Negatywy
description
Transcript of Negatywy
Marianna Szygoń
Negatywy
dziewięć historii kryminalno-fantastycznych
2016
Od Autorki:
Pragnę wyrazić wdzięczność dobrym ludziom z portali Herbatka u Heleny, Nowa Fantastyka
i Silmaris oraz działom korekty zinów Histeria (opowiadanie „Karin”), Esensja (opowiadanie
„Negatywy”) i Sofa (opowiadanie „Zatarty trop”).
Ten e-book dostępny jest w sieci za darmo. Nie czerpię z niego żadnych korzyści materialnych.
Drogi czytelniku, jeśli podobało Ci się któreś z zawartych w nim opowiadań, nic nie stoi na
przeszkodzie byś wspomógł dowolną kwotą wybraną przez siebie organizację charytatywną.
Zdjęcie oraz projekt graficzny okładki wykonała Autorka.
Niektóre z opowiadań mogą zawierać wulgaryzmy, określenia powszechnie uznawane za obraźliwe
oraz opisy aktów przemocy.
Prawa autorskie do opowiadań pozostają własnością Autorki.
Spis treści
Ślepy zaułek............................................................................................................................5
Układ nagrody.......................................................................................................................25
Smętnik.................................................................................................................................33
Podwójnie ślepa próba..........................................................................................................52
Karin...................................................................................................................................113
Negatywy............................................................................................................................121
Zatarty trop.........................................................................................................................167
Przeklęci.............................................................................................................................202
Głos Mani...........................................................................................................................209
ŚLEPY ZAUŁEK
– Parszywa sprawa.
Miejscowy szeryf zatrzymał się na skraju zadbanego trawnika i błądził ponurym wzrokiem po
fasadzie opustoszałego domostwa.
– W jakim sensie? – Muir ukryła marznące dłonie w kieszeniach.
Listopadowe, wczesne popołudnie nieubłaganie przeistaczało się w nieprzyjemny, długi
wieczór. Przenikliwe zimno i szybko zapadający mrok zadawały kłam opowieściom o gościnności
małych miasteczek.
– Dziwna – wyjaśnił lokalny stróż prawa. – Nietypowa. Nie trafiały się nam takie przypadki,
odkąd sięgam pamięcią.
– Tylko pozazdrościć urozmaiconej służby – rzucił Kozak, który zdążył dotrzeć już na ganek
i z ciekawością zaglądał do wnętrza domu przez kolorowy witraż zdobiący drzwi.
Dotknięty ironią szeryf natychmiast oderwał wzrok od naznaczonego śmiercią budynku
i skupił uwagę na detektywie ze stolicy.
– A żeby pan wiedział – odgryzł się. – Jest czego. Poziom przestępczości mamy najniższy
w całym stanie, a wykrywalność należy do najwyższych.
– Ta historia na pewno nabruździ wam w statystykach – z jadowitym zadowoleniem zauważył
Kozak.
– I to na długo – poparła partnera znudzona Muir, rozglądając się wokoło.
Wszystkie okoliczne budynki wyglądały podobnie, a ten, który awansował na miejsce
zbrodni, też nie wyróżniał się niczym szczególnym. Nikt nie przypuściłby, że mieszkaniec
feralnego domostwa, spokojny, emerytowany górnik, padnie ofiarą tajemniczego mordu. Nikt, kogo
myśli biegły utartymi od lat koleinami, wytyczonymi przez pospolite przestępstwa i drobne
wykroczenia.
Szeryf drgnął i przypomniał pospiesznie:
– Przecież zatrzymaliśmy podejrzanego.
– Sam was wezwał – sprostowała śledcza i zniecierpliwiona, ruszyła w stronę domu. – Idzie
pan? – rzuciła przez ramię.
Miejscowy stróż prawa z ociąganiem ruszył jej śladem.
5
Ślepy zaułek
***
– Bywał pan wcześniej w tym mieście? – Muir zadała pytanie pozornie obojętnie, jakby
z obowiązku.
Niemłody już Latynos zdobył się jedynie na przeczący ruch głową. Poprzednie przesłuchania
wyczerpały jego siły a to, które właśnie się rozpoczynało, powitał z godną skazańca rezygnacją. Na
widok nieznajomych śledczych zbladł lekko, zapewne przeczuwając, że czekają go nowe kłopoty,
ale nie odezwał się ani słowem.
– Zamordowanego zobaczył pan w piwnicy po raz pierwszy w życiu – kontynuowała śledcza
tak mechanicznie, jakby cytowała treść policyjnego raportu.
Mężczyzna nieznacznie skinął głową. Miało to wystarczyć za całą odpowiedź, a na
wspomnienie makabrycznego widoku przez jego twarz przemknął bolesny grymas. Adwokat
wyręczył klienta, przypominając:
– To wszystko znajdziecie w zeznaniach. Po co wałkować to w nieskończoność?
Kozak, ignorując prawnika, sięgnął do leżącej obok tekturowej teczki i wydobył spomiędzy
jej okładek kilka fotografii.
– A tych ludzi? – spytał lodowatym tonem, rozkładając je na stole. – Też zapewne nigdy nie
widziałeś, co?
Zatrzymany mężczyzna, spłoszony ostrym spojrzeniem detektywa, przeniósł wzrok na
zdjęcia. Muir nie spuszczała z niego oka; jedynie nieznacznym drgnieniem mięśnia pod skórą
policzka zdradziła, z jakim napięciem oczekuje na odpowiedź.
– Nie – powiedział w końcu. – Nie znam ich.
– Czyżby? – Padło natychmiast zaczepne pytanie.
– Nikogo. – Podejrzany podniósł głowę, nie zwrócił się jednak do Kozaka, lecz zatopił
spojrzenie w opanowanej Muir. – Co to za jedni?
– Ludzie, zabici w taki sam sposób, jak człowiek, którego – śledcza zawiesiła głos – ehem,
znalazł pan w piwnicy.
6
Ślepy zaułek
Gdzieś za plecami śledczych rozległo się znaczące chrząknięcie szeryfa. Skonsternowany
aresztant otworzył usta, lecz ubiegł go adwokat.
– Darujcie sobie naciągane blefy. Macie jakiekolwiek dowody, łączące mojego klienta
z tamtymi ofiarami?
– Jeszcze nie – przyznał niechętnie Kozak.
– Skupmy się więc na tej sprawie – zażądał prawnik. – Po pierwsze, na miejscu zbrodni nie
znaleziono ani odcisków palców, ani materiału biologicznego mojego klienta, co podważa wasze
przekonanie o jego udziale w zbrodni. Po drugie, określenie całego zdarzenia jako morderstwa też
może okazać się nadinterpretacją miejscowych służb. Zamierzam wnioskować o ponowne zbadanie
ciała i okoliczności zbrodni przez niezależne laboratorium kryminalistyczne.
– Po co? – Muir ściągnęła brwi.
– Waszym zdaniem ofiara została powieszona. Nie bierzecie pod uwagę samobójstwa?
– Nie – oburzył się szeryf. – Żaden człowiek nie zdołałby powiesić się samodzielnie... w taki
sposób. Ktoś musiał mu w tym pomóc.
Adwokat uśmiechnął się ironicznie.
– Nie docenia pan ludzkiej pomysłowości.
– Ale na pewno nie wpadłoby na ten sam pomysł pięć zupełnie obcych sobie osób. –
Poirytowany Kozak gwałtownie wstał z miejsca. – Dobrze, przypuśćmy, że zbrodni dokonał ten
zmyślony autostopowicz, który potem rozpłynął się jak we mgle...
– Nie wymyśliłem go. – Aresztant wciąż uparcie wpatrywał się w Muir.
Śledcza skrzywiła wargi. Miała ochotę zapalić, lecz bardziej niż nikotynowego dymu
brakowało jej zajęcia dla dłoni. Szybko znalazła substytut papierosa: leżący na blacie długopis
Kozaka. Podniosła go i zaczęła obracać między palcami.
– Być może, ale nie pozostawił po sobie żadnego śladu – zauważyła sucho. – Portret
pamięciowy, wykonany na podstawie pańskich zeznań, nie grzeszy szczegółowością. Właściwie
pasuje do połowy białych mężczyzn w tym kraju.
– To nie jedyna nieprawdopodobna część twojej historii – przyznał Kozak i oparłszy dłonie
o blat stolika, pochylił się nad podejrzanym. – Kto nadkłada drogi tylko po to, by podrzucić
7
Ślepy zaułek
autostopowicza do domu rzekomego znajomego, po czym na własną rękę postanawia zwiedzić
budynek od strychu aż do piwnic?
– Zwykła uprzejmość. – Latynos skulił się odruchowo. – Ile razy mam powtarzać? Facet
prosił, żeby na niego zaczekać, miał tylko coś podać czy coś odebrać, nie pamiętam już. Zajrzałem
do domu, bo długo nie wracał. Nie spodziewałem się... Wszystko było takie poukładane...
Gdy nagle załamał mu się głos, Muir mimowolnie kiwnęła głową. Kolejny frapujący element,
pomyślała, wspominając schludne i zadbane wnętrze domu. Starannie umyte i ułożone naczynia,
włączony telewizor, pranie w suszarce, kawa i herbata, wszystko na swoim miejscu. Zero
przypadkowości, żadnych śladów walki, brak pozostałości po choćby najkrótszej szamotaninie.
Zupełnie jakby ofiara bez oporu zgodziła się współpracować z katem.
– Czy autostopowicz powiedział panu, skąd znał ofiarę? – spytała.
Aresztant zmarszczył czoło, z wysiłkiem poszukując w pamięci czegoś, co zadowoliłoby
detektywów.
– Nie przypominam sobie – szepnął w końcu.
– Wcale mnie to nie dziwi – mruknął pod nosem Kozak.
***
– Za stary na to jestem.
Kozak, przyklęknąwszy przy zwłokach, przyglądał się im uważnie, po czym wstał, z trudem
prostując obolałe kolano.
Muir zbyła jego narzekania wzruszeniem ramion.
– Siedzisz w tym krócej niż ja – przypomniała.
– I tak za długo – mruknął.
Tym razem lokalna policja wezwała ich wyjątkowo szybko: świeżo uwolniona z pętli szyja
trupa nawet w piwnicznym półmroku przykuwała wzrok siną pręgą. Zdążyli napatrzeć się na zapas,
zanim technicy zabrali ciało. Jasny powidok w kształcie zwłok jeszcze dobrą chwilę tańczył im
przed oczami.
8
Ślepy zaułek
– Możesz poprosić o przeniesienie – zauważyła obojętnie Muir. – Twój poprzednik tak zrobił.
Nie miałam mu tego za złe.
– Wytrzymam – odburknął. – Niewiele mi zostało do emerytury.
– Wytrzymasz – potwierdziła bez przekonania. – Ta sprawa wcale nie należy do najbardziej
obrzydliwych. Rozwiązywałam gorsze.
Westchnęła głęboko, wspominając inne, szczególnie trudne dochodzenie i natychmiast tego
pożałowała, bo jeszcze wyraźniej poczuła znajomy smród. Duszący zapach zagraconych rupieciami
piwnic, pomieszany z odorem ekskrementów uwolnionych w chwili śmierci po raz kolejny
przenikał jej ubranie na wskroś. Postronni znowu będą go wyczuwać długo po tym, jak śledcza
opuści ten dom. Kolejne wizyty w podobnych miejscach tylko utrwalą ów bukiet natrętnych
zapachów, ale Muir dawno pogodziła się już z tym aspektem swojej pracy.
– Sąsiedzi widzieli pod domem samochód. – Kozak odprowadził wzrokiem ostatniego
technika. – Stał przez dłuższą chwilę, po czym odjechał. Nie zauważyli, by ktoś z niego wysiadał.
Zostali w piwnicy sami. By osłabić wywołany smrodem niesmak, Muir zapaliła papierosa.
– Zapewne nie czerwony pick-up? – spytała, częstując partnera.
– Nie. Srebrny minivan – z pozornym spokojem oznajmił Kozak, grzebiąc grubymi
paluchami w paczce winstonów. – I nikt nie zapisał numerów, ale tego należało się spodziewać.
Kiwnęła głową, wypuszczając z ust potężny kłąb dymu. W pobliżu każdego z miejsc
zbrodni, oddalonych od siebie o dziesiątki mil, widziano obcy samochód. Zaciekawieni sąsiedzi,
poza kolorem i marką nie potrafili podać jednak bliższych szczegółów, uspokojeni faktem, że
tablice rejestracyjne wskazywały na mieszkańca ich rodzinnego stanu. Tylko w jednym przypadku
udało się przesłuchać kierowcę. Pechowy Latynos, który poczuwając się do obywatelskiego
obowiązku postanowił wezwać policję, naraził się przy tym na podejrzenie o udział w zbrodni.
Pozostali zniknęli bez śladu.
– Nie liczyłabym na to – odezwała się po chwili – że nasz jedyny podejrzany nie będzie miał
na tę okoliczność alibi. Zwolnili go, ale coś mi mówi, że w chwili tego morderstwa był daleko stąd.
Kozak powędrował tęsknym spojrzeniem ku brudnej szybie piwnicznego okienka.
9
Ślepy zaułek
– Mimo wszystko sprawdzę – zapowiedział bez entuzjazmu i dodał: – Na górze czeka ktoś
z rodziny ofiary, synowa, zdaje się. Pogadasz z nią?
Muir odpaliła drugiego papierosa. Niesmak w ustach, zamiast zanikać, przybierał na sile.
Dym zaczynał gryźć w oczy.
– Pogadam – odparła.
***
– Poznaje pani tych ludzi?
Młoda kobieta w widocznej ciąży prześlizgnęła się obojętnym wzrokiem po zdjęciu jedynego
podejrzanego i nie zapadającym w pamięć portrecie tajemniczego autostopowicza, po czym
zaprzeczyła z pełnym przekonaniem. Muir zachowała kamienną twarz.
Oczekiwała takiej reakcji.
– Teściowa nie zachowywała się inaczej niż zwykle? Nie opowiadała o dziwnych
zdarzeniach? Nie wyglądała czyjejś wizyty? – spokojnie zadawała kolejne pytania.
Z każdym następnym synowa ofiary obdarzała ją coraz bardziej zdumionym spojrzeniem.
– Dziwnych? – powtórzyła przeciągle.
– Przełamujących codzienną rutynę. Na przykład: nowi znajomi, inny listonosz, gazeciarz,
tajemnicze przesyłki, korespondencja z kimś nieznanym rodzinie – wyliczała spokojnie Muir, choć
miała ochotę splunąć z niechęcią. Ilu już ludzi pytała o to samo?
– Wystarczająco niezwykłe jest przypuszczenie, że mogłaby poprosić kogoś o pomoc
w samobójstwie – orzekła kategorycznie dziewczyna. – Równie niedorzeczne, jak twierdzenie, że
powiesiła się sama.
Śledcza złożyła zdjęcia razem i w zamyśleniu postukała nimi w blat stolika.
– Tak, ktoś musiał jej pomóc. I to ktoś, komu zaufała na tyle, by wpuścić go do domu.
– Ktoś ją zmusił – poprawiła synowa. – To się nie mieści w głowie.
– Być może – przytaknęła Muir. – Ale nie wygląda na to, by się opierała. Załóżmy...
10
Ślepy zaułek
– Och, proszę niczego nie zakładać – ciężarna weszła jej w słowo. – Mama była ostatnią
osobą, która chciałaby umrzeć. Kilka lat temu cudem wyszła cało z poważnego wypadku, od tego
czasu dziękowała Bogu za każdy nowy dzień. Udzielała się w kościele i w towarzystwie
dobroczynnym. Tak niecierpliwie czekała na pierwszego wnuczka. – Dłoń dziewczyny pogładziła
wydatny brzuch. – Pani pewnie nie ma dzieci. Sama powinna pani mieć już wnuki. Gdyby tak było,
nawet do głowy by pani nie przyszło posądzać mamę o skłonności samobójcze.
Policjantka machinalnie skinęła głową, zatapiając nieobecne spojrzenie w wiszącym na
ścianie zdjęciu młodego człowieka w mundurze marines.
– Nie prowadziła pamiętnika, nie pisała bloga? – spytała po chwili ciszej, raczej z poczucia
obowiązku, niż w nadziei na przełom w sprawie.
– No wie pani? To nie to pokolenie. Ale... notowała spotkania w kalendarzu. Mogę pokazać.
Trzymała go w kuchni.
Muir lekko skinęła głową i podążyła za dziewczyną. Gdy obserwowała z uwagą, jak
niewysoka rozmówczyni otwiera jedną z szafek i wspinając się na palce, sięga po umieszczony na
najwyższej półce notes, zauważyła znajome pudełko. Zafrapowana, machinalne odebrała z jej rąk
kalendarz, nawet na niego nie patrząc.
– Proszę zostawić – podniosła głos, widząc, że synowa ofiary zamierza zatrzasnąć drzwiczki,
po czym dodała łagodniej: – Chcę coś obejrzeć.
Sięgnęła po kolorową puszkę z misternymi wytłoczeniami na bokach. Zaskoczona ciężarna
odsunęła się nieznacznie i powoli opuściła dłoń.
– Herbata – wyjaśniła ze smutkiem. – Mama lubiła.
Policjantka otworzyła pudełko, zajrzała do środka, po czym podejrzliwie powąchała
zawartość. Zapach przypominał earl grey.
– Zna pani ten rodzaj? – spytała po chwili i potrząsnęła opakowaniem, wyzwalając
charakterystyczny szelest wysuszonych na wiór liści.
– Nie. – Padła odpowiedź. – Ale mama była czymś w rodzaju, tego, no... konesera.
– Gdzie robiła zakupy? – spytała od razu Muir.
Dziewczyna zamrugała kilkukrotnie.
11
Ślepy zaułek
– W centrum handlowym... albo w sklepiku Henry'ego. Bo co?
– Można tam kupić taką herbatę? – Śledcza docisnęła wieczko i ponownie potrząsnęła
trzymanym w dłoni przedmiotem.
– Pojęcia nie mam. Chyba nie. – Ciężarna wzruszyła ramionami i spytała z niedowierzaniem:
– Co to ma wspólnego z jej śmiercią?
Muir przyjrzała się jeszcze raz niezrozumiałym dla niej, chińskim napisom. Nieistotne, jak
nikłym wydawało się powiązanie dwojga zamordowanych poprzez ulubiony rodzaj herbaty, w tej
chwili stanowiło ono jedyny wspólny mianownik. W kuchni poprzedniej ofiary widziała przecież
takie samo pudełko.
– Może nic – odparła enigmatycznie.
***
– To tutaj? – spytała, nie kryjąc rozczarowania.
– Taki adres widnieje na dokumentach dostawy. – Kozak po raz kolejny spojrzał na
pogniecioną kartkę, schował ją do kieszeni i wyłączył silnik. – Spodziewałaś się czegoś innego?
– Właściwie nie – powiedziała i energicznie wysiadła z samochodu.
W chwili, gdy postawiła stopy na zabłoconym chodniku poczuła, że w jakimś trudnym
jeszcze do uchwycenia sensie to miejsce pasuje do całej sprawy. Zaniedbana kamienica w starej
dzielnicy wielkiego miasta straszyła przechodniów czarnymi oczodołami wybitych okien
i nieubłaganie wykruszającym się z fasady tynkiem. Odór walających się wokół śmieci nieodparcie
przywodził na myśl smród gnijącego ciała. Schody do sutereny, w której niegdyś mieścił się sklep,
zasypane gruzem i upstrzone odchodami, skutecznie odstręczały od wejścia na ich stopnie. Obrazu
całości dopełniało widniejące na zabitej deskami witrynie obraźliwe graffiti. Trudno uwierzyć, że
jeszcze niedawno właśnie tu mieściła się siedziba prężnej firmy, trudniącej się wysyłkową
sprzedażą rzadkich herbat.
– Wiesz, czego się obawiam? – Muir usłyszała uwagę kolegi. – Że to kolejny ślepy zaułek.
12
Ślepy zaułek
Nie odpowiedziała. Uliczka rzeczywiście była ślepa, choć Kozak na pewno nie niuanse
miejskiej architektury miał na myśli. Obdarty kloszard, myszkujący w zajmującym prawie pół
jezdni śmietniku, przerwał poszukiwania i przyglądał się śledczym podejrzliwie.
– Poczekaj – mruknęła i podeszła do obdartusa.
Oparty o samochód Kozak leniwie sięgnął po papierosa. Nie ruszył się z miejsca, dopóki nie
skończyła rozmawiać z bezdomnym i nie wróciła z ponurą miną.
– I co? – spytał, gdy otwierała drzwi po stronie pasażera.
– I nic – odparła zdawkowo. Dopiero, gdy oboje znaleźli się w środku, wyjaśniła: – To, co już
wiemy. Firma nie działa od pół roku. Ostatnio nie szło im szczególnie dobrze, w dodatku mieli
zatargi z lokalnymi gangami. Zwinęli interes niedługo po pożarze, w którym o mało co nie zginął
właściciel.
– Miałem rację – stwierdził, uruchamiając silnik. – Strata czasu.
– Niekoniecznie – odrzekła, zapalając papierosa. – Dla świętego spokoju trzeba odnaleźć tego
faceta. Sprawdzić, kto miał dostęp do bazy adresowej klientów.
– Wykluczyć, że ktoś skreśla z listy kolejne nazwiska, tak? – Kozak na moment zatrzymał
samochód przy wyjeździe z zaułka.
– Obawiam się, że trzeba będzie to potwierdzić – orzekła Muir, strząsając popiół za okno.
***
– Czterdzieści dwa... cztery...
Samochód toczył się powoli typową małomiasteczkową uliczką. Kozak jak mógł wytężał
słabnący wzrok, szukając odpowiedniego budynku. Założył nawet okulary. Nie nosił ich na co
dzień, bo grube, niemodne oprawki dodawały mu lat i stanowiły okazję do żartów dla młodszych
kolegów z posterunku. Pastelowe domy po obu stronach drogi układały się w długie, monotonne
rzędy i detektyw zaczynał gubić się w labiryncie zadbanych trawników, pozostawionych na
podjazdach rodzinnych wozów i łopoczących na wietrze narodowych flag. Dlaczego na tę nudną
wycieczkę zamiast niego nie wybrała się Muir? W końcu to był jej pomysł.
13
Ślepy zaułek
Pięćdziesiąt dwa. Jeszcze cztery, pomyślał i skupił wzrok na niebieskim sedanie,
zaparkowanym przed domem, ku któremu zmierzał. Naraz w wyraźnym popłochu budynek
opuściła ciemnoskóra kobieta, pośpiesznie wsiadła do samochodu i ruszyła z piskiem opon.
Wiedziony przeczuciem Kozak przyspieszył i zdążył podjechać dość blisko, by dostrzec numery
rejestracyjne. Zanim opuścił wóz, zapisał je skrupulatnie. Niewykluczone, że przyczyną
zagadkowej ucieczki okaże się zwykły pośpiech, lecz detektyw zbyt mocno przywykł już do
niecodziennych zdarzeń, by zakładać tak pospolite rozwiązanie.
– Panie Cheng! – zawołał, gdy gospodarz nie zareagował na pukanie do drzwi.
Powoli nacisnął klamkę i z ciekawością zajrzał do środka. Nie zaskoczyło go, że dom był
otwarty. W małych miasteczkach zwykle nie zamyka się drzwi na klucz.
– Detektyw Kozak, policja stanowa – krzyknął. – Panie Cheng?
Nie doczekał się odpowiedzi. Gdzieś z głębi budynku dobiegały jedynie ciche dźwięki,
płynące z cicho grającego radia. Śledczy odruchowo rozpiął kaburę służbowej broni i zaczął
ostrożnie posuwać się naprzód. Jeśli nie liczyć lampki, strąconej ze stolika przez uciekającą kobietę,
w domu panował porządek. Ścienny zegar miarowym tykaniem odliczał mijające w napięciu
sekundy.
Kozak w milczeniu przemierzył salon i wkroczył do kuchni. Na moment przystanął przy
cicho buczącym radiu, zerkając na stos niedomytych naczyń pozostawionych w zlewie. Na wodzie
wciąż jeszcze piętrzyły się kłęby piany użytego w nadmiarze detergentu, a obok na blacie leżała
wilgotna kuchenna ściereczka. Najwyraźniej ktoś całkiem niedawno wytarł nią ręce, oderwany od
zmywania przez niespodziewanego gościa. Coś w tej kuchni nie pasowało do reszty, choć
z początku detektyw nie bardzo rozumiał, co. Dopiero po chwili pojął, że z cytrusowym aromatem
płynu do naczyń coraz wyraźniej miesza się natrętny smród opon, smaru i paliwa. Któryś
z domowników musiał pozostawić otwarte przejście do garażu.
Od razu podążył w tamtym kierunku. Znał tę mieszankę zapachową. Jego synowie, zanim
poszli na swoje, często zapominali o zamykaniu garażu, prowokując kłótnie z matką. Bez trudu
odnalazł drzwi, faktycznie lekko uchylone. Pociągnął za klamkę, jednocześnie sięgając po pistolet.
14
Ślepy zaułek
Spodziewał się samochodów, nie zobaczył ich jednak. Kończyny wiszącego mężczyzny wciąż
jeszcze drgały ledwo dostrzegalnie, choć detektyw nie miał złudzeń, że ów nieznaczny ruch był
czymś więcej niż tylko złudzeniem zmęczonego wzroku. W całym pomieszczeniu nie zauważył
niczego, co ułatwiłoby niewysokiemu Chengowi sięgniecie do zawieszonego wysoko pod sufitem
sznura. Żadnego kopniętego w akcie desperacji krzesła, podstawionej skrzyni, nawet topniejącego
powoli bloku lodu, o którym śledczy czytał w jakiejś powieści.
Wycofał się powoli i ukrył broń w kaburze. Drżącą z emocji dłonią wydobył z kieszeni
telefon i wybrał numer Muir.
– Miałaś rację – powiedział, zanim jeszcze usłyszał jej głos w słuchawce.
***
– Ile razy mam to jeszcze powtórzyć? – Poirytowana właścicielka niebieskiego sedana
znowu podniosła głos. – Gdy zajrzałam do tamtego domu, gościu już wisiał. Nawet go nie
dotknęłam, słowo daję!
– Nikt tego od ciebie nie wymagał – odwarknął w podobnym tonie Kozak. – Mogłaś po
prostu wezwać pogotowie.
– I tak był już martwy. – Przesłuchiwana spojrzała na detektywa z wściekłością.
– Dość szczegółowa obserwacja, jak na jeden rzut okiem – zauważyła cierpko Muir.
– Trup to trup. – Mulatka wzruszyła ramionami. – Wszyscy wiedzą, jak wygląda.
Śledcza na moment uniosła wysoko brwi, by następnie znów przystroić twarz w zwykłą,
obojętną maskę. Leniwym ruchem splotła palce i oparła na nich brodę.
– Załóżmy, że to prawda. Czego szukała pani w tym domu?
– Zaczynacie się powtarzać – warknęła podejrzana. – Podwoziłam jednego gościa, miał
w tym domu jakiś interes. Miało mu to zająć tylko chwilę. To takie trudne do ogarnięcia?
– Ale gdy weszłaś do domu, tego "jednego gościa" już tam nie zastałaś? – spytał równie
obcesowo Kozak. – Tak po prostu zniknął?
– Nie. Nie wiem. Może polazł na piętro. Po tym, co zobaczyłam, przestał mnie interesować.
15
Ślepy zaułek
– Jak długo czekała pani na tego człowieka? – Muir zapisała coś na kartce i podsunęła
Kozakowi, po czym lekko trąciła go w ramię, by zwrócić jego uwagę.
Mulatka przekrzywiła głowę, zastanawiając się głęboko.
– Trochę. Nie patrzyłam na zegarek. Nie pamiętam dokładnie. Chyba długo, skoro zdążyłam
się zniecierpliwić – odparła bez przekonania.
– Słyszałaś coś? Krzyki, szamotaninę? – Kozak zdjął okulary.
Przesłuchiwana wzruszyła ramionami.
– Gówno słyszałam. Piosenkę z radia w dziwnym języku.
Śledcza przymrużyła powieki.
– Ten mężczyzna... Pamięta pani, dokąd się wybierał? Mówił, czym się zajmuje? Może się
przedstawił? – spytała. – Jak miał na imię?
Podejrzana nerwowo potarła czoło.
– Mówił – przyznała. – Dużo mówił... Właściwie gadał cały czas, ale... – Zasępiła się. – Nie
przypominam sobie, o czym. Wydaje się, że serwował mi po prostu jakiś cholerny bełkot. Nie
wiem, czemu tego słuchałam – wyznała szczerze i bezradnie spojrzała na Muir. – Jakoś tak... mnie
omotał. Po jaką cholerę tam polazłam? A ja, głupia, chciałam skurwiela zaprosić do siebie...
Przestraszyłam się, że będę miała kłopoty przez tego trupa i uciekłam. Tylko tyle! Nie mam z tym
nic wspólnego, słowo!
Policjantka powoli pokręciła głową, a Kozak pokazał przesłuchiwanej portret pamięciowy
nieuchwytnego autostopowicza.
– To on? – spytał.
Mulatka niechętnie spojrzała na wizerunek i głośno przełknęła ślinę.
– Może. Ciężko powiedzieć, bo wasz bohomaz jest podobny do co drugiego pieprzonego
białasa. Nie macie lepszych?
– Nie pomagasz – wycedził Kozak. – Ani nam, ani sobie. Pytam jeszcze raz: to on?
– Był bardziej taki... – Wciągnęła policzki. – Chyba młodszy... Chudy. Taki... suchy.
Właściwie, to nie przyglądałam mu się. – Twarz kobiety przybrała nagle zacięty wyraz. – Chcę
adwokata. Nie powiem nic więcej.
16
Ślepy zaułek
W tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi. Nie czekając na zaproszenie, do pokoju
przesłuchań zajrzał któryś z mundurowych z wiadomością, że na posterunku pojawiła się była żona
Chenga. Detektywi natychmiast wstali z miejsc. Oburzona Mulatka otworzyła szeroko oczy.
– Ej, dokąd? – zawołała, usiłując się podnieść, ale stojąca z tyłu strażniczka natychmiast ją
powstrzymała. – A co ze mną? Nie słyszeliście? Żądam adwokata!
Nie doczekała się odpowiedzi. Śledczy wyszli, a groźne warknięcie nieprzystępnej
funkcjonariuszki sprawiło, że podejrzana z rezygnacją opadła na krzesło.
***
– Od początku szło im nie najlepiej – opowiadała żona Chenga, machnięciem dłoni
dziękując za proponowaną przez Kozaka kawę. – To był dziwny interes. Po pierwsze, miejsce:
wybrali nieciekawą dzielnicę i siedzibę w na wpół zrujnowanym budynku. Jedyny plus tej
lokalizacji stanowił znikomy czynsz. Za to minusów znalazło się całkiem sporo: gangi, kloszardzi
i cała ta, darujcie dosadność, imigrancka hołota. Paul stwierdził, że nie przeszkadza mu to, przecież
prowadził głównie sprzedaż wysyłkową. Moim zdaniem, równie dobrze mógłby kręcić ten biznes
we własnej piwnicy, ale on nigdy nie słuchał dobrych rad. Uparty był z niego kutas... Może dzięki
temu tak długo udało im się przetrwać w branży.
Im, tak, dobrze pani słyszy. Paul prowadził swój sklepik z pożal się Boże, wspólnikiem.
Gość nazywał się Glenbocky, podobno przyjechał z Europy. Dziwny człowiek, jakiś taki
niedzisiejszy. Najbardziej irytowały mnie głupie przesądy, w które święcie wierzył. Cóż, mąż
zawsze zawierał nietrafione znajomości.
Na przykład?
No, a ten Glenbocky, to niewystarczający przykład? W każdym razie, interes kręcił się jakoś
rok czy dwa. Potem podpadli któremuś z gangów i zaczęły się kłopoty. Nawet kiedy podpalili im tę
herbacianą budę, nie chcieli dać za wygraną. Potem jakiś gnojek usiłował Paula przejechać. Mąż
spasował dopiero wtedy, gdy ktoś o mało co go nie zastrzelił. Ja spasowałam o wiele wcześniej.
Wiem tylko, że wyjechał z miasta i zaszył się gdzieś na prowincji. Ale i tam go znaleźli.
17
Ślepy zaułek
Kogo mam na myśli?
Nikogo konkretnie. Sprawy męża nie interesowały mnie zbytnio. Zresztą niewiele o nich
mówił. Przypuszczacie, że handlował nie tylko herbatą? Może, ale nawet jeśli sprzedawał jakiś
trefny towar spod lady, to ja o niczym nie wiedziałam i nie pozwolę się wmanewrować w nic
śmierdzącego. Nie zapominajcie, że przyszłam do was z własnej woli i chcę pomóc.
Lista klientów?
Ja nie mam. Jeśli nie znaleźliście jej przy Paulu, to sprawdźcie ten jego nędzny sklepik.
Opuszczał miasto w takim pośpiechu, że pewnie zostawił wszystkie dokumenty. O ile jeszcze
istnieją, sami rozumiecie, pożar.
Tych ludzi ze zdjęć?
Nie znam. Chociaż... Ten na rysunku, to chyba Glenbocky. Tak, z grubsza go przypomina,
tyle, że jakby młodszy.
Nie wiem, gdzie mieszka. Nie widziałam go od roku.
***
– Nie spieszy mu się – zauważył z dezaprobatą Kozak.
– Przyjedzie. – Muir ziewnęła dyskretnie.
Od dłuższej chwili zmagała się z niepokojącym wrażeniem déjá vu. Nigdy wcześniej się jej to
nie zdarzyło, ale brudna uliczka, zrujnowany budynek i grzebiący w śmietniku kloszard tak
uporczywie przypominali pierwszą wizytę w tym miejscu, że z rezygnacją postanowiła poddać się
nowemu dla niej odczuciu. Z siedzenia kierowcy miała na obdartusa dogodny widok, a człowiek
w łachmanach co chwilę spoglądał spode łba na siedzących w samochodzie śledczych. Nagle uniósł
rękę do góry i przysłonił oczy, oślepiony reflektorami skręcającego właśnie z przecznicy
samochodu. Muir natychmiast zerknęła w boczne lusterko: auto zatrzymało się i wysiadło z niego
dwóch mężczyzn.
– Wreszcie – mruknął Kozak, otwierając drzwi.
18
Ślepy zaułek
Śledczy zbyli milczeniem nieszczere przeprosiny, które zarządca budynku zaserwował im na
powitanie i bez emocji wysłuchali wulgarnych przekleństw, z jakimi przywieziony przez grubasa
robotnik wyrywał kolejne deski, blokujące wejście. Splunąwszy kilkakrotnie
z obrzydzeniem, zarządca ostrożnie pokonał upstrzone ekskrementami schody. Żaden z jego kluczy
nie pasował i w ruch znowu musiał pójść łom.
– Nie był pan tutaj od czasu, gdy Paul Cheng zwinął interes – zauważyła śledcza.
– A po cholerę? – Skrzywił się grubas. – Nie ma prądu. Gówno zobaczycie.
Kozak w odpowiedzi nieznacznie błysnął mu po oczach właśnie włączoną latarką.
Muir minęła go bez słowa.
Wnętrze powitało ich znajomym zaduchem. Przez pomieszane wonie kurzu, stęchlizny
i szczurzych odchodów przebijał się odór mocno już nadgniłego mięsa. Gdzieś pod ścianą
przemknął spłoszony gryzoń. Rykoszety świateł latarek wydobyły z mroku połamane półki
wysłużonego sklepowego regału i zamknięte drzwi na zaplecze. Muir bez namysłu nacisnęła
klamkę, pokrytą grubą warstwą kurzu.
– Zamknięte – stwierdziła. – Zawołaj fachowca.
Człowiek z łomem skrzywił się niemiłosiernie, przestępując próg.
– Coś tu zdechło – zauważył.
– Raczej ktoś – mruknęła pod nosem śledcza, gdy facet zaczepił zakrzywioną końcówkę
stalowego narzędzia w wąskiej szczelinie między framugą a drewnianą płytą.
Drzwi ustąpiły, ale smród nie przybrał na sile. Robotnik wycofał się pospiesznie, robiąc
przejście detektywom. Kozak stanął na progu i omiótł światłem latarki mroczną głębię zaplecza.
– Zobacz, następny – oznajmił głucho, oświetlając wyschniętego na wiór wisielca.
– Niekoniecznie – zaoponowała Muir. – Widzisz przewrócony stołek? Temu nikt nie pomagał.
– Może. A może ktoś się postarał, by to tak wyglądało. Tak czy siak, pora wezwać ekipę. –
Kozak z ulgą opuścił latarkę i trup na powrót pogrążył się w ciemności.
19
Ślepy zaułek
***
– Detektywie, do pani.
Mundurowy wysiadł z radiowozu, jednocześnie przekazując Muir nadajnik radiotelefonu.
Śledcza przysiadła na zwolnionym przez niego miejscu, by wysłuchać chrapliwego, skażonego
zakłóceniami komunikatu. Kozak dopalał papierosa, gapiąc się gdzieś w ślepą głębię uliczki.
– Wiadomo, kim jest denat? – spytał zaciekawiony gliniarz, ale detektyw tylko niechętnie
pokręcił głową w odpowiedzi. Nie pałał ochotą do rozmowy.
Nieliczne ocalałe szyby pobłyskiwały w rytm wiercących się monotonnie policyjnych
kogutów. Za plecami Kozaka powoli wstawało słońce. Kolejny parszywy dzień, pomyślał, ze
zdziwieniem zauważając, że wcale nie ma ochoty wracać do domu. Zwykłe życie i toczące się
w jego cieniu makabryczne zdarzenia nie pasowały do siebie. Po nocy takiej jak ta, nie można po
prostu wrócić do domu i zasiąść z żoną do śniadania. Coraz lepiej rozumiał nie posiadającą życia
prywatnego Muir i wyniosły dystans, którym koleżanka odgradzała się od codziennej pospolitości.
Zamyślony, nie zauważył nawet, gdy stanęła obok.
– Znaleźli konkubinę Glenbocky'ego – oznajmiła. – Muszę ją złapać, zanim wyjdzie do pracy.
– Ja pojadę – zaoferował Kozak nieoczekiwanie. – I tak już nie zasnę.
Machinalnym kiwnięciem głowy wyraziła aprobatę, zaskoczona nagłą gotowością partnera do
pracy po godzinach.
– Pokręcę się tu jeszcze – zapowiedziała, gdy wsiadał do wozu.
Tak naprawdę nie była już potrzebna na miejscu zbrodni. Spacerowała, paląc jednego
papierosa za drugim. Przyglądała się obojętnie, jak ludzie zarządcy nadzorowani przez techników
zabezpieczają wejście do sutereny, po czym odchodzą, przeklinając pracowity poranek.
Kryminalistycy powoli pakowali sprzęt do służbowego furgonu, radiowozy odjeżdżały jeden po
drugim i wkrótce przed zrujnowanym budynkiem pozostał tylko samochód Muir.
– Detektywie, podrzuci mnie pani do centrum?
Obróciła się powoli. Młody, sympatyczny człowiek z ekipy kryminalistycznej uśmiechał się
przyjaźnie pomimo zmęczenia. W zamyśleniu rzuciła niedopałek na chodnik, nie gasząc go, jak
20
Ślepy zaułek
miała w zwyczaju. Nie zamierzała jechać do centrum i nie potrzebowała towarzystwa. Dlaczego
miałaby zrobić wyjątek dla tego młokosa? A jednak czuła, że powinna.
– Wsiadaj – powiedziała wbrew sobie, otwierając drzwi samochodu.
Przez dobrą chwilę podróżowali w milczeniu. Śledcza świadomie nie rozpoczynała rozmowy,
obawiając się jałowej wymiany zdań. Wyczerpany całonocną pracą ekspert również nie zabierał
głosu. Muir od niechcenia włączyła radio: właśnie nadawano lokalne wiadomości.
– Raczej nie powiedzą nic o naszym denacie – zauważył niespodziewanie chłopak, a kobieta
usłyszała w jego głosie lekką nutę żalu. – Pismacy jeszcze nie zwietrzyli tropu.
– To dobrze – mruknęła, zastanawiając się, dlaczego czujni zwykle dziennikarze przeoczyli
tak świetnie zapowiadającą się sensację. Zapewne tylko fakt, że każde miejsce zbrodni dzieliły
dziesiątki mil sprawił, że kolejny seryjny morderca umknął uwadze prasy.
– Nie uważa pani, że w tym akurat przypadku, pomoc mediów byłaby korzystna dla
śledztwa? – Technik nie dawał za wygraną.
Muir skrzywiła się nieznacznie.
– Bynajmniej – stwierdziła lakonicznie, a po chwili spytała: – W jaki niby sposób?
Chłopak podrapał się po głowie.
– Być może wyszłyby na jaw jakieś niewidoczne dotąd powiązania – stwierdził z namysłem.
– Ludzie mogą przypomnieć sobie to i owo...
– Powiązanie istnieje – żachnęła się śledcza. – Firma handlująca herbatą jest elementem
spajającym wszystkie przypadki. To mało?
– Nie, ale może to nie jedyny związek?
Serwis informacyjny dobiegł końca; z głośników popłynęła piosenka w stylu retro.
– Może – mruknęła Muir i przez chwilę milczała, rozważając, czy mówić dalej, bo tym
przemyśleniem nie dzieliła się dotąd z nikim. – Istnieją też inne powiązania. Większość ofiar, nie
wiemy czy nie wszystkie, w niezbyt odległej przeszłości otarła się o śmierć. Wypadki, strzelaniny,
pożary, tąpnięcia w kopalni... Część z tych ludzi od jakiegoś czasu powinna już nie żyć, ale...
21
Ślepy zaułek
Zamilkła, w osłupieniu wpatrując się w ruchliwe skrzyżowanie. Zaabsorbowana rozmową
podświadomie wybrała szosę prowadzącą do domu na przedmieściach. Nie rozumiała, dlaczego
pasażer nie oponował. Przecież nie było mu po drodze.
– Dostali od śmierci coś w rodzaju zwolnienia warunkowego? – Niespodziewane pytanie
technika wyrwało ją z konsternacji.
– Raczej odroczenie wyroku – sprostowała, z rezygnacją zatrzymując samochód na końcu
długiej kolejki przed światłami. – Ale to strasznie naciągana hipoteza. Ja też jestem na takim
warunku. Co z tego? Nic.
– Pożar, wypadek czy tąpnięcie w kopalni? – spytał nieco żartobliwie ekspert.
– Pudło. Nic z tych rzeczy – wypaliła, zerkając na rozmówcę z ukosa.
Już skojarzyła, skąd zna tego człowieka i zrozumiała, że to nie ona powinna go podwozić. Nie
pojmowała tylko, co sprawiło, że tym razem w łańcuchu miało zabraknąć jednego z ogniw.
Czyżby otwierając drzwi do nieczynnego sklepu uwolniła coś, co od tej pory nie będzie
potrzebowało już pośredników?
– Choroba? – drążył dalej, tym razem bez zbędnej wesołkowatości.
– Zamach bombowy – wyznała. – Ale nawet gdybym tak, jak tamci ludzie, w jakiś sposób
złamała zasady zwolnienia warunkowego, to za nic w świecie nie pozwoliłabym tak po prostu się
powiesić. Nieważne, jak wielkiej siły przekonywania użyłby morderca, hipnozy, prochów, czy
czegokolwiek. Znalazłabym sposób.
Światła znów zmieniły się na czerwone, lecz tym razem samochód Muir był pierwszy
w kolejce. Młody człowiek nagle spoważniał.
– Nawet jeśli nie pozostawiłby ci możliwości wyboru? – spytał po prostu.
– Zawsze jest jakiś wybór – odparła, pewnie naciskając stopą pedał gazu.
22
Ślepy zaułek
***
– Żałobnicy nie dopisali – mruknął mężczyzna w galowym mundurze.
Trumna, majestatycznie opuszczana do grobu, powoli znikała z oczu uczestników pogrzebu.
Ten i ów zerkał już niecierpliwie na zegarek. Dwóch grabarzy z łopatami czekało w pogotowiu,
profanując podniosłą uroczystość znudzonymi minami. Kozak rozejrzał się dyskretnie. Sąsiad miał
rację, większość przybyłych stanowili policjanci.
– Miała niewielu krewnych – wyjaśnił półgłosem. – Straciła męża w zamachu na WTC, a syn
zginął parę lat temu w Afganistanie.
Zgromadzeni wokół grobu ludzie zaczęli rozchodzić się powoli. Większość w milczeniu
pozdrawiała Kozaka ruchem dłoni bądź skinieniem głowy.
Mundurowy nie ruszył się z miejsca.
– Nie miała dla kogo żyć – zauważył ze zrozumieniem.
– To nie to. – Skrzywił się Kozak. – Praca dawała jej siłę. Wiem, co gadają na posterunku. Że
postanowiła ze sobą skończyć. To wszystko bzdury.
– Nie wjechała świadomie na skrzyżowanie na czerwonym? – Natręt uniósł wysoko brwi.
Grabarze właśnie zabrali się do pracy i o wieko trumny rozbiła się pierwsza partia piachu.
Detektyw natychmiast odwrócił wzrok i spojrzał na sąsiada z politowaniem. Który to już raz musi
dementować tę głupią plotkę?
– Miała za sobą ciężką noc – wyjaśnił. – Nie sądzę, by zawiniło cokolwiek poza zmęczeniem.
– Mówią, że nie jechała sama – przypomniał mundurowy.
– Kolejna bzdura. Byłem na miejscu, gdy wyciągali ją z auta.
Na samo wspomnienie zmasakrowanego ciała, zakleszczonego w samochodzie zgniecionym
przez rozpędzoną ciężarówkę, przebiegł go zimny dreszcz. Już miał odwrócić się na pięcie i odejść,
a raczej uciec przed następnym, nieprzyjemnym pytaniem, ale powstrzymał go znajomy głos.
– Stary, jak się trzymasz?
Zmierzał w jego stronę emerytowany oficer, dawny przełożony. Nie, tym razem nie wypada
tak po prostu się wykręcić, pomyślał Kozak i odburknął coś zdawkowo.
23
Ślepy zaułek
– A jak twoja sprawa?
Coś nowego, pomyślał. Ostatnio rzadko kogo interesowało coś poza rzekomym
samobójstwem Muir.
– Utknąłem w ślepym zaułku – wyjaśnił ponuro. – Okazało się, że najbardziej obiecujący
podejrzany od ponad pół roku nie żyje. Szkoda słów.
Wolał przemilczeć, że znaleziony w nieczynnym sklepie człowiek może i zmarł w wyniku
powieszenia, ale wcześniej został tak ciężko pobity, że o własnych siłach nie zdołałby założyć sobie
pętli na szyję. Że porównanie z kartą dentystyczną wykazało ponad wszelką wątpliwość, że to
niejaki Glenbocky, albo raczej Głębocki, zamordowany prawdopodobnie przez nieuczciwego
wspólnika. Przypuszczalny motyw? Zgodnie ze słowami konkubiny Polaka, Cheng był mu winien
całkiem sporą sumę. Nie przeszłoby Kozakowi przez gardło, że nie udało się odnaleźć listy
klientów i że ktoś, kto jest w jej posiadaniu, nadal pozostaje anonimowy.
Nie czuł potrzeby zwierzeń.
– Innym razem, czas mnie goni – dodał tylko.
Uścisnął podaną mu na pożegnanie dłoń i bez ociągania ruszył na opustoszały parking. Zanim
sięgnął do kieszeni po kluczyki, zobaczył w szybie samochodu odbicie galowego munduru.
– Detektywie, podrzuci mnie pan do centrum? – Usłyszał.
Znów ten ciekawski natręt, z którym rozmawiał na pogrzebie. Spotykał go już wcześniej, to
pewne. Znał tego człowieka z widzenia. Z którego mógł być wydziału? Z wewnętrznego, przyszło
naraz Kozakowi do głowy. Mocniej zacisnął palce na kluczykach.
– Nie jadę do centrum – burknął, pośpiesznie siadając za kierownicą.
Zanim auto wytoczyło się z parkingu, spojrzał we wsteczne lusterko. Człowiek w mundurze
stał chwilę, zapatrzony w odjeżdżający wóz, po czym zniknął detektywowi z oczu. Kozak czuł
jednak, że jeszcze go spotka.
I to szybciej, niżby chciał.
24
UKŁAD NAGRODY
Zatrzymali się na pustym parkingu przed obskurnym motelem. Nikt inny nie trafiał w takie
miejsca jak to; zwykłym podróżnym było nie po drodze. Ani budynek, ani okalające go pustkowia
nie wyróżniały się niczym szczególnym, mimo to podziwianie okolicy tonącej w strugach ulewnego
deszczu sprawiało senatorowi Jasperowi Gravesowi niewytłumaczalną przyjemność. Niemalże tak
wielką, jak bliskość dziewczyny zajmującej fotel pasażera.
Nie zawsze tak było; kiedyś mijał ją obojętnie. Zbyt wiele podobnych stażystek kręciło się
po biurze, głupawe dziewczątka przychodziły i odchodziły, nie zadawał sobie trudu, by je
rozróżniać. Jenn zwróciła na siebie uwagę plamiąc kawą jakieś dokumenty wagi państwowej. Nie
przypominał sobie już jakie, ale wciąż pamiętał, że miał wtedy ochotę rozszarpać niezdarę na
strzępy. Nie potrafił określić momentu, w którym niechęć zmieniła się w pożądanie. Jenn
zdecydowanie nie była w jego typie: za młoda, za szczupła, za ładna. Nie cierpiał takich
wymuskanych aniołków zdających się nie posiadać ani wnętrza, ani charakteru.
Z biegiem czasu przestało mu to przeszkadzać, choć nadal uważał, że dziewczyna nie nadaje
się nawet na sekretarkę. W łóżku też sprawdzała się całkiem przeciętnie.
Mimo to spotykali się coraz częściej.
Wyłączył silnik i łagodnie zanurzył dłoń w pachnących włosach Jenn, zaczynając od
pieszczot skrytego pod ich burzą karku. Lubił delikatne łaskotanie kosmyków ześlizgujących się po
przedramieniu, gdy dziewczyna nieznacznie przekrzywiała głowę. Kontemplował chwilę, w której
wyczuwając pod placami lekką krzywiznę drobnej czaszki, przyciągał stażystkę ku sobie.
Zamknął oczy, gdy loki w kolorze ognia obsypały jego bark, a ciepły oddech musnął usta,
zanim jeszcze zdążyły uczynić to miękkie, słodkie wargi. Głuchy łomot uderzającego w szyby
deszczu nie zdołał zakłócić dostojnego tańca ciasno splecionych języków ani przerwać wędrówki
błądzących po ciałach dłoni. Dopiero, gdy Graves zasypał pocałunkami policzki i podbródek Jenn,
dziewczyna zdołała złapać oddech. Zatrzymała palce na piersi mężczyzny i zręcznie manewrując,
rozpięła pierwszy guzik jego koszuli.
– Może zostaniemy w wozie? – szepnęła, spoglądając spod zmrużonych powiek na
nawałnicę, szalejącą za oknem.
Kolejny guzik ustąpił łatwiej niż pierwszy. Z lekka rozwarte wargi mężczyzny sunące po szyi
Jenn zastygły naraz w miejscu. Puls dziewczyny przyspieszył; Graves wyczuwał to doskonale
25
Układ nagrody
koniuszkiem języka. Na samą myśl, że zimne krople deszczu odbiorą skórze kochanki podniecające
ciepło ogarnął go żal, ale propozycja pozostania w samochodzie sprawiła mu przykrość.
– Nie jesteś przecież z cukru – odrzekł szorstko.
Zrozumiała i odsunęła się nieco, ale nie oderwała rąk od koszuli. Staranie zapięła dopiero co
rozpięty guzik i niczym troskliwa żona przygładziła pognieciony materiał. Choć Graves uważnie
patrzył, nie zdołał wyczytać z jej twarzy zawodu czy gniewu, a szare oczy zdradzały, że
spodziewała się takiej odpowiedzi.
– Dobrze. – Skinęła głową. – Chodźmy.
Odwróciła się energicznie i mocno pchnęła drzwi. Wysiadła, pozostawiając je otwarte. Graves
patrzył, jak biegnie przez parking, rozchlapując wodę z kałuż.
Potem sięgnął do schowka po butelkę wody mineralnej. Wyjął z kieszeni małe, płaskie
pudełko i wyłuskał z blistra tabletkę w odcieniu jasnego błękitu, popił dwoma potężnymi łykami,
otarł usta i niedbale cisnął butelkę na podłogę. Nie bacząc na deszcz, powoli, tak jak pasowało do
jego wieku i stanowiska, ruszył ku recepcji. Wiedział, że Jenn nie spuszcza z niego oka, że będzie
cierpliwie czekać, choćby i pół nocy. Kiedyś irytowałaby go taka naiwność i specjalnie ociągałby
się, by zrobić kochance na przekór, ale dziś odrzucił ten pomysł ze wstrętem. To nic innego, tylko
zwierzęcy przymus spełnienia, pomyślał, krocząc wzdłuż rzędu zamkniętych drzwi. Dopiero po
chwili zdał sobie sprawę, że użył słowa „przymus”, chociaż czekały go same przyjemne chwile.
A że akurat z tą dziewczyną? Życie jest jednak nieprzewidywalne.
Przemoczona Jenn wyglądała jak kupka nieszczęścia. Długie, jedwabiste włosy zamieniły się
w mokre, bure strąki, mokra koszulka przywarła do piersi, uwydatniając zarys sutków spod
koronkowego biustonosza, ociekająca wodą spódniczka lepiła się do kształtnych ud. Po kręgosłupie
Gravesa przemknęło przyjemne drżenie, fala ciepła spłynęła od karku aż do lędźwi, podbrzusze
ogarnęło błogie mrowienie. Objął dziewczynę ramieniem i przekręcił klucz w zamku.
Motelowy pokój należał do tych ciasnych, zatopionych w półmroku nor, w których zatrzymać
można się tylko w jednym celu. Wytarta wykładzina na podłodze nadawała się tylko do tego, by
ciskać na nią zdarte niecierpliwymi dłońmi ubrania. Story w oknach zdawały się zasuwać tak
gładko i łatwo, by w żaden sposób nie opóźnić momentu, w którym przylgną do siebie zgłodniałe
26
Układ nagrody
bliskości, nagie postacie. Lampka na nocnym stoliku wyzwalała akurat tyle światła, by
niepotrzebną jaskrawością nie zwęzić rozszerzonych pożądaniem źrenic. By dodać wpatrzonym
w siebie oczom uwodzicielskiego blasku sprawiającego, że każde przymknięcie powiek zakrawało
na zbrodnię. Zleżały materac bez oporów poddawał się ciężarowi splecionych ciał. Zszarzała
pościel okazywała się być idealnym tłem dla zaróżowionej z wysiłku, spoconej skóry. Nawałnica na
zewnątrz tłumiła przyspieszone oddechy, zmysłowe pojękiwania i głębokie pomruki. Nie zdołała
tylko stłumić ekstatycznego, choć jakby wstydliwie urwanego okrzyku Jenn.
Sygnału.
Wołania, którym dziewczyna nie wyrażała rozkoszy ani radości. Jedynie – a może aż – ulgę.
Wyczerpany Graves opadł na materac, ciężko dysząc. Jenn zamknęła powieki i przez chwilę
leżała na wznak, starając się skoncentrować na uspokojeniu oddechu, zamiast na trudnym do
zignorowania wrażeniu ciepłej lepkości pomiędzy udami. Wiedziała, że mężczyzna obok
odpowiadał za to odczucie tylko po części; wina leżała także i po jej stronie.
Dobrze, usłyszała nagle znajomy głos, zdający się dobiegać wprost z ucha.
Uchwyciliśmy wzorzec.
Otworzyła oczy i nieznacznie zagryzła wargi. To, czego dokonała przed chwilą, nie stanowiło
najtrudniejszej części zadania. Mikroskopijne maszyny w mózgu Gravesa zdążyły w tym czasie
wysłać setki sygnałów. Na ich podstawie ktoś za ścianą określił wzorzec dopaminowy, zmierzył
poziom serotoniny, ustalił tempo wychwytu adrenaliny. Czekało go jeszcze dopasowanie wzorca
do sygnatury prawdy/fałszu i wykorzystanie schematu dla zdalnej stymulacji systemu nagrody/kary.
A może układu nagrody? Jakoś tak... Nigdy nie była dobra z biologii.
Pamiętaj, najpierw pytania kontrolne. Nie spiesz się.
Wyprostowała nogi i odwróciła się na bok, po czym wpełzła na Gravesa, przywierając
nabrzmiałymi piersiami do jego wciąż rozgrzanego torsu. Oparła brodę o wierzch dłoni i wodząc
opuszkami palców drugiej ręki po ramionach kochanka, spytała:
– Podobało ci się?
– Tak – odparł leniwie.
Pierwsze kontrolne. Poziom bazowy.
27
Układ nagrody
– Bardziej, niż ostatnio?
– Powiedzmy.
Drugie testowe. Postaraj się o precyzyjne odpowiedzi, Jenn.
– Jestem w tym dobra, prawda?
– Jesteś.
Trzecie testowe. Na miłość boską, nie zadawaj takich durnych pytań. Zapytaj o coś
konkretnego. Czy spotkacie się w weekend na przykład.
Wyciągnęła ręce i zanurzywszy palce w siwych włosach Gravesa, gładziła delikatnie miejsca
tuż nad jego skroniami. Westchnęła, czując ciepły ciężar wędrujący po plecach – dłonie kochanka,
łagodnie podskakując na wybrzuszeniach kręgów, zmierzały w dół jej kręgosłupa.
– Zobaczymy się w sobotę?
– Nie.
Czwarte testowe. Tak trzymaj.
– Znowu wyjeżdżasz? – Udała żal.
– Tak.
Piąte testowe. Wzorzec pozytywny ustalony. Spytaj, czy do Hartford.
– Do Hartford?
Tym razem mężczyzna zmarszczył brwi, a dłonie, które zdążyły już zsunąć się na pośladki
dziewczyny, zastygły tam w bezruchu.
– Nie. Nie bywam w Hartford. Skąd ten pomysł?
Jenn zmieszała się. Szóste testowe, usłyszała. Wzorzec negatywny ustalony. Poziom
aktywności neuronalnej oznaczony. Możesz zaczynać.
– Nie wiem – bąknęła. – Tak sobie. Jeśli wolisz na przykład Nowy Jork...
– Wolę – odparł i prawie natychmiast poczuł się nieswojo.
Kłamie. Kontynuuj.
Jenn posmutniała.
– Gdy tak znikasz... Masz tam inne kobiety, prawda?
– Nie.
28
Układ nagrody
Kłamie. Dalej.
Tym razem łgarstwo sprawiało mu przykrość. Dziwne, zważywszy że w pracy posługiwał się
nim na co dzień. By odwrócić uwagę od nieprzyjemnego doznania, powrócił do masowania
pośladków dziewczyny, ale nawet gdy zanurzył palce w gorącym, wilgotnym miejscu pomiędzy jej
udami, błogi nastrój nie powrócił.
– Powiedz – jęknęła. – Nie będę zła... Nie będę... zazdrosna. Och... o... obiecuję.
– Nie mam – powtórzył ponuro.
Zagryzła wargi i przymknęła oczy, zanim jednak puls przyspieszył, a serce zaczęło bić jak
oszalałe, zmieniając oddech w krótkie, szybkie sapania, Graves wycofał palce. Mimo wszystko
pożałowała, że nie dokończył dzieła.
– Zresztą, co cię to obchodzi? – spytał z wyrzutem.
– Obchodzi – zapewniła żarliwie, całując okolicę jego sutka. Siwe włosy na piersiach
mężczyzny połaskotały ją w nos. – Zabierasz tam żonę?
– Głupia jesteś. – Roześmiał się niespodziewanie. – Oczywiście że nie.
Mówi prawdę, usłyszała. Dalej.
Prawda sprawiła, że poczuł się lepiej. Prawda była przyjemna. Rozluźniająca jak seks.
– Inną dziewczynę z biura? Raquel albo Monicę? – Otworzyła oczy.
– Co ci do głowy strzeliło? – Dobry nastrój powrócił. – Nie kręcą mnie takie idiotki.
– Ale nie spędzisz tam nocy samotnie.
Zastanowił się nad odpowiedzią. Wreszcie strach przed odejściem błogostanu w niepamięć
rozwiązał mu język.
– Nie – odparł powoli. – Nie samotnie.
Krew Gravesa zaczęła krążyć szybciej, serce zabiło donośnie. Jenn poczuła to, przywierając
policzkiem do gorącej, spoconej skóry kochanka.
Prawda. Naciskaj, Jenn. Naciskaj.
Tym razem szczerość wprawiła go w euforię. Podobną do tych, które przeżywał, gdy...
– Z kobietą – przyznał, zadowolony.
– Jaka ona jest?
29
Układ nagrody
– One, Jenn. Za każdym razem inna. Zawsze nowa.
Prawda. Spytaj, jak je wybiera.
Jenn uniosła się lekko i zatopiła uważne spojrzenie w twarzy Gravesa.
– Są podobne do mnie?
– Nie. – Skrzywił się pobłażliwie, spoglądając obojętnie na jędrne piersi dziewczyny. Nie
podniecał go ich widok. Okrywająca je delikatna, miękka skóra w niczym nie przypominała
pomarszczonego, wiotkiego i ciemnego naskórka tamtych kobiet, na samo wspomnienie którego
powracało mrowienie w trzewiach. A może na myśl, że podzielenie się tym doznaniem z naiwną
stażystką wprawi go w ekstazę? – Nie takie. Ty uznałabyś je za stare jędze.
Spytaj, jak je wybiera, do kurwy nędzy. Musimy to mieć.
– Prostytutki – domyśliła się.
On miał to powiedzieć, kretynko.
Graves zamilkł na moment. Zdążył już przywyknąć do świadomości, że za każdą szczerą
odpowiedź ciało nagrodzi go euforią większą, niż mógłby się spodziewać po obcowaniu z tą
dziewczyną, choć zdawał sobie sprawę, że zbytnia wylewność nie popłaca. Pragnął zaryzykować;
to już nie wyglądało na przymus spełnienia. Raczej na rodzaj narkotycznego głodu.
– Stare dziwki – odparł wreszcie z satysfakcją. – Przepite, przepalone kurwy z szemranych
dzielnic. Za stówę można taką zgarnąć w okolicach Barnard Park i zrobić z nią, co się tylko zechce.
To chciałaś usłyszeć?
Nie odpowiedziała.
Tak. Niech opowie co, usłyszała i ciało przeszył jej lodowaty dreszcz. Tylko nie pozwól mu
rozwodzić się nad nieszczęśliwym dzieciństwem i toksyczną matką. To nas nie interesuje.
Dopiero teraz poczuła zimno, rozlewane po karku i ramionach przez lepiące się do ciała,
nadal mokre włosy. Znała historię wyczynów dewianta, od dłuższego czasu bezskutecznie
poszukiwanego przez policję. Zwyrodnialec zuchwale polował na prostytutki w Hartford,
najwyraźniej nie obawiając się aresztowania, ale to nie stanowi detektywi wpadli na jego trop.
Suma, jaką nieznajomi obiecali Jenn za skłonienie senatora do mówienia, wydała się w tej chwili
śmiesznie niska. Przez moment dziewczyna rozważała, czy nie wyrwać się z objęć Gravesa, nie
30
Układ nagrody
umknąć w słabnący z każdą chwilą deszcz i oszczędzić sobie przyprawiających o mdłości
szczegółów, ale szybko porzuciła szokująco przykrą myśl o ucieczce.
Nie chciała tu zostać, ale jej ciało oczekiwało na wyrzut dopaminy, aktywujący układ
nagrody. Dopiero teraz zrozumiała, że podlega manipulacji na równi z Gravesem, a naszpikowany
ukrytymi czujnikami pokój został specjalnie przygotowany po to, by monitorować również i jej
doznania. Że gdzieś za ścianą specjaliści śledzą na ekranach także aktywność jej mózgu. Na ich
polecenie podczas pocałunków w samochodzie podmieniła pudełko z niebieską tabletką w kieszeni
kochanka na identyczne, zawierające z pozoru ten sam lek. Wyjaśnili, że dawka inhibitora
fosfodiesterazy została obniżona tylko nieznacznie, tak, by pod błękitną powłoczką zmieścić coś
jeszcze. Co takiego, nie zdradzili. Dodali tylko mimochodem, że Graves wcześniej otrzymał
odpowiednio spreparowany środek z nanitami o powinowactwie do specjalnych pól układu
limbicznego, odpowiedzialnych za odczuwanie przyjemności. Zapewne powiedzieli to dlatego, by
zrozumiała, że w skłonności Gravesa do niej nie ma nic autentycznego.
Że w jej skłonności do Gravesa nie ma nic prawdziwego...
I że dzięki impulsom elektromagnetycznym zachowaniem człowieka można sterować równie
łatwo, jak działaniami laboratoryjnego szczura. Wymienili nawet nazwę procesu: STRESS.
Ukierunkowana układowo stymulacja, więcej nie zapamiętała. Ta wylewna szczerość wydała się jej
teraz mocno podejrzana.
Śpisz, Jenn? Do kurwy nędzy, nie za to ci płacimy!
Po co jej to wszystko mówili?
Bierz się do roboty, Jenn!
Nie obawiali się, że komuś o tym opowie?
Jenn, kurwa, bo zafunduję ci takiego doła, że do końca życia z psychiatryka nie wyjdziesz!
Mogli to zrobić. Zapewne też nieświadomie przyjmowała te specjalnie spreparowane środki.
Nagle poczuła się niesamowicie błogo, jakby dłonie mężczyzny nie gładziły jej szyi, a wróciły do
pieszczenia ciepłego punktu pomiędzy udami. To tylko sztucznie generowany wyrzut
neuroprzekaźników, ale zrozumiała że zrobi wszystko, by poczuć się tak jeszcze raz.
– Co z nimi robisz? – Znów przytuliła się do Gravesa.
31
Układ nagrody
Dobrze. Dobrze!
– Naprawdę chcesz wiedzieć?
Dawaj, Jenn. Jeszcze!
– Chcę. – Musnęła wargami wgłębienie na mostku kochanka.
Wyrzut dopaminy, rozkosz. Odprężona Jenn z lubością zamknęła oczy. Pozwoliła, by Graves
wysunął się spod niej. Ufnie przylgnęła do materaca, czując ciężar mężczyzny na plecach.
– Siadam wygodnie i każę sobie obciągnąć – zaczął szeptać jej do ucha z perwersyjnym
zadowoleniem. – Gdy już skończy, pochylam się i jak dobry mąż całuję ją w czoło. A potem... –
zrobił pauzę. Gdy rozległo się głuche chrupnięcie, dokończył: – ...skręcam suce kark.
Ekstatyczne mrowienie w podbrzuszu zsynchronizowało się z agonalnym drżeniem ciała
umierającej stażystki. Graves odetchnął głęboko. Poczuł się tak dobrze, jak nigdy dotąd.
Mamy go. Dobrze się spisałaś, Jenn.
Jenn?
O kurwa...
***
...przetarg wygrał koncern Petersson-Wolfe. Pomimo początkowych zastrzeżeń, komisja
weryfikacyjna uznała ofertę biotechnologicznego giganta z południowego zachodu za optymalną.
Szef komisji, senator Jasper Graves wyraził głębokie przekonanie, że współpraca koncernu
z Ministerstwem Obrony będzie rozwijała się harmonijnie. Czas na doniesienia z zagranicy...
32
SMĘTNIK
– Nic państwo nie słyszeli? – spytał, gasząc papierosa.
– Nic – potwierdziła kobieta w kolorowym szlafroku. – Śpimy na piętrze. Dopiero rano, gdy
zeszłam na kawę, zauważyłam to wszystko. Wczoraj rano odprawiłam pomoc domową. Panie
władzo, myślę, że to ta głupia dziewucha, tak z zemsty... Rozumie pan?
– Zobaczy się – chrząknął bez przekonania, otworzył notes, po czym spytał: – Co zginęło?
Oburzona właścicielka domu zatrzepotała rękawami szlafroka, upodabniając się do wielkiego,
barwnego motyla, by po chwili z rezygnacją załamać ręce.
– Nic! Właśnie o to chodzi, że nic! Jakiś matoł zadał sobie tyle trudu by się włamać i nic nie
ukradł! Widział pan kiedyś coś takiego?
Detektyw uniósł brwi w szczerym zdumieniu, ale zanim zdążył wyrazić potępienie dla tak
dalece posuniętego braku złodziejskiego profesjonalizmu, odezwał się, dotąd milczący, mąż
zlekceważonej przez włamywacza kobiety.
– Nieprawda – wystękał, nerwowo wiercąc się na kanapie – przecież zabrali Richiego.
– Richiego? – powtórzył z niedowierzaniem śledczy, przenosząc zdumiony wzrok na
właścicielkę domu.
– Też mi łup! – Pogardliwie wydęła wargi. – Głupie, skrzeczące ptaszysko. Cholerna wrona!
– Smętnik amerykański – poprawił nieśmiało mąż. – Atrosia americana Mariannii.
– Wszystko jedno – zagrzmiała żona, zanim niezorientowany w ornitologii stróż prawa zdążył
spytać, co to za ptak. – Sama nieraz miałam ochotę wyrzucić paskudę na zbity pysk!
– Dziób – mruknął pod nosem detektyw, ominął kobietę i usiadł na kanapie obok mężczyzny,
wyraźnie załamanego stratą pupila. – Ptak zginął sam, czy razem z klatką? – spytał, szybkim
pstryknięciem włączając długopis.
33
Smętnik
Odziany tylko w piżamę, drżący z zimna gospodarz zmieszał się jeszcze bardziej. Wstydliwie
splótł chude dłonie na wysokości krocza i przymknął cierpiętniczo powieki. Już otwierał usta, by
odpowiedzieć, ale zamiast niego odezwała się żona:
– A co za różnica?
– Przeszkadza mi pani w pracy. – Detektyw z hukiem uderzył notesem w kolano. – Pozwoli
mi pani dokończyć?
– Ależ proszę – odparła pełnym pretensji głosem, mierząc gościa bazyliszkowym wzrokiem.
Nie zamierzała bynajmniej zrezygnować z przysłuchiwania się rozmowie. Ostentacyjnie kołysząc
szerokimi biodrami, dopadła wielkiego, głębokiego fotela i zagnieździła się w nim na dobre.
– Klatka też zniknęła – wymamrotał z żalem mąż.
– Była cenna? Może zabytkowa? – rzucał pytaniami zaintrygowany policjant.
– Bezcenna! – wtrąciła z sarkazmem gospodyni. – Stary grat!
Śledczy westchnął ciężko i frasobliwie postukał długopisem w twardą okładkę notesu.
– Może pani poczęstować mnie szklanką wody? – rzucił nieprzyjemnym tonem.
– Ależ proszę – wycedziła i niechętnie wstała z fotela.
Detektyw odprowadził ją wzrokiem, upewniając się, że rzeczywiście zniknie w kuchni.
– Podejrzewa pan kogoś? – zadał pytanie, gdy tylko opuściła pokój.
Staruszek podniósł na niego zmęczone oczy.
– To ona – wskazał drzwi kuchni. – Nienawidziła tego ptaka. Często groziła, że...
– Ależ ja pytam o włamanie – żachnął się prowadzący śledztwo. – Żona miałaby je
upozorować? Nabałaganić i ukryć klatkę?
– Do niej wszystko podobne. – Zrezygnowany mąż machnął ręką, na znak, że teraz już
wszystko mu jedno.
34
Smętnik
***
Był zły. Poszkodowana wyczuwała to wyraźnie, a detektyw nie starał się ukrywać
rozdrażnienia. Bardziej niż zeznania frapowało go w tej chwili, czym tak bardzo podpadł
porucznikowi, że przydzielił mu takie gówniane zadanie oraz to, że właścicielka mieszkania nie
pozwoliła palić w swojej obecności.
– A więc skradziono pani ptaka – stwierdził nieobecnym głosem.
Młoda nauczycielka poprawiła okulary i przeniosła spojrzenie wielkich, chorobliwie
błyszczących oczu na pustą klatkę.
– Tak – przyznała ze smutkiem. – Odebrano mi przyjaciela...
– Straszne – zauważył kwaśno. – Niech zgadnę: zaginął smętnik?
– Skąd pan wie? – Otworzyła oczy jeszcze szerzej, choć śledczy sądził, że to niemożliwe.
– Intuicja – mruknął ironicznie, po czym, zaglądając przez pręty do opustoszałego ptasiego
lokum, spytał głośniej: – Podejrzewa pani kogoś? Niezadowolonego ucznia? Przekreśliła pani
czyjeś marzenia o promocji do następnej klasy?
– Mamy środek roku szkolnego – przypomniała. – Zresztą, co dzieciom po tym ptaku? Czemu
miałyby go zabierać?
– Żeby pani dokuczyć – zauważył bezlitośnie.
Nauczycielka zbladła. Przez jej twarz przetoczył się grymas z trudem znoszonego bólu.
Wskazała na przewrócone krzesło, pytając:
– Mogę usiąść?
Śledczy pobłażliwie kiwnął głową, przyglądając się bezczynnie, jak rozmówczyni podnosi
mebel, by ustawić go przy małym stoliku.
– No więc wygląda to tak – zaczął mówić, zanim jeszcze z wyraźną ulgą zajęła miejsce. – Nie
jest pani pierwsza. To już czwarte takie włamanie w tym roku. W trzech poprzednich sprawca
35
Smętnik
również zabrał ze sobą tylko ptaka, smętnika. Każde zdarzenie z początku wyglądało na zbieg
okoliczności albo głupi żart, ale że okradziono w ten sam sposób żonę burmistrza, teraz...
– Teraz już nie jest panu do śmiechu? – dokończyła.
– Bynajmniej – przyznał nieco urażony i dodał zimno: – Technicy pobiorą odciski palców do
porównania. Może coś to da, chociaż nie robiłbym sobie wielkich nadziei.
Poszkodowana nieznacznie wykrzywiła usta i spojrzała na gościa z politowaniem.
– Odciski palców? – powtórzyła z niedowierzaniem, zupełnie jak częstowana tanią wymówką
przez nieprzygotowanego do lekcji ucznia. – Tyle zachodu dla jednego, skradzionego smętnika?
Mam się łudzić, że dzięki temu go odzyskam?
Zaskoczony detektyw zamrugał powiekami. Do tej pory głowił się wyłącznie nad tym, jak
dopaść sprawcę włamań, nie zamierzał zniżać się do poszukiwania zaginionych zwierząt. Cyniczna
uwaga kobiety wprawiła go w wyjątkowo podły nastrój.
– Zawsze może pani sprawić sobie nowe ptaszydło – zasugerował nieprzyjemnym tonem, po
czym dodał jeszcze bardziej lodowato: – Będzie prędzej...
Oburzona nauczycielka gwałtownie poderwała się się z miejsca.
– No wie pan? Nowego...? Porzucić przyjaciela? Nie ma pan serca?
Zanim zdążył odpowiedzieć, wybiegła z pokoju. Przez moment wpatrywał się w oparcie
pustego krzesła, myśląc nad czymś usilnie. Nagle coś go tknęło; wstał i ruszył jej śladem.
– Skąd miała pani skradzionego ptaka? – Zastukał w zamknięte drzwi łazienki.
Poszkodowana nie odezwała się, jakby liczyła na to, że zniechęci natręta milczeniem. Zapukał
znowu, tym razem delikatniej.
– Powie mi pani, jak weszła w jego posiadanie? Kupiła go pani?
36
Smętnik
– Och, nie – zakaszlała donośnie, a z łazienki dobiegł szum płynącej wody. – Nie znajdzie
pan smętników w sklepach zoologicznych. Są zbyt, jakby to ująć, ponure... Bo czy ktoś chciałby
trzymać w domu, na przykład, lelka? A to coś podobnego...
– Znalazła go pani? Złapała? – Nie ustępował śledczy.
– Nie, nie – zaprzeczyła. – Dostałam od kogoś.
– Od kogo? – spytał od razu.
– Nie pamiętam – wyznała z roztargnieniem. – Od jakiegoś hodowcy z Towarzystwa
Miłośników Ptaków. Czy to takie ważne?
– Jeszcze nie wiem – przyznał. – Dobrze się pani czuje?
Drzwi łazienki otworzyły się powoli i zmieszana kobieta stanęła w progu, przymykając lekko
powieki, by uniknąć badawczego wzroku rozmówcy.
– Całkiem nieźle – oznajmiła nieszczerze, pociągnęła lekko nosem i z zakłopotaniem ukryła
za plecami zakrwawioną chusteczkę.
***
– Proszę usiąść. – Łypnął okiem znad papierów.
Kobieta w czerni z wysiłkiem umieściła potężne ciało na wysłużonym krześle.
– To skandal, że nie macie tu windy – wysapała. – Skandal!
Zbył tę skargę milczeniem. Odpalił od niedopałka kolejnego papierosa, pytając:
– Gdzie mąż? Mieli państwo stawić się oboje.
Twarz rozmówczyni nagle stężała, a policzki nabiegły żywą czerwienią.
– Nie żyje – wysyczała. – Co z pana za policjant, skoro pan tego nie sprawdził?
37
Smętnik
Zaskoczony śledczy kaszlnął dwa razy. W mig przypomniał sobie jej męża, cichego,
zmęczonego życiem człowieka. Z trudem powstrzymał się od rzucenia jakąś złośliwą uwagą na
temat wyswobodzenia z macek żony–sekutnicy, jakie przyniosła nieszczęśnikowi śmierć i spytał:
– Kiedy zmarł?
– Dwa tygodnie temu – odparła ponuro.
– Czy zgon nastąpił z przyczyn naturalnych?
– Oczywiście. – Wdowa poczerwieniała jeszcze bardziej i podniosła głos, rozglądając się po
sali w poszukiwaniu świadków prawionych jej impertynencji: – Jak pan śmie pytać o coś takiego?
– Muszę – cierpko odparł śledczy. – Mąż zapewne na coś chorował?
– Miał raka. – Wyciągnęła z torebki chusteczkę i pompatycznym gestem otarłszy oczy,
wypaliła: – Co za czasy! Żadnej delikatności, żadnego współczucia! Z buciorami w cudze życie!
– Jasne – mimowolnie przyznał zamyślony detektyw, rytmicznie stukając długopisem w stół.
Popiół z spalającego się między palcami drugiej dłoni papierosa powoli osypywał się na podłogę. –
Podtrzymuje pani zeznanie, zgodnie z którym ptak zniknął razem z klatką?
