartuje choć

w jednych zawodach w sezonie nie

ma szans na wygraną w końcowej

klasyfikacji. Odrobienie 200 punktów,

gdy czołówka zazwyczaj składa się

z około 10 pilotów jest nieomal

nierealne. Punktacja ta promuje

zawodników regularnych,

niekoniecznie zajmujących pierwsze

miejsca.

Nim jednak dostąpi się zaszczytu

startu w najważniejszym cyklu

bobslejowym, trzeba trochę

„postażować” w zawodach niższej

rangi. Ażeby móc stanąć w szranki

z najlepszymi, trzeba zdobyć punkty

w tych mniejszych cyklach na co

najmniej trzech różnych torach. Do

tych mniej ważnych cyklów należy

Puchar Europy, Puchar Ameryki

Północnej i Puchar Inter-

kontynentalny. Bardzo często na tym

samym torze w jeden weekend

rywalizacja idzie o punkty pucharu

europejskiego, a w następny już

o klasyfikację Pucharu Świata.

Corocznie (z wyjątkiem lat

olimpijskich) rozgrywane są mistrzos-

twa świata. Na tych zawodach

w każdej bobslejowej konkurencji

rozgrywane są cztery ślizgi.

W pierwszym kolejność startu jest

losowana podobnie jak w Pucharze

Świata. W drugim osady startują

w kolejności odwrotnej do zajętych

w pierwszym. W przejeździe trzecim,

rozgrywanym dnia następnego, start

odbywa się w kolejności

zajmowanych miejsc po dwóch

ślizgach. Do ostatniego, finałowego,

kwalifikuje się dwadzieścia

najlepszych osad po trzech

występach. Dwudziestka startuje

w kolejności odwrotnej do

zajmowanych miejsc. Na igrzyskach

zasady są niemal identyczne, z tą

różnicą, że w ostatnim ślizgu

występują wszyscy, którzy dotarli do

mety trzeciego. Kwalifikacje

olimpijskie przyznawane są na

podstawie rankingu FIBT,

sumującego punkty zdobywane

w zawodach każdej rangi.

W olimpijskie szranki staje zazwyczaj

po 30 osad w każdej konkurencji.

Warto podkreślić, że ogromna

większość pilotów próbuje swoich sił

i w dwójkach i w czwórkach. Takimi

bobslejami kieruje się bardzo

podobnie, jedynie masa i pęd są

nieco inne.

Na mistrzostwach świata rozgrywane

są jeszcze ciekawe zawody

drużynowe. W skład każdej

narodowej ekipy wchodzą dwójki

męskie, kobiece, skeletonistka

i skeletonista.

Polski Związek Bobslei i Skeletonu

niedawno ogłosił akcję „I Ty możesz

zostać olimpijczykiem”, zachęcając

do podjęcia treningów

bobslejowych. Jak widać sprawa nie

jest prosta, także od strony

organizacyjnej i finansowej, ale

faktycznie wśród zimowych sportów

droga na olimpijskie areny najkrótsza

i najprostsza jest w bobslejach.

38

Kolarze zaczęli sezon, co widać po ich plecach

Nasi szczypiorniści najpierw dopingowali Francuzów w meczu finałowym...

Kamil Stoch dumnie prezentuje statuetkę dla najlepszego sportowca 2014 roku w Polsce

…A chwilę później odebrali brązowe medale mistrzostw świata!

39

Stefan był dumny z ojca, a "papa" Karabatic dochował się dwóch wspaniałych synów

Wiernego kibica, w postaci syna Stefana, ma również Novak Djokovic

40