Zdziwiona kobieta opuściła dłoń z chusteczką, opierając ją na wydatnym brzuchu i z wrażenia
otworzyła szeroko oczy.
– Pan znowu o tym? – zawołała donośnie i o wiele za głośno. – Gdybym wiedziała, że
z powodu tego głupiego smętnika czeka mnie tyle nieprzyjemności, zabroniłabym mężowi wzywać
policję! Jeśli to panu do szczęścia potrzebne, to wyznam: ja wyrzuciłam tę parszywą klatkę. I tak
była pusta, a nie pozwoliłabym, żeby stary przywlókł mi do domu następne, śmierdzące ptaszysko!
Detektyw skrzywił się i rozejrzał dyskretnie wokoło. Zauważył, że barki kolegi siedzącego
przy biurku obok zaczynają podrygiwać w ataku niekontrolowanej wesołości, a dłoń kolejnego
sąsiada, zakrywająca usta w udawanym geście ziewania dyskretnie zasłania ironiczny uśmieszek.
Tak, jutro cały posterunek będzie żartował z jego ptasiej sprawy.
38
Smętnik
– Tak, ja znowu o tym – odrzekł ostro. – Daruje pani, ale ja decyduję, co dla śledztwa jest
ważne. O kogo mąż dostał tego ptaka?
Wdowa wykrzywiła usta, upodabniając twarz do zastygłej w przerysowanym grymasie
teatralnej maski.
– Od jakiegoś koleżki z tej ich bandy hodowców – odparła z urazą.
– Towarzystwa Miłośników Ptaków? – podchwycił.
– Tak – wypaliła z pogardą, dodając natychmiast: – Banda szajbusów!
– Powie mi pani gdzie znajdę tych, jak ich pani nazwała, szajbusów? – Rozgniótł niedopałek
w popielniczce, chwycił w dłoń porzucony wcześniej długopis i gotów do pisania, otworzył notes.
– Ależ proszę. Z tego co wiem, pojutrze odbywa się zlot. W Centrum Wystawienniczym na
Drugiej Ulicy – oznajmiła, patrząc w sposób zdradzający głębokie przekonanie, że detektyw
postradał zmysły.
***
Zaledwie dzień wcześniej został właścicielem ciemnopiórego ptaka, a już miał go serdecznie
dość. Zwierzę i jego nowy pan nie przypadli sobie do gustu. Smętnikowi nie spodobało się też
ciasne mieszkanie detektywa, bo tłukł się po klatce, skrzecząc z niezadowoleniem. Już po pierwszej
nieprzespanej nocy mężczyzna ledwo zwalczył ochotę, by ukręcić paskudzie łeb, a na samo
wspomnienie sposobu, w jaki zdobył ptaszysko, czuł niesmak.
Długo błąkał się pomiędzy rzędami klatek z skrzeczącymi i świergoczącymi stworzeniami
zanim zauważył, że jest śledzony. Zaintrygowany, porzucił obserwację skrzydlatej menażerii, by
krążąc po hali pozornie bez celu, tak naprawdę nabrać pewności, że ktoś faktycznie podąża jego
śladem. Gdy nie miał już wątpliwości, zastygł za pierwszym napotkanym filarem i czekał, aż natręt
zdezorientowany jego nagłym zniknięciem przystanie i rozejrzy się bezradnie dookoła.
– No? – spytał, wyłaniając się zza kolumienki. – Ma pan do mnie jakąś sprawę?
39
Smętnik
– O tak – wyznał nieznajomy, gładząc szpakowatą, niechlujną bródkę. – Mam coś akurat dla
pana. Coś, czego pan potrzebujesz.
– Niby co? – Detektyw ziewnął demonstracyjnie.
– Przyjaciela, powiernika, domownika – wyliczał brodacz, lekko sepleniąc. – Wydajesz mi się
pan samotny, zgadłem? Zdrówko też nie dopisuje, co? Zyskasz pan kompana na dobre i złe, możesz
pan nawet do niego przepijać i złego słowa nie powie, jak się pan w pestkę zalejesz.
– Niebywałe – odparł z przekąsem śledczy. Oparty o filar, zapalił papierosa i dmuchnął
pierwszym dymem wprost w twarz rozmówcy. – Papuga czy kanarek?
Brodacz aż cofnął się z oburzenia.
– No coś pan! Żadna tam słodka ozdóbka do salonu pederasty – wypalił. – Coś dla
prawdziwego mężczyzny. Chodź pan ze mną, pokażę!
Kompanem, przyjacielem i powiernikiem okazał się najprawdziwszy smętnik. Detektyw nie
posiadał się ze zdziwienia; wielokrotnie mijał to miejsce i dałby głowę, że wcześniej go tu nie
widział. Nie zastanawiał się ani chwili, gdy brodacz zaproponował, że odda zwierzę w dobre ręce.
Teraz żałował gorzko pochopnej decyzji. Och, jak dobrze rozumiał niechęć wdowy do
ptactwa wszelkiego rodzaju. Nabierał coraz większego przekonania, że kobieta sama upozorowała
włamanie, byle tylko pozbyć się znienawidzonego Richiego. Doszedł w końcu do wniosku, że
najprawdopodobniej jego smętnika nikt nie ukradnie i z czystym sumieniem będzie mógł wyrzucić
krzykacza na zbity dziób. Zasnął nad ranem, a przerywane koszmarnymi majakami ciężkie sny
utwierdziły go w przekonaniu, że właśnie rozwiązał najtrudniejszą sprawę w swojej karierze.
40
Smętnik
***
– Zamknij wreszcie ten parszywy dziób, Richie – warknął, obrzucając skrzydlatego
kompana wściekłym spojrzeniem.
Nieustający jazgot ptaka sprawił, że detektyw prawie przeoczył pukanie do drzwi. Wytężył
słuch i wstrzymał oddech, by wykluczyć, że rytmiczne uderzenia nie pochodzą gdzieś zza ściany,
ale to, co docierało do jego uszu, nieodparcie wskazywało na najrzadsze ze zdarzeń: wizytę istoty
ludzkiej. Odwykł od towarzystwa; tak dawno nikt nie odwiedzał jego ponurego gniazda.
Zaintrygowany, ostrożnie otworzył drzwi i wyjrzał na korytarz.
Nauczycielka, zauważył z rozczarowaniem. Osoba, której samo istnienie burzyło maestrię
genialnej teorii, deprecjonującej ptasią zbrodnię. Jeszcze bledsza niż wcześniej, przygaszona
kobieta spoglądała wyczekująco, ale zaskoczony gospodarz nie bardzo wiedział, jak się zachować.
– Mogę wejść? – spytała w końcu nieśmiało.
Otworzył szerzej drzwi, mamrocząc coś pod nosem i z zakłopotaniem drapiąc się po głowie.
Natura, nawykła do rozwiązywania kryminalnych zagadek wkrótce wzięła górę nad konsternacją,
a ciekawość ustąpiła pola zdziwieniu.
– Skąd pani wie, gdzie mieszkam? – spytał, podążając za gościem do pokoju.
– Byłam wczoraj na wystawie – oznajmiła i od razu wyznała szczerze: – Pojechałam za
panem. Długo zbierałam się na odwagę, by zapukać...
Detektyw ze zdziwieniem zauważył, że nieznośny dotąd Richie zamilkł i w mieszkaniu
zapadła cisza. Czyżby obecność kobiety podziałała na ptaka tak kojąco?
– Nie bardzo rozumiem, po co – oświadczył półgłosem, bojąc się sprowokować zwierzę do
wrzasku.
– Chodziło o... – Wskazała niezdecydowanym ruchem głowy na klatkę. – Widziałam, że
zabrał pan go ze sobą. Chciałam się przekonać, czy...
– Czy to pani smętnik? – odgadł i zaproponował uprzejmie: – Proszę sprawdzić.
41
Smętnik
Nauczycielka ponuro pokręciła głową.
– To nie on – stwierdziła z żalem. – Ale...
– Ale jest jeszcze coś – dokończył za nią, badawczo mrużąc powieki. – O tym, że to nie pani
ptak, wiedziała pani już wcześniej, zgadza się? Przyszła pani, bo przypomniała sobie o czymś
istotnym albo zaszło coś ważnego, prawda?
– Tak – szepnęła, wyciągając dłoń z popołudniowym wydaniem dziennika, do tej pory
kurczowo ściskanym pod pachą. – Żona burmistrza – dodała jeszcze ciszej.
Mężczyzna rozpostarł gazetę i w milczeniu połykał wzrokiem nekrolog, zamieszczony na
pierwszej stronie. Wymownie zaklął pod nosem, jak mniemał prawie bezgłośnie, ale nauczycielka
usłyszała przekleństwo dostatecznie wyraźnie.
– Pójdę już. – Westchnęła z rezygnacją.
Bez zastanowienia zastąpił jej drogę; perspektywa ponownego pozostania sam na sam
z krnąbrnym ptaszyskiem napawała go odrazą.
– Nie ma mowy! – wypalił ostro, po czym zmieszał się i wyjaśnił łagodniej: – Proszę zostać,
porozmawiamy. – By zatuszować rażący brak ogłady, zdecydowanie sięgnął po porzuconą na
stoliku paczkę papierosów, mówiąc: – Zapali pani?
Uśmiechnęła się smutno.
– Lekarz mi zabronił – wyznała z goryczą.
– Mnie też – odparł i bez wahania podniósł papierosa do ust.
***
Za oknami powoli szarzało. Rodzący się w bólu świt wydobywał z niebytu bezbarwne
sprzęty, zagracające zaniedbane mieszkanie. Śledczy zbudził się nagle; głowę dałby, że sen
przerwał mu krótki, ostry krzyk ptaka skrytego w ciemności. Poprzedniego wieczora jednak Richie
42
Smętnik
zamilkł i nie skrzeczał aż do tej pory. Kto wie, może ze snu wyrwało go coś innego? Na przykład
niespokojne poruszenie śpiącej obok kobiety.
Nieokreślona potrzeba, przemożny głód czegoś jeszcze nienazwanego zaczął ogarniać jego
ciało. Zwykle pierwszą po przebudzeniu zachciankę zaspokajał wypalany naprędce papieros, ale
tym razem złoty ognik zapałki wydobył z mroku blade ramię nauczycielki i detektyw wiedział już,
czego pragnie. Wypaliwszy papierosa do połowy, pośpiesznie zdusił go w popielniczce. Wyciągnął
rękę, by odgarnąć długie, jasne włosy bezładnie opadające na twarz leżącej i musnąć palcami
uwolnioną z ich objęć gładką szyję, ale szybko wycofał dłoń w pełnym obrzydzenia,
instynktownym odruchu.
Skóra nauczycielki była zimna jak lód.
***
– Ucieszysz się – powiedział koroner na powitanie. – Śmierć nastąpiła z przyczyn
naturalnych.
– Nie widzę w tym powodów do radości – odburknął śledczy.
Patolog pochylił lekko głowę i spojrzał na gościa znad okularów.
– A powinieneś – zauważył ze zdziwieniem. – Co poniektórych noc z martwą kobietą
zawiodła wprost na krzesło. Elektryczne, oczywiście.
– Nie mam z czego się cieszyć – powtórzył ponuro i spytał: – Co jej właściwie było?
– Dostałem dokumentację lekarską. Guz w płucach. Właściwie, nie było z nią jeszcze tak źle.
Patrząc na wyniki badań, trudno zrozumieć, dlaczego zgon nastąpił akurat teraz. Mogła jeszcze
trochę pożyć. No, chyba, że zdarzyło się w jej życiu coś, co sprawiło, że dłużej żyć już nie chciała.
– Koroner uśmiechnął się krzywo, mrugając wymownie. – Nie chciałbym tak działać na kobiety...
– Ty nie działasz na kobiety wcale – odgryzł się detektyw i od razu zmienił temat: – Zbadałeś
pozostałe przypadki?
43
Smętnik
– Cóż, damy widuję tylko martwe – melancholijnie zauważył niezrażony medyk sądowy,
flegmatycznie gładząc łysą czaszkę pulchną dłonią. – Wszystkie podsunięte przez ciebie zwłoki
zaciekawiłyby może patologa klinicznego, nie mnie. Żaden z tych ludzi nie padł ofiarą
przestępstwa, to typowe zgony organizmów wycieńczonych nowotworami. No, chyba że za
sprawcę uznasz współczesną cywilizację i wyślesz list gończy za nowoczesnym, niezdrowym
trybem życia.
Rozczarowany śledczy zmarszczył brwi.
– Zapewne żaden z tych ludzi nie cierpiał na jakąś chorobę... odzwierzęcą? – spytał nagle.
– Nie. – Padła odpowiedź zaciekawionego patologa. – Skąd ten pomysł? Czego właściwie
dotyczy twoje śledztwo?
– Teraz już niczego – żachnął się i pospiesznie opuścił kostnicę.
Wolał uniknąć dalszych wyjaśnień. Po aferze z nauczycielką odebrano mu przecież sprawę.
***
Pogrzeby obu zmarłych kobiet miały miejsce jednego dnia; detektyw stawił się na obu. Na
pierwszym trzymał się na uboczu, nie tylko dlatego, że mierziły go tłumy ludzi przybyłe
z kondolencjami dla rodziny burmistrza. Także dlatego, że żywił nadzieję na spotkanie hodowcy
smętników, bo gdzie miałby się ów człowiek pojawić, jeśli nie na pogrzebie swoich, choć śledczy
wciąż jeszcze wzdrygał się przed użyciem tego słowa, ofiar?
Mimo, iż wytężał wzrok i dyskretnie lustrował pogrążone w żałobie postacie, nie dostrzegł
brodacza. Ba, żaden z żałobników nie wydawał się nawet do poszukiwanego podobny. Gdzieś
miedzy pochylonymi z szacunkiem głowami, mignęła tylko na moment surowa twarz porucznika.
Spojrzenia obu mężczyzn skrzyżowały się na ułamek sekundy. Groźny wzrok przełożonego,
piętnujący zakłócanie tak dostojnej ceremonii sprawił, że podwładny potulnie zniknął mu z oczu.
44
Smętnik
Miał teraz na widok na prawie cały, ciasno zgromadzony przy grobie tłum, ale nie zdołał
skupić na nim uwagi na dłużej. Jeden krótki, rozpaczliwy krzyk przyprawił go o gęsią skórkę. Znał
ten głos. Natychmiast, zanim jeszcze zrozumiał, jak to irracjonalny to odruch, zaczął rozglądać się
wokoło w poszukiwaniu Richiego. Nadaremnie; pusta przestrzeń nowej części nekropolii, jak
okiem sięgnąć pozbawiona choćby jednego drzewa, nie oferowała wygodnego schronienia dla
zagubionego ptactwa. Z żalem dał za wygraną. Okrzyk nie powtórzył się już, zresztą, powoli
rozchodzący się uczestnicy pogrzebu i tak spłoszyliby samotnego smętnika, nawet gdyby jego
płaczliwe wołanie nie było tylko złudzeniem.
W starej części cmentarza, gdzie chowano nauczycielkę, drzew zachowało się więcej, za to
żałobników przybyło mniej. Kilkunastu wyraźnie poruszonych uczniów i kilku posępnych
dorosłych zainteresowało detektywa tylko na krótką chwilę. Gdy podniósł wzrok ponad ich głowy,
zauważył czarne plamki ptaków na obnażonych z liści gałęziach wiekowych klonów.
Zaintrygowany, podszedł bliżej i mrużąc oczy, przyglądał się milczącym ptasim żałobnikom.
– Skąd was tu tyle, czarne sukinsyny? – mruknął wreszcie do siebie.
– Nie wypada, młody człowieku. Nie wypada. – Usłyszał zza pleców cichy głos.
Zdziwiony, odwrócił się powoli: staruszka w czerni przyglądała mu się karcąco zza wielkich
okularów w grubych oprawkach. Skąd się wzięła? Dałby głowę, że nie widział jej wcześniej wśród
uczestników pogrzebu.
– Ale ja o nich – usprawiedliwiając się, wskazał na ptaki. – Same smętniki, nie dziwi to pani?
Stara zadarła wysoko głowę i niespodziewanie zdjęła okulary.
– Nie – szepnęła, by nie przeszkadzać we wciąż trwającej ceremonii. – To wszystko wrony.
Smętnik jest tylko jeden, o tam. – Uniosła laskę i wskazała jej końcem na ostatnie ze zwierząt. –
Widzi go pan?
– Jeden? – Zmarszczył brwi z niedowierzaniem.
– Zawsze jest tylko jeden – wyjaśniła stara. – Każdy człowiek ma swojego smętnika.
– Dziwne. – Przestał obserwować ptaki i zatopił wzrok w twarzy staruszki, po czym dodał,
zaskoczony, że dał się wciągnąć w tak nonsensowną wymianę zdań: – Podobno są rzadkie. Ludzi
jest więcej niż tych ptaków, to niemożliwe, by każdy miał swojego, proszę pani.
45
Smętnik
Kobieta uśmiechnęła się smutno i założyła okulary.
– Każdy człowiek ma mieć jednego smętnika, a skoro jest nas coraz więcej, na każdego ptaka
musi, siłą rzeczy, przypadać wielu ludzi. Jeden po drugim, rozumie pan?
– Nie. – Pokręcił głową.
– Nie szkodzi. Kiedyś pan zrozumie.
– Kiedy? – spytał i znów spojrzał na gałąź, tym razem pustą.
– A co, ja wróżka? – obruszyła się i zmieszana, dodała ciszej: – Wy, młodzi, teraz tak
kurczowo trzymacie się życia...
Nie zadał kolejnego pytania. Pogrzeb zeszedł na drugi plan, ustępując pola nerwowym
poszukiwaniom obecnego jeszcze przed chwilą ptaka. Siwy niczym gołąb pastor mamrotał słowa
modlitwy, detektyw gorączkowo skakał wzrokiem po koronach drzew, ale dopiero gdy czterech
posępnych mężczyzn zaczęło powoli opuszczać trumnę do grobu, zwrócił uwagę na człowieka,
zdającego się rozrzucać coś pomiędzy pniami starych drzew. Chwilę trwało zanim zrozumiał, że
jakiś mężczyzna w szarym płaszczu karmi tłoczące się u jego stóp ciemne ptaki, choć
nienaturalnym zdawało się, dlaczego robi to na cmentarzu.
Trumna właśnie zniknęła żałobnikom z oczu i któraś z uczennic zaczęła rozpaczliwie
szlochać. Detektyw na moment odwrócił wzrok by popatrzeć, jak płaczącą dziewczynkę tuli
uprzejma staruszka w czerni. Gdy znów spojrzał pomiędzy drzewa, karmiciela już nie dostrzegł.
Ptaki zniknęły również.
***
Miał teraz sporo wolnego czasu. Zamiast na odpoczynek, przeznaczał go jednak na
poszukiwania tajemniczego brodacza. Zawieszony w obowiązkach i wbrew swej woli wysłany na
przymusowy, odkładany od wielu lat urlop, nie umiał odnaleźć się „w cywilu”.
Z uporem maniaka krążył po różnych giełdach, nawiedzał zloty hodowców i pchle targi.
Czuł, że rozwiązanie zagadki wyślizguje mu się z rąk i mimo, iż z coraz większą determinacją
46
Smętnik
poszukiwał odpowiedzi, nie trafił na ślad. Członkowie Towarzystwa Miłośników Ptaków też nie
zdołali mu pomóc.
Bywa na wystawach ktoś taki, pojawia się na zlotach, przyznawali, lecz nie potrafili wydobyć
z pamięci żadnych bliższych szczegółów. Nikt nie znał jego nazwiska, nie wiedział, czym ów
człowiek się zajmuje ani gdzie mieszka.
Sporo czasu śledczy spędził też w nieodwiedzanych nigdy wcześniej bibliotekach, poszukując
informacji na temat smętników i związanego z nimi starego przesądu, ale poza ornitologicznymi
ciekawostkami nie znalazł niczego. Posunął się nawet do tego, by uparcie krążąc po cmentarzach,
uczestniczyć w niezliczonej ilości pogrzebów obcych ludzi. Czasem udało mu się wytropić jakiegoś
smętnika, częściej jednak słyszał tylko żałobne okrzyki ptaków, ukrytych przed ludzkim wzrokiem.
Tajemniczego karmiciela też więcej nie spotkał, rozumiał zresztą, że człowiek ten nie musiał
mieć związku ze sprawą, choć z biegiem lat przestał wierzyć w przypadki.
– Widzisz, Richie, sukinsynu skrzydlaty, znowu lipa – oznajmiał po powrocie do domu,
a smętnik witał go radosnym machaniem skrzydłami i przychylnym okrzykiem.
Okres nienawiści, a potem ostentacyjnej niechęci zwierzę i jego pan mieli już dawno za sobą
i coraz częściej detektyw przyłapywał sam siebie na przemawianiu do ptasiego kompana jak do
człowieka. Nie znosząc gadulstwa, zaczynał cenić milczącego towarzysza, z rzadka teraz
wydobywającego dźwięk z dzioba. Zdradzając ptakowi najskrytsze przemyślenia, uczynił z niego
powiernika, jakiego dotąd nie dane było mu spotkać.
– Ech, Rick, ty draniu latający, znowu nikt cię nie ukradł – witał go każdego ranka, wcześniej
z nieskrywanym żalem, potem już z dyskretnie zaznaczaną ulgą.
Ptaszysko łypało na swego pana to jednym, to drugim okiem, przyglądając się mu z godną
mędrca przenikliwością.
47
Smętnik
***
Dni jeden po drugim zlewały się w monotonną wstęgę traconych bezpowrotnie chwil.
Śledczy coraz rzadziej opuszczał ponure mieszkanie. Bywał jedynie w sklepie za rogiem, skąd
umykał pośpiesznie, zakupiwszy kilka produktów spożywczych i ulubione papierosy. Z nierówno
bijącym sercem, przeskakując po kilka stopni naraz, pokonywał schody i wpadał do domu, by
odetchnąć z ulgą. Widok ptaka rozwiewał jego obawy na dobę lub dwie. Zapasy jednak szybko
topniały i lęk powracał.
Któregoś wyjątkowo paskudnego wieczora zastał to, czego bał się najbardziej: otwarte
jakimś przemyślnym sposobem drzwi i splądrowaną klatkę. Choć od wielu dni oczekiwał
kradzieży, żal ścisnął go za gardło, a palący ból między żebrami o mało co nie rozsadził piersi.
W jednej chwili, wraz z pełną nadziei myślą, przyszło otrzeźwienie: przecież opuścił dom na tak
krótko, sprawca nie mógł ujść daleko!
Krztusząc się i kaszląc, jak na skrzydłach pokonał klatkę schodową i wypadł na zewnątrz,
by na świeżym, leniwie padającym śniegu gorączkowo poszukiwać świeżych śladów ludzkich stóp.
Szybko znalazł to, czego szukał i choć mało było prawdopodobne, że to akurat odciski butów
sprawcy, a nie przypadkowego przechodnia, ruszył ich tropem niczym gończy pies. Na
skrzyżowaniach ulic kilkakrotnie gubił trop, zacierany przez opony samochodów, lecz węsząc
wytrwale, odnajdował go szybko po drugiej stronie drogi.
Wodząc po chodnikach stale przykutym do ziemi wzrokiem, ani się obejrzał, gdy trafił do
cichego parku, obficie oprószonego siwizną śniegu. Powykręcane ze starości gałęzie drzew
wypełniały alejki widmową siatką cieni. Szary płaszcz śledzonego człowieka, dostrzeżony gdzieś
w oddali, też początkowo zdał mu się majakiem. Przyspieszył kroku. Kalecząc urywanym, płytkim
oddechem gardło nadżarte mroźnym powietrzem, dogonił spłoszonego pościgiem człowieka.
– Stać! – wycharczał z wysiłkiem, chwytając uciekiniera za ramię.
– Ratunku! – zawył tamten i wyszarpnąwszy się, natychmiast zaczął biec.
Zatrzymał go skryty pod cienką warstwą białego puchu, zdradziecki lód. Uciekinier stracił
równowagę i rozpaczliwie machając rękami, bronił się przed upadkiem, lecz zanim szeroko
48
Smętnik
rozstawiając nogi zdołał pokonać śliską pułapkę, detektyw dopadł go ponownie. Tym razem grunt
pod nogami stracili obaj. Znaleźli się na ziemi, wymieniając ciosy i nienawistne spojrzenia.
– Oddaj Richiego, sukinsynu! – wychrypiał śledczy, zatapiając wzrok w starannie
przystrzyżonej bródce przeciwnika. – Nie chcę jeszcze umierać!
– Co? – Twarz tamtego wykrzywił grymas przerażenia. – Ludzie, ratunku! Wariat!
– Ja, wariat? – Policjant niezgrabnie gramolił się na lodzie. – Masz czelność mnie tak
nazywać, psycholu? Gdzie go masz?
Brodacz zrozumiał, że to nie żarty. Poszukując pomocy, rozejrzał się wokoło, ale pusty o tej
porze park odbierał wszelkie nadzieje na ocalenie.
– Nie wiem, o co chodzi – wydukał i usiłował odpełznąć, niezgrabnie odpychając się
łokciami, ale nie zdołał umknąć daleko.
Detektyw rzucił się na niego, tarmosząc za kołnierz płaszcza.
– Niewiniątko! – wydyszał. – Już ja cię znam! Wiem, coś ty za jeden! Chwytasz smętniki na
cmentarzach i rozdajesz je tym, którzy zbyt kurczowo trzymają się życia!
– Wariat! – wrzasnął brodacz jeszcze rozpaczliwiej. – Ratunku! Pomocy!
– Ja, wariat? – Śledczy roześmiał się chrapliwie, potrząsając uciekinierem jak workiem
śmieci. – Pokażę ci wariata, sadysto! Świadomie wybierasz samotnych, balansujących na cienkiej
granicy między życiem a umieraniem, wiedząc, że strata czegoś cennego popchnie ich w ramiona
śmierci prędzej, niż zrobi to choroba!
– Ludzie, ratunku! – Brodacz desperacko tarł piętami o lód.
– Jak wybierasz ofiary, sukinsynu? – Detektyw wyszczerzył zęby, dysząc jak drapieżnik nad
upolowanym zwierzęciem. – Jak poznajesz, komu śmierć pisana? No jak?
– Co tu się dzieje?
Głos dobiegał gdzieś z góry. Śledczy dobrze wiedział, czyj. Z ociąganiem wypuścił z rąk
tarmoszony kołnierz i zerknął w bok, na nogawki granatowych spodni. No tak, pomyślał
49
Smętnik
z niechęcią, funkcjonariusza nigdy nie ma w pobliżu, gdy jest potrzebny. Ale żeby napotkać patrol
nocą, w pustym parku? Co za pech...
– Wstawać, przyjemniaczki – odezwał się drugi, ostrzejszy głos.
Detektyw mozolnie podniósł się z klęczek.
– Jestem policjantem – wybełkotał. – Ten człowiek to złodziej!
Skrzywił się i mocno zacisnął powieki, gdy mundurowy oślepił go latarką.
– Wątpię – odburknął funkcjonariusz z patrolu i zwrócił się do wciąż niepewnie stojącego na
nogach brodacza: – Co niby miał pan ukraść?
– Ten człowiek twierdzi, że odebrałem mu duszę – wyjaśnił zapytany, pociągając nosem. –
A ja jestem szanowanym obywatelem, pastorem. Mogę się wylegitymować – zaproponował,
rozkładając ręce w geście zaświadczającym, że nie ma nic do ukrycia.
– Przydałoby się – rzucił pierwszy funkcjonariusz, a drugi znów oślepił detektywa, warcząc:
– Dokumenty!
– Nie mam przy sobie. – Śledczy zakaszlał donośnie, odwracając twarz. – Podobnie jak
duszy, ale żeby ją znaleźć, musielibyście zrewidować tego sukinsyna.
– Nie mamy nakazu – zadrwił mundurowy i powtórzył: – Dokumenty!
– Ja mam. – Brodacz skwapliwie sięgnął za pazuchę.
Gdy drżącą jeszcze ze zdenerwowania dłonią przeszukiwał ukrytą w podszewce kieszonkę,
spod poły jego płaszcza wypadła na śnieg nieduża, ciemna kulka, przypominająca nastroszony
motek włóczki. Oszołomiona, pokracznie odpełzła na bok, ale nikt nie zwrócił na nią uwagi.
Policjant z patrolu przez chwilę uważnie studiował podane przez uprzejmego brodacza
dokumenty, po czym orzekł:
– Wielebny Siegel... W porządku, pastorze. Może pan iść, chyba, że chce pan złożyć skargę
na tego pana?
50
Smętnik
Mężczyzna w płaszczu uśmiechnął się lekko.
– Nie pozwala mi miłosierdzie wobec braci w wierze... – znacząco zawiesił głos. – Nie
chowam urazy do żadnej z dusz, nawet do tych zbłąkanych. Rozumie pan chyba?
– Rozumiem. – Mundurowy pokiwał głową i duchowny oddalił się pośpiesznie.
Drugi z funkcjonariuszy spojrzał spode łba na detektywa.
– A ty pójdziesz z nami, „kolego” – zadrwił.
– Odwal się, durniu – wymamrotał śledczy i pośpiesznie ruszył przed siebie pustą alejką.
– Dokąd? – warknął mundurowy i już miał go zatrzymać, ale partner zastąpił mu drogę.
– Poczekaj – powiedział. – Daj spokój, chyba wiem, kto to. Na jedenastym posterunku
pracował taki jeden... Poszukiwacz skradzionych ptaków. – Zniżył głos i dodał ciszej: – Choroba
nieźle namieszała mu w głowie.
– Beznadziejny przypadek – przyznał z pogardą jego krewki kolega, a po chwili do uszu
wyczerpanego detektywa dobiegł uspokajający odgłos śniegu, skrzypiącego pod ich stopami.
W jednej chwili opadł z sił, zdołał jeszcze dowlec się do przyprószonej śniegiem ławki.
Długo siedział bez ruchu, z wysiłkiem chwytając powietrze. Zapragnął zapalić, więc nie otwierając
oczu sięgnął do kieszeni kurtki. Wyćwiczonym, zmienionym w nawyk gestem umieścił w ustach
papierosa, po czym bezbłędnie trafił w cel płomykiem zapalniczki. Zaciągnąwszy się pierwszym
dymem, zakasłał, z trudem znosząc duszności i ból. Na przekór słabemu, konającemu ciału, wziął
drugi, głębszy i jeszcze bardziej nasycony nikotyną haust powietrza. Wysoko uniesiona wdechem
pierś nagle zastygła w bezruchu, głowa opadła nisko, a ze zwiotczałych ust bezwładnie wypadł
niedopałek, staczając się z kolan wprost na śnieg. Wątły ognik papierosa tlił się jeszcze przez
chwilę; gdy zgasł, gdzieś wśród chaotycznej plątaniny nagich krzewów zatrzepotały drobne, czarne
skrzydła. Nieduży, ciemny ptak przysiadł na moment na ławce u boku umierającego człowieka.
Wlepił w niego przeszywające spojrzenie wyłupiastego, błyszczącego oka po czym, jakby
spłoszony towarzystwem nadciągającej śmierci, poderwał się do lotu i zniknął w mroku.
51
PODWÓJNIE ŚLEPA PRÓBA
– Zostań – mruknął i wysiadł z samochodu.
Musnęła wzrokiem błyszczącą maskę auta, odbijającą kolorowy neon znad drzwi.
Zniekształcony wypukłością metalu napis „Daddy's Diner” nie przykuł jej uwagi na dłużej.
Patrzyła, jak pokonawszy dwa niewysokie stopnie Tom wchodzi do baru, zajmuje miejsce na
czerwonym fotelu przy oknie i prawie od razu zagadnięty przez kelnerkę, składa zamówienie. Sama
też chętnie napiłaby się kawy, a jeszcze chętniej przytuliłaby policzek do ramienia Toma
i pozwoliła, by czule pogłaskał ją po głowie. Wiedziała jednak, że musi czekać.
Tamten zadzwoni, wyjaśnił, ale nie odpowiedział, gdy spytała, dlaczego nie zabierze jej do
środka. Nie rozumiała dlaczego, odkąd znalazł się w barze, ani razu nie spojrzał przez okno, nie
kiwnął ręką, nie mrugnął znacząco przez szybę. Zupełnie, jakby podróżował samotnie, jakby jej
wcale w samochodzie nie było. To tylko nerwy, wytłumaczyła sobie.
Kelnerka właśnie nalała Tomowi kawy, nie dotknął jednak gorącej filiżanki. Ściskał tylko
w napięciu dłonie, mocniej i mocniej, jakby zamierzał połamać sobie nadgarstki. Nagle drgnął
i wstając energicznie, prawie przewrócił kubek. Serce dziewczyny zaczęło bić jak oszalałe, jeszcze
zanim straciła ukochanego z oczu.
Odebrał telefon, zrozumiała i nerwowo potarła palcami swędzące ze zmęczenia powieki.
Gdzieś tam, w kącie dinera, Tom podnosił właśnie słuchawkę i wsłuchiwał się w elektronicznie
przetworzony głos śmiertelnie groźnego przeciwnika, a żaden z niewielu obecnych w barze
kierowców ciężarówek nie podniósł nawet głowy. Po chwili znowu go zobaczyła: prawie biegnąc
zmierzał ku wyjściu. Zatrzymany w drzwiach przez kelnerkę, machinalnie sięgnął do kieszeni,
uiścił zapłatę i wypadł na parking. Zajął miejsce za kierownicą, od razu uruchamiając silnik.
– Co powiedział? – spytała z niepokojem.
– Trzeci zjazd – oświadczył enigmatycznie. – San Felino. Nic mi to nie mówi.
– Mnie też – szepnęła słabo.
Samochód gładko wytoczył się na szosę i zatonął w mroku, rozpraszanym jedynie srebrnym
światłem Księżyca.
52
Podwójnie ślepa próba
***
– Zakręt – wyrzuciła z wyschniętego gardła.
Nie odezwał się ani słowem, zerknął tylko w kierunku, który wskazywała i nieznacznie
zwolnił. Samochód prawie od razu zaczął podskakiwać na nierównościach, kryjących się pod
nawianym na asfalt pyłem z pobocza. Reflektory pojazdu na moment wydobyły z mroku odrapaną
tablicę informującą, że miejscowość San Felino liczy sobie tysiąc trzystu dwudziestu mieszkańców,
by znów zatonąć w nocy. Dziwne, pomyślała. Ani jedno majaczące na horyzoncie światło nie
zapowiadało, że zbliżali się do ludzkich siedzib.
Pierwsze budynki pojawiły się jakby znikąd, niespodziewanie wyrastając po obu stronach
drogi. Zanim zdążyła zdumieć się ich staroświeckością, Tom zatrzymał wóz. Spojrzała na niego
pytająco, ale zręcznie uniknął jej wzroku, sięgając na tylne siedzenie po torbę na laptopa.
– Weź – wybąkał.
– Ja? – Odruchowo cofnęła się w głąb fotela.
– Tak, skarbie. – Położył jej torbę na kolanach. – Powiedział, że ty masz to zanieść.
– Ja? – powtórzyła lękliwie.
Nie odpowiedział, skinął tylko głową ponuro. Wiedziała już, dlaczego milczał przez całą
drogę z „Daddy's Diner”. Sądziła, że się boi. Teraz zrozumiała, że krępowało go też zażenowanie.
– Nie chcę – powiedziała z dziecinną pretensją w głosie. – Nie pójdę, słyszysz?
Westchnął ciężko i oparł rozpalone czoło na kierownicy. Jego barkami wstrząsnął dreszcz.
Gdy ciszę przeszył rozpaczliwy krzyk jakiegoś nocnego ptaka, powoli obrócił głowę, by spojrzeć
na dziewczynę błagalnie. Przymknęła powieki i niechętnie objęła dłońmi kanciaste brzegi torby.
– Powiedział, gdzie? – spytała cicho.
– Powiedział tylko, że się domyślisz. – Tom wyciągnął rękę i łagodnie pogładził towarzyszkę
po policzku, ale zareagowała na dotyk nie tak, jak się spodziewał.
Uniosła powieki, odchyliła głowę, umykając jego palcom, otworzyła drzwi i w jednej chwili
znalazła się na zewnątrz. Rozejrzała się bezradnie dookoła.
– Tam jest całkiem ciemno – zaszczękała zębami.
53
Podwójnie ślepa próba
Tom sięgnął po latarkę. Takie miejsca, jak San Felino określa się terminem „miast–widm”,
przypomniał sobie, po omacku przeszukując zawartość schowka. Opuszczone miejscowości, jakich
wiele na południu kraju. Gdy podawał przedmiot dziewczynie, zauważyła, że ręce drżą mu równie
mocno, a nawet mocniej niż jej i cała złość, jaką do niego czuła, nagle zniknęła.
– Dam radę – stwierdziła bez przekonania, poprawiając pasek torby na ramieniu.
Nie odpowiedział. Z ociąganiem ruszyła ku miastu, jednak kilka kroków dalej przystanęła
i obejrzała się za siebie. Oczekiwała, że Tom będzie śledził ją wzrokiem, nie miała jednak
pewności, czy faktycznie tak robi. Nie potrafiła wyłowić zarysów jego twarzy z oślepiającego
blasku reflektorów auta.
***
Bała się, z każdym krokiem coraz bardziej. Słaby promyk latarki, którym jak ślepiec białą
laską rozpoznawała drogę, migotał złowieszczo, przygasając raz po raz. Wędrowała środkiem
pustej ulicy, z rzadka tylko trwożnie zerkając ku martwym, cichym budynkom. Nie starczało jej
odwagi, by skierować latarkę na któryś z mijanych sklepów, warsztatów czy barów. Raz
spróbowała, ale odbicie światła w brudnej szybie przeraziło ją tak bardzo, że o mało co nie rzuciła
się do ucieczki. Zdała się na wątły blask Księżyca, w napięciu znosząc nocne trzaski i szmery,
wkradające się między dudnienie serca i głuche uderzenia podeszew martensów o asfalt. Domyślała
się już wcześniej, dlaczego nie pozwolono im zabrać telefonów komórkowych, ale teraz nabrała
przekonania, że miał być to rodzaj wymyślnej tortury. Samotność, niepokój i niepewność, a raczej
pewność, że w razie kłopotów nie zdoła wezwać pomocy, przygnębiały dziewczynę tak bardzo, że
prawie zapomniała o konieczności poszukiwania wskazówki.
Gdzie właściwie powinna zostawić torbę? A jeśli przejdę przez całe miasto i nie zobaczę
żadnego znaku, żadnej podpowiedzi, rozważała, czując jak gęsia skórka powoli opanowuje jej
przedramiona, co wtedy?
Wtedy będziesz musiała przebyć tę drogę jeszcze raz, odpowiedziała sobie. W tę i we w tę,
i tak już na wieki, jak w jakimś durnym, tanim horrorze. Koszmarne San Felino.
54
Podwójnie ślepa próba
San Felino, San–koszmar–Felino, dla dodania sobie animuszu zaczęła powtarzać pod nosem
w rytm kroków. San–koszmar–Felino, San–koszmar...
Fioletowy poblask emanujący z jednego z okien sprawił, że przerwała recytację upiornej
wyliczanki. Przystanęła na moment, by przecierając dłonią powieki upewnić się, że to nie odbicie
Księżyca w jakimś błyszczącym przedmiocie. Poświata nie zniknęła; dziewczyna z ociąganiem
podjęła marsz, pokonując opór zesztywniałych ze strachu kolan. Jeszcze zanim dotarła do
naznaczonego blaskiem budynku domyśliła się, ku czemu zmierza.
„Otwarte”, głosił z okna jarzący się na różowo, opleciony niebieską aureolą neon,
zapraszając do równie mrocznego i odpychającego jak inne budynku. Spojrzała w górę, ale
w oknach dawnego hotelu nie płonęło ani jedno światło. Jedynie zdeformowany obraz Księżyca
ożywiał jedną z matowych szyb na piętrze. Zanim wstąpiła na stopień prowadzący na staromodny
ganek przełknęła ślinę, wytarła spocone dłonie o spodnie i niespodziewanie dla samej siebie
przeżegnała się ukradkiem.
San–koszmar–Felino, powtórzyła bezgłośnie, otwierając drzwi.
***
Przeraźliwy łomot otwieranych kopniakiem drzwi sprawił, że pielęgniarka w recepcji jak
oparzona poderwała się z krzesła. Otworzyła szeroko oczy: na szpitalny korytarz wpadł blady,
zdyszany człowiek, trzymający w ramionach młodą kobietę. Głowa i lewe ramię nieprzytomnej
zwisały bezwładnie ku ziemi, podrygując w rytm drżenia jego rąk.
– Pomocy – błagał. – Wykrwawi się, lekarza, pomocy...
Wzrok pielęgniarki na ułamek sekundy spoczął na granatowym t–shircie mężczyzny, który
pstrzyła nieokreślonego koloru mokra plama i na ciemnej bluzie ciasno obwiązanej na brzuchu
dziewczyny. Zanim zdążyła ruszyć się z miejsca, z dyżurki wyjrzał zaalarmowany hałasem
człowiek w białym fartuchu.
– Tutaj – zawołał. – Tutaj! Co się stało?
55
Podwójnie ślepa próba
– Nie wiem – wybełkotał Tom, wpadając do gabinetu. – Nie wiem! Znalazłem ją tak... Chyba
spadła ze schodów. Ale ta krew... pojęcia nie mam!
Zaciskając zęby, ułożył nieprzytomną na leżance i zatoczył się na ścianę, dysząc ciężko.
Obserwował w napięciu, jak w pomieszczeniu nagle zaroiło się od personelu medycznego.
Sanitariusze z kontrolowanym pośpiechem przenieśli dziewczynę na nosze i wywieźli na salę
operacyjną. Nie od razu zareagował, gdy któryś z medyków podszedł, by o coś spytać. Dopiero po
chwili zrozumiał kierowane do niego słowa.
– Nie – wymamrotał nieprzytomnym głosem. – Ja nie... Mnie nic.
Pielęgniarz podstawił krzesło i pomógł mu usiąść. Tom opadł na twarde siedzisko bez ulgi
i ukrył twarz w dłoniach, zamykając się na wszystko, co działo się dookoła.
Dopiero po dłuższej chwili zdołał uspokoić oddech. Szaleńcze bicie serca przestało
zagłuszać dzwonki nieodbieranych telefonów, krzątaninę z korytarza i podniesione głosy toczące
urywane, niezrozumiałe rozmowy. Pomyślał wtedy, że powinien wstać i spytać co z Jess, ale
całkiem opadł z sił. Skupił się więc na tym, co zdołał posłyszeć z holu. Nie jest dobrze, zrozumiał,
gdy w chaotycznej plątaninie hałasów dominować zaczęła wyraźna nerwowość i gdy zdołał
wyodrębnić z morza dźwięków dwugłos energicznych, wyraźnie zbliżających się kroków. Nie
podniósł wzroku na wchodzących do gabinetu, intuicyjnie odgadując ich tożsamość.
– To on – oznajmiła kobieta.
– Muszę obejrzeć dokumenty. – Usłyszał nieprzyjemny, chropowaty głos mężczyzny. –
Pańskie i tej postrzelonej dziewczyny.
Dopiero wtedy zmusił się, by spojrzeć na mówiących: pielęgniarka z recepcji i człowiek
w mundurze zastępcy szeryfa mierzyli go zimnymi spojrzeniami.
– Postrzelonej? – wyjąkał.
– Tak. W brzuch. – Twarz funkcjonariusza przybrała jeszcze bardziej oficjalny wyraz. –
Posiada pan broń?
Tom instynktownie zaprzeczył, kręcąc głową.
– Prawo jazdy... zostało w samochodzie – wyszeptał. – Mogę przynieść...
– Nie trzeba. – Padła odpowiedź. – Sami znajdziemy.
56
Podwójnie ślepa próba
***
– Pani jest członkiem rodziny?
– Tak – potwierdzam skwapliwie, by uwiarygodnić nieprawdę. – Jessica jest moją pasierbicą.
Ordynator miejscowego szpitala kiwa głową, zatapiając wzrok w przywiezionych przez nas
dokumentach. Jak na mój gust, przegląda je z wyjątkowo irytującą celebrą. Bawi go zgrywanie
ważniaka, choć zapewne z zadowoleniem pozbywa się z prowincjonalnej lecznicy kogoś z tak
skomplikowanymi i poważnymi urazami, jak pogrążona w śpiączce Jessica Hammond. Jeden
podpis i znów będzie mógł spokojnie przyjmować wieśniaków pokąsanych przez węże.
– W papierach wszystko w porządku. – Ordynator wreszcie podnosi wzrok, zwraca się jednak
do towarzyszącego mi Schmitta.
Choć tak właściwie Schmitt uważa, że to ja mu towarzyszę, a nie odwrotnie, ale na wybujałe
ego tego człowieka nie ma rady.
– Oczywiście – odpowiada pewnie nosowym, skrzeczącym głosem. – Przygotowaliśmy się
starannie, błędy proceduralne oznaczałyby tylko stratę czasu.
Ordynator kiwa głową leniwie.
– Pozostaje kwestia transportu – mówi. – Nie dysponujemy helikopterem medycznym, trzeba
byłoby wezwać taki z Albuquerque. Widzę jednak, że ubezpieczenie panny Hammond nie obejmuje
aż takich wydatków. – Przenosi wzrok na mnie i pyta z lekką obawą: – Czy rodzina jest gotowa
pokryć koszty z własnej kieszeni?
– To już załatwione – odpowiadam, wzruszając ramionami. – Wystarczy jeden telefon
profesora Schmitta. Pilot śmigłowca kliniki uniwersyteckiej czeka w pogotowiu.
Miejscowy lekarz unosi wysoko brwi. Widzę, że moje słowa wywierają na nim takie
wrażenie, jakiego oczekiwałam. Pewnie przez resztę dnia będzie się zastanawiał, kim właściwie jest
Jessica Hammond, skoro dla ratowania jej skóry organizujemy aż tak skomplikowaną akcję.
Zdziwiłby się jeszcze bardziej, gdyby dowiedział się, że dziewczyna właściwie jest nikim.
Przynajmniej dla mnie i Schmitta, a uczucia, jakie naprawdę żywi wobec niej Thomas Resnick też
pozostają jedną wielką niewiadomą. Pomimo wszystkich pozorów charytatywnego dobroczyńcy,
57
Podwójnie ślepa próba
jakie stara się stwarzać Petersson–Wolfe, naszego pracodawcy nie interesują tanie sentymenty,
a jedynie to, co dziewczyna mogła widzieć zanim straciła przytomność, choć wydobycie z niej tych
wspomnień może okazać się skrajnie trudne.
Mimo wszystko oddycham z ulgą, gdy miejscowy medyk składa na papierach zamaszysty
podpis, wstaje i podchodzi do Schmitta, uśmiechając się jak wtajemniczony profesjonalista do
podobnego sobie zawodowca, chociaż Schmitt jest światowej sławy neurochirurgiem, a on jedynie
prowincjonalnym lekarzem z niedużej mieściny Grants.
– Proszę. – Uśmiecha się, podając dokumenty. – Powodzenia.
Dobrze mówisz, wiejski konowale, myślę, podnosząc się z miejsca. Będzie nam potrzebne,
nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo.
***
– Zwolnij, zakręt – mówię, ale Hayes nie zdejmuje nogi z gazu.
Głupi gówniarz, jak zwykle wie wszystko lepiej, złorzeczę w myślach, gdy samochód mija
zjazd z głównej drogi i młody mężczyzna zajmujący fotel kierowcy, chcąc zatrzeć wrażenie, że
z jego refleksem jest coś nie w porządku, hamuje z piskiem opon.
– Po jaką cholerę kazałaś wyłączyć GPS? – warczy, wycofując auto.
– Oni nie mieli nawigacji – przypominam.
– Co z tego? – pyta Hayes, skręcając niebezpiecznie blisko słupa zwieńczonego
drogowskazem zapraszającym do San Felino.
– Gówno – odgryzam się.
Młody nigdy nie pojmie pewnych spraw, choć jako absolwent prawa na Harvardzie nie jest
głupi i powinien chwytać w lot, że muszę jak najwierniej odtworzyć zdarzenia składające się na
tamten feralny wieczór. Tylko dlatego Hayes prowadzi wóz, a ja potulnie siedzę na miejscu, które
wtedy zajmowała Jessica i tylko dlatego wysłuchuję teraz cierpliwie przekleństw, którymi małolat
kwituje każdą dziurę w zaniedbanej drodze. Cóż, w sektorze prywatnym współpracowników też
sobie nie wybieramy, myślę. Wielka szkoda.
58
Podwójnie ślepa próba
Zdewastowane budynki zaskakują mnie, nagle materializując się w ciemności. Zanim
otworzę usta, by przypomnieć, że właśnie w tym miejscu ma się zatrzymać, Hayes nagle hamuje.
– No, Rojas, czas na ciebie – ponagla, uśmiechając się drwiąco. To, że podejmuję się nocnej
wędrówki przez opuszczone miasteczko sprawia mu frajdę i nawet nie próbuje ukrywać
bezczelnego zadowolenia, z jakim wyprawia mnie na samotny i jak mniema, niebezpieczny spacer
po San Felino. – Uważaj, żeby cię coś nie zjadło – dodaje, dumny z własnego poczucia humoru.
– Wal się, białasie – rzucam gniewnie, otwierając drzwi służbowego sedana.
Właściwie nie czuję złości, jedynie niesmak. Wkładam pod pachę skoroszyt z zeznaniami
Toma Resnicka i zapalam latarkę. Wszystko, z wyjątkiem docinków wyszczekanego adwokata,
przebiega tak samo jak wtedy, gdy po asfalcie kroczyła Jessica Hammond. Założyłam nawet
podobne do jej glanów ciężkie buty. Nie są tak wygodne jak adidasy i zaczynają obcierać mi pięty,
ale muszę nauczyć się to ignorować. Nie powinny rozpraszać mnie takie drobiazgi, mam odczuwać
tylko strach, jak każda normalna dwudziestodwulatka włócząca się samotnie po zrujnowanym,
dawno wysiedlonym mieście. Co czułaby w takiej sytuacji moja dawno nie widziana, niewiele
młodsza od niej córka? Co czułabym ja? Usiłuję przywołać w pamięci siebie sprzed dwudziestu lat
z okładem, ale po chwili rezygnuję. Wiem że to na nic, nie tylko dlatego, że dla mnie w jej wieku
przemierzanie mrocznych zaułków niebezpiecznych miast stanowiło już zawodową rutynę. Jestem
przecież kimś zupełnie innym niż dziewczyna Resnicka i dobrze zdaję sobie sprawę, że właśnie
w tym tkwi słabość genialnej metody profesora Schmitta.
Noce o tej porze roku są chłodne i mimowolnie uśmiecham się do siebie czując, jak na
przedramiona niepowstrzymaną falą wypełza gęsia skórka. Niedługo pojawią się dreszcze,
a wszystko to razem stanowić będzie marną co prawda, ale jednak namiastkę lęku, który musiał
paraliżować Jessicę na chwilę przed wkroczeniem do opuszczonego hotelu. Nie mam pojęcia, jak
go znalazła. W zeznaniach Resnicka nie znalazłam o tym żadnej wzmianki. Mnie drogę wskazują
jaskrawe taśmy, którymi lokalna policja zapieczętowała drzwi. Podchodzę do nich i zdzieram
blokujące wejście żółte wstęgi bez krzty należnego im respektu. Przez chwilę mnę jedną z nich
w palcach i na ułamek sekundy kleiste tworzywo wyzwala we mnie falę niepożądanej nostalgii.
59
Podwójnie ślepa próba
Niechciane uczucie powrotu do przeszłości nasila się jeszcze wewnątrz budynku. Omiatam
latarką pustawy hol i zdewastowaną podłogę. Spoglądam na deski pokryte plątaniną odciśniętych
w pyle śladów pozostawionych przez policjantów, po czym z uwagą przyglądam się brunatnej
plamie u stóp schodów. Zanim ją ominę i wkroczę na niemiłosiernie skrzypiące stopnie, wysyłam
świetlny punkt na rekonesans. Nie mam pojęcia, czy dziewczyna zdołała dotrzeć na górę, zanim
dostała postrzał w brzuch, ale obrażenia głowy, których doznała świadczą, że spadła z wysoka.
Długo przyglądam się antresoli, stylizowanej na kolonialną. Tu znaleziono porzucony
pistolet Resnicka, ten sam, z którego oddano feralny strzał. Dla miejscowych śledczych sprawa jest
jasna mimo, iż Tom uparcie nie przyznaje się do winy. Mnie samej wydaje się mocno podejrzana,
a tragicznie zakończona historia przekazania okupu za nieporwane przecież dziecko wygląda na
grubymi nićmi szytą. Gdyby wyjaśnienia Resnicka były prawdą, właśnie na półpiętrze, bezpiecznie
skryty w ciemności, musiałby oczekiwać na Jessicę Hammond ktoś, kogo tożsamości możemy
nigdy nie poznać. Cała nadzieja Thomasa i naszego wspólnego pracodawcy w tym, że Hammond,
zanim straciła przytomność, zdołała zobaczyć twarz strzelca.
Bo wtedy ja również ją zobaczę.
***
– Rozmawiałam już z policją. – Nora Resnick wydyma usta w pełnym pretensji grymasie. –
I nie mam nic nowego do dodania.
– Nie jestem z policji – wyjaśniam cierpliwie. – Reprezentuję ochronę Petersson–Wolfe'a.
Kobieta nieznacznie marszczy starannie wypielęgnowane brwi. Zastanawia się chwilę, po
czym szerzej otwiera drzwi, bez przekonania zapraszając mnie do środka.
– To pani pracuje dla adwokata Toma? – pyta, gdy podążam jej śladem do gustownie
urządzonego salonu.
– Nie – prostuję – dla firmy. Tak samo, jak mecenas Hayes.
Była żona Resnicka wzrusza ramionami i widzę, że niewiele ją obchodzą istotne dla mnie
niuanse. Siada w fotelu, wskazując mi jednocześnie miejsce na sofie. Z zarzuconej zabawkami
60
Podwójnie ślepa próba
podłogi uśmiecha się do mnie uroczy czterolatek. Ja również wyszczerzam do niego zęby,
zauważając, że wcale nie jest podobny do Toma.
– Widzi pani? Nikt go nie porwał – stwierdza drwiąco Nora.
Chłopiec podnosi się z dywanu i podchodzi do mnie, ściskając w dłoniach pluszaka.
– Masz – mówi, podając mi zabawkę.
Tak, nie zachowuje się jak jedno z tych zalęknionych dzieci, ofiar porwań. Każdy by poznał,
nawet gdyby wcześniej nie miał z nimi do czynienia.
– Dzięki, szeryfie – odpowiadam, próbując oczyścić umysł z przykrych wspomnień,
a chłopiec uśmiecha się jeszcze promienniej i ufnie sadowi obok mnie na sofie.
Nora Resnick poprawia jasne włosy opadające na oczy.
– Myślę, że Toma powinien przebadać psychiatra – stwierdza kategorycznie. – Nikt normalny
nie wymyśliłby czegoś takiego.
– Tak, to byłoby nawet zasadne – zgadzam się, oddając malcowi zabawkę. – Gdyby nie fakt,
że ktoś naprawdę zgłosił się po okup.
Kobieta w jednej chwili blednie, a w jej spojrzeniu pojawia się lęk.
– Jak to? – pyta z niedowierzaniem.
Wyciągam z kieszeni kurtki złożoną na czworo kartkę, starannie rozprostowuję ją na
podłokietniku sofy i podaję Norze.
– Portret pamięciowy – oznajmiam i od razu zadaję pytanie: – Zna pani tego człowieka?
Sięga po kartkę z wyraźnym ociąganiem, przez moment niechętnie wpatruje się w szeroką
twarz Latynosa, ale zamiast odpowiedzieć, pyta:
– Skąd to macie?
– Z zeznań Jessiki Hammond – wyjaśniam, starając się wypowiedzieć te słowa jak najbardziej
obojętnym tonem i choć tego stwierdzenia w żaden sposób nie można uznać za nieprawdę, pilnuję
się mocno, by zabrzmiało naturalnie. – Zna go pani?
Kobieta w osłupieniu oddaje mi portret.
– Przecież ona... Obrzęk mózgu, śpiączka. Jak...?
Krzywię się, ubierając twarz w znudzony grymas.
61
Podwójnie ślepa próba
– Nie wiem. To już nie moje poletko. – Ponownie składam kartkę na czworo i jeszcze raz tak
samo, by lepiej mieściła się w kieszeni. – Widziała pani wcześniej tego człowieka?
– Nie. – Nora wstaje, podchodzi do sofy i bierze syna na ręce, dodając: – Przykro mi, że nie
mogę bardziej pomóc.
– Szkoda. – Podnoszę się z miejsca i ruszam do holu.
Już przy drzwiach zatrzymuję się i spoglądam na żonę Resnicka uważnie, marszcząc brwi
w sposób imitujący, że właśnie przypomniałam sobie coś istotnego.
– Nie ciekawi pani, czego zażądał ten człowiek? – pytam od niechcenia.
Dzieciak wierci się w ramionach matki i kobieta z ulgą stawia go na podłodze.
– Policjanci wspominali, o jakiej sumie mówił Tom. To śmieszne, żadni z nas bogacze –
stwierdza, podążając wzrokiem za biegnącym do salonu chłopcem.
Z trudem powstrzymuję się od złośliwego uśmieszku. Tak, tylko wyższa klasa średnia, mam
ochotę zadrwić z bezprzykładnej hipokryzji tak ubogiej mieszkanki North Valley.
– Widzi pani, wcale nie chodziło o pieniądze. Jakieś dane albo wyniki badań. Na szczęście –
dodaję z naciskiem – szantażysta nie dostał oryginałów. Udało się je podmienić w ostatniej chwili.
– Tak? – W głosie Resnick słyszę nutę popłochu, gdy powtarza: – Na szczęście...
Wychodzę na zewnątrz, i gdy kierując się do samochodu przemierzam zadbany podjazd,
odnoszę wrażenie, że ktoś obserwuje mnie zza okien eleganckiego domu po drugiej stronie Camino
Del Rio.
Jestem tego bardziej niż pewna.
***
– Dzwoniła – relacjonuję. – Niedługo po tym jak wyszłam.
Hayes nie wygląda na zainteresowanego. Rzuca tylko niepewne spojrzenia na lewo i prawo.
Przyglądam się temu z rozbawieniem. Każdy biały o tej porze w miejskim parku zachowuje się
podobnie. To takie niekontrolowane zachowanie, jak to się nazywa? Odruch warunkowy,
przypominam sobie odpowiednie określenie. Na coś jednak przydaje się współpraca ze Schmittem.
62
Podwójnie ślepa próba
– Specjalnie wybrałaś takie gówniane miejsce? – rzuca z urazą w głosie.
– Tak – pozwalam sobie na drwinę – tylko po to, żebyś narobił w gacie.
Hayes mruży oczy, usiłując wyodrębnić z cienia wyraz mojej twarzy. Jego wystraszone
oblicze widzę całkiem wyraźnie, mimo iż latarnia za plecami nie grzeszy jasnością.
– Lepiej dmuchać na zimne – dodaję już całkiem poważnie.
Nie przyznam się małolatowi, że po prostu mam przeczucie. Po tylu latach w branży po
prostu się wie, kiedy człowiek staje się obiektem inwigilacji. Mam wrażenie, że firma przygląda
nam się uważniej niż zazwyczaj, bo i sprawa wydaje się poważniejsza niż zwykle. Dlatego właśnie
na spotkanie z Hayesem założyłam nienoszony od lat ciuch, a adwokatowi zasugerowałam
przebranie niezgodne z codzienną rutyną i dlatego żadne z nas nie ma przy sobie komórki. Młody
wygląda w swoim dresie na niefrasobliwego biegacza, któremu życie niemiłe. To nie tylko
zabawne, ale przede wszystkim praktyczne. Pozwala uniknąć niewidocznych dla ludzkich oczu, acz
skutecznych szpiegowskich gadżetów, takich, jakie sama umieściłam pomiędzy włóknami sofy
Nory Resnick udając, że rozprostowuję pogniecioną kartkę.
– Streszczaj się, Rojas – szczęka zębami Hayes. – Dzwoniła i co?
– Powiedziała: „Za godzinę”. Tylko tyle. Potem zabrała dzieciaka i wyszła. Pojechałam za
nią. Kupiła jednorazowy aparat którejś z tanich sieci komórkowych i wybrała numer. Musiała go
pamiętać, bo nie korzystała z żadnej notatki. Snuła się po centrum handlowym i rozmawiała,
a właściwie wsłuchiwała się w to, co miał do powiedzenia ktoś po drugiej stronie.
– Wiesz, pod jakie numery dzwoniła? – Młody na moment zapomina o strachu.
– Jeszcze nie – przyznaję. – Pierwszy dopiero ustalam, a drugi... No cóż, w drodze powrotnej
wyrzuciła jednorazowy aparat do Rio Grande.
– Więc na razie nic nam to nie daje – krzywi się Hayes.
– Daje. Przecież połknęła haczyk. – Spoglądam ponad ramieniem adwokata, śledząc
majaczącą w oddali ludzką postać i zmieniam temat: – Dowiedziałeś się czegoś?
Młody traci cały tupet, oglądając się za siebie niepewnie, ale spóźniony przechodzień znika
w mroku. Zbyt długo tkwimy w jednym miejscu, zdaję sobie wtedy sprawę. To błąd.
– Przejdźmy się – proponuję, a Hayes zgadza się bez wahania.
63
Podwójnie ślepa próba
– Tak – przyznaje, gdy odzyskuje pewność siebie. – Podpytałem kolegów. Rozwód
przeprowadzono bez orzekania o winie. Zaskakująco zgodnie podzielili majątek. On dostał opiekę
nad synem. Z tego, co wiem, poszło wyjątkowo gładko...
– Dlaczego on? – Marszczę brwi z niedowierzaniem. – Miał lepszego prawnika?
– Nie. Po prostu się dogadali. – Hayes wzrusza ramionami tak, jakby chodziło o dziedziczenie
domu albo samochodu, a nie zgodę na widywanie jedynego dziecka w wyznaczone weekendy.
– Od razu widać, że nie masz dzieci – mówię. – Taka ugoda to skrajnie rzadki scenariusz.
Rzadki, ale nie niemożliwy, myślę i zagryzam z goryczą wargi na wspomnie sukinsyna,
który wiele lat temu wynajął lepszego prawnika niż ja. Młody zjeża się, jak zawsze, gdy przybieram
protekcjonalny ton.
– Rzadkim scenariuszem jest raczej to, że Resnick dała się nabrać na twój naciągany blef –
mówi z urazą i wydaje mi się, że również z lekką zazdrością. – Wcale nie musiała.
– Magia wieloletniego doświadczenia, Hayes. – Uśmiecham się pobłażliwie, choć wcale nie
poprawia mi się humor.
– Wszystko jedno. – Macha ręką. – Nie chciałbym być w twojej skórze, jeśli...
Milknie nagle, spłoszony donośnymi, choć tłumionymi przez roślinność pijackimi okrzykami
z pozostającej już za nami głębi parku.
– Jeśli co? – podchwytuję zaczepnie.
– Sama wiesz – mruczy, rozglądając się niespokojnie. – Już późno, Rojas, a ja wolę być
zapraszany na randki do Nob Hill.
– Nie pochlebiaj sobie, gówniarzu – odgryzam się.
Hayes nie odpowiada i podejrzanie pośpiesznym krokiem, prawie biegnąc, dopada swojego
samochodu. Wiem, o czym mówi. Dla firmy wyciągnięcie z aresztu śledczego kierownika
najbardziej znaczącej sekcji badawczej przestało stanowić priorytet, kiedy okazało się, że
przehandlował wyniki najtajniejszych badań. Tak na dobrą sprawę, określenie „przehandlował” jest
całkowicie nietrafione, ale nie w tym rzecz. To ja stałam się nagle odpowiedzialna za ich
odzyskanie, albo przynajmniej za przekonanie przeciwnika, że są bezwartościowe.
64
Podwójnie ślepa próba
Samochód rusza z wyciem silnika. Młody jeszcze mocniej niż zazwyczaj dociska gaz. Nie
tylko to mnie niepokoi. Udaję, że biegnę wzrokiem za czerwonymi światłami odjeżdżającego auta,
tak naprawdę ścigając spojrzeniem tajemnicze, przemykające po parku cienie. Sięgam do ukrytej
pod sportową kurtką kabury, ale jest już za późno. Na trotuar wpadają potężni mężczyźni, na ulicy
obok mnie zatrzymuje się ciemna furgonetka.
Wiem, co stanie się za chwilę. Nie zdołam nawet wyciągnąć broni, tamci sprawnie wepchną
mnie do wnętrza wozu, a kierowca ruszy z piskiem opon, zanim jeszcze zdążą zatrzasnąć drzwi.
***
– Wpierdalasz się w nie swoje sprawy, Rojas. – Szpakowaty mężczyzna opiera się o biurko
i niedbałym gestem ukrywa dłonie w kieszeniach.
Nie odzywam się ani słowem. Czekam. Przed chwilą posadzono mnie na krześle w ponurym
pokoju bez okien i nie mam pojęcia, gdzie się znajduję. Furgonetkę zatrzymano prawie w drzwiach
i wprowadzono mnie wprost do budynku, a ciemność korytarza nie dostarczyła żadnych
wskazówek. Nie aresztowano mnie w klasycznym rozumieniu tego słowa – nie założono mi
kajdanek, odebrano jednak broń i dokładnie sprawdzono, czy nie ukrywam telefonu albo jakichś
ostrych przedmiotów. Nie wiem, kim są porywacze, ale wyglądają na biegłych w swoim fachu.
– Poinformowałaś Resnick o podmianie – kontynuuje szpakowaty, krzywiąc się
z niesmakiem. – Nie wiem, co, do kurwy nędzy chciałaś osiągnąć i w tym momencie mnie to nie
interesuje, ale popełniłaś pierdolone, kolosalne faux pas.
Nadal milczę. Wulgarne wynurzenia tego człowieka nie robią na mnie wrażenia i zamierzam
mu to okazać. Niezobowiązująco zakładam nogę na nogę i splatam dłonie, opierając je o kolano,
przybierając jednocześnie najbardziej znudzoną minę, na jaką mnie stać. Z podłogi poprzez krzesło
wnika w moje ciało jakaś delikatna wibracja i zdaje mi się, że z oddali dobiega stłumiony
i zniekształcony, ale znajomy dźwięk. Czyżby kolej?
– Interesuje mnie jedno – mówi mężczyzna, wyciągając ręce z kieszeni i krzyżując je na
piersi. – Skąd wiedziałaś o podmianie? Thomas Resnick ci nie powiedział.
65
Podwójnie ślepa próba
Mimowolnie marszczę brwi; a więc naprawdę odbyła się jakaś podmiana. Moim
„naciąganym blefem” niechcący trafiłam w sedno jakiejś śmierdzącej sprawy. Powoli tracę
pewność siebie. Z kim, do cholery, mam do czynienia? Oczywiście, przed chwilą też nie miałam
pojęcia, ale nagle ta niewiedza zaczyna mi bardzo przeszkadzać. Przełykam dyskretnie ślinę i już
otwieram usta, by rzucić jakąś wymijającą odpowiedzią, gdy znów odzywa się szpakowaty.
– Nie pierdol, że Hammond tak zeznała. Nie uwierzę, nie jestem jakąś durną kurą domową.
– Tego nie wiem – odzywam się wreszcie. – Zapomniałeś się przedstawić.
Przez wąskie usta mężczyzny przemyka skurcz, który w innych okolicznościach od biedy
można by uznać za uśmiech.
– Frank Nellis, BTI. Uprzedzam, że nie wyjdziesz stąd, jeśli nie zaczniesz współpracować –
ostrzega, nagle poważniejąc. – Na początek, podasz nazwisko informatora.
Wszystko staje się jasne. BTI, owoc paranoicznych obaw rządu przed plagą wywozu do Azji
jeszcze nie opatentowanych, drogich wynalazków. Kontrwywiadu technologicznego na karku
jeszcze mi brakowało, myślę z niechęcią. Ostatnią rzeczą, której teraz chcę, jest zadzieranie
z władzami federalnymi.
– Nie ma żadnego informatora – mówię. – Rozmowa z Resnick była klasyczną prowokacją.
Blefem, rozumiesz, Nellis?
Mężczyzna odrywa się od biurka i spogląda na mnie z góry.
– Nie. – Kręci głową. – Mam uznać, że w to gówno wdepnęłaś czystym przypadkiem? Ale to
nie zmienia faktu, że wiedziałaś, co stanowiło okup.
– Tom Resnick mi opowiedział – odpowiadam, odważnie znosząc badawcze spojrzenie
jasnych, prawie bezbarwnych oczu.
– Dopiero, gdy poinformowałaś go, że o tym już wiesz. – Wzrok mężczyzny staje się nagle
jeszcze bardziej przenikliwy, choć myślałam, bardziej już nie może być. – Skąd?
Powoli opuszczam głowę i udaję, że przyglądam się pozostawionemu na pustawym blacie
biurka jednorazowemu kubkowi z kawą.
– Od Hammond – wyznaję. – Zdaję sobie sprawę, jak to brzmi, ale to prawda. Nie na darmo
ściągali Schmitta z Waszyngtonu.
66
Podwójnie ślepa próba
– Udało się ją wybudzić? – Nellis stawia krzesło naprzeciwko mnie i siada dokładnie na linii
mojego wzroku.
Mimo wszystko robi mi się nieswojo. Co za dziwny facet, myślę. Nie potrzebuje nawet
świecącej wprost w twarz przesłuchiwanego lampy, wystarczy samo miażdżące spojrzenie, by
człowiek poczuł się jak uderzony bykowcem.
– Coś w tym rodzaju. Szczegółów nie znam. – Zatapiam wzrok w oczach Nellisa, wkładając
wiele wysiłku w to, by wytrzymując jego spojrzenie nie zdradzić, że kłamię.
Zaczyna dziać się ze mną coś dziwnego. Nigdy nie czułam czegoś takiego. Serce zaczyna
bić ociężale jak na zwolnionym filmie, a chwile ciszy między kolejnymi uderzeniami wydają się
coraz dłuższe. Z trudem wyrzucam powietrze z obarczanych coraz większym ciężarem piersi
i nabieram przekonania, że nie potrafiłabym nawet wstać z krzesła. Jestem w stanie uwierzyć, że
agent BTI umie zatrzymać krążenie przesłuchiwanego samą siłą woli. Na szczęście spojrzenie
Nellisa w jednej chwili łagodnieje.
– Hammond miała się nie dowiedzieć, co niesie – stwierdza mężczyzna.
Biorę głęboki wdech.
– Zajrzała do torby – bełkocę bezsilnie. – Zanim weszła do hotelu.
Nellis kiwa głową ze zrozumieniem i wstaje. Oblewam się potem. Nieokreślony rezonans
przenika budynek ponownie a ja, wyczerpana, odczuwam go intensywniej niż wcześniej i nagle
dociera do mnie, że to zniekształcony przez grube mury ryk startującego, wojskowego odrzutowca.
Wiem już, gdzie jestem i to dodaje mi sił. Prostuję zgięty w pałąk kręgosłup i poprawiam się na
krześle. Agent podnosi z biurka pogniecioną kartkę papieru i długo się jej przygląda, po czym
odwraca tak, bym zobaczyła widniejącą na niej ludzką podobiznę.
– Kurwa, ten portret pamięciowy też wygląda zbyt szczegółowo, jak na rysunek
przygotowany na podstawie zeznań dziewczyny z poważnym urazem mózgu – mówi z namysłem. –
Ale niech ci będzie, Rojas. Dam ci szansę. Masz wszystko odkręcić, a ten facet – dodaje,
potrząsając wizerunkiem – ma uwierzyć, że dostał prawdziwe próbki, bo inaczej, razem z nim
i Norą Resnick staniesz przed sądem, oskarżona o szpiegostwo technologiczne. Rozumiesz?
67
Podwójnie ślepa próba
Paradoksalnie, dopiero co usłyszana groźba niespodziewanie poprawia mi humor. Oznacza,
że wcale nie muszę wypruwać sobie żył, by odzyskać wyniki, skoro tak naprawdę nie doszło do
przecieku. Firma będzie usatysfakcjonowana i dla mnie tylko to się liczy.
– Goń się, panie agencie federalny – mówię, uśmiechając się szeroko. – Sam sobie wszystko
odkręcaj. A udziału w szpiegostwie nikt mi nie udowodni.
Twarz szpakowatego nie zmienia wyrazu, zapewne nie raz słyszał takie butne odzywki.
– Nie ma winy, której nie dałoby się udowodnić – stwierdza obojętnie, krocząc w stronę
wyjścia. – Pamiętaj o tym.
Wychodzi, zostawiając mnie samą. Słyszę trzaśnięcie zamykanych drzwi i chrobot
przekręcanego w zamku klucza. Zaraz potem gaśnie światło, a ja przestaję się uśmiechać.
Już wiem, że czeka mnie długa noc.
***
Dopadam go na podjeździe, gdy wychodzi do pracy. Wprawnym ruchem wykręcam mu
ramię, popycham najmocniej jak potrafię i przytrzymując dłonią za kark, rozkwaszam jego
wypielęgnowaną buźkę na masce samochodu.
– Wystawiłeś mnie, sukinsynu – syczę mu do ucha, słysząc, jak oprawki wciskanych w blachę
okularów rysują maskę auta.
– To nie tak, Ana – jęczy Hayes, usiłując dosięgnąć ich wolną ręką. – Nie tak!
– A jak, gnoju? – krzyczę, nie przejmując się faktem, że serwuję właśnie sąsiadom młodego
niezłe widowisko. – Jak?
– To federalni – dyszy. – Chcieli pogadać z tobą... dyskretnie. Co miałem zrobić?
– Uprzedzić mnie, skurwielu – stwierdzam lodowato i jeszcze mocniej dociskam jego
policzek do auta. – Po starej znajomości!
Gdzieś obok nas zatrzymuje się samochód. Kątem oka widzę jego zniekształcony obraz przez
szyby wozu Hayesa. Przychodzi mi do głowy, że powinnam skończyć to przedstawienie, zanim
jakiś nadgorliwy sąsiad wezwie policję.
68
Podwójnie ślepa próba
– Pani Rojas? – Słyszę niewyraźne słowa i zaskoczona od razu rozluźniam uścisk.
Tego głosu się nie spodziewam. Powoli puszczam młodego i odwracam się, zachodząc
w głowę czego może szukać Nora Resnick przed domem Hayesa o siódmej czterdzieści rano.
Blada, rozczochrana, nie przypomina już dystyngowanej kury domowej z przedmieścia. Unika
kontaktu wzrokowego, odwracając głowę i umykając spojrzeniem gdzieś w bok. Przez chwilę
milczymy obie, tylko młody za moimi plecami rozpacza nad porysowanym lakierem.
– O co chodzi? – pytam w końcu.
– Zabrał Danny'ego – jęczy Nora i, wciąż nie dowierzając kręci głową, a ja wreszcie mogę
dostrzec potężny siniak na jej szczęce i spuchniętą od uderzenia, czerwoną wargę.
– Kto? – Czuję, jak pomimo przybierającego z każdą chwilą na sile upału robi mi się zimno.
– Facet z portretu pamięciowego – bełkocze.
Wtedy również i młody zastyga w bezruchu, a skąpy przecież ruch na mało uczęszczanej,
osiedlowej uliczce zaczyna nagle przeszkadzać niczym ryk z zatłoczonej autostrady.
– Pogadamy u ciebie, Hayes – mówię i otaczając roztrzęsioną kobietę ramieniem, prowadzę ją
wprost do domu adwokata.
– U mnie? Ale... – słyszę niepewny głos chłopaka.
Nie odwracając się, tuż pod progiem rzucam kpiącą uwagę:
– Gówno mnie obchodzi, że nie uprzątnąłeś ze stołu stringów jakiejś zdziry. Pani Resnick
musi ochłonąć. Otwierasz, czy mam wykopać te drzwi?
Młody z ociąganiem sięga do kieszeni po klucze. Słyszę ich brzęk, miota nimi nerwowo
między palcami, zanim umieści je w zamku.
Wnętrze domu wita nas cieniem i chłodem. Mimo wszystko, Hayes zostawił jaki taki
porządek, choć fotele i sofa w salonie zawalone są częściami męskiej garderoby. Pomagam Norze
wgramolić się na barowe krzesło w kuchni, po czym kiwam głową na młodego:
– Daj szklankę wody.
Stawiam naczynie na blacie tuż przed pochlipującą cicho kobietą, która nawet nie dostrzega
tego uprzejmego gestu.
– W nocy, czy nad ranem? Wdarł się do domu? – pytam.
69
Podwójnie ślepa próba
– O świcie. – Kiwa głową słabo. – Obudził mnie hałas... Kroki w pokoju Danny'ego.
Zaczęłam krzyczeć, ale... – załamał jej się głos.
– Powiadomiła pani policję? – chce wiedzieć Hayes.
– Zabronił. Zabiję, groził... – Nora blednie jeszcze bardziej i głośno wciąga powietrze, zanim
dokończy: – Idź do Any Rojas, powiedział.
Przyglądam się uważnie, gdy załamana ukrywa twarz w dłoniach i łka, a rozsypujące się
w nieładzie, jasne włosy muskają jej wypielęgnowane palce.
– Mówił, czego chce? – Hayes zadaje pytanie po chwili namysłu.
– Nie. Rojas będzie wiedziała, tak powiedział – stwierdza, nie odrywając rąk od policzków.
Szukam wzrokiem młodego, ale jego zbaraniała mina przywodzi na myśl wyraz twarzy
dzieciaka, któremu zginął ulubiony szczeniak. Przypomina mi Toma Resnicka w momencie,
w którym dowiedział się, że jego syna wcale nie porwano. Powoli zsuwam się z krzesła
i podchodzę do okna, by w skupieniu kontemplować słoneczne refleksy na błękitnej wodzie,
wypełniającej basen za domem.
– Nie mówi pani całej prawdy – stwierdzam po chwili. – Pani zna tego człowieka. Chcę
wiedzieć, kto to.
– Nie... Ja nie wiem – plącze się kobieta. – Skąd miałabym...?
Tym razem to ja przesuwam palce po zmęczonych, ciężkich powiekach. Nieprzespana noc
spędzona w zamknięciu sprawia, że moja cierpliwość szybko się wyczerpuje.
– Posłuchaj, kochana – mówię, odrzucając precz balast grzecznościowych formułek. – Albo
porozmawiamy szczerze, albo wcale. Pokażesz mi jednego siniaka i myślisz, że kupię tę samą
żenującą historię, co twój głupi mąż? Nie kiwnę palcem, jeśli mnie nie przekonasz, że porwanie
naprawdę miało miejsce. Masz dwie minuty.
Nora nie odpowiada, wytrzeszcza tylko oczy całkowicie zaskoczona. Podchodzę bliżej,
i zatrzymując się tuż obok niej, dodaję groźnym szeptem:
– A jeśli to wszystko okaże się tylko marnej jakości przedstawieniem, dostaniesz ode mnie
w twoją uroczą mordę jeszcze mocniej, niż rano od tego faceta. Rozumiesz?
70
Podwójnie ślepa próba
Otwiera usta, po czym od razu je zamyka, nie wydobywając żadnego dźwięku. Zamiast niej
odzywa się Hayes.
– Tak – potwierdza, dłubiąc przy zniszczonych okularach. – Ana to potrafi.
Resnick wzdycha, przymyka oczy i dałabym głowę, że grymas, który błyskawicznie
przemyka przez jej twarz jest oznaką wściekłości, a nie echem bólu obitej żuchwy.
– Nazywa się Estes – wyznaje w końcu niezbyt wyraźnie, bo puchnąca warga nie ułatwia
mówienia. – Zapłacił mi, żebym udawała przed Tomem, że Danny został porwany... Ale wtedy, nie
teraz. Zawiozłam małego do kuzynki. Tom uwierzył... Nie wiem, dlaczego.
– Zapewne odebrał od faceta kilka przekonujących telefonów – zauważam cierpko. – Co to za
jeden? Dla kogo pracuje?
– Nie wiem – upiera się Nora. – Nie wiem!
– Skąd go znasz? – nie ustępuję.
– Sam mnie znalazł... Potrzebowałam pieniędzy.
– Ciekawe. Przy rozwodzie przypadł ci spory majątek – wtrąca Hayes.
– Obciążony hipoteką – wyjaśnia natychmiast Resnick, otwiera szeroko oczy i krzyczy
rozpaczliwie: – Co z wami? Drań zabije mi syna, a was zajmuje mój rozwód? To było dwa lata
temu, do cholery! To było jak... w innym życiu!
Machając nerwowo rękami, potrąca szklankę. Woda z przewróconego naczynia wylewa się
szerokim strumieniem na kuchenny blat i kapie na podłogę. Żadne z nas nie reaguje. Nora uspokaja
się niespodziewanie i patrząc nieprzytomnie gdzieś w bok, powtarza mechanicznie:
– On zabije mi syna...
Machinalnie kiwam głową, zupełnie jakbym przewidywała, że tak właśnie się zdarzy. Choć
może owo przeczucie to tylko echo dawnych spraw, które porzuciłam otwarte i których nie zamknę
już nigdy.
71
Podwójnie ślepa próba
***
Czekamy w holu pod salą konferencyjną. Staram się nie spoglądać na Nellisa, bo dobrze
pamiętam, jaka siła kryje się w jego wzroku. Agent przyjechał niedawno, ale moi szefowie wciąż
debatują i zapewne prędko nie podejmą decyzji w sprawie okupu za Danny'ego Resnicka. Pomimo
zachowywania pozorów empatycznej, dbającej o pracowników firmy, Petersson–Wolfe niechętnie
ryzykuje technologią cenniejszą niż niejedno ludzkie życie. Nellis leniwie odbiera kawę z automatu
i taktownie zajmuje miejsce kilka foteli dalej. Z początku mi to pasuje, ale z upływem czasu fakt, że
ignoruje mnie skuteczniej, niż ja jego, zaczyna mnie irytować.
Nie wytrzymuję, wstaję i zniecierpliwiona zaczynam krążyć tam i z powrotem. Wreszcie
udaje mi się go sprowokować.
– W ten sposób niczego nie przyspieszysz – mówi.
– Nie mam takiego zamiaru – odpowiadam szczerze, nie przestając spacerować. – Myślę.
– Naprawdę? – drwi, lecz po chwili interesuje się: – O czym, Rojas?
– Zastanawiam się, u której kuzynki tym razem ukryła dzieciaka Resnick.
Nellis odstawia na stolik pusty kubek po kawie.
– Tym razem to było na serio, Rojas – stwierdza flegmatycznie. – Mam ekipę w domu
naprzeciwko. Wszystko zarejestrowali; jak będziesz grzeczna, pozwolę ci obejrzeć nagranie.
– Twoi ludzie mieli faceta na wyciągnięcie ręki i go nie zatrzymali? – wyrażam
powątpiewanie. – Pozwolili mu, tak po prostu, zabrać dzieciaka? Nie wierzę.
– Nie rozumiesz – mówi. – W tamtym domu siedzą technicy od inwigilacji, a nie jakiś
pieprzony SWAT. Zresztą – dodaje – sama założyłaś u Resnick podsłuch. Wiesz, co tam się działo.
Nie spytałam, skąd o tym wie, uznałam tylko, że jego technicy od inwigilacji w pełni
zasługują na swoje pensje. A może powiedział mu Hayes? Wszystko jedno.
– Wiem. – Przystaję i wzruszam ramionami, wciąż nie spoglądając w stronę agenta. –
Słuchałam tego setki razy. Ale nagranie zwyczajnie mnie nie przekonuje. Nie jest wiarygodne.
– W jakim sensie? – Nellis wydaje się być rozbawiony moimi wątpliwościami.
72
Podwójnie ślepa próba
– Wiesz, dlaczego musiałam odejść z policji? – Podchodzę do automatu z kawą i długo
przyglądam się swemu odbiciu w jego błyszczącej tafli, zanim zaczynam wyjaśniać: – O mało co
nie zakatowałam faceta, który chciał odebrać mi córkę. A to nie był żaden zboczeniec, porywacz ani
nawet handlarz żywym towarem. Tylko – chrząkam – choć może aż, były mąż. Dlatego nie jestem
w stanie wyobrazić sobie, że kobieta nie walczy o dziecko. Dostanie raz w twarz, wysłucha kilku
pogróżek, poryczy jak kiepska aktorka w tanim thrillerze i to wszystko? Nie dla mnie.
Słyszę, jak Nellis wstaje i idzie w moją stronę. Czuję jakąś koszmarną wodę po goleniu, gdy
staje tuż obok, a nieznacznie podnosząc wzrok, zauważam na automacie odbicie jego twarzy ponad
moim ramieniem. Nie zamierzam się odwracać, nie chcę, by znów inwigilował mnie spojrzeniem
jasnych, prawie bezbarwnych oczu.
– Nie dla mnie – powtarzam jeszcze dobitniej, podświadomie usiłując ostrymi słowami
odgrodzić się od niego niewidzialną barykadą.
– Skończyło się ugodą, tak? – zaskakuje mnie cichym pytaniem.
Niespodziewanie łagodnieję.
– Tak – przyznaję, zdziwiona. – Nie wniósł oskarżenia o pobicie w zamian za... – urywam
nagle, bo po głowie krąży mi już nowa myśl. – Ciekawe, jakiego haka miał na żonę Resnick. Bo
jakiegoś musiał mieć, skoro zrzekła się opieki nad synem. – Naraz zapominam o wszystkich
obawach, odwracam się i staję z Nellisem twarzą w twarz. – Ty musisz wiedzieć, powiedz!
Jego spojrzenie wcale nie jest takie straszne. Właściwie można je opisać jako całkiem
łagodne, a z bliska w tęczówkach zaczynam zauważać nieśmiałe przebłyski błękitu.
Agent uparcie milczy. W tym samym momencie otwierają się drzwi pokoju konferencyjnego
i słyszę nieprzyjemny głos zastępcy któregoś z prezesów, człowieka o nazwisku Thyssen, zadający
kłam zawartej w wypowiadanych słowach nieszczerej uprzejmości:
– Pani Rojas, agencie Nellis, zapraszamy.
Pomimo zachęty, funkcjonariusz BTI nie rusza się z miejsca. Pierwsza odzyskuję rezon.
Gdy mijam Nellisa zmierzając ku sali obrad, przez jego surowe oblicze przemyka cień żalu.
Chociaż, być może, po prostu źle interpretuję jakiś mimowolny, przypadkowy skurcz mięśnia pod
skórą jego twarzy. Zapewne już się nie dowiem, jak jest naprawdę.
73
Podwójnie ślepa próba
***
Ciemna furgonetka bez przykuwających uwagę napisów na bokach mknęła zalaną słońcem
międzystanową autostradą numer czterdzieści z przepisową prędkością. Prowadzący wóz człowiek
o pospolitej, pucułowatej twarzy w żaden sposób się nie wyróżniał. Napotykane z rzadka patrole
drogówki pozdrawiał uprzejmym kiwnięciem potężnej dłoni. Godzina minęła niepostrzeżenie,
autostrada zmieniła się w drogę stanową i zaczynało dokuczać mu pragnienie. Z chęcią napiłby się
zimnego piwa, ale szybko zapanował nad tą głupią zachcianką. Piwo musi poczekać, bo ostatnią
rzeczą, jakiej by sobie życzył, było zatrzymanie przez policję za jazdę pod wpływem alkoholu.
Opadające ku wzgórzom słońce zaczynało już czerwienieć, gdy zauważył w oddali tablicę
zapraszającą do miejscowego dinera, gdzie, jeśli wierzyć topornemu reklamowemu hasełku, mieli
karmić najlepiej na zachód od Albuquerque.
Zatrzymał furgon pomiędzy półciężarówkami przed nędzną budą, okraszoną
pompatycznym, choć migającym niepewnie neonem „Daddy's Diner”. Wszedł do środka, zamówił
jakąś prawie niejadalną, lokalną wersję burgera i colę. Pierwszą wypił duszkiem, poprosił więc
o drugą, a potem jeszcze jedną i kolejną. Opuścił lokal dopiero wtedy, gdy się całkiem ściemniło
i nieśpiesznie ruszył w drogę. Bez zastanowienia wybrał trzeci zjazd z pogrążonej w mroku szosy,
obojętnie mijając przewrócony ze starości drogowskaz zapraszający do San Felino, miejscowości
zamieszkanej niegdyś przez tysiąc trzystu dwudziestu obywateli.
Gdy dotarł do pierwszych zabudowań, zwolnił. Ciemny samochód szybko wtopił się
w wymarłe miasto, powoli przemierzając opuszczone ulice. Kierowca długo i wytrwale kluczył po
ponurych zaułkach, zanim znalazł odpowiedni, mało zdewastowany budynek. Wybrawszy go,
uśmiechnął się pod nosem, bo ani dom, ani podwórko nie wyróżniało się niczym spośród innych.
Zatrzymał samochód i nie wyłączając silnika wysiadł, by przyjrzeć się dawnej siedzibie jakiejś
zamożnej rodziny. Na trawniku przed domem wciąż tkwił pordzewiały, zapewne dla hecy
wywleczony przez kogoś z garażu, staromodny dziecięcy rowerek.
74
Podwójnie ślepa próba
Mężczyzna uśmiechnął się do siebie po raz drugi tego wieczora. Pieprzony znak z niebios,
pomyślał z zadowoleniem, wstępując na ganek. Dom zastał otwarty, ale nie zdziwiło go to odkrycie.
Na dobrą chwilę zniknął we wnętrzu, a gdy znowu ukazał się na progu, uśmiech wciąż jeszcze
błąkał się po jego twarzy. Zniknął, gdy tylko człowiek wrócił do furgonetki, otworzył szeroko drzwi
części bagażowej i długo, uporczywie wpatrywał się w leżący na podłodze auta podłużny pakunek.
W końcu sięgnął po gruby kokon z wzorzystego koca, z którego wystawał przedmiot
przypominający kolorowy, dziecięcy bucik.
***
Krążę po mieście, czekając na telefon. O tej porze uliczny ruch nawet w wielkiej metropolii
wyraźnie słabnie, ale buzująca we krwi adrenalina nie pozwala mi się rozluźnić. Co chwilę
spoglądam na zegarek. Zadzwonię o północy, zapowiedział Estes, a jest nieprzyzwoicie wprost
punktualny. Zatrzymując się na czerwonym świetle, odruchowo wędruję spojrzeniem ku siedzeniu
pasażera i sprawdzam, czy nadal leży tam brązowa aktówka.
Estes dzwoni krótko po tym, jak zegar oznajmia nastanie nowego dnia trzema błyszczącymi
w ciemności zerami. Natychmiast naciskam klawisz oznaczony zieloną słuchawką i podnoszę
telefon do ucha.
– Rojas – rzucam w eter i skupiam się na słowach porywacza tak skwapliwie, że prawie
potrącam jakąś grubą babę, niemrawo pokonującą przejście dla pieszych. Hamuję gwałtownie tylko
po to, by obojętnie wysłuchać steku wyzwisk i odpowiedziawszy kobiecie wymownym, wulgarnym
gestem, pośpiesznie odjechać.
– Co jest? – Słyszę głos Nellisa, dobiegający z ukrytego w drugim uchu nadajnika.
– Parking przed nieczynnym supermarketem, South Valley Shopping Centre – informuję,
bezczelnie wymuszając pierwszeństwo na kolejnym skrzyżowaniu. – Dał mi dziesięć minut.
– Pojebało kutasa do reszty – warczy agent, po czym dodaje: – Zatrzymaj go tam najdłużej,
jak tylko możesz, Rojas.
75
Podwójnie ślepa próba
– Zrozumiałam – odpowiadam i niezadowolona, przeklinam pod nosem, bo to, co właśnie
usłyszałam, oznacza po prostu, że ludzie Nellisa nie dotrą do South Valley na czas i będę na tym
parszywym parkingu zdana tylko na siebie.
Możliwe również, że za dziesięć minut Estes zadzwoni, wyznaczając kolejne miejsce
kontaktu. Supermarket to już trzecie z miejsc, które tego wieczora odwiedzam, a w żadnym
z poprzednich nie zdecydował się na spotkanie. Sama nie wiem, czy właśnie tego chcę. Wyczerpana
i zniecierpliwiona wolę już konfrontację, niż kolejną karkołomną wycieczkę po mieście. Coś mi
mówi, że tym razem odroczenia już nie będzie, bo na parkingu nieczynnego sklepu Estes nie musi
obawiać się monitoringu, a i ogon BTI zdążyłam dawno zgubić. Serce przyspiesza, gdy odbieram
następny telefon.
– Zostaw samochód przy wjeździe na parking i idź powoli w stronę sklepu. – Słyszę głos
porywacza. – Nie zapomnij zabrać prezentu – dodaje, po czym szybko się rozłącza.
Posłusznie wykonuję polecenie i wysiadam z auta, ściskając pod pachą brązową aktówkę.
Pusty parking oświetla tylko kilka latarni. Z trudem powstrzymuję chęć, by przyspieszyć kroku,
przemierzając asfalt poprzecinany ledwo już widocznymi, białymi liniami miejsc postojowych.
Rozglądam się co chwila, ale wygląda na to, że jestem całkiem sama. No chyba, że ktoś kryje się
w zamkniętym sklepie bankrutującej sieci handlowej. Szczelnie zabite wiórowymi płytami okna
zdążyły już pokryć się bezładną bazgraniną różnokolorowego graffiti. Zanim jednak wzrok
z przyzwyczajenia zacznie wyodrębniać z plątaniny liter podpisy lokalnych gangów, gdzieś z boku
rozlega się ryk motoru.
Przystaję, gdy na parking od strony sklepu wpada człowiek na motocyklu i szybko prze
w moim kierunku. Czekam z bijącym sercem, mocniej zaciskając palce na brzegach aktówki. Nie
mam dokąd uciec, zresztą, nawet gdybym chciała, nie mogę. Na szczęście motocyklista zatrzymuje
się jakiś metr ode mnie i nie wyłączając silnika wyciąga rękę, a spod kasku dobiega ostry,
nieprzyjemny głos:
– Dawaj!
Dobrze to rozegrał, przemyka mi przez głowę. Dostanie to, czego chce i umknie, zanim
przyjedzie Nellis. Zniknie bez śladu, zanim zdążę dobiec do samochodu i ruszę w pościg.
76
Podwójnie ślepa próba
– Gdzie dzieciak? – pytam, ściskając aktówkę jeszcze mocniej.
– Nie teraz. Teczka! – Mężczyzna nerwowo potrząsa dłonią.
– Teraz – upieram się myśląc, co, do kurwy nędzy, zatrzymuje Nellisa. – Gdzie dzieciak?
– Oddaj teczkę – warczy groźnie motocyklista – albo nigdy się nie dowiesz!
Mierzę przeciwnika wściekłym spojrzeniem, ale nie jestem w stanie dostrzec jego twarzy. Na
szybie kasku odbijają się tylko światła latarni. Nie wiem nawet, czy to naprawdę Estes. Może
przysłał kogoś w zastępstwie? Nabieram powietrza do płuc i najwolniej jak potrafię podaję mu
aktówkę. Motocyklista zachłannie wyrywa mi ją z rąk, wkłada do plecaka przytroczonego do piersi
zamiast do pleców i odjeżdża bez słowa.
Rozglądam się bezradnie, ale ludzi z BTI nie widać. Jeszcze chwila i jedyny trop,
prowadzący do Danny'ego Resnicka wymknie mi się z rąk. To, co robię, zaskakuje mnie samą: bez
namysłu rozpinam suwak sportowej kurtki i błyskawicznie sięgam do ukrytej pod nią kabury.
Strzelam. Wiem że jest ciemno, a wzrok od czasów, kiedy ostatni raz korzystałam z broni
pogorszył mi się znacznie, ale do jasnej cholery, muszę zaryzykować. Naprawdę staram się nie
zabić tego gnoja i serce podchodzi mi do gardła, gdy motocykl zaczyna niebezpiecznie chybotać, aż
wreszcie przewraca się na bok, przygniatając kierowcę. Facet żyje, widzę jak usiłuje wydostać się
spod ciężkiej maszyny. Zaczynam biec; w tej samej chwili na parking wdzierają się czarne SUVy
BTI. Przyspieszam kroku, jakbym chciała wyprzedzić wielkie, błyszczące drapieżniki, rykiem
silników torujące sobie drogę przez noc.
***
– Jesteś gotowa, Rojas? – rzuca Schmitt.
– Nie – mruczę i dodaję: – Po co pytasz? Przecież mało cię to obchodzi.
Schmitt wzrusza ramionami. Rozumie, że trudno być całkiem przygotowanym do udziału
w eksperymentalnym procesie, przenoszącym wspomnienia obcego faceta wprost do mojego
mózgu. Już drugi raz biorę udział w czymś takim. Za pierwszym razem obarczono mnie obrazami,
które chwilę przed utratą przytomności widziała Jessica Hammond, a niestety nie istnieje jeszcze
77
Podwójnie ślepa próba
technologia pozwalająca się tych obcych retrospekcji pozbyć. Dochodzę do wniosku, że Petersson–
Wolfe płaci mi za mało. Stanowczo za mało.
– Siadaj – poleca neurochirurg.
Z lekkim ociąganiem zajmuję miejsce na leżance. Nie mam pojęcia, czego się spodziewać,
ale wiem, że nie będzie to przyjemne doświadczenie. Najbardziej boję się tego, że Estes zdążył
zabić dzieciaka i już na samą myśl robi mi się słabo. Widząc, że w dłoni Schmitta pojawia się
znajoma strzykawka, z rezygnacją podwijam rękaw bluzy. Odwracam głowę, gdy lekarz
lodowatymi palcami bada żyłę na przegubie łokcia, wybierając miejsce wkłucia. Nie patrzę, jak
wstrzykuje zawartość. Dopiero gdy przyciska mi do skóry antyseptyczny kompres, decyduję się
spojrzeć.
– Już po wszystkim – mówi w sposób, w jaki pielęgniarka okłamuje dziecko, że dostało
ostatni zastrzyk i więcej nie będzie boleć.
Powoli podnoszę wzrok. Wyłupiaste, brązowe oczy Schmitta przyglądają mi się ze
współczuciem. Przez chwilę walczę z przemożną chęcią poradzenia mu, by wsadził sobie tę
fałszywą troskę w swój chudy, czarny zadek, ale na szczęście wygrywam. Tym razem.
Wiem, że teraz powinnam się położyć i pozwolić, by wstrzyknięte nanoboty odnalazły drogę
do mózgu, ale nie zamierzam im ułatwiać zadania. Niech durne, mikroskopijne maszyny nie mają
za łatwo. Wiem że to, czy leżę, czy siedzę, nie stanowi dla nich przeszkody i że Schmitt zapewne
zdrowo by się uśmiał, gdybym zdradziła się z tym przemyśleniem, ale ułatwia mi ono oswojenie
sytuacji, obłaskawienie tego, co ma nastąpić. Niech się roboty pomęczą, chociażby do czasu, gdy
Schmitt napełni drugą strzykawkę środkiem nasennym i podejdzie do mnie z jeszcze bardziej
zbolałą miną.
Nie cierpię tego sztucznego, otumaniającego snu. Nie pomaga świadomość, że profesor
wybudzi mnie, jak tylko proces odtwarzania ostatnich engramów pamięci porywacza w moim
mózgu dobiegnie końca. I tak mam szczęście. Estesa, choć tylko ledwo draśniętego, wprowadzili
w stan śpiączki farmakologicznej niedługo po aresztowaniu, gdy stanowczo odmówił współpracy.
Pewnie prędko go nie wybudzą. Bo i po co; nowe, nadpisujące się wspomnienia mogą zaburzyć
odczyt starych, jeśli będzie to konieczne.
78
Podwójnie ślepa próba
– Połóż się, Rojas. – Słyszę.
Tym razem nie oponuję, zwłaszcza, że z coraz większym trudem przychodzi mi pokonywać
nadciągającą senność. Wiem, co teraz nastąpi. Leżanka samoczynnie wsunie się pod biały łuk
drogiego urządzenia, wyglądającego jak aparat do rezonansu, emitującego specjalnie modulowane
pole magnetyczne. Pod jego wpływem nanoboty w moim mózgu ustawią się dokładnie tak, jak
identyczne maszyny śledzące najświeższe połączenia neuronalne w głowie Estesa. Latest Engram
Mapping Technology, odzyskiwanie ostatnich wspomnień, z trudem przypominam sobie elegancką
nazwę całego procesu, bo myśli krążą po czaszce coraz bardziej ociężale i powoli ogarnia mnie
ciemność.
Czuję, że mrok będzie towarzyszył mi nawet po przebudzeniu i zostanie ze mną na zawsze.
Dostanę go przecież w spadku po Estesie.
***
Z ciężkiej, farmakologicznej imitacji snu budzę się z krzykiem. Na to, co kazano mi
zapamiętać, nie jestem gotowa.
***
Nie muszę się spieszyć. Zresztą, wcale nie chcę. Błąkam się po ulicach wymarłego miasta,
poszukując miejsc zapamiętanych przez Estesa. Znów jestem sama; Schmitt upiera się, że tak trzeba
i wszystko musi możliwie wiernie przypominać wizytę porywacza w San Felino. Tym razem
zostawili mi przynajmniej telefon i mogłabym, gdybym chciała, porozmawiać z ludźmi
z oczekującej na przedmieściu ekipy Nellisa. Nie chcę. Obiecałam sobie, że odezwę się do nich
dopiero, gdy znajdę to, czego szukam.
W przeciwieństwie do Jessiki Hammond wspomnienia Estesa wcale nie są jednoznaczne
i klarowne, ale poszarpane i mętne. Ciężko mi też oddzielić to, co pochodzi z mózgu mężczyzny od
obrazów, które widziała dziewczyna i ja sama podczas ostatniej wizyty w miasteczku. Zwykłe déjà
79
Podwójnie ślepa próba
vu potrafi sprawić, że oblewam się zimnym potem i mimo, iż maksymalnie podkręcam ogrzewanie
w wysłużonym furgonie Estesa, dreszcze towarzyszą mi przez cały czas.
Dopiero, gdy w świetle reflektorów samochodu lśni drobny, nieskorodowany jeszcze
element porzuconego na trawniku dziecięcego rowerka, nagle robi mi się gorąco. Rozpoznaję to
miejsce, pewna, że patrzyłam na nie wcześniej oczami Estesa. Instynktownie naciskam hamulec,
samochód zatrzymuje się z piskiem opon, choć przecież toczył się w żółwim tempie. Czym prędzej
opuszczam duszną, rozgrzaną kabinę furgonetki i wypadam na zewnątrz, by zaczerpnąć chłodnego,
nocnego powietrza. Powinnam wezwać Nellisa już teraz, ale jakoś nie mogę się na to zdobyć, czuję
zresztą w tej chwili awersję do jakiegokolwiek ludzkiego towarzystwa.
Wyciągam z kieszeni latarkę, wstępując na ganek. Biała farba złuszcza się grubymi płatami
z drzwi wejściowych, a pod stopami chrzęści szkło z rozbitego okna. San–koszmar–Felino,
przypominam sobie nagle wyliczankę Jessiki i powtarzam ją w myślach tyleż mimowolnie, co
uparcie; kiedy wreszcie się pozbędę tego natrętnego zlepku słów?
Dom pozostawiono otwarty; przeraźliwe skrzypienie zawiasów na moment wprawia serce
w szalony galop, lecz uspokajający bezruch w środku budynku przynosi złudne ukojenie. Nieład
zdewastowanego wnętrza nie stanowi żadnego punktu zaczepienia dla odziedziczonych po Estesie
wspomnień. Dopiero gdy spoglądam przez okno na trawnik z tyłu domu, niepokój powraca.
Bardziej pamiętam, niż dostrzegam w rogu ogrodu świeżo zruszoną ziemię. Wtedy serce znów
przyspiesza, pot oblewa czoło, a oddech staje się nerwowy i niebezpiecznie płytki. Odwlekam ten
moment jak mogę, ale w końcu stając nad niedbale uklepanym piachem anonimowej mogiły,
wyciągam telefon i wybieram numer Nellisa.
– Przyjedź, Frank – rzucam do słuchawki głuche wezwanie, po czym wyłączam latarkę.
Ciemność lepiej przystoi temu miejscu.
***
Złamana i zła siedzę w drzwiach samochodu Nellisa, obejmując głowę przedramionami.
Wokół mnie kręcą się kryminalistycy, detektywi z policji stanowej, agenci BTI i cholera wie kto
80
Podwójnie ślepa próba
jeszcze. Nie mam siły podnieść na nich wzroku, choć takie kontrolowane zamieszanie niegdyś
stanowiło i mój żywioł. Dziś drażni i irytuje mnie bezduszny profesjonalizm tych wszystkich
specjalistów od gwałtownych śmierci. Gdybym mogła, zatkałabym jeszcze uszy, ale proste
przyłożenie palca do małżowiny nie wystarczy, by San Felino przestało istnieć. Musiałabym chyba
stracić słuch, a i to nie daje żadnych gwarancji, bo pozostaną jeszcze wspomnienia.
Tym razem moje własne.
Ciężkie kroki człowieka nadchodzącego żwirową alejką wyrywają mnie z zadumy. Ktoś
przysiada tuż przede mną i mija długa jak wieczność chwila, zanim usłyszę głos Nellisa:
– Radzisz sobie jakoś?
Powoli podnoszę głowę.
– Jakoś – odpowiadam bezbarwnie, ale po chwili pytam ostro: – Po co mnie tu trzymasz?
Przecież nie jestem ci już potrzebna.
– Na pewno nie po to, by zadawać ci ból, Rojas – oznajmia całkiem szczerze. – Wytrzymasz
jeszcze trochę?
– Wytrzymam. – Kiwam głową, rozbrojona uwagą o cierpieniu.
Nellis na pewno mnie sprawdził i wie, że prowadziłam kiedyś sprawę porwania, która
zakończyła się wyłowieniem zwłok dziecka z Rio Grande, a to co dzieje się wokół, niepokojąco
przypomina tamten parszywy, mglisty poranek. Dlatego nie mówi nic więcej, tylko patrzy na mnie
wzrokiem zachęcającym do zwierzeń. Niestety, nie należę do osób, którym przynosi ulgę zbędne
gadulstwo, więc milczymy oboje.
Gdzieś od strony domu słychać podniesione głosy. Wydobyli ciało, myślę, na moment
z bólem przymykam powieki i wbijam paznokcie w szwy dżinsów poniżej kolan. Nie otwieram
oczu, nawet gdy Nellis uspokajająco otacza moje dłonie własnymi. Czekam.
– Pojebało was, że wzywacie nas do takiego gówna!? – Słyszę i podnoszę powieki.
Człowiek z policji stanowej wydyma usta pogardliwie i przygląda się nam wrogo. Nellis
wstaje i mierzy go przeszywającym, choć pełnym konsternacji spojrzeniem.
– Że co, kurwa? – pyta zimno.
81
Podwójnie ślepa próba
– Pierdolona lalka – krzyczy policjant, machając rękami. – Rozumiesz, ważniaku? Jebany
kawał plastiku!
Jak rażona prądem zrywam się z miejsca i biegnę do domu. Nie dowierzam, muszę to
zobaczyć na własne oczy. Dopadam rozkopanej przez kryminalistyków fałszywej mogiły i długo
gapię się na sklepowego manekina w dziecięcym ubranku. Technicy niespiesznie kończą pracę,
z rzadka tylko wymieniając irytujące, sarkastyczne uwagi. Bezwiednie wsuwam dłonie we włosy
i chwytając palcami ich garście ciągnę aż do bólu, zaciskając pięści.
– Przecież pamiętam – szepczę. – Przecież widziałam, jak dusi...
Urywam, gdy ktoś staje za mną. Nawet nie odwracając się, wiem, że to Nellis.
– Fałszywe wspomnienia – wyjaśnia. – Sukinsyn po prostu sobie to wyobraził... albo
fantazjował na ten temat. Albo zabił inne dziecko... Jest wiele opcji.
– Może – przyznaję bez przekonania. – Ale w takim razie, gdzie jest Danny?
– Zapewne żyje. Musi być jeszcze ktoś. Pamiętasz ten telefon, który wykonała Resnick
w centrum handlowym? Z domu dzwoniła do Estesa, ale później? Przyjęliśmy, że również do niego,
ale tak naprawdę nie wiemy, do kogo.
– Wiemy. – Zataczam się, prawie wpadając do prowizorycznego grobu, odurzona świeżo
zwietrzonym tropem. – Zabiję skurwysyna! – krzyczę i chcę biec do samochodu, ale Nellis chwyta
mnie za ramię.
– Kogo? – pyta, marszcząc czoło.
– Byłam ślepa – histeryzuję. – Pakował się, skurwiel! – Przed oczami staje mi zarzucona
ubraniami sofa, przypominam sobie niespodziewaną wizytę Nory Resnick. Suka za szybko mnie
znalazła, dopiero teraz to rozumiem. Wściekła na samą siebie, dodaję: – Czułam! Wiedziałam...
Zamiast doświadczeniu, zaufałam Schmittowi i durnym wynalazkom Petersson–Wolfe'a.
Spieprzyłam sprawę...
Nellis jeszcze głębiej zatapia paznokcie w moim ramieniu.
– Kto, kurwa? – cedzi przez zaciśnięte zęby, ściąga brwi, a źrenice jego oczu zwężają się,
dokładnie tak jak wtedy, gdy mnie przesłuchiwał.
82
Podwójnie ślepa próba
– Hayes – wyjaśniam, spuszczając głowę. Strach przed siłą wzroku agenta powraca. –
Pieprzony gówniarz!
Nellis nie mówi nic więcej. Wybiega z ogrodu, ciągnąc mnie ze sobą. Z całych sił staram się
dotrzymać mu kroku, czując jednocześnie, że nieważne, jak bardzo będziemy się spieszyć i tak
jesteśmy spóźnieni. Resnick i Hayes zapewne są już daleko. Czy Danny jest z nimi, cały i zdrowy?
Właściwie, w tej chwili to moje jedyne zmartwienie.
***
– Przestań pierdolić – pomieszczenie wypełnia zniekształcony przez głośniki głos Nellisa. –
Gdzie Nora Resnick i jej dzieciak? Jest z nimi Hayes, tak? Wiem, że mieliście jeszcze się spotkać.
Najwnikliwiej jak potrafię skupiam wzrok na twarzy porywacza, śledząc jego mimikę, ale
rozdzielczość ekranu i jakość przekazu pozostawiają wiele do życzenia, męcząc tylko oczy.
– Wal się, agencie – warczy Latynos. – Gówno wiesz!
Jak na człowieka niedawno wybudzonego z farmakologicznej śpiączki, a do tego
zmagającego się z bólem przestrzelonego ramienia, Estesa nie opuszcza butna pewność siebie. Wie,
że nic poważnego na niego nie mamy, a zakopywanie sklepowych manekinów w opuszczonych
miasteczkach podpada najwyżej pod paragraf o nielegalnym wywozie śmieci. Sama zdaję sobie
sprawę, że odzyskanych przez Schmitta wspomnień Jessiki Hammond jako pełnoprawnego
zeznania nie przyjąłby żaden sędzia. Dlatego tak bardzo zależy nam na zatrzymaniu Hayesa
i Resnick, choć zapewne nie będą skłonni do współpracy bardziej niż Estes.
Riposta Nellisa tonie w pytaniu siedzącego obok mnie Schmitta, rzuconym ot, tak sobie,
niby mimochodem:
– Brałaś to, co ci przepisałem?
– Jeszcze nie – mruczę, pochylając się ku ekranowi.
– Plan zakładał, że przekażesz Resnick teczkę z okupem. – Płynie z głośników. – Gdzie
mieliście się spotkać?
– Czemu? – Zamiast odpowiedzi Estesa słyszę pytanie Schmitta.
83
Podwójnie ślepa próba
Wścibstwo neurochirurga wytrąca mnie z równowagi. Tracę wątek, nie potrafiąc skupić całej
uwagi na przesłuchaniu, odbywającym się za ścianą. Demonstracyjnie wstaję z krzesła i zwiększam
głośność transmisji, wyjaśniając jednocześnie:
– Bo nie. Chcesz zrobić ze mnie ćpuna, Schmitt? Wiem, co to za prochy. Gnoje handlują
takimi na ulicach.
– Nie takimi – oburza się lekarz.
– Jeden czort – mruczę, czując, jak za ścianą znów startuje odrzutowiec.
– Komu miałeś oddać okup? Heyesowi czy żonie Resnicka? No? – rozlega się głos Nellisa.
– W kontrolowanych dawkach... – zaczyna lekarz, ale przerywam mu, obracając się tyłem do
ekranu i spoglądając na niego z politowaniem.
– Dzięki, wolę już nocne koszmary – oświadczam twardo.
Lekarz wzrusza ramionami i otwiera usta, ale zamiast jego odpowiedzi słyszę tylko donośny
ryk Estesa z głośników:
– Świętemu, kurwa, Mikołajowi!
– BTI nic z niego nie wyciągnie – orzeka Schmitt kategorycznie i dodaje z pretensją w głosie:
– Zasłaniasz mi ekran.
– Nellis jeszcze nie zaprezentował wszystkich swoich możliwości – mówię, wracając na
miejsce.
– Co masz na myśli? – pyta zaciekawiony neurochirurg. – Tortury?
– Coś w tym rodzaju – mimo woli szepczę, zdając sobie nagle sprawę, że w pokoju obok
panuje złowroga cisza.
Wiem, co to oznacza. Wystarcza jeden rzut oka na ekran by stwierdzić, że Nellis pochwycił
przesłuchiwanego w ostre szpony swego spojrzenia. Wiele razy zastanawiałam się nad tajemnicą
tkwiącą w przeszywającym wzroku agenta, ale wciąż nie wiem, czy używa prostej hipnozy, czy
bardziej zaawansowanej technologii, o której nie mam zielonego pojęcia. W każdym razie to dzieje
się tu i teraz: Nellis wpatruje się w Estesa jak sęp w ofiarę, bez ceregieli drążąc jego umysł. Nawet
ja wstrzymuję oddech; delikatna wibracja startującego z pobliskiego lotniska odrzutowca przeszywa
mnie jak dreszcz i wtedy potężne ciało Estesa osuwa się z krzesła na podłogę.
84
Podwójnie ślepa próba
– Cholera! – Schmitt podrywa się na równe nogi. – Co on wyprawia? Nie wolno używać
modulatorów theta po mapowaniu engramów!
Ze zdziwienia szeroko otwieram oczy. Lekarz jak na skrzydłach wybiega z pomieszczenia
i wpada do pokoju przesłuchań. Zostaję na miejscu, śledząc dramatyczne próby reanimacji
porywacza. Patrzę na wszystko zupełnie bez emocji, jakbym oglądała kiepski film, dopóki Schmitt
ze złością nie odrzuci w kąt bezprzewodowych elektrod przenośnego defibrylatora, a Nellis nie
kopnie wściekle krzesła, na którym siedział jeszcze przed chwilą.
Wiem, że wszystko poszło źle.
***
– Nie jestem z policji – wyjaśniam kobiecie, nieufnie przyglądającej mi się przez lekko
uchylone drzwi. – Przyjaźnię się z Norą.
W czerwonawym świetle zachodzącego słońca ledwo rozpraszającym półmrok korytarza
muszę wyglądać na osobę skrajnie niegodną zaufania.
– Czyżby? – Kuzynka Resnick mruży oczy. – Nigdy mi o pani nie mówiła. Poza tym,
wybaczy pani, ale na przyjaciółkę Nory jest pani trochę... za stara.
– Pani oczywiście uważa, że nie można przyjaźnić się z teściową? – mówię, gładko
przełykając obelgę cwanej siksy.
– Pani nie jest jej teściową. – Kobieta uśmiecha się triumfalnie. – Znam matkę Toma, to
wredna zołza.
– Ale ja jestem matką Vinniego Hayesa – kłamię. – Przyszłą teściową.
Kuzynka Nory mruga kilka razy, nie rozumiejąc, po czym krzywi się i oświadcza:
– Nie znam. Nora nigdy nie wspominała o kimś takim. Pani musi być z policji.
Dobra z niej aktorka, myślę, nie dopuszczając na razie innych możliwości. Tak czy siak,
mój plan wciągnięcia jej w dłuższą rozmowę spala na panewce. Sięgam do kieszeni po wizytownik.
– Proszę poczekać! – Wbijam palce w błyszczącą na drzwiach blaszkę z nazwiskiem
Kovalsky widząc, że kobieta zamierza je zamknąć. – Niech pani zadzwoni, gdyby coś się stało.
85
Podwójnie ślepa próba
Wręczam wizytówkę. Siksa bierze ją niechętnie i przez moment przygląda się nadrukowi.
– Ana Rojas, Petersson–Wolfe Inc. – recytuje i powoli podnosi na mnie zdziwiony wzrok. –
Naprawdę nie wiem, gdzie jest Nora, a nawet gdybym wiedziała, nie powiedziałabym pani. Co
takiego miałoby się stać?
– Jeszcze nie wiem – mówię, obserwując w napięciu, jak obraca w palcach kawałek papieru
z wtopionym weń mikroukładem podsłuchowym. – Ale proszę to zachować, tak na wszelki
wypadek.
Kovalsky wzrusza ramionami i bez słowa zamyka drzwi. Korytarz apartamentowca przy
Central Avenue powoli pogrąża się w mroku.
***
Niebiesko–czerwone światła migające między przęsłami mostu na Rio Grande skutecznie
zwracają uwagę wszystkich kierowców, ale tylko mnie przyprawiają o przyspieszone bicie serca.
Ten i ów zwalnia zjeżdżając z mostu, by obrzucić ciekawskim spojrzeniem zamieszanie na brzegu
rzeki, ale tylko ja, jak wabiony padliną sęp, zbaczam z drogi i zatrzymuję samochód nieopodal
radiowozów. Jakoś nie spieszy mi się do domu.
Podchodzę bliżej i uwięziona po niewłaściwej stronie żółtej taśmy obserwuję, jak potężny
dźwig wydobywa z wody ciemnego sedana. Przypominam sobie poranek przed domem Hayesa
i rysy na masce jego wozu; gnojek jeździł przecież takim samym modelem.
Mimo, iż z wysiłkiem mrużę oczy i przecieram raz po raz powieki, nie udaje mi się
odcyfrować symboli na tablicy rejestracyjnej. Cóż, wzrok pogarsza mi się coraz szybciej.
Właściwie nic tu po mnie, ale instynkt każe mi zostać zwłaszcza, że wśród kręcących się dookoła
policjantów rozpoznaję znajomą sylwetkę.
– Ardelli! – Macham ręką ponad głową. – Hej, Ardelli!
Postawny mężczyzna w za ciasnej marynarce podnosi wzrok znad jakichś papierzysk
i uśmiecha się do mnie z sympatią.
– Kopę lat, Rojas – mówi, podchodząc do żółtej taśmy.
86
Podwójnie ślepa próba
Skoro ciągle przydzielają mu takie śledztwa, to znaczy że nie awansował zbyt wysoko od
czasów, gdy pracowaliśmy razem, myślę. Dobrze się znamy, ale zdawkowa rozmowa jakoś się nie
klei, więc po chwili, wskazując ruchem głowy na wydobyty z rzeki samochód, pozornie obojętnym
tonem zadaję pytanie:
– Czyj to wóz?
Ardelli ponownie zagląda w papiery.
– Vincent Hayes. Nienotowany – oznajmia, podnosząc wzrok. – Ale tego, czy zwłoki należą
do właściciela pojazdu, jeszcze nie wiemy.
Czuję jak od głowy aż do stóp rozlewa mi się po ciele wrząca fala. Przed oczami mam obraz
powoli osuwającego się na podłogę Estesa.
– Powiem ci – proponuję głuchym, nienaturalnym głosem. – Znam faceta.
– Tak? – Detektyw unosi wysoko brwi. – Dobrze. – Unosi dłonią żółtą taśmę tak, bym lekko
się pochylając, mogła pod nią przejść. – Pewnie go jeszcze nie wyciągnęli – dodaje bez emocji – ale
możesz rzucić okiem.
– Znaleźliście jeszcze kogoś? – pytam, gdy prowadzi mnie do wyciągniętego z rzeki wozu.
Przez moment wstrzymuję oddech, czekając na odpowiedź jak na wyrok. Naprawdę obawiam
się, że znaleźli trzy trupy, w tym zwłoki kobiety i dziecka.
– Nie. – Kręci głową detektyw i dodaje: – Ale nie zaglądaliśmy jeszcze do bagażnika.
Wiem, że jedna z tych lekkich, niby żartobliwych uwag, które zwykł serwować z pełną
powagą i że powinnam się przynajmniej uprzejmie uśmiechnąć, ale nie ma takiej siły, która
potrafiłaby mnie do tego zmusić.
Trup przypięty pasami wciąż siedzi na miejscu kierowcy. Samochód ciasno otaczają
wykonujący swoją robotę kryminalistycy. Nie znam żadnego z nich i przez to czuję się na tym
miejscu zbrodni przeraźliwie obco, jak outsider, którym przecież od dawna jestem. Nie protestują,
gdy pochylając się nieznacznie, spoglądam przez otwarte okno i przełykam głośno ślinę: nawet
śmierć nie jest w stanie zatrzeć tak dobrze znanych rysów. Prostuję się powoli i nabieram do płuc
potężny haust zimnego, cuchnącego rzecznym mułem i śmiercią powietrza.
87
Podwójnie ślepa próba
San–koszmar–Felino, dudni mi w głowie upiorna wyliczanka Jessiki Hammond.
– To Hayes – oświadczam ponuro.
***
Nie mogła znaleźć sobie miejsca. Chodziła z kąta w kąt, przemierzając mieszkanie
niezliczoną ilość razy. Bijąc się z myślami, bezwiednie powróciła do zarzuconego dawno nawyku
obgryzania paznokci i nie przestała, dopóki nie obgryzła każdego z palców do krwi. Raz po raz,
z początku z niechęcią, potem coraz śmielej, spoglądała na szafkę przy łóżku. W uszach wciąż
brzmiały jej strzępy wiadomości z lokalnego serwisu informacyjnego.
„Wczoraj, w godzinach wieczornych, w okolicy Barelas Bridge odnaleziono... Poniósł
śmierć dwudziestoośmioletni mężczyzna... Policja prosi o kontakt ewentualnych świadków
zdarzenia...”
W wiadomościach nie padło żadne nazwisko, ale Kovalsky i tak wiedziała, o kim mowa.
Nie włączała telewizji obawiając się, że następne serwisy przyniosą jeszcze bardziej makabryczne
wieści. To nie miało się tak skończyć, powtarzała w myślach. Norie miała wykiwać firmę, uwolnić
się od byłego męża i zniknąć bez śladu. Co poszło nie tak? Facet, który pomagał w ucieczce
wzbudzał przecież zaufanie, znał się na rzeczy jak mało kto. Komu mieliby zawierzyć, jeśli nie
jemu? Tym po drugiej stronie?
W końcu nie wytrzymała napięcia; strach zwyciężył. Usiadła na łóżku, sięgnęła po leżącą na
nocnej szafce wizytówkę i wybrała numer.
– Pani Rojas? – rzuciła do słuchawki. – Mia Kovalsky. Muszę z panią pogadać.
***
– Pani Rojas? – Dobiega ze słuchawki. – Mia Kovalsky. Muszę z panią pogadać.
– Dobrze – odpowiadam obojętnym tonem, choć tak naprawdę fakt, że odezwała się tak
szybko, wprawia mnie w naprawdę dobry nastrój. – Za godzinę, w śródmieściu?
88
Podwójnie ślepa próba
– Wolałabym porozmawiać w domu. – Słyszę.
– Wolałabym nie – stwierdzam, bębniąc nerwowo palcami o blat kawiarnianego stolika. Nie
powiem przecież, że jej mieszkanie jest na podsłuchu. Moim i cholera wie, czyim jeszcze.
– Chcę porozmawiać w domu – oświadcza z determinacją i dodaje histerycznie: – Boję się,
nie rozumie pani?
Rozumiem doskonale. Nie zamierzam dłużej się spierać.
– Przyjadę – odpowiadam.
Wstaję i zabieram jednorazowy kubek z niedopitą kawą. Zanim opuszczę Starbucks, na
powrót umieszczę w uszach słuchawki. Wyglądają jak zwykłe akcesoria iPoda, ale zamiast muzyki
płynie z nich to, co w mieszkaniu Kovalsky rejestruje wtopiony w wizytówkę zaawansowany
system podsłuchowy.
***
Dzwonek zabrzmiał ostro i krótko, sprawiając, że prawie podskoczyła w przestrachu.
Wizytówka Any Rojas, niedbale porzucona tuż przy krawędzi łóżka, spadła na podłogę. Mia
spojrzała na zegarek: godzina jeszcze nie minęła. Mimo to wstała i poprawiając włosy, podeszła do
drzwi. Uchyliła je na tyle, na ile pozwalał łańcuch i zaskoczona zamarła w bezruchu, by po chwili
zwolnić błyszczącą blokadę i bez słowa pozwolić, by gość wszedł do środka.
***
Krótki, ostry dźwięk dzwonka do drzwi Mii Kovalsky, brzęczący gdzieś w tle transmisji,
zastaje mnie w korku przed ruchliwym skrzyżowaniem. Natychmiast zwiększam głośność, próbując
zgłuszyć miejski hałas szumem płynącym ze słuchawek. Słyszę kroki zmierzające do drzwi
kilkanaście przecznic dalej i słaby zgrzyt otwieranego zamka, ale nie czuję jeszcze niepokoju.
Frapuje mnie co najwyżej to, że choć skupiam uwagę na przekazie, nie jestem w stanie wychwycić
ani jednego, wypowiadanego w mieszkaniu przy Central Avenue słowa. Być może to tylko sąsiad
przyszedł pożyczyć od Kovalsky szczyptę soli albo ktoś pomylił drzwi, ale istnieje również
89
Podwójnie ślepa próba
możliwość, że kuzynka Nory ściągnęła posiłki i oczekuje teraz na mnie z jakimś agresywnym
komitetem powitalnym. Podkręcam czułość jeszcze bardziej, dociskam palcami słuchawki do uszu
i wstrzymując oddech, wyławiam z szumu kroki dwóch par stóp. Pierwsze z pewnością są Mii, ale
drugie, cięższe, muszą należeć do mężczyzny.
Przeraźliwy sygnał klaksonu stojącej za mną półciężarówki zagłusza wszystko. Zasłuchana
nie zauważam, że światła zmieniły się na zielone i uparcie tkwię na środku skrzyżowania.
Rozsierdzony kierowca podbiega do mnie i przeklina, bijąc pięścią w szybę. Zirytowana, pociągam
za przewody i z wściekłością wyrywam słuchawki z uszu. Odgryzam się odpowiednio wulgarnym
wrzaskiem, przegapiając kolejną zmianę świateł. Wreszcie ucinam najeżoną przekleństwami
wymianę zdań i ruszam, zostawiając natręta za sobą. Kiedy jednak mogę wrócić do inwigilacji,
w eterze panuje już tylko martwa cisza. Postanawiam nie czekać do umówionej godziny.
***
Dzwonek do drzwi Mii Kovalsky ponownie brzęczy ostro i krótko, ale z wnętrza mieszkania
nie dobiega żaden odgłos. W promieniach południowego słońca, wpadających przez okno w końcu
korytarza, dostojnie tańczą drobiny kurzu. Zniecierpliwiona pukam raz i drugi, znów bez rezultatu;
wreszcie naciskam klamkę. Drzwi są otwarte, wnętrze wita mnie ciszą, ale czuję, że to tylko pozory.
Ostrożnie przemierzam salon, w którym panuje jaki taki porządek, ale gdy zaglądam do sypialni
staje się jasne, że znów się spóźniłam.
Pomieszczenie wygląda jakby przetoczył się przez nie huragan. Kovalsky leży na brzuchu na
pochlapanym krwią prześcieradle, a czerwone ślady na ścianach i rozbite lustro w drzwiach szafy
świadczą, jak nierówną musiała stoczyć walkę. Klękam tuż przy łóżku i spoglądam w przeraźliwie
zmasakrowaną twarz kobiety po czym bez większej nadziei poszukuję tętna na ręce, bezwładnie
opadającej ku podłodze. Mimo iż wstrzymuję oddech nie potrafię określić, czy delikatne uderzenia,
które wyczuwam pod palcem są echem wciąż bijącego serca Mii, czy mojego własnego, niemalże
rozsadzającego pierś nerwowym trzepotem. Sięgam po fragment rozbitego lustra, by następnie
zbliżyć je do ust leżącej: błyszcząca tafla pokrywa się mizerną warstwą pary. Kuzynka Nory jeszcze
90
Podwójnie ślepa próba
oddycha, choć z coraz większym trudem. Powinnam wezwać pogotowie, ale zamiast numeru
alarmowego wybieram telefon Schmitta. Rzucam do słuchawki adres Kovalsky i oznajmiam:
– Mam ciężko ranną, musisz się spieszyć.
– Muszę? – oburza się lekarz i mówi coś jeszcze, ale jego głos tonie w tupocie ciężkich
buciorów dobiegającym z korytarza.
– Musisz – powtarzam i dodaję z naciskiem, słysząc kroki w salonie: – Choć raz zrób to, o co
cię proszę. Potrzebuję cię, Schmitt!
– Rojas? – Słyszę głos od drzwi sypialni. – Co ty tu robisz?
Ardelli? Sąsiedzi musieli wezwać policję. Przypominam sobie naraz obrzękłe oblicze
martwego Hayesa. Odrywam telefon od ucha i odwracam się z rozłożonymi rękoma i dłońmi
uniesionymi na wysokość ramion.
Wiem, że Ardelli mi nie uwierzy. Sama też bym nie uwierzyła.
***
– Firma podesłała ci prawnika. – Ardelii spogląda współczująco, stawiając przede mną
kubek z kawą.
Siedzę po niewłaściwej dla zatrzymanych, policyjnej stronie stołu w pokoju przesłuchań.
Cóż, siła przyzwyczajenia.
– A potrzebuję go? – pytam, sięgając po kubek.
– Miałaś już kiedyś sprawę o pobicie – przypomina. – Oceń sama.
– Przestań pierdolić. – Upijam łyk obrzydliwej lury z posterunkowego automatu. – W czasie,
kiedy Kovalsky została pobita, wdałam się w pyskówkę na skrzyżowaniu. Możesz sprawdzić zapisy
z miejskiego monitoringu. Mogą mnie co najwyżej oskarżyć o nielegalny podsłuch.
– Twoja sprawa nie wygląda tak prosto, jak ci się zdaje. – Ardelli przybiera jeszcze bardziej
frasobliwą minę. – Sąsiedzi Hayesa widzieli, jak mu groziłaś.
– Nie pogrywaj ze mną w ten sposób – syczę wściekle. – Za dobrze znam takie podchody.
91
Podwójnie ślepa próba
Sama przecież niejednokrotnie wciskałam zatrzymanym podobny kit, myślę, jednak bez
żadnej nostalgii. Detektyw kiwa głową w dziwaczny, nieokreślony sposób, ani przecząco, ani
potakująco, bo tylko na tyle pozwala mu obrośnięta tłuszczem szyja.
– Jak sobie chcesz – mówi. – Ale pamiętaj, że nie ja jestem twoim wrogiem. – Sięga do
klamki, otwiera drzwi i rzuca do kogoś, oczekującego na korytarzu: – Mecenasie, pańska kolej.
Z głupią, irracjonalną nadzieją spoglądam na wejście: podświadomie czekam, by na progu
pojawił się Hayes. Wiem, że to niemożliwe, a jednak nie potrafię ukryć rozczarowania, gdy
w drzwiach staje ktoś inny. Mężczyzna ze starannie wygoloną czaszką. Thyssen, zastępca prezesa.
– Zbieraj się – poleca oschle. – Wpłaciliśmy kaucję.
Sprawy musiały skomplikować się bardziej, niż myślałam.
***
Wyszorowani lepiej niż lekarze przed operacją i ubrani w jednorazowe kombinezony
ochronne, zjeżdżamy z Thyssenem na poziom piwniczny reprezentacyjnego biurowca Petersson–
Wolfe'a. Milczymy. Winda zatrzymuje się miękko, drzwi otwierają się bezgłośnie. Przed nami
rozpościera się krótki korytarz. Thyssen z wymuszoną uprzejmością puszcza mnie przodem.
Zatrzymuję się na oznaczonym jaśniejszym pasem fragmencie podłogi i pozwalam się
przeskanować wbudowanemu w ściany detektorowi podsłuchów. Gdy mała lampka, umieszczona
na wysokości wzroku zmienia kolor na zielony, bez słowa ustępuję miejsca Thyssenowi. Nie mam
pojęcia, co tak ważnego chce mi zakomunikować, ale musi to stanowić tajemnicę tak wielką, że
rozmawiać będziemy w specjalnie przystosowanym do takich dysput pomieszczeniu, szczelnie
ekranowanym i na wszystkie możliwe sposoby zabezpieczonym przed inwigilacją.
Nowoczesne drzwi rozsuwają się gładko, lecz surowość wnętrza rozczarowuje, zbytnio
przywodząc na myśl pokój przesłuchań, który opuściłam rano. Z tą różnicą, że nie ma tutaj
zwyczajowego stołu, jedynie dwa ustawione naprzeciw siebie krzesła. Siadam, nie czekając na
zaproszenie. Thyssen spogląda na mnie z góry, obejmując dłońmi oparcie.
– Oczywiście, zdajesz sobie sprawę, że nie powiedzieliśmy ci wszystkiego – zaczyna.
92
Podwójnie ślepa próba
– Oczywiście – przyznaję z przekąsem.
Zastępca prezesa nie zwraca uwagi na towarzyszący mojej odpowiedzi ironiczny uśmiech.
– Nie kwestionuję twoich dobrych intencji i wierzę, że namieszałaś w całej sprawie
nieświadomie – mówi.
– Jak najbardziej świadomie, Thyssen – odpieram przekornie.
– Nie. – Kręci głową. – Nie znasz całej prawdy. Nie wiesz, że syn Resnicków urodził się
z ciężkim defektem genetycznym, zwanym dystrofią Duchena. Przyznaj, nie miałaś o tym pojęcia.
Wzruszam ramionami, jakby była to jakaś pospolita choroba, choć tak naprawdę słyszę tę
nazwę pierwszy raz w życiu.
– Co z tego? – pytam wymijająco.
– Choroba jest nieuleczalna i niewielu nią dotkniętych dożywa dorosłości. Zapewne nie
zdajesz sobie sprawy, że zespół Thomasa Resnicka pracował nad sztucznym wirusem, wektorem
dostarczającym do komórek mięśni gen odpowiedzialny za produkcję dystrofiny. Uzyskali nanit,
bezpieczniejszy niż stosowane do tej pory zawodne adenowirusy, a Danny Resnick był pierwszym
chorym, poddawanym eksperymentalnemu leczeniu.
Tom nie miał na Norę żadnego haka, myślę. Wystarczyła groźba, że przerwie leczenie
małego i kobieta zgodziła się, by dzieciak po rozwodzie został z ojcem. Zaskoczona, nie odzywam
się ani słowem, gdy Thyssen kontynuuje:
– Chłopak zareagował na terapię nadzwyczaj dobrze i nie mieliśmy w planach jej
przerywania. Nie wiem, czemu Nora zdecydowała się na szantaż. Zapewne dla pieniędzy.
Dwukrotnie odegrała komedię z porwaniem, razem z tym najemnikiem, Estesem. Za pierwszym
razem nabrał się na nią Tom, za drugim – ty. A firma władowała w projekt Resnicka zbyt dużo
środków, by pozwolić na przecieki.
Puszczam mimo uszu zawartą w jego słowach pretensję.
– Gówno wiesz. – Uśmiecham się szeroko, przekonana, że doskonale rozumiem żonę
Resnicka. – Na pewno nie dla pieniędzy. Już prędzej chciała odzyskać dzieciaka. Po co inaczej
miałaby wrabiać męża w morderstwo Jessiki Hammond? Jak inaczej, jeśli nie szantażem, mogła
93
Podwójnie ślepa próba
uzyskać dane o sposobie leczenia? Każda z konkurencyjnych firm przyjęłaby prezent z otwartymi
ramionami i bez mrugnięcia okiem kontynuowała terapię Danny'ego. Przecież to jasne.
Thyssen gniewnie uderza dłońmi w oparcie krzesła, opanowuje się jednak w mgnieniu oka.
– Nie płacimy ci za amatorskie psychoanalizy – syczy.
– W takim razie za co? – Rozkładam ręce, krzywiąc się ironicznie.
– Za wykonywanie poleceń. Od teraz przestajesz zajmować się tą sprawą. Wracasz do
zwykłych obowiązków szefa ochrony.
Wstaję, mierząc Thyssena uważnym spojrzeniem spod zmrużonych powiek.
– A zaginiony dzieciak? – pytam zimno.
– Nie pracujesz już w policji, Rojas – oświadcza, jakbym o tym zapomniała. – Dla firmy liczy
się to, że zapobiegłaś wyciekowi danych. Właściwie tylko ta zasługa chroni cię przed
natychmiastowym zwolnieniem. Za dziecko ponoszą odpowiedzialność jego rodzice, nie my.
Zresztą... Nikt nie zgłosił zaginięcia.
Thyssen odrywa dłonie od krzesła i rusza do drzwi; natychmiast zastępuję mu drogę.
– A Kovalsky? – pytam. – A Hammond, a Estes? – Przełykam ślinę, zbierając w sobie siły, by
dodać: – A Hayes?!
Mężczyzna patrzy na mnie wyzywająco.
– Nie pracujesz już w policji – powtarza lodowato.
Mija mnie i wychodzi. Przez moment pozwalam wzbierać złości bez przeszkód.
Wyładowuję ją, znienacka chwytając krzesło Thyssena i rzucając nim o ścianę. Mebel odbija się od
pokrytego specjalną okładziną muru z metalicznym brzękiem i spada na podłogę, nawet nie
draśnięty. Dowiem się, kto cię tak urządził, młody.
Tylko tyle mogę dla ciebie zrobić.
94
Podwójnie ślepa próba
***
Dopadam Schmitta przed hotelem. Przyglądam się z parkingu, jak wkłada walizkę do
bagażnika taksówki. Gdy otwiera tylne drzwi samochodu, ruszam. Podbiegam i pakuję się do auta,
zanim jeszcze lekarz zdąży dobrze wsiąść.
– Klinika uniwersytecka – rzucam do zbaraniałego taksówkarza.
– Oszalałaś? – Schmitt otwiera szeroko oczy. – Za godzinę mam samolot.
– Gówno mnie to obchodzi, doktorku – syczę. – Jesteś mi coś winien.
– Co niby? – pyta urażony neurochirurg, ale zastyga w pełnym napięcia oczekiwaniu.
Taksówkarz niecierpliwie bębni palcami w kierownicę gdy odpowiadam, zniżając głos:
– Muszę wiedzieć, kto pobił Mię Kovalsky. Poddasz ją mapowaniu.
Bębnienie nagle ustaje.
– Nie pozwolą mi już... – zaczyna lekarz.
Przerywam mu od razu.
– Pozwolą. Dyrektor kliniki jest twoim kumplem ze studiów. – Pochylam się ku fotelowi
kierowcy i ryczę na bezczelnie słuchającego nas taksówkarza: – Jedź pan, do cholery!
Mężczyzna odwraca się i spogląda na Schmitta pytająco.
– Klinika – potwierdza zrezygnowany lekarz, a gdy samochód rusza, zauważa ciszej: –
Zarzekałaś się, że więcej nie weźmiesz w tym udziału, Rojas.
– Zmieniłam zdanie. – Rozsiadam się wygodniej, dodając: – A spróbuj mi wyciąć jakiś
numer... – zawieszam znacząco głos.
– Nie mam zamiaru. – Kręci głową. – Co innego technologia mapowania. Przekonałaś się już,
że wspomnieniami można manipulować. To co zobaczysz, może nie być prawdziwe.
– Zaryzykuję – zapowiadam, dla uspokojenia skupiając wzrok na brudnych smugach na
szybie samochodu.
Czuję, że to co zobaczę mnie zniszczy, ale nie mogę się wycofać. Nie chcę.
95
Podwójnie ślepa próba
***
– W porządku? – Jak z oddali słyszę głos Schmitta.
Długo wodzę nieprzytomnym wzrokiem po kątach i podłodze szpitalnego gabinetu
lekarskiego, bojąc się ruszyć. Wciąż jeszcze otumaniony środkiem usypiającym umysł zaczyna
rejestrować rwący ból przedramienia. Chwilę trwa, zanim zdaję sobie sprawę, że napastnik złamał
rękę Kovalsky, nie mnie. Mimo to ból nie znika, a nasila się jeszcze. Wkrótce dołącza się do niego
tępe darcie potłuczonego ciała, sztywność puchnącej od uderzeń twarzy i nieokreślony na razie, ale
coraz bardziej dojmujący lęk.
– Rojas? – Schmitt podjeżdża do mnie na obrotowym krześle i przygląda się z troską, jak
z najwyższym wysiłkiem próbuję poruszyć palcami złamanej–niezłamanej ręki, a potem, gdy minie
już pierwszy szok, że mi się udało, krzywię się z bólu.
Neurochirurg wreszcie domyśla się, że cierpię. Wstaje, podchodzi do szafki z lekami,
wyjmuje małą ampułkę z jakiegoś kolorowego pudełka. Słyszę, jak rozdziera foliowe opakowania
igły i strzykawki, jak przełamuje szyjkę szklanej fiolki. Włosy stają mi dęba na głowie, serce
zaczyna tłuc się o żebra, oddech pogłębia się i przyśpiesza, a po głowie krąży jedna myśl.
Uciekaj!
Zsuwam się z leżanki i ląduję na czworakach na podłodze z nieskutecznie tłumionym,
głuchym okrzykiem.
– Co jest? – Schmitt odwraca się i zastyga zaskoczony, z napełnioną strzykawką w dłoni.
– Żadnych prochów – bełkocę.
– To tylko lek przeciwbólowy, Rojas.
– Nie chcę – warczę przez zaciśnięte zęby.
Usiłując wstać, łapię krzesło Schmitta, ale mebel odsuwa się, obarczony ciężarem mojego
ciała. Nie rezygnuję, ponawiam próbę, podświadomie podkurczając złamaną u Kovalsky rękę.
– Jak chcesz. Po Hammond nie odmawiałaś, co cię nagle napadło? – Nie odpowiadam, więc
Schmitt odkłada strzykawkę i pomaga mi usiąść, mówiąc: – Ból minie sam. To tylko kwestia czasu.
96
Podwójnie ślepa próba
– Patrzy na mnie z góry, wyraźnie zmartwiony, a po chwili dodaje cicho: – Mam nadzieję, że było
warto.
Kulę się, dysząc ciężko. Dopiero po chwili dociera do mnie sens ostatniej uwagi lekarza. Na
samo wspomnienie wykrzywionej wściekłym grymasem twarzy agresora oblewa mnie fala gorąca.
– Nie – mamroczę, zginając się w pół. – Nie było...
Schmitt marszczy brwi.
– Nie widziałaś napastnika? – pyta z niedowierzaniem.
– Widziałam, ale... nie znam go... Nie wiem, kto to, do jasnej cholery, jest... – jęczę czując,
jak zaczynają rwać mnie skopane ciężkim buciorem żebra Kovalsky.
Wiem, do jasnej cholery, wiem kto to jest. Ale nie mogę się do tego przyznać Schmittowi.
Nie teraz.
Lekarz kręci głową z politowaniem, pochyla się nad biurkiem i skrzypiąc długopisem zaczyna
bazgrać coś na recepcie.
– Zapiszę ci coś na ból. Weźmiesz albo nie, twoja decyzja. Jutro początek roku
akademickiego, naprawdę nie mogę dłużej zostać. Od teraz musisz radzić sobie sama.
– Nic nowego – mruczę.
***
Czatuję w okolicach posterunku przechadzając się tam i z powrotem, jak lunatyczka. Nie
mogę wejść do środka jakby nigdy nic. Po tym wszystkim, co zdarzyło się ostatnio, nie ufam już
nikomu. No, może poza jedną osobą. Inaczej by mnie tu nie było.
Ardelii wreszcie wyjeżdża z policyjnego parkingu. Poznaję zdezelowanego chevroleta;
obawiając się, że nie zdążę zwrócić na siebie uwagi detektywa, prawie wbiegam mu pod samochód.
Grubas zatrzymuje się gwałtownie.
– Oszalałaś, Rojas? – krzyczy, wysiadając. – Życie ci niemiłe?
– Ostatnio tak – stwierdzam i nie czekając na zaproszenie, pakuję się na miejsce pasażera.
Ardelli wraca do wozu, spoglądając na mnie pytająco.
97
Podwójnie ślepa próba
– Musimy pogadać – mówię.
– Jadę do domu – oświadcza, jakby chciał się wymigać.
Od starych czasów nic się nie zmieniło: on wie, że konszachty ze mną sprowadzają kłopoty,
a ja wiem, że jego żona mnie nie cierpi.
– Jedź, gdzie chcesz – prycham. – Nie bój się, nie wproszę się na kolację. To, co mam do
powiedzenia zdążysz usłyszeć po drodze.
Ktoś, komu blokujemy wyjazd z parkingu zaczyna przeraźliwie trąbić. Gdy nerwus za nami
w przypływie irytacji włącza koguta, Ardelii uruchamia wreszcie silnik.
– Dobrze – oświadcza. – Mów. Podrzucę cię pod biurowiec Petersson–Wolfe'a.
Ból w „złamanej” ręce nagle powraca, przeszywając całe ramię ostrym dźgnięciem,
promieniującym aż do barku.
– A mówiłeś, że nie jesteś moim wrogiem – stwierdzam z wyrzutem.
– Nie jestem – przyznaje. – Mam dla ciebie dobre wieści: pojawił się świadek z Barelas.
Widział jak Hayes, zanim znalazł się w Rio Grande, rozmawiał na brzegu z jakimś facetem. Jeszcze
nie wiemy kto to był, ale zabezpieczyliśmy odciski opon, a na samochodzie trupa technicy znaleźli
ślady lakieru z wozu, którym zapewne gość zepchnął auto z nieprzytomnym Hayesem do rzeki.
Niestety, to bardzo popularna marka, więc poszukiwania właściciela potrwają.
– Powiem ci, czyj mógł być ten wóz – szepczę czując, jak oblewa mnie pot. – W zamian
sprawdzisz dla mnie kilka rzeczy.
– Dobrze się czujesz? – pyta Ardelli widząc, że zaczynam się trząść, a potem pośpiesznie
otwieram okno po stronie pasażera i łapczywymi haustami wdycham powietrze.
– To nic – burczę wymijająco. – Menopauza.
Detektyw kiwa głową ze zrozumieniem.
– Wiem, wiem. Moja żona też to przechodzi. Poproś lekarza, nich ci coś zapisze.
Nie odpowiadam. Żadnych prochów, obiecuję sobie.
98
Podwójnie ślepa próba
***
– Nie mogłaś wybrać lepszego miejsca. – Niezadowolony Ardelli wydyma wargi.
Wzruszam ramionami.
– Masz coś przeciwko? – kpię. – Prędzej czy później i tak tu trafisz.
– Na Fairview? – oburza się. – Możesz nie wierzyć, ale stać mnie na lepszy.
Od razu udziela mi się jego ponury nastrój. Poważnieję w jednej chwili.
– Mogę – odgryzam się. – Obejrzę tylko grób i jesteś wolny.
– Niedowiarek z ciebie – mruczy dwuznacznie, gdy przechodzimy przez bramę cmentarza.
Zmierzcha, lecz zapadający po słonecznym dniu mrok gęstnieje opieszale. Mimo to Ardelli
wyciąga z kieszeni latarkę, by przyjrzeć się kserokopii planu nekropolii z zaznaczoną lokalizacją
całkiem świeżej mogiły.
– Tędy – oznajmia i rusza przodem, jakby faktycznie mu się spieszyło. – A przy okazji, nikt
nie zgłosił zaginięcia tego dzieciaka ani jego matki. Sprawdzałem dwa razy. Dziwne, że ojciec...
– Siedzi w areszcie oskarżony o morderstwo – wyjaśniam nie czekając, aż skończy mówić.
Tom Resnick przestał obchodzić firmę w momencie gdy odkryłam, że użył ściśle tajnych
wyników badań jako okupu, myślę z goryczą, ale nie dzielę się z dawnym kolegą tymi wnioskami.
Niektóre tajemnice zachowam dla siebie.
– To gdzieś tutaj – oznajmia, wykonując niemrawy ruch ręką.
– Pożycz. – Biorę z jego dłoni latarkę i kierując snop światła na ziemię, odczytuję napisy
z nagrobków. Nagle przystaję i stwierdzam nienawistnie: – To ten. Ray Estes. Pieprzony sukinsyn.
– Słyszałaś, że o zmarłych nie mówi się źle? – W głosie detektywa pobrzmiewa rozbawienie.
– Przecież wiesz, co myślę.
– Przyczyna śmierci wiarygodna – oponuje. – Papiery z sekcji bez zarzutu.
– Przydałaby się ekshumacja. – Przysiadam, by przyjrzeć się mogile dokładniej i pocieram
palcem zarys ciemnych liter, jakbym chciała je zetrzeć i sprawdzić, co znajduje się pod spodem.
Dziwne, ale „złamane” przedramię nie boli, jak zwykło zachowywać się ostatnio, gdy intensywnie
99
Podwójnie ślepa próba
rozmyślam o sprawie. Nagle przychodzi mi do głowy irracjonalny pomysł, że ostatnie przeżycia
przekształciły je w coś w rodzaju detektora. W takim razie, grób musi być pusty.
– Ciało skremowano na prośbę rodziny, Rojas, a to znaczy...
– ...że mam rację. – Wstaję i przez chwilę patrzę w jasny błękit nieba na zachodzie, po czym
bezwiednie chowam latarkę Ardelliego w kieszeni i mówię, starając się nie zdradzić, jak wielką
odczuwam ulgę: – Możemy wracać.
Pośpiesznie idę ku bramie, a detektyw mimo tuszy usiłuje za mną nadążyć.
– Dlaczego tak się upierasz? – woła podejrzliwie.
Nie zamierzam szerzej wyjaśniać tej kwestii, zwłaszcza, że po głowie wciąż jeszcze tłuką mi
się słowa Schmitta: „To, co zobaczysz, może nie być prawdziwe”. Ale mimo wszystko czuję
w obolałych kościach, że jest, tak samo, jak boję się uwierzyć, że śmierć dziecka, którą widziałam
we wspomnieniach Estesa zdarzyła się naprawdę.
– Wygodny się zrobiłeś – rzucam przez ramię. – Pasuje ci szybkie zamknięcie sprawy, co?
Nieważne, że morderca jest na wolności. Odfajkowane i koniec, można jechać na barbecue.
– Na starość robisz się upierdliwa – drwi Ardelli i powtarza: – Dlaczego tak się zawzięłaś?
– Widziałam go – mówię w końcu.
– Gdzie? – Dogania mnie na parkingu.
– Wsiadał do samochodu nieopodal mieszkania Mii Kovalsky – kłamię, nie powiem przecież,
że po żebrach wciąż wędrują mi echa jego kopniaków.
– Nieprawda – wyrzuca z siebie Ardelli z lekką zadyszką. – W budynku naprzeciwko jest
bank. Kamera obejmuje też wejście do apartamentowca; zarejestrowała tylko mieszkańców. –
Zamyśla się, po czym dodaje: – I ciebie.
– Masz przecież nagranie z podsłuchu – przypominam, ale na tle wciąż jaśniejszego nieba
ciemne ramiona mężczyzny unoszą się lekceważąco w górę. – Mógł wejść przez zaplecze któregoś
ze sklepów na parterze – oponuję i z rozmachem otwieram drzwi samochodu tak, że grubas musi
niezdarnie odskoczyć. – Nie chcesz mi pomóc? Sama go znajdę. Pokaż mi tylko jego akta.
Wsiadam, ale zanim zdążę zamknąć drzwi, detektyw zaciska na nich grube paluchy.
– Zacznij się leczyć, Rojas – radzi z politowaniem.
100
Podwójnie ślepa próba
Nie odpowiadam, pociągam tylko mocno drzwi do siebie, siłą wyrywając je z rąk Ardelliego.
Wiem, że nie zwariowałam. Przedramię zaczyna właśnie boleć.
***
Na pierwszy rzut oka La Joya wygląda na kolejną miejscowość widmo, ale nieliczne,
niedbale rozrzucone między drzewami domostwa okazują się zamieszkałe. Pamiętam to miejsce,
choć nigdy tu nie byłam. Oczywiście nie na tyle, by odnaleźć ludzi, których szukam. To nie ten
rodzaj znajomości, który zawiera się poprzez déjà vu, albo chociażby oglądanie filmu; kryje się za
tym efekt uboczny technologii Schmitta. To jasne, że nie mam prawa kojarzyć nigdy nie
odwiedzanych kątów, a jednak bez zastanowienia zatrzymuję się przed obskurną budą. Nawet bez
spoglądania na wyblakły napis wiem, że kryje w swym wnętrzu urząd pocztowy jednej
z najstaranniej zabitych dechami dziur na południe od Albuquerque.
Moja wizyta ożywia na moment dwóch znudzonych staruszków, odwracając ich uwagę od
ryczącego wniebogłosy czarno–białego telewizora.
– Szukam domu Estesów – oznajmiam przekrzykując spikera komentującego powtórkę
jakiegoś meczu.
– Których? – Jeden z mężczyzn spogląda znad okularów. – U nas takich mieszka kilku.
Dobre pytanie, myślę. Na szczęście dokładnie przestudiowałam kartotekę od Ardelliego.
– Tych, których syn uciekł z domu, żeby zaciągnąć się do armii – wyjaśniam.
– Aaa – drugi mruczy coś niezrozumiałego, przycisza telewizor i mówi: – Ale oni już nie żyją.
– Ich dom stoi pusty – dodaje pierwszy.
– Nieważne. – Kiwam głową, patrząc wyczekująco. – Chcę go obejrzeć.
– Po co? – pytają prawie chórem.
– Po nic – warczę, bo sama nie wiem co miałoby mi to dać, a w dodatku męczy mnie ta
jałowa rozmowa. – Odziedziczyłam go – wymyślam na poczekaniu wiarygodne uzasadnienie.
101
Podwójnie ślepa próba
Krzaczaste brwi obu emerytów unoszą się wysoko. Mężczyźni, poczęstowani sensacyjną jak
na La Joya wieścią, mają zapewne ochotę spytać o coś więcej, ale nie zamierzam brnąć dalej
w wątłe konfabulacje.
– Który to dom? – wracam do tematu.
– Rudera na końcu ulicy – wyjaśnia któryś ze staruszków i mówi patrząc na drugiego: – A to
dopiero! Młody Estes też się ostatnio tu kręcił...
Podchodzę bliżej i uważnie spoglądam w jego załzawione, wyblakłe oczy.
– Kiedy? – pytam.
– Nie pamiętam. Ostatnio.
– Ale kiedy? Wczoraj, tydzień temu, miesiąc? – naciskam.
– Nie wczoraj – orzeka, z wysiłkiem szukając czegoś w pamięci. – Dawniej, no, ostatnio. Nie
pamiętam kiedy.
Nie pytam o nic więcej. Wiem, że w takich miejscach jak to czas biegnie inaczej.
***
Wąska uliczka kończy się nagle. Chyląca się ku ziemi ruina dawnego domu Estesów wita
mnie szczerbami wybitych okien i powyrywanymi ze ścian deskami, tarasującymi wejście na
zarośnięty dziką roślinnością plac. Wysiadam z samochodu, by przyjrzeć się z bliska, ale budynek
wzbudza we mnie tylko przelotne zaciekawienie, natychmiast przeradzające się w obojętność.
Rozglądam się wokoło: sąsiednie domostwa majaczą gdzieś w oddali, a ku rzędowi drzew na
horyzoncie prowadzi jedna, ledwo widoczna, wąska ścieżka. Bez namysłu korzystam z jej
milczącego zaproszenia, krocząc szlakiem przetartym przez dawnych mieszkańców.
Trakt kończy się równie niespodziewanie jak wcześniej szosa, ale idę dalej, klucząc między
rzadkimi kępami pustynnej roślinności. Nie wiem, dokąd zmierzam. Pozwalam prowadzić się
przeczuciu i obcym wspomnieniom, bo wciąż mam wrażenie, że widziałam już kiedyś tę okolicę
cudzymi oczami. Docieram do uschniętego, zszarzałego od słońca i poskręcanego od wiatru
drzewa. To gdzieś tutaj, myślę, rozglądając się, jakbym szukała czegoś, co dawno ukryłam.
102
Podwójnie ślepa próba
Zmierzcha; wszystkie budynki skryły się już za horyzontem. Odległe wielkomiejskie światła nie
będą rozpraszać bezksiężycowej nocy, ale nie martwi mnie to ani trochę. Sięgam do kieszeni, ze
zdziwieniem wyczuwając pod palcami latarkę Ardelliego.
Naciskam włącznik i gdy na piachu pojawia się świetlna plama ruszam dalej, tym razem
powoli. Krok za krokiem, ze wzrokiem wbitym w ziemię, omijam przywleczone przez wiatr gałęzie
i porzucone przez ludzi śmieci. Nie zastanawiam się ani gdzie mam szukać, ani dlaczego jestem tak
pewna, że cokolwiek znajdę. Kłujący ból w niezłamanej ręce i coraz większy ciężar przygniatający
pierś, narastające z każdym przebytym metrem upewniają mnie, że podążam w dobrym kierunku.
Warstwa zruszonej gleby wyłania się z ciemności tak nagle, że o mało co nie stawiam na
niej stopy. Przez moment, zaskoczona tak łatwo dokonanym odkryciem zastygam w bezruchu,
wstrzymując oddech. Nie przysiadam, by dotknąć palcami miałkiej, gdzieniegdzie tylko uklepanej
pośpiesznie ziemi. Omiatam latarką widoczne wciąż kontury zruszenia, oceniając wielkość
znaleziska, które musi być grobem. Nie ma innej możliwości, niewiadomą pozostaje tylko, czy
mogiła zawiera jedno, czy dwa ciała. Podświadomy przymus poznania odpowiedzi zagłusza
wszystkie inne instynkty i pęta rozsądek, każąc kopać.
Wiem, że łamię wszystkie zasady i zachowuję się tak, jakbym postradała zmysły, gdy wbijam
w ziemię ostro zakończony fragment deski. Dłonie coraz mocniej zaciskają się na chropowatej
powierzchni, przeszywając skórę dziesiątkami drzazg, pył wgryza się w rany, wnika pod paznokcie,
osiada na wargach. Czuję go na języku, w gardle, pod powiekami. Zaczyna dławić mnie równie
mocno, jak coraz wyraźniejszy trupi odór nabierający mocy z każdą rozgrzebaną warstwą gleby.
Przestaję ryć dopiero, gdy w smudze światła porzuconej obok grobu latarki zaczynają
jaśnieć długie włosy Nory Resnick. Z nagle obudzonym wstrętem odrzucam deskę za siebie;
zapatrzona w zmieszane z ziemią, upstrzone czarnymi plamami pośpiesznie umykającego robactwa
blond kosmyki, z trudem łapię oddech. Przecieram brudną dłonią spocone czoło i niespodziewanie
dla samej siebie, szepczę:
– Przykro mi, kotku... Tamci zapłacą mi więcej.
Co jest? Poruszają się moje usta, ale w głowie słyszę ochrypły głos Estesa. Coraz mocniej
czuję, że z technologią mapowania jest coś nie tak. Mózg zalewają mi przypływające z niebytu
103
Podwójnie ślepa próba
obrazy, które nie mogą być ostatnimi wspomnieniami mordercy. Przezwyciężając zawroty głowy
wstaję, wycieram dłonie o spodnie i drżącymi palcami wybieram numer Ardelliego, ale zamiast
sygnału słyszę tylko komunikat o braku zasięgu.
Jak automat, nie korzystając nawet z pozostawionej przy grobie latarki, ruszam w drogę
powrotną. Wsiadam do samochodu karmiąc się złudną nadzieją, że staruszkowie nie zamknęli
jeszcze poczty i uda mi się skorzystać z tamtejszego telefonu. Zanim przekręcę klucz w stacyjce,
gdzieś z tyłu dobiegnie żałosne kwilenie.
– Nie becz, mały. – Słowa same opuszczają moje usta. – Wracamy do domu.
Włosy stają dęba na głowie; obracam się natychmiast, ale tylne siedzenia zastaję tak puste,
jak je zostawiłam. Przez ułamek sekundy zanim pojmę, że słyszę tylko śpiew jakiegoś nocnego
ptaka, wbijam wzrok w fotele, rozczarowana, że nie widzę leżącej na nich, dziecięcej postaci.
Wiem już, że kryminalistycy nie znajdą w grobie Danny'ego i rozumiem, dlaczego nikt nie
zgłosił zaginięcia. Jak wyraził się Thyssen? „Chłopak zareagował na terapię nadzwyczaj dobrze
i nie mieliśmy w planach jej przerywania”. Nie mieli w planach... Dranie.
Czyżby Petersson–Wolfe przebił Norę Resnick?
***
Znowu kazano mi czekać. Złożyłam zeznania, nieznajoma para młodych śledczych
wysłuchała ich z obojętnymi minami, podpisałam co trzeba, a mimo to ponownie zamknięto mnie
w pokoju przesłuchań. Nie martwi mnie to na razie, raczej niecierpliwi. Ardelli się nie pokazał,
chociaż prosiłam stanowczo o rozmowę właśnie z nim. Podobno wziął sobie dzień wolnego. Nie
wierzę w to, nieobecność tłumaczę już raczej niechęcią do grzebania w mocno cuchnących
sprawach. Siedzę bezczynnie, gapiąc się tępo na swoje zmęczone odbicie w lustrze weneckim
da mi się równie intensywnie.
Drzwi otwierają się w końcu, ale na widok osoby, która staje na progu, podrywam się
z krzesła jak dźgnięta nożem.
– Nie, Nellis – warczę, odruchowo się cofając. – Wynoś się!
104
Podwójnie ślepa próba
– Spokojnie – cedzi agent przez zaciśnięte zęby, usiłując przechwycić moje spojrzenie. –
Chcę tylko pogadać.
– Nie mamy o czym. – Z całych sił unikam jego wzroku. – Będę gadać tylko z Ardellim!
Wciąż się cofam, a agent powoli podąża za mną. Gdy docieram do ściany z lustrem,
pojmuję, że przed Nellisem nie uda mi się umknąć. Jak powiedział Schmitt? Modulatory fal theta,
przypominam sobie enigmatyczną nazwę wykorzystywanej przez BTI technologii i mimo woli
zaciskam pięści. Mężczyzna dociera całkiem blisko, znajduje się już o krok ode mnie. W ostatniej
próbie uniknięcia konfrontacji, odwracam się do lustra i bijąc pięścią w jego gładką taflę, krzyczę:
– Ardelli, wiem, że tam jesteś, tłusta świnio! Zabierz ode mnie tego sukinsyna! Razem ze
Schmittem upozorował śmierć Estesa, jest umoczony jak oni wszyscy! Wykończy mnie, Ardelli!
– Tam nikogo nie ma, Rojas. – Słyszę nad uchem lodowaty głos Nellisa i czuję, jak
mężczyzna zaciska palce na przegubach moich rąk. – A Ardelliego wpędziłaś w tak kurewskie
kłopoty, że nie wygrzebie się o własnych siłach...
– Odpieprz się, skurwielu – dyszę, usiłując wyrwać się z uścisku agenta i za wszelką cenę nie
pozwolić, byśmy znaleźli się twarzą w twarz. – Ile zapłacił ci Petersson–Wolfe?
Nellis jeszcze ciaśniej opasuje mnie jarzmem swych ramion. Zaduch taniej wody kolońskiej
staje się nie do zniesienia.
– Przestań pierdolić, płaci tylko tobie – syczy mi do ucha. – Mamy już na ciebie tyle, że bez
trudu dostaniesz podwójne dożywocie. Kryminalistyków nie da się oszukać. I Hayes, i żona
Resnicka zginęli już po śmierci Estesa. Że o skatowanej Kovalsky nie wspomnę...
– Estes żyje – warczę. – Nie wrobisz mnie w to!
– Mam pokazać ci nagranie z sekcji zwłok? – Słyszę.
– Mam odtworzyć ci zapis z podsłuchu? – odgryzam się natychmiast. – Ktoś złożył jej wizytę
przede mną. Słychać, jak wchodzi...
– Słychać też, jak rozmawia i wychodzi – stwierdza sucho. – To byłem ja, Rojas. Potem, na
nagraniu, słychać już tylko ciebie. Aż dziw bierze, że kobieta potrafi zmasakrować człowieka
w trzy minuty.
105
Podwójnie ślepa próba
Zaszokowana, na kilka sekund przestaję stawiać opór i Nellis bez trudu odwraca mnie
w swoją stronę. Od razu, wiedziona resztkami instynktu samozachowawczego, zaciskam powieki aż
do bólu.
– Nie dam się w to wrobić – syczę i czując, jak oddech agenta parzy mi policzek, odchylam
głowę. – Nie dam, słyszysz?!
– Mało ci? W dniu, w którym zginął Hayes, to ty odprowadzałaś furgonetkę Estesa do miasta.
Miałaś czas, żeby....
– Nad rzeką młodego widziano z mężczyzną – przypominam z wściekłością.
– Nosisz krótkie włosy, Rojas. – Agent nagle rozluźnia uścisk. – Z daleka, po zmroku, można
wziąć cię za faceta.
Czuję, że Nellis odsuwa się nieznacznie. Zdziwiona, lekko unoszę powieki, ale dla pewności
wodzę wzrokiem po guzikach jego koszuli. Nie zostałam oficjalnie aresztowana, nie odczytano mi
praw. Zapewne nie zebrali na mnie aż tak dużo, jak mówi agent. Cieszyć się jednak nie będę. „Nie
ma winy, której nie da się udowodnić”, przypominam sobie jego słowa.
Po głowie krąży mi jedna myśl: zyskać na czasie.
– Czego ode mnie chcesz, do diabła? – szepczę, rozcierając pulsujące nadgarstki.
– Wyjdziemy stąd razem. Nie będziesz sprawiać kłopotów, bo jak odstawisz mi, kurwa,
jeszcze jeden taki cyrk, to od ręki załatwię ci biegłego psychiatrę.
Ostrożnie podnoszę wzrok; spojrzenie agenta jest czyste.
– Dokąd? – pytam.
– Na wizję lokalną – odpowiada.
Powoli kiwam głową. Mam jeszcze szansę, myślę z ulgą, choć pojęcia nie mam, co Nellis
dla mnie szykuje. Bo coś szykuje na pewno.
***
Światło dnia odziera San Felino z całej niezwykłości. Nie zaskakują już z nagła wyłaniające
się z ciemności budynki, bo widać je z daleka, a zresztą poprzedzane są przez resztki rozsypanych
106
Podwójnie ślepa próba
ze starości, gorzej zachowanych gospodarstw. Chylące się ku ziemi płoty z pordzewiałej siatki
i zapadające się dachy domów stanowią raczej opłakany, niż przerażający widok. Gdy samochód
BTI zaskakująco gładko toczy się szosą pokrytą gęstą siatką spękań do centrum widmowego
miasta, z miejsca pasażera lustruję kolejne mijane rudery obojętnym wzrokiem. Wiem, że to kiedyś
były czyjeś domy, ale nie potrafię wykrzesać z siebie ani krzty współczucia dla ich żałosnego losu;
nienawidzę tego miasta. San–koszmar–Felino, San–koszmar–Felino, powtarzam w myślach.
Przed pierwszym ze skrzyżowań Nellis hamuje i nie spoglądając na mnie, pyta:
– No? Dokąd teraz?
Rozglądam się niespiesznie.
– Nie jestem pewna – odpowiadam. – Za dnia wszystko wygląda inaczej.
– Bez wygłupów, Rojas – warczy agent. – Prawo, lewo, czy prosto? To, kurwa, naprawdę
takie trudne pytanie?
Przez moment obojętnie spoglądam na majaczące na horyzoncie wzgórza, zdając sobie
sprawę, że widzę je właściwie po raz pierwszy, po czym orzekam:
– W lewo.
Nellis skręca bez słowa, ale uliczka okazuje się ślepa: kończy się tuż przy całkiem nieźle
zachowanym kościele.
– Tutaj? – pyta.
– Nie – stwierdzam. – Pomyliłam skrzyżowania.
Mężczyzna klnie i zawraca samochód z rykiem silnika. Przez jakiś czas znowu podróżujemy
w milczeniu. Nie zamierzam dłużej go przekonywać, że cała ta wyprawa jest tylko stratą czasu i że
nigdy nie podniosłabym ręki na dziecko. Nellis z jakichś powodów uważa, że Danny Resnick nie
żyje i żadnymi argumentami nie jestem w stanie wyprowadzić go z błędu.
– W lewo? – pyta na kolejnym skrzyżowaniu.
Kiwam głową, potwierdzając. Właściwie, wybrałam San Felino tylko ze względu na skąpą
co prawda, ale jednak nadzieję na łatwiejszą ucieczkę i brak potencjalnych świadków nieuniknionej
konfrontacji. Nie wiem, jak zachowa się Frank, gdy nasze poszukiwania okażą się bezowocne,
107
Podwójnie ślepa próba
a zdaję sobie sprawę, że panujące wokoło pustki pasują także i jemu. Nie ręczę również za siebie,
bo przyparta do muru, mogę nie cofnąć się przed niczym.
Gdy naszym oczom ukazuje się na wpół zatarty napis obwieszczający, że zbliżamy się do
dawnej szkoły, lewą rękę od palców aż po barki przeszywa mi ostry, rwący ból. Na szczęście
szybko słabnie, rozpraszając się na żebrach, zanim zdąży spłycić oddech i zakłócić bicie serca.
– Tutaj. – Niespodziewanie słyszę własny głos.
Chcę wierzyć, że podświadomie wybieram parterowy budynek nieczynnej szkoły tylko
dlatego, że łatwiej będzie się tu ukryć i walczyć. Wciąż jeszcze nie opuszcza mnie spokój, gdy
Nellis zatrzymuje samochód na niewielkim, prawie dokładnie zasypanym piachem parkingu. Silnik
gaśnie i osacza nas cisza tak doskonała, jakby na całym świecie nie istniało nic poza San Felino.
– Prowadź – rozkazuje Nellis, przezornie odpinając kaburę, ukrytą pod marynarką.
Ruszam przodem, ostrożnie stawiając stopy na dywanie z drzazg, wiórów i pyłu, który
kiedyś był podłogą. Tynk, grubymi warstwami opadając ze ścian, odsłania chropowatą fakturę
drewna, przez nieszczelności której bezczelnie sączy się do środka światło słoneczne.
Przemierzamy wąski korytarz prowincjonalnej szkoły usiany odartymi z naskórka farby,
połamanymi szkieletami mebli, zaglądając do kolejnych sal, z których zostały siłą wywleczone.
W zaduch rozsychających się powoli desek i rozszarpywanego przez wiatr tynku wdziera się
duszący odór rozkładu organicznego. Przybiera na sile z każdym kolejnym krokiem, by w końcu
osiągnąć apogeum tuż pod jedynymi, zamkniętymi na głucho drzwiami. Wiem, co może oznaczać,
ale odsuwam tę ponurą myśl jak najdalej, ze wszystkich sił wzbraniając jej dostępu do
świadomości. Z ociąganiem kładę dłoń na klamce i zastygam tak, obawiając się następnego kroku.
– No? – Słyszę głos Nellisa za plecami. – Na co, kurwa, czekasz?
Bez słowa popycham drzwi. Otwierają się z piskiem zardzewiałych zawiasów, płosząc ptaki
przysiadające na parapetach nieistniejących już okien. Smród rozkładających się zwłok bez
przeszkód bucha w nozdrza, gdy stając na progu spoglądam w głąb klasy, wciąż jeszcze zastawionej
porzuconymi przez uczniów ławkami. Przy jednej z nich, sprawiając wrażenie śpiących z głową
opartą o blat, spoczywają zwłoki dziecka. Nie mam siły, by się ruszyć, pchnięta przez
wkraczającego do klasy Nellisa, wpadam na ścianę i oparta plecami o mur, wpatruję się tępo
108
Podwójnie ślepa próba
w walające się pod stopami resztki. Gruz i wióry trzeszczą pod stopami agenta, gdy zbliża się do
trupa i nagle cichną, gdy przystaje, by przyjrzeć się mu z bliska. Frank nie mówi nic, zdaje się, że
nawet nie oddycha. Porażona tą złowróżbną ciszą, osuwam się po ścianie na podłogę.
– To on. – Słyszę w końcu. – Danny Resnick.
Niemożliwe, myślę. Pamiętam przecież, jak go odwoziłam, pamiętam więcej, niż chcę
i powinnam. Odwoziłam go? Ja? Nie, to muszą być wspomnienia Estesa. A może Mii Kovalsky?
A może... Jak wyraził się Schmitt? „To, co zobaczysz, może być nieprawdą”...
San–koszmar–Felino, wyliczanka powraca i na stałe zadamawia się w mej głowie. Smród
w jednej chwili staje się nie do zniesienia, czuję, że żołądek wywraca mi się do góry nogami,
bezwiednie wbijam paznokcie w pokrywające podłogę śmieci i zaciskając pięści, zagarniam
wszystko, co wpada mi w palce.
– To on – powtarza Nellis.
Pierwszy krok, który stawia w moim kierunku, dudni mi pod czaszką jak grzmot. Zbieram
resztkę sił, podrywam się i biegnę przed siebie, ale energii starcza mi tylko na pokonanie korytarza.
Na zewnątrz padam na czworakach na piach i pozwalam, by podchodzący już pod gardło żołądek
zwrócił resztki kawy, którą piłam niedawno w „Daddy's Diner”.
– Weź się w garść, Rojas. – Nellis staje nade mną i obojętnie przygląda się, jak wymiotuję.
– To nie ja – bełkoczę, wycierając rękawem usta. – Nie ja!
– Możliwe, że nie ty – przyznaje. – Mógł to zrobić Estes, wściekły, że go wykiwali, albo
dzieciak umarł w wyniku jakiegoś błędu medycznego i firma kazała ci zatrzeć ślady. Ale Vincent
Hayes i Nora Resnick to niestety ty. I Mia Kovalsky to też niestety ty.
– Nora Resnick? Blefujesz, sukinsynu – syczę. – I to nieudolnie.
– Na pewno? „...jeśli to wszystko okaże się tylko marnej jakości inscenizacją, dostaniesz ode
mnie w uroczą mordę jeszcze mocniej, niż rano od tego faceta...” – Nellis recytuje moje własne
słowa ze stoickim spokojem. – Naturalnie, nie robiłaś tego wszystkiego z własnej inicjatywy. Kazali
ci to zrobić, ale jako świadek w sprawie będziesz bezużyteczna.
– Nieprawda – jęczę, chwytając z trudem powietrze. – Pamiętałabym!
109
Podwójnie ślepa próba
– Niekoniecznie. Nie powinienem ci tego mówić, ale moje śledztwo tak naprawdę nie dotyczy
szpiegostwa, bo żona Resnicka i Estes nie zamierzali przecież wywieźć wyników badań z kraju,
a eksperymentów Petersson–Wolfe'a z pewnymi technologiami, zakazanymi przez prawo federalne.
Między innymi, z niebezpiecznym procesem zwanym progresywnym nadpisywaniem
niepożądanych wspomnień. Słyszałaś o nim?
– Nie – cedzę przez zaciśnięte zęby, powstrzymując następną falę mdłości.
– I nic dziwnego. – Frank kuca obok mnie. – Z założeniu miał być stosowany w psychiatrii do
osłabiania wpływu traumatycznych przeżyć, ale szybko znaleziono dla niego też inne zastosowania.
Pracodawcy zachowali się w stosunku do ciebie wyjątkowo perfidnie. Nie uprzedzili Schmitta, że
uczestniczysz programie. Dlatego teraz nie potrafisz odróżnić własnych przeżyć od wspomnień
innych ludzi.
– Nie uczestniczę w żadnym programie! – krzyczę, bijąc pięścią w piach.
– Rojas, ta technologia pozwala na maskowanie wybranych wspomnień innymi. Zapewne nie
pamiętasz nie tylko zabójstwa Hayesa i Nory Resnick, ale też tego, kto ci je zlecił...
– Jessiki Hammond też pewnie nie pamiętam, co? – warczę. – To też pewnie ja?
– Nie. – Nellis kręci głową. – To Estes. Żona Resnicka, niejako przy okazji, kazała
wspólnikowi pozbyć się rywalki i sama dostarczyła mu broń męża. Zapewne nie mogła znieść, że
jej syna ma wychowywać jakaś głupia babysitterka.
Biorę głęboki wdech, czując, jak ból rozsadza mi żebra. Zaraz... „Nie planowaliśmy
przerywania terapii...” A może chłopak faktycznie nie zginął, ale wykończyła go eksperymentalna
terapia Petersson–Wolfe'a i firmie pozostało tylko jedno: pozbyć się świadków? I jeszcze ta
pewność siebie Nellisa. Za szybko i za łatwo rozpoznał w tamtym trupie zaginionego dzieciaka,
myślę. A jeśli blefował? Jeśli to nie Danny, tylko inny chłopiec?
– Co ze mną będzie? – pytam cicho, zaciskając w dłoniach potężne garście piachu.
– Oskarżą cię o podwójne morderstwo i pobicie. A to, że zaprowadziłaś mnie do zwłok
Danny'ego, wystarczy, by postawili ci jeszcze zarzut współudziału. Na miejscu twojego adwokata
starałbym się o orzeczenie niepoczytalności – radzi całkiem szczerze i natychmiast dodaje: – Myślę,
że nie będzie z tym większych problemów.
110
Podwójnie ślepa próba
Nie odpowiadam. Kątem oka zauważam, że zamierza wstać. Podrywam się pierwsza
i ciskam piachem prosto w jego oczy. Agent klnie, odruchowo zaciska powieki i wtedy rzucam mu
się do gardła, zanim jeszcze zdąży podnieść dłonie do twarzy. Z impetem powalam go na ziemię
i zrudziałym cyrklem, znalezionym na szkolnej podłodze zadaję cios za ciosem. Dźgam pierś,
potem miejsce tuż poniżej grdyki, aż zmieni się w czerwoną, bluzgającą krwią miazgę. Zatapiam
ostrze z boku szyi tam, gdzie pod skórą pulsują nabrzmiałe od upału naczynia, rozdzierając je jak
papier. Zadaję ciosy tak długo, aż ręce Nellisa, którymi bezskutecznie usiłuje się bronić, opadną
bezwładnie na piach i zaczną drgać w konwulsyjnym tańcu. „Aż dziw, że kobieta potrafi
zmasakrować człowieka w trzy minuty”, przypominam sobie jego słowa i z wściekłością wbijam
ostrze cyrkla w bijące jeszcze ostatkiem sił serce agenta.
– Nikogo nie zabiłam, słyszysz? – krzyczę. – Nikogo!
Padam na piach tuż obok, dysząc ciężko. San Felino znów ogarnia cisza. San–koszmar–
Felino, krąży mi po głowie wyliczanka Hammond. Jej rytm zaskakująco sprawnie uspokaja oddech
i oczyszcza umysł. Gdy w końcu podnoszę się, by wtaszczyć ciało martwego agenta do bagażnika,
nie muszę już walczyć z kąsającym ciało fantomowym bólem, bo ów ból gdzieś znika. Przeszukuję
ubranie Franka; zabieram tylko telefon, po czym z bezwstydnym zadowoleniem wyrzucam baterię
i niszczę aparat. Zanim wsiądę do samochodu, bardziej dla zasady, niż z rzeczywistej potrzeby,
zacieram czerwone ślady na piachu i najdalej jak tylko potrafię, ciskam narzędzie zbrodni na
rozciągającą się tuż za ogrodzeniem pustynię.
Cała jestem umazana krwią, ale na razie nie martwi mnie to. I tak zamierzam jechać przez
pustkowia aż do zmierzchu, potem w jakiś skuteczny sposób pozbyć się samochodu z ciałem.
Zaszyć się gdzieś, przeczekać zamieszanie, po czym odszukać Raymonda Estesa i zawlec go,
żywego lub martwego, na najbliższy posterunek.
Samochód po raz ostatni podskakuje na wyboistym wyjeździe z miasteczka i wytacza się na
równą nawierzchnię szosy prowadzącej do Grants. W oddali zaczyna majaczyć, drgając
w rozgrzanym powietrzu, zarys jakiegoś przysadzistego budynku. Jasna, rozmazująca się w upale
plama szybko nabiera kształtów przydrożnego baru.
111
Podwójnie ślepa próba
Mijając go czuję, jak głód skręca mi wnętrzności i jak bardzo pragnę kawy. Zawracam
natychmiast i zatrzymuję wóz na parkingu przed „Daddy's Diner”, ale zanim wysiądę, rzucam
okiem na własne ubranie, upstrzone wielkimi, brunatnymi plamami i na dłonie, szczelnie obtoczone
zaschłą już, choć gdzieniegdzie lepką od potu, czerwoną warstwą.
Co jest, do jasnej cholery...?
Zerwane z uwięzi serce znów pochodzi do gardła, dławiąc i zapierając dech.
Rany boskie, skąd tu tyle krwi?!
112
KARIN
– Kto cię zwerbował?
Choć ani Rakowski, ani Mayson nawet go nie dotknęli, mężczyzna wykrzywił twarz
w bolesnym grymasie. Omiótł sufit dzikim spojrzeniem i niespodziewanie wyprężył ciało, jakby
chciał rozerwać więzy, ale pasy, którymi przymocowano go do fotela, trzymały mocno.
– No? – spytał ponownie Rakowski. – Jak cię znaleźli?
Facet opadł na siedzisko, ciężko dysząc, niczym schwytane w potrzask zwierzę. Niskie,
gładkie czoło obficie zrosił pot, oczy rozbłysły nienawiścią, a z przygryzionych warg zaczęła
sączyć się krew.
– Allahu akbar! – wycedził przez zaciśnięte zęby.
– Nie pierdol, Tomczak. – Agent nie podniósł głosu, ale ostry ton zwiastował, że stracił
cierpliwość. – Żaden z ciebie muzułmanin.
– Easy, easy – upomniała go Mayson.
Przesłuchiwany spojrzał na kobietę spode łba, rozcapierzył palce i naprężył mięśnie tak, że
opaski mocujące ręce do poręczy wrzynały się głęboko w pulchne przedramiona.
– Milcz, suko! – zawył. – Takie jak ty pierwsze pójdą pod nóż! Allahu akbar!
Rakowski odwrócił głowę i napotkał spojrzenie kobiety. Pozostała niewzruszona; nie znała
polskiego, ale odgadła znaczenie tych słów. Musiała słyszeć podobne groźby już wcześniej.
W różnych językach.
***
Rakowski miał rację. Tomczak nic nie wiedział o islamie i nie obchodziło go wyznanie,
coraz śmielej poczynające sobie w kraju, w którym przyszło mu spędzać urlop. Za ważniejszy
uznawał luz, słońce, błękitną wodę w hotelowym basenie i możliwość zaliczania turystek z różnych
stron świata. Wyboru dokonał przypadkiem, a raczej wyboru dokonał za niego wolny rynek:
chłopak skorzystał po prostu z okazji last minute w biurze podróży, mijanym codziennie w drodze
do pracy. Witryna, prawie szczelnie zaklejona przykuwającymi wzrok ofertami, kusiła coraz
113
Karin
niższymi cenami. Nic dziwnego, że gdy spadły odpowiednio nisko, zdobył się wreszcie na to, by
przekroczyć próg.
Nie wszystko zgadzało się z wizjami z folderów reklamowych, ale zakrapiane imprezy
w towarzystwie rozrywkowych rodaków szybko sprawiły, że zapomniał o wszelkich
niedotrzymanych obietnicach. Przez pierwsze dni po przyjeździe właściwie nie trzeźwiał, idealnie
wpisując się w stereotyp przeciętnego Polaka na wakacjach.
Do czasu.
Nie zauważył momentu, w którym został wybrany. Być może zwrócili na niego uwagę
podczas pośpiesznego zwiedzania jakiegoś nudnego meczetu. Dziwne, bo nie zamienił ani słowa
z żadnym z tych ponurych, śmierdzących potem ciemniaków. Raz tylko skrzyżował spojrzenia ze
starcem o pomarszczonej niczym wysuszony owoc twarzy. Nigdy nie przypuszczał, że przelotny
kontakt wzrokowy może sprowokować zmianę osobowości. A może tylko wydobyć
z podświadomości coś, co tkwiło w niej głęboko?
Nie od razu zauważył przemianę. Z początku nie było w tym nic niepokojącego –
wyczerpany całonocnymi libacjami zaczął odczuwać niechęć do wlewania w siebie horrendalnych
ilości alkoholu. Zaszyłeś się, szydzili nowi znajomi. Pożegnał ich bez żalu, rzuciwszy na
odchodnym kilka dosadnych słów. Natychmiast wpadł w szpony nowego nałogu, a raczej
w ramiona poznawanych przygodnie dziewczyn. Żadna z łóżkowych przygód nie zdołała jednak
powstrzymać postępującej frustracji i przybierającego na sile gniewu.
Ostatnia dziewczyna, zaliczona w noc przed planowanym wyjazdem, była Niemką. Miała na
imię Karin.
***
– Od kogo dostałeś nowy paszport?
Mężczyzna przypięty pasami do fotela wyglądał na wyczerpanego. Przestał się wyrywać,
rzucał tylko obłąkanym wzrokiem, potrząsał głową i coraz mocniej zaciskał palce na poręczach.
Rakowskiemu długotrwałe przesłuchanie też dało się we znaki. Dawno zdjął marynarkę i odrzucił
114
Karin
krawat na stół. W rozchełstanej koszuli siedział naprzeciwko rozmówcy, raz po raz pocierając
piekące powieki. Mayson wyglądała tak samo obojętnie, jak kilka godzin wcześniej; poza
dyskretnym wygrzebywaniem żałoby spod paznokci nie zdradzała żadnych oznak znudzenia.
– Nie dosłyszałem nazwiska. – Skrępowany człowiek uśmiechnął się ironicznie i dodał: –
Zresztą, oni wszyscy tam noszą imię Muhammad.
– Czym więc ten jeden wyróżniał się spośród reszty?
Przesłuchiwany przekrzywił głowę, udając, że się zastanawia. Przez moment jego twarz
pozostawała skupiona, poważna, tylko spod przymrużonych powiek wyzierała pogarda. Lekko
uniósł kąciki warg, gdy odpowiadał:
– Był taką samą ciotą, jak ty.
Rakowski w ostatniej chwili zatrzymał pięść tuż przed jego szczęką. Powoli cofnął dłoń,
niechętnie rozprostował palce i przez moment z konsternacją przyglądał się ich drżeniu.
***
Po kilku drinkach rozgoryczona kłótnią z narzeczonym Karin przylgnęłaby do każdego
mężczyzny o przyjemnej aparycji, a Tomczak znalazł się w odpowiednim miejscu i we właściwym
czasie, by mogła ulec wrażeniu, że sama dokonała selekcji. Uwierzyła, że to ona wyłuskała
chłopaka z rozbawionego tłumu i pozwoliła odprowadzić się do hotelu, chociaż wybranek
posługiwał się i niemieckim, i angielskim raczej słabo.
Nie o konwersację przecież chodziło.
Niejasnym pozostaje, dlaczego nagle zmieniła zdanie. Zapewne tego wieczoru wypiła za
mało albo barmani oszukiwali na drinkach. Być może sztuczny uśmiech chłopaka wydał się
podejrzany, być może po prostu rozbolała ją głowa, albo porozrzucane w nieładzie części męskiej
garderoby przypomniały o istnieniu partnera. Wraz z ich widokiem przyszło opamiętanie, pojawił
się pomieszany ze wstrętem wstyd. W każdym razie dała gościowi do zrozumienia, że ma się
wynosić, chwilę po tym, jak przekroczyli próg hotelowego pokoju.
115
Karin
Wymuszony uśmiech szybko zniknął z ust Tomczaka. W uszach zaszumiało, jakby ktoś
wypełnił je natarczywym szeptem, dłonie same zacisnęły się w pięści. Ślady obecności innego
mężczyzny nie uszły jego uwadze, obracając irytację w gniew. Zwykle nie stanowiło to żadnego
problemu, ale tym razem natrętna myśl, niczym podprogowo przechwycona podpowiedź, zdołała
zawładnąć umysłem chłopaka.
Niewierna suka. Zepsuta dziwka.
Tej nocy uderzył kobietę pierwszy raz w życiu. I nie poprzestał na tym.
***
– Z kim kontaktowałeś się w Polsce?
Tym razem Rakowski nie doczekał się odpowiedzi. Przesłuchiwany błądził oczami po
ścianach, tylko od czasu do czasu przemykał nieprzytomnym spojrzeniem po twarzy agenta, zdając
się go nie dostrzegać.
– He's out. Enough. – Mayson zdusiła papierosa w popielniczce.
– No. Last question – żachnął się Polak. – He must answer.
Uśmiechnęła się krzywo, ale nie skomentowała ani językowej nieporadności
współpracownika, ani jego śmiesznego akcentu, pozwalając sobie w myślach na jadowitą
konstatację, że przesłuchiwany mówił lepiej po polsku niż Rakowski po angielsku.
– Enough – powtórzyła kategorycznym tonem.
Wstała i podeszła do skrępowanego mężczyzny, który naraz odpłynął, jakby sama bliskość
Mayson stanowiła jakiś ustalony sygnał. Głowa indagowanego opadła na piersi, ślina z ust pociekła
na brodę i zaczęła skapywać na bluzę. Potem ramiona poruszyły fale kolejnych drżeń, a z gardła
wydobył się przeciągły pomruk, taki, jaki czasem wydają z siebie ludzie budzeni ze snu.
Wzburzony Rakowski zerwał się z krzesła i wypadł na korytarz. Otworzył okno i wziął kilka
głębokich wdechów. Zapach mokrego igliwia przyprawił go o zawrót głowy, ale papieros szybko
przywrócił złudzenie równowagi. W taką pogodę ryby lepiej biorą, pomyślał, żałując, że nie siedzi
nad jeziorem z wędką w dłoni. Szum spływającej rynnami wody powoli łagodził rozdrażnienie,
116
Karin
ciemna zieleń mazurskiego lasu rozpraszała gniew. Zaciągnął się raz i drugi, śledząc wzrokiem
Mayson, spacerującą w deszczu z zażywnym Murzynem. Ciemnoskóry agent potężnego sojusznika
należał do osób biegłych w swoim fachu i całkiem sympatycznych, ale długie śledztwo sprawiło, że
Rakowski traktował go z coraz większą rezerwą.
Zawsze znajdą się tacy, co bez pardonu wpieprzą ci się w robotę. Ruscy czy Amerykanie –
jeden czort, skonstatował, zatrzaskując okno.
***
Gdy nad ranem w pokoju Karin zjawiła się miejscowa policja, Tomczaka już dawno tam nie
było. Zniknął bez śladu; nie wrócił do swojego hotelu i nie stawił się na zbiórce przed wyjazdem.
Wściekły rezydent biura podróży zgłosił w końcu zaginięcie, więc leniwi stróże prawa szybko
połączyli obie sprawy. Przechodząc nad tragedią dziewczyny do porządku dziennego, uznali, że
chłopak zaplanował ucieczkę przed odpowiedzialnością za gwałt i pobicie.
Mieli rację tylko po części.
Nie Tomczak to zaplanował. Nogi same poniosły go w rejony, których przy zdrowych
zmysłach nie odwiedziłby żaden turysta z Europy. Wędrując nocą przez dzielnice, do których nie
docierały odgłosy z modnych barów i dyskotek, nie odczuwał strachu. Nie dbał o to, dokąd ma iść.
Drogę wskazywał mu ten sam głos, który na dobre zadomowił się w jego umyśle. Ucichł, gdy
wędrowiec wreszcie stanął przed jednymi z wielu podobnych do siebie drzwi.
Tomczak spojrzał w górę: przez zamknięte szczelnie okiennice nie wydostawał się na
zewnątrz ani jeden promień światła. A jednak chłopak czuł, że za tymi murami buzuje coś, co
przywiodło go na miejsce, szepcząc słowa nie do końca zrozumiałe, ale kuszące niczym syreni
śpiew. Coś, co miało wyrwać go ze labiryntu frustracji, zepsucia i marazmu.
Wskazać mu nowy cel.
117
Karin
***
– Kto dostarczał ci składniki?
Kolejny deszczowy dzień, ten sam pokój bez okien, milcząca Mayson, paląca papierosa za
papierosem. Ten sam zdeterminowany Rakowski w czystej koszuli, świeżo wyprasowanej przez
żonę. Tylko przesłuchiwany jakby bardziej skory do współpracy: rozluźniony, gadatliwy.
– Nikt. Sam zdobyłem. To nic trudnego, nawet ty byś dostał, gdybyś chciał – roześmiał się.
– Kłamiesz – odrzekł śledczy tak beznamiętnie, jakby wymieniali uwagi tylko dla zabicia
czasu. – Nie skleciłeś tego sam. Kto pomagał ci w przygotowaniach?
– Ach, przejrzałeś mnie. – Indagowany zrobił zbolałą minę, udając szczery żal. – Pomagał
mi taki jeden głupi szczyl. Tomczak mu było...
Rakowski poczuł, jak idealnie dopasowany kołnierzyk koszuli parzy mu szyję, a ciało
przenika nieprzyjemny dreszcz.
– Nie błaznuj, Tomczak – warknął.
– Jak chcesz, możemy dalej strzępić języki.– Przywiązany pasami do fotela wydął usta,
spoglądając na śledczego z politowaniem. – Po prostu boisz się prawdy.
***
Choć rano ścisnął mróz, chłopak dotarł na miejsce zlany potem. Ubrany w grubą, puchatą
kurtkę nie wyróżniał się z tłumu. Przekraczając próg, jak inni zdjął czapkę, ale nie przeżegnał się
jak reszta, choć wcześniej planował, że tak zrobi. Dla zachowania pozorów, oczywiście.
Gdy znalazł się przy kropielnicy, nawet wyciągnął ku niej rękę, ale w ostatniej chwili cofnął
dłoń. Powstrzymał go niewiadomego pochodzenia prąd, z nagła przeszywający ramię. Nie podjął
drugiej próby, pchnięty do środka przez kroczących za nim ludzi. Strumień wiernych poniósł
chłopaka głęboko w tłum, do centrum kościoła. Opatulony aż pod samą szyję, przejęty, raz po raz
ocierał spocone czoło wolną dłonią, wciąż jeszcze nieco zdrętwiałą od przenikającego ją, karcącego
impulsu. Mało subtelnego napomnienia od tego, który bezustannie szeptał Tomczakowi do ucha
118
Karin
w obcym języku niezrozumiałe słowa: niewytłumaczalnie, lecz niezawodnie zmieniające się
w myśli, popędy i pragnienia.
Perswazje kogoś w rodzaju anioła stróża. Albo raczej jego negatywu...
Chwilę przed rozpoczęciem nabożeństwa w świątyni zapadła nienaturalna, pełna skupienia
cisza. Taka, jak przed burzą, zdążył pomyśleć chłopak, zanim zabrzmiały pierwsze takty kolędy.
Patetyczny śpiew organów przetoczył się przez kościół niczym grzmot, ale nie zagłuszył szeptu
złego anioła.
Wtedy Tomczak uruchomił zapalnik.
***
– Powiedz, boisz się prawdy? – zadrwił przesłuchiwany. – Dam głowę, że ze strachu już
sfajdałeś się w gacie. Ach, nie, zapomniałem – spojrzał na agenta przepraszająco – głowę to ja już
dałem. Cudzą nie zamierzam kupczyć. Zresztą, może to ten pieprzony jankes tak cuchnie...
Rakowski zaklął, zniecierpliwiony.
– Do rzeczy – warknął. – Im prędzej skończymy, tym prędzej wrócisz do swojego piekła.
– Tak, z utęsknieniem czekam, aż pozwolisz mi opuścić to parszywe cielsko. Chociaż,
właściwie, ty nie masz tu nic do gadania. – Czarnoskóry, tęgawy mężczyzna odwrócił głowę
i splunął tak daleko, jak tylko mógł, nie dosięgając jednak Mayson. – Ona tu rządzi. Nie ty.
Kobieta zastygła na moment z papierosem w uniesionej dłoni, otworzyła usta, jakby miała
zamiar coś powiedzieć, ale w końcu nie odezwała się ani słowem.
Rakowski obrzucił podejrzliwym spojrzeniem pasy, utrzymujące Murzyna w fotelu.
– Zachowuj się, Tomczak – mruknął. – Kto ci pomagał?
– Nikt. Ależ z ciebie zakuty łeb... Tak ciężko pojąć, że samobójcy naprawdę się nie znają?
„A jedno o drugim nic nie wie...” – zanucił fałszywie, po czym roześmiał się wesoło.
Rakowski poczuł, że za moment braknie mu tchu. Wstał, rozpinając kołnierzyk koszuli
nerwowym szarpnięciem. Mimo to duszności przybrały na sile, a serce zaczęło bić ciężko
i nierówno. Strata czasu, pomyślał.
119
Karin
– Wake him up – rzucił do Mayson i ruszył ku drzwiom.
– Why? – W jej głosie zabrzmiały jednocześnie niezrozumienie i przygana.
– Just do it, do jasnej cholery – zażądał już na progu.
Walcząc z coraz płytszym oddechem, dopadł okna na korytarzu i otworzył je szeroko. Serce
powoli przestawało łomotać o żebra, wdechy i wydechy odzyskały równy rytm, ale niepokojące
uczucie déjà vu nie znikło. Który to już raz Rakowski musi przerywać przesłuchanie, by zaczerpnąć
powietrza? Przy innych sprawach się to nie zdarzało, ale ta była pierwszą, w której zamiast
z podejrzanym, rozmawiał z karinem. Demonem, towarzyszącym człowiekowi za życia
i przemawiającym w jego imieniu po śmierci.
Za plecami agenta otworzyły się drzwi pokoju przesłuchań – to Mayson jak zwykle
wyprowadzała wyczerpane sesją medium, by doszło do siebie na świeżym powietrzu. Tym razem
jednak lekkiemu skrzypnięciu zawiasów i szuraniu butów towarzyszył lodowaty podmuch
przenikający Rakowskiego do szpiku kości. Przeciąg? Dziwne, przecież w pokoju przesłuchań nie
było okna. Zafrapowany, odwrócił się i przechwycił spojrzenie czarnoskórego. Zaskakująco
przytomne, świadome i głębokie jak na kogoś, kto powinien już wyjść z transu.
Ujrzał w nim czystą nienawiść.
...doniesienia z zagranicy. Waszyngton: do co najmniej dwudziestu wzrosła liczba ofiar
śmiertelnych krwawego zamachu w siedzibie Departamentu Obrony, do którego doszło wczoraj
o jedenastej dwadzieścia czasu lokalnego. Rannych zostało co najmniej osiemdziesiąt osób...
120
NEGATYWY
Tym razem wyszła przez główne drzwi. Jakby spłoszona niepodzielnie panującą za nimi
ciemnością pospiesznie zbiegła po wiekowych, gdzieniegdzie wyszczerbionych schodach i ruszyła
pustym chodnikiem. O tak późnej porze zwykle opuszczała budynek przez izbę przyjęć i wsiadała
do samochodu czekającego na nią Pawła, ale tej nocy zdana była tylko na siebie.
– Nie chcę cię więcej widzieć! – wykrzyczała mu rano prosto w oszpeconą ironicznym
grymasem twarz. – Nie przyjeżdżaj po mnie!
Nie przejął się wcale, dawno utwierdzony w przekonaniu, że to ona potrzebuje go bardziej niż
on jej. Zobaczymy, kto pierwszy przybiegnie z podkulonym ogonem, dało się wyczytać z jego
drwiącego spojrzenia, gdy zapowiadał kategorycznie:
– I tak zadzwonisz.
Nie zadzwoniła; na przeszkodzie stanęły urażona duma i głupia chęć, by po raz pierwszy
postawić na swoim. „Poradzę sobie” -Anka powtarzała pod nosem podczas krótkich przerw
w pracy. Teraz, na opustoszałej ulicy, nie była tego już taka pewna.
Minąwszy zamkniętą bramę jakiegoś nieczynnego zakładu, usłyszała ich po raz pierwszy. Nie
kryli się, nie starali pozostać niezauważonymi, oznaczając swój rewir prymitywnymi
przekleństwami i głośnym rechotem. Rzucona na asfalt butelka brzęknęła i potoczyła się
z turkotem, po czym, zapewne kopnięta, rozprysła na krawężniku. Anka przyspieszyła kroku, byle
prędzej zostawić za sobą rozległe torowisko, połyskujące w świetle nielicznych latarni splotami
wypolerowanych gładko szyn, ale tamci wciąż podążali jej śladem. Serce zaczęło bić jak oszalałe,
krew uderzyła do głowy, prawie ogłuszając uciekinierkę pulsującym szumem. Aż dziw, że wciąż
słyszała nawoływania i wrzaski. Gdy wulgarne propozycje zmieniły się w jawne pogróżki,
porzuciła chodnik i pobiegła na oślep przez pas uschłej trawy wprost w labirynt torów, ku
ciemniejącym w oddali sznurom wagonów. Zabrakło jej odwagi, by obejrzeć się za siebie. Zanim
upadła, silnie szarpnięta, wrzasnęła krótko, rozpaczliwie. Potem zobaczyła wycelowany w siebie
pistolet i krzyk uwiązł jej w gardle.
Zamknęła oczy; na nic więcej nie wystarczyło jej sił.
121
Negatywy
***
Świt nadchodził opieszale. Słońce leniwie wytoczyło się już ponad horyzont, ale nie zdołało
jeszcze przedrzeć się przez poranne mgły i wszędobylski smog. Flesze aparatów fotograficznych
raz po raz rozświetlały zesztywniałe zwłoki dwóch dresiarzy, pokryte wątłą patyną szronu.
– To mi wygląda na egzekucję – powiedziała młoda śledcza. – Porachunki gangów.
– Oj, dziecko, zbyt pochopnie wyciągasz wnioski – skarcił ją starszy, doświadczony detektyw,
z nostalgią przyglądając się niknącym w oddali srebrnym wstęgom szyn.
Krążący wokół zwłok technicy burzyli w jego oczach ponurą harmonię tego miejsca. On,
Cichoń, śledczy starej szkoły, pierwszy odpowiedział na wezwanie i zanim jeszcze pojawiła się
badająca ślady ekipa, miał okazję dobrze przyjrzeć się okolicy. W świetle nieubłaganie blednących
teraz latarni zdążył zobaczyć niewyraźny cień, przemykający pomiędzy ciemnymi bryłami
wysłużonych wagonów towarowych i usłyszeć echa osypujących się spod stóp kamieni. Zatrzymał
się wtedy i zamarł w bezruchu, nasłuchując, ale jedynym, co dotarło do uszu, było bicie jego
własnego serca. Uderzenia, choć ciężkie i dudniące niczym pogłosy dawno przebrzmiałych
wystrzałów, nie zdołałyby zagłuszyć kroków kluczącego pomiędzy starymi składami uciekiniera,
więc śledczy uznał, że to najpewniej chimery produkowane przez jego własny, wyczerpany umysł.
– Coś mi się przywidziało – mruknął bez przekonania.
Widma; widywał je czasem. I czasem on też bywał widmem dla innych.
***
Następnego dnia bez oporów pozwoliła podwieźć się do szpitala. Doceniała to, że Paweł
specjalnie dla niej urwał się z pracy, odprowadził ją wzrokiem aż pod same drzwi izby przyjęć
i pomachał ręką na pożegnanie, uśmiechając się uspokajająco. Wiedziała, że ten uśmiech nie nosił
znamion wesołości, przypominał raczej grymas, który wymuszają na swoich ofiarach fotografowie,
ale i za to była wdzięczna. Tak jak za to, że zmusił ją, by wstała z łóżka i wyszła z domu, choć
przyznała mu rację dopiero wtedy, gdy rzuciwszy się w wir pracy, prawie zapomniała
122
Negatywy
o wydarzeniach poprzedniego wieczora. Nie zdołała całkowicie wyrzucić ich z pamięci, bywało, że
spoglądając w czyjąś twarz, dostrzegała rysy, mimikę, fizyczne lub wyimaginowane podobieństwo
do któregoś z tamtych dwóch bydlaków. Bladła wtedy, gwałtownie odwracała wzrok, a gdy
któregoś z kolegów zainteresowało jej samopoczucie, wygłaszała jakiś usprawiedliwiający frazes
o wyjątkowo silnej migrenie. Nikt nie dociekał prawdy, nie było na to czasu.
Pod wieczór zrobiło się naprawdę tłoczno, śliskie chodniki zaowocowały mnóstwem
upadków, skręconych kostek i złamanych rąk. Nawał pracy przytłoczył Ankę, sprawił, że trauma
ponownie zeszła na dalszy plan, skutecznie tłumiona przez wyuczone, mechanicznie wykonywane
czynności, zdawkowe odpowiedzi, opryskliwie rzucane gdzieś w powietrze polecenia.
– Proszę usiąść. Pani poczeka, kto następny? Kartę ma? Nie ma? To z czym chce wejść?
Przynieść! Wyżej rękę. Rękę wyżej, mówię! Doktor jeszcze zajęty, pan poczeka. Bezdomny
wepchnął się do kolejki? Nie jestem od tego, żeby pilnować państwu kolejki.
– O co chodzi? – podniosła głos na cuchnącego moczem i tanim winem kloszarda, po czym
z niedowierzaniem wysłuchała opowieści o rzekomym niefortunnym potknięciu i potrzebie jak
najszybszego uzyskania pomocy.
Obrzuciła przelotnym spojrzeniem rozbity na miazgę nos drżącego jak w delirium
mężczyzny, obślinioną, zmierzwioną brodę i natychmiast odwróciła głowę, słysząc swoje imię.
– Anka, Anka! – wołał ktoś z końca korytarza; widocznie potrzebowali jej w zabiegowym.
– Czekać na swoją kolej – warknęła i już miała odejść, gdy obdartus chwycił ją za rękę.
– Znam cię – wychrypiał. – Wiem, coś ty za jedna, widziałem cię wczoraj, tam, na bocznicy.
Zdębiała; gwałtownie wyszarpnęła biały rękaw z uścisku brudnej, zakrwawionej dłoni. Nagle
zaszumiało jej w uszach, zupełnie jak poprzedniego wieczora. Znów uciekła, prawie biegiem
przeciskając się przez wypełniony ludźmi korytarz. Ze zdwojoną siłą skupiła się na wyczerpujących
obowiązkach, jakby gorliwością i poświęceniem zamierzała odpokutować za błędy. Nie zdołała już
znieczulić się pracą; nawet wsłuchując się w uderzenia czyjegoś serca tak naprawdę słyszała tylko
własne. Zdawały się zagłuszać każde z jej słów.
123
Negatywy
– Dwieście na sto dziesięć, doktorze. Dwadzieścia pięć, nie, pięćdziesiąt, dobrze, dam
pięćdziesiąt. Pod język włożyć. Tak, ssać, nie połykać. I posiedzieć spokojnie, ale nie tutaj, tam
posiedzieć. Następny!
Z każdym „następnym” rozglądała się nerwowo po poczekalni, ale kloszard zniknął. Tej nocy
nie zobaczyła go więcej, ale nie odzyskała już spokoju.
– Następny! Podwinąć rękaw, tak. Wyżej podwinąć. Jeszcze. Może zaboleć.
Tak, będzie bolało. Wiedziała, że będzie.
***
Zatopiona w lekturze raportu śledcza Marecka szła ponurym, skąpo oświetlonym piwnicznym
korytarzem, z trudem odcyfrowując bazgroły patologa. Tuż przed schodami na ułamek sekundy
oderwała wzrok od papieru, po czym znów, mimo że zajęta czytaniem, bezbłędnie postawiła stopę
na schodku. Na półpiętrze zrobiło się jaśniej. Przystanęła i oparłszy łokcie o parapet okna,
wychodzącego na puste podwórze Zakładu Medycyny Sądowej, pochłaniała kolejne strony,
ignorując wszystko wokół. Gdzieś w tle rozległy się sprężyste kroki, ktoś schodził z wyższych
pięter; nie zainteresowała się kto. Dopiero gdy ten ktoś stanął z tyłu i otaczając ją ramionami, splótł
dłonie na jej brzuchu, oderwała wzrok od raportu.
– Coś ciekawego, Mońka? – spytał, oparł brodę na jej ramieniu i musnął językiem ucho.
Odchyliła głowę na bok w geście zachęcającym do pieszczenia szyi i zamknęła oczy.
– Żebyś wiedział – potwierdziła. – Wracam z sekcji tego włóczęgi.
Nie spytał, czego się dowiedziała; usłyszana wiadomość nie zainteresowała go tak bardzo, by
zmusić do oderwania warg od zaczerwienionej już od natarczywych pocałunków skóry Moniki.
Gdy śledcza poczuła ciepłe dłonie wpełzające pod bluzkę, odwróciła się zwinnie i zatopiła język w
ustach mężczyzny, przywierając do granatowej bluzy jego munduru. Pozwoliła kartkom bezładnie
rozsypać się na posadzce; dopiero hałasy piętro wyżej sprawiły, że odepchnęła kochanka od siebie
i rzuciła się, by je zebrać.
– Nie teraz, kurwa, nie tutaj – szepnęła. – Później, Paweł. Ta twoja chyba znowu ma dyżur?
124
Negatywy
Skinął głową, pomagając Mareckiej zbierać papierzyska. Hałasy zdawały się narastać.
Kobieta podniosła się energicznie i z poważną miną zamachała przed twarzą Kurczycha jedną
z trzymanych w dłoni kartek.
– Włóczęgę zastrzelono z tej samej broni co tamtych dresiarzy. Też dostał prosto w pierś. Nie
spodziewał się albo zaskoczył go ktoś znajomy. Ktoś z jajami – dodała po chwili z nieskutecznie
ukrywanym podziwem. – Bo żeby strzelić do człowieka, patrząc mu w oczy? Pierdoleni blokersi
robią się coraz bezczelniejsi – orzekła tonem zniechęcającym do dalszej dyskusji.
Cichoń zatrzymał się obok Pawła, obrzucając go niechętnym spojrzeniem.
– To wcale nie musieli być blokersi – zauważył, ale pewna siebie Marecka nie podjęła tematu.
Minęła detektywa bez słowa, mrugnęła do Kurczycha porozumiewawczo i wbiegła po
schodach na piętro. Cichoń westchnął i również nic nie mówiąc, powoli ruszył do kostnicy.
***
Roztrzęsiona czekała na taksówkę tuż przed głównym wejściem szpitala, wypalając kolejnego
papierosa. Grudniowy zmierzch zapadł niepostrzeżenie, zmieniając późne popołudnie we wczesny
wieczór. Przed chwilą ubłagała koleżankę, by przyjechała wcześniej i zastąpiła ją w końcówce
dyżuru. Kolejna niecodzienna wizyta wytrąciła Ankę z równowagi, nie pozwalając skupić się na
pracy. Dziewczyna pragnęła jak najszybciej wrócić do domu, ukryć się za zasłoniętymi kotarami
i wpełznąć pod koc jak przestraszone, małe dziecko. Taksówka podjechała z irytującą opieszałością.
Anka natychmiast rzuciła niedopałek i nie tracąc czasu na zgaszenie go podeszwą buta, wsiadła do
samochodu. Półgębkiem rzuciła adres i wtuliła się w róg tylnej kanapy na znak, że nie ma ochoty na
konwersację z kierowcą. Dlaczego wtedy nie wezwała taryfy? Dlaczego?
Podróż, choć krótka, dłużyła się niemiłosiernie. Ance wydawało się wręcz, że taksiarz
specjalnie się wlecze i z trudem powstrzymywała cisnące się na usta nieprzyjemne uwagi.
Kurczowo wbijając paznokcie w fotel, jakoś wytrwała do momentu, gdy samochód zatrzymał się na
jednej z wąskich uliczek wielkiego blokowiska. Drżącymi palcami podała banknot kierowcy; gdy
125
Negatywy
oczekiwała na resztę z niecierpliwością wyglądając przez okno, zobaczyła ją. Kobieta wychodziła
z ich klatki, naciągając na biodra zawinięty pod kurtkę sweter.
Marczyńska, Markowska? Marecka? Anka odprowadziła rywalkę wzrokiem. Widziała, jak
wsiada do samochodu i odjeżdża. Machinalnie odebrała od taksówkarza resztę i powlokła się do
domu noga za nogą. Już się jej nie spieszyło, miała wrażenie, że nawet winda nadjechała zbyt
szybko. Tamta kobieta nie była największym oszustwem Pawła. Właściwie, przekręcając klucz
w zamku, Anka już o niej zapomniała; co innego przyćmiewało bezprzykładną niewierność.
– Miałeś załatwić tamtą sprawę – powiedziała z wyrzutem do zaskoczonego narzeczonego,
gdy tylko zamknęła za sobą drzwi. – Obiecałeś – dodała, ale wciąż milczał, zdziwiony, że
dziewczyna nie wypomina mu Mareckiej.
Nie uwierzyła, gdy zapewnił, że zadbał o wszystko jak trzeba; wyglądał na mocno zbitego
z tropu, ale wciąż upierał się przy swoim. Dopiero gdy wykrzyczała, kto odwiedził ją w pracy,
Paweł wściekł się nie na żarty. Sprawnym, wyuczonym na szkoleniach ruchem wykręcił jej ramię
do tyłu i, zasłaniając dłonią usta Anki, przygniótł ją do tej samej kanapy, na której jeszcze niedawno
kochał się z Moniką.
– Sąsiedzi, kurwa – wysyczał dziewczynie do ucha, zanim rozluźnił uścisk. – Nie zapominaj,
że ty wciągnęłaś nas w to gówno. – Zdyszany usiadł obok, mówiąc z goryczą: – Zrobiłem, co trzeba
i nie chcę więcej o tym słyszeć. Ostatni raz o tym rozmawiamy, rozumiesz? Ostatni raz!
Dopiero gdy wyszedł, powoli podniosła się z kanapy. Kręciło jej się w głowie, chciała
wymiotować, choć nie miała czym. Masowała obolałe przedramię, ze zgrozą obserwując
pojawiające się na skórze siniaki w kształcie palców. Ilekroć przymykała powieki, wracał do niej
obraz mężczyzny, którego miała nie zobaczyć już nigdy, a który odwiedził ją tego dnia w szpitalu.
Przyglądał się jej z daleka; instynktownie ukryła się w toalecie, a gdy odważyła się wyjść, tamten
już zniknął. Niepokoiło ją, że wyglądał o niebo lepiej i ubrany był jakoś inaczej. Przywidziało mi
się, uznała w końcu. „Zupełnie ci odjebało”, usłyszała w głowie słowa Pawła.
Zaczyna wariować. Tak, to najprostsze wytłumaczenie. Wciąż rozcierając rękę, zatrzymała się
na progu kuchni.
126
Negatywy
– Wezmę kilka dni wolnego – powiedziała do narzeczonego siedzącego przy stole z twarzą
ukrytą w dłoniach.
Kurczych powoli podniósł głowę i spojrzał na Ankę pustym wzrokiem.
– Nie weźmiesz, ustaliliśmy to przecież – odparł sucho. – Zaciśniesz zęby i będziesz udawać,
że nic się nie stało.
Bez słowa wycofała się do pokoju.
***
Cichoń czekał cierpliwie, obserwując wejście do klatki, i gdy tylko Anka pojawiła się
w drzwiach, ruszył za nią. Szła wolno, ociężale, łapczywie zaciągając się dymem papierosa,
a kudłaty, mały pies plątał się jej pod nogami, usiłując zachęcić do zabawy. Nie zwracała uwagi na
radosne zwierzę. Zatopiona w myślach nie zauważyła nawet podążającego za nią Cichonia.
Detektyw dogonił dziewczynę w prześwicie pomiędzy blokami; z rozmysłem wybrał to miejsce,
niewidoczne z ich okien. Zaskoczona zastygła w bezruchu, nie próbując uników. Gdy pokazał
legitymację, zadrżała i jeszcze szerzej otworzyła błyszczące od płaczu oczy, przyglądając mu się
z przerażeniem.
– Jak mnie pan znalazł? – wyjąkała.
Uśmiechnął się w odpowiedzi, podnosząc łaszącego się do niego psa. Sposób, w jaki ją
znalazł, musiał zachować dla siebie; i tak by nie uwierzyła. Przez moment przyglądał się jej
uważnie, porównując rysy Anki i dziewczyny, której zwłoki widział w kostnicy. Tamta sprawa
utknęła w martwym punkcie; może to, czego dowie się tutaj, pomoże mu ruszyć z miejsca?
Ona też bacznie przypatrywała się jego starannie ogolonej twarzy, po czym zatrzymała wzrok
na jasnych dłoniach głaszczących psa, na równo przyciętych paznokciach. Podobny, ale czy to ten
sam człowiek? Jak w ciągu jednej doby przedzierzgnąć się w degenerata, po czym zupełnie
niepostrzeżenie stać się zwykłym obywatelem?
– Udawał pan bezdomnego – powiedziała w końcu łamiącym się głosem.
– Powiedzmy – odparł, głaszcząc kudłaty łeb.
127
Negatywy
To nie było prawdą; przynajmniej nie do końca, ale Anka przyjęła to stwierdzenie za pewnik.
Jęknęła cicho.
– Co teraz będzie? Skoro wszystko pan widział...
Skinął głową; chciał, by tak myślała.
– To zależy, czy nie będzie pani przeszkadzać. – Cichoń ostrożnie postawił psa na ziemi. –
Czy pomoże mi pani znaleźć narzędzie zbrodni – dodał.
Kobieta westchnęła przeciągle, papieros w jej dłoni zdążył wypalić się aż do filtra i parzył
skórę, więc pozwoliła, by wysunął się spomiędzy palców i spadł na chodnik.
– Nie mam, nie wiem, gdzie jest – szepnęła.
– W takim razie proszę się dowiedzieć – polecił. – Współpracę z policją sąd potraktuje jak
okoliczność łagodzącą.
Zbladła, słysząc wzmiankę o sądzie, zagryzła wargi i zamrugała, by powstrzymać łzy cisnące
się do oczu.
– Proszę się dowiedzieć – powtórzył. – Pani nie da rady tak żyć. Nie jest pani taka silna.
Nie odpowiedziała; schwyciła psa w ramiona i pobiegła do domu, nie oglądając się za siebie.
Wiedziała, że Cichoń miał rację. Nie pożyje długo ze świadomością zbrodni.
Oszaleje.
***
– Czego szukałaś?
Rozejrzał się wkoło, zaskoczony panującym wokół bałaganem.
– Niczego. Sprzątałam tylko – bąknęła pod nosem, spuszczając wzrok.
Paweł wpadł do pokoju, potem do kuchni i do łazienki; mieszkanie wyglądało tak, jakby
przeszedł przez nie huragan albo jakby przeszukiwała je komunistyczna bezpieka. Poczuł ucisk
w żołądku, niepokój stłumił na moment przybierający na sile gniew.
– Szukałaś – powiedział cicho. – Dobrze wiem, czego szukałaś. Naprawdę myślałaś, że
trzymam to w domu?
128
Negatywy
Zmieszała się jeszcze bardziej.
– Nie byłaś dziś w pracy?
Potrząsnęła głową niepewnie, czekając na wybuch złości.
– Zawiozłem cię przecież. Znowu wróciłaś taksówką?
Milczała, wpatrując się w dywan.
– Co się z tobą dzieje, Anka? – Tym razem w głosie Pawła zabrzmiał szczery ból.
Podniosła wzrok; w oczach mężczyzny zobaczyła nieudawaną troskę.
– Muszę ci coś opowiedzieć – szepnęła.
Bez słowa wziął ją za rękę i wyprowadził z mieszkania.
Pojechali nad zalew, ten sam, nad którym spędzali niegdyś wagary. Słońce niedawno zaszło
i zamiast złotych refleksów w burej wodzie odbijały się tylko światła pobliskiej elektrowni. Zimno
ciągnące od bajora i tonące w półmroku, nadbrzeżne chaszcze zniechęcały do spacerów. Zostali
w samochodzie; Ance ciężko przychodziła szczerość, jak tylko umiała, odwlekała opowieść
o Cichoniu, więc Paweł wyciągnął z kieszeni dwa „szczeniaczki”.
– Teraz naprawdę poczujemy się jak na waksach. – Choć spięty, poczęstował narzeczoną
wymuszonym żartem.
Uśmiechnęła się słabo i bez zastanowienia otworzyła butelkę. Piła, krztusiła się, łzy ciekły
z oczu, bo palący płyn drażnił gardło, ale chciała mieć to wreszcie za sobą. Inaczej niż wtedy, gdy
zamiast nudzić się w szkole, rozkoszowali się zakazanym smakiem alkoholu, wolnością, słońcem
i gdy czekała, aż Paweł będzie się z nią kochać na kurtce rozpostartej na trawie.
W końcu zaczęła mówić. Z każdym słowem Kurczych bladł i pochmurniał coraz bardziej.
Gdy skończyła, spytał jeszcze raz o nazwisko detektywa.
– Cichoń, Cichoń... Nie znam. Nigdy nie słyszałem. Nie pracuje u nas taki – powiedział,
bębniąc palcami w kierownicę.
– To źle – domyśliła się od razu.
– Źle – potwierdził i jednym haustem dopił pozostałą w butelce zawartość. – To może być
jakiś kutas od wewnętrznych – orzekł, otwierając drzwi samochodu. – Idę się odlać – odpowiedział
na niezadane przez Ankę pytanie.
129
Negatywy
Odprowadziła go mętnym wzrokiem pomiędzy ciemniejące z minuty na minutę drzewa.
Czekała długo, z wysiłkiem przezwyciężając senność. Z żalem przyglądała się prawie pustej
butelce, raz i dwa podniosła ją do ust, po czym zlizała z szyjki ostatnie krople wódki. Dawno nie
piła i miała ochotę na więcej, zwłaszcza po tym co przeżyła ostatnio. Dlaczego wcześniej nie
sięgnęła po alkohol? Może i nie rozwiązywał problemów, ale odsuwał je na bok, czyniąc mało
istotnymi. Ziewnęła, coś zaswędziało ją w plecy, butelka ześlizgnęła się z kolan na podłogę auta.
Dziewczyna schyliła się, już miała po nią sięgnąć, gdy kątem oka zobaczyła postać, stojącą przy
drzwiach po stronie pasażera.
Cichoń?
– Uciekaj – szeptał.
Dziwne, że słyszała go przez zamkniętą szybę, że rozpoznała go pomimo gęstego mroku.
– Uciekaj, bo gdy on wróci, będzie za późno.
Wpatrywała się w detektywa jak urzeczona.
– Już jest za późno – miała odpowiedzieć, ale mimo iż poruszała ustami, nie słyszała
własnego głosu. Jakby to ona znajdowała się za szybą...
Ocknęła się, gdy trzasnęły drzwi po stronie kierowcy. Wraz z Pawłem wtargnęła do
samochodu fala zimna i Anka zaczęła drżeć jak w gorączce. Z wdzięcznością przyjęła z rąk
narzeczonego kolejnego „szczeniaczka” i od razu chciwie podniosła go do ust. Nie zastanawiała się,
czemu plomba zabezpieczająca była zerwana; najwyraźniej butelka została otwarta już wcześniej.
Nie obchodziło jej to, wypiła do dna. Od razu zrobiło się cieplej, senność powróciła ze zdwojoną
siłą. Dziewczyna nie oponowała, gdy narzeczony posadził jej bezwładne ciało na miejscu kierowcy.
Zarejestrowała jeszcze szczęknięcie blokady drzwi po stronie pasażera i dobiegający jak z oddali
dźwięk otwieranego bagażnika.
Chwilę później przestała słyszeć i czuć cokolwiek.
130
Negatywy
***
Obudziła się w szpitalu. Nieudana próba samobójcza, zatrucie alkoholem i benzodiazepinami,
mówili lekarze. Podobno znaleźli puste pudełko po farmaceutyku w jej kieszeni. Czasem brała go
na sen, ale nie przypominała sobie, by tamtego wieczora zażywała lek ani żeby próbowała się zabić.
Miałaś szczęście, dodali. Ktoś w porę zadzwonił i szybko cię znaleźli. Nie wiadomo kto.
Przypadkowy przechodzień.
Domyślała się kto. Na pewno nie Paweł.
Potem pojawiła się policja. Chcieli rozmawiać o znalezionym w samochodzie pistolecie z jej
odciskami palców. Instynktownie zaprzeczyła i na czas leczenia zostawili ją w spokoju, ale prosto
ze szpitala trafiła na komendę. Na korytarzu dzielnie wytrzymywała lodowate spojrzenia kolegów
narzeczonego, ludzi, których znała od dawna, a którzy traktowali ją teraz jak obcą. Pozostawiona
w pokoju przesłuchań rozpłakała się ze strachu i bezsilności.
Gdy pojawił się Cichoń, przez moment czuła ulgę i nawet zamierzała wyrazić wdzięczność,
ale szybko dopadło ją zwątpienie. Skoro wiedział, co planuje Paweł, czemu go nie powstrzymał?
Przyglądał się tylko z boku. Podziękowania uwięzły jej w gardle, wbiła wzrok w blat stołu,
mechanicznie odpowiadając na pytania. Przywołanie wydarzeń sprzed kilku dni sprawiało ból
większy niż sądziła; w tej chwili szczerze żałowała, że przypadkowy przechodzień zadzwonił
w porę i że ratownicy dotarli na czas. Ocalili jej życie, głupio i niepotrzebnie.
Cichoń skrzywił się nieznacznie, gdy zauważyła, że powinna zginąć już tam, na torowisku.
Pawła nie miało tam być, zakazała mu przecież przyjeżdżać. Kurwiarz, drań... Nie posłuchał. Nie
zaparkował pod szpitalem, śledził ją z oddali. Bał się o Ankę, zgoda, ale czemu za nią jechał,
zamiast zatrzymać się, zawołać?
Przecież by wsiadła.
Gdy tamci wlekli ją po torach, pojawił się nagle, jakby znikąd, mierząc ze służbowego
pistoletu. Zaskoczeni dresiarze pozwolili roztrzęsionej ofierze odpełznąć o kilka kroków, Paweł
kazał im rzucić broń i właśnie zamierzał wezwać wsparcie.
131
Negatywy
Wszystko skończyłoby się inaczej, gdyby dziewczyna nie otworzyła wreszcie oczu. Gdyby
narzeczony nie zabierał jej czasem na strzelnicę, gdyby tamci nie zaczęli rzucać groźbami: „Zajebię
cię, pizdo, innym razem. Wiem gdzie, kurwa, robisz. Już, kurwa, nie żyjesz!” Gdyby, ładnych parę
lat wcześniej, tuż po maturze, Anki nie zgwałcił jakiś bydlak, którego do tej pory nie złapano...
Nie zrobiła tego świadomie, to było jak instynkt; dopadła leżącego na żwirze pistoletu,
przeładowała, strzeliła. Prosto w pierś jednego, potem drugiego mężczyzny. Żaden nie zdążył
zareagować, Paweł nie zdołał jej powstrzymać. Przytomności umysłu starczyło mu tylko na to, by
wciągnąć Ankę do auta i zabrać feralną broń. Użył jej potem przeciwko kloszardowi, który
odwiedził dziewczynę w pracy.
– To znaczy – poprawiła się i podniosła wzrok na Cichonia – miał użyć...
Detektyw wyglądał na zmieszanego; otworzył usta, ale nie zdążył o nic spytać.
Ktoś z rozmachem otworzył drzwi i do pokoju przesłuchań weszła ciemnowłosa kobieta,
niewiele starsza od Anki. Marczyńska, Markowska?
– Marecka – przedstawiła się, energicznie odsuwając krzesło.
Usiadła, uruchomiła dyktafon i rozłożyła na stole trzy zdjęcia. Wzrok aresztantki od razu
powędrował ku twarzom denatów. Nie znała ich nazwisk, a jednak żaden z nich nie był obcy. Na
dłużej zatrzymała się nad zdjęciem kloszarda; naprawdę był do Cichonia uderzająco podobny.
Jak bliźniak.
– Nogaj, Tomecki, Cichoń – wyrecytowała śledcza, wskazując palcem na kolejne fotografie. –
Sprawa jest oczywista, interesuje mnie tylko motyw i pochodzenie broni. Skąd miałaś pistolet?
Anka jakby nie usłyszała pytania. Podniosła oczy na spochmurniałego mężczyznę.
– To pana krewny – domyśliła się i spytała zdławionym głosem: – Brat?
– Co? – Zdziwiona Marecka uniosła brwi.
– To nie takie proste – odparł wymijająco starszy detektyw. – Ma ze mną... dużo wspólnego.
Nie czas, by to tłumaczyć.
Zszokowana Anka otworzyła usta, bełkocząc:
– Ale nosi to samo nazwisko, co pan. Wygląda podobnie. To nic nie znaczy?
132
Negatywy
– Podobnie do kogo? – Śledcza przechyliła się do przodu, by przyjrzeć się zatrzymanej
jeszcze uważniej.
Niedowierzanie w jej spojrzeniu mieszało się z konsternacją. Przesłuchiwana wskazała na
detektywa ruchem głowy.
– Do pana Cichonia – wyjaśniła.
Marecka skrzywiła się, jakby kazano jej zjeść plaster cytryny.
– Cichoń jest podobny do pana Cichonia? Jakiego pana Cichonia, do kurwy nędzy?
Anka szeroko otworzyła oczy, spoglądając to na śledczego, to na Marecką. Czy policjantka
jest aż tak tępa? Kpi? Udaje? Przecież...
Zachowuje się tak, jakby nie widziała człowieka, który siedział obok.
Zatrzymała w końcu wzrok na detektywie, patrząc na niego prosząco, bezradnie.
– Tak, ona mnie nie widzi. – Skinął głową.
– Nie mam czasu na komedie – zagrzmiała Marecka. – Trzeba czegoś więcej niż paru
wygłupów, by załapać się na niepoczytalność. Powiesz wreszcie, czyja to była broń?
– Pawła. – Aresztantka usłyszała głos śledczego.
W pierwszej chwili zdziwiły go własne słowa, nie powinien przecież ingerować w tutejsze
śledztwo, ale zrobiło mu się żal tej biednej dziewczyny. Poza tym zdołał już znienawidzić jej
narzeczonego; nie tylko za to, że zastrzelił kloszarda o nazwisku Cichoń.
– Pawła – Anka powtórzyła za detektywem. Głośno, żeby nagranie wyszło wyraźne. – To on
strzelał do tamtych łebków na bocznicy i do menela, a potem dosypał mi prochów do wódy, żeby
się mnie pozbyć. Przygruchał sobie jakąś dziwkę i mu zawadzałam. Był ze mną, tam, nad zalewem.
Piliśmy razem, potem sobie poszedł. Zostawił mnie samą, żebym zdechła.
Na twarz Mareckiej wstąpił rumieniec.
– Masz na to świadków? – zadała pytanie zmienionym głosem, zbierając zdjęcia.
Przesłuchiwana niepewnie kiwnęła głową.
– Sąsiedzi na pewno widzieli, jak wyjeżdżaliście razem – podpowiedział Cichoń.
– Sąsiedzi na pewno widzieli, jak wyjeżdżaliśmy razem – powtórzyła Anka.
133
Negatywy
Śledcza wyraźnie sposępniała. Zrozumiała, że tamtego wieczora Paweł wcale nie poszedł
pobiegać. Nie zjawił się u niej przypadkiem. Spocony, zdyszany, rozgryzając naprędce pastylkę
o smaku wściekłej mięty, zamknął za sobą drzwi z dziwnym pośpiechem i zanim Monika zdążyła
o cokolwiek spytać, przycisnął ją do ściany i zaczął całować. Przez resztę nocy nie rozmawiali za
wiele; pochłonęły ich inne zajęcia. Uznała, że wziął coś na wspomaganie, ale teraz zobaczyła
sprawę w innym świetle. Po prostu chciał zapomnieć. Być może Marecka nie zastanawiałaby się
nawet nad wersją Anki, gdyby nie to, że od Pawła rzeczywiście czuć było wtedy alkohol...
Nie podnosząc się z krzesła, kazała mundurowemu wyprowadzić zatrzymaną. Sama
najwyraźniej nie zamierzała opuszczać pokoju przesłuchań; w zamyśleniu bębniła palcami w stół.
Cichoń westchnął ze współczuciem, miał nawet ochotę uspokajająco pogładzić ją po włosach, ale
powstrzymał się w ostatniej chwili, jakby bał się, że ten gest go zdradzi.
Podążył za Anką, towarzyszył jej przez cały, długi korytarz. Szła ze spuszczoną głową,
zerkając na śledczego z ukosa. Gdy prowadzący ją policjant zatrzymał się, by podpisać jakiś papier,
spytała cicho:
– Jest pan duchem, prawda?
– Nie – odparł. – Duchy nie istnieją.
Gdy do dziewczyny i mundurowego dołączył drugi funkcjonariusz, Cichoń ruszył z nimi na
parking. Przez dłuższą chwilę pokonywali gwarny korytarz w milczeniu; Anka zastanawiała się nad
czymś głęboko.
– Ale tylko ja pana widzę – szepnęła, siadając na tylnej kanapie radiowozu.
Detektyw usiadł z przodu, ale nie zauważyła, by otwierał drzwi. Nagle zrobiło się jej zimno.
– Chyba naprawdę oszalałam. – Mimowolnie zadzwoniła zębami.
– Bez dwóch zdań – warknął siedzący obok niej policjant.
Nie zwróciła na niego uwagi.
– Nie. – Cichoń pokręcił głową. – To też nie to.
Dziewczyna wlepiła w niego spojrzenie pełne konsternacji.
– A co? – szepnęła.
Mundurowy tym razem powstrzymał się od komentarza, zmarszczył tylko brwi i chrząknął.
134
Negatywy
– Nie mogę ci powiedzieć. – Detektyw, by ukryć zakłopotanie, odwrócił się do niej plecami
i zaczął przyglądać się poprzedzającym radiowóz samochodom. – Przykro mi, dziecko. Nie mogę.
Pokręciła głową z dezaprobatą. Radiowóz zajechał właśnie pod areszt; na widok odrapanych,
wzmocnionych metalem wrót Ance nagle zaschło w ustach. Milczała, dopiero gdy na dziedzińcu
policjanci wyciągnęli ją z samochodu i poprowadzili do ponurego budynku, rozpłakała się
histerycznie. Bez powodzenia próbowała wyrwać ramię z uścisku funkcjonariusza, ale mężczyzna
zacisnął palce jeszcze mocniej. Zdołała jedynie odwrócić głowę; Cichoń, oparty o radiowóz,
przyglądał się jej z żalem.
– Niech mi pan pomoże – zawyła. – Niech mnie pan nie zostawia! Proszę!
– Jebana szajbuska – warknął drugi z policjantów i pomógł koledze przepchnąć Ankę przez
próg aresztu.
Cichoń odprowadził ją wzrokiem, po czym odwrócił się i powoli ruszył ku bramie, obojętnie
mijając paru kręcących się po placu mundurowych. Gdy znalazł się na zewnątrz, wybrał spokojne
miejsce tuż pod murem i wyjął z kieszeni ciemny pojemnik, nieco mniejszy niż pudełko zapałek.
Otworzył go i wydobył ze środka przedmiot przypominający słuchawkę bluetooth, uruchomił go
i włożył do ucha. Odczekał chwilę, aż komunikator nawiąże połączenie, po czym powiedział:
– Instytut, Instytut, tu Cichoń. Jestem gotowy do powrotu, odbiór.
– Tu Instytut, potwierdzam – usłyszał po chwili słaby, zniekształcany zakłóceniami głos. –
Przechwyt za dziesięć, dziewięć, osiem...
Zanim głos zdążył doliczyć do zera, śledczy zamknął oczy. Jak zawsze.
***
Uniósł powieki, gdy hałas godzin szczytu uderzył go w uszy tak, jakby dopiero co wyjął
z nich stopery. Ulica wyglądała tak samo jak przed przechwytem, ale natychmiast poznał, że jest
u siebie. Dźwięków nie przytłaczał już nieustanny szum; nietłumione drażniły bębenki bez
przeszkód. To nie była jedyna różnica między tą a tamtą stroną. Dwa światy odróżniał od siebie
135
Negatywy
także fakt, że detektyw nie mógł już dłużej pozostawać niewidoczny. Cichoń czasem żałował, że
nie może zabrać ze sobą tej wygodnej niewidzialności; ileż spraw rozwiązałby prościej i szybciej...
Westchnął frasobliwie, wtłaczając do płuc śmierdzące spalinami powietrze. Pomyślał, że po
tamtej stronie miasto nie cuchnęło tak obrzydliwie, zdając sobie jednocześnie sprawę, że zapewne
wrażeniom węchowym nie pozwalał docierać do mózgu ten sam mechanizm, który czynił uszy
mniej wrażliwymi na dźwięki; dobrze, że chociaż wzrok pozostał nieczuły na zakłócenia.
Niespodziewany ryk klaksonu wyrwał go z zamyślenia; śledczy zatrzymał taksówkę
i pojechał na komendę. Liczył na to, że sprawa, która sprawiała mu tyle kłopotów, teraz ruszy
z miejsca. Będzie musiał tylko ustalić, do kogo należy – po tej stronie – broń o numerach seryjnych,
które znalazł na pistolecie użytym przez Ankę. Tę informację można było zdobyć od ręki,
wystarczyło sprawdzić rejestry, ale ledwo Cichoń postawił stopę za progiem, Górecki
poinformował go o pilnym wezwaniu; rozwiązanie zagadki feralnego walthera musiało poczekać.
Zanim jeszcze na dobre zagłębili się w ponurej, zasnutej dymami dzielnicy przemysłowej,
Cichoń wiedział, że zobaczy zwłoki pozostawione przez tego samego mordercę. Okolica pasowała
jak ulał do miejsc, które upodobał sobie zwyrodnialec, nazywany „Strzelcem z torowisk”. Tym
razem, zamiast przy kolejowej bocznicy, Górecki zatrzymał samochód przed bramą starej fabryki.
Detektywi wysiedli i bez słowa podążyli śladem torów kolejki przemysłowej. Góreckiego korciło
co prawda, by znów spytać, jak poszło Cichoniowi „po drugiej stronie”, ale milczał, już raz zbyty
jakąś wymijającą odpowiedzią. Wiedział, że i na to przyjdzie czas, więc postanowił partnera nie
rozpraszać, zwłaszcza że dotarli właśnie na miejsce.
Martwa kobieta, wpatrując się w niebo szeroko otwartymi oczami, leżała w poprzek torów
tak, jakby czekała na pociąg i tylko wlot kuli na czole nie pasował do obrazu samobójczyni. Cichoń
długo przyglądał się poszarpanej przez zęby drapieżników skórze denatki, po czym, jakby
niechętnie, podniósł wzrok i rozejrzał się wokoło.
– Tej bramy nie zamykają na noc? – spytał.
– Nie otwierają jej wcale. Po tych torach dawno nie jechał żaden pociąg. – Górecki z wyraźną
ulgą przestał przyglądać się zwłokom. – Musiała trafić tu inną drogą. Prawdopodobnie zginęła
136
Negatywy
wczoraj rano, a te rany to sprawka bezpańskich psów. – Daremnie oczekiwał, by Cichoń zadał
następne pytanie, aż w końcu, znużony przedłużającym się milczeniem kolegi, spytał: – Znasz ją?
– Nie. – Cichoń pokręcił głową. – Nigdy jej nie spotkałem. Ani tutaj, ani tam. Jest nowa.
Westchnął, bo odnalezienie kolejnej ofiary oznaczało niechybną „delegację” na drugą stronę.
W zasadzie było mu to na rękę, ale poczuł w tej chwili, jak bardzo jest zmęczony.
– Wiesława Białas, lat pięćdziesiąt dwa, kilkukrotnie notowana za zakłócanie spokoju –
wyjaśnił beznamiętnie Górecki. – Piąta ofiara.
– Piąta?
– Tak. W nocy znaleźliśmy czwartą. Długo leżała na nieczynnej stacji, dziwne, że smród nie
zaciekawił przechodniów...
Czwarta i piąta, czyżby więc Cichonia czekały aż dwie „delegacje”? Dwa nowe preteksty, by
znaleźć się po tamtej stronie, o ile trop walthera Anki nie wyrwie śledztwa z marazmu. Nie, ta
perspektywa wcale detektywa nie cieszyła, nie sposób nazwać tego uczucia radością. To było raczej
coś w rodzaju ulgi, jaką czuje alkoholik, odkrywając nową okazję do picia. Nie to żeby spotkania
z żywymi ludźmi, których zwłoki widział już wcześniej, nie pozostawiały coraz głębszych śladów
w jego psychice. Wielu młodszych pytało nieraz, czemu właściwie pozwolił zrobić z siebie
laboratoryjnego szczura. Zbywał te złośliwości wzruszeniem ramion. Miał swoje powody, by
bywać po drugiej stronie, ale nie pozwolił poznać ich nikomu, nawet partnerowi.
– Musisz obejrzeć tę drugą – powiedział Górecki zdziwiony brakiem zainteresowania kolegi.
– To znaczy... czwartą? – domyślił się Cichoń.
– Czwartą – potwierdził.
– Wiadomo kto to?
– Jeszcze nie. Na razie figuruje jako „NN”.
Górecki kiwnął głową w zapraszającym geście i ruszył do samochodu, wiedząc, że kolega
pójdzie za nim. Każdy kolejny krok potęgował złe przeczucia; Cichoń czuł, że naprawdę nadchodzi
przełom w śledztwie.
Ale nie taki, jakiego oczekiwał.
137
Negatywy
***
– Nowak Anna. – Podsunęła dokument dyżurnemu.
Mężczyzna przebiegł wzrokiem po drobno zadrukowanym papierze, obejrzał legitymację
i bez słowa wystawił przepustkę. Któryś ze strażników zaprowadził Marecką na miejsce;
zaszczękały zamki metalowych bramek, obcasy zadudniły po posadzce, wzbudzając donośne echo
w ciasnym korytarzu starego budynku. Jaskrawe światło jarzeniówek wypełniło salę widzeń
zimnym, pulsującym blaskiem. Śledcza usiadła i zanim przyprowadzili zatrzymaną, z nudów
wpatrywała się w płaty farby łuszczące się ze ściany.
Anka wyglądała na przestraszoną. Zajęła miejsce po swojej stronie stołu, unikając wzroku
Mareckiej. Skulona, blada, sprawiała wrażenie przemarzłej do szpiku kości. Śledcza włączyła zapis
i zadała kilka wstępnych pytań. Zatrzymana odpowiadała półgębkiem, uporczywie wpatrując się
gdzieś w kąt. „Tak”, „nie”, „nie wiem” padały z jej ust zdawkowe odpowiedzi; dopiero gdy Monika
po raz kolejny poruszyła sprawę narzędzia zbrodni, Anka ożywiła się nieco.
– Nie mam pojęcia, skąd miał ten cholerny pistolet – wycedziła.
– To nie był pistolet Pawła. Przyniósł go któryś z tamtych dresiarzy.
– Nieprawda!
Marecka postukała palcami w blat stołu.
– Na broni znaleźliśmy odciski palców Nogaja – powiedziała zimno.
Zatrzymana drgnęła, ale szybko znów zastygła w zgarbionej pozycji. W porę przypomniała
sobie podpowiedzi Cichonia. Pamiętała, jak Paweł obsesyjnie wycierał ciemny metal.
– Kłamiesz – wymamrotała.
– Ten walther był kradziony. – Śledcza chrząknęła, zła, że nie udał się jej blef. – Chcesz
powiedzieć, że twój narzeczony, funkcjonariusz policji, jest złodziejem?
Anka lekko potrząsnęła głową.
– Skoro zabił, mógł i kraść. Do sukinsyna wszystko podobne.
Monika znów zabębniła palcami w blat. Na broni faktycznie znaleziono tylko odciski Anki.
Wymieniła nazwisko człowieka, do którego należał walther, i spytała:
138
Negatywy
– Znasz go?
– Mówiłam już, że nie. Zaczynasz się powtarzać.
– A narzeczony?
– Pojęcia nie mam. Sama go spytaj. – Anka chrząknęła znacząco i dodała z goryczą: – Ale
uprzedzam, że możesz nie usłyszeć prawdy.
Marecka zawahała się, zanim zadała kolejne pytanie; przypomniała sobie rozmowę z Pawłem.
Kurczych wyparł się jakiejkolwiek znajomości z okradzionym mężczyzną, kolekcjonerem,
założycielem lokalnego stowarzyszenia miłośników broni palnej. Przyjęła to zaprzeczenie z ulgą,
ale teraz zrozumiała, że nie wątpiła w szczerość kochanka raczej z wygody niż z przekonania. Samo
włamanie sprawiało wrażenie dokonanego na zlecenie: złodzieje narobili sporego bałaganu,
zignorowali inne, bardziej wartościowe egzemplarze zabytkowych broni i wynieśli z mieszkania
tylko jeden, wcale nie najrzadszy pistolet. Właśnie ten, z którego strzelała Anka.
– Ten człowiek wielokrotnie leczył się w szpitalu, w którym pracujesz. – Marecka
postanowiła zagrać va banque jeszcze raz. – Mogłaś go znać.
– Połowa Zagłębia się tam leczy. – Anka wreszcie podniosła wzrok, czując niespodziewany
przypływ odwagi. – Wrabiasz mnie, suko. Trzymasz sztamę z Pawłem, wiem wszystko. Widziałam,
jak wychodziłaś z naszej klatki.
Śledcza pod stołem mimowolnie zacisnęła pięści.
– Ale nie widziałaś, żebym wychodziła z waszego mieszkania. To nic nie znaczy, blok ma
dwanaście pięter – warknęła.
– Nie pierwszy raz cię widziałam. Dlaczego nie dostałam jeszcze adwokata?
– Dostaniesz. – Poirytowana Marecka wyłączyła zapis, podniosła się energicznie i spojrzała
na Ankę z góry. Przez moment mierzyły się nienawistnymi spojrzeniami, zanim śledcza
powiedziała cicho: – Zgłosił się do ciebie człowiek podający się za detektywa. Chciał odzyskać
tamtą broń. Czy to z nim rozmawiałaś podczas pierwszego przesłuchania?
Przesłuchiwana straciła rezon; w zakłopotaniu opuściła wzrok.
– Z nikim nie rozmawiałam.
139
Negatywy
– Nieprawda. Przesłuchałam nagranie. Słychać ciebie, mnie i jakieś zakłócenia. Jakby ktoś
coś... nadawał. Miałaś jakiś odbiornik? Gdzie go ukryłaś? Z kim się porozumiewałaś?
Zaskoczona aresztantka zamilkła na moment. Nie zwariowałam, pomyślała z ulgą.
– Ze Świętym Bonifacym – mruknęła w końcu. – Chcę dostać adwokata.
Śledcza powoli wypuściła powietrze z płuc. To wszystko nie miało sensu.
Przecież podczas przeszukania nie znaleziono u Anki żadnych urządzeń elektronicznych.
***
Od dłuższej chwili wpatrywał się w wyłaniającą się spod materiału okrywającego zwłoki
siną, napiętą skórę ramion, naznaczoną brunatnymi nićmi smug dyfuzyjnych. Unikał wzrokiem
twarzy denatki, choć opuchlizna i ślady po działaniach patologa skutecznie zatarły rysy ofiary.
Mimo wszystko rozpoznał ją bez trudu, lecz zachował to dla siebie. Zwlekał z wypytywaniem
Góreckiego o szczegóły sprawy, obawiając się, że zdradzi go jakieś niekontrolowane drgnienie
mięśnia twarzy albo mimowolne drżenie głosu; gdy uznał, że jest już gotów, po prostu podniósł na
kolegę pytający wzrok.
– Kobieta, wiek od dwudziestu do czterdziestu lat, brak dokumentów tożsamości. Nie pasuje
do żadnej z osób zaginionych. Nienotowana. Przy zwłokach nie znaleziono torebki ani rzeczy
osobistych, które ułatwiałyby identyfikację. Metki na ubraniach wskazują, że może chodzić
o cudzoziemkę. Jedyna nadzieja w tym, że skojarzysz ją... stamtąd.
Cichoń pokręcił głową przecząco.
– Cudzoziemkę albo kogoś, kto ubiera się w ciucholandach – chrząknął, przełknął ślinę, po
czym spytał cicho: – Przyczyna śmierci ta sama?
– I to samo narzędzie zbrodni, stary typ walthera. – Górecki uśmiechnął się krzywo, dodając:
– Wygląda na to, że James Bond przeszedł na ciemną stronę mocy. Balistyka potwierdza zgodność.
Detektyw zmusił się, by po raz ostatni spojrzeć na postrzeloną, a następnie porzuconą
w rozsypującej się ruderze kobietę, po czym ostrożnie pociągnął za suwak, zamykając worek na
zwłoki. Miał nadzieję, że Górecki nie zauważy drżenia jego rąk.
140
Negatywy
– Balistyka może potwierdzać, ale ta dziewczyna nie pasuje do schematu – powiedział
z namysłem. – Poprzednie ofiary pochodziły z marginesu. Dziwki, narkomanki. Łatwo je było
zwabić w odludne miejsca. Skąd nagle cudzoziemka?
Górecki, zamiast przyznać, że nie ma pojęcia, wzruszył ramionami.
– Jest jeszcze coś – wyznał cicho. – NN była w ciąży. Znaleziono też płód... Wiesz, co to
poród trumienny?
Na samą myśl o martwym dziecku, wypchniętym z organizmu nieżyjącej matki przez
narastające ciśnienie gazów gnilnych, Cichoniowi pociemniało przed oczami.
– Wiem – odrzekł krótko, ostro, po czym wepchnął tacę ze zwłokami do środka komory
chłodniczej i dodał łagodniej: – Wystarczy. Zobaczyłem już dość. To wszystko?
– Nie. – Górecki wsunął zmarznięte dłonie do kieszeni jeansów. – Od kiedy wróciłeś, dziwnie
się zachowujesz. Jesteś jakiś... nieswój. Co tam widziałeś?
Cichoń wskazał ruchem głowy na zamknięte już drzwi komory.
– Nic bardziej obrzydliwego niż to. Jestem po prostu zmęczony.
– Nie wierzę. – Partner spojrzał na niego podejrzliwie, marszcząc brwi. – Ale niech ci będzie.
– Skierował się do wyjścia z kostnicy i już miał nacisnąć klamkę, ale odwrócił się nagle i spytał: –
Na pewno nie spotkałeś tej ciężarnej po tamtej stronie?
– Nie – odwarknął starszy detektyw.
Po twarzy Góreckiego przemknął cień zawodu; wyszedł, zostawiając kolegę samego. Cichoń
stał chwilę nieruchomo, bijąc się z myślami, po czym wyciągnął dłoń w stronę komory oznaczonej
inicjałami „NN” i stał tak przez chwilę, wpatrując się we własne, lekko drżące palce, ale nie
odważył się dotknąć drzwiczek. Zmienił zdanie i otworzył kolejne, opisane nazwiskiem „Nowak
Anna”, wysunął tacę i otworzył worek.
Długo, uważnie obserwował uwolnioną z plastikowego całunu chudą, wymizerowaną twarz
martwej narkomanki i oglądał ślady po licznych wkłuciach na przegubach ramion, z wysiłkiem
upewniając się, że to, co widzi, jest prawdą. Nabrał wreszcie odwagi; wrócił do komory z NN,
odetchnął głęboko raz i drugi i już miał wysunąć tacę, gdy pojawili się technicy z ciałem Wiesławy
Białas. Zaklął pod nosem na ich widok, ale zaraz poczuł ulgę, że nie spojrzy więcej w twarz NN.
141
Negatywy
Może to i dobrze; nie chciał jej takiej pamiętać. Wolał wspomnienie małej dziewczynki
ściskającej większą od siebie lalkę, wystraszonej pierwszą wizytą w szkole świeżo upieczonej
uczennicy, ba, nawet zbuntowanej nastolatki, wściekłej na niego i cały świat.
Jego małej dziewczynki.
***
Zapadł wczesny, jesienny zmrok. Większa część personelu komendy skończyła już pracę;
Cichoń z zadowoleniem powitał pustoszejące korytarze. Odczuwał niechęć na samą myśl
o powrocie do ciemnej, zimnej kamienicy i do ciasnego mieszkania na poddaszu. Szczerze
nienawidził tych czterech ścian i okna wychodzącego na dach sąsiedniego budynku. Nikt tam na
niego nie czekał. Już nikt nigdy nie będzie tam na niego czekał...
Postanowił, że resztę wieczoru poświęci na przygotowanie raportu z ostatnich dni. Podumał
chwilę przy automacie z kawą, czekając, aż sprzątaczka opuści jego służbowy pokój. Brzegiem
dłoni starł kurz z biurka i złorzecząc lekceważącej swoje obowiązki kobiecie, uruchomił komputer.
Zaczął od sprawdzenia rejestru broni palnej, ale otrzymany wynik wprawił go w konsternację.
„Musiałem coś pomylić”, uznał, i wpisał numer seryjny jeszcze dwa razy, za każdym razem
uzyskując ten sam rezultat. Przypatrywał się ekranowi w osłupieniu, aż wreszcie wzburzony wstał,
by otworzyć okno, ale zamiast chłodnego powietrza pokój wypełnił smród spalin i wyziewów
przemysłowych. „I po co ja rzucałem palenie”, pomyślał Cichoń z rezygnacją, zaciągając się
znajomym, obmierzłym smogiem. „Musiałem się pomylić”, uspokoił się po chwili, „zawinił czeski
błąd, przestawiona cyfra. Nieprawdopodobny zbieg okoliczności”.
Bo w jaki inny sposób mógł wyjaśnić fakt, że w tutejszym rejestrze pod tym właśnie
numerem figurowała jego prywatna broń?
142
Negatywy
***
Czekała na parkingu przed nieczynnym barem zagubionym na trasie między dwoma wielkimi
miastami. Nie wysiadła z samochodu i nie wyłączyła silnika, podświadomie czując, że w każdej
chwili musi być gotowa do odjazdu. Nie obawiała się kierowców przemykających obok tirów, już
raczej przypadkowego spotkania z jakimś zabłąkanym kolegą po fachu, choć mogłaby obecność na
tym odludziu łatwo wytłumaczyć śledztwem i dyskretnym oczekiwaniem na informatora.
Paweł się spóźniał. Pieprzony sukinsyn; czy on nigdy nie może zdążyć na czas? Przyszło jej
nawet do głowy, że przegapił zarośnięty drzewami zjazd i daremnie wypatruje go teraz
w ciemniejącej z minuty na minutę namiastce lasu, ciągnącej się po obu stronach trasy szybkiego
ruchu. Korciło ją, żeby włączyć telefon i rzucić w eter kilka ostrych słów, powstrzymała się jednak.
Zabębniła tylko palcami w kierownicę, potem zaklęła raz i drugi.
– Jesteś, skurwielu – mruknęła z ulgą, gdy na zjeździe zalśniły reflektory znajomego auta.
Pojazd zatrzymał się nieopodal, usłyszała odgłos otwieranych drzwi i po igliwiu zachrzęściły
ciężkie kroki. Marecka wysiadła z samochodu.
– Nareszcie, Mońka – usłyszała i natychmiast otoczyły ją potężne, męskie ramiona. – Ciężko
było bez ciebie. Nie wiesz jak ciężko.
Rozbrojona miękkim, tęsknym tonem, pozwoliła wsunąć sobie język do ust i przycisnąć się
do auta. Tolerowała dłonie Pawła, bez przeszkód błądzące pod bluzką; zajęta odwzajemnianiem
pocałunku nie od razu poczuła palce rozpinające jej pasek, rozsuwające zamek w spodniach i bez
zbytniej delikatności wślizgujące się pod bieliznę. Wtedy dotyk Pawła zaczął sprawiać ból, jakiego
nie doświadczyła nigdy wcześniej.
– Przestań! – Odepchnęła go od siebie.
– Co jest? – warknął. – Zawsze lubiłaś na ostro. Co ci odpierdoliło?
– Mieliśmy tylko pogadać. – Zapięła spodnie. – Nie możemy się teraz widywać. Wiesz, co by
było, gdyby nas ze sobą powiązali?
– Boisz się o własny tyłek. – Usłyszała, jak Kurczych spluwa z pogardą.
143
Negatywy
– Boję się – odparła twardo. – Wolno mi. Nie pójdę za tobą do pierdla. To, że jeszcze
chodzisz na wolności, to tylko moja zasługa.
– Więc zrób tak, żeby żadne z nas nie poszło. Przecież to ty, kurwa, prowadzisz to śledztwo.
Nie takimi dochodzeniami manipulowano.
– Myślisz, że to takie łatwe? – żachnęła się. – Twoja głupia narzeczona pierdoli takie rzeczy,
że ja też mam ją, kurwa, ochotę zajebać. Wyszarpać za te parszywe blond kłaki, obić różową,
świńską mordę. Musiałeś tak kurewsko spartolić sprawę nad zalewem?
Pytanie Mareckiej nie doczekało się odpowiedzi, zawisając w gęstniejącym mroku. Śledcza,
zmieszana, przygryzła wargi aż do krwi; dopiero teraz zdała sobie sprawę, co tak naprawdę
wykrzyczała przed chwilą. Pod stopami Pawła ponownie zachrzęściło igliwie i wkrótce poczuła na
piersiach ciepło potężnych dłoni. Mężczyzna znów znalazł się obok niej, tak blisko, że gdy mówił,
na płatku ucha poczuła drobne krople śliny wyrzucanej z jego ust.
– Można to jeszcze naprawić. Siedzi w areszcie, może jej się przytrafić nieszczęście.
Niektórzy źle znoszą zamknięcie, tną się, wieszają... Pogadam z jednym takim... Pracuje tam.
– Pogadaj – szepnęła, przytulając się do niego mocno.
– Opóźniaj przesłuchanie, jak tylko się da. – Dłonie Pawła powróciły w okolice jej
podbrzusza. – Poproś o orzeczenie psychiatry, rób co kurwa, potrafisz, byle nie zaczęła gadać.
– Zrobię – obiecała.
Nie opierała się już, gdy otwierał drzwi samochodu i wepchnął ją na tylne siedzenie; zgodziła
się na wszystko, zaciskając zęby, żeby nie wrzeszczeć. Wchodził w nią tak ostro, jak nigdy dotąd;
rozumiała jednak, że powinna pozwolić mu na więcej niż zazwyczaj, by zmotywować go do
szczególnych starań o ich wspólną przyszłość.
O ile jakakolwiek ich czekała.
***
Odprawa u inspektora trwała dłużej niż poprzednie. Nie było to Cichoniowi na rękę, ale
wieloletnia służba nauczyła go cierpliwości. W imieniu zespołu dochodzeniowego wypowiadał się
144
Negatywy
głównie Górecki i to na niego spadł ciężar zdawania relacji z postępów śledztwa; Cichoń ograniczał
się tylko do pobłażliwego kiwania głową. Rewizja w mieszkaniu Piotra Nogaja, młodego
konwojenta, nie przyniosła żadnych rozstrzygnięć, a badania balistyczne wykluczyły, by jego
walther miał coś wspólnego ze zbrodniami z torowisk. Niespodziewanie jednak okazało się, że broń
podejrzanego została nie tak dawno użyta podczas strzelaniny w lokalnym klubie nocnym, a Nogaj,
zapewne mając na sumieniu i inne ciemne sprawki, uniknął śledztwa, wieszając się we własnej
łazience. Czeski błąd, rozważał Cichoń, z niesmakiem wspominając uczucie triumfu, z którym po
zmianie kolejności dwóch ostatnich cyfr w numerze seryjnym odnalazł w rejestrze dane Nogaja.
Przecież po tamtej stronie mężczyzna również miał związek ze sprawą. To wydawało się całkiem
naturalne, ale nie popchnęło śledztwa do przodu.
Szkoda, pomyślał Cichoń, kolejna porażka. Górecki referował właśnie następne z ich
niepowodzeń: Tomecki parę dni wcześniej zginął w wypadku samochodowym, a że po tej stronie
wydawał się być zwykłym, spokojnym obywatelem, przykładnym ojcem i mężem, szybko
wyłączono z dochodzenia jego wątek. Inspektor, od początku sceptycznie podchodzący do całego
nowatorskiego projektu, teraz otwarcie wątpił w sens delegacji do bliźniaczej rzeczywistości.
Błądząc wzrokiem za oknem, stukał długopisem w pierwszą stronę raportu Cichonia. Mało
brakowało, a zacząłby po nim rysować jak po pierwszej lepszej gazecie.
– Tak – powiedział, gdy Górecki zamilkł, by złapać oddech. – To kto nam jeszcze został?
– Paweł Kurczych, miejsce pobytu nieznane. I NN, tożsamość nieustalona – zamiast kolegi
odezwał się Cichoń.
– Czyli nikt albo raczej wielkie gówno. Nazwiska NN możemy nigdy nie poznać, a ten
Kurczych pewnie okaże się księdzem – zadrwił przełożony. – Wszystko to razem chuja warte, ale
tak zawsze się kończą konszachty z naukowcami.
– Mimo wszystko spróbowałbym jeszcze raz. Ostatni – podkreślił starszy detektyw. –
Z Wiesławą Białas. Jeśli to nic nie da, zrezy...
Inspektor przerwał mu w pół słowa.
145
Negatywy
– Nic nie da, co najwyżej ten kutas Orzelski napisze genialną pracę habilitacyjną.
Zastosowanie teorii makrosplątania w kryminalistyce, kurwa. Już nieraz miałem ochotę złapać
gnoja za wszarz i wypierdolić z komendy na zbity ryj!
Górecki chrząknął.
– Ja też, ale spróbowałbym ten ostatni raz.
– Wyrzucając pieniądze podatników w błoto – zagrzmiał inspektor, pstrykając długopisem. –
I to lekką rączką!
– Zbieżności, choć nieoczywiste, istnieją. Do tej pory każdy z przypadków śmierci po tej
stronie miał swoje odzwierciedlenie również po tamtej i odwrotnie. Póki brak pewnych tropów...
– Nieoczywiste? – Mężczyzna za biurkiem uderzył w nie pięścią. – Mylące!
Młodszy detektyw zamilkł urażony; zamiast niego odezwał się Cichoń.
– Być może po prostu źle je interpretujemy. Być może potrzebujemy pełniejszego obrazu,
dłuższej, uważniejszej obserwacji obiektów, bo umyka nam coś istotnego.
– A być może całą koncepcję makrosplątania można o kant dupy rozbić, a życie po tej i po
tamtej stronie biegnie swoimi torami.
Cichoń pokręcił głową.
– Byłem po tamtej stronie wielokrotnie. Wierz mi, te tory naprawdę biegną obok siebie.
– Do pewnego momentu. – Inspektor uspokoił się i powrócił do rysowania okręgów na
raporcie, zastanawiając się nad czymś głęboko. – Dłuższa obserwacja, mówisz. Z tego co wiem,
nikt jeszcze nie próbował dłuższej niż kilka godzin, bo przebywanie tam wyczerpuje organizm jak,
nie przymierzając, jakiś jebany maraton. Jak długo wytrzymasz na pełnych obrotach, Cichoń?
– Jest na to sposób – zamiast starszego kolegi odezwał się Górecki. – Pełne manifestacje, tak
zwane regeneracyjne. Do tej pory ujawnialiśmy Cichonia tylko częściowo, na czas czynności
śledczych albo rozmów ze świadkami, poza nimi pozostawał w kilkugodzinnym zawieszeniu
obserwacyjnym. Nie musi tak być, technologia pozwala na więcej. Zdarzało nam się już korzystać
z tej możliwości. Na odpowiedni sygnał, na parę minut, bo to zżera strasznie dużo energii, można
dokonać pełnej manifestacji. Wiem, że to niedużo, ale wystarczy, żeby zjeść hot-doga; jedyny
mankament to fakt, że detektyw wtedy staje się widoczny dla wszystkich.
146
Negatywy
– Dajmy na to. – Inspektor rzucił długopis na blat i zwracając się do Cichonia, zauważył: –
Nie jesteś już najmłodszy.
Śledczy wzruszył ramionami.
– Wyniki mam w porządku. Dlatego zakwalifikowali mnie do programu.
– Dlatego sam się o to ubiegałeś.
– Wyrazisz zgodę?
– Zastanowię się. Przyślij mi Orzelskiego, jeśli potwierdzi to, o czym mówił Górecki, może.
– Nie mamy aż tyle czasu. – Cichoń podszedł do biurka, spoglądając z góry na swój
pomazany długopisem raport. – Jeśli ta Białas zginie, zanim się tam zjawię, możemy nie
dowiedzieć się niczego istotnego.
Inspektor skrzywił się tylko; w tej samej chwili zadzwonił telefon i detektywi zrozumieli, że
to koniec rozmowy. Wynieśli się z gabinetu szefa bez słowa, dopiero na korytarzu Górecki spytał:
– Czuję, po prostu czuję, że ten pieprzony pistolet ma jakiś związek. – Zatrzymał kolegę,
łapiąc za rękaw. – Tobie wcale nie chodzi o Białas, prawda?
Cichoń wzruszył ramionami; sprawiał wrażenie roztargnionego.
– Pierdolisz – odpowiedział głucho.
Przed oczami stanął mu obraz ciemnego mieszkania na poddaszu i pudełko po jego
prywatnej, starej wersji walthera.
Puste. Kto wie, od jak dawna.
***
Przyjechał do Instytutu z samego rana. Uścisnął rękę Góreckiego, upewnił się, że w kieszeni
bezpieczne spoczywa pudełko ze słuchawką komunikatora, bez zainteresowania wysłuchał
instrukcji Orzelskiego i podpisał zgodę na przesunięcie, konieczną na wypadek, gdyby coś poszło
nie tak i nie udało mu się wrócić. Formalności niepotrzebnie zabierały cenny czas; na szczęście sam
proces przejścia przebiegał błyskawicznie.
147
Negatywy
Cóż z tego, że szef w końcu wydał zgodę na delegację, skoro zwlekał tak długo. Zbyt długo...
Dla Anki nic już nie dało się zrobić; Cichoń dotarł do aresztu w momencie, gdy dwóch osiłków
właśnie „pomagało” dziewczynie powiesić się na skręconym spiralnie prześcieradle. W pierwszym
odruchu sięgnął do kieszeni po pudełko z komunikatorem, wyjął go nawet i już zamierzał zażądać
pełnej manifestacji, ale powstrzymał się w ostatniej chwili.
Nie dlatego, że tamci mieli przewagę ani że nie otrzymał już pozwolenia na ujawnianie się
wobec Anny Nowak; raczej z obawy, że naruszy ustalony porządek rzeczy zbyt mocno. Śmierć jej
negatywu i tak uczyniła wszystkie starania beznadziejnymi. Powoli przywykał do myśli, że i jemu
samemu zostało niewiele czasu. Czuł, że wspomnienie przerażonych oczu wieszanej dziewczyny
prześladować go będzie do końca. Zresztą nie tylko to.
Zaniepokoił się nie na żarty, gdy pokój Mareckiej na komendzie zastał pusty. Przysłuchując
się rozmowom personelu, odkrył jednak, że wzięła parę dni urlopu, mógł więc bez przeszkód
poświęcić się poszukiwaniom Białas. W województwie kobiet o tym imieniu i nazwisku mieszkało
kilka. „Jego” Wiesława okazała się fizykiem, profesorem tej samej uczelni, z której wyruszył rano.
Zadbaną, atrakcyjną, pewną siebie kobietą, zupełnie niepodobną do zniszczonej prostytutki, której
ciało porzucono na torowisku.
Przez dwa dni Cichoń towarzyszył jej niemal bez przerwy, nie ujawniając swej obecności,
wysłuchując zupełnie bez znużenia kilku prowadzonych z pasją wykładów, towarzysząc jej
u kosmetyczki, fryzjera, nie odstępując ani na krok podczas zakupów. Z takim samym niekłamanym
zadowoleniem przypatrywał się, jak przystępując do doświadczeń, zakładała poplamiony fartuch
i jak zdejmowała biżuterię przed kąpielą. Nie odwracał wzroku, gdy nago wchodziła pod prysznic
ani gdy rankiem zrzucała piżamę; nie potrafił odmówić sobie przyjemności patrzenia na jej wciąż
zgrabne ciało. Wyglądało na to, że oprócz kolegów z pracy nie utrzymywała z nikim kontaktów.
Wszystkim przyjrzał się dokładnie; sami równie elokwentni, ile odstręczający nudziarze.
Nie zwykła im się zwierzać. Nikomu nie opowiedziała o wizycie u onkologa i diagnozie,
która brzmiała jak wyrok. Tylko Cichoń, milczący świadek, siedział obok, gdy płakała w poduszkę.
Jego podziw dla niej wzrósł jeszcze bardziej, gdy rano, jak gdyby nigdy nic, starannie umalowana
pojechała do pracy. Tego dnia uznał, że jest gotów do ujawnienia się.
148
Negatywy
Późnym popołudniem Białas miała prowadzić wykład dla Uniwersytetu Trzeciego Wieku.
Doskonale przygotowana, zajmująco, w przystępny sposób wyjaśniała zagadnienia grawitacji oraz
tajemnice czarnych dziur. Cichoń chłonął jej słowa z pierwszego rzędu, nie odrywając wzroku od
kobiety ani na chwilę, a przecież powinien raczej obserwować salę, zapamiętywać twarze, kojarzyć,
zwracać uwagę na niepokojące zachowania. W tej chwili nie zależało mu na śledztwie, żałował, że
nie jest po prostu jednym ze zwykłych słuchaczy.
Po wykładzie znalazł ustronne miejsce i zażądał opisanej w zezwoleniu, częściowej
manifestacji. Niewidoczny dla innych podszedł do Białas, która zamykała właśnie aulę wykładową.
– Wspaniały wykład, pani profesor – powiedział. – Słuchanie pani sprawiło mi wielką
przyjemność. Mam pewne przemyślenie, czy mogę się nim z panią podzielić?
Spojrzała na niego uważnie. Nie przypominała sobie, by ten wysoki, szpakowaty mężczyzna
kiedykolwiek bywał na jej wykładach. Zapamiętałaby go; ale, pomyślała w końcu, jakie to ma
znaczenie? Niech powie, co ma powiedzieć i zostawi ją w spokoju.
– Proszę – odparła lekko zmęczonym głosem.
– Chodzi o to, co mówiła pani o ciemnej materii. Że wypełnia ona przestrzenie
międzygalaktyczne i międzygwiezdne. To nielogiczne, nie uważa pani? Skoro jest dla nas
niewidoczna, może być wszędzie. Może kłębić się tuż na wyciągnięcie ręki. Co jeśli obok nas
istnieje identyczny świat, ale zbudowany z ciemnej materii? Co wtedy?
Zdziwiona Białas uśmiechnęła się pobłażliwie.
– Wtedy każdy z nas mógłby mieć swojego sobowtóra albo raczej własny negatyw. –
Spoważniała nagle, marszcząc brwi. – Wiem, o czym pan mówi, to pobudzające wyobraźnię, ale
całkowicie błędne koncepcje szaleńca. Rzeczywistość bliźniacza... Nikt ze środowiska naukowego
nie bierze tego na poważnie, bo widzi pan, doświadczenia nie potwierdzają obecności ciemnej
materii obok nas w ilościach, które mogłyby powodować mierzalne oddziaływania fizyczne.
– Może to wina niedoskonałych urządzeń. Nie sądzi pani, że te negatywy mimo wszystko
mogłyby być od nas szczęśliwsze? – zauważył melancholijnie detektyw; na wzmiankę o szaleńcu
poczuł znajome pulsowanie w skroniach. Instynkt śledczego budził się z letargu.
Kobieta pokiwała głową ze zrozumieniem.
149
Negatywy
– Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma, panie...
– Cichoń – przedstawił się. – Mam jeszcze jedno pytanie.
– Słucham. – Schowała klucz do kieszeni żakietu.
– Pozwoli pani zaprosić się na kawę? Chciałbym porozmawiać o tych szalonych koncepcjach.
Białas uśmiechnęła się znowu.
***
– Jest pan gotowy? – spytał.
Pod nieobecność kolegi Górecki miał sporo czasu, by przemyśleć wszystkie aspekty
prowadzonej sprawy. Nurtowała go śmierć niepasującej do profilu reszty ofiar ciężarnej kobiety.
Badania DNA płodu też nie wniosły nic nowego; na tym etapie śledztwa nie było z czym ich
porównać. Początkowo detektyw miał nadzieję, że materiał genetyczny, pochodzący od ojca, okaże
się zbieżny z włosami, naskórkiem prawdopodobnie należącymi do sprawcy, odnajdywanymi
z rzadka na ciałach ofiar, ale nadzieje te okazały się płonne. Wrócił więc do wertowania list osób
zaginionych i prawie od razu trafił na świeży trop. Zaledwie kilka godzin wcześniej ktoś zgłosił
zaginięcie Polki, niedawno przybyłej z Irlandii; zgłaszającym był nie kto inny, jak Paweł Kurczych.
Ten sam, który w odpowiedzi na pytanie detektywa teraz niezdecydowanie potrząsał głową.
– Dobrze – mruknął Górecki, odkrywając ciało NN.
Jeszcze zanim wysunął tacę, zapachy unoszące się w kostnicy sprawiły, że mężczyzna mający
za chwilę spojrzeć na zwłoki zbladł jak papier, z trudem powstrzymując mdłości. Na widok sinej,
opuchniętej twarzy trupa zzieleniał i, by nie zwymiotować, przygryzł palce. Nie wytrzymał długo;
czym prędzej wybiegł z kostnicy. Górecki spokojnie zabezpieczył zwłoki, choć również, jak tylko
potrafił, omijał je wzrokiem.
Odnalazł Kurczycha na półpiętrze, przy otwartym oknie wychodzącym na plac za budynkiem.
Mężczyzna głęboko wciągał chłodne, przesycone wilgocią powietrze.
– To ona – wyjąkał, gdy detektyw stanął obok. – Chyba ona. Bo jest taka... inna...
Zawiesił głos i odetchnął donośnie, ciężko jak astmatyk.
150
Negatywy
– Dowiemy się – obiecał Górecki. – Mam nadzieję, że zgodzi się pan na pobranie materiału
genetycznego do porównań?
– Z żoną? – padło pełne konsternacji pytanie.
– Z dzieckiem – sprostował detektyw. – Po co pańska żona wróciła do kraju?
Paweł gwałtownie potrząsnął głową; nie chciał, by śledczy dostrzegł spływające po
policzkach łzy. Odwrócił wzrok i otarł oczy rękawem.
– Chciała spotkać się z rodziną, powiedzieć o ciąży... Pożegnać się. Widzi pan, jadę na
kontrakt do Urugwaju... Kto wie, czy wrócimy jeszcze do Polski... – Westchnął głęboko. – Jak
znalazła się w tamtej pokolejowej ruderze?
– Jeszcze nie wiemy. – Górecki zamknął okno. – Ktoś miał po nią wyjść na lotnisko? Z kim
miała się tu spotkać?
– Między innymi z ojczymem. – Paweł bezwiednie zacisnął pięści, a w jego głosie pojawił się
gniew. – Zawsze mówiła, że to kawał sukinsyna. Uciekła od niego, jeszcze zanim skończyła
osiemnaście lat, i nie odwiedzała go nawet, gdy przylatywaliśmy do kraju. Zawsze
zatrzymywaliśmy się u moich rodziców. Ostatnio jakiś rok temu. – Pociągnął nosem i znów otarł
oczy, tym razem palcami. – Nie wiem, czemu nagle teraz zmieniła zdanie... Pamiętam, zdziwiło
mnie to, ale...
– Może chciała się pogodzić – zaczął Górecki, ale przerwał, widząc, jak rozmówca łapie się
za głowę i mocno ściska ją palcami, jakby chciał zgnieść czaszkę.
– Myślę, że skurwiel ją wykorzystywał, panie podkomisarzu. Nie powiedziała tego wprost,
ale jestem pewien. Po czymś takim...
Kurczychowi załamał się głos; znów uciekł wzrokiem gdzieś za okno.
– Rozumiem – przyznał zamyślony Górecki. – Poda mi pan nazwisko tego człowieka?
– Nie znam. Monika nigdy go nie wymieniła. Nie chciała rozmawiać o tym bydlaku.
– A panieńskie nazwisko pańskiej żony?
– Marecka – jęknął, ukrywając twarz w dłoniach.
Zamyślony detektyw patrzył bez słowa, jak rozmówca łka bezgłośnie. Marecka, Marecka,
znał to nazwisko. W tej chwili nie potrafił skojarzyć skąd, ale był pewien, że w końcu sobie
151
Negatywy
przypomni. Po głowie plątało mu się wspomnienie słów Cichonia: „Ta dziewczyna nie pasuje do
schematu...”.
Miał rację. Nie pasowała.
***
Wysłana na przymusowy urlop Marecka nie mogła sobie znaleźć miejsca. Miotała się po
domu, zżymała na bezczynność i martwiła coraz bardziej prawdopodobnym wewnętrznym
dochodzeniem w jej sprawie. Odsunięcie od prowadzonego śledztwa nie wróżyło nic dobrego,
podobnie jak dwie kreski na wykonanym rano teście ciążowym. Już sam romans z podwładnym był
błędem, zachodziła jednak w głowę, jak mogła dać się wciągnąć w tak grubą aferę? W dodatku
niezarejestrowany numer na kartę, za pośrednictwem którego porozumiewała się z Pawłem, uparcie
nie odpowiadał. Ustalili co prawda, że nie będą się kontaktowali, aż sprawa przycichnie, ale
sytuacja się zmieniła; taka wiadomość nie mogła czekać. Marecka, co prawda, widziała Kurczycha
poprzedniego dnia na pogrzebie Anki, ale z daleka skrzyżowali tylko spojrzenia i nie zamienili
nawet słowa. Obecne milczenie mogło oznaczać, że został aresztowany i to tylko kwestia czasu,
gdy dobiorą się do niej. Na samą myśl żołądek podchodził kobiecie do gardła, działając jak ponura
przepowiednia nadchodzących ciążowych mdłości.
Perspektywa posiadania dziecka nie ucieszyła Mareckiej tak, jak powinna. Ostatnie wypadki
sprawiły, że do kwestii rodzicielstwa podchodziła z dużą rezerwą, a wspomnienie nieudanego
małżeństwa rodziców jeszcze pogarszało sprawę. Zresztą będzie mogła mówić o szczęściu, jeśli nie
trafi za kratki, a po prostu wyrzucą ją z policji. Ładne mi szczęście, pomyślała natychmiast, lekko
uderzając pięścią w płaski jeszcze brzuch. Z czego będziemy się utrzymywać?
Zaczęło zmierzchać, ale nie zapaliła lampy. Zmęczona bezcelowym krążeniem po pokoju
opadła na fotel i zastygła na chwilę w bezruchu, podkurczywszy nogi. Wpatrywała się przez
moment w pogrążające się w mroku sprzęty; w końcu nie wytrzymała i sięgnęła po telefon. Po raz
kolejny wybrała ten sam, nieprzyporządkowany do żadnego nazwiska numer, cierpliwie odczekała
kilka sygnałów, po czym, zirytowana brakiem odzewu, ze złością cisnęła komórkę na stolik.
152
Negatywy
Urządzenie uderzyło w kubek niedopitej herbaty i odbiło się od niego z brzękiem. Zgasło,
pogrążając pokój w ciemności. Marecka odetchnęła ciężko, raz i drugi, zwalczając irracjonalną
ochotę, by wyjść z domu i złożyć Pawłowi niezapowiedzianą wizytę. Następna myśl, by za
pośrednictwem zwykłego SMS-a powiadomić sukinsyna, że zostanie ojcem, też zakrawała na
zachowanie tyleż żałosne, ile nierozsądne i Marecka aż postukała palcem w czoło. Istna „Moda na
sukces”, mruknęła pod nosem.
Dźwięk nadchodzącej wiadomości sprawił, że prawie spadła z fotela. „Zejdz do garazu”,
odczytała i jednym susem dopadła do okna, ale na podwórku pogrążonym już w mroku wczesnego
wieczora nie dostrzegła nikogo. Nie zdziwiło jej to; na odziedziczonej po rodzicach, ogrodzonej
wysokim płotem posesji czuła się na tyle bezpiecznie, że nie zawsze zamykała garaż na klucz.
Paweł o tym wiedział, na pewno czekał w środku; zeszła skąpo oświetlonymi schodami na parter,
starając się nie okazywać zbytniego, kompromitującego pośpiechu. Tuż przy drzwiach zapachniało
smarem i rozlanym paliwem; Marecka słyszała wyraźnie szuranie po drugiej stronie, ale szpara nad
progiem tonęła w mroku.
– Mogłeś wejść, otwarte – powiedziała, chwytając za klamkę.
W odpowiedzi usłyszała jakieś niewyraźne słowa, ale nie zrozumiała żadnego z nich.
– Paweł? – Otworzyła drzwi, stanęła na progu, ale zobaczyła tylko odbicie żarówki w szybie
samochodu. Rumor powtórzył się, ale gdzieś w głębi pomieszczenia. – Dlaczego nie włączyłeś tej
cholernej lampy? – Zniecierpliwiona kobieta zanurzyła ramię w ciemności, sięgając dłonią do
włącznika, ale zamiast charakterystycznego pstryknięcia usłyszała dziwny syk.
Poczuła słodkawy zapach; w tej samej chwili zakręciło się jej w głowie. Nieprzytomna
osunęła się na podłogę.
Światło w korytarzu zgasło.
153
Negatywy
***
– Ściągnij go natychmiast. – Górecki wpadł do pracowni Orzelskiego. – Nieistotne dlaczego.
– W tym momencie nie mogę – odburknął naukowiec, przebierając palcami po klawiaturze. –
Przed chwilą prosił o pełną manifestację.
– Więc ją przerwij, kurwa – detektyw podniósł głos. – Ma wrócić, rozumiesz?
Urażony Orzelski skrzywił się z niezadowoleniem, mrucząc pod nosem jakieś przekleństwa,
ale zdenerwowany śledczy nie zwracał na niego uwagi. Nie zamierzał wtajemniczać uczonego
w nagły zwrot w śledztwie, który zmienił kolegę detektywa w jednego z podejrzanych. Odkrycie,
że Monika Kurczych z domu Marecka tak naprawdę była pasierbicą Cichonia uruchomiło lawinę.
Zestawienie kolejnych zbrodni z harmonogramem delegacji detektywa nie wypadło na jego
korzyść; okazało się, że wszystkie ofiary zginęły w czasie, gdy Cichoń przebywał po swojej stronie.
Ale najbardziej pogrążało detektywa porównanie numerów seryjnych posiadanej przez niego broni
z tymi, które umieścił w ostatnim raporcie. To przypadkowe odkrycie Góreckiego zmieniało bardzo
wiele, choć na zwykły zbieg okoliczności zakrawał fakt, że wystarczyło zmienić kolejność dwóch
ostatnich cyfr, by z walthera Nogaja otrzymać prywatny pistolet doświadczonego detektywa.
– Na co czekasz? – powtórzył, zniecierpliwiony.
– Na kolarzy – odburknął wściekle naukowiec. – To nie mikrofalówka z jednym przyciskiem.
Najpierw muszę gościa zlokalizować. I nie stój mi nad głową, to w niczym nie pomoże.
– Wyszczekany się zrobiłeś – zauważył cierpko Górecki. – Aż za bardzo.
W pracowni Orzelskiego zawalonej książkami, wyblakłymi wydrukami i częściami
nieznanych detektywowi urządzeń niełatwo było znaleźć wolne krzesło. Detektyw wypatrzył jedno,
ostentacyjnie zrzucił z niego poplamione kawą papierzyska i usiadł, odwracając mebel tak, by mieć
dogodny widok na komputer i komorę przesyłu.
– I co? – odezwał się po krótkiej chwili milczenia.
– Gówno – mruknął Orzelski, nie odwracając wzroku od monitora.
Na jego zwykle bladą twarz wstąpił nienaturalny w tej sytuacji rumieniec; uwadze
Góreckiego nie uszły też zaciśnięte szczęki uczonego i nerwowe kołysanie nogą. Nie wszystko szło
154
Negatywy
zgodnie z planem, zrozumiał detektyw. Z satysfakcją przybrał najbardziej drwiącą z min i już miał
rzucić jakąś złośliwą uwagę, gdy zapaliła się lampka kontrolna komory przesyłowej. Śledczy
natychmiast poderwał się z miejsca; w jednej chwili chęć do żartów opuściła go na dobre.
Odruchowo sięgnął pod pachę, odpinając kaburę służbowej broni.
– Ty otworzysz – rozkazał, cofając się o krok.
Naukowiec obrzucił go ironicznym spojrzeniem. Zdążył zauważyć ten instynktowny odruch.
– Myślisz, że zamiast Cichonia sprowadzę ci Kubę Rozpruwacza? – Uśmiechnął się krzywo.
– W komorze znajdzie się ten, kto nosi lokalizator. Twój kolega nie jest idiotą, nie pozbędzie się go.
– Dość pierdolenia, otwieraj – zniecierpliwiony Górecki znów podniósł głos.
Orzelski wzruszył ramionami, ale wykonał rozkaz; mimo iż detektyw uparcie wypatrywał
ponad jego ramieniem barczystej postaci Cichonia, jedyne, co widział, to metaliczna powierzchnia
wnętrza komory.
– Kurwa. – Ściany urządzenia odbiły echem zdławiony głos zaaferowanego naukowca. –
A jednak twój kolega jest idiotą. I to skończonym.
Górecki natychmiast znalazł się obok. Odepchnął Orzelskiego i zajrzał do środka;
w pierwszej chwili zamarł, po czym potrząsnął głową z niedowierzaniem.
Wewnątrz komory przesyłowej znajdował się tylko pusty na pierwszy rzut oka baniak po
letnim płynie do spryskiwaczy. Detektyw przykucnął i ostrożnie podniósł przedmiot.
– Co teraz będzie? – spytał, potrząsając pojemnikiem.
– Nic. Przez jakiś czas pozostanie w zawieszeniu obserwacyjnym, ale potem zaniknie.
– A jeśli wróci?
– Umrze, jeśli nie od razu, to w ciągu kilku godzin. Bez manifestacji regeneracyjnych nie
wróżę mu wielkich szans.
Górecki znowu potrząsnął baniakiem, na którego dnie zagrzechotał nieduży aparat, bez
przeszkód mieszczący się w uchu dorosłego mężczyzny. Komunikator Cichonia.
155
Negatywy
***
– Czego pani ode mnie chce? Nie znam pani – wybełkotała niewyraźnie Marecka.
Skrajnie osłabiona z trudem skupiała wzrok na postaci nieznajomej kobiety. Pulsowanie
w skroniach nie ustawało, gardło piekło nieznośnie, a wysuszony, obolały od rurki intubacyjnej
język nie ułatwiał mówienia. Gdy na moment przymknęła oczy, zdawało się jej, że spada.
– Nazywam się Wiesława Białas – usłyszała. – I rzeczywiście, raczej nie spotkałyśmy się
nigdy wcześniej, ale powinna pani mnie wysłuchać. Mam informacje o człowieku, który zamierzał
upozorować pani samobójstwo.
Zaintrygowana Marecka zmusiła się do podniesienia powiek. To było coś nowego; do tej pory
przypuszczano raczej, że sama zamierzała się zabić. W jednym momencie zawodowa dociekliwość
przezwyciężyła marazm.
– Skąd pani je ma? – spytała.
– Nie spyta pani kto to? – Białas uniosła brwi.
– Już wiem.
– Nie wie pani.
Marecka otworzyła oczy jeszcze szerzej. Kto jeśli nie Paweł?
– Ten, kto wezwał karetkę – stwierdziła z przekonaniem.
Wiesława pokręciła głową.
– Nie. Ten, który rozpylił pani w twarz gaz usypiający, a potem zamknął panią w garażu
i uruchomił silnik samochodu, uprzednio starannie zatykając szpary pod drzwiami. On naprawdę
chciał panią zabić.
Śledcza poczuła, że brakuje jej tchu; postać Białas niepokojąco zaczęła rozmazywać się przed
oczami. By powstrzymać łzy, Marecka zamrugała szybko.
– Kurczych – szepnęła, odwracając głowę. – Ty skurwysynu...
Wiesława podeszła bliżej i usiadła na krześle obok łóżka. Wyciągnęła rękę i delikatnie
pogładziła blade palce Moniki.
156
Negatywy
– Nie, dziecko. To nie on. Kurczych gdzieś przepadł. Uciekł, być może za granicę. Pewnie
nawet nie zna pani tego człowieka.
Ciałem leżącej wstrząsnął dreszcz. Niezgrabnym szarpnięciem strąciła dłoń Białas, nie
spytała jednak kto, zbyt wzburzona, by wydusić choćby słowo ze ściśniętego gardła.
– Najgorsze jest to, że on najwidoczniej zna panią bardzo dobrze – dodała ciszej Wiesława.
– Kto? – Marecka poruszyła ustami bezgłośnie.
– Niejaki Orzelski – padła odpowiedź. – Nauczyciel i niespełniony wynalazca.
Pośmiewisko całego świata naukowego, nawiedzony propagator hipotezy rzeczywistości
bliźniaczych, miała dodać Białas, ale zachowała to dla siebie, widząc, jak śledcza niespodziewanie
podrywa się z poduszki, a na jej policzki wstępuje intensywny rumieniec.
– Ale ja go znam! – wydyszała. – Uczył mnie fizyki w liceum. Brałam u niego korepetycje...
Przychodził do naszego domu... Matko Boska... – Tym razem to Marecka mocno, z desperacją
schwyciła dłoń Białas i ściskając ją gorączkowo, spytała: – Kto wezwał karetkę? Paweł, prawda?
Uczona powoli pokręciła głową, z żalem obserwując, jak z twarzy chorej znika rozbudzona
dopiero co nadzieja i jak gaśnie płomień świeżo rozniecony w jej błyszczących oczach.
– Nie, dziecko – powtórzyła. – Nie on. Tego człowieka nie zna pani na pewno. Ale jest gotów
pani pomóc. O ile zdąży pani wydobrzeć, zanim on...
Urwała, zagryzając wargi. Marecka z niemym pytaniem w oczach puściła jej dłoń.
– Nazywa się Cichoń – wyjaśniła Białas. – Jest detektywem... Działa w ukryciu, można tak
powiedzieć... Choć to określenie nie do końca oddaje sytuację.
Serce śledczej zaczęło bić jak szalone; przypomniała sobie przesłuchanie Anki. Nerwowo
rozejrzała się po szpitalnej sali, ale oprócz Wiesławy nie zauważyła nikogo. Poczuła, jak po plecach
przebiega jej zimny dreszcz.
– On tu jest, prawda? – zniżyła głos, jakby obawiała się, że usłyszy ją ktoś niepowołany.
– Tak, dziecko. – Białas powoli skinęła głową i odwróciła głowę w kierunku okna,
uśmiechając się słabo.
– Mówiłem, że to bystra dziewczyna. – Cichoń odwzajemnił uśmiech, podszedł do uczonej
i z czułością położył jej rękę na ramieniu. – Będzie dobrze, Wieśka. Będzie dobrze.
157
Negatywy
Uśmiech Białas zgasł tak nagle, jak się pojawił. Westchnęła cicho, pełna złych przeczuć.
Kątem oka widziała dłoń detektywa, ale nie poczuła już ciepła jego skóry.
Jakby naprawdę już go nie było.
***
Białas raźno maszerowała mało uczęszczanymi o tej porze uliczkami, stukając kijami do
nordic walkingu w mokry chodnik. Marecka dyskretnie podążała jej śladem. Zmierzch zapadł już
dawno, a śledcza z nasuniętym na oczy kapturem nie rzucała się w oczy. Utrzymywała dystans,
obawiając się, że spłoszy potencjalnego agresora. Ataku spodziewała się w każdej chwili; zgodnie
z informacjami Cichonia, Orzelski miał wykorzystać upodobanie Wiesławy do samotnych
wieczornych wędrówek. Od kilku dni towarzyszyła więc uczonej; zawieszono ją, wolnego czasu
miała aż nadto. Napięcie, które czuła za pierwszym razem, osłabło, spacer spowszedniał, marszruta
zdążyła wejść w rutynę i teraz już tylko niewesołe myśli przyspieszały bicie serca Mareckiej.
Zżymała się, że Białas tak ochoczo przystała na odgrywanie roli przynęty. Nie wierzyła, by uczona
narażała się na niebezpieczeństwo tylko z czystej chęci pomocy Cichoniowi. Na pytanie, czemu
właściwie detektyw poświęca Wiesławę, by oczyścić Monikę z zarzutów i pomóc jej w śledztwie,
też nie potrafiła sobie odpowiedzieć. Spytała o to Białas, ale historia, którą opowiedziała uczona,
pasowałaby raczej do kiepskiego filmu niż do rzeczywistości, nawet równoległej.
– Wszystko mi jedno – odparła fizyczka tamtego dnia. – I tak długo nie pożyję. Rak,
rozumiesz? – W jednej chwili zaszkliły się jej oczy, więc szybko przymknęła powieki. – A Cichoń...
Widzisz, po tamtej stronie miał pasierbicę. Powiedział mi, że zbliżyli się do siebie bardziej, niż
powinien rodzic z dzieckiem, chyba wiesz, co mam na myśli. Wie, że zrobił jej świństwo, ale nie
zdoła już nic naprawić, bo dziewczyna nie żyje. Żyjesz za to ty... Chce ci pomóc, bo jesteś kimś
w rodzaju... jej negatywu.
– Że niby kim? – skrzywiła się wtedy Marecka.
– No dobrze, zapomnij o tym. Po prostu jesteś do niej podobna.
158
Negatywy
– To wszystko brzmi jak scenariusz jakiegoś durnego „Z Archiwum X” – prychnęła, aż Białas
spojrzała na nią z oburzeniem:
– Nie drwij, dziewczyno. Życie to nie serial.
Rozbrojona tym stwierdzeniem nie spytała już, czy uczona naprawdę wierzy w te wszystkie
bzdury o ciemnej materii. Teraz, po kilku dniach daremnego oczekiwania na zamachowca,
Mareckiej przyszło do głowy, że cała historia wygląda na wytwór wyobraźni Wiesławy i żaden atak
nigdy nie nastąpi. Tylko kto, jeśli nie Cichoń zadzwonił na pogotowie, gdy śledcza leżała
nieprzytomna w garażu? Niesłyszany wcześniej przez Monikę głos na zapisie z dyspozytorni
należał do mężczyzny; głos głęboki, dźwięczny, twardy, pod koniec nagrania lekko już drżący i tym
właśnie drżeniem zdradzający troskę i zaangażowanie. Marecka odtwarzała go wielokrotnie, prawie
obsesyjnie, tak często, że wrył się w pamięć; choć anonimowy, przestał być nieznajomy. Nie stał się
jednak bliski, nie pozwalało na to brzemię towarzyszących mu traumatycznych wspomnień oraz
niepewność co do motywów mówiącego. Nagranie urywało się zresztą nagle, jakby dzwoniącemu
rozładował się telefon. Albo jakby ktoś go nakrył...
Także i tego wieczora, choć Monika bardzo się starała, nie zdołała wyrzucić z pamięci słów
nieznajomego. Nieproszone przemykały przez jej umysł raz po raz. Zaklęła, by przerwać to
niepożądane zapętlenie i skupiła wzrok na jasnej plamie przed sobą; Białas pokonywała właśnie
przejście dla pieszych.
Wtedy śledcza zobaczyła ten samochód.
Stary grat z rzężeniem wysłużonego silnika wyłonił się z bocznej uliczki i z impetem wjechał
na pasy zaraz po tym, jak wkroczyła na nie Białas. Zahamował z piskiem opon, ale dopiero wtedy,
gdy kobieta przekoziołkowała ponad maską i tylko dlatego, by nie skończyć na ogrodzeniu po
drugiej stronie drogi. Zaszokowana Monika w pierwszej chwili zamarła w bezruchu, wstrzymując
oddech, ale gdy z oddali dobiegł jazgot bezskutecznie uruchamianego silnika, poderwała się do
biegu. Pomimo wysiłków kierowcy rzęch nie ruszył z miejsca, gasnąc po każdym przekręceniu
kluczyka w stacyjce. Marecka przyspieszyła kroku, odruchowo sięgając po broń. Zanim zatrzymała
się kilka kroków od auta, akumulator padł na dobre. Zapadła cisza; samochód wyglądał na pusty.
159
Negatywy
– Wyłaź! – wrzasnęła do kierowcy, który najwyraźniej chciał się ukryć, kładąc się na
siedzeniach, ale nie uzyskała odpowiedzi.
Trzymając niewidocznego przeciwnika na muszce, ostrożnie otworzyła drzwi. Zdębiała;
w osłupieniu wpatrywała się we wnętrze wozu, nie wierząc w to, co widzi.
W środku nie było żywego ducha. A przecież nie spuszczała z pojazdu oka; gdyby ktoś uciekł
przez drzwi po stronie pasażera, zauważyłaby. Nagle drgnęła; bezradnie rozejrzała się wokoło, ale
oprócz niej i nieprzytomnej Białas nie zauważyła nikogo. W jednej chwili oblała się zimnym
potem; zagryzła wargi i mocniej zacisnęła drżącą dłoń na rękojeści pistoletu, po czym dla pewności
podtrzymała broń drugą ręką.
– Cichoń? – szepnęła, mierząc w powietrze i obejrzała się nerwowo jeszcze raz. – To ty,
Cichoń? Dlaczego, do kurwy nędzy, zrobiłeś coś takiego?
Wiedziała, że nie usłyszy wyjaśnień. W stróżówce pobliskiego zakładu pracy światło zapaliło
się i zaraz zgasło, w oknie na parterze starej kamienicy po drugiej stronie ulicy poruszyła się firanka
i Marecka poczuła nagle, jakby z ukrycia patrzyły na nią dziesiątki oczu. Trzęsącymi się dłońmi
schowała pistolet i sięgnęła po telefon. Wybrała numer alarmowy, ale nie zdążyła podnieść aparatu
do ucha.
Ryk silnika parkującej na końcu ulicy furgonetki i odległe wycie syreny fabrycznej zlały się
w jedno. Śledcza patrzyła w odrętwieniu, jak zdezelowany van, trąc podwoziem o wysoki
krawężnik, wytacza się na jezdnię i pędzi w jej kierunku.
Oślepiona jego jaskrawymi reflektorami nie zdobyła się na unik.
***
Górecki uderzył pięścią w drzwi z napisem „Wydział Nauk Przyrodniczych, Instytut Fizyki,
Katedra Fizyki Cząstek, Pracownia Fizyki Doświadczalnej, dr S. Orzelski”, ale nie doczekał się
odzewu. Pomieszczenie zastał zamknięte od wewnątrz, a do naukowca nie mógł dodzwonić się od
przedwczoraj. W dziekanacie poinformowano go, że doktor wziął kilka dni urlopu, ale ani koledzy,
ani sąsiedzi nie potrafili określić, dokąd się udał. Detektyw czuł, jak powoli opuszcza go
160
Negatywy
cierpliwość; zaklął pod nosem i uderzył w drzwi jeszcze mocniej, choć wiedział, że to bezsensowne
zachowanie nic nie da. Hałas zwrócił jednak uwagę uczonego z sąsiedniego laboratorium;
mężczyzna w pożółkłym, niegdyś białym fartuchu wypadł na korytarz czerwony ze złości.
– Co się pan tak tłucze? Moje maszyny źle znoszą wibracje. Na którym pan jest roku?
Górecki przewrócił oczami; nie pierwszy raz tutaj wzięto go za studenta. Leniwym ruchem
wyciągnął legitymację.
– Na ostatnim – mruknął, obserwując, jak naukowiec mruży powieki, usiłując dojrzeć, co za
błyszczący przedmiot detektyw trzyma w dłoni.
Gdy w końcu uczonemu udało mu się odkryć, z kim ma do czynienia, nie zdziwił się wcale.
Skrzywił się tylko i powiedział:
– Tu i tak nie znajdzie pan doktora Orzelskiego.
– To się okaże. Klucz wciąż tkwi w zamku... po drugiej stronie. Drzwi nie przylegają, widać,
że w środku pali się światło. Ktoś tam musi być. Te sutereny nie posiadają okien, przez które można
się wymknąć.
Uczony uśmiechnął się mściwie.
– Sądzi pan, że postanowił ze sobą skończyć?
– A pan sądzi, że miał powód? – odburknął detektyw. – Portierka poszła po ślusarza, wkrótce
się okaże.
Naukowiec prawie zatarł ręce z uciechy.
– Widzi pan, Orzelski postawił wszystko na jedną kartę. Uparł się, że coś udowodni, a to nie
jest profesjonalne podejście do badań. W nauce nie można z góry zakładać wyniku, rozumie pan?
Nie można wierzyć, że coś jest słuszne albo nie. Trzeba mieć otwarty umysł.
Znudzony Górecki sięgnął do kieszeni po papierosy.
– Zapali pan? – Wyciągnął dłoń z pudełkiem do rozmówcy. – Chciał udowodnić prawdziwość
teorii makrosplątania, słyszałem to już.
– Co to, to nie. – Naukowiec kiwnięciem dłoni zaprosił detektywa do palarni w końcu
korytarza. – Słuszność tej teorii udowodnili już Marshall i O'Toole z Princeton. Orzelski chciał
podważyć ich ustalenia.
161
Negatywy
– To znaczy?
– Chciał obalić tezę, że pomiędzy światem naszym i światem bliźniaczym zbudowanym
z ciemnej materii istnieją powiązania, które determinują los osób po jednej i drugiej stronie.
A przecież w Stanach służby już korzystają z tego odkrycia przy zwalczaniu chociażby islamskiego
terroryzmu. Orzelski przy swoim oślim uporze raczej nie dochrapie się profesury.
Górecki wypuścił z ust kłąb dymu.
– Obalić – powtórzył w zamyśleniu. – Co musiałby zrobić, żeby tego dokonać?
– Znaleźć inny czynnik sprawczy – padła odpowiedź. – Albo udowodnić, że wydarzeniami po
tej i po tamtej stronie rządzi czysty przypadek. Ale taką opcję wyklucza statystyka.
– Czynnik sprawczy? – podchwycił Górecki. – Na przykład człowiek, który odpowiadałby za
śmierć tych samych ludzi po obu stronach?
Naukowiec skinął głową bez przekonania.
– Na przykład. Ale to wyjście należy z kolei do skrajnie nieprawdopodobnych.
Na drugi koniec korytarza ze schodów wytoczyła się otyła portierka, a za nią wyszedł
mężczyzna w kombinezonie roboczym. Na ich widok detektyw pośpiesznie zdusił papierosa
w popielniczce na pokracznym stoliku i wrócił pod drzwi pracowni Orzelskiego. Starszy naukowiec
niczym cień podążył jego śladem.
– Otwieraj pan – mruknął Górecki do ślusarza.
Mężczyzna bez słowa zabrał się do pracy; hałas powstający podczas wyłamywania zamka
mieszał się z odgłosami pociągania nosem portierki i niecierpliwym pochrząkiwaniem uczonego.
Jedynie detektyw pozostał niewzruszony. Gdy drzwi wreszcie stanęły otworem, pierwszy
przekroczył próg; pozostała trójka zatrzymała się tuż przed wejściem i zaglądała do zagraconego
pomieszczenia z nieskrywanym rozczarowaniem.
– Nie ma go – zauważyła kobieta.
– Mówiłem. – Naukowiec skrzywił się z wyższością.
Górecki podszedł do biurka i poruszył myszą; czarny ekran monitora nagle ożył, ukazując
panel logowania. Od razu przeniósł wzrok na komorę przesyłową; była zamknięta, a z urządzeń za
nią wydobywało się monotonne buczenie.
162
Negatywy
– Aparatura działa – stwierdził. – Zna pan hasło?
Uczony pokręcił głową.
– Ja? Skąd? Ale niech pan popyta doktorantów, prędzej któryś z nich... Ale i tak wątpię, by
umieli to obsługiwać. Orzelski poznał tę technologię w Stanach.
– Popytam – rzucił nieobecnym głosem Górecki, po czym zwrócił się do ślusarza: – Pan
naprawi ten zamek. Zamkniemy ten pokój, tym razem od zewnątrz.
Człowiek w kombinezonie roboczym mruknął pod nosem coś w rodzaju: „Się zrobi”,
a naukowiec uśmiechnął się do śledczego poufale.
– Na wypadek gdyby nasz przyjaciel wrócił? – spytał, stukając zgiętym palcem we właz
komory przesyłowej.
Górecki wzruszył ramionami. Pierwszą myśl, że Orzelski wyruszył, by zrehabilitować się,
odnajdując zaginionego Cichonia, zdążyła już zastąpić następna: że nie wybrał się w taką podróż po
raz pierwszy.
– Na wszelki wypadek – odparł wymijająco.
***
– Dość. – Orzelski dołączył do swojego negatywu, obserwującego ulicę zza pordzewiałej
bramy rozsypującej się kamienicy. – Od teraz nie rób nic.
– A ty?
– Wracam do siebie. – Uruchomił lokalizator, po czym włożył go do ucha. – Wpiszę
współrzędne tego obszaru i ściągnę Cichonia. Wiem, że tu jest. Musi tu być.
– Co ze mną? Jeśli znajdą moje ślady w tych autach? – W głosie nauczyciela i niespełnionego
wynalazcy pojawił się strach. – A jeśli Kurczych widział, jak zabieram mu telefon? A jeśli ona cię
widziała? Przecież wyglądasz tak jak ja.
Orzelski, wyraźnie zdenerwowany, z niecierpliwością czekał, aż lokalizator połączy się
z komputerem w Instytucie.
163
Negatywy
– Miałeś się postarać, żeby nie znaleźli żadnych śladów. Poza tym nikt oprócz ciebie mnie
tutaj nie widzi. Częściowa manifestacja, rozumiesz? – Wskazał ruchem głowy na ulicę, gdzie
oszołomiona Marecka pochylała się właśnie nad nieprzytomną Białas. – Będzie się upierała, że to
sprawka Cichonia i że samochody były puste. Zatrzymałem się odpowiednio blisko, by mogła
przyjrzeć się dokładnie – dodał złośliwie. – Nie martw się, tu wszyscy uważają rzeczywistości
bliźniacze za bzdurę. W razie czego możesz zgrywać wariata.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale usłyszał charakterystyczne pikanie. Komputer
przygotowywał automatyczne przeniesienie. Zanim zdążył przymknąć powieki, obraz obskurnej
bramy rozmył mu się przed oczami.
***
– Cichoń, niech cię szlag trafi – powtarzała Marecka, pocierając piekące, zaczerwienione od
powstrzymywanego płaczu oczy. – Po co to wszystko? Po co?
Od dłuższej chwili roztrzęsiona klęczała nad ciałem konającej Wiesławy. Cichoń przysiadł na
krawężniku nieopodal, ze smutkiem wpatrując się w negatyw przybranej córki.
– To nie ja, Moniś – wyjaśnił łamiącym się głosem, choć dobrze wiedział, że nie mogła go
usłyszeć. – Nie ja. Nie wiem kto, dużo bym dał, żeby się dowiedzieć. Żałuję, że nigdy się nie
dowiem, choć pewnie Orzelski maczał w tym palce. Szkoda mi Wieśki, naprawdę szkoda, ale ktoś,
kto umiera po tamtej stronie, musi umrzeć też i po tej. Przynajmniej ty żyjesz... Jeszcze. I oby jak
najdłużej. Bo to, skarbie, niestety przesądzone. A tak bardzo chciałbym wpadać tu od czasu do
czasu. Widywać ciebie... Zobaczyć wnuka...
Ulicę wypełnił ryk sygnału nadjeżdżającej karetki; migotanie kogutów wydobyło z mroku
mokre policzki śledczej, ożywiając je barwnymi refleksami.
– Niech cię diabli wezmą, sukinsynu – jęknęła, zaciskając pięści. – Nienawidzę cię!
– Wiem. Powiedziałaś mi to już kiedyś, zanim uciekłaś z domu. Właściwie cię rozumiem,
wiem, czemu wykradłaś mi walthera. Zapewne morderca sam cię znalazł, namówił, przekonał, że
164
Negatywy
w ten sposób się zemścisz. Zasłużyłem sobie na to. Tak, wiem, że tak naprawdę to nie ty, tylko moja
mała dziewczynka, ale...
– Żebyś zdechł...
Cichoń pokiwał głową z rezygnacją.
– To już się stało, Moniś. Na dobrą sprawę już wtedy, gdy twój kochanek zastrzelił tamtego
włóczęgę. A gdy w garażu pozbyłem się komunikatora, już nic...
Nie dokończył; widok ulicy na przedmieściach zastąpiła doskonała, głęboka czerń.
***
Rozgorączkowany Orzelski szarpnął uchwyt włazu komory przesyłowej natychmiast po tym,
jak zgasła lampka kontrolna. Z rozmachem otworzył drzwiczki; śmierdząca, czerwona breja wylała
się z wnętrza na wytartą wykładzinę. Naukowiec osłupiał, wpatrując się z obrzydzeniem w połowę
rozerwanego potężną siłą ciała. Czując żołądek podchodzący do gardła, odwrócił wzrok, ale nie
zdołał powstrzymać mdłości.
Zrozumiał. Wpisując współrzędne zbytnio zawęził przeszukiwany obszar i część Cichonia
pozostała po tamtej stronie. Najgorsze było to, że mimowolnie potwierdził w ten sposób
amerykańską teorię; tę, którą tak bardzo chciał obalić. Na ironię losu zakrawał fakt, że nawet gdy
tracił kontrolę nad wydarzeniami, sprawy i tak ostatecznie biegły przetartym już wcześniej
szlakiem. Przecież to Anka miała wtedy zginąć tam, na torowisku, miało to być jeszcze jedno,
tajemnicze morderstwo, za które finalnie obciążono by starego śledczego. Szlag by to trafił; tej
teorii nie da się podważyć. Przynajmniej nie tak łatwo, jak się Orzelskiemu zdawało.
Wmanewrowanie Cichonia we wszystkie te zbrodnie może nie wystarczyć.
Hałas w pracowni zwrócił uwagę kogoś w korytarzu; zadudniły ciężkie kroki, rozległ się
ostry krzyk, ktoś inny równie głośno odpowiedział. Na moment zapadła cisza, ale odgłosy zaraz
powróciły i to ze zdwojoną siłą. Dopiero wtedy Orzelski zauważył, że w zamku brakuje klucza.
Zastygł, wsłuchując się w zwielokrotnione echa butów stukających w posadzkę. Ożywił się
dopiero, gdy głosy, tym razem tłumione, rozległy się pod samymi drzwiami. W jednej chwili dopadł
165
Negatywy
komputera, ale zanim zaprogramował współrzędne przeniesienia, usłyszał chrobot klucza, po czym
drzwi otwarły się z hukiem.
– Stać! – ryknął Górecki, choć naukowiec stał jak skamieniały. – Stefanie Orzelski, jest pan
aresztowany pod zarzutem morderstwa Ilony Gackiej, Henryki Musiał, Anny Nowak, Moniki
Mareckiej i Wiesławy Białas. – Ogarnął wzrokiem czerwoną maź pod stopami naukowca i podszedł
bliżej, omijając ją z odrazą. Zbladł jak papier, widząc zawartość komory przesyłowej, i dodał po
chwili zdławionym głosem: – A także, z tego co widzę, detektywa Jakuba Cichonia.
– Nie masz dowodów – wymamrotał naukowiec.
– Mam. Pistolet w twojej szopie. – Górecki skinął na zastygłych w progu mundurowych. –
Skuć go i wezwać ekipę.
Sam jak najszybciej opuścił pracownię, jak na skrzydłach pokonał schody i wypadł przed
Instytut, gwałtownie łapiąc mroźne, ciężkie od pyłu i spalin powietrze.
W porównaniu z fetorem laboratorium wydało mu się ono krystalicznie czyste.
166
ZATARTY TROP
– Jedź! – rozkazał.
Beth nie wykonała polecenia, ogarniając zbaraniałym wzrokiem spoconą twarz obcego
mężczyzny, który właśnie wpakował się na fotel pasażera. Wysadziła Ethana przed szkołą, ale nie
wpadła na to, by zablokować drzwi, gdy dzieciak wysiadł. Światła zmieniły kolor na zielony,
kierowcy z tyłu zaczęli wściekle trąbić, a ona zdołała wydobyć z gardła jedynie krótki, żałosny jęk:
– Ale…
– Ruszaj, kurwa! – ryknął intruz, wciskając jednocześnie pod jej żebra zimny przedmiot
o wąskim, ostro ściętym końcu. – Już!
Wyraźnie poczuła go przez cienki materiał lekkiej bluzki. Pistolet czy nóż? Nie ośmieliła się
spojrzeć w dół. Stopa sama odnalazła pedał gazu, samochód ruszył z piskiem opon, ponownie
witany jazgotem klaksonów, tym razem ze strony tych, którym przecięła drogę. Od zderzenia
z pędzącą furgonetką dzieliły ją milimetry.
– Przejechałaś na czerwonym – zagrzmiał, głębiej wbijając twardy przedmiot w bok Beth. –
Na drugi raz rób, co mówię!
Instynktownie odchyliła ciało w bok i wstrzymała oddech, zagryzając wargi aż do krwi. Na
przekór bólowi i przerażeniu, wyciskającym łzy z oczu, radio beztrosko mruczało pretensjonalną
piosenkę o miłości. Why won't you release me – podpowiadał refren.
– Mam syna… Puść mnie – wyjąkała. – Bierz auto i jedź, dokąd chcesz!
Niespodziewanie cofnął dłoń. Kątem oka dostrzegła, jak ukrywa pod kurtką pistolet, wciąż
jednak kierując lufę w jej stronę.
– Nie jestem złodziejem. Ty pojedziesz. – Odsunął się, wygodniej siadając w fotelu pasażera,
po czym dodał: – Nie utrudniaj, bo dzieciak zostanie sierotą.
I tak zostanie, przemknęła jej przez myśl ponura wieszczba.
Zagryzła wargi jeszcze mocniej i nerwowo zacisnęła palce na kierownicy. Kolejne
skrzyżowanie powitało ich czerwienią. Pierwszym, co przyszło jej do głowy, był pomysł, by pchnąć
drzwi, zerwać się z fotela i uciec. Musiałaby jednak wpierw odpiąć pas. Czy on naprawdę strzeli,
gdy tylko zacznę mocować się z zamkiem?, rozważała przez długie niczym wieczność sekundy
pozostałe do zmiany świateł.
Nie starczyło jej odwagi, by to sprawdzić.
167
Zatarty trop
***
– To twoja matka?
Ethan nieznacznie skinął głową. Przywykł do obojętnych, wyzbytych z ciekawości spojrzeń,
jakimi postronni obdarzali pogniecione zdjęcie. Fotografia zatrzymała czas dla niespełna
czterdziestoletniej okularnicy, odzianej w bury, równie niemodny jak fryzura sweter. Nie pamiętał
matki innej niż na tym zdjęciu, jakby kawałek papieru, poprzecinany rysami zagięć, zawłaszczył
całą jego pamięć.
– Dawno było robione?
– Piętnaście lat temu.
– No, to mamunia wygląda teraz zupełnie inaczej. – Sprzedawca w minimarkecie przy stacji
paliw z ironicznym skrzywieniem warg, mającym uchodzić za uprzejmy uśmiech, oddał zdjęcie. –
Świeższego nie masz?
– Nie. – Chłopak złożył je na pół i schował do kieszeni.
Czuł, że nieuprzejmy Metys zaraz zada jeszcze jedno rzeczowe pytanie, a odpowiedź, której
Ethan będzie musiał mu udzielić, sprawi, że grubas w brudnym mundurku z logo dużej sieci
paliwowej przestanie traktować go poważnie.
Nic nowego. Zdążył przywyknąć.
– A kiedy niby miała bywać w tej okolicy? – spytał miejscowy, widząc markotną minę
chłopaka, raczej po to, by przyspieszyć koniec rozmowy niż ze szczerej chęci pomocy.
– Właśnie wtedy. Wypłaciła gotówkę z bankomatu naprzeciwko – padła odpowiedź. – Potem
prawdopodobnie tu zatankowała.
– Byłaby na nagraniu. Też mamy kamery. – Sprzedawca ukrył dłonie w kieszeniach uniformu
i znudzony, zaczął wypychać je pięściami.
– Wtedy mieliście awarię.
Metys zamrugał kilka razy, po czym wydął usta i wodząc mętnym spojrzeniem między
pustawymi półkami, przyznał:
– Tak, rzeczywiście… Faktycznie, przypominam sobie…
168
Zatarty trop
Serce Ethana zabiło mocniej, choć rozsądek podpowiadał, że to kolejny fałszywy alarm.
– Taak – ekspedient dokończył po chwili namysłu. – Rzeczywiście tam kiedyś był bankomat.
Ale zlikwidowali, przecież wszyscy teraz płacą paypassem.
Chłopak odwrócił się na pięcie i wypadł ze sklepu, w odwecie zrzucając po drodze towary
z mijanych regałów. Minimarket był ostatnim miejscem, które miał odwiedzić w tej mieścinie.
Ścigany wrzaskami oburzonego sprzedawcy, rozchlapując pośniegowe błoto, dopadł
zdezelowanego mustanga i z rykiem silnika wyjechał na szosę prowadzącą do mostu na rzece
Columbia.
Znowu wyszedł na idiotę. Przez nią, pomyślał z wściekłością. Rzuć to w cholerę, usłyszał
w głowie głos ciotki. By go zagłuszyć, podkręcił głośniej odtwarzacz. Otworzył szeroko okno;
mroźne powietrze studziło rozpaloną skórę, nerwy też puściły szybciej, niż się spodziewał.
Nie wrócę więcej do Vantage, obiecał sobie.
Nie pierwszy raz.
***
– Uuu, biednie – orzekł, zaglądając do czerwonej portmonetki.
Wysłużony chevrolet Beth przemykał główną ulicą niewielkiego miasteczka, ale szeroko
rozlokowane schludne domki i scenki z życia na prowincji niewiele obchodziły porwaną. Od dobrej
chwili obserwowała ukradkiem, jak porywacz przegrzebuje jej wielką workowatą torebkę.
Z początku uważała, że robi to z nudów, ale szybko pojęła, że poszukuje czegoś konkretnego.
Pieniędzy.
A podobno nie jesteś złodziejem, pomyślała z przekąsem.
– Czas skorzystać z debetu – oznajmił w końcu. – Niedaleko zajedziemy z pustym bakiem.
Łypnęła okiem w bok – trzymał kartę kredytową pomiędzy dwoma palcami tak, jak trzyma
się papierosa, by następnie wsunąć plastik do kieszeni na piersi. Lekko oblizała spieczone wargi
i z wysiłkiem przełknęła zgęstniałą ślinę. Niedaleko zajedziemy z pustym bakiem, powiedział.
Czyżby czekała ich długa podróż?
– Chciałabym papierosa – wymamrotała przez ściśnięte gardło.
169
Zatarty trop
– Kolejna paląca mamuśka. – Facet zanurzył rękę w torbie i wygrzebał stamtąd pomiętą
paczkę winstonów, wyjął jednego i zapalił. Resztę schował do kieszeni, ignorując prośbę kobiety. –
Moja była taka sama. Wredna, samolubna suka. Uwielbiała kurzyć w pokoju dziecinnym.
Pamiętam, jak podpalała podczas karmienia. W jednej ręce fajka, na drugiej siostra. – Głęboko
zaciągnął się dymem i ostentacyjnie strząsnął popiół do torebki. – Przyznaj, Matko Święta od
Nieustającego Jarania, twój dzieciak też już jest nałogowcem.
– Nie – jęknęła cicho, czując łzy napływające do oczu.
Straciła ochotę na papierosa. Powędrowała spojrzeniem ku zegarowi na tablicy rozdzielczej.
Za parę godzin mały skończy lekcje i będzie na nią czekał. Do tej pory zawsze odbierała go na czas.
Chrząknęła dla dodania sobie odwagi i zaczęła cicho:
– Pozwól mi zadzwonić do bratowej… Ktoś musi pojechać po Ethana do szkoły. Proszę…
Nadal palił, leniwie podnosząc papierosa do ust i ze stoickim spokojem na twarzy strzepując
popiół. Wyglądało na to, że rozważa prośbę.
Albo że wcale nie słucha.
– Proszę – powtórzyła. – Nie powiem ani słowa o tobie, przysięgam.
– Zatrzymaj się – powiedział nagle i wskazał przestronny parking przed samotnym
pawilonem handlowym. – Tam.
Skwapliwie wykonała polecenie. Drżącymi palcami przekręciła klucz w stacyjce, po czym
obróciła głowę i spojrzała z nadzieją na porywacza.
– Pozwolisz mi? Mogę zadzwonić? – pytała gorączkowo. – Mogę?
– Najpierw pójdziesz do bankomatu. – Zrzucił torbę z kolan i wepchnął ją stopą w niszę pod
deskę rozdzielczą. Potem wyciągnął z kieszeni kartę kredytową. Papieros między palcami drugiej
dłoni nieubłaganie zamieniał się w rolkę popiołu. – Wyciągniesz, ile zdołasz. Później zobaczymy.
Z ociąganiem sięgnęła po plastik. Zahipnotyzowana przez przenikliwe ciemnobrązowe oczy
patrzące spod krzaczastych brwi, nie zauważyła, że mężczyzna wcale nie podaje jej karty.
Krzyknęła z bólu, gdy zamiast twardego tworzywa poczuła żar gaszonego we wnętrzu dłoni
niedopałka. Nie pozwolił jej cofnąć ręki, przytrzymując przegub trzema wolnymi palcami.
170
Zatarty trop
– Nie będziesz uciekać ani z nikim gadać. – Rzucił jej kartę na kolana i dobył broni. – Nie
wchodzisz do środka. Załatwiasz bankomat i wracasz. Wytniesz mi jakiś numer, to strzelę w plecy.
Tobie i każdemu, z kim zamienisz choćby słowo. Rozumiesz?
W milczeniu skinęła głową. Łykając łzy, wysiadła z samochodu.
***
– Zadzwoniła koło południa. Nie zdążę przyjechać po małego, spóźnię się. Tak powiedziała.
Odbierz go ze szkoły, okej? Wrócę późno, mówiła. Wyrodna suka!
Nigdy nie wróciła. I Ethan wcale nie był pewien, czy w ogóle to obiecywała.
Słowa ciotki, relacjonujące ostatnią rozmowę telefoniczną z młodszą siostrą męża, brzmiały
za każdym razem podobnie, choć z biegiem czasu wkradała się między nie dysharmonia fałszywych
wspomnień. Piętnaście lat to szmat czasu, a pamięć potrafi płatać figle. Jedno pozostawało
niezmienne: nagranie z monitoringu bankowego. Dość marnej jakości, ale matkę dało się na nim
rozpoznać. Emerytowany detektyw, który udostępnił chłopakowi film, bez przekonania życząc
powodzenia, sam prawie od razu poszukiwań zaprzestał. Oficjalnie nie wykreślono jej z list osób
zaginionych, nie uznano też za zmarłą, choć z rzeki na granicy rezerwatu Coeur d'Alene wydobyto
należący do niej wóz.
Ethan odwiedził wszystkie szpitale w okolicy, ale w tamtym czasie do żadnego nie przyjęto
Beth Dembowsky ani mogącej za nią uchodzić Jane Doe. Jakby zapadła się pod ziemię.
Wielokrotnie pokonywał drogi prowadzące z rodzinnego Ellensburga przez Vantage do
granicy stanu i dalej, przez rezerwat, aż do miejsca, w którym znaleziono samochód. Odwiedzał
stacje paliw, przydrożne bary, kościoły i motele, wszędzie wypytując o starych pracowników, bo
tylko oni mogli coś pamiętać. Omijał zagubione w dolinach farmy, kluczył wśród lesistych,
łagodnie falujących wzgórz, z respektem spoglądając ku górom na horyzoncie. Wybierał trasy, które
podpowiedziałby mu GPS, gdyby z niego korzystał, bo przecież matka, jako prawdziwa mieszczka,
nie wyszukiwałaby dróg trudnych i niebezpiecznych. Zakładał, że po wyjeździe z Vantage wybrała
główną szosę prowadzącą na północny wschód i nie porzuciła jej, dopóki nie musiała wjechać na
171
Zatarty trop
teren rezerwatu. Czego tam szukała, nie wiedział. Nie mieli indiańskich przodków. Może się
zgubiła? Może że to nie była ona, tylko ktoś, kto przemocą zabrał jej samochód?
Ale o tym wolał nie myśleć.
Nie miewał przeczuć. Wierzył, że kiedyś, choćby przypadkiem, trafi na szlak, który
przemierzała piętnaście lat wcześniej. Nie miał innego wyjścia. Podporządkował poszukiwaniom
życie osobiste, rzucił szkołę, odtrącił dziewczynę, poświęcił pracę, popadł w konflikt z rodziną.
Bywało, że miał ochotę dać za wygraną. Czasem, rozgoryczony ludzką niepamięcią, jechał przed
siebie, byle dalej od miejsca, w którym nie było już śladu po zatopionym samochodzie matki.
Tak jak wtedy, gdy pędził szosą numer dziewięćdziesiąt pięć na południe, gnany wibrującym
w głośnikach growlem, prawie nie zdejmując nogi z gazu. Gdyby nie matka, mógłby tak jechać aż
do Las Vegas.
Gdyby nie matka.
Ciemny radiowóz policji stanowej pojawił się znikąd. W słabym świetle gasnącego słońca
lśnił prawie idealną czernią, odblask migającego koguta zajaśniał we wstecznym lusterku jak
błyskawica. Zamiast grzmotu zabrzmiał jednak krótki, urwany ryk syreny, więc Ethan posłusznie
zjechał na pobocze. Bez słowa podał niewiele starszemu od siebie funkcjonariuszowi prawo jazdy;
obojętnie czekał, aż tamten zeskanuje umieszczony na dokumencie kod QR. Wiedział, że za chwilę
czytnik nieco większy niż popularne smartfony pokaże dane osobowe, informacje na temat
samochodu, a nawet wykaz niezapłaconych mandatów czy wykroczeń drogowych. Uwidoczniłby
również listę niedawnych użyć karty płatniczej oraz listę miejsc, w których Ethan poprzednio
przebywał, gdyby nie…
– Brak aktywnego połączenia z siecią – zauważył policjant, podnosząc znad wyświetlacza
surowy wzrok. – Coś nie tak z pańskim urządzeniem mobilnym, panie Dembowsky?
– Właśnie. – Chłopak z zakłopotaniem podrapał się po głowie. – Telefon mi padł.
– Pół roku temu? Wtedy system lokalizował pana ostatni raz.
Ethan zrobił minę zbitego psa. Tak, wtedy, zimą, przypomniał sobie. Jeszcze w Ellensburgu,
gdy ostatni raz dzwoniłem do ciotki.
172
Zatarty trop
– Nooo… Widzi pan, taka sprawa… Coś tam się spieprzyło w elektronice, a szczerze mówiąc,
nieszczególnie mi się ostatnio wiedzie. Nie stać mnie na naprawę.
Pełne dezaprobaty spojrzenie funkcjonariusza zastygło na fantazyjnych tatuażach zdobiących
przedramiona chłopaka, prześlizgnęło się po misternych pierścieniach ze stylizowanymi na
satanistyczne symbolami, dekorujących każdy zaciśnięty na kierownicy palec, by na koniec
powędrować ku licznym kolczykom znaczącym oba łuki brwiowe.
– Rząd bezpłatnie wymieni panu na nowy – oznajmił zimno.
– Tak? – bąknął Ethan, patrząc w taki sam sposób na wypolerowane guziki i błyszczącą
gwiazdę na jego piersi. – Naprawdę?
Niezrażony lekceważeniem mundurowy zaczął recytować wyuczoną formułkę:
– Wystarczy zgłosić się do najbliższego urzędu burmistrza. Na razie dostanie pan ode mnie
tymczasowy lokalizator. Jego wydanie wiąże się z koniecznością uiszczenia ustawowej kaucji
w wysokości stu dolarów, która zostanie panu zwrócona w biurze lokalnego szeryfa.
– Uhm – z ust chłopaka wyrwał się dźwięk, od biedy mogący uchodzić za zgodę.
Strata stu dolarów nie bolała go tak bardzo, jak perspektywa korzystania ze Statesbooka,
aplikacji od niedawna obowiązkowej dla wszystkich obywateli, i jak fakt, że bycie offline
zajmowało przedstawicieli prawa bardziej niż wykroczenie drogowe.
– Mandat za przekroczenie dozwolonej prędkości w stanie Idaho…
Funkcjonariusz dalej recytował wyuczone kwestie, ale chłopak nie słuchał. Gdy mundurowy
wrócił po lokalizator do radiowozu i na moment spuścił Ethana z oczu, ten zrobił najgłupszą
i najbardziej ryzykowną rzecz w życiu. Bez zastanowienia uruchomił silnik, przycisnął pedał gazu
i przeciął pustą szosę, wpadając w objęcia bocznej drogi, zdającej się prowadzić donikąd.
***
– Skręć tutaj.
Beth bez szemrania wykonała polecenie, zjeżdżając w boczną uliczkę. Krótko mknęli
międzystanową szosą numer dziewięćdziesiąt pięć, by znowu zanurzyć się w plątaninie mało
173
Zatarty trop
uczęszczanych dróg. Z początku dziwiła się, że porywacz kazał wyłączyć nawigację i sam wiódł ją
sobie tylko znaną trasą pomiędzy niewielkimi miejscowościami. Sprawiał wrażenie, że czuje się
w tych okolicach tak pewnie, jakby właśnie stąd pochodził.
Pytanie o cel podróży zbył milczeniem. Gdyby nie niemrawo szemrzące radio, cisza stałaby
się nieznośna. Godziny mijały jedna po drugiej i Beth zrozumiała w końcu, co było nie tak: bardziej
niż milczenie towarzysza niepokoił brak dzwonków komórki. Nie jej własnej, bo tą po krótkiej
rozmowie z bratową porywacz rozbił o kamień, usunąwszy wcześniej kartę SIM. Wyglądało na to,
że sam też nie posiada smartfona. Ani razu nie sprawdził przychodzących wiadomości, nie surfował
po necie, nie odbierał ani nie wykonywał połączeń.
Nie tylko dlatego bała się coraz bardziej. Okolica wyraźnie zmieniała charakter – znikały
trawiaste pagórki, coraz większe połacie terenu zaczynał zajmować las. Szosa przeszła w wąską,
wyboistą, gruntową drogę i myślami porwanej nieubłaganie zawładnęło przypuszczenie, że skończy
jako kolejna ofiara seryjnego mordercy. Zagryzała wargi coraz boleśniej, oddychała jeszcze
szybciej i płycej, a drżenie, opanowujące stopy, przenosiło się na pedał gazu. Melodia silnika
straciła równy rytm, samochód zgasł raz i drugi, ale jedynym, co usłyszała od porywacza, było
oschłe i, jak się jej zdawało, mocno cyniczne:
– Weź no się w garść, kobieto. Już niedaleko.
Nie uspokoiło jej to ani trochę; brzmiało jak groźba. Serce waliło jak młot. Zaschło jej
w ustach, ale jakby na przekór suchości bluzka lepiła się do spoconego ciała, a słona wilgoć
bezlitośnie żarła oparzelinę na dłoni. Gehenna trwała aż do momentu, w którym las zrzedł nagle,
przechodząc w znajomy pofalowany krajobraz, ze skrytą za fałdami pagórków mieściną.
Felton Creek, położone nad strumieniem o tej samej nazwie, powitało ich krzątaniną
popołudniowych powrotów z pracy. Zaszokowana Beth, nie wierząc w tak nagłą odmianę losu, przy
okazji krótkiego postoju przed przejściem dla pieszych spojrzała pytająco na porywacza.
– Co? – Zmarszczył karcąco brwi. – Przecież mówiłem, że niedaleko.
Otworzyła usta, ale zaciśnięte gardło nie pozwoliło na wypowiedzenie choćby słowa.
Rozważała, czy lekki uśmieszek błąkający się po jego wargach należał do bawiącego się własną
nieczystą grą sadysty czy pospolitego, choć groźnego kpiarza.
174
Zatarty trop
Nie pozostawił jej zbyt wiele czasu na roztrząsanie niuansów swojego charakteru, każąc
zatrzymać samochód na parkingu obok zabytkowego budynku lokalnego banku. Jasny parter
kontrastował z piętrem z ciemnoczerwonej cegły, a kunsztowne łuki okien przywodziły na myśl styl
kolonialny. Zaskoczona Beth pozwoliła silnikowi zgasnąć.
– Nie mam tu konta – wyjąkała, nerwowo poprawiając okulary.
– Masz – odparł, rozbawiony.
Odwróciła głowę. Trzymał w dłoni płaski srebrny klucz.
– A dokładnie skrytkę depozytową na twoje nazwisko – wyjaśnił. – Interesuje mnie jej
zawartość. Pójdziemy tam razem. Jeśli spytają, przedstawisz mnie jako swojego goryla,
narzeczonego, brata, wszystko jedno. Pamiętaj, żeby grzecznie odpowiadać na pytania i nie kłapać
niepotrzebnie dziobem, bo ktoś zginie razem z tobą. Rozumiesz?
– Ale… przecież nigdy tu nie byłam… Skąd nagle… depozyt?
– Steve otworzył go na twoje nazwisko. – Wysiadł z auta, po czym pochylił się i zajrzał do
środka, spoglądając na Beth ponaglająco, zdziwiony, że wciąż siedzi w fotelu. – No dalej, idziemy.
– Nie widziałam sukinsyna od dziewięciu lat – szepnęła, skonsternowana, i uniosła wysoko
brwi. – Kiedy to zrobił?
– Właśnie wtedy – warknął, sięgając po jej torebkę. Następnie obszedł samochód i otworzył
drzwi po stronie kierowcy. – Wysiadaj, do jasnej cholery. Niedługo zamykają.
Wykonała polecenie. Zamyślona, mechanicznie odebrała torbę z jego rąk i zablokowała
centralny zamek. Porywacz chwycił ją za ramię i pociągnął za sobą w stronę banku.
– Dobrze go znasz? – odzyskała głos, zasypując towarzysza pytaniami. – Gdzie jest teraz?
Dlaczego nie daje znaku życia? Czemu tak nagle zniknął? Żyje z inną?
– Zamknij się. Miałaś nie kłapać dziobem, pamiętasz? – Zniecierpliwiony, zatrzymał Beth
nagłym szarpnięciem i patrząc jej prosto w oczy, przypomniał szeptem: – Masz zadanie do
wykonania. Jak się dobrze spiszesz, może powiem coś więcej. Może.
Zamilkła, usiłując wyczytać prawdę z zimnego wzroku, drgających nerwowo szczęk,
ściągniętych brwi i niewielkich kropli potu zbierających się na czole i grzęznących w ciemnym
zaroście, który zaczynał kiełkować na nieogolonych policzkach. Bał się, zrozumiała. Czego?
175
Zatarty trop
Demaskacji, ochrony banku, zdrady z jej strony? Stali tak, milcząc, na środku trotuaru, obojętnie
omijani przez przypadkowych przechodniów, mocując się spojrzeniami. Wreszcie Beth powoli
skinęła głową.
– Zrobię, co każesz. Ale potem powiesz.
– Może – powtórzył.
Czując, że uścisk palców na jej ramieniu zelżał, odwróciła się i pchnęła ciężkie skrzydło
przeszklonych drzwi banku. Porywacz podążył za nią jak cień. Powie, pomyślała. Wiem, że powie.
Nie była tylko pewna, czy to, co chciałaby usłyszeć.
***
Gnał wąską gruntową drogą, ścigany przez nieustępliwego funkcjonariusza policji stanowej.
Samochód podskakiwał na wybojach, gałęzie krzewów cięły karoserię na zakrętach, raz czy dwa
prawie ocierał się o drzewa. Las gęstniał niebezpiecznie, serce Ethana dudniło jak dzwon. Chłopak
podejrzewał, że droga za chwilę skończy się przepaścią, jak w słabych filmach akcji klasy B. Ostre,
niespodziewane zakręty nie wróżyły nic dobrego, a pokonując każdy kolejny, czuł, że bezpowrotnie
wyczerpuje zapas farta, przewidzianego na całe życie. Bywało, że mijał o włos porzucone na
poboczach pnie i słupy znaków ostrzegawczych. Po jednym z takich karkołomnych łuków Ethan
odkrył, że nieodstępujący go radiowóz gdzieś przepadł; zapewne uparty sukcesor Johna Wayne'a ze
srebrną gwiazdą na piersi ugrzązł na poboczu.
Zapatrzony we wsteczne lusterko, nie zauważył kolejnego leśnego wirażu. Huk gniecionego
metalu utonął w grzmocie eksplodującej poduszki powietrznej. Oszołomiony chłopak nie odważył
się poruszyć nawet wtedy, gdy kątem oka zaczął dostrzegać złotawe błyski, a jedynym
wyjaśnieniem, jakie przychodziło mu do głowy, był pożar. Warkot towarzyszący tajemniczemu
światłu nie przypominał jednak skwierczących płomieni.
Niespodziewanie do wnętrza samochodu wtargnął zimny i ostry powiew; ktoś otworzył drzwi
i o coś pytał, ale dudnienie w uszach sprawiło, że Ethan nie zrozumiał ani słowa. Potem ostrożnie
poruszył głową i choć postać mówiącego dwoiła mu się w oczach, z ulgą odkrył, że zamiast
176
Zatarty trop
nadgorliwego gliniarza ma przed sobą starszego faceta w kombinezonie roboczym. Potem powoli
sięgnął do zatrzasku pasa bezpieczeństwa i po omacku trafiając palcami, uwolnił ciało z jego
okowów.
Podtrzymywany przez nieznajomego, wysiadł z samochodu. Źródłem złotego blasku okazały
się reflektory starej półciężarówki. Chłopak pozwolił poprowadzić się do niej jak dziecko. Szoferka
śmierdziała tytoniem, tak jak i cała barczysta postać człowieka, który pośpieszył z pomocą.
Nieoczekiwanie zapach papierosów przypomniał Ethanowi matkę.
– Lekarza w mieście… – tylko tyle zrozumiał z nieustającej paplaniny nieznajomego.
Czuł, że powinien odmówić, ale skojarzenie z dzieciństwem sprawiło, że nie protestował,
zwłaszcza że silnik pick-upa zagrał znajomo, kojąco. Uspokajał sterane nerwy autsajdera
nawykłego do nieustającej podróży.
Drzewa wkrótce zniknęły, a w oddali, tańcząc w rytm podskakującego na wybojach
samochodu, zajaśniały światła małego miasteczka.
Felton Creek. Zagubiona wśród lasów miejscowość miała nawet niewielką lecznicę, na
wyrost określaną mianem szpitala. Przypadkowy ratownik dopilnował, by przyjęto chłopaka
w pierwszej kolejności. Nikt z oczekujących pacjentów nie oponował, wyglądało zresztą na to, że
wszyscy dobrze się znali.
Przyjaznej atmosfery nie zmąciło nawet przybycie zastępcy szeryfa, postawnej kobiety
o niezaprzeczalnie indiańskich rysach twarzy, noszącej na naszywce pospolite nazwisko White.
Familiarnie gawędziła z personelem, nie zważając na spoconego ze strachu Ethana, i chłopak już
zdążył nawet pomyśleć, że nie przybyła do lecznicy z jego powodu, gdy poufale klepnąwszy
w plecy lekarza, wypaliła:
– Idź na kawę, Joe. Muszę zamienić dwa słowa z naszym królem szos.
Siedzący na leżance Ethan odprowadził zrozpaczonym wzrokiem wychodzącego z gabinetu
lekarza. Musiał wyglądać jak dziecko, które rodzice po raz pierwszy pozostawiają samo
w szkolnym autobusie, bo groźna kobieta w mundurze uśmiechnęła się wyrozumiale.
– Narozrabialiśmy, co? – zagaiła i nie czekając na odpowiedź, dodała: – Nie martw się, synu.
Stronghorse przyholował twój wóz. Miałeś cholerne szczęście, że na paru guzach się skończyło.
177
Zatarty trop
Skończyło? Czyżby nie wiedziała, przed kim uciekał? Nerwowo przełknął ślinę, czując
nieśmiały przypływ nadziei.
– Wyciągnął również z rowu jednego narwańca z policji stanowej. Też zarobił parę siniaków,
a jego wóz jest w o wiele lepszej kondycji niż twój. Zapewne bardzo cię to cieszy, synu?
Spochmurniały chłopak niezdecydowanie skinął głową. Nadzieja matką głupich, pomyślał.
– Powiesz mi, czym sobie tak nagrabiłeś?
– Byłem offline – wychrypiał.
– Tylko?
Tylko? Co to, do jasnej cholery, znaczy? Zdziwiony Ethan zmarszczył brwi.
– Było jeszcze przekroczenie prędkości – przyznał ponuro.
Mundurowa sięgnęła po leżący na biurku kapelusz.
– Zgadza się – powiedziała, zakładając go. – Po wyjściu ze szpitala zameldujesz się u mnie.
Zatrzymuję twoje prawo jazdy, na razie nie wolno ci opuścić Felton Creek. – Zamilkła na chwilę,
widać było, że miała ochotę powiedzieć coś jeszcze, ale dopiero na progu dodała z surową miną: –
Dla twojego własnego dobra. I nie rozrabiaj, bo cię zamknę. To spokojne miasto, ostatnią
strzelaninę mieliśmy tu piętnaście lat temu.
Piętnaście lat temu?
Ethan początkowo z wysiłkiem przetrawiał usłyszane słowa, po czym nagle zerwał się
z leżanki i wypadł z gabinetu, by pobiec korytarzem za zastępcą szeryfa.
– Proszę pani! – Dogonił kobietę przy drzwiach lecznicy. – Ta strzelanina, kiedy to było?
Przez szeroką twarz White przemknął grymas zdziwienia.
– W dwa tysiące trzynastym. Co za różnica?
– Kiedy dokładnie? Pamięta pani?
– Bodajże we wrześniu, ale…
– Ktoś zginął?
– Jakaś kobieta. Nietutejsza – wyjaśniła.
178
Zatarty trop
Przymrużywszy powieki, patrzyła, jak chłopak drżącymi dłońmi przeszukuje kieszenie. Skóra
wokół jej oczu pokryła się siatką zmarszczek, sprawiając, że funkcjonariuszka wyglądała na starszą,
niż była w istocie.
– Ona?
Powoli wyjęła z dłoni młodego człowieka pogniecione zdjęcie i przez długą chwilę
studiowała je uważnie, zanim stwierdziła:
– Nie wiem. Nie było mnie wtedy w Felton Creek. Ale sprawdzę. – Schowała fotografię, po
czym podniosła wzrok na przejętego chłopaka, szukając podobieństwa. – Matka?
– Tak – bezgłośnie poruszył wargami.
– Sprawdzę – obiecała, nim zniknęła w przyczajonym na zewnątrz mroku.
Ethan został, patrząc na swoje zdeformowane odbicie w szklanych drzwiach, potem powoli
obejrzał się za siebie. Nikt go nie pilnował, nikt nie zwracał na niego uwagi. Rozsądek
podpowiadał, by prysnąć; nawet na piechotę, powinien do rana dotrzeć do międzystanowej. Wpadł
na ślad, może przecież wrócić do Felton Creek, gdy sprawa przycichnie.
Czuł jednak, że nie powinien teraz uciekać. I że wcale nie chce tego zrobić.
***
Sprawa w banku poszła gładko. Zbyt gładko, sądząc z pośpiechu, z jakim porywacz parł do
samochodu. Zawartość skrzynki bankowej przyniosła Beth niemałe rozczarowanie – zamiast
spodziewanych, równo ułożonych zielonych banknotów znalazła w środku jedynie jakąś płytę CD
bez opisu. Towarzysz po krótkim namyśle wrzucił dysk do torebki zakładniczki, mrucząc pod
nosem coś w rodzaju: wezmę potem.
– Co to jest? – spytała, gdy tylko opuścili budynek.
– Nieważne – mruknął, ciągnąc Beth za rękę. – Nie ma czasu, nie teraz.
Rozglądał się przy tym nerwowo na boki, choć życie w mieście płynęło rytmem równie
leniwym, jak przed wizytą w banku.
179
Zatarty trop
– Skoro masz, czego chciałeś, nie jestem ci już potrzebna – zauważyła, spoglądając ponad
dachem samochodu na spiętą, spoconą twarz mężczyzny. – Jedź dalej sam.
Uniosła dłoń; w ranie zaszczypało, metal kluczyka brzęknął o dach.
– Wsiadaj – warknął. – Teraz zaczną polować także na ciebie, nie rozumiesz?
– Kto? – spytała, ale porywacz zniknął w środku. – Kto? – powtórzyła, wsiadając.
– Ruszaj – ryknął, wyrywając jej torbę z rąk. – Już!
Przestraszona, uruchomiła silnik. Samochód, podskakując na nierównościach niedbale
uklepanej ziemi, wytoczył się z parkingu na drogę.
– Dokąd? – zapytała cicho, zrezygnowana.
– Na północ – odrzekł spokojniej. – Jedź.
Prowadziła w milczeniu, zerkając kątem oka, jak mężczyzna nerwowo spogląda za siebie,
choć na drodze nie działo się nic podejrzanego. Jego zachowanie coraz mocniej pachniało paranoją
i Beth postanowiła, że musi uciec.
Nie ma innego wyjścia. Ale najpierw dowie się paru rzeczy.
– Skąd znasz Steve'a? – zadała pytanie, zakładając równocześnie, że przy okazji odwróci
uwagę porywacza od wyimaginowanego zagrożenia.
– Znałem – sprostował, sięgając po broń. – Jadą za nami.
Sprawdziła we wstecznym lusterku: z bocznej uliczki wyjeżdżała właśnie zwykła
półciężarówka. Beth przełknęła ślinę, czując wzbierający niepokój.
– Znałeś? Co to znaczy?
– Właśnie to, co myślisz – odparł z roztargnieniem, gapiąc się w tylną szybę.
– Nie wiesz, co myślę. – Podniosła wzrok; pick-up podążał ich śladem, ale przypisywanie
temu faktowi dodatkowych znaczeń wciąż jeszcze uważała za objaw paranoi. – Obiecałeś, że mi
powiesz. Zrobiłam to, czego chciałeś, więc…
– Później – syknął, nie wyjaśniając niczego. – Szybciej!
Wóz miejscowych zjechał na pobocze. Ciemnoszary sedan, który musiał jechać za nim,
wyraźnie przyspieszył. Beth nie zauważyła go wcześniej. Instynktownie nacisnęła na pedał gazu,
ale dystans między nimi wcale się nie zmniejszał. Coraz rzadziej rozrzucone zabudowania powoli
180
Zatarty trop
ustępowały miejsca połaciom pustych, trawiastych przestrzeni. W oddali majaczyło ciemne pasmo
lasu. Dotrą do niego w ciągu kilku minut.
Co będzie dalej, skoro ten świr zdobył już to, na czym mu zależało?
– Myślę, że po prostu gówno wiesz. Może nawet wcale nie znałeś Steve'a, a ten klucz
zdobyłeś przypadkiem – powiedziała, usiłując opanować drżenie głosu. – To, że ktoś za nami
jedzie, też pewnie jest zbiegiem okoliczności...
– Zamknij się! – Podniósł głos. – Przyspiesz! Nie pozwól mu wyprzedzać!
Szary samochód znalazł się tuż za nimi, przygotowując się do manewru mijania. Beth
nerwowo zagryzła wargi, decydując się na ryzykowny krok: nieznacznie zmniejszyła nacisk na
pedał gazu i prędkość nie wzrosła. Porywacz to poczuł; odbezpieczył broń i wcisnąwszy go pod
podbródek zakładniczki, wycedził:
– Szybciej!
Dotyk zimnego metalu na skórze zmusił ją do działania. Silnik zawył, auto pomknęło przed
siebie, zostawiając pościg w tyle.
Ale tylko na moment; sedan dogonił ich w mgnieniu oka. Kidnaper wycofał dłoń
z pistoletem, wciąż jednak opierając ją o fotel blisko ucha porwanej i w ostatniej chwili zajechał
tamtemu drogę, znienacka skręcając kierownicę. Oszołomiona Beth nie zdołała odbić tego
desperackiego pchnięcia i samochód wypadł na pobocze, grzęznąc w piachu. Ciemny sedan też nie
utrzymał się na szosie, lądując w porośniętej usychającą trawą skarpie.
Zakładniczka skamieniała, z trudem łapiąc dech. Jak z oddali docierało do niej szczęknięcie
otwieranych drzwi i pośpieszne kroki na asfalcie. Z odrętwienia wyrwał ją ogłuszający huk;
odruchowo zakryła uszy dłońmi. Mimo strachu spojrzała za siebie: porywacz otworzył ogień do
ludzi z szarego wozu, oddając strzał za strzałem.
Tamci odpowiedzieli tym samym.
***
Nie przypuszczał, że kiedykolwiek z własnej woli wsiądzie do radiowozu. W samochodzie
zastępcy szeryfa nie czuł się pewnie, ale chwilowo cała niechęć, jaką żywił do przedstawicieli
181
Zatarty trop
prawa, zeszła na dalszy plan. Nie umieli, nie chcieli przecież znaleźć jego matki i od zawsze miał
im to za złe. Nie zależało im, wiedział to aż nazbyt dobrze.
Jedynie Indianka z Felton Creek przejęła się swoją rolą i nie zbyła Ethana wzruszeniem
ramion, a teraz miała mu coś do powiedzenia. Nie zdradziła co, ale i tak przeczuwał, dokąd jadą.
Krótka przejażdżka nie przyniosła mu rozczarowania, potwierdzając to, czego podświadomie
oczekiwał, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
Przystanęli przed miejscowym cmentarzem. Dozorca zaprowadził ich do jednego
z nagrobków, gdzie wszystkie wątpliwości Ethana rozwiały się jak dym. W zawstydzenie wprawił
go tylko fakt, że najpierw poczuł ulgę, dopiero potem żal.
– Tu ją pochowano. – Słowa zastępcy szeryfa niosły więcej smutku, niż potrafił wykrzesać
z siebie syn zmarłej. – Na jej własne życzenie.
– Jak to? – bąknął chłopak, wodząc nieprzytomnym spojrzeniem po starannie przyciętej, choć
już zeschłej trawie i zadbanych płytach nagrobnych.
Nawet mogiła obcej dla miejscowych kobiety nie różniła się od reszty.
– Podobno przed śmiercią zastrzegła, że chce zostać w Felton Creek.
– Nie rozumiem. – Zatrzymał wzrok na funkcjonariuszce i marszcząc czoło, spytał: – Nie
prosiła, żeby powiadomić rodzinę? Poza tym była na stanowej liście osób zaginionych. Nikt nie
skojarzył nazwiska? Przecież piętnaście lat temu internet był już dość powszechny, nie?
White zmarszczyła brwi w zdziwionym grymasie.
– Nie. Nasza społeczność do dzisiaj obywa się bez tego wynalazku – odrzekła zimno. –
Mamy specjalne zezwolenie Kongresu. Na tych samych zasadach dla amiszów zrobiono wyjątek
przy ubezpieczeniach społecznych. Tyczy się to jednak tylko enklawy Felton Creek.
Zaskoczony Ethan zastygł z półotwartymi ustami. Tak, faktycznie, teraz zdał sobie sprawę, że
ani w szpitalu, ani w mieście nie widział tabletów, laptopów, smartfonów. Tutejsi nie stronili od
elektroniki, ale wszystkie urządzenia, których używali, miały swoje lata, jakby czas tutaj zatrzymał
się pod koniec dwudziestego wieku.
Krótkofalówka ponad okazałymi piersiami zastępcy szeryfa zabrzęczała przeciągle.
182
Zatarty trop
– Powinieneś to rozumieć, sam wolisz być offline. – White sięgnęła do urządzenia,
wysłuchała komunikatu, po czym dodała: – Wracamy. Przyjechali po ciebie ze stanowej.
Chłopak po raz ostatni obrzucił ponurym spojrzeniem grób matki. Bez oporu wsiadł do
policyjnego samochodu, rozmyślając o czymś intensywnie.
– Skoro umarła tutaj, to dlaczego jej wóz znaleziono na granicy rezerwatu? – spytał w końcu.
– Nie wiem, synu – odparła mundurowa. – Musiałbyś spytać Burta Stronghorse'a. On wtedy
kierował tutejszym posterunkiem.
– Nie zdążę – mruknął ze złością Ethan, odruchowo zaciskając pięści.
– Nie zdążysz – przyznała lakonicznie.
– Więc niech pani coś zrobi. Cokolwiek, żeby mnie nie zabrali. Jeszcze nie teraz.
– Nie mogę tak, synu. Ale obiecuję, że pomogę ci, gdy tu wrócisz. Bo wrócisz, prawda?
Chłopak nie odpowiedział. Nie odezwał się więcej, nawet wtedy, gdy przekazywała go
oficerom policji stanowej. Odjechał, żegnając Felton Creek zaciętą miną i wściekłym spojrzeniem.
Funkcjonariuszka wiedziała, że pod płaszczykiem gniewu skrywał niepewność, strach i gorycz, że
cała jego wyczerpująca krucjata znalazła tak rozczarowujący finał.
Dla White sprawa nie zakończyła się równie szybko. Nie narzekając na nadmiar obowiązków
w spokojnej mieścinie, coraz częściej wracała myślą do wątpliwości zasianych przez chłopaka.
Wreszcie, któregoś piątkowego popołudnia, pękła i zaczęła przetrząsać archiwum w poszukiwaniu
dokumentów dotyczących zajścia sprzed lat. Choć poświęciła na to nie jeden, lecz kilka wieczorów,
nie znalazła żadnej wzmianki o jedynej strzelaninie w mieście w przeciągu piętnastu lat.
Przeczuwała, że sprawa musiała mocno śmierdzieć.
Na upragniony trop trafiła dopiero w kartotece biura lokalnego koronera. Raport z sekcji
wyglądał na kompletny. Wynikało z niego, że przyjezdna kobieta postrzeliła się sama w hotelowym
pokoju i umarła niedługo po nieudanej próbie samobójczej. Jedyne zachowane zdjęcie zwłok mogło
przedstawiać kobietę z fotografii Ethana, ale niecelny strzał w skroń zniekształcił rysy twarzy.
Skąd wzięła się legenda o rzekomej strzelaninie, pozostawało zagadką.
183
Zatarty trop
***
Przeraźliwy hałas rozpryskującej się tylnej szyby wyrwał Beth z odrętwienia. Bez
zastanowienia przekręciła kluczyk w stacyjce i wcisnęła gaz. Koła zabuksowały w piachu, silnik
zawył jak opętany i wóz z najwyższym wysiłkiem wytoczył się na szosę, by następnie pomknąć
przed siebie z otwartymi drzwiami po stronie pasażera. Nie myślała o tym, że uciekając, pozbawia
kryjącego się za samochodem porywacza jedynej osłony przed kulami. Zerknęła we wsteczne
lusterko tylko raz – mężczyzna leżał na jezdni, być może postrzelony lub martwy. Gdy ciemny
sedan zniknął za zakrętem, zatrzymała auto, ale tylko po to, by zamknąć drzwi.
Potem czym prędzej ruszyła przed siebie. Prowincjonalna, wąska szosa wiodła brzegiem
ciemniejącego z minuty na minutę lasu, coraz częściej przerywanego pustymi połaciami pól. Beth
mknęła nią z duszą na ramieniu, bojąc się zatrzymać przy rozrzuconych z rzadka farmerskich
domostwach. Wyglądało jednak na to, że nikt jej nie ścigał.
Skrzyżowanie zaskoczyło ją po zmierzchu. Ponad wzgórzem o łagodnych stokach niebo
wciąż czerwieniało. Niepewna kierunku, w którym miałaby podążać, odważyła się wysiąść
z samochodu i rozejrzeć wokoło, pośpiesznie wypalając papierosa. Kierunek wybrała na chybił
trafił; jak mniemała, szczęśliwie. Po niespełna kwadransie jazdy minęła radiowóz. Przystanęła
natychmiast, bez zastanowienia prosząc funkcjonariusza o pomoc. Wydawało się, że to koniec
kłopotów: mundurowy poprosił o wsparcie i kazał jej czekać. Uspokojona, przysiadła na kanapie
w tyle policyjnego auta.
Niepokój powrócił, gdy zamiast kolejnego radiowozu pojawił się zwykły ford, bardzo
podobny do tamtego ciemnoszarego wozu, który ścigał ich w Felton Creek. Wysiedli z niego dwaj
poważni, oficjalnie wyglądający mężczyźni. Przypominali agentów federalnych, nie przedstawili
się jednak, a już pierwsze usłyszane od nich pytanie sprawiło, że trzymająca papierosa dłoń Beth
zaczęła nerwowo drżeć.
– Gdzie jest Matthew Juarez?
– Kto? – Zamrugała, jakby papierosowy dym nagle zaczął gryźć ją w oczy.
– Nie udawaj głupiej. Facet, z którym podróżowałaś.
184
Zatarty trop
– Został w Felton Creek. Wpadł w szał, zaczął strzelać… Uciekłam.
– Nie został w Felton Creek – oznajmił drugi agent. – Mówił, dokąd się wybiera?
Beth dopiero teraz poczuła, jak zimny nastał wieczór. Dreszcze zaczęły wędrować po jej
zmęczonym ciele.
– Nic nie mówił. Nawet jak się nazywa. To skończony świr.
– Na pewno?
Westchnęła, szukając w pamięci czegokolwiek, co zadowoliłoby rozmówców.
– Tylko to, że jedzie na północ.
– To znaczy dokąd?
– Nie wiem! – wybuchnęła. – Mam to gdzieś, chcę wrócić do domu!
– Radziłbym współpracować – oświadczył pierwszy ostro. – Juarez zabił dwoje ludzi
w Felton Creek, a na razie nic nie wskazuje, że nie byłaś z nim w zmowie.
– Że jak? – Papieros wypadł z palców Beth na jezdnię. – Ja?
– Razem opróżniliście skrytkę bankową. Co zrobiliście z zawartością?
– On… – urwała i naraz poderwała się z miejsca. – Wrzucił mi do torebki, powinna jeszcze
tam być. Mam w wozie, pokażę!
Najbliżej stojący agent skinął głową, ale ciemność sprawiła, że wyraz jego twarzy pozostawał
zagadką. Kątem oka zauważyła, że drugi dyskretnym ruchem sięgnął pod pachę.
– Dobrze, pokaż – powiedział, po czym zwrócił się do policjanta: – Pan jest wolny,
dziękujemy za powiadomienie.
Mundurowy czym prędzej odjechał. Beth niepewnym krokiem podeszła do samochodu
i przysiadłszy w fotelu kierowcy, sięgnęła po torebkę. Gorączkowo przeszukała zawartość, ale nie
znalazła zmatowiałego ze starości plastikowego pudełka. Ponowiła próbę, wyrzucając wprost na
jezdnię co tylko wpadło jej w ręce, by w końcu wytrząsnąć wszystko, ale płyty CD pomiędzy
rozrzuconymi na szosie przedmiotami nie było.
– Skurwiel musiał ją zabrać – wyjąkała, łapiąc się za głowę.
– Tak więc wracamy do punktu wyjścia – usłyszała. – Gdzie on jest?
– Skąd mam wiedzieć?
185
Zatarty trop
Nie spodziewała się tego, co nastąpiło zaraz potem. Agent znienacka schwycił ją za ramię
i wywlekł z samochodu.
– Gdzie, kurwa? – wrzasnął Beth wprost do ucha, przygniatając ją do szosy i boleśnie
wykręcając rękę. – Gadaj, suko!
– Nie wiem! – zawyła płaczliwie, czując wżynający się w skroń drut okularów. – Nie wiem!
Bardziej zgadła, niż zobaczyła, że drugi mężczyzna przykuca obok. Gdy czoło zmroził jej
zimny dotyk metalu, na moment przestała oddychać.
– Dokąd pojechał?
– Nie… nie… – charczała, łykając łzy. – Proszę…
Naraz nacisk ustał. Silne ramiona agenta uniosły Beth w powietrze i pod stopami znów
poczuła twardy grunt. Zanim zrozumiała, czemu zawdzięcza zmianę, obok przemknął samochód.
Hamował; jaskrawy blask reflektorów rozmazywał się w jej załzawionych oczach. Sępy zlatują się
na żer, pomyślała. Czerwień szybko przeszła w białe światła cofania, agenci odzyskali rezon
i pociągnęli kobietę do swojego auta, ale szybko zatrzymali się w pół kroku.
Jadący na wstecznym pojazd z impetem ugodził przód ich służbowego wozu. Ruszył,
zahamował, nabrał rozpędu, by uderzyć po raz drugi. Obaj sięgnęli po broń. Beth odzyskała
wolność, ale przytomności umysłu starczyło jej tylko na to, by wpełznąć za własne auto i zastygłszy
w ciemności, liczyć, że nie ona jest celem ataku.
Gdy oddali pierwsze strzały, samochód desperata zmienił kierunek, ruszając wprost na
tajniaków. Jeden z przeraźliwym krzykiem padł na jezdnię, pchnięty zderzakiem, lecz wkrótce,
miażdżony kołami, zamilkł. Drugi, ukrył się za służbowym pojazdem i nie przestawał strzelać,
dopóki agresor, uderzając przodem w bok jego wozu, nie przygwoździł go do drzewa. Zamroczony,
oślepiony reflektorami, na moment stracił orientację. Szczęk otwieranych drzwi i odgłos
odbezpieczanej broni zlały się niemal w jedno. Po strzale, który go dobił, zapadła cisza.
Tym wyraźniej zabrzmiały kroki kogoś, kto pokonał agentów. Beth wstrzymała oddech,
ukryła głowę w ramionach i wbiła paznokcie w kępę wysuszonej trawy na poboczu. Pomyślała, że
powinna uciekać między drzewa, ale nie zdążyła wprowadzić tego w czyn. Zaciśnięte na
pożółkłych źdźbłach dłonie niespodziewanie wydobył z ciemności snop światła podręcznej latarki.
186
Zatarty trop
– Wyłaź – usłyszała znajomy głos i przeszył ją dreszcz. – Pomożesz mi.
Znowu on. Jak nazwali go agenci?
Matthew Juarez?
Poczuła uścisk w gardle i przez chwilę z trudem chwytała powietrze, zanim niepewnie wstała,
przytrzymując się samochodu.
– Po co wróciłeś? – bąknęła, zdezorientowana.
Pociągnął ją za sobą na szosę.
– Wolałabyś, żeby cię zabili? Miałem cię zostawić jak ty mnie w Felton Creek? – spytał
drwiąco, szukając latarką stratowanego agenta. – Pomożesz powsadzać ich do samochodów
i będziesz woln…
Snop światła wydobył z mroku zmasakrowaną postać. Z wysiłkiem unosiła pistolet z drżącej
dłoni. W tej samej chwili padł wymierzany w źródło światła strzał. Trafiony Matt krzyknął
i przypadł do ziemi. Latarka potoczyła się po szosie.
– Kryj się! – wykrztusił zdławionym głosem.
Nie mógł widzieć, że przerażona Beth już wycofała się na pobocze. Kolejna kula świsnęła tuż
obok jego głowy. Na chwilę przezwyciężył ból, z wysiłkiem sięgnął po broń i zaczął naciskać spust,
celując na oślep w skrytego w mroku przeciwnika.
Przestał dopiero, gdy opróżnił magazynek.
***
– Cześć, Burt. – White zdjęła kapelusz i uśmiechnęła się przyjaźnie. – Norma powiedziała, że
cię tu znajdę.
Starszy mężczyzna, pochylony nad silnikiem wysłużonej półciężarówki, wyprostował plecy
i sięgnął po szmatę, by wytrzeć umazane smarem dłonie.
– Przychodzisz służbowo czy prywatnie? – spytał.
– Raczej prywatnie – odparła, nieco zdziwiona. – Z mundurem rzadko się rozstaję, wiesz.
187
Zatarty trop
Stronghorse nigdy wcześniej nie witał jej w ten sposób. Wyglądał na zmęczonego, wręcz
przybitego, i White pomyślała, że coś mu dolega.
– Raczej – powtórzył, zupełnie jakby spodziewał się po tym słowie ukrytych znaczeń.
– Dobrze, niech będzie prywatnie – sprostowała i podeszła bliżej. – Bez „raczej”. Znowu
pompa? – zainteresowała się uprzejmie, zerkając na odsłonięty silnik.
– Znowu – potwierdził i zamknął maskę. – Chodź, pogadamy w domu.
– Wolałabym nie – odparła w sposób zdradzający, że odmawia bardziej ze względu na Burta
niż na siebie. – Zresztą sprawa, z którą przychodzę, nie zajmie wiele czasu. I na pewno ma
wiarygodne wyjaśnienie.
Starszy człowiek oparł się o samochód i skrzyżował dłonie na piersi.
– To znaczy? – spytał bez krzty ciekawości, jakby wiedział, o co chodzi.
– Pamiętasz tamtą strzelaninę sprzed piętnastu lat? – zaczęła White. – Wygląda na to, że szlag
trafił większość dokumentacji.
– Co chcesz wiedzieć?
– Jak było naprawdę. Tylko tyle.
Wyblakłe, szkliste oczy Burta pociemniały.
– Nie było żadnej strzelaniny. Jakaś przyjezdna piła do lustra w hotelu, a potem palnęła sobie
w łeb tak nieudolnie, że prawie odstrzeliła pół twarzy. Umarła tego samego dnia.
White skinęła głową ze zrozumieniem.
– Skąd więc ta historia?
– Przez lata ułożyła się z ludzkich fantazji. Zresztą, ta biedaczka sama miała nielichą
wyobraźnię. Twierdziła, że to nie ona strzelała, chociaż zastaliśmy drzwi i okna zamknięte od
wewnątrz. I ślady prochu na jej dłoniach. Wiesz, jak u nas jest. Jedna pielęgniarka opowiedziała
drugiej, ta siostrze czy matce, wieczorem każda mężowi… To, co tamta Dembowsky mówiła przed
śmiercią, tylko podsycało sensacyjne plotki.
Mundurowa otworzyła szeroko oczy.
– Co takiego?
188
Zatarty trop
– Że przewozi coś cennego, że przed kimś ucieka, że po nią przyszli… Sprawdziłem to, co
nosiła przy sobie. Pospolite przedmioty, nic niezwykłego ani wartościowego.
– Ale nie zawiadomiliście rodziny.
– Twierdziła, że żadnej nie ma. Zobowiązała mnie do zachowania w tajemnicy jakichś
sensacyjnych materiałów, które zdobyła. Twierdziła, że mogą zniszczyć ten kraj, a tak naprawdę…
Zawiesił głos i pokręcił głową z dezaprobatą.
– Co to było? – White z przejęciem obróciła kapelusz w dłoniach, myśląc jednocześnie, że jak
na kogoś, kto prawie odstrzelił sobie pół twarzy, Dembowsky była podejrzanie gadatliwa.
– Płyta CD z nagraniem jakiegoś ślubu. Marnej jakości. Z tego, co pamiętam – z początku
wieku. – Burt potarł palcami piekące powieki, zamknął maskę auta i utykając, ruszył ku drzwiom
warsztatu. – Wejdź do domu, Iris, napijemy się kawy. To stara sprawa. Nie warto jej rozgrzebywać.
White starannie założyła kapelusz.
– Tylko jest jeden problem: ta kobieta była wtedy i wciąż figuruje na liście zaginionych stanu
Waszyngton. Wiesz, że muszę zawiadomić tamtejsze służby?
Stronghorse zatrzymał się na progu, zagradzając jej drogę.
– Nie musisz. Dasz okazję tym na górze. Tylko czekają na pretekst, by zabrać nam nasze
przywileje. Chcesz, tak jak reszta kraju, nieustannie być online?
Podniosła głowę i twardo spojrzała mu w oczy.
– Nie. Ale chcę obejrzeć to, co zostało po tej Dembowsky.
Burt wydął wargi. Wyglądał, jakby rozważał, czy warto.
– Poszukam – powiedział w końcu. – Podrzucę z rana na posterunek.
Przeczucie jednak mówiło White, że stary nic nie znajdzie. Nie zamierzał nawet próbować, co
zrozumiała, obserwując z oddali, jak pośpiesznie opuszcza posesję rzekomo niesprawnym starym
dodgem. Poczeka do rana, po czym zada mu jeszcze jedno pytanie: jak samochód Beth trafił do
rzeki St. Maries?
189
Zatarty trop
***
– Potrzebujesz lekarza. – Długo mknęli w ciemności, ale w oddali zamajaczyły światła
ludzkich siedzib, więc Beth ponowiła prośbę. – Poszukajmy pomocy.
– Nie. – Oddychał ciężko, walcząc z bólem. Plama krwi z rany pod lewym obojczykiem
powiększała się z minuty na minutę. – Nie ma mowy.
– Wykrwawisz się.
– Co z tego? – warknął. – Zależy ci?
Nie odpowiedziała. Prowadziła samochód w milczeniu przez pogrążoną we śnie miejscowość,
która okazała się niewielką osadą z kilkoma zaledwie domostwami.
– Widzisz? – zauważył z satysfakcją. – Nie mają tu nawet weterynarza.
– Przychodzi ci do głowy jakieś inne wyjście? – spytała.
– Teraz w lewo – polecił tylko w odpowiedzi.
Szosa wkrótce zniknęła w lesie i Beth instynktownie zwolniła. Po lewej, spoza drzew
wyłoniła się jasna fasada kościoła. Zdjęła nogę z gazu i zerknęła pytająco na Matta.
– Nie – odpowiedział. – Tu też nie będziemy bezpieczni. – Próbował wziąć głęboki oddech,
ale pierś przeszył potężny ból. – Znam miejscowego… kolegę z wojska. Był sanitariuszem… Tylko
jemu zaufam. Jedź.
Przyspieszyła. Ciemne pnie drzew, wydobywane z mroku przez reflektory, umykały coraz
szybciej. Przed oczami Beth stanął obraz dwóch płonących samochodów, a na wspomnienie
stratowanego kołami trupa, którego na polecenie porywacza zawlekła do jednego z aut, żołądek
wciąż podchodził jej do gardła. Czuła też na sobie smród benzyny, rozlewanej na porzucone
pojazdy. Jednym z nich przyjechał Juarez; dałaby głowę, że ten właśnie ford wcześniej brał udział
w pościgu. Oparzona dłoń pulsowała bólem.
– Zabiłeś tamtych ludzi na drodze z Felton Creek, prawda? – spytała cicho i nie czekając na
potwierdzenie, dodała: – Co to za jedni?
– ACID. Advanced Cyber Intelligence Division. Wywiad elektroniczny, skierowany
przeciwko wrogom wewnętrznym, to znaczy – obywatelom. Nam.
190
Zatarty trop
Zmarszczyła brwi.
– Nigdy o nich nie słyszałam.
– Nie ty jedna.
Myślała przez chwilę, po czym ponuro rzekła:
– Zabiłeś agentów rządowych. To jak zamordować policjanta, nie darują ci.
– Nam – sprostował. – Nie uwierzą, że dokonałem tego wszystkiego bez twojej pomocy.
Zagryzł wargi, zmrożony przez światła nadjeżdżającego z przeciwka samochodu.
Instynktownie sięgnął po broń, ignorując lepką wilgoć, spływającą z rany na brzuch. Odetchnął
z ulgą, gdy pojazd minął ich i zniknął w mroku.
– Powiedz mi przynajmniej, co jest na tej płycie – zażądała po chwili. – Powinnam wiedzieć,
przez co zamieniłeś moje życie w szambo.
Juarez przez moment zbierał siły, zanim zaczął mówić:
– Nagranie z dwa tysiące trzeciego roku. Rozmowa wysoko postawionego urzędnika
federalnego z pewnym pomysłowym studentem Harvardu. – Odetchnął i kontynuował: – Parę
miesięcy później zaczął działać pewien nowatorski serwis społecznościowy… i szybko opanował
rynek. Eh… Początkowo zakładali, że za darmo będą szpiegować naszych gówniarzy… Zaskoczyło
ich to, że równie łatwo można inwigilować cały świat… Za jego zgodą.
– Rozumiem, ale zabijać przez coś takiego? – chrząknęła z niedowierzaniem. – To chore.
– A jednak właśnie tak zginął Steve – wyjaśnił zduszonym głosem.
– Nie… Nieprawda – wyjąkała zaszokowana. – Drań uciekł z jakąś zdzirą.
Porywacz uśmiechnął się smutno.
– Uważaj na słowa, to była moja siostra. – W jednej chwili spoważniał i dodał: – Ją też
zabili… Dzięki temu, widzisz, prawie jesteśmy rodziną.
Nerwowo poprawiła pokrzywione okulary.
– Chrzanisz – odparła, tym razem ze złością. – Jesteś zwykłym świrem. Nie wierzę w ani
jedno słowo. Ani jedno, rozumiesz?
– Twoja sprawa – wymamrotał.
191
Zatarty trop
Zerknęła we wsteczne lusterko – w oddali zajaśniały dwa świetlne punkty. Z biciem serca
śledziła je wzrokiem, ale utrzymywały dystans, by wkrótce zniknąć. Pewnie skręcił w jedną
z licznych bocznych dróg, pomyślała. Juarez jęczał, z trudem chwytając powietrze. Trzeba było
odwiedzić tamten kościół. Co zrobię, jeśli drań mi tu umrze?
Chociaż taka ewentualność byłaby jakimś rozwiązaniem skomplikowanej sytuacji, myślała
o niej z niewytłumaczalną niechęcią.
– Wytrzymaj – powiedziała z nieskrywanym napięciem w głosie. – Jeśli odpłyniesz, nigdy nie
znajdę tego sanitariusza. Nie wiem, gdzie mam go szukać. Słyszysz, Juarez?
Potrząsnął głową i wycharczał coś, co brzmiało jak adres na przedmieściach St. Maries.
Las wyraźnie się przerzedził, drzewa zastąpiły trawiaste pobocza, czasem gdzieś w mroku
błyskały okna samotnych domostw, takich jak to, które z początku minęła obojętnie, przeoczywszy
zjazd z drogi stanowej. Wściekła na siebie, długo kluczyła, zanim znalazła właściwy budynek.
Zatrzymała samochód na podjeździe; lampa na froncie domu zapłonęła automatycznie. Gdzieś
z oddali dobiegało ujadanie psów. Dopiero wtedy odważyła się odezwać do towarzysza. Jego
głowa, oparta o piersi, kiwała się nieznaczne.
– To tutaj? – Dembowsky delikatnie trąciła ramię porywacza. – Juarez, to ten dom?
Zarzęził cicho. Wszystko jedno, pomyślała. W tej samej chwili otworzyły się drzwi i na progu
stanęła kobieta w szlafroku. Beth wysiadła pośpiesznie.
– Proszę mi pomóc – zawołała błagalnie. – Wiozę rannego, potrzebujemy lekarza!
Gospodyni postawiła kilka niepewnych kroków. Żwir chrzęścił pod jej stopami, gdy
podchodziła z ociąganiem, a ze skrytej w mroku twarzy nie dało się niczego wyczytać. Beth czuła,
jak bardzo jest przerażona. Rozumiała to; sama byłaby, gdyby jacyś pokiereszowani podróżni
wyrwali ją późną nocą z łóżka.
– Błagam! – skamlała, coraz bardziej zdesperowana. – Pani mąż służył w armii, prawda? Był
sanitariuszem! Znał tego człowieka. Niech pani coś powie, na litość boską! – Podbiegła i otworzyła
drzwi pasażera. – Przeniesiemy go do domu, pomoże mi pani?
– Dddobrze – wyszeptała wreszcie kobieta.
192
Zatarty trop
Beth zanurkowała w aucie, by odpiąć pas bezpieczeństwa Juareza, zauważając, że porywacz
oprzytomniał. Wpatrywał się przed siebie szklistym wzrokiem i mamrotał coś pod nosem.
Zastygła, nasłuchując.
– Pies – powtarzał. – Pies… kobieto, popatrz… Ten pies…
Skonsternowana, podążyła spojrzeniem w tym samym kierunku, co on: na granicy między
zasięgiem świateł reflektorów i mrokiem leżało na żwirze duże, łaciate bydlę. Ze zranionego łba
leniwie sączyła się krew. W jednej chwili zrozumiała wszystko: brak pościgu, szczęśliwą ucieczkę,
strach gospodyni i martwe zwierzę.
Nie odpięła pasów Matta. Bez zastanowienia zatrzasnęła drzwi pasażera, odepchnęła
przerażoną kobietę i czym prędzej wróciła na fotel kierowcy. Jeszcze zanim uruchomiła silnik,
z domu wypadli uzbrojeni ludzie. Ruszyła na wstecznym, wypadając z podjazdu.
Kanonada strzałów i ciemność sprawiły, że zamiast wybrać wyjazd na drogę stanową, skręciła
w drugą stronę, na nieznany szlak. Chwilę potem na wiejską szosę wytoczył się ciężki SUV,
błyskając lampami ostrzegawczymi.
Głowa Juareza ponownie opadła na piersi, podskakując przy każdej nierówności. Błękitne
reflektory pościgu zdawały się we wstecznym lusterku z każdą chwilą rosnąć. Beth włączyła długie
światła i widząc przed sobą prosty odcinek, przyspieszyła. Przemknęła obok kilku cichych
domostw, prawie nie rejestrując ich istnienia, i zupełnie obojętnie minęła przysadziste bryły
zabudowań gospodarskich, leżących na łuku drogi.
W tym momencie samochodem zatrzęsło jeszcze bardziej. Zniszczona szosa urywała się
nagle, przechodząc w ubity polny trakt, wiodący między drzewa. Dembowsky nie zdjęła nogi
z gazu aż do chwili, gdy zobaczyła odbłyski świateł w ciemnej toni.
Ostro przyhamowała, zastygając centymetry od brzegu pogrążonej w mroku rzeki. Silnik
zgasł, a ona siedziała bez ruchu, dysząc ciężko jak po forsownym biegu. Czuła, że powinna
otworzyć drzwi i uciec, ale nie dała rady zmusić ciała do jeszcze większego wysiłku. Nogami
wstrząsały nieskoordynowane skurcze, podniesienie drżącej ręki do twarzy okazało się prawie
niewykonalne, a serce zdawało się rozsadzać nie tylko pierś, ale i metalową puszkę nadwozia.
193
Zatarty trop
Wkrótce zresztą było już za późno. Spoza drzew wytoczył się potężny wóz pościgu,
natychmiast włączając oślepiający szperacz.
– Otwórz powoli okno i wysuń przez nie obie ręce – usłyszała ryk z głośnika.
Wtedy poczuła na udach jakiś kanciasty kształt. Zerknęła w dół.
Płyta CD w wymazanej krwią plastikowej obwolucie.
– Weź… Przechowaj to dla mnie… Wrócę…
Z czarnych, nieubłaganie mętniejących oczu Juareza wyzierała bezgraniczna rozpacz. Słaby
szept Matta utonął w kolejnych wezwaniach agentów. Beth wyciągnęła rękę, zanurzyła dłoń
w kędzierzawych włosach porywacza i pochyliła się, składając na jego ustach długi, pożegnalny
pocałunek. Płyta zsunęła się z jej kolan, wpadając pod fotel kierowcy.
Potem wysunęła dłonie za okno. W odpowiedzi szczęknęły otwierane drzwi rządowego SUV-
a, a pod stopami agentów zachrzęścił piach. Nadciągali ostrożnie, z bronią gotową do strzału;
oczekiwanie ciągnęło się jak tortura. W ostatniej chwili cofnęła dłoń i sięgnęła do hamulca
ręcznego.
Mimo przeszywającego bólu oparzonej dłoni, zwolniła go i zamknęła oczy. Samochód powoli
staczał się do rzeki.
***
– Wychodzisz, Dembowsky – usłyszał. – Na jakiś czas, więc nie ciesz się za bardzo.
Spojrzał na strażnika spode łba.
– Jak to?
– Biuro szeryfa hrabstwa Latah wypożycza cię na czas dochodzenia i obiecuje zwrócić
w stanie nienaruszonym – zażartował niemłody, zgorzkniały funkcjonariusz.
– Bardzo zabawne – mruknął ironicznie Ethan pod nosem. – Jakiego dochodzenia?
– To już ty lepiej wiesz.
Nie miał pojęcia, ale gdy zobaczył podpisującą jakieś papierzyska White, zrozumiał. Zdziwiło
go tylko, że nie nosiła munduru zastępcy szeryfa. W burej kurtce i ciasnawych jeansach wyglądała
194
Zatarty trop
jak pierwsza lepsza prowincjuszka. Strażnik wycedził coś do krótkofalówki, jedna, potem druga
krata z leniwym pomrukiem wsunęła się w ścianę, gumowe podeszwy tenisówek miękko zaszurały
o podłogę. Strażnicy nic więcej nie wyjaśnili, a z kamiennej twarzy funkcjonariuszki też nie
wyczytał niczego. Na zewnątrz czekała go kolejna niespodzianka: White przyjechała nie
radiowozem, a prywatnym, niemożliwie zabłoconym jeepem.
Skołowany, spytał opryskliwie:
– O co znowu chodzi?
– Wizja lokalna, synu – odparła enigmatycznie, zdejmując mu kajdanki.
– Przecież nic nie zrobiłem.
– Wiem.
Tym razem to ona milczała przez całą podróż. Ethan ostentacyjnie odwrócił głowę i tępo
wpatrywał się w przemykające za mokrym oknem rolnicze krajobrazy. Z początku dziwiło go, że
nie podążali w stronę Felton Creek, ale na północ międzystanową numer dziewięćdziesiąt pięć, ku
zalesionym terenom okalającym rezerwat Coeur d'Alene. Nie okazał jednak zaskoczenia, podobnie
jak wtedy, gdy skręcili w jedną z bocznych dróg, obojętnie minęli jasne farmerskie domy i budynki
gospodarskie, by zanurzyć się w ciemnozielonym iglastym lesie. Zaniepokoiło go, gdy White
zatrzymała terenówkę obok przechylonej ku ziemi, pordzewiałej skrzynki na listy.
– Nie lubi gości – wyjaśniła, gasząc silnik.
– Kto? – spytał, wysiadając, ale nie doczekał się odpowiedzi.
Rozmiękła po deszczu gruntowa droga poprowadziła ich do zaniedbanego, przypominającego
skrzynię budynku. Nie miał w sobie nic z oszczędnej, prostej elegancji rolniczych domostw ani
z wypieszczonych szeregowców z przedmieść. Przywodził na myśl wielką przyczepę kempingową,
a otaczający go nieład potęgował to wrażenie. Tuż przy drzwiach zastygło w godnej pożałowania
pozie trójnogie, okaleczone krzesło, gdzieś obok porzucono samochodową kanapę. Spod wyleniałej
tapicerki wyłaziła żółta gąbka. Ethan obrzucił pełnym niechęci spojrzeniem dziurawe wiadra,
rozmiękłe kartonowe pudła i rozbity telewizor, z wnętrza którego nieufnie wyglądał kot, by
w końcu zatrzymać skonsternowany wzrok na White.
– Czyj to dom?
195
Zatarty trop
– Ty mi powiesz.
– Nigdy tu nie byłem.
– Wiem.
Zastukała; z wnętrza najpierw dobiegło miauczenie, przeraźliwy rumor, skrzeczenie:
„Spieprzaj stąd!”, a potem wrzask uderzonego czy przepędzanego zwierzęcia. Drzwi pozostały
jednak zamknięte.
– Pani Smith? – zawołała White najłagodniej, jak umiała. – Proszę otworzyć, chcemy tylko
porozmawiać. Nie zajmiemy wiele czasu.
Ethan zmarszczył brwi i pokręcił głową. Czy tylko po to wyciągnęła go z aresztu?
– Coś za jedna? – usłyszeli.
– Iris, kuzynka Burta Stronghorse'a– skłamała na poczekaniu funkcjonariuszka.
Zachrobotał klucz i drzwi rozwarły się nieznacznie. Kobieta o rzadkich siwych włosach
założyła okulary ze sklejonym brudnym plastrem noskiem i wlepiła w White nieprzytomne
spojrzenie.
– Czego? – wychrypiała. – Nie znam cię.
Młody Dembowsky poczuł, jak pomimo zimna i siąpiącego deszczu ogarnia go gorąco. Twarz
gospodyni, choć zdeformowana blizną ciągnącą się od skroni przez policzek aż do ust, wyglądała
bardzo znajomo.
– To ona – wykrztusił przez ściśnięte gardło.
– Teraz mogę ci powiedzieć – szepnęła do niego Iris. – Dokonaliśmy ekshumacji: w grobie
twojej matki spoczywają zwłoki sporego psa. Burt Stronghorse, przyparty do muru, przyznał, że
pomagał w upozorowaniu śmierci. Podobno błagała o to, twierdząc, że jest śledzona. Choć, jestem
pewna, że chronił raczej naszą społeczność niż swój czy jej tyłek – dodała, po czym powiedziała
głośno: – Niemożliwe. Burt na pewno o mnie wspominał. Przecież był tu niedawno. Nie
zapowiadał, że wpadnę?
Właścicielka domu przymrużyła powieki, jakby coś sobie przypominając. Nagle otworzyła
drzwi szerzej i ponagliła, zaaferowana:
– Coś wspominał. Wchodźcie. Szybko, szybko!
196
Zatarty trop
White weszła pierwsza. Zaraz uderzyły ją pomieszane wonie zwierzęcych odchodów, brudu,
stęchlizny. We wnętrzu zawalonym kartonami, szmatami i pustymi opakowaniami po produktach
spożywczych harcowały koty. Ethan z nieskrywaną przykrością zastygł na progu. Beth wciągnęła
go do środka, energicznie zatrzaskując drzwi. Potem bezceremonialnie pchnęła syna na zarzucony
podartymi szmatami fotel i gniewnie mamrocząc coś pod nosem, zaczęła gorączkowo przetrząsać
swój marny dobytek.
– Proszę pani? – zagaiła policjantka. – Szuka pani czegoś?
– Tak, tak. – Gospodyni zrzuciła na podłogę kolejny karton. Ze środka wysypały się pożółkłe
gazety, wzbudzając chmurę kurzu. – Kawy. Gdzieś miałam kawę. I placek. Przecież wypada
poczęstować gości, no nie?
Chłopakowi na samą myśl o jedzeniu zebrało się na wymioty. Już prawie wstawał, by wybiec
na zewnątrz, gdy zauważył w dłoniach matki broń. Zanim zdążył choćby jęknąć, strzeliła dwa razy
w szeroką pierś White. Podłoga jęknęła głucho pod ciężarem padającej policjantki; na bluzie Iris
zaczęły rosnąć dwie ciemnoczerwone plamy.
Uzmysłowił sobie, że okazję do ucieczki stracił bezpowrotnie.
***
Chwilę trwało, zanim zrozumiała, że to krople spadające z gałęzi drzew tak natarczywie
stukają o maskę starego chevroleta. Otworzyła oczy i rzuciła nieprzytomnym wzrokiem na deszcz,
gęsto obsiadający przednią szybę. Na zewnątrz szarzało; zerknęła na zegarek. Tak, bez wątpienia
wstawał świt.
– Juarez? – wybełkotała, masując palcami zesztywniałą szyję.
Druga dłoń, wyciągnięta ku miejscu, w którym powinna trafić na ramię porywacza, zawisła
w powietrzu. Dopiero wtedy Beth powoli odwróciła głowę, spoglądając z konsternacją na pusty
fotel pasażera. No tak, przecież go zabrali.
Skurwiele.
197
Zatarty trop
Mechanicznym ruchem zdjęła okulary i ukryła twarz w dłoniach. Załkała, przytulając
policzek do kierownicy. Biedny Matt. Aresztowali go… Zapewne jej też nie spuszczą z oka.
Nie powinna tkwić tu zbyt długo, nie mogła dłużej podróżować tym samochodem.
Bezwładną, jakby obcą dłonią pchnęła drzwi, postawiła stopę na mokrym piasku i wyjrzała na
zewnątrz. Auto wciąż stało na brzegu.
A przecież pamiętała, jak luzuje ręczny hamulec. Stchórzyła, czy agenci w ostatniej chwili
udaremnili jej próbę? Mętna toń rzeki St. Maries, smagana strugami deszczu, powoli zmieniała
barwę ze smolistej czerni na przygnębiającą szarość. Beth zastygła, bezradnie oparta na drzwiach,
i rozważała, co ma robić dalej. Przeklinała w duchu niezdecydowanie i pustkę w głowie. Wiedziała
jedno: do dawnego życia nie może wrócić. Zbyt wielkie zagrożenie sprowadziłaby na bliskich. Na
w wspomnienie Ethana po jej policzku popłynęła ciepła łza, lecz szybko ostygła, tłamszona
zimnymi kroplami deszczu.
Beth czuła zresztą, że wracać nie chce. Że powinna, musi, pójść tropem Steve'a. Dowiedzieć
się, dlaczego drań porzucił ją i dziecko. W czym od niej była lepsza ta latynoska zdzira, z którą
uciekł? Jak zwykły mechanik wszedł w posiadanie tak niebezpiecznego nagrania? Dlaczego
właśnie Beth zostawił w spadku straszliwą tajemnicę, ukrywając ją w małym banku zagubionej
w górzystych pustkowiach mieściny? I co łączyło go z Felton Creek?
Felton Creek. Przecież Matt obiecał, że wróci. Sięgnęła pod siedzenie kierowcy, odnajdując
oddaną jej na przechowanie płytę. Nawet w półmroku deszczowego poranka dobrze widziała na
plastikowym futerale krwawy ślad palców Juareza. Przycisnęła go do piersi jak drogą sercu
pamiątkę, wyczuwając bijące od niej ciepło.
Tak, Matt. Przechowam ją dla ciebie. Cierpliwie zaczekam na twój powrót.
Zanim zluzowała ręczny hamulec, zabrała z wozu torebkę. Przez chwilę stała na brzegu,
usiłując dłonią osłonić przed deszczem ledwo tlący się płomyk zawilgotniałego papierosa.
Samochód majestatycznie tonął w mętnych wodach. Tamta wizja musiała być przeczuciem,
zrozumiała. Proroctwem, podprogową podpowiedzią losu.
Papieros zgasł na dobre. Rzuciła go w błoto, poprawiła na ramieniu pasek torby i ruszyła
w drogę powrotną. Dzięki uczynnym kierowcom dotarła w końcu w okolice Felton Creek i za resztę
198
Zatarty trop
pieniędzy wynajęła w miejscowym hotelu pokój. Następnego ranka zacznę pytać o Steve'a, obiecała
sobie, ale mimo zmęczenia nie potrafiła zasnąć. Zawartość odziedziczonego po Juarezie dysku nie
dawała jej spokoju.
Nie wytrzymała długo. Późnym wieczorem zeszła do recepcji i poprosiła o możliwość
przejrzenia nagrania. Uprzejmy właściciel udostępnił jej wysłużony odtwarzacz i zaglądał przez
ramię, gdy z tężejącą z żalu twarzą uruchomiła amatorski film ze ślubu Steve'a Halla i ciemnookiej
zdziry o mocno przeciętnej urodzie.
Jej Steve'a.
Nie obejrzała filmu do końca. Zostawiła płytę w kieszeni odtwarzacza i poruszona, bez słowa
wróciła do pokoju. Juarez mnie oszukał, myślała, automatycznie pokonując stopień za stopniem
skrzypiących schodów. A może sam nie wiedział, co naprawdę zawiera nagranie?
Nie. Przystanęła na półpiętrze, do bólu wbijając paznokcie w drewnianą poręcz. To agenci
musieli podmienić dysk. Tam, nad rzeką. Przecież mieli na to czas.
Wytarty dywan w korytarzu miłosiernie tłumił jej kroki, klucz donośnie chrobotał w nieczęsto
używanym zamku hotelowego pokoju. Nie zapaliła lampy, neon za oknem i tak dawał aż nadto
światła. Beth, nie zdejmując zabłoconych butów, rzuciła się na łóżko, wbijając nieprzytomny wzrok
w barwne smugi na suficie. A może…
Ale jestem głupia. Zostawiłam płytę, a przecież… Łóżko zaskrzypiało przeraźliwie. Podrywała
się z myślą, że właściwy przekaz z pewnością został zakodowany.
W tej samej chwili gdzieś z ciemności w rogu pokoju padł strzał.
***
– Wiedziałam, że w końcu przyjdziesz – wymamrotała. Pistolet drgał w jej kruchych,
przedwcześnie postarzałych dłoniach o pokrzywionych przez gościec palcach. – Czekałam na
ciebie, suko. To ty do mnie strzelałaś w hotelu. Dobrze cię zapamiętałam.
Beth podeszła do White, nie przestając do niej mierzyć. Przestraszone hukiem koty jeden po
drugim czmychnęły na zewnątrz przez zabezpieczony klapką otwór w drzwiach.
199
Zatarty trop
– To nie tak – wybełkotał Ethan. – Ona jest…
– Wiem kim – przerwała mu. – Wystarczy mi twój strój.
W natłoku zdarzeń chłopak zupełnie zapomniał, że nosi więzienny uniform. Matka
tymczasem ponownie rzuciła się w wir poszukiwań.
– Potrzebujesz normalnego ubrania – gadała niby do syna, niby do siebie. Wreszcie
wygrzebała ze sporej sterty szmat w rogu dwie zleżałe części męskiej garderoby i rzuciła nimi
w chłopaka, by zaraz zniknąć w klitce pełniącej funkcję sypialni. – Przebieraj się. Szybko, ktoś
mógł słyszeć strzały!
Z odrazą zrzucił z kolan śmierdzące stęchlizną łachmany.
– Nie… Nie – wybełkotał, wstając ostrożnie. – Poradzę sobie.
Jęk sprężyn starego fotela zabrzmiał jak ryk alarmu, ale nie zwrócił uwagi rodzicielki. Ethan
śmielej postawił na skrzypiącej podłodze pierwszy krok. Byle prędzej dopaść drzwi. Uciec,
korzystając z chwili nieuwagi tej starej wiedźmy.
Nie myślał już o niej jak o matce.
Nim przekroczył leżące na środku salonu zakrwawione ciało White, zerknął do sypialni:
wariatka klęczała; odsunęła jedną z desek i poczęła grzebać pod podłogą. Korzystając z okazji,
kucnął przy policjantce, by odnaleźć kluczyki do samochodu. Drżące palce, wędrujące w pośpiechu
od kieszeni do kieszeni, natrafiły na skrytą pod kurtką kaburę i instynktownie wyrwały z niej
pistolet. Szarpnięcie ocuciło Iris – z trudem uniosła powieki, a widząc chłopaka, poruszyła wargami
w cichym błaganiu:
– Pomóż… synu… Zabierz mnie…
Zaniemówił. Sądził, że policjantka nie żyje.
– Masz broń? – Usłyszał kroki, a zaraz potem głos matki: – Świetnie. Żeby cię tylko z nią nie
złapali, Juarez. Samochód też musisz zmienić, ale w tym jesteś całkiem dobry.
Juarez? Kto to, do kurwy nędzy, miał spytać, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język.
Podniósł na matkę zbaraniały wzrok. Stała tuż obok, w nogach umierającej Iris; zauważył z ulgą, że
zostawiła gdzieś pistolet.
200
Zatarty trop
– Trzymaj. – Rzuciła na brzuch White pomiętą i poplamioną papierową torebkę z ledwo już
widocznym logo Burger Kinga i dodała: – Przechowałam to dla ciebie. Piętnaście lat pilnowałam.
Tak jak kazałeś. Raz tylko spuściłam z oka, ale dobrze się złożyło. Inaczej by znaleźli.
Z ociąganiem podniósł papier i zajrzał do środka: pomiędzy wyblakłymi kartkami jakiejś
gazety jaśniał krążek przestarzałego nośnika danych. Na takich zapisywano dawno temu pliki.
Brązowe ślady na obwolucie z przezroczystego tworzywa przypominały zaschniętą krew. Nic nie
rozumiał z bełkotu matki, ale przytomnie nie spytał, co zawiera dysk.
– A ona? – Wskazał ruchem głowy na zastępcę szeryfa.
– Ja się nią zajmę. – Beth z nienawiścią kopnęła kostkę konającej. – Jedź, zanim wpadnie tu
jej wsparcie. No już! – wrzasnęła, widząc niezdecydowanie chłopaka. – Na co czekasz? Znowu cię
zgarną, jak wtedy, nad rzeką!
– Ethan… – Głos Iris przechodził w rzężenie. – Proszę… Pomóż…
– Tak nie można – powiedział, przykucając za głową zastępcy szeryfa. Potem umieścił za
paskiem broń, wsunął dłonie pod pachy rannej i z niemałym wysiłkiem pociągnął ją za sobą. – Jadę
z nią do szpitala, rozumiesz?
– Mowy nie ma! – Beth tupnęła nogą i zniknęła w pomieszczeniu obok.
Mocując się z ciałem postawnej policjantki, nie przestawał podejrzliwe zerkać na sypialnię.
Spomiędzy dobiegających stamtąd złorzeczeń i rzężenia Iris bezbłędnie wyłowił odgłos
przeładowania pistoletu.
Gdy matka wróciła, był gotów.
– Nigdzie z nią nie pojedziesz, Juarez. Nigdzie! – wychrypiała, ponownie celując w pierś
White, ale nie zdążyła pociągnąć za spust.
Broń w dłoni syna wystrzeliła pierwsza.
201
PRZEKLĘCI
W skupieniu przestudiował dokumenty z sekcji. Tym uważniej, że przypomniały mu stare,
niewyjaśnione zajścia; jednego z nich sam był świadkiem. Długo porównywał opisy zwłok i zdjęcia
ran, których przyczyna wydawała się tyleż oczywista, co nieprawdopodobna.
Tylko on, Tomasz Krasoń, wiedział jak powstały, co więcej, znał sprawców. Nie mógł jednak
zawrzeć tej konkluzji w raporcie, ani choćby napomknąć, że przypadek można tak łatwo wyjaśnić.
Sprawa wyglądała na równie zawiłą, jak kręta, zarośnięta ścieżka do starej leśniczówki,
przemierzana po raz pierwszy od czterdziestu lat.
Opuszczony budynek już wtedy popadał w ruinę, teraz zostały z niego jedynie nagie,
rozsypujące się ściany i sterczący ponad nie, sczerniały komin. Izbami niepodzielnie władała
wybujała roślinność; spłoszone ptaki z trzepotem skrzydeł wypadały z pustych okien, gdy chrzęst
gruzu pod podeszwami intruza wprowadzał fałszywy ton w harmonię leśnej samotni.
Zawieja, ech, Zawieja. Coś ty narobił...
***
– Znalazła ich tamta starucha. – Młody policjant wskazał ruchem głowy babinę w wyblakłej
chustce.
Wzrok Krasonia powędrował ku siedzącej na przewróconym pniu kobiecie. Przymknąwszy
powieki, poruszała wargami bezgłośnie, zapewne mamrocząc słowa pacierza. Tak, pomyślał
zupełnie bez ironii, to odpowiedni czas i miejsce na modlitwę. Podszedł bliżej i stanąwszy przed
staruszką tak, by zasłonić widok krzątającej się po lesie ekipy, spytał:
– Znała pani tych zabitych?
Babina drgnęła, ale nie przerwała mamrotania, zapewne licząc, że zignorowany natręt
odejdzie.
– Nie byli tutejsi, prawda? – Detektyw nie rezygnował tak łatwo.
Przestała mruczeć pod nosem i wściekle zacisnęła usta. Skrzyżowała też przedramiona na
piersi, w geście oznaczającym: przecież powiedziałam już wszystko, co wiedziałam.
202
Przeklęci
Śledczy rozejrzał się wokoło, jakby szukając podpowiedzi. Słoneczne refleksy, tańczące
między drżącymi liśćmi przywołały wspomnienia, do których tak dawno nie wracał. Gdzieś między
drzewami za plecami kobiety musiał pozostać chociaż ślad po tamtej ścieżynce.
– Czy Trzeciaki mieszkają jeszcze pod stawem? – zadał pozornie bezsensowne pytanie.
Zaskoczona babina podniosła wzrok i zmrużywszy powieki, poszukiwała w twarzy
mężczyzny znajomych rysów. Nie znalazła żadnych i wyraźnie rozczarowana, zmarszczyła brwi,
pokrywając czoło gęstą siatką zmarszczek.
– Poumierali – mruknęła niechętnie.
Gdy już wyglądało na to, że więcej się nie odezwie, dodała niespodziewanie, wskazując
pokrzywionym palcem na miejsce za plecami Krasonia:
– Nietutejsi. Ale jak byłam mała... Widywałam takich.
Śledczy skinął głową, oceniając, ile rozmówczyni może mieć lat. Zdążył przywyknąć do tego,
że na prowincji kobiety w sile wieku wyglądały jak staruszki, a te w podeszłym tak, jakby Bóg
o nich zapomniał, skazując na nieśmiertelność w zawieszeniu. Pamiętała przemarsze obcych wojsk
i leśne bandy, czy znała je tylko z opowiadań?
– Często tu bywali?
– Tamci? Przyszli, to i poszli.
– Nie tamci. Ci, tutaj.
– Ci przyszli i zostali.
Krasoń uśmiechnął się pod nosem. Nie sposób było odmówić błyskotliwości niechętnym
ripostom prostej staruszki.
– Skąd pani wiedziała, gdzie ich szukać? Słyszała pani coś?
Babina sposępniała jeszcze bardziej, po czym przeżegnała się energicznie, mamrocząc
„Wieczny odpoczynek”. Śledczy odczekał chwilę i ponowił pytanie:
– Jakieś krzyki, wybuchy, strzały?
– Nie. To już nie ten las, co dawniej – odpowiedziała z namysłem.
Mężczyzna rzucił okiem na sterty śmieci, spiętrzone pomiędzy drzewami i na ślady po
oponach quadów, z trudem zabliźniające się w gęstym niegdyś runie.
203
Przeklęci
Tak, miała rację.
To już nie był ten sam las, co kiedyś.
***
Dwunastoletni Tomek Krasoń spędzał wakacje u Trzeciaków, dalekiej rodziny matki.
Pomimo, że we wsi nie brakowało rówieśników, większość czasu spędzał sam. Miejscowe dzieci
pomagały przy żniwach, poza tym niełatwo znajdował z nimi wspólny język. Zamknięty w sobie
chłopak najchętniej włóczył się po okolicy, z daleka, nieco zazdrośnie spoglądając na rolników.
Dałby wiele, by móc im asystować, ale wuj nie pozwolił na to, podkreślając, jak słabego zdrowia
jest Tomek i jak bardzo trzeba na niego uważać. Grubiaństwo starego Trzeciaka sprawiło, że
chłopak już od pierwszego dnia traktowany był jak coś pomiędzy ostatnim okazem ginącego
gatunku, a rozpieszczonym książątkiem.
Wyczuwając w tym wszystkim krecią robotę nadopiekuńczej matki, uciekał przed docinkami
kuzynów do lasu. Nie od razu odważył się zanurzyć pomiędzy drzewa i zatonąć w chłodnym,
zielonym cieniu, ale okoliczne łany jeden po drugim zamieniały się w rżyska i w końcu znikł
ostatni ze złotych azyli, chroniący samotnika przed oczami kpiarzy.
Szukając wytchnienia od upału, zaczął wędrować leśnymi ścieżkami. Początkowo ostrożnie,
z duszą na ramieniu, by w końcu poczuć się jak u siebie zwłaszcza, że las ośmielał go, podsuwając
prawie pod nos prawdziwe skarby. Tomek wracał do gospodarstwa z przyjemnie ciężkimi
kieszeniami, obracając dyskretnie w palcach chropowate, zdeformowane walce, pokryte grubymi
warstwami rdzy. Nikomu nie opowiadał o swoich wyprawach.
Nikt też nie wiedział, gdzie go szukać, gdy nie wrócił na noc.
204
Przeklęci
***
Nieszczęście było nieuniknione. Coraz pewniejszy siebie Tomek zgubił gdzieś całą ostrożność.
Przestał zapamiętywać ścieżki, którymi wędrował ufając, że zna je wszystkie na wylot; przecież z
łatwością odnajdował szlak do wsi.
Odnajdował, dopóki świeciło słońce i wskazywało mu drogę migotliwymi zajączkami,
pełzającymi po runie niczym żywe stworzenia.
Tamtej niedzieli, dzień przed wyjazdem, zbierało się na burzę. Las szybko przestał być
przyjemnym miejscem, znajome dróżki wiodły ku obcym rejonom, wiatr buszujący w koronach
przerażał, zmieniając drzewa w rozszalałe potwory. Pośpiech i lęk okazały się przewodnikami
najgorszymi z możliwych, a zmrok nadciągnął szybciej, niż zazwyczaj, osaczając Tomka niczym
wabione w pułapkę zwierzę.
Całe szczęście, że w oddali zamajaczyło światło. Wskazało drogę i naraz zgasło, ale i tak
pozwoliło pochlipującemu ze strachu chłopcu dotrzeć w pobliże zagubionej wśród drzew
leśniczówki. Przyspieszył kroku i już prawie wybiegł na polanę, gdy na drodze stanęły mu postacie,
niewiele różniące się od wszechobecnych cieni.
– Kto idzie? – Ochrypły głos wartownika zlał się ze szczękiem przeładowywanej broni.
– Mamo!
W odpowiedzi na swoje tyleż rozpaczliwe, co bezsensowne wezwanie Tomek usłyszał
tłumiony z trudem śmiech i kilka przekleństw. Jeden z mężczyzn mocno schwycił chłopca za ramię
i poprowadził do budynku, gdzie pchnąwszy go na środek izby, oznajmił:
– Panie poruczniku, to tylko szczeniak. Plątał się przy polanie.
Oficer w znoszonym, starym mundurze podszedł bliżej, pochylił się i mierząc dzieciaka
przenikliwym spojrzeniem, spytał:
– Jesteś z Olszyn?
Zapytany skwapliwie pokiwał głową. Nie rozumiał jeszcze dlaczego, ale porucznik przerażał
go bardziej, niż nocna włóczęga po lesie. Zwłaszcza, gdy marszczył podejrzliwie brwi i mrużąc
205
Przeklęci
powieki, posępnie przekrzywiał głowę. Zdawało się, że jest w stanie wyczuć każdy fałsz i przejrzeć
człowieka na wylot.
– Czego tu szukasz? – oficer zadał kolejne pytanie, tym razem ostrzejszym, nieprzyjemnym
tonem.
Tomek wreszcie zebrał się na odwagę. Więcej nie skłamie, obiecał sobie.
– Zgubiłem się – zaszczękał zębami. – Zadzwoni pan do mojej mamy?
Tym razem śmiech buchnął z wielu gardeł.
***
Mimo iż dawno wstało słońce, nie pozwolili mu odejść. Zadawali dziwne pytania:
interesowało ich, czy we wsi są komuniści, kto im pomaga, gdzie i w jakiej liczbie stacjonują.
Tomek niewiele potrafił na ten temat powiedzieć, tym bardziej, że wielu mieszkańców Olszyn po
prostu nie znał. Bardziej zajmowało go podglądanie, jak mężczyźni czyszczą broń, gorliwie
i zapamiętale, jeden karabin za drugim, pistolet za pistoletem, nawet te egzemplarze, o które zadbali
chwilę wcześniej. Wyćwiczone palce żołnierzy wykonywały puste przebiegi po gładkim,
wypolerowanym metalu, wyciory buszowały w lufach, zatrzaskiwane zamki dźwięczały raz po raz.
Wyglądało to na rodzaj syzyfowej pracy, jakiejś neurozy, potęgowanej przez czujny wzrok
porucznika Zawiei.
Chłopak z wypiekami na twarzy wysłuchiwał towarzyszących przygotowaniom opowieści
o bitwach, potyczkach i zasadzkach, wspomnień o kolegach poległych w boju i tych, których
zamęczyli czerwoni. Słuchał tym chętniej, że nie znał żadnej z tych historii; nie uczono o nich
w szkole. Z racji częstych chorób nie był zbyt pilnym uczniem, ale coraz wyraźniej wyczuwał, że
coś tu nie gra.
Co, zrozumiał dopiero wieczorem. Zmierzch nie zdążył jeszcze nadejść, niebo ponad lasem
czerwieniało coraz bardziej. Na wiatr, mówili żołnierze, polerując karabiny z jeszcze większym
zapałem. Zawieja, zajmujący honorowe miejsce przy kominku, pochmurniał z minuty na minutę,
206
Przeklęci
jakby coś przeczuwał. Nie spuszczał oka z Tomka, w skupieniu śledząc każdy jego krok. Wreszcie
kazał któremuś z podwładnych przyprowadzić dzieciaka.
– Nie jesteś z Olszyn – stwierdził kategorycznie.
Zaskoczony chłopiec nie wykrztusił ani słowa, zdobył się jedynie na to, by pokręcić głową
przecząco. Zadrżał, gdy porucznik sięgnął do kabury przy pasku i wydobył stamtąd pistolet.
– Przyjdą za tobą – powiedział, z dumą przyglądając się doskonale utrzymanej broni. – Ale to
dobrze. Za długo już na nich czekamy. Prawda, chłopcy?
Serce Tomka podskoczyło do gardła, gdy w tym samym momencie rozległo się krótkie, ostre
pukanie w szybę – umówiony znak, a gdy porucznik uchylił okno, wartownik przyciszonym głosem
zameldował:
– Patrol czerwonych, od strony wsi. Słabo uzbrojony, z psami.
– Prawda, chłopcy? – Zawieja nie ruszył się z miejsca, ale jego podwładni doskonale
wiedzieli, co mają robić. Błyskawicznie obsadzili stanowiska przy oknach, zastygając z wzrokiem
skupionym na muszkach karabinów; kilku żwawo wbiegło na strych.
– Tylko dwóch, panie poruczniku – poinformował któryś z partyzantów. – Jeden pies.
– Ty, mały, przydasz się. – Oficer wstał, położył Tomkowi dłoń na ramieniu i poprowadził go
ku wyjściu. – Kiedy powiem, otworzysz drzwi.
– Po co? – nieprzytomnie jęknął chłopiec.
– Dla Ojczyzny, młody bohaterze – padła odpowiedź, po czym rozległ się rozkaz: – Czekać,
aż wyjdą spoza drzew!
Dla Tomka dalsze wypadki potoczyły się zbyt szybko, by mógł uczestniczyć w nich
całkowicie świadomie. Usłyszał „W zasięgu!”, Zawieja popchnął go ku drzwiom; chłopak otworzył
je machinalnie i stanął na progu. W idealnym miejscu, by ujrzeć, jak dwaj milicjanci w polowych
mundurach i ogromny, podpalany wilczur padają, skoszeni salwą z partyzanckich karabinów.
Nie zobaczył nic więcej; zemdlał. Oddział Zawiei zniknął bez śladu.
W opowieść dwunastolatka nikt nie uwierzył.
207
Przeklęci
***
Ech, poruczniku, poruczniku, myślał śledczy na widok ruin. Tym razem to była tylko grupa
rekonstrukcyjna. Dzieciaki, przebrane za czerwonoarmistów, pasjonaci historii w drodze na zlot
podobnych zapaleńców. Ile razy jeszcze znajdziemy w tym lesie ludzi, wyglądających na ofiary
postrzałów? Przysięgałeś bronić ojczyzny aż do śmierci, ale czy walka po śmierci, to jeszcze
opętanie, czy już donkiszoteria?
– Zawieja! – zawołał głośno, stawiając stopę na pierwszym stopniu porośniętych mchem
schodków dawnej leśniczówki. O mało co nie podniósł pięści, by załomotać w nieistniejące drzwi.
– Odpuść! Tu już nie ma czerwonych, słyszysz? Słyszysz?
Odpowiedzią był krzyk jakiegoś przestraszonego ptaka. W powietrzu zapachniało
dogorywającym latem. Wiatr leniwie poruszał lekko żółknącymi liśćmi, gdzieś z oddali niósł się
ryk odrzutowca. Krasoń spojrzał w niebo; nić smugi kondensacyjnej przeszywała błękit ponad
nieznacznie falującymi koronami drzew. Pokręcił głową; dotarło do niego, jak nonsensowne
podejmuje działania. Zniechęcony, z ociąganiem ruszył w drogę powrotną.
Przemierzając to, co zostało z rozległej polany, czuł jednak na plecach przeszywający wzrok
Zawiei. Wiedział, że tam, w izbie, palce żołnierzy przeklętych drżą na spustach karabinów, że
ludzie porucznika cierpliwie czekają na komendę do strzału. Dopiero gdy minął pierwsze drzewa,
odetchnął z ulgą, pewien, że żaden rozkaz nie padnie.
Tym razem.
208
GŁOS MANI
2015
– Ten ktoś, kto był przede mną... Zrezygnował?
Zadał pytanie tak obojętnie, jakby dotyczyło późnojesiennej, coraz bardziej doskwierającej
wszystkim aury. Dającej się najmocniej we znaki tym, którzy na krótko zwykli opuszczać ciepłe
biura i przytulne mieszkania.
– Ulka? – Michał uśmiechnął się na wspomnienie koleżanki. – Zrezygnowała, ale miała
powody. Łażenie po śmietnikach nie służy zdrowiu przyszłych matek.
– Tylko to? – Adrian mocniej nasunął kaptur na czoło.
Skąpy z początku deszcz zacinał coraz gwałtowniej. Do zmroku pozostało kilka godzin i nie
nadeszła jeszcze pora, by zapłonęły uliczne latarnie. Świeżo upieczonemu streetworkerowi
brakowało ich sztucznego blasku, dającego złudne poczucie bezpieczeństwa.
– Tylko. – Usłyszał. – To są normalni ludzie. Nie rzucają się na nas jak zwierzęta.
Odniósł wrażenie, że w słowach Michała zabrzmiała nuta przygany. Nie spytał o nic więcej.
Nie czuł strachu, tylko lekkie poruszenie, nie wynikające z niepokoju o własne bezpieczeństwo.
Raczej z obawy, jak zareaguje na widok bezdomnych – przecież niewiele brakowało, by stał się
jednym z nich. Przecież kiedyś, kiedy jeszcze wiódł cieszący się jakim takim społecznym
szacunkiem żywot, często ich spotykał.
– Tędy. – Michał wskazał wdeptane w gliniastą ziemię przęsło ogrodzenia.
Siatka, choć wygięta i zdeformowana, trzymała się jeszcze jednego ze słupków, wyciągając
ku przekraczającym pazury zagięć i zadziorów. Niegdysiejszy plac budowy pokonali klucząc
pomiędzy kałużami, rozrosłymi w mętne bajora. Parter nieukończonego biurowca, straszącego
z oddali nagością metalowych żeber, z bliska okazał się całkiem przytulnym miejscem. Co prawda
z ust wciąż wydobywały się obłoczki pary, ale stopy nie grzęzły już w błocie, choć pod podeszwami
co rusz chrobotało tłuczone szkło. Przybysze z ulgą zrzucili z głów ociekające wodą kaptury.
Koczujący w pustostanie bezdomni ani na chwilę nie porzucili rozpalonego na betonie ogniska,
choć musieli zauważyć gości.
209
Głos Mani
– Chodź. – Michał ruszył pierwszy. – Poznasz „Czterech pancernych”.
– Czterech? Widzę trzech.
– Jeden całkiem niedawno się odmeldował... No, wiesz. Co ci będę mówił.
Przykucnął obok jednego z grzejących się przy ogniu mężczyzn, pytając:
– Co słychać, panowie?
– Ano, chujowo – wychrypiał niechętnie siedzący najbliżej.
Adrian stanął za plecami kolegi i uważnie obserwował, jak częstuje bezdomnych papierosami.
Sięgali po nie skwapliwie, biorąc po kilka naraz, aż zaszeleścił papier opróżnionej paczki.
Podarunek rozwiązał im języki i zaczęli chętniej utyskiwać na swój los: a to na głupią pizdę
z monopolowego, co na zeszyt nie daje, to na dusigroszy, którzy nie pozwolą odprowadzić wózka
pod supermarketem, to na cioty z psiarni, a to na odnowiony ropień na nodze Prezesa. Propozycja
Michała, by cierpiący zgłosił się do pielęgniarki z fundacji na opatrunek, spotkała się ze stanowczą
odmową. By skierować rozmowę na inne tory, jeden z pancernych wskazał ruchem głowy Adriana.
– A to ten niby nowy, co mówiłeś? Niemota jakiś... Języka w gębie ni ma? – spytał.
– Wciąga się dopiero – chrząknął Michał, wstał i nieco protekcjonalnie poklepał kolegę po
plecach. – Ale swój chłop.
– Się okaże – mruknął drugi wrogo. – Czy swój. Może cudzy. Imię ma?
– Adrian – odparł chłopak. – Będę przychodził za Ulę. Gdybyście czegoś potrzebowali,
mówcie. Pomogę.
Trzeci, dotąd milczący kloszard, drgnął nagle. Oderwał mętne spojrzenie od ognia i wlepił je
w nowego streetworkera, ale nie odezwał się ani słowem. Otworzył tylko usta jak ryba; na
wyblakłą, kiedyś zapewne kruczoczarną brodę obficie zaczęła cieknąć ślina. Adrian powoli
przeniósł pytający wzrok na kolegę, ale ten nieznacznie pokręcił głową na znak, że to jeszcze nie
czas. Przypomniał sobie jego słowa: „Nie ma przymusu leczenia, chyba, że jest zagrożenie życia”.
Nie zatrzymywani, a właściwie zupełnie już ignorowani przez podopiecznych, ruszyli
w drogę. Dopiero na moment przed wyjściem w deszcz, usłyszeli za plecami podniesiony, choć
niewyraźny głos. Niezrozumiałe słowa, tłumione przez szum narastającej ulewy, zdawały się być
tylko pijackim bełkotem.
210
Głos Mani
– Potem ci o nich opowiem – mruknął Michał, zakładając kaptur. – Bardzo ciekawe figury:
pan Prezes i dwóch esbeków. Dobrane towarzystwo.
Lało coraz mocniej, ale nawałnica nie zdołała zagłuszyć szamotaniny i krzyków,
dobiegających od ogniska. Kolega niewzruszenie parł naprzód, ale Adrian przystanął,
zaniepokojony. Odwrócił się w odpowiednim momencie, by ujrzeć tuż za sobą Prezesa.
Zaskoczony, nie zdobył się na unik. Bezdomny powalił go na ziemię i wpijając palce w mokrą
kurtkę, wyrzucał z bezzębnych ust bełkotliwe obelgi. Michał od razu rzucił się na pomoc, ale
nędzarz trzymał mocno, z każdym nowym słowem wypluwając kolejną porcję spienionej śliny.
Mimo, iż natychmiast zmywał ją deszcz, żarła skórę na twarzy Adriana niczym kwas. Prezes
odpuścił dopiero, gdy na pomoc chłopakowi przybyli dwaj pozostali pancerni i chwyciwszy za
ramiona, siłą odciągnęli kompana na bok. Zamroczony Adrian zastygł w kałuży, nie próbując się
podnieść. Michał z wysiłkiem pomógł mu wstać.
– Co to było? – spytał, gdy wydostali się na ulicę. – Musiałeś kiedyś dobrze zaleźć mu za
skórę. On nigdy nie zachowywał się w ten sposób. Co do ciebie gadał?
Adrian wciąż czuł na policzkach plwocinę żula, chociaż od dobrej chwili nerwowo pocierał je
rękawem. Kurtka przemokła do ostatniej nitki, a ubłocone spodnie lepiły się do nóg. Pod fałdami
zimnego, smaganego deszczem materiału zdawały się pełzać po skórze obślizgłe ciała robaków.
– Nie wiem. – Zadzwonił zębami. – Nie zrozumiałem ani słowa.
– Znałeś go? Spotkałeś go już? Kiedyś, wcześniej? Gdy służyłeś w prewencji?
– Nie. – Choć towarzysz nie mógł tego zobaczyć, pokręcił energicznie głową i zaraz dodał
z wyrzutem: – Pierwszy raz go widzę.
– Taaa, jasne – mruknął z niedowierzaniem Michał.
Resztę drogi pokonali w milczeniu. Adrian czuł ulgę, że z ust kolegi nie padają kolejne
pytania, jednocześnie zadręczając się obelgami bezdomnego. Nieprawdą było, że nie zrozumiał
żadnej z nich.
Won z mojej głowy! Przestań pierdolić! To twoje myśli, nie moje. Zabierz je w pizdu, słyszysz?
Dobrze znał ton i barwę tego głosu, choć dałby głowę, że wypowiadającego te słowa
człowieka zobaczył pierwszy raz w życiu.
211
Głos Mani
***
– Michał mówi, że Prezes był politykiem. – Adrian zatopił wzrok w malowidle jakiegoś
chorego, wiszącym na ścianie ponad głową Agaty. – Kandydował nawet na prezydenta i miał spore
poparcie. Podobno wszedł do drugiej tury, ale w telewizji, podczas jakiejś debaty, zaczął gadać do
kogoś, kogo nie było w studiu. I wtedy wszystko się skończyło.
Terapeutka lekko skinęła głową, ale gest ów nie wyrażał poparcia czy zrozumienia, jedynie
zachętę do dalszych zwierzeń. Zamyślony chłopak nie zarejestrował tego ruchu, raczej czuł, że
Agata właśnie tak się zachowa. Jak zawsze unikał zbyt długiego spoglądania w jej oczy. Nie chciał
zdradzić, jak bardzo mu się podoba ta starsza zaledwie o kilka lat dziewczyna; nie mógłby wtedy
chodzić na jej zajęcia.
– Czasowo wszystko by się zgadzało – mówił dalej. – Urodziłem się w roku tamtych
wyborów. Wtedy zaczął mnie słyszeć.
– Akurat wtedy? Skąd wiesz?
Adrian w zakłopotaniu podrapał czoło. Rozważał, ile może i powinien zdradzić.
– Powiedział mi – wyznał, zachowując dla siebie fakt, że po ich pierwszym,
niespodziewanym spotkaniu bezdomny przestał słyszeć jego głos. – Wróciłem tam, rozmawiałem
z nim. Nie był już agresywny.
Agata westchnęła dyskretnie i obrzuciła tęsknym spojrzeniem krąg pustych krzeseł. Gdy
sympatyczny podopieczny poprosił ją o rozmowę po zajęciach, sądziła, że chce po prostu
pochwalić się pierwszymi sukcesami na polu wolontariatu. Zamiast tego widziała oznaki choroby,
budzącej się z uśpienia.
– Ale nie zapominasz, że głosy, które słyszą chorzy, powstają w ich własnej głowie?
Chłopak nabrał powietrza do płuc i zatrzymał je na moment, po czym wypuścił powoli.
– Nie zapominam – odparł ponuro.
– Pomyśl – ciągnęła terapeutka. – Co Prezes miałby słyszeć w latach dziewięćdziesiątych?
Płacz niemowlaka? Twoje pierwsze słowa? Naukę czytania? Wiesz, co jest bardziej
212
Głos Mani
prawdopodobne? Że słyszy cię od niedawna. Może spotkałeś go w czasie patrolu. Upomniałeś go za
zakłócanie spokoju, wlepiłeś mandat za picie w miejscu publicznym, tylko po prostu wypadło ci to
z pamięci. Stąd cię zna. Zastąpiłeś czyjś głos, albo dołączyłeś do chóru. Po prostu.
Adrian spochmurniał jeszcze bardziej. Uwaga o chórze przypomniała mu własny epizod
i kaskady tamtych bezczelnie strofujących go, ostrych słów. Namawiających do skończenia ze sobą,
nie cichnących w dzień i w nocy, często przechodzących w nieartykułowany, najeżony
przekleństwami wrzask. Towarzyszył im monotonny szept kobiety, wypełniający ciszę pomiędzy
kolejnymi porcjami wulgarnego, męskiego jazgotu natrętnymi zachętami do zachowań, o których
chłopak na ogół tylko fantazjował. Długo trwało zanim zrozumiał, że czas poszukać pomocy, ale
wtedy było już za późno: w miarę poukładane życie rozpadło się w gruzy. Do pracy nie było już
powrotu, dziewczyna odeszła z najlepszym kumplem. Dwa lata od epizodu wypełnił lęk przed
kolejnym atakiem choroby.
– Tak. – Spojrzenie Adriana prześlizgnęło się po zgrabnym nosie i nieco za wąskich wargach
Agaty. Musnęło kształtny biust i powędrowało ku podłodze, gdzie zastygło na drobnych stopach,
obutych w błyszczące czółenka. Potem spoczęło na zabłoconych, męskich butach w rozmiarze
czterdzieści trzy. Zażenowany, cofnął nogi pod krzesełko. – Może. Ale ten głos, który słyszałem
podczas mojego epizodu, to był on, Prezes. Teraz jestem pewien. To przecież możliwe, prawda?
Przyszło mi też do głowy, że ta okropna kobieta... Ta, wiesz, która cały czas szeptała, że ona też
istnieje naprawdę.
– Mania? – przypomniała sobie Agata.
– Tak. Pamiętam jej słowa, ale nie wiem, naprawdę nie wiem, kto je wypowiada. A jeśli jutro
spotkam ją na ulicy, w sklepie, gdziekolwiek, uwierzysz mi?
– W zasadzie to możliwe – przytaknęła po chwili wahania, unikając jasnej odpowiedzi. –
Skoro pani Danusia mogła słyszeć papieża... Powiedz, bierzesz jeszcze tamte leki?
Zaskoczony Adrian podniósł wzrok. Ich spojrzenia spotkały się na długą, milczącą chwilę.
– Nie słyszę ich już, jeśli o to pytasz – odparł zimno. – Nie mówili do mnie od tamtego czasu.
Ani on, ani ona. Myślisz, że... Że znowu?
213
Głos Mani
Agata uśmiechnęła się smutno. Tym samym uśmiechem obdarzała też innych podopiecznych.
Zrozumiał, że w jej oczach nie zobaczy nic, poza troską o chorego i że daremnie czeka na choćby
najmniejszą iskrę zainteresowania nim jako mężczyzną. Terapeutka nie przekroczy niewidzialnej
granicy, biegnącej przez środek okręgu utworzonego z pustych krzeseł.
– Nie. Ale powiesz mi, gdyby zaczęli mówić, prawda? – szepnęła. – Obiecaj, że powiesz.
– Powiem – odburknął, wstając. – Dzięki.
Opuścił salkę terapeutyczną, bezwiednie zaciskając pięści. Znajdzie tę szepczącą kobietę,
obiecał sobie. Znajdzie i skonfrontuje z Prezesem. Poprowadzi dochodzenie tak jak detektyw,
którym zawsze chciał być, a którym już nigdy nie zostanie.
Bo przecież Prezes też słyszy zły szept Mani, tak jak Adrian w czasie epizodu. Bo być może,
gdy już ją znajdzie, Mania odczepi się od nich raz na zawsze.
***
– Te, młody. – Prezes dopadł go wczesnym popołudniem przy drzwiach MOPSu. – Nic nie
mów! Nie otwieraj wcale gęby! Jak spytam, to kiwniesz głową, tak albo i nie.
– Okej – mimo woli wyrwało się z ust Adriana.
Twarz bezdomnego wykrzywił bolesny grymas. Żul skulił się i zatkał uszy dłońmi.
– Nie pierdolić! – zawył. – Ni chuja!
Pobiegł wzdłuż muru potykając się na wyszczerbionym chodniku. Adrian popędził za nim do
najbliższej bramy. Wyjście na zawalone gruzem i zastawione maszynami budowlańców podwórze
blokowała solidna krata. Prezes chwycił pręty, popchnął, pociągnął, ale kłódka trzymała mocno.
Odwrócił się, spoglądając spode łba na wolontariusza. Adrian przystanął i znacząco położył palec
na ustach. Bezdomny przymrużył podejrzliwie powieki i na wszelki wypadek znów zatkał uszy.
– Szukałeś? – huknął, wzbudzając pod sklepieniem dudniące echo.
Chłopak skinął głową.
Zamiast zadać następne pytanie, Prezes uciekł spojrzeniem gdzieś w bok i zawył:
214
Głos Mani
– Zamknij się, suko! Zamknij choć na chwilę! – Przez chwilę dyszał ciężko, po czym spytał:
– Znalazłeś? Tylko żadnego pierdolenia! Ani słowa!
Adrian zaprzeczył bezgłośnie, nie mogąc opowiedzieć, jak pod byle pretekstem wciągał
w rozmowę prawie każdą z napotkanych kobiet w bezskutecznym poszukiwaniu znajomego głosu.
Pytał o godzinę, o drogę, podsłuchiwał rozmowy toczone przy okazji zakupów. Nie chciał pokazać
notesu, w którym zapisywał wrażenia ze wszystkich tych spotkań niczym rasowy śledczy.
Bezdomny zaczął chodzić wzdłuż kraty, tam i z powrotem, jak nakręcana zabawka, mówiąc:
– Nie znajdziesz jej, chowa się, kurwa jedna. Ukrywa w mojej głowie! Siedzi, suka, i się
śmieje. Od kiedy ty przestałeś pierdolić, ona nadaje cały czas. Rozkręca się, Mania-Srania,
kurwiszon jebany. Nie pozbędziesz się mnie, mówi, nigdy, mówi. Wiesz, przez co to wszystko? –
Przystanął nagle. – Przez brom! W wojsku zawsze dostawaliśmy brom. I wódkę, takie gówno
najtańsze. Do wódki też coś sypali, pamiętam. Wypiłem, co miałem wypić, potem nacisnęli
odpowiedni guzik i już! Po człowieku. Jakaś jebana ciota telewizyjna, pamiętam, pytała o politykę
zagraniczną. Mańka-Srańka stała obok i wsadzała palec w cipę przy wszystkich. Wiesz, gdzie
można dostać brom?
Adrian otworzył szeroko oczy. Miał coś powiedzieć, ale w porę ugryzł się w język. Chciał
pokręcić głową, ale Prezes już na niego nie patrzył. Powrócił do krążenia pod kratą.
– Wiesz, dlaczego przyszedłem sam? – ciągnął. – Ona mówi mi, co myśli tych dwóch chujów
fałszywych. Słyszę to! Oni chcą mnie zadusić, jak Janusza. Bo to nieprawda, że upierdolił się na
śmierć. Miał najmocniejszą głowę! Te dwa skurwysyny go zajebały. W nocy, jak spał. Ona czasem
się przydaje, wiesz? Mówi mi, co będzie, ostrzega mnie. Mania moja kochana. Co ja bym bez niej
zrobił? Chcesz mi ją zajebać? Powiedz, zapierdolisz mi ją, cioto? Moją Manię?
Bezdomny naraz przypadł do streetworkera, niezbornie wymachując pięściami pod jego
nosem. Chłopak cofnął się ze wstrętem. Smród moczu, brudu, gnijących dziąseł i niedawno pitego
denaturatu sprawił, że żołądek podszedł mu pod gardło. Wyzwiska Prezesa dudniły pod czaszką
zupełnie jak podczas epizodu.
– Morda, kurwa! – ryknął w końcu, sprawiając, że bezdomny w jednej chwili zamilkł, skulił
się i zatoczył na kratę. – Stul pysk, dziadu pierdolony!
215
Głos Mani
Niegdysiejszy polityk zawył, padł na kolana i mocno zatkał uszy dłońmi. Kiwał się,
przywodząc na myśl rozmodlonego muzułmanina.
– Przestań! Ani słowa! – żądał z bólem, choć z ust chłopaka nie dobiegał już żaden dźwięk. –
Ni chuja! Nie słyszę Mani, cioto! Przestań krzyczeć, zagłuszasz mi ją! Moją Manię!
Adrian nie czekał, aż bezdomny się pozbiera. Pojął, jak złudna była nadzieja, że odnalezienie
właściciela raz na zawsze uciszy jego głos. Wypadł z bramy i pognał przed siebie, byle dalej od
wypełniającego ulicę wrzasku, ale nie zdołał już przed nim uciec.
Im szybciej biegł, tym słowa Prezesa stawały się wyraźniejsze.
***
Markotny i wyczerpany, siedział na przystanku, ściskając głowę dłońmi tak, by zamiast
przekleństw, słyszeć tylko szum pulsujący w szczelnie zatykanych uszach. Dawno zapadł już zmrok
i autobusy przystawały coraz rzadziej, a okna blokowiska po drugiej stronie ulicy rozjarzyły setki
świateł. Dygotał, choć wcale nie czuł zimna. Przeciwnie – pot ściekał mu po plecach, a spieczone
wargi paliły jak w gorączce. Czekał na Agatę, nie mając pewności, że przyjedzie. Zwykle
w czwartki prowadziła zajęcia do późna, ale kilka tygodni wcześniej przestał na nie uczęszczać.
Mogła zmienić grafik, pójść na chorobowe, wziąć urlop. Mimo rozterek, czekał.
Wysłużony ikarus zatrzymał się z jękiem. Jego reflektory wydobyły z mroku wulgarne
graffiti, pstrzące zmatowiałą wiatę. Huk otwieranych drzwi sprawił, że chłopak podniósł wzrok.
Obcasy terapeutki zastukały o mokry chodnik, by szybko umilknąć.
– Adrian? – Przystanęła o krok od niego i wahała się przez moment, jakby nie dowierzała
własnym oczom. – Co tu robisz?
– Czekam – wymamrotał.
Przysiadła bokiem na lepkiej od brudu ławce, tak blisko, że prawie dotykała kolanami jego
ud. Czuł przez spodnie bijące od niej ciepło.
– Nie przychodziłeś na zajęcia – zauważyła ze smutkiem. – Brakowało nam ciebie. Wszyscy
pytali, co się stało. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
216
Głos Mani
Potrząsnął głową, niespodziewanie czując, jak jakaś siła skleja mu wargi i zmienia język
w kawałek drewna. Ryk Prezesa wypełnił mu uszy ze zdwojoną siłą.
– Adrian? Co z tobą? – powtórzyła.
Każ jej się pierdolić, dupku! „Co z tobą”, „co z tobą”, myślałby kto, że piździe zależy!
– Adrian? – Wyciągnęła rękę i delikatnie pogłaskała go po włosach.
Jej dotyk na chwilę odstraszył bezdomnego. Głos ucichł.
– Wiem już... Przypomniałem sobie. Już kiedyś go spotkałem – szepnął chłopak.
– Prezesa? – domyśliła się, biorąc go za rękę.
– Tak. To było... Tuż przed chorobą. Byliśmy na interwencji w hucie. W przychodni
przyzakładowej – uściślił. – Komuś odbiło... Demolował poczekalnię, groził pielęgniarkom,
wykrzykiwał dziwne rzeczy...
– Prezes?
– Nie. Ale on też tam był. Pamiętam... Twierdził, że go uwięzili... Błagał o pomoc...
Gówno pamiętasz, kutasie! Nic jej nie mów! Nie pozwalam! Wredna, fałszywa suka!
Agata zadrżała; poczuł to wyraźnie, zupełnie jakby usłyszała obraźliwe słowa w jego głowie.
Wstała powoli, nie puszczając dłoni Adriana. Rozważała, czy powinna dla niego łamać zasady.
W końcu uznała że chce i powinna to zrobić.
– Wejdź na herbatę. Mieszkam niedaleko, porozmawiamy spokojnie.
Bezwolnie dał się poprowadzić do jednego z piętrowych, otoczonych niewielkim ogródkiem
szeregowców. Nie rozpoznałby, który należy do niej; wszystkie wyglądały identycznie. Zdziwiło
go, że drzwi nie były zamknięte na klucz, choć w oknach nie płonęły lampy. Światło w holu
zapaliło się automatycznie. Agata wskazała ruchem głowy drewniane schody, wyściełane
wzorzystym chodnikiem.
– Idź na górę. Ja przyjdę, gdy tylko zluzuję opiekunkę – powiedziała.
– Do dziecka? – Zrobił głupią minę.
Zawahała się z odpowiedzią.
– Prawie. No idź.
217
Głos Mani
Posłusznie wstąpił na stopnie. Miękki dywan tłumił kroki, ale skrzypienie wysłużonych desek
z każdym stąpnięciem przybierało na sile. Gdzieś w połowie drogi na piętro usłyszał znajomy głos.
...jesteś; czekałam na ciebie, ona też czekała, nawet bardziej, ale nie tak bardzo jak ja, bo ja
czekałam dłużej; wszystko tak bardzo mnie boli; piętnaście stopni w dół i zawróć...
Mania. Poznał ją od razu. Mania wróciła.
Każ tej kurwie się zamknąć! Każ jej wypierdalać, albo ukręcę piździe łeb!
Złamany dudniącą w głowie kakofonią, przysiadł na schodach i oparł policzek o jedną
z gładkich tralek balustrady. Tak zastała go Agata; stąpała ostrożnie, uważając na dwa kubki pełne
gorącej herbaty.
Zepchnij ją! Zepchnij! Niech skręci kark! Należy jej się! Niech zdycha, pizda jebana!
– Muszę eee... sprawdzić coś... na necie – wybełkotał, ale nie usłyszał własnych słów, tylko
jazgot Prezesa.
– Okej – minęła go ostrożnie i zniknęła w ciemnych drzwiach pokoju na piętrze. – Adrian? –
zawołała po chwili.
Odwrócił głowę. W jednym z pomieszczeń płonęła lampa. Ociężale podniósł się ze schodów,
by jak ćma powędrować do światła. Agata siedziała na kanapie z laptopem na kolanach.
– Co chcesz sprawdzić? – spytała.
Przystanął w drzwiach. Im bardziej wsłuchiwał się w monotonny szept Mani, tym trudniej
przychodziło mu udzielać odpowiedzi.
– Debatę. No, tę z... Prezesem, wiesz którą...
Skinęła głową ze zrozumieniem. Chwilę trwało, zanim znalazła odpowiednie nagranie. Kilka
razy obejrzał się za siebie; nie potrafił pokonać wrażenia, że ktoś, miękko stąpając po schodach,
wkrada się na piętro. Że staje za nim, przyglądając się bezczelnie.
– Mam. – Terapeutka w końcu podniosła wzrok, z zaskoczeniem stwierdzając, że chłopak
wciąż stoi w drzwiach. – Siadaj.
...siadaj, teraz nic więcej nie powiem; padał wtedy deszcz, tylko zamknij okno, żeby nie nalało
do środka; zaparkował przed wejściem, poczekaj, aż odjedzie; siadaj...
218
Głos Mani
Bardziej na rozkaz Mani niż na zaproszenie Agaty zajął miejsce na kanapie. Dziewczyna
położyła mu laptop na kolanach i odtworzyła film. Dźwięk też nie grzeszył jakością, na szczęście
ktoś uzupełnił film napisami. Dwaj kandydaci kolejno odpowiadali na pytania, ale jednemu z nich
nie szło najlepiej: gubił wątek, jąkał się, powtarzał słowa, sprawiając wrażenie pijanego. Wreszcie
zaczął ciskać się po studiu, miotając przekleństwa. Na marnej jakości nagraniu sprzed ponad
dwudziestu lat ledwo dało się rozróżnić twarze uczestników debaty, ale Adrian szybko odgadł, kto
jest kim.
To ona, ta kurwa. Mania-Srania, pizda jebana. Mogłem już wtedy kurwę zajebać!
– To ona. – Adrian postukał palcem w rozmytą postać obok dziennikarza. – Mania.
Agata odstawiła kubek i przysunęła się bliżej. Czuł na policzku ciepło jej oddechu, gdy
siedząc obok, spoglądała w ekran znad jego ramienia.
– Adrian, to... – zaczęła, ale szybko urwała. Przygryzła wargi na moment, by po chwili znów
je rozchylić. – Ale tam...
Westchnęła ciężko. Gdy była blisko, Prezes cichł, za to Mania rozwijała skrzydła.
...pozwoli, odda ci się; chce chłopa, bierz ją; światła przed skrzyżowaniem, trzecie piętro, nie
czekaj na windę, trzecie piętro, pamiętaj; rżnij już, póki jest mokra, weź ją teraz, wsadź jej wreszcie,
na co czekasz; czekała aż ktoś ją przeleci; podmiejski numer dwadzieścia trzy, budka z frytkami,
wszystko jest tak jak było, tak bardzo boli, nie mogę wstać; piętnaście stopni w dół, drzwi w końcu
korytarza; czekała, tak długo czekała...
Zamknął pokrywę laptopa i odłożył go na bok. Dziewczyna z gracją poderwała się z kanapy,
usiadła mu na kolanach i zwinnym ruchem zdjęła sweter, odsłaniając nagie, jędrne piersi. Sięgnął
ku nim jak zahipnotyzowany; dotyk miękkiej, ciepłej skóry sprawił, że przeszył go pierwszy
dreszcz. Szybko nastąpił po nim drugi i kolejny: szczupłe palce terapeutki wśliznęły się pod bluzę
Adriana i przez moment błądziły po jego torsie, by w końcu spłynąć ku sprzączce paska. Poradziły
sobie z nią szybko i zwinnie, rozsunęły suwak i sięgnęły głębiej. W tej samej chwili Prezes
odzyskał głos, próbując zakrzyczeć Manię.
Ty cioto! Myślisz, że jej zależy? Gówno! Ośmieszysz się tylko, fiucie! Jebać to ty umiesz, ale
własną matkę! Niby czemu Nikolę posuwa teraz Rafał, nie ty, eunuchu?
219
Głos Mani
Dźgnięty obelgą jak nożem, gwałtownie zepchnął dziewczynę na podłogę i od razu poderwał
się na równe nogi.
– Nie – prawie krzyknął. – Nie mogę!
Świetnie, pedale! Tak trzymać! Ale z ciebie fiut... Nawet pierwszej lepszej pizdy zerżnąć nie
potrafisz! Ta kurwa opowie o tym wszystkim wokoło. Jutro wszyscy będą wiedzieli, jaka z ciebie
ciota. Dobrze ci tak!
– Co? – Zaskoczona Agata uniosła wysoko brwi, widząc jak Adrian drżącą dłonią nerwowo
sprawdza zasunięty rozporek i zapięty pas, jakby nie dowierzał, że wszystko z nimi w porządku.
– Już nic – szepnął, nie mniej zdziwiony niż ona.
Wystarczył mu jeden rzut oka na palce dziewczyny, niezmiennie zaciśnięte na kubku ze
stygnącą herbatą, na gruby sweter z półgolfem szczelnie otaczającym jej szyję, by oszacować siłę
rodzących się omamów. Kompletnie ubrana Agata wciąż zajmowała miejsce na kanapie tam, gdzie
przysiadła na początku. Szept Mani przybrał na sile.
...może to tylko mi się zdawało, może to tylko ci się zdawało, nie powiem ani słowa; nie
zrozumiesz mnie; nie wydam cię, nie powiem nikomu; czwarty pawilon, ona chce tego, ja chcę;
czekała aż przyjdziesz i ją weźmiesz; chce tego, nie powiem nikomu; tak bardzo brakuje mi frytek;
tylko nie mów mojej matce, że sprowadzam facetów na noc...
– W porządku – odrzekła dziewczyna, przymykając powieki. – Oboje mieliśmy ciężki dzień.
Możesz spać w tym pokoju, jeśli chcesz. Koc i poduszka leżą na fotelu. Gdybyś czegoś
potrzebował, będę na dole.
– Okej – wymamrotał.
Stojąc na środku pokoju, czuł się jak idiota. Agata wstała i minęła go ze spuszczoną głową.
– Rano... Od jedenastej przyjmuje doktor Pawłowicz – powiedziała już w drzwiach. – Zabiorę
cię do przychodni. Tak... Zrozum, tak będzie najlepiej. Inaczej nie potrafię ci pomóc.
...nie wierz jej, on ci nie pomoże; nie cofnie zmian; zaczniesz słyszeć innych...
Stary skurwysyn Pawłowicz?! Ten komuch jebany! Nie daj mu się! Takiego chuja!
Mimo iż Prezes i Mania po raz pierwszy zgadzali się ze sobą, Adrian milcząc przyznał Agacie
rację.
220
Głos Mani
***
Prawie nie zmrużył oka. Za każdym razem, gdy już prawie odpływał, ukołysany słowotokiem
Mani, ryk Prezesa wyrywał go z płytkiego snu. Zupełnie jak podczas pierwszego epizodu, spędził
noc na pełnej rozterek obserwacji elektronicznego budzika, oczekiwaniu na to, aż jedynka stanie się
dwójką, piątka siódemką, a dziewiątka trójką. Na rozpoznawaniu znaczeń, ukrytych w skrzypieniu
schodów i kocich krokach za oknem, na podsłuchiwaniu przepływającego w powietrzu kurzu.
Nakręcany przez Manię, kilka razy doświadczał obecności nagiej, rozpalonej Agaty, ale dziewczyna
nawet w omamach nie przyniosła mu spełnienia. Wyzwiska dawnego polityka za każdym razem
odstraszały ją niczym senną marę.
Za oknem szarzało, gdy podjął decyzję. Wypił duszkiem zimną herbatę, ubrał się i najciszej
jak potrafił zszedł na parter. Sięgnął po kurtkę, wiszącą przy lustrze w holu i wsunął ręce w rękawy,
ale zanim ostrożnie pociągnął za suwak, w nienaturalnej, pozbawionej głosów ciszy usłyszał
wyraźnie skrzypnięcie drzwi. Powoli obrócił głowę, ale przedpokój był pusty. Piętnaście stopni...
Schody miały dokładnie piętnaście stopni. Drzwi w końcu korytarza, mówiła.
Ruszył przez hol na palcach i zajrzał do jednego z pokojów; ciemne story w oknach nie
przepuszczały światła brzasku, ale i tak zdążył dostrzec starszą kobietę, półleżącą na łóżku
rehabilitacyjnym. Zamknięte powieki śpiącej czy też nieprzytomnej drgały lekko, ale pozbawiona
wyrazu twarz przypominała maskę. Chora nie poruszała ustami, a jednak Adrian słyszał jej głos.
Znał go tak dobrze.
...świetnie, znalazłeś mnie wreszcie; za pierwszym razem się nie udało, otumanili cię, zerwali
połączenie; czekałam tak długo; nie mam już wiele czasu, nie pozwól im, bo nigdy się nie dowiesz;
beze mnie nie zrozumiesz, nie cofniesz zmian; wyczuwam zakłócenia, tamten mataczy, myśli że
rozumie, ale gówno wie; uciekaj, nie słuchaj go, to nie ja zaimplantowałam mu „Manię”; on był
pierwszy udany; uciekaj; ja byłam zaraz potem, udana, przygotowana starannie; strzeż się
Pawłowicza; czwarty pawilon, pokój numer dwadzieścia pięć, podmiejski numer dwadzieścia trzy...
Podmiejski numer dwadzieścia trzy. Czy wciąż przystaje przy nieczynnej już hucie?
221
Głos Mani
– Ma postać katatoniczną. – Słowa Agaty sprawiły, że prawie podskoczył.
Chwilę trwało, zanim pojął, że dziewczyna naprawdę stoi za nim. Że jej głos nie dołączył do
chóru, że jest równie prawdziwa jak Mania i Prezes.
– Kto to?
– Moja mama.
Podeszła do leżącej i mechanicznie, bez czułości poprawiła okrywający ją koc. Zerknęła
kątem oka na kurtkę Adriana i bez słowa pokręciła głową. Ubrała twarz w ten swój smutny
uśmiech, którym obdarzała wszystkich chorych, ale gdy się odwróciła, w jej oczach błyszczały łzy.
Adrian uznał to za kolejny omam; przecież w ciemności nie mógł ich widzieć. Dopiero gdy Agata
wtuliła się w niego mocno, poczuł na wargach słoną wilgoć jej policzka. Nie uwierzył temu
doznaniu; było mniej realne niż tamte, które nie miały miejsca.
Mimo to, otoczył dziewczynę ramionami i przymknął powieki. Czuł niespokojne bicie jej
serca, gorący oddech na szyi, ale ani krągłość skrytych pod piżamą pośladków, ani jędrność piersi
wyłaniających się spod rozchełstanej koszulki nie zrobiła na nim wrażenia. Prawdziwa Agata nie
poruszała go tak, jak ta z halucynacji.
– Zostań... Obiecaj, że będziesz się leczył – szeptała. – Obiecaj, że pójdziesz do Pawłowicza.
Zostań... Proszę...
Nie odpowiedział. Mania, jakby zniesmaczona rozgrywającą się na jej zamkniętych oczach
łzawą scenką, nuciła jakiś peerelowski, romantyczno-kiczowaty szlagier.
...jak się masz, kochanie, jak się masz, powiedz mi, kiedy znowu cię zobaczę, co zostało
z naszych marzeń...
Panował zwodniczy, nierzeczywisty spokój, ale Adrian wiedział, że to tylko kwestia czasu.
Prezes zaraz zacznie kląć; postanowił dobrze wykorzystać ostatnie sekundy ciszy.
– O której odchodzi pierwszy podmiejski numer dwadzieścia trzy? – spytał.
222
Głos Mani
1984
– Gdzie byłaś? – Zenon Kuśmiński z ledwo hamowaną wściekłością otworzył żonie drzwi.
Irena spuściła wzrok, machinalnie zdejmując płaszcz. Zagryzła wargi, zbierając siły.
Wieszając okrycie, nie potrafiła ukryć drżenia dłoni. Najpierw kolejny ciężki przypadek w pracy,
teraz gniew męża. Wszystkim ostatnio puszczały nerwy. Coraz częściej miała tego dość.
– Wyszłam najszybciej, jak mogłam – szepnęła zmęczonym głosem i chciała przemknąć na
schody, ale zagrodził jej drogę.
– Wyszłam? Skąd?
– Z ośrodka.
Podniósł rękę i zamachał zegarkiem przed oczami żony. Szeroka dłoń zaciśnięta w pięść
przykuwała uwagę bardziej niż tarcza czasomierza.
– Pracujesz do czwartej, Irka.
– Zenek, przerabialiśmy to już. Pawłowicz...
– ...kazał zostać po godzinach – dokończył, drwiąco parodiując piskliwy głos żony i dodał,
prawie krzycząc: – Coś mi się zdaje, że niedługo przyniesiesz do domu jego bachora. Słuchaj,
a może Agata też jego?
– Ciszej! – wysyczała gniewnie, odruchowo zerkając na drzwi. – Sąsiedzi nie muszą słuchać
twoich chorych wymysłów!
– Czemu? – Zenek jeszcze podniósł głos. – Niech wiedzą, co z ciebie za kurwa!
Łzy nabiegły jej do oczu; odwróciła się z zamiarem zignorowania męża i ucieczki do kuchni,
ale zatrzymał ją, chwytając za ramię.
– Jeszcze raz mi wrócisz tak późno – wycedził jej do ucha. – Jeszcze raz!
Rozluźnił uścisk, lecz niespodziewanie pchnął żonę na drzwi wejściowe; jęknęły głucho pod
jej ciężarem.
– Jeszcze raz – powtórzył, znikając w kuchni. – Bo wreszcie tam pojadę, żeby nakłaść
twojemu doktorkowi po mordzie. Chcesz tego?
223
Głos Mani
Nie odpowiedziała. Z piętra niósł się cichy płacz Agatki. Bez zastanowienia wbiegła po
schodach i wzięła małą w ramiona, nie bacząc na ból rozbitego łokcia. Przytuliła dziecko i krążąc
po pokoju, uspokajała je lekkim kołysaniem. Dotyk małych, ciepłych rączek powoli koił rozedrgane
nerwy. Na dole zadzwonił telefon, ale uparcie go ignorowała. Głos odbierającego połączenie Zenka
docierał jak z oddali, nie zdołała zrozumieć żadnego ze słów, ale rozmowa nie była długa. Potem
znowu zapadła cisza. Irena nie wyjrzała przez okno, słysząc pod domem warkot silnika milicyjnej
nyski. Zeszła z dzieckiem do kuchni dopiero, gdy usłyszała trzaśnięcie drzwi; wszystko to
oznaczało, że mąż znowu otrzymał jakieś pilne wezwanie, ale niewiele ją to obeszło. Zdążyła
przywyknąć do ciągłych nieobecności i nocnych dochodzeń.
Czasem rozważała nawet, czy gdyby Zenek nie wrócił, potrafiłaby zatęsknić.
***
– Obtelu kaptanie, pan spojrzy.
Zenon sięgnął po podawane przez sierżanta Janika pogniecione papierzyska, zapełnione
odręcznym pismem. Rozprostował je najpierw, bo zwielokrotnione linie zagięć nie ułatwiały
czytania, podobnie jak trudne do odcyfrowania bazgroły.
– To wygląda jak czyjaś karta chorobowa – orzekł, przerzucając kartki w poszukiwaniu
pierwszej strony. – Borecki Zbigniew? Raczej nie wydaje się tego pacjentom do domu, a jeśli już,
to rodzinie. Druga sprawa, żeby to odczytać, potrzeba by grafologa.
– Aptekarza – zażartował sierżant. Uśmiech w jego wydaniu oznaczał uniesienie górnej wargi
i chwilowe zgęstnienie blond szczeciny imitującej wąsy.
– Tak. – Kapitan skinął głową tak poważnie, jakby nie zrozumiał dowcipu. – Sprawdź mi tego
faceta. Gdzie żona Gomolca?
– W kuchni.
Nie podnosząc wzroku znad karty chorobowej opuścił pokój, zręcznie omijając porozrzucane
książki i stronice konspiracyjnych gazetek. W przedpokoju przystanął na moment, zafrapowany na
wpół rozmazaną pieczątką znajomego ośrodka zdrowia, znaczącą jeden z rogów dokumentu.
224
Głos Mani
Unoszący się w powietrzu puch z rozdartej poduszki połaskotał Kuśmińskiego w nos, sprawiając,
że zanim kapitan dotarł do kuchni, kichnął donośnie.
Oparta o parapet starsza kobieta nerwowo wyrwała papierosa z ust.
– Zrobicie mi z domu burdel – warknęła.
– Niestety, nie prowadzimy działalności rozrywkowej – odparował Zenon i wskazał ruchem
głowy miejsce przy kuchennym stole. – Niech pani siada.
Stanisława Gomolec nie ruszyła się spod okna.
– W moim własnym domu nie będzie mi pan mówił, czy mam siedzieć, czy stać. Gestapo mi
nie mówiło, to i milicja nie będzie.
– Jak pani woli. – Podszedł bliżej i ujmując palcami za rogi, podniósł kobiecie do oczu kartę
chorobową. – Czyje to?
Stanisława, zanim spojrzała na papier, sięgnęła po leżące na lodówce okulary. Nie założyła
ich na nos, tylko spojrzała przez nie, podtrzymując niczym binokle.
– Nie wiem – odparła. – Męża albo syna.
Zenon podniósł kartę jeszcze wyżej; prawie dotykała już okularów przesłuchiwanej.
– Mąż albo syn nazywa się Zbigniew Borecki? – wycedził.
– To nawet pan nie wie, u kogo robi kocioł? – odparowała ironicznie.
– Może pani wreszcie skończyć z tymi okupacyjnymi aluzjami? Trącą myszką.
– Jak dla kogo.
Zenon opuścił dłoń i po raz kolejny zerknął na nagłówek karty. Na szczęście nazwisko i adres
chorego były zapisane całkiem czytelnie.
– Zbigniew Borecki, urodzony czwartego maja tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego,
zamieszkały na Polnej dwadzieścia dwa. Skąd go pani zna?
– Pierwszy raz słyszę.
– Spytam więc inaczej: bywa pani w przychodni przyzakładowej huty „Dzierżyński”?
– Nie. Ja i moja rodzina odznaczamy się końskim zdrowiem.
– To się może zmienić – mruknął.
225
Głos Mani
Gomolec uśmiechnęła się z politowaniem, ale zanim zdążyła odpowiedzieć równie dosadnie,
do kuchni zajrzał sierżant.
– Obtelu kaptanie, jest.
Zenon odwrócił się na pięcie i nawet nie spojrzawszy na przesłuchiwaną, podążył
z podwładnym do przedpokoju. Małomówność sierżanta czasami działała mu na nerwy. Do „obtela
kaptana” zdążył już przywyknąć, ale do konieczności ciągnięcia Janika za język przy każdej okazji
jakoś nie umiał się przyzwyczaić.
– No i? – ponaglił podoficera.
– Był działaczem związkowym.
– Był? To znaczy co? Przejrzał na oczy?
– Trzy lata temu zmarł w ośrodku dla internowanych.
Zenon wydął usta i lekko kiwnął głową, domyślając się reszty.
– Tak, jasne – oznajmił.
– Właśnie nie. Sam.
Zdziwiony kapitan uniósł brwi i znów zerknął na trzymany w ręku dokument, tym razem
z niekłamanym zainteresowaniem. Przeczuwał, że sprawa dotyczyć będzie czegoś więcej niż
działalności opozycyjnej czy bezprawnego wynoszenia dokumentacji medycznej. Wytężając wzrok,
przejrzał poskładane w przypadkowej kolejności kartki w poszukiwaniu ostatniego wpisu. Od razu
rozpoznał podpis lekarza.
– Janik? – Podniósł wzrok. – Dowiedz mi się wszystkiego o tym zgonie.
– Ta jes. – Usłyszał.
***
– Dlaczego po prostu nie pokażesz tego żonie? – Gniewnie zmarszczyła brwi, wiążąc troczki
fartucha. – Poradziłaby sobie z tym. Po co zawracasz mi głowę?
– Ona nie jest lekarzem – żachnął się. Zawsze nabierał się na kpiny Baśki, chociaż tej pory
nigdy nie odmówiła mu pomocy. – Przetłumaczysz mi to na polski?
226
Głos Mani
– Ale to jest po polsku, Zenek – odrzekła szorstko.
Gdy odwróciła się, by pokwitować przywiezione właśnie zwłoki, uśmiechnęła się pod nosem.
Nie umknęło to uwadze Kuśmińskiego.
– Z polskiego na nasze – sprostował i dodał żartobliwie, lekko ją obejmując: – W wersji dla
tumanów.
Tym razem Baśka roześmiała się całkiem jawnie, nic sobie nie robiąc z obecności zmarłego.
Odepchnęła kapitana, ale niezbyt zdecydowanie, tak po przyjacielsku.
– Przyjedź później. – Wskazała na wózek ze zwłokami. – Pacjent mi stygnie.
Za drzwiami prosektorium czekał Janik. Oparty o mur, wykrzywiał połowę twarzy i mrużył
oko w sposób sugerujący, że usiłuje wydostać językiem coś spomiędzy zębów. Na widok
przełożonego oderwał plecy od zielonej lamperii na ścianie Zakładu Medycyny Sądowej i wyjął
dłonie z kieszeni.
– Jest Gomolec – oznajmił i cmoknął głośno.
– Który?
– Stary.
– A młody?
– Przepadł.
Kolejne cmoknięcie sprawiło, że zirytowany Zenon ruszył przed siebie. Wiedział, że sierżant
pójdzie w jego ślady; nie oglądając się, podniósł dłoń tak, by podwładny dobrze ją widział i zaczął
wyliczać, kolejno prostując palce:
– Janik, bliższa rodzina, raz. Dalsza rodzina, dwa. Obecna dziewczyna, trzy. Byłe
dziewczyny, cztery. Koledzy z roku, pięć. Wiesz, co masz robić?
– Ta jes, obtelu kaptanie.
– No to już. W podskokach.
U podnóża schodów kapitan przystanął na moment i przepuścił podwładnego,
z zadowoleniem nasłuchując jego cichnących kroków. Niech Janik trochę wysili tę wiejską
mózgownicę, pomyślał, zanim sam wkroczył na stopnie. Lubił zlecać prostolinijnemu sierżantowi
tyleż pracochłonne, co beznadziejne zadania, z których ten na ogół nadspodziewanie dobrze się
227
Głos Mani
wywiązywał. Kuśmiński westchnął ciężko, przewidując, że tym razem jego samego czekało
wyzwanie równie beznadziejne.
Ojciec na pewno nie wsypie syna, uznał, przekraczając próg pokoju przesłuchań na
komendzie, choć na pierwszy rzut oka widać było, że Gomolcowi brakuje niezłomności i zimnej
krwi żony. Starszy człowiek kulił się na krześle i bojaźliwie potrząsał głową, zanim jeszcze usłyszał
pierwsze pytanie. Nie podniósł wzroku, nawet gdy Zenon usiadł za biurkiem.
– No i co, Gomolec? Pójdziemy kiblować na stare lata?
Stary uciekł spojrzeniem gdzieś w bok, mamrocząc pod nosem coś niezrozumiałego.
– Cóż, ciebie paka nie minie. I to taka specjalna, dla wichrzycieli. Ale możesz pomóc synowi.
Mamy go, ale obiecuję, że wyjdzie cały i zdrów. Jeśli, oczywiście, będziesz współpracował. Jeśli
grzecznie odpowiesz na kilka prostych pytań.
Przesłuchiwany nie okazał zainteresowania. Zmrużył powieki, nieprzerwanie wpatrując się w
sczerniałą ze starości listwę podłogową.
– Żona też dostanie za tamtą wywrotową bibułę. Los rodziny spoczywa teraz w twoich
rękach, Gomolec. Nie obchodzi mnie, komu synalek miał oddać te gazetki. W tej chwili bardziej
interesuje mnie, kto wam je dostarczył. Skąd mieliście na to fundusze? Gdzie drukowaliście to
gówno? Gomolec?
Stary jeszcze bardziej skulił się w sobie, a słowa z jego ust padały coraz szybciej. Kapitan
zastygł pochylony nad blatem, usiłując wyłowić cokolwiek z tego bełkotu. Z początku myślał, że
Gomolec po prostu się modli, ale teraz już nie był tego pewien.
– Dlaczego przechowujesz poufną dokumentację medyczną obcego człowieka? Zbigniew
Borecki. Kim dla ciebie był? Od kogo dostałeś te dokumenty? Komu miałeś je przekazać? – spytał
znowu, z tym samym skutkiem.
Wreszcie wstał zza biurka, podszedł do starego i wstrzymał oddech, nastawiając uszu.
– Za głośno... Za głośno. Ona usłyszy... Przyjdzie tu. Niedobrze jest odwracać się do niej
plecami. Niebezpiecznie. Za głośno... Przyjdzie tu. Niedobrze dać się zaskoczyć...
Zenon zwalczył chęć, by zwyczajnie spytać, kogo obawia się przesłuchiwany. Powędrował
wzrokiem w miejsce, które tak obsesyjnie obserwował Gomolec, ze zdumieniem odnajdując
228
Głos Mani
pociemniałe, od lat nieużywane gniazdko elektryczne. Umieszczone tuż ponad podłogą, sterczało ze
ściany, wyrwane zapewne jakimś nieostrożnym szarpnięciem przewodu.
– Przyjdzie... Już przeciska się między kablami... Słyszy. Niedobrze jest odwracać się do niej
plecami. Przyjdzie... Ciszej... Słychać, jak chrobocze...
Zenon zmarszczył brwi. Trzeba będzie jeszcze mocniej przycisnąć Gomolcową, pomyślał
i ruszył do drzwi. Otworzył je, wyjrzał na korytarz, ale zanim polecił podoficerom, by
wyprowadzili przesłuchiwanego, usłyszał za sobą jakiś rumor. W pokoju pociemniało, zupełnie
jakby za kapitanem przystanęła barczysta postać albo... Albo jakby zatrzymany, unosząc krzesło
ponad głowę, szykował się do zadania ciosu.
...niedobrze jest odwracać się do niej plecami...
Tknięty złym przeczuciem, Kuśmiński odruchowo osłonił twarz rękoma, ale nic się nie stało.
Ostrożnie zerknął przez ramię: stary wciąż siedział na środku pokoju, mamrocząc.
– Obywatelu kapitanie? – Głos zdumionego podwładnego z trudem przebijał się przez szept
przesłuchiwanego.
– Odprowadzić – warknął Zenon.
Kapral skwapliwie wykonał rozkaz. Gomolec nie przestał mamrotać; Kuśmiński dałby głowę,
że jego słowa wciąż krążą między ścianami pokoju.
Nawet wtedy, gdy został już sam.
***
– Widziałam dzisiaj Janika. – W głosie Ireny zabrzmiały przygana i lekki niepokój, choć
starała się zachować obojętny ton.
Agatka zaszczebiotała wesoło, odwracając uwagę matki. Dzięki temu żona nie zauważyła, że
Zenek z trudem przełknął spory kawał kopytka, nieomal się dławiąc.
– Gdzie? – spytał niby od niechcenia, wciąż wpatrzony w zajmującą pół kuchennego stołu
płachtę „Trybuny Robotniczej”, ale litery czytanego artykułu przestały składać się w słowa.
– Przecież wiesz.
229
Głos Mani
– Może potrzebował porady lekarskiej? – rzucił, nie odrywając wzroku od gazety.
– I przy okazji wypytywał o pacjentów Pawłowicza?
Zenek wreszcie podniósł głowę; nagle stracił apetyt. Żona nie patrzyła w jego stronę, zajęta
wycieraniem buzi dziecka. Zaciśnięte usta Agatki świadczyły, że też nie ma ochoty więcej jeść.
– Irka, to nie tak. Facet mnie osobiście wkurwia, ale nic do niego nie mamy – skłamał. –
Chodzi o kilku hutników... Związkowców, rozumiesz?
Westchnęła ostentacyjnie.
– Nic nie mówiłeś – stwierdziła z wyrzutem. – Znowu będziecie internować?
– Nie. A nawet gdyby, nie mogę ci powiedzieć.
Od początku odczuwał niechęć do wtajemniczania rodziny w szczegóły dochodzeń i nigdy
tego nie robił, zwłaszcza, że podejrzewał Irenę o sympatyzowanie ze związkowcami. Ta sprawa,
w niejasny sposób związana z nielubianym kolegą żony, wymagała jeszcze większej dyskrecji.
– Nie zaprzątaj sobie tym głowy – dodał. – Nie masz pojęcia, o co chodzi.
– A jeśli mam?
Agatka machnęła piąstką, wytrącając łyżkę z zupką z dłoni matki. Zenon wstał i wziął
dziecko na ręce. Irena przez moment wpatrywała się w żółte oparcie krzesełka do karmienia, po
czym zaczęła zbierać talerze z niedojedzonym obiadem.
– Szukamy syna jednego z jego pacjentów – wyjaśnił, ale choć wyznał część prawdy,
zabrzmiało to niezbyt szczerze. – Tylko tyle.
Posadził córkę na wiszącej w drzwiach huśtawce i zakołysał nią delikatnie. Zamknięte
w klatce z kolorowych drewienek dziecko odpowiedziało ojcu promiennym uśmiechem, choć
metalowe uchwyty wczepione w futrynę skrzypiały niemiłosiernie. Irena włożyła talerze do zlewu
i odkręciła kran.
– Nie tylko – szepnęła, ale jej słowa zagłuszył szum wody.
– Co mówisz? – Zenon zatrzymał huśtawkę i uważnie spojrzał na żonę.
Skrzypienie ustało. Śliski talerz wymsknął się z rąk Ireny, lądując z hukiem na stercie naczyń.
Powoli zakręciła kran i oparła dłonie o brzeg zlewu.
230
Głos Mani
– Że przez tę twoją robotę i na mnie patrzą jak na zapowietrzoną – odparła ponuro, sięgając
po ścierkę. – Nikt nie szanuje żon milicjantów.
Na moment zapadła cisza. Pozbawiona zainteresowania rodziców Agatka zaczęła
niespokojnie wiercić się w huśtawce. Gdy w przedpokoju zadzwonił telefon, Zenon wziął małą na
ręce i podał żonie, mówiąc:
– Możemy się rozstać, jeśli tak bardzo ci to przeszkadza. Weź ją.
Jeszcze zanim podszedł do aparatu wiedział, że czeka go kolejne wezwanie. Komunikat
dyżurnego brzmiał jak zwykle, ale kapitan czuł, że tym razem będzie inaczej.
Było inaczej.
Zamiast radiowozu przyjechał po niego ciemny Fiat 132. Zenon nie znał kierowcy. Kojarzył
za to człowieka w grubym, zimowym płaszczu, wygodnie rozpostartego na tylnej kanapie. Zamiast
do komendy pojechali nad zalew, zatrzymali się na betonowej pustyni za elektrownią i wysiedli
z auta. Zaczynało siąpić; na żelbetowych płytach chrzęścił pod stopami wciąż jeszcze suchy pył.
Facet w płaszczu z futrzanym kołnierzem poczęstował Zenona papierosem, ale nie wyciągnął
zapalniczki.
– Interesujecie się medycyną, towarzyszu Kuśmiński? – spytał, czekając na ogień. –
Przypadkami ciekawych chorób?
Kapitan podsunął mu zapalniczkę pod sam nos.
– Ech, nie. Ani trochę. Skąd ten pomysł, towarzyszu ministrze?
– Nie udawajcie głupiego. Dobrze wiecie, o czym mówię. Wykraczacie poza swój obszar
działania. Mierzycie się z rzeczami, od których powinniście trzymać się z daleka.
– Szukam jednego z działaczy studenckich – zaserwował urzędnikowi tę samą półprawdę, co
żonie. – A to jak najbardziej jest mój obszar działania.
Facet w płaszczu zatopił spojrzenie w smolistej toni sztucznego zbiornika i świetlnych
punktach, stanowiących zniekształcone odbicia świateł elektrowni.
– Wypytujecie o Boreckiego i innych – warknął. – To nie pomoże wam w sprawie działaczy
studenckich, towarzyszu Kuśmiński. W żadnej sprawie wam nie pomoże. Zapewne powoli
domyślacie się, o co chodzi, ale radzę te domysły zachować dla siebie.
231
Głos Mani
– Za późno, towarzyszu ministrze. Tamci już wcześniej wpadli na trop – wszedł mu w słowo
Zenon. – Dlatego wykradali dokumentację. Nie znajdą w niej nic frapującego, poza opisem
lekoopornych przypadków choroby o nagłym i niespodziewanym początku, ale na zachodzie ktoś
znający się na rzeczy będzie umiał dodać dwa do dwóch.
...ta choroba – tłumaczyła mu z samego rana Baśka po oględzinach kart chorobowych
Gomolca i Boreckiego – objawia się w młodości. Mężczyźni zapadają na nią wcześniej, czasem
jeszcze jako nastolatkowie. To, że pierwszy raz rozpoznali ją u tych dwóch dojrzałych facetów,
zwłaszcza takich, którzy nigdy nie leczyli się psychiatrycznie... I to działaczy związkowych... Nie, to
nie jest niemożliwe. Tylko co najmniej dziwne. Być może te karty spreparowano. Ktoś dokonywał
fałszywych wpisów, żeby w razie czego mieć podstawy do zamknięcia wichrzycieli w psychiatryku.
Tylko że... Właśnie. Stary Gomolec nie wygląda na zdrowego. A ten Borecki... Podobno w ośrodku
dla internowanych widywał Matkę Boską, czy jakąś tam inną świętą Marię. Kazała mu się zabić.
Tak, wiem, że samobójstwa w miejscach odosobnień to nic niezwykłego. Nawet zdrowi potrafią się
ciąć. Jesteś pewien, że nikt mu nie pomagał?
Nawet teraz, na wspomnienie pytania Baśki, Zenon odruchowo skinął głową. Zdało mu się, że
w zagajniku po drugiej stronie zalewu też zajaśniał wątły płomień zapalniczki. Rozmówca
skopiował skinienie kapitana, ale całkowicie świadomie.
– W rzeczy samej, resort jest wam wdzięczny, że przechwyciliście te materiały, zanim trafiły
w jeszcze bardziej niepowołane ręce. – Minister leniwie wypuścił z ust kłąb dymu, namyślając się
głęboko. – Może nawet zostaniecie przedstawieni do awansu, jeśli...
Oficjel zawiesił głos. Kuśmiński pochłaniał nikotynę krótkimi, nerwowymi haustami, prawie
się nie zaciągając. Rozważał, czy tamten wie już, że brakuje także trzeciej karty. I że zapewne ma ją
młody Gomolec, bo przeszukanie u pacjenta nie dało żadnych efektów.
– Jeśli? – podchwycił.
– Jeśli znajdziecie też dokument Wilikowskiego.
Wie, zrozumiał Zenon.
232
Głos Mani
– Dla jasności: resort zleca wam zadanie odnalezienia brakującej karty, ale nie radzę głębiej
drążyć tego zagadnienia. Historie choroby Wilikowskiego i innych są objęte tajemnicą lekarską,
a wy nie macie bladego pojęcia o medycynie. Rozumiecie?
Kapitan ze złością cisnął niedopałek w wodę.
– Tak jest – odparł krótko.
***
– Wcześnie jesteś.
Głos babki nie wyrażał radości, jedynie ulgę i zdziwienie. Agatka zaświergotała wesoło na
widok ojca. Zenon ostrożnie wyłuskał małą z ramion matki. Nie zamierzał tłumaczyć, że całe
poprzednie popołudnie i wieczór spędzili z Janikiem na obserwacji plebanii jednego
z zaangażowanych politycznie kościołów. Zgodnie z donosem tajnego współpracownika, zarazem
będącego członkiem tej samej organizacji studenckiej co młody Gomolec, właśnie tam
konspiratorzy mieli przerzucić ukrywającego się chłopaka. Kuśmiński nie wyjaśnił również matce,
że całą noc i poranek poświęcił na intensywne, choć bezowocne przesłuchania zatrzymanego, jego
kolegów i księdza. I że zwyczajnie, po ludzku, miał tego wszystkiego dość.
– Irenki też jeszcze nie ma – kontynuowała babka, drepcąc nerwowo po kuchni. – A ja nic nie
gotowałam, bo jej moje gotowanie nie smakuje. Za ciężkie, mówi. Tylko zupkę dla Agatki mam.
Niedobrze, bardzo niedobrze. Tak nie powinno być. – Zajrzała do lodówki, pokręciła głową, po
czym odwróciła się do syna. – Nie powinieneś się godzić na tę jej karierę zawodową. Nigdy nie ma
dziewczyny w domu na czas. Ja zawsze czekałam na twojego ojca z obiadem. Wyprane było,
wyprasowane, a nie tak, jak tu u was. Każde sobie. Nic dobrego z tego nie będzie.
– Przestań zrzędzić, mamo. – Usiadł przy stole z dzieckiem na kolanach i przysunął bliżej
mały, wypełniony żółtawą papką talerzyk. – Dopiero minęło południe.
Nabrał łyżeczkę zupy i podał małej, mocno zaciskając palce, by opanować drżenie dłoni. Na
szczęście matka już nie patrzyła. Na szczęście nie musiał jej wyjaśniać, że młody Gomolec uparcie
zaprzeczał nie tylko temu, że wszedł w posiadanie trzeciej karty chorobowej, ale również wypierał
233
Głos Mani
się jakiejkolwiek znajomości z Wilikowskim. I że instynkt podpowiadał Zenonowi, że wobec
represji grożących rodzicom chłopak mówił prawdę.
Zresztą, wyglądał na szczerze zdziwionego zarzutami, a przeszukania w domach kolegów
i dziewczyny, która uprzednio udzieliła mu azylu, nie przyniosły żadnych efektów.
– Posprzątałam wam trochę na górze. – Matka znów weszła do kuchni. – Za dużo papierzysk
trzymacie w pokoju Agatki. Książki, gazety. Stanowczo za dużo. To wszystko tylko zbiera kurz. Ja
wyniosłabym to od razu na śmietnik, no, ale byście mi potem wymawiali. Tak to się kończy, jak
człowiek chce pomóc. I telewizor wam się psuje. Obraz jest, ale dźwięk jakby z kiepskiego radia.
Żebyście tylko potem nie mówili, że zamiast dziecka pilnować, na telewizję patrzę.
Dziewczynka zamruczała gniewnie, zacisnęła usta i odwróciła główkę, na znak, że nie zje nic
więcej. Kuśmiński z ulgą odłożył łyżkę.
– Zagłuszają – oznajmił, wstając. – Położę ją spać. Jeśli chcesz, możesz iść do siebie.
– A pójdę, pójdę. – Babka gderając przeszukiwała szafki. – Macie cukier? Bo nie chce mi się
cały dzień stać za byle kilogramem, a i tak nie wiadomo, czy dostanę.
Nie odpowiedział. Lekko kołysząc dziecko, pokonał schody i zniknął w pokoiku na piętrze.
Zanim jednak Kuśmińska zdążyła odsypać cukier do pogniecionej, papierowej torebki i założyć
płaszcz, kroki syna znów zadudniły na stopniach, tym razem donośniej i szybciej.
– Zostań jeszcze – rzucił, niemalże odpychając matkę od szafy w przedpokoju. – Zostań!
Poczekaj, aż wróci Irena.
– Ale, Zenuś... – Zdumiona kobieta wypuściła cukier z rąk.
Torebka z głuchym pacnięciem upadła na posadzkę. Matka schyliła się z wysiłkiem: papier
szczęśliwie wytrzymał. Trzaśnięcie drzwi zabrzmiało jak grzmot, zimny powiew rozwiał siwiejące,
rzadkie włosy. Zanim podniosła wzrok, syna już nie było.
234
Głos Mani
***
– To ten trzeci? – Baśka zmrużyła oczy.
Wyciągnął ją z prosektorium w takim pośpiechu, że zapomniała zabrać okularów. Usiedli na
ławce w pobliskim parku; Zenon wolał nie rozmawiać w budynku.
Nie opowiedział, więc zadała kolejne pytanie:
– Gdzie to schowali?
– Między starymi gazetami – bąknął w końcu, nie zdradzając, że znalazł kartę we własnym
domu. – Zresztą, nieistotne. Powiesz mi, co z nim?
Lekarka sądowa podniosła pożółkły papier do oczu.
– Kurzych łapek przez ciebie dostanę – mruknęła prowokacyjnie.
Kuśmiński nie zareagował. Wyjął papierosa i zapalił, nie częstując koleżanki. Siedział
zasępiony, wpatrując się w czubki własnych butów. Baśka, czytając, raz za razem spoglądała w jego
stronę. Przywykła do zmęczonych, osowiałych twarzy milicjantów, ale w zafrasowanej minie
kapitana kryło się coś więcej. Czuła to doskonale.
– To nie to samo – orzekła w końcu. – Raczej zespół stresu pourazowego. Samolubny jesteś,
Zenek. Ma mi wystarczyć palenie bierne?
Zamiast sięgnąć po paczkę, oderwał wypalonego do połowy papierosa od warg i machinalnie
podał koleżance. Prawie po omacku wyjęła niedopałek spomiędzy jego palców i podniosła do ust,
wciąż studiując kartę.
– Wygląda na to, że facet miał jakiś wypadek przy pracy i długo dochodził do siebie, a potem
często korzystał z pomocy zakładowego psychologa. To było poważne złamanie, ale tutaj mam
o nim tylko wzmiankę. Czekaj... Borecki też miał parę lat temu podobny wypadek. Gomolec? Nie
wiem, ale sprawdzę, jeśli chcesz.
– Nie – odburknął. – Dzięki. Nie będę zabierał ci więcej czasu.
Wstał i prawie wyrwał jej kartę z ręki. Zaskoczona, podniosła wzrok; papieros w drugiej dłoni
wypalił się już do filtra. Patrzyła, jak Kuśmiński ze złością składa kartę na czworo i mnąc ją
nieomal jak śmieć, wciska do kieszeni, po czym pośpiesznie odchodzi.
235
Głos Mani
Cisnęła niedopałek i pobiegła za Zenonem.
– Rozmawiałeś ostatnio z żoną? – Chwyciła go za ramię. – Ale tak szczerze?
Przystanął w pół kroku, zatapiając wzrok w spękaniach asfaltowej alejki. Lekarka sądowa
otoczyła palcami jego spoconą dłoń i ścisnęła ją z przejęciem.
– Myślę, że powinieneś tak zrobić – dodała ciszej.
Zadrżał i spojrzał Baśce głęboko w oczy.
– Ani słowa nikomu – szepnął. – Ani słowa!
Powoli skinęła głową.
1990
Wi-li-kow-ski! Wi-li-kow-ski!
Na przekazie telewizyjnym rozentuzjazmowany tłum skandował nazwisko kandydata. Las
uniesionych rąk wypełniał ekran falowaniem przypominającym zakłócenie. Znieczulony wódką
Zenon rejestrował hałas jak brzęczenie muchy w odległym kącie pokoju. Raz po raz podnosił
butelkę do ust. Kieliszek, z którego pił na początku, potoczył się po podłodze, znikając gdzieś pod
kanapą. Kuśmiński ponownie zerknął na leżące obok oficjalne pismo z maszynowym tekstem
ułożonym w nieco chwiejne rzędy.
...komisja weryfikacyjna wyraża nadzieję, że znajdzie Pan nowe, dające satysfakcję
zatrudnienie poza resortem spraw wewnętrznych...
Skurwysyny. Po tylu latach służby wyrzucili go jak kulawego psa. Tak, może i preparował
dowody, wrabiał ludzi w sprawy, w których nie maczali palców, może i za ostro traktował
niektórych zatrzymanych, ale nie on jeden. Cóż za ironia losu: weryfikacja w przypadku Janika
przebiegła pomyślnie, a sierżant i tak plunął na resort, by przejąć po zmarłym teściu jakąś żałosną
budkę z warzywami. Podobno szło mu całkiem nieźle – otwierał już drugi punkt.
… odbudować stłamszoną godność narodu! Wiara i sprawiedliwość! Rozliczenie winnych...
236
Głos Mani
Pogrążony w alkoholowym letargu uparcie ignorował ryk telewizora. Dopiero nagła jasność
przyniosła otrzeźwienie, choć długą chwilę trwało, zanim Kuśmiński zrozumiał, kto włączył
światło. Irena? Baśka?
– Wziąłbyś się za jakąś pożyteczną robotę, Zenek. – Skrzeczący głos matki zabrzmiał tuż nad
uchem. – Twój ojciec na emeryturze zaczął majsterkować. A ty siedzisz i pijesz, jak menda jakaś
najgorsza. Co to się teraz z tymi młodymi porobiło! Żadnej siły woli, zero samozaparcia!
– Nie je... jestem na emery... emryturze – wybełkotał zły, że to nie Baśka.
Z Ireną jego drogi rozeszły się już dawno. Z lekarką sądową przestał pomieszkiwać, gdy
okazało się, że jej mąż porzuca kontrakty i na stałe wraca do kraju. Została mu matka: gderliwa,
swarliwa starucha, obwiniająca go o zerwane kontakty z jedyną wnuczką. Agatka właśnie poszła do
pierwszej klasy, ale był zbyt pijany, by pojawić się na inauguracji roku szkolnego.
...będą kolejno odpowiadać na pytania. Witamy w studiu kandydującego z ramienia...
– Ale tu zaduch! – Matka szarpnęła za firankę i szeroko otworzyła drzwi balkonowe. –
Gorzałą jedzie jak w jakiejś mordowni. W moim własnym domu! Twój ojciec też lubił wypić, ale
zawsze wiedział, kiedy przestać.
...i Prezesa Zjednoczenia Patriotycznego, Edmunda Wilikowskiego...
– Patrz na tego buca. – Przystanęła na środku pokoju, prawie zasłaniając synowi ekran. – Nie
wiadomo, czy choć siedem klas skończył, a prezydentem chce zostać. We łbach się ludziom
przewraca. Dawniej takie miernoty rowy kopały, a teraz proszę! W telewizji!
Zniecierpliwiony Zenon gwałtownie poderwał się z kanapy.
– Idź w cholerę! – ryknął, popychając matkę w stronę drzwi. – Do siebie! Już!
Stara z ledwością utrzymała równowagę. Skuliła się, odruchowo zasłaniając głowę i spojrzała
na syna spode łba, ale nie uderzył drugi raz. Pohamował się i zastygł oszołomiony, przecierając
palcami piekące powieki.
– Idź – wymamrotał. – Bo nie ręczę za siebie.
– A pójdę, pójdę – odburknęła i pośpiesznie zniknęła w przedpokoju. – Pójdę!
...rozliczyć wszystkich winnych! Zabrać przywileje ciemiężycielom narodu i odpłacić za
czterdzieści lat komunistycznego terroru! Oddać sprawiedliwość poniżanym obrońcom ojczyzny...
237
Głos Mani
Poirytowany Zenon wyszedł na balkon i dochodził do siebie, głęboko wdychając chłodne,
wieczorne powietrze. Wychylił się przez barierkę i spojrzał w dół. Jedenaście pięter wieżowca
jaśniało od rozświetlonych okien. Z mieszkań obok dobiegały odgłosy telewizyjnej debaty.
A gdyby tak...
Zadrżał na samą myśl o skoku. Czym prędzej odepchnął się od barierki i ulegając nagłemu
zawrotowi głowy, przysiadł na położonej jeszcze przez ojca terakocie. Świadomość ciągnącego od
płytek zimna docierała do niego nad wyraz opieszale, choć dreszcze nie pozwalały odpłynąć. Głos
Wilikowskiego wkręcał się w czaszkę jak śruba, przypominając o starej, zatuszowanej sprawie.
Winą za kradzież jego karty chorobowej obciążono Gomolców; nikt nigdy się nie dowiedział, że
Kuśmiński ratował w ten sposób tyłek sympatyzującej ze związkowcami żony.
A poniekąd także i swój.
...Co to ma być? Nie będę odpowiadał na takie pytania!
– Panie Prezesie, teraz czas należy do pańskiego kontrkandydata. Proszę o cierpliwość!
– Moją cierpliwość? Ja jestem cierpliwy. To ona pierwsza przerwała jego wypowiedź!
– Ona? Yy... Wracamy do pytania o program...
Resort za odnalezienie dokumentów faktycznie odwdzięczył się awansem, ale major
Kuśmiński miał wrażenie, że od tej sprawy jego życiu przestała przyświecać szczęśliwa gwiazda.
Romans żony i Pawłowicza był pierwszym ze zwiastunów nieuniknionego upadku,
a niespodziewanie mocne plecy lekarza, czyniące go nieczułym na wszelkie knowania, stanowiły
przysłowiowy gwóźdź do trumny kariery dobrze zapowiadającego się oficera.
...to mój czas. Teraz ja mam mówić, nie ona. Czy wy w tej telewizji nie wiecie, kiedy się
zamknąć i słuchać? Zadaje pytanie za pytaniem, to niech chociaż da odpowiedzieć!
– Ależ, panie Prezesie. Teraz pańska kolej, proszę o wypowiedź. Nikt nie będzie panu
przeszkadzał. Czas należy do pana.
– Nikt? A ona? Skąd w ogóle się tu wzięła? Co to za pytania? Kto je układał? Sowiecka
bezpieka? Chcecie mnie ośmieszyć przed milionami wyborców?
– Panie Prezesie...
238
Głos Mani
– To jakaś farsa! Pokażecie ludziom, jak ona się obnaża? Przecież dzieci też na to patrzą.
Kolejna komunistyczna prowokacja! Esbecki spisek!
Narastający krzyk Wilikowskiego w końcu docucił Zenona. Z trudem podźwignął się
z balkonu i wrócił do pokoju akurat w chwili, gdy Prezes wygrażając pięściami ruszył do ataku na
tekturową ścianę za plecami dziennikarza. Zanim przerwano program, Kuśmiński wybuchnął
szczerym, donośnym śmiechem.
Po raz pierwszy od dawna.
***
– Okłamałam cię, Zenek.
Irena przygryzła wargę i pochyliła głowę, robiąc minę zbitego psa. Kuśmiński zamrugał, po
czym skrzywił się, jakby zamiast wódki przełykał czysty kwas.
– No co ty powiesz? – wybełkotał.
Za jego plecami przygodne towarzystwo do picia zarechotało wesoło, a po chwili osiedlowy
skwerek zadudnił od nieskładnego ryku kilku przepitych gardeł: ...pppooowróciiiimy wieeerni,
myyyyy czterrreeej pancerrrrniiii...
– Cicho tam! – Ktoś otworzył okno na piętrze pobliskiego bloku. – Bo zawołam milicję!
– Tera to się polycja nazywa! – odkrzyknął któryś z pijących. – Ale tyż państwowa...
Reszta roześmiała się chrapliwie. Zenon złapał byłą żonę za ramię i pociągnął na tył sklepu.
– No? – ponaglił, zataczając się lekko na ścianę. – O co chodzi? Coś z Agatą?
– Z nią wszystko dobrze. – Ogarnęła spojrzeniem drzwi prowadzące na zaplecze. – Tu chcesz
rozmawiać?
– Nie chcę rozmawiać. Powiesz, co masz do powiedzenia i spadasz.
Irena pokręciła głową z dezaprobatą, ściągając brwi.
– Coś ty z siebie zrobił, Zenek...
Kuśmiński chrząknął głośno, z trudem układając usta w ironiczny grymas. Napuchnięta
twarz, podobna do partacko odlanej plastikowej maski, prawie nie zmieniła wyrazu.
239
Głos Mani
– To tyle?
Ożywiła się widząc, że Zenon zamierza odejść. Zdecydowanie zastąpiła mu drogę.
– Oglądałeś debatę?
Cofnął się o krok; z tyłu była tylko ściana. Przez bezwład zapijaczonego umysłu powoli
torowała sobie drogę myśl, która kiedyś uparcie krążyła mu po głowie. Dawno temu.
– Już wcześniej zauważyłem, że twoim podopiecznym zdrowo odbija – pierwszy raz wyraził
głośno uważane dotąd za irracjonalne podejrzenie. – Niezły z ciebie psycholog. Albo z Pawłowicza
taki genialny psychiatra. Dalej z nim żyjesz?
Gniewnie zmarszczyła czoło.
– A podobno nie chciałeś rozmawiać – warknęła niecierpliwie, ale opanowała się szybko.
Odetchnęła głęboko, zanim ponownie zabrała głos. – Posłuchaj... Boję się. To zaszło za daleko. Nie
wiem, co robić. Jak się z tego wyplątać...
– Dopiero teraz sumienie cię rusza? Przecież praktykujecie to od dawna.
– Ale dopiero teraz naprawdę się udaje. Wtedy to były tylko próby.
Zrozumiał: wtedy, gdy wyniosła kartę chorobową Wilikowskiego, nie zamierzała przekazać
jej związkowcom. Pewnie wcale z nimi nie sympatyzowała; tylko grała zbuntowaną. Tak naprawdę
planowała zachować dla siebie na wszelki wypadek coś, co potem, po sześciu latach znalazło tak
nieoczekiwany finał w telewizji.
A może oczekiwany? Starannie zaplanowany przez tych samych ludzi, którzy uznali Zenona
za niegodnego dalszej służby w resorcie. Którzy, jeśli podlegaliby sprawiedliwej weryfikacji,
znaleźliby się na bruku tak samo jak on.
– Tak, okłamałaś mnie, najdroższa. – Oderwał plecy od ściany sklepu, chwycił byłą żonę za
rękę i wyszczerbionym chodnikiem pociągnął za sobą w blokowisko. – Chodź.
Tym razem uważnie wysłucha, co Irka ma do powiedzenia.
Nie uroni ani słowa.
240
Głos Mani
***
– Coś pan za jeden? – Prezes przemknął rozbieganym wzrokiem po wypłowiałej kurtce
gościa, na moment zatrzymał spojrzenie na czerwonym śladzie po nieudolnym goleniu na jego
napuchniętym policzku, by w końcu skupić się na jakimś bliżej nieokreślonym punkcie w kącie
swojego biura.
– Nazywam się Kuśmiński. Rozpracowywałem pana... Swego czasu.
– Aaa... Co? Pierwszy raz go widzę. Że jak?
– To było parę lat temu. Spotkaliśmy się nawet przy okazji przeszukania. – Zenon starał się,
by to wyznanie nie zabrzmiało zbyt groźnie. – Przeszukania pańskiego domu. Ale bez obaw, nie
pracuję już w...
– Tak? Że wtedy? – Wilikowski wzdrygnął się, poderwał z fotela i szeroko omijając biurko,
jakby oprócz Zenona ktoś jeszcze przy nim siedział, dopadł drzwi. – Janusz? – ryknął, otwierając je
z hukiem. – Esbekaś mi tu wpuścił, matole! Weź no go i wypierdol na zbity ryj!
– Ale... – Kuśmiński, widząc na progu rosłego sekretarza z jeszcze jednym osiłkiem, wstał
gwałtownie. Dałby głowę, że widział tego drugiego kiedyś na komendzie, ale nie zdradził się ani
słowem. Pchnięte krzesło wylądowało na podłodze. – Mam coś ważnego...
– Ani słowa! – Prezes zasłonił uszy rękoma i pochylony jak pod gradem kul wrócił za biurko,
nie patrząc, jak jego ludzie szamoczą się z gościem. – Bezczelna esbecka prowokacja!
– Wilikowski! – krzyczał Zenon już zza drzwi. – Wiem, co ci zrobili! Wiem...
Urwał, zapewne mocno pchnięty lub celnie ugodzony potężną pięścią; ściany zadrżały od
głuchego uderzenia. Prezes wyczuł wibracje i jeszcze mocniej docisnął dłonie do uszu.
– Nie będę z nim gadał, słyszysz? Nie! Nie! – mamrotał do siebie przez zaciśnięte zęby. –
Przestań! Nic z tego! Nie będziesz mi rozkazywać!
Zdążyli wyrzucić Kuśmińskiego na ulicę, gdy polityk niespodziewanie pojawił się na dole.
Zdziwiony sekretarz puścił kołnierz Zenona, a jego pomocnik wlepił w szefa zdziwione spojrzenie.
Wilikowski minął ich bez słowa, pochylił się nad ledwie łapiącym dech gościem i szepnął:
241
Głos Mani
– Mówi, że mam cię wysłuchać. Inaczej nie da mi spokoju. – Chwycił Zenona pod ramię
i pociągnął do zaparkowanego nieopodal samochodu. – Janek! – zawołał głośno. – Pojedziemy!
Sekretarz wymienił z kolegą porozumiewawcze spojrzenia i przeklinając cicho pod nosem,
sięgnął do kieszeni po kluczyki. Ze sztuczną, podszytą gniewem uprzejmością otworzył szefowi
drzwi, by po chwili zatrzasnąć je z hukiem.
Zenonowi to wszystko przypominało podobną sytuację sprzed lat. Oficjel był inny i kierowca
inny, lecz samochód tak samo śmierdział papierosowym dymem i niemiecką choinką zapachową.
W gardle zasychało tak samo, a spocone dłonie pozostawiały podobne ślady na nogawkach spodni.
Zalew przy elektrowni też nie zmienił się ani trochę, może jedynie chaszcze nad brzegiem
wyrosły ponad miarę. Samochód Prezesa wypłoszył z nich jakieś dzieciaki: chłopak i dziewczyna
umknęli pośpiesznie, porzucając w trawie nie całkiem opróżnioną butelkę. Kuśmiński zatopił
tęskne spojrzenie w pełzających po niej słonecznych refleksach.
– Janek, idź no se na spacer. – Wilikowski protekcjonalnie kiwnął głową i odetchnął głęboko,
choć smród butwiejącego drewna i spalin nie należał do przyjemnych. – Nie gada już jak najęta.
Dała se na wstrzymanie – poufale szepnął do Zenona, po czym głośno upomniał sekretarza: –
Idziesz, czy nie idziesz, do jasnej cholery? No już, kłąku bury!
– Idę – odburknął Janusz, spoglądając na Kuśmińskiego spode łba.
To spojrzenie nie wróżyło nic dobrego, ale major ze zdziwieniem stwierdził, że mało go to
obchodzi. Z jednym gryzipiórkiem sobie poradzi.
– Tamten krewki koleżka pańskiego sekretarza to tajniak – powiedział.
– To wszystko, co masz mi pan do przekazania? – Wilikowski, zupełnie zapominając
o budowaniu wizerunku, niedbale włożył dłonie do kieszeni marynarki, jak ktoś, na kim właśnie
usłyszana rewelacja nie wywarła żadnego wrażenia.
– Nie. Ta debata... Chodzi o to, że chcą pana skompromitować.
– Tyle to i ja sam wiem. Wycięli tę sukę z nagrania, uwierzysz pan? Wszyscy myślą, że jej
tam nie było. A ona tam była, prowokatorka. Do tej pory ciągle za mną łazi. Szpieguje, suka.
Zenon odetchnął i głośno wypuścił powietrze z ust.
242
Głos Mani
– Tak – odparł automatycznie, zapatrzony w przeciwległy brzeg zalewu. Tam kiedyś
rozmawiał z ministrem. Nagle zatęsknił do tamtych czasów, do życia, które wydało mu się w tej
chwili szczęśliwsze i prostsze. – Miał pan kiedyś w hucie wypadek, prawda?
Prezes skwapliwie skinął głową.
– Spowodowany przez zomowskie pałki.
Kuśmiński skrzywił się lekko. Darował sobie ostentacyjne przewrócenie oczami.
– Zwykły wypadek przy pracy, chociaż zakończony paskudnym złamaniem, ale mniejsza o to.
Leczyli pana w naszym szpitalu hutniczym, na bóle dawali silne, ogłupiające leki. Pamięta pan?
– No i co? Nawet dobrze mi po nich było.
– Właśnie o to chodzi.
Wilikowski wyciągnął dłonie z kieszeni, jakby szykował się do bójki.
– Znaczy, że co? Truli mnie? – podniósł głos.
– Nie tylko pana. – Zenon przezornie cofnął się o krok. Podeszwy ślizgały się na wilgotnej
ziemi. – A razem z lekami aplikowali też fale radiowe o rzadko używanej częstotliwości, działające
na mózg w dość specyficzny sposób.
Irena nie wyraziła się tak prosto. Podała więcej szczegółów, ale Kuśmiński zachował je dla
siebie, czując, że to, co wyjawił, Prezesowi wystarczy. Nie opowiedział mu, że tamte silne środki
przeciwbólowe powodowały wzmożone uwalnianie dopaminy, a skorelowanie tego efektu
z wpływem fal rozchwiało równowagę monoamin.
– Usmażyli mi mózg? – Wilikowski niespodziewanie przypadł do Zenona i chwyciwszy go za
ramiona, potrząsnął nim mocno. – To tymi falami nasyłają mi myśli? Sterują mną? Jak marionetką?
Jak to robią?
– Puszczaj pan! – Kuśmiński gwałtownie wyszarpnął się z rąk polityka. Kątem oka zauważył
krążącego w pobliżu Janusza, więc dodał ciszej: – Nie wiem, jak to robią i czy jeszcze to robią.
Myślę, że już nie muszą, wystarczył ten teatrzyk podczas debaty.
Prezes zastygł zasępiony. Wyglądał jak ktoś zasłuchany we własne myśli.
– Tak, ona też tak uważa – orzekł w końcu.
– Jaka znowu ona?
243
Głos Mani
– Nie wiesz pan? Mania. Ta telewizyjna suka.
Kuśmiński westchnął ostentacyjnie i ruszył w górę szeroko wydeptaną ścieżką, prowadzącą
ku szosie. Kompletna strata czasu, pomyślał, ten facet naprawdę jest szalony. Po tym wszystkim
miał ochotę się upić.
– Czas na mnie – mruknął na pożegnanie.
– A jakiś dowód? – zaskakująco przytomnie zawołał za nim polityk. – Dostarcz mi pan jakiś
dokument, nagranie, czy coś. Nie zamierzam znowu wyjść na wariata.
Zenon przystanął na skraju ścieżki, zafrapowany niespodziewaną trzeźwością myśli
Wilikowskiego. Tak, zdobędzie dowód. Irena obiecała podrzucić mu coś wieczorem.
– Odezwę się – odparł.
***
Mimo iż obiecywała, nie podrzuciła nic ani tego, ani następnego wieczora. Zniecierpliwiony
Zenon zaczął podejrzewać, że była żona go wykiwała. Rozmyśliła się, stchórzyła, zrezygnowała?
Przeszło mu przez myśl, że może tamci odkryli zdradę i postanowili uciszyć Irenę w stary, esbecki
sposób, ale w znajomym szeregowcu ciągle wieczorami płonęło światło. Widział je z okien
mieszkania matki na jedenastym piętrze. Dużo czasu spędzał na balkonie, czekając, aż zgaśnie
najpierw lampa w pokoju Agatki, a dwie godziny później cały dom pogrąży się w mroku. Irena nie
zmieniała przyzwyczajeń.
Któregoś wieczoru jednak światło nie zapłonęło. Pomimo zimna czekał, paląc papierosa za
papierosem i upijając jeden łyk wódki za drugim, by w końcu wybiec z mieszkania, łapiąc
w przelocie kurtkę. Jak na skrzydłach przemknął przez blokowisko, pokonał na przełaj ulicę i wpadł
pomiędzy ciche szeregowce. Z zadowoleniem zauważył, że przed jego dawnym domem nie
parkował samochód Pawłowicza. Chwilę stał, obejmując palcami zimne, mokre pręty płotu,
zastanawiając się, co dalej. Wiedział, że klucze z dawnych lat nie będą pasowały ani do bramy, ani
do drzwi. Miałby przeskoczyć przez ogrodzenie? Wejść do domu przez wybite okno? Przecież od
razu zauważą sąsiedzi.
244
Głos Mani
Bez większej nadziei na powodzenie nacisnął klamkę furtki. O dziwo, ustąpiła. Wciąż nie
dowierzając, wkroczył na chodnik wiodący ku schodom. Gdzieś w połowie przystanął, zatapiając
spojrzenie w jednym z okien. Na parterze poruszyła się firanka: dostrzegł to tylko kątem oka, ale
nabrał pewności, że dom nie jest pusty.
Po chwili wahania zadzwonił do drzwi. Zamek zachrobotał od razu, jakby ktoś już czekał po
drugiej stronie, choć wyglądało na to, że za progiem czai się tylko mrok.
– Tatuś?
Wielkie, szare oczy Agatki mocno pociemniały od czasu, gdy widział córkę po raz ostatni.
Wpasowaną w przestrzeń pomiędzy drzwiami a framugą bladą buzię zdobił niepewny, smutny
uśmiech, mieszanka ulgi, radości i obaw. Ojciec przyklęknął i delikatnie odgarnął blond grzywkę,
opadającą dziecku na oczy.
– Sama jesteś?
Z twarzy córki zniknął niezdecydowany uśmiech.
– Sama. Byłam z wujkiem, ale wyszedł na chwilę.
Ładna mi chwila, pomyślał z przekąsem Zenon. Pieprzonemu Pawłowiczowi ani trochę nie
zależy na córce Ireny; równie dobrze może wrócić rano albo wcale.
– Gdzie mama? – spytał.
Usta małej wygięły się w podkówkę.
– W szpitalu – wyjaśniła płaczliwie. – Wpadła pod auto...
Kuśmiński poczuł, że błyskawicznie trzeźwieje. Nie musiał pytać o nic więcej. Myśli
w jednej chwili stały się tak klarowne, jak nigdy dotąd. Zrozumiał, że dostał od losu
niespodziewaną szansę, choć rozsądek podpowiadał, że Pawłowicz na pewno nie pozostawił nic
obciążającego. Nieważne; Zenon musiał spróbować. Znaleźć cokolwiek, co mogłoby uchodzić za
asa w rękawie. Nawet takiego ze znaczonej talii.
– Otwórz, Agaś – powiedział. – Poczekamy razem, dobrze?
Dziewczynka skinęła głową i sięgnęła do łańcucha w drzwiach.
245
Głos Mani
***
Na spotkanie z Wilikowskim poszedł piechotą. Niegdyś wychuchany, teraz porzucony na
parkingu pod wieżowcem matki polonez odmówił mu posłuszeństwa parę tygodni wcześniej,
a zresztą pozostający w stanie nieustającego podchmielenia Kuśmiński dawno odwykł od
prowadzenia. Nie tylko coraz dotkliwsze zimno zmuszało go do przyspieszenia kroku. Cieni,
przemykających pod ścianami zaniedbanych kamienic tylko z pozoru nie obchodziło, dokąd
zmierza. Wiedział, że podążają jego śladem. Czuł to; sam też tak potrafił. Nieliczni obojętni
przechodnie odróżniali się od nich, szybko umykając przed nieprzyjazną ciemnością ulic: nie
przystawali, obdarzając przesadną uwagą nędzne, szare wystawy sklepowe i nie zaglądali
z udawaną ciekawością w czeluście cuchnących bram.
Raz i drugi usiłował ich zgubić, przedzierając się przez zapuszczone podwórza i pamiętane
jeszcze z czasów służby, ponure przesmyki między otartymi z tynku murami, pochylonymi ze
starości trzepakami, śmietnikami wyczuwanymi z daleka. Tamci najwidoczniej znali je również.
Któryś z takich skrótów zawiódł go w pułapkę.
Czekali, gdy wypadł z jednej z wydeptanych przez miejscową żulerię ścieżek na błotnisty
placyk pomiędzy rzędami pordzewiałych, blaszanych garaży. Stojący najbliżej cień odepchnął samą
siłą rozpędu, instynktownie wymierzając mu cios łokciem w brzuch. Kuśmiński pognał przed
siebie, ale śliska breja pętała stopy, utrudniając bieg, wilgotne powietrze rozsadzało pierś, dławiąc
niemalże jak woda tonącego. Nie uciekł daleko: dopadli go i powalili na ziemię. Padając, uderzył
głową w coś twardego. Płytę chodnikową, porzuconą cegłę, kamień? Oszołomiony, doświadczał
wszystkiego z opóźnieniem, jak upojony najpodlejszym bimbrem i tak obojętnie, jakby nie
dotyczyło jego samego. Przeszukiwali go, to pewne, nie szczędząc przy tym ciosów, wymierzanych
ot tak, dla sportu, ale czy znaleźli to, co czego szukali?
Nie zrozumiał żadnego ze słów, zlanych w najeżony wulgaryzmami potok, którymi
komentowali wyrwaną mu zza pazuchy kartkę papieru. Na koniec poczuł w ustach smak krwi, błoto
wciskające się do nozdrzy, pulsujący ból skopanego ciała i ulgę. Odgłosy oddalających się kroków
długo dudniły mu w głowie, nie pozwalając popaść w całkowite otępienie. Nie wiedział, ile czasu
246
Głos Mani
spędził na placyku między garażami, ale gdy wreszcie zdołał się podnieść, w oknach okolicznych
kamienic nie płonęły już lampy. W anemicznym blasku odległej, ulicznej latarni jaśniała w błocie
zmięta kartka, porzucona przez oprawców. Kuśmiński sięgnął po nią, schylając się niezdarnie i od
razu stracił równowagę. Znów wylądował na ziemi, ale jasny świstek, choć tańczył przed oczami
jak szalony, nie zniknął. Podniósł go drżącą dłonią, otarł z błota, rozprostował i przez długi czas
przyglądał mu się, nie dowierzając temu, co widzi. Zamiast zapisanego maszynowym pismem
raportu, znalezionego w skrytce pod schodkiem, trzymał w dłoniach wyrwaną z zeszytu kartkę,
zapełnioną bazgrołami Agatki. Zrozumiał, że przeżarty wódką umysł okrutnie z niego zakpił.
I że być może nic w jego życiu nie było prawdziwe.
2015/2016
Ochujałeś, kurwa? Nie wierz jej! Terapeutka nie była Manią, naiwny cwelu!
...nie słuchaj go, mataczy, zwodzi; to ty mnie znalazłeś, słyszysz mnie; pomogę ci uwolnić się
od głosów; przecież chcesz być zdrowy...
Terapeutka nie była głosem! Nie była, kurwa, to nie ona!
Adrian nie uwierzył Prezesowi. Uwierzył Mani.
Odepchnął Agatę, zapiął kurtkę i pośpiesznie pokonał przedpokój szeregowca Kuśmińskich.
Dziewczyna dogoniła go tuż przy drzwiach, ale pozostał obojętny na łzy i błagania. Pozostawił ją,
łkającą na podłodze i jak na skrzydłach pobiegł na przystanek.
Podmiejski numer dwadzieścia trzy przyjechał o czasie. Pomknął do uśpionej mieściny,
mającej niegdyś ambicję stać się nową dzielnicą wielkiego miasta. Zostałaby nią może, gdyby nie
zamknięto huty, której ponure budynki podrygiwały w oddali w rytm podskoków autobusu. Pojazd
przemknął obok skupiska starych, ceglanych piętrowców, niegdyś przeznaczonych dla robotników;
teraz zasiedlała je tylko żuleria. Chłopak obrzucił obojętnym wzrokiem niewielką grupkę pijaczków
pod otwartym już sklepem i naraz serce zabiło mu żwawiej: autobus przystanął na światłach przy
odrapanym kiosku z koślawym, na wpół zatartym już napisem „Frytki i Hot-Dogi”, zupełnie jakby
kierowca chciał, by Adrian go zauważył.
247
Głos Mani
Podmiejski numer dwadzieścia trzy, światła przed skrzyżowaniem, budka z frytkami...
Wszystko zaczynało się układać.
Przystanek na pętli przed bramą zakładu oznaczał koniec podróży. Chłopak rozejrzał się
wokoło; zaczynało siąpić. Huta nie przywoływała żadnych złych wspomnień: ani ciągi rur
zawieszonych na pordzewiałych rusztowaniach, ani tonąca we mgle stalownia, ani zmatowiałe ze
starości blachy potężnych hal produkcyjnych nie wzbudzały lęku. Za to ciemny czworobok
przyzakładowego ośrodka zdrowia przyprawiał o mdłości, a ulokowane za nim cztery wolno stojące
parterowe budynki wprawiały serce w galop.
...czwarty pawilon... czwarty pawilon... czwarty... czwarty... czwarty...czwarty...
Głos Mani zabrzmiał jak marszowa muzyka. Nogi same poniosły Adriana poboczem
sfatygowanej szosy wzdłuż szpaleru nagich drzew. Po popękanym asfalcie przemknęła anonimowa
ciężarówka. Poza warkotem silników i szumem deszczu, ciszę rodzącego się dnia rozpraszał tylko
szept Mani.
...czasem po pracy nie wsiadałam przy hucie, tylko szłam na ten drugi przystanek, żeby po
drodze ochłonąć, po tym wszystkim, wiesz; kupowałam frytki, żeby oszukać głód, zanim wstawię
obiad, zawsze lubiłam frytki, tak bardzo mi ich brakuje; to boli, tak strasznie boli mnie tam
w środku; powiedz wujkowi, że został z wczoraj rosół...
Uważaj, fiucie! Mańka się podszywa! Udaje tamtą kurwę! Każ jej się zamknąć!
...nie słuchaj go, on nie jest prawdziwy; czwarty pawilon, dwanaście przez dwadzieścia pięć,
strzeż się Pawłowicza...
Tak, przychodnia przyzakładowa. To tam wezwano ich trzy lata temu. Wracało to, co tak
usilnie próbował wyprzeć z pamięci. Serce nie przestawało trzepotać, w ustach zaschło,
a wnętrzności raz po raz przeszywał bolesny skurcz.
...chodziłam tędy codziennie przez siedem lat, czasem podwoził mnie Pawłowicz, tak się
zaczęło; czasem mnie także odwoził, miał lepsze auto niż Zenek, dużo miejsca na tylnej kanapie;
rżnął aż miło, czasem też w łączniku, pokój numer dwadzieścia pięć; kiedyś nawet ktoś nas nakrył;
poproś o pomoc jej ojca, wiedział, gdzie mieszka...
Lepsze auto, powiedziała.
248
Głos Mani
Adrian odruchowo skrył się za drzewem, widząc pojazdy, parkujące przed wejściem do
pawilonu czwartego: srebrnego mercedesa i białą furgonetkę. Zastygł na chwilę, obserwując
budynek: jacyś ludzie wynosili ciężkie pudła i pakowali do samochodu. Gdy w drzwiach pojawiła
się chuda, patykowata postać starego lekarza poczuł, jak pot spływa mu po plecach
Jest ta menda! Skurwysyn! Kryj się, palancie! Żeby cię tylko nie zauważył!
Od wrzasków Prezesa Adrianowi zakręciło się w głowie. Odetchnął z ulgą, gdy medyk wsiadł
do wozu, zamieniwszy dwa słowa z ekipą porządkową.
Przyjmuje od jedenastej, usłyszał nagle głos Agaty i obejrzał się odruchowo, ale dziewczyny
nigdzie nie dostrzegł. W napięciu spojrzał na zegarek: dochodziła ledwo ósma, co oznaczało, że
lekarz może jeszcze tu wrócić.
...śpiesz się, tak, nie masz wiele czasu...
Biała furgonetka wciąż stała przed wejściem. Z bijącym sercem minął główny budynek
i wstąpił na schodki czwórki; w szeroko otwartych drzwiach uprzejmie przepuścił mężczyznę
dźwigającego kartonowe pudło. Mania i Prezes zamilkli jak na komendę gdy przechodził obok
dawnej rejestracji. Ostrożnie rzucił okiem na okienko i nerwowo przygryzł wargi, choć cieć-emeryt
siorbiący herbatę nawet nie podniósł wzroku. Bardziej niż konfrontacji ze stróżem bał się, że tak jak
trzy lata wcześniej, zobaczy za szybą przejęte pielęgniarki, rozprawiające między szafami kartotek.
Że jedna podejdzie do okienka i wyjaśni: Panowie, zróbcie coś! On tam biega po korytarzu,
wrzeszczy, przewraca krzesła. Mówi, że czeka na telewizję, że z nikim innym nie będzie gadał. Że
mamy wypuścić jego szefa. Czy ma coś ostrego? Nie wiem, żadna nie odważy się podejść.
Tak. To ten sam korytarz. Te same rzędy białych drzwi z szarymi pasami, biegnącymi od
klamek ku podłodze. Tylko że teraz wszystkie są otwarte: za żadnymi nie kryją się już przerażeni
medycy i ich pacjenci, a ekipa porządkowa niedbale wrzuca do przepastnych kartonów wszystko,
co wpadnie w ręce.
Dwanaście przez dwadzieścia pięć, przypomniała Mania, wyraźnie irytując Prezesa.
I tak się spóźnił, skurwiel. Dla mnie spóźnił o co najmniej dwadzieścia sześć lat!
Drzwi na końcu korytarza, teraz ledwo uchylone, wciąż nosiły numer dwanaście. Pamiętał je:
szaleniec wyładowywał na nich całą swą agresję. Gdy zobaczył funkcjonariuszy, wpadł
249
Głos Mani
w amok: kopał, brał rozpęd i uderzał ciałem, usiłując je wyważyć. Nie zrezygnował, gdy kazali mu
przestać. Próba obezwładnienia furiata przerodziła się w gwałtowną szarpaninę; chłopak do tej pory
odczuwał zażenowanie, że nie potrafili poradzić sobie z jednym, zniszczonym przez wódkę
facetem. Gdy usiłowali wykręcić mu ręce do tyłu, popełnił błąd: znalazł się pomiędzy drzwiami
a awanturnikiem, jakby usiłował odgrodzić go od nich własnym ciałem.
Wtedy zamek puścił. Adrian i zatrzymywany z impetem wylądowali na podłodze. Furiat
niespodziewanie rzucił się zaskoczonemu chłopakowi do gardła, zaciskając na jego szyi popękane
palce o połamanych, brudnych paznokciach. Rafał natychmiast pośpieszył koledze na pomoc, ale
i tak każda sekunda zdawała się walczącemu o życie wiecznością.
Nawet teraz, na wspomnienie przekrwionych dziąseł i dzikich oczu żula żołądek podchodził
do gardła, szyja zaczynała piec, jakby dłonie tamtego znów miażdżyły grdykę, a oddech stawał się
niebezpiecznie płytki. Chłopak zagryzł wargi, wytarł o kurtkę spocone dłonie i niechętnie sięgnął
do klamki. Dopiero po chwili wahania otworzył drzwi szerzej.
Pokój był pusty. Na pierwszy rzut oka niczym się nie wyróżniał: wyglądał jak pierwszy
lepszy pozbawiony mebli gabinet. Na ścianach wciąż jeszcze wisiały plakaty z natrętnymi
sloganami, propagującymi zdrowy styl życia. Przez uchylone okno do wnętrza wpadał deszcz.
Zupełnie jak wtedy.
...tak, ja tu kiedyś pracowałam; nieprawda, to był mój pokój, mój, mój, tylko mój; zamknij
okno żeby nie nalało do środka, szkoda zniszczyć jeszcze dobrą wykładzinę...
Adrian zamarł, zasłuchany w sprzeczne słowa Mani. Wtedy Prezes odzyskał głos.
Tak, święta racja, one obie tu urzędowały. Rozumiesz już? Pamiętam tę terapeutkę, to też była
suka co się zowie. Trzydzieści lat temu robiła tu porządnym ludziom sieczkę z mózgu i pieprzyła się
po godzinach z jakimś pierdolonym komuchem. Warta swojej Mani! Na twoim miejscu jeszcze
nasrałbym na tę dobrą wykładzinę!
Chłopak zacisnął zęby i ze złością pchnął okno. Zatrzasnęło się z hukiem. Przeklęty szum
deszczu ucichł.
– Stul pysk, dziadu – mruknął i potarł nerwowo czoło. – Ty już się nagadałeś.
250
Głos Mani
Tak, to właśnie tutaj trzy lata temu zaczął do niego mówić. Adrian, leżąc na podłodze po
starciu z furiatem, ledwo łapał dech, ale ten głos usłyszał zaskakująco wyraźnie. Gdy Rafał na
korytarzu obezwładniał awanturnika, on próbował doszukać się sensu w nieskładnej paplaninie.
Niełatwo przyszło mu zlokalizować źródło błagalnego szeptu. Wciąż oszołomiony, bezradnie
rozglądał się wokoło, nie dostrzegając nikogo; słowa dobiegały zza niedomkniętych drzwi. Trzy
lata temu zamiast pomóc koledze w zatrzymaniu, chłopak otworzył przejście do ukrytego pokoju,
pochylił się nad człowiekiem przywiązanym do fotela i nasłuchiwał nieświadomy, że ten głos
zostanie już z nim na zawsze.
...to te drzwi; ten łącznik, pamiętasz; Pawłowicz brał mnie jak swoją...
Nie ciebie, głupia pizdo! To nie ciebie rżnął, Maniu-Sraniu, ty sobie możesz tylko pomarzyć.
Zdążyłaś już przeżreć tę terapeutkę na wylot? Nawet głos jej zajebałaś, suko. Nie słuchaj jej, cwelu!
Nie ma jej, jest tylko Mania!
...to ciebie nie ma, nie ma was wszystkich; drzwi do łącznika; czas zrobić pranie, idą święta;
trzecie piętro, nie wsiadaj do windy; wszyscy jesteście tylko głosami w jej głowie...
– Dość! – Adrian aż się żachnął, ale posłusznie zatrzymał spojrzenie na drzwiach,
prowadzących do gabinetu obok. W zamku dyndał klucz z różowym brelokiem. Mania zaszeptała
tak cicho, jakby nie chciała, by usłyszał ją Prezes:
...pokój numer dwadzieścia pięć; dwadzieścia pięć, nie uwzględniony na oficjalnych planach;
pomóż mi, nie potrafię się uwolnić; on ci nie pomoże, idzie jak po sznurku...
Tak, zgadza się, pomyślał, przypominając sobie rząd krzeseł przy ścianie poczekalni.
Z korytarza nie ma przejścia do tego ukrytego pomieszczenia. Otworzył drzwi; zauważył, że były
wzmocnione. W łączniku nie było okna, a zamiast lampy z sufitu zwisał pęk przewodów.
Nawet żarówki nie zostawili, skurwiele!
Polityk miał rację: wyposażenie pokoju zniknęło. Zostały gołe ściany, a na podłodze, nie
licząc kilku porzuconych śrubek i wyraźnych wgnieceń w wykładzinie, nie znalazł śladu po
wyniesionych regałach. Adrian przekroczył próg. Przymknął oczy czując, jak jego ciało przenika
delikatna wibracja. Czyżby echa tamtych sygnałów wciąż jeszcze krążyły między murami?
251
Głos Mani
...tu był sprzęt; wysyłali sygnały, odtwarzali im głos, mój głos, potem to samo zrobili z nią;
zawsze chciałam mieć kota, ale mama nie pozwalała, bo mam uczulenie na sierść; uwolnij mnie,
uwolnij mnie od Mani; zabierz ją ode mnie, uwolnij mnie...
– Adrian? – Znów usłyszał za plecami głos Agaty. – Tu nic nie ma, chodźmy stąd.
Nie zareagował; uznał to za omam. Dopiero, gdy dotknęła jego dłoni, zdecydował się
odwrócić. Wyglądała tak realnie, że nie uwierzył w jej obecność.
...wydaje ci się, wydaje, tylko wydaje; nie ma Agaty, nie będzie Prezesa, nikogo już nie ma;
jestem taka zmęczona, nie mam wiele czasu, tyle chciałam ci powiedzieć, a ona nie pozwoli mi
dłużej mówić; pora na ciebie, Irenko; zabiera mnie, Adrian, uciekaj; pora Irenko, nie jesteś mi już
potrzebna, powiedziałaś już wszystko, bywaj...
Odtrącił rękę dziewczyny. Zastygła na progu, jakby pokój numer dwadzieścia pięć przepełniał
ją strachem. Prezes darł się jak opętany:
Zamknij ją! Wciągnij ją do środka! Zostaw tu sukę! Zamknij drzwi! Na klucz, słyszysz?
Przekręć klucz! Niech zdycha z głodu! No już, na co czekasz?
– Adrian? – odezwała się błagalnie. – Adrian, kocham cię... Pozwól sobie pomóc!
...nie ma jej tu, nie widzisz, że tylko ci się wydaje; wcale jej tu nie ma, nie ma nikogo z was,
jestem tylko ja; nie pozbędziesz się mnie, ona się mnie nie pozbyła, ty też się nie uwolnisz...
– Proszę cię. – Wyciągnęła do niego obie ręce. – Chodźmy stąd.
Złapał się za głowę i mocno przycisnął dłonie do skroni.
– Ogłupiają mnie, zwodzą... Myślałem, że Mania to twoja matka, ale teraz nie jestem pewien.
Zrobiliście mi tu coś, gdy byłem na interwencji? Włożyliście mi ją do głowy? Dalej nie wiem, kim
ona jest, rozumiesz? Coście ze mną zrobili? No co?
...musiałeś być podatny, sprzęt zapewne działał; nie ty byłeś celem, to przypadek; może
podpalałeś jointy w dzień przed interwencją, albo ostro chlałeś, to uwrażliwia...
Wzorowy stróż prawa, kurwa! To tak się bawią nasze psy po służbie?
Tak. Obchodzili urodziny Rafała, ktoś przyniósł towar, skonfiskowany jakiemuś
podrzędnemu dilerowi. Spróbowali z czystej ciekawości; czy to wszystko przez ten jeden raz?
Nie!
252
Głos Mani
A jeśli Mania nie jest głosem w głowie Adriana czy Prezesa, nie jest nawet głosem Ireny,
tylko bytem, który naukowcy nieświadomie powołali do życia? Czymś, co istnieje już niezależnie
od nich wszystkich, co rozpanoszyło się w głowach chorych jak wirus.
Wirus? Nie, to jest jak rak. Czuję, jak mnie zżera, Mania-Srania, ssssuuuuukkaaaa!
– Czym jest Mania? – wyjąkał.
– Adrian, zostaw to. Nie znajdziesz kogoś, kto nie istnieje. – Agata wreszcie przekroczyła
próg. – Potrzebujesz pomocy. Nie ma żadnej Mani.
Ty durny cwelu! …yyyy trzecie piętro... Ta zdzira...yyy jak się masz kochanie... cię wystawi,
musisz ją... jak się masz... zajebać! Jest...ezzz... w...ezzz.... zmowie...yyyy... z Paawwwyyyyyyyy...
Na moment głosy zamilkły.
...wreszcie zdechł; miałam go już dość; więcej go nie usłyszysz, nie będzie cię nękał; na
pewno się cieszysz, powiedz, marzyłeś o tym...
– Nieprawda. Przecież do mnie mówi. Wiesz, czym jest Mania? – Cierpliwie czekał, żeby
dziewczyna podeszła blisko, ale nie pozwolił wziąć się za ręce. Ostrożnie dotknął jej ramion, jakby
sprawdzając, czy naprawdę stoi obok. – Wiesz, prawda?
– To etruska bogini obłędu i duchów – westchnęła. – Ale pewnie nie to chciałeś usłyszeć?
...rozumiesz już: beze mnie nie zrozumiałbyś; tak okłamałam cię, nie jestem Ireną, nie
rozumiesz? Nigdy się ode mnie nie uwolnisz, już zawsze będę z tobą, jak z Prezesem; to takie proste,
przyzwyczajaj się, chyba nie jesteś rozczarowany? Zawsze dobrze mieć przyjaciółkę na dobre i złe...
Chłopak odepchnął Agatę, szarpnął dłońmi włosy i zawył głośno, rozpaczliwie. Potem
niespodziewanie przypadł do ściany i uderzył w nią głową. Raz, drugi, trzeci, aż zszarzałą lamperię
upstrzyły czerwone rozbryzgi. Potem oparł się o mur, dysząc ciężko.
Głos umilkł. Agata zniknęła. Nareszcie został sam.
Przymknął powieki i powoli osunął się na podłogę. Pod czaszką dudniło mu tak donośnie, że
zatracił się w tym huku, zupełnie zapominając, gdzie jest. Siedział tak, sam nie wiedząc jak długo,
aż wreszcie wyczuł zmianę: wrażenie nieodgadnionej obecności przeniknęło go na wskroś. Coś
zimnego niczym palce trupa dotknęło jego ręki, ukłuło niczym ptasi dziób, szarpnęło, zaszczypało.
Niechętnie otworzył oczy. Strzykawka upadła na podłogę. Pawłowicz? A jednak wrócił...
253
Głos Mani
...stttrzeeeeż siiięęęę Paawyyyyyyyyyyyy...
Głos Mani wrócił również, ale jako nieludzki, obłąkany skowyt, by stopniowo cichnąć. Potem
ktoś pomógł Adrianowi wstać i dwie nieodgadnione postacie założyły sobie jego ręce na ramiona.
Było mu wszystko jedno, kto i dokąd go prowadzi.
***
– Wiesz, dużo ostatnio myślałam. – Agata wodziła palcem po zaszronionej szybie.
Adrian nie spuszczał z niego oka, unikając spoglądania w dal. Śnieg spadł w nocy, jaskrawość
słońca odbitego od pozornie nieskazitelnej bieli raziła, ale świat oglądany z okna na szpitalnym
korytarzu niewiele miał uroku, choć z wysokości trzeciego piętra można było podziwiać całkiem
niezłą panoramę okolicy. Szpetota pospolitego krajobrazu przemysłowego zniechęcała do jej
podziwiania na równi z otępiającymi, zabijającymi emocje lekami.
– Aha – bąknął bez cienia zainteresowania.
– Mówiłeś wtedy... – Zawahała się, zakłopotana. Palec zastygł w miejscu, po czym dołączyły
do niego następne, jakby chciała ciepłem dłoni rozpuścić szron. – Powiedziałeś, że Mania to moja
matka. Wiem, że to... Że to było tylko urojenie, ale pomyślałam, co by było, gdyby... Wiesz, ona
pod koniec nic nie mówiła... Nie rozmawiała z nikim.
– Aha – powtórzył, nawet nie próbując zrozumieć.
Agata oderwała dłoń od szkła i położyła ją na zaróżowionych policzkach: najpierw na
jednym, potem drugim. Gdy uznała, że skóra ogrzała się wystarczająco, sięgnęła po rękę Adriana.
– Pamiętasz, co mówiła? – spytała, patrząc mu w oczy.
Chłopak w skupieniu przekrzywił głowę, zupełnie jakby bez powodzenia szukał w pamięci
tamtego ogłupiającego szeptu, który potem przerodził się w obłąkany wrzask.
– Niewiele. Mało, prawie nic.
– A o... o mnie? Cokolwiek?
– Nie przypominam sobie.
Dziewczyna posmutniała. Przymknęła powieki i przytuliła się do Adriana.
254
Głos Mani
– Ale gdybyś sobie coś przypomniał... Powiesz mi?
– To był bełkot – odrzekł. – Nie chcę tego pamiętać.
– A ja wiele bym dała, żeby go usłyszeć – szepnęła.
Niespodziewanie objął jej głowę dłońmi i zmusił dziewczynę, by znów spojrzała mu w oczy.
– Nie wiesz, jak to jest. Nie wiesz. I lepiej, żebyś się nigdy nie dowiedziała. Zresztą, ona
raczej nie była twoją mamą. Nie wiem, kim była.
Gdy po jej policzku powoli spłynęła łza, opuścił ręce. Agata westchnęła ciężko.
– Zrozum, ja... Nie zdążyłam się pożegnać. Ratowałam ciebie, gdy ona... ona...
– Pożegnać?
– Ocknęła się... opiekunka znalazła ją u stóp schodów. Bo... Widzisz, ja... Ja pojechałam do
huty za tobą i zostawiłam mamę. Niedługo była sama, ale... Nie wiem, po co chodziła na górę...
Przygryzła wargi i znów zamknęła oczy. Objął ją i mocno przycisnął do piersi. Zrozumiał. To,
że chodziła w czerni i często miała zapuchnięte oczy. Czemu to ukrywała, czemu nie powiedziała
mu o tym wcześniej? Nie chciała, nie mogła, zabronili jej lekarze? A może po prostu słowa za
bardzo bolały. Zrozumiał też, że to, co się wydarzyło, nie było dziełem przypadku.
Jak wyraziła się wtedy Mania? Bywaj, Irenko. Ciekawe, jak wykończyła Prezesa.
– Nie ty zawiniłaś – szepnął. – Nie ty.
Przymknął powieki i pocałował Agatę. Wiedział, że na to czekała, ale nie poczuł podniecenia
ani nawet zwykłej przyjemności. Pieprzone prochy, pomyślał. Czas z nimi skończyć.
– Niedługo wyjdę. – Przytulił policzek do jej skroni. – Nie będziesz już sama.
...już nigdy nie będziesz sama...
– Wystarczy na dziś, Agatko.
Zignorował głos Pawłowicza, tak samo, jak ignorował głos Mani. To nieprawda, że przestał
go słyszeć – nauczył się to tylko lepiej ukrywać. Nadal trwali z Agatą w objęciach; lekarz taktownie
przystanął przy drugim oknie. Wreszcie dziewczyna drgnęła, odchyliła głowę i pogładziła Adriana
po twarzy, mówiąc:
– Pójdę już. Muszę z nim pogadać.
– O mnie?
255
Głos Mani
– Nie. – Na pożegnanie musnęła jego wargi swoimi. – Przyjdę jutro. Kocham cię.
Nie odpowiedział. Podniósł powieki, napotykając uważny wzrok starego lekarza. Pawłowicz
wyglądał irytująco żałośnie z tą swoją stroskaną miną, w którą ubierał twarz za każdym razem, gdy
widział Adriana. Chłopak odpowiedział pogardliwym skrzywieniem warg i najzimniejszym
spojrzeniem, na jakie było go stać po ogłupiających lekach. Zauważył, że medyk okazywał mu
więcej względów niż innym chorym, pozwalał mu na codzienne spotkania z Agatą za progiem
oddziału, ale czy powodowały nim wyrzuty sumienia, czy to specjalne traktowanie wymogła na
nim dziewczyna, nie umiał odgadnąć. Dla innych chorych nie otwierano ani wewnętrznych
wzmocnionych, ani zewnętrznych przeszklonych drzwi. Niewielu dane było słyszeć brzęczyk
zwalnianej przez pielęgniarza blokady ani podziwiać błyszczącej posadzki, prowadzącej ku
niedostępnej klatce schodowej.
Tej samej posadzki, po której dziewczyna i stary lekarz noga za nogą, jak ludzie zabijający
czas niezobowiązującym spacerem, podążali ku windom. Adrian równie nieśpiesznie ruszył ich
śladem, by udając, że kontempluje widoki za mijanymi oknami, tak naprawdę wyłuskiwać
spomiędzy bełkotu Mani słowa Agaty.
Dziewczyna miała do Pawłowicza wielką prośbę, ale albo nie dosłyszał, albo nie powiedziała,
jaką. Gdy medyk zaproponował, by zobaczyli się wieczorem, w głowie Adriana zapłonęła
ostrzegawcza lampka. Mania natychmiast zasypała go wulgarnymi domysłami co do charakteru
tego spotkania, ale nie one sprawiły, że krew uderzyła mu do głowy.
Zacisnął drżące dłonie w pięści. Agata właśnie wsiadła do windy, Pawłowicz odwrócił się,
zaskoczony, że stoi oko w oko ze wzburzonym pacjentem.
– Wracamy na oddział – zapowiedział. – Zobaczycie się jutro.
– Nie zrobisz jej tego. – Chłopak chwycił go za kołnierz fartucha i przyparł do drzwi windy. –
Trzymaj się od niej z daleka!
Zwykle blada twarz lekarza poczerwieniała z oburzenia.
– Chłopcze, spokojnie. Jest dla mnie jak córka, znam ją od dziecka, nie tknąłbym...
Adrian zacisnął palce jeszcze mocniej, wbijając knykcie w wydatną grdykę medyka.
– Nie o tym mówię. Nie zrobisz jej tego, co mnie!
256
Głos Mani
– Uspokój się... bo nie zobaczysz... Agaty do końca... terapii. – Pawłowicz z trudem chwytał
powietrze. – Puść... na miłość... boską!
– Proszę bardzo.
Pociągnął lekarza do siebie, obrócił i pchnął na podłogę. Starzec padł na posadzkę jak długi.
Z przylegającego pokoju wyjrzała pielęgniarka.
Nie czekaj na windę, przypomniała Mania.
– Adrian! – zawołał za nim Pawłowicz, ale chłopak gnał już po schodach na parter.
Wypadł na szeroki hol, rozglądając się nerwowo, ale nigdzie nie dostrzegł Agaty. Oczekujący
pod gabinetami pacjenci zatrzymali na nim zaciekawione spojrzenia. Z klatki schodowej dobiegało
pośpieszne dudnienie chodaków, nie pozostawiając uciekinierowi wyboru. Dopadł głównych drzwi,
pchnął je i wskoczył na zewnątrz, niemalże przewracając jakąś emerytkę. Co sił w nogach pobiegł
do bramy, ale nawet gdy ślizgając się w śnieżnej brei wpadł na zatłoczony przystanek, zobaczył
same obce twarze. Jego zbyt cienki jak na tę porę roku dres i przemoczone tenisówki wzbudziły
powszechne zainteresowanie obecnych, ale zapytani o szczupłą blondynkę odwracali wzrok.
...a może wcale jej nie było...
– Zamknij mordę, Mańka – mruknął.
W zatoczce właśnie przystanął autobus, ludzie wsiadali skwapliwie. Jeszcze moment i Adrian
zostałby na poboczu zupełnie sam. Ze szpitalnej bramy po drugiej stronie drogi wybiegli na ulicę
dwaj sanitariusze, pielęgniarka w chodakach i kulejący Pawłowicz. Silnik ikarusa zarzęził
ostrzegawczo; Adrian podjął decyzję w mgnieniu oka. W dwóch susach dopadł ruszającej maszyny
i wskoczył do środka w ostatniej chwili przed zamknięciem drzwi.
***
Dzwoniąc zębami z zimna, obserwował dom Agaty. Znaleziony w pobliskim śmietniku stary
łach dawał niewiele ciepła, szczekające na posesjach psy drażniły gniewnym jazgotem, coraz
bardziej doskwierał też głód. Po głowie Adriana krążyło tysiąc myśli. Dziewczyna nie pojawiła się
257
Głos Mani
w domu; od ucieczki ze szpitala minęło już kilka dobrych godzin. Dawno zapadł zmrok, zrobiło się
późno. Nawet z zajęć w ośrodku dla rekonwalescentów zdążyłaby już wrócić. Dokąd mogła pójść?
Do łóżka z Pawłowiczem, judziła Mania.
Nie brał tej możliwości pod uwagę, ale przenikliwe zimno i coraz gęstszy, marznący deszcz
sprawiły, że zaniepokojony chłopak zaczął rozważać, czy faktycznie nie trafiła w łapy
pozbawionego skrupułów lekarza. Przecież tak bardzo chciała usłyszeć głos matki.
Zobaczymy się wieczorem, powiedział Pawłowicz. W szpitalu? Nie, dziś dyżur miała mieć ta
zołza Duszyńska, więc raczej w domu, ale Adrian nie miał zielonego pojęcia, gdzie mieszkał
medyk. Zdał sobie sprawę, że niewiele zdziała sam.
...poproś o pomoc jej ojca...
Przypomniał sobie historię, opowiadaną przez Michała. Zrozumiał, że nie ma wyboru.
Na pogrążony w ciemności dawny plac budowy wkraczał bez obaw, że znowu spotka
Prezesa: przecież Mania wykończyła go tak samo jak Irenę. Przy ognisku w niedokończonym
biurowcu faktycznie zastał tylko dwóch „Pancernych”. Otumanieni jakimś mózgotrzepem ledwo
trzymali się na nogach, pookręcani brudnymi szmatami prawie nie różnili się od siebie i Adrian
przysiągłby, że widzi ich pierwszy raz w życiu. Żaden nie reagował na nazwisko „Kuśmiński”.
Chłopak stracił nadzieję, że czegokolwiek się dowie.
Dopiero wzmianka o Agacie docuciła jednego z nich na tyle, by przypomniał sobie, kim jest,
lecz nie na tyle, by wyłuskać z pamięci adres lekarza. Wiedział tylko, że Pawłowicz mieszka
w zabytkowej willi w bogatszej części śródmieścia.
– Ddddawaaaj, Jaaaniiikk – zawył. – Zzzaaaajebać skurwysynaaaa!
Janik wybełkotał coś niezrozumiałego, wstał posłusznie, choć z trudem i przytknął drżącą
dłoń do czoła tak, jakby salutował. Półprzytomni bezdomni z początku opóźniali marsz, ale
stopniowo trzeźwieli. Choć do śródmieścia dotarli dobrze po północy, we wskazanym przez nich
budynku wciąż płonęły światła. Furtkę zastali zamkniętą, ale chłopak zwinnie pokonał ogrodzenie
i załomotał do drzwi.
– Adrian? – Stary lekarz ucieszył się na jego widok. – Dobrze, że jesteś.
258
Głos Mani
– Agata! Gdzie ona jest? – Odepchnął Pawłowicza i krążąc od pokoju do pokoju, daremnie
szukał dziewczyny. – Agata!
Kuśmiński i Janik darli się przy płocie jak opętani i łomotali furtką, ale zamek nie puścił. Na
pokonanie wysokiego płotu nie starczyło im sił. W okolicznych domach zapłonęły lampy.
Zaaferowanego chłopaka dobiegł słaby szept gospodarza:
– Adrian, każ im przestać... Sąsiedzi zaraz wezwą policję.
– I dobrze – odburknął, wbiegając na schody prowadzące na piętro. – Tu też się przyda. Gdzie
przetrzymujesz Agatę? Na strychu? W piwnicy? Powiedz, wtedy z huty zabrałeś sprzęt do siebie,
co? Dalej robisz ludziom szambo z mózgu?
– Jaki sprzęt? Jakim ludziom? – Zdezorientowany starzec odprowadził go wzrokiem, by
następnie dokuśtykać do pozostawionej na szafce w holu lekarskiej torby. Walcząc z trzęsącymi się
dłońmi, wyciągnął igły, strzykawkę, pudełko haloperidolu w ampułkach i cisnął je na szafkę.
Niełatwo przyszło mu przygotowanie iniekcji. Zagryzł wargi aż do krwi, oddychając coraz
ciężej. Czuł, że za chwilę braknie mu tchu; serce chciało wyskoczyć z piersi, w uszach dudniły
kroki Adriana na piętrze i ryki bezdomnych za oknem.
– Wykończyłeś Mundka, chuju! To przez ciebie poszedł na tory! Otwieraj, kurwa!
Z trudem nasadził igłę na bolec strzykawki. Pierwsza ampułka wypadła mu spomiędzy
palców i roztrzaskała się na podłodze. Delikatne, przezroczyste szkiełka zachrzęściły pod podeszwą
znoszonych kapci, gdy otwierał drugą. Nie zdążył pobrać całego płynu: pozwolił, by sama
wyślizgnęła się z dłoni, gdy tylko usłyszał pośpieszne stąpnięcia na schodach.
– Gdzie piwnica? – W głosie zbiegającego z piętra Adriana oprócz determinacji pobrzmiewała
już rozpacz. – Gdzie masz piwnicę, sukinsynu?
Lekarz opuścił dłoń, ukrywając strzykawkę w fałdach pasiastego szlafroka.
– Nie mam. – Cofnął się o krok, jeden, potem drugi i kolejny w głębię szerokiego holu
przedwojennej kamienicy. – Jest tylko schowek na węgiel z wejściem od podwórka. Agaty
naprawdę tu nie ma, uwierz mi...
Chłopak powoli ruszył w ślad za nim.
– Ale nie wróciła do domu. Co jej zrobiłeś?
259
Głos Mani
– Adrian, nic jej nie grozi. Jest w dobrych rękach. Jeśli wrócisz ze mną do szpitala, jutro ją
zobaczysz, obiecuję ci.
– Nie wrócę do szpi...
Słaby chrzęst szkła, wydobywający się spod podeszwy tenisówki sprawił, że chłopak
odruchowo zerknął na podłogę. Wtedy Pawłowicz rzucił się ku niemu, wykonując dwa
zadziwiająco zwinne jak na starca susy, ale nie zdążył wbić igły: Adrian wykonał odruchowy unik,
dokładnie taki, jaki zapamiętał ze szkoleń. Lekarz stracił równowagę i wylądował na podłodze.
Próbował się podnieść, ale naraz zrezygnował, zastygając na czworakach, by po chwili z jękiem
opaść bez sił na parkiet. Nie sięgnął po zgubioną przy upadku strzykawkę, choć leżała w zasięgu
ręki. Adrian ominął starca, po czym ze złością zmiażdżył ją podeszwą ubłoconej tenisówki.
– Gdzie Agata? – spytał, przykucając obok.
– Przynieś... nitro... gli... ceryna... Koło... lodówki...
...nie, nie, niech się pomęczy; należy mu się za to, co ci zrobił...
Słowa Manii z tła przebiły się na pierwszy plan, zupełnie jakby ktoś podkręcił głośność cicho
buczącego radia.
– Gdzie Agata? – powtórzył ostrzej Adrian.
– Sprej... szafka... koło... lodów... ki...
...żaden sprej, nie idź; nie należy mu się, tak długo czekałam, żeby popatrzeć, jak zdycha, nie
zabierzesz mi tej chwili...
Krzyk Mani narastał, w końcu zagłuszając nawet coraz słabsze pohukiwania bezdomnych.
– Przyniosę, jeśli powiesz. Gdzie Agata?
...pieprzony demiurg, nie powie prawdy...
Pawłowicz zacisnął zęby, walcząc z bólem. Przez chwilę zbierał siły, oddychając płytko,
szybko. Bladą skórę twarzy gęsto obsiadły duże, błyszczące krople potu.
– Na pierwszym... piętrze... oddział kobiecy... Sprej... przynieś... Adrian... sprej...
– Nie rozumiem! Gdzie?
– Przynieś... Nie było... żadnego sprzętu... nikt... na nikim... nie... eksp... eee...
...nie, nie idź, niech zdycha, mój ojciec, mój stworzyciel, sukinsyn pierdolony...
260
Głos Mani
Pierwsze piętro? Na pierwszym piętrze jest otwarty oddział kobiecy. Czy to znaczy, że
Agata...? Że tak jak on...? A może to tylko depresja po śmierci matki? A może jednak?
To dlatego widywali się codziennie w godzinach, w których powinna być w pracy?
...a może to ja ją wymyśliłam, może jest tylko głosem w twojej głowie; zdawało ci się...
– Adrian... w... kuchni...
…zostań, chcę patrzeć jak zdycha; należy mu się, mam z nim stare porachunki...
– Ale ja nie chcę, rozumiesz? Nie chcę na to patrzeć!
Chłopak poderwał się na równe nogi i zamiast do kuchni, pognał do drzwi wejściowych.
Chciał uciec jak najdalej, ale wtedy jazgot w głowie przeszedł w potępieńczy ryk. Zaczął sprawiać
prawdziwy, fizyczny ból. W skroniach dudniło, jakby rozsadzał czaszkę od wewnątrz. Adrian czuł,
jak Mania zawłaszcza jego myśli, pożera świadomość, przejmuje kontrolę, puchnie, rozrasta się jak
rak. Nie słyszał już ani krzyków spod bramy, ani wyjącej policyjnej syreny, ani błagalnego szeptu
Pawłowicza. Tylko jej głos. Czy to spotkało Prezesa, zanim zamilkł na zawsze? Czy to spotkało
matkę Agaty?
Zanim zdołał otworzyć drzwi, pociemniało mu w oczach: palce, wyciągnięte ku klamce
trafiły w powietrze. Szukał jej po omacku, lecz bezskutecznie, aż wreszcie wycofał dłonie i zaczął
trzeć nimi powieki: nerwowo, coraz bardziej rozpaczliwie. Wreszcie bezsilnie opadł na kolana.
...nie ma was, jestem tylko ja; myślałam, że się rozumiemy, bywaj Adrian...
– W kim będziesz żyć, jeśli mnie wykończysz? – wycedził przez zaciśnięte z bólu zęby.
...o mnie się nie martw, o mnie się nie martw, ja sobie radę dam; nie ty jeden, bywaj...
Ciemność gęstniała coraz bardziej. Krzyk stawał się niemożliwym do zniesienia wrzaskiem.
Adrian potrafił go uciszyć w tylko jeden sposób.
***
– Znała go pani?
– Dawno temu. I raczej ze słyszenia. – Baśka zatopiła melancholijne spojrzenie w twarzy
martwego lekarza. Grymas, który zobaczyła na niej tamtej nocy na miejscu zdarzenia kilka razy
261
Głos Mani
prześladował ją w snach. Zadziwiające, że po tylu latach pracy i niezliczonych sekcjach cokolwiek
było jeszcze w stanie ją poruszyć. – Zgon nastąpił z przyczyn naturalnych.
– A tego drugiego? – Młoda śledcza wbiła w lekarkę sądową badawcze spojrzenie. – Tego,
który niby sam rozsmarował swój mózg po całym przedpokoju. Pracował u nas kiedyś, wiedziała
pani o tym?
– Nie. Ale mogę opowiedzieć coś niecoś o tamtych dwóch żulach. Lata temu zaczynali jak ty,
a skończyli w rynsztoku. Jednego na samo dno zaniosła wódka, drugiego hipermarkety.
– Oni mnie nie interesują.
– Wielka szkoda – burknęła Baśka nieprzyjemnie. – Gruby błąd.
Dziewczyna gniewnie zmarszczyła brwi.
– Na pewno znała go pani tylko ze słyszenia? – Nie ustępowała.
Zniecierpliwiona lekarka zakryła twarz trupa, zdjęła okulary o grubych szkłach i wyciągnęła
z kieszeni inne, te do dali.
– Co to ma do rzeczy? – spytała opryskliwie, zakładając je na nos.
– Wypytuje pani naszych o szczegóły śledztwa. Wiem, współpracuje pani z komendą od
dawna, zna pani wielu chłopaków, ale mimo wszystko...
– Uznaj to zainteresowanie za jedno z wielu dziwactw starszej pani.
Milcząc, opuściły kostnicę Zakładu Medycyny Sądowej. Baśka zamknęła drzwi i wrzuciła
klucz do kieszeni fartucha. Potem powoli ruszyła korytarzem; śledcza poszła jej śladem.
– A ja myślę, że to nie wszystko. Że w tej sprawie jest coś więcej niż zgon starego konowała
na atak serca i napad szału jego pacjenta ze skutkiem śmiertelnym. – Dogoniła lekarkę i zastąpiła
jej drogę na schody. – Tamci żule mówili o eksperymentach, o falach wpływających na mózg,
o transmitowanym głosie, elektromagnetycznych bytach...
Baśka ostentacyjnie przewróciła oczami.
– Mój Boże, dziecko, chyba nie wierzysz w takie rzeczy? – spytała drwiąco.
– Nie. A pani?
– A jak myślisz?
262
Głos Mani
Młoda policjantka nie zdążyła odpowiedzieć; w jej kieszeni zadzwonił telefon. Lekarka
poprawiła okulary i patrzyła, jak śledcza odbiera połączenie i zaaferowana, niemalże biegiem
pokonuje schody na półpiętro, a ciemne włosy, związane w koński ogon, podskakują na jej plecach.
Całe szczęście że nie drążyła tematu, pomyślała z ulgą Baśka. Nie opowiedziałaby przecież
tej bezczelnej dziewusze o zwłokach niegdysiejszego działacza, miażdżonego kołami rozpędzonej
lokomotywy, ani o żonie dawnego kolegi z karkiem skręconym w wyniku upadku ze schodów, ani
o innych śmierciach, o powiązaniu których z tą sprawą wiedziała tylko ona. Zaprzeczyłaby, że
odwiedziła młodą Kuśmińską na otwartym oddziale kobiecym i że nie opuściła go samotnie.
Mogłaby co najwyżej napomknąć o cierpieniu starego lekarza, czołgającego się przez korytarz
ostatkiem sił, jakby chciał powstrzymać Manię i ocalić Adriana.
...ale mnie nie można powstrzymać...
263