Monika Stocka - utwory wybrane

10
AR[e]TE 1 Monika Stocka Fot. A. Herod

description

Wybór utorów Moniki Stockiej (Grodzisk Mazowiecki)

Transcript of Monika Stocka - utwory wybrane

Page 1: Monika Stocka - utwory wybrane

AR[e]TE

1

Monika Stocka

Fot. A. Herod

Page 2: Monika Stocka - utwory wybrane

AR[e]TE

2

Dzwon *

Z listów niewysłanych *

Wszystko może być Proustowską magdalenką *

Masz wiadomość *

Into the Wild

Page 3: Monika Stocka - utwory wybrane

AR[e]TE

3

Dzwon

pamiętasz?

patrzyliśmy wtedy na siebie tymi samymi zdaniami. kąciki ust uchyliły się w uśmiechu ulgi i zadziwienia, kiedy dłonie naszych oczu musnęły się przypadkowo, ale znacząco. powiedziały sobie coś, co dla ciała jest tak oczywiste, a dla reszty pozostaje didaskaliami pominiętymi w reżyserii. kulisy rzeczy oczywistych, a nienazwanych w garderobach wielkich teatrów wtapiają się we wzory ścian.

pamiętasz?

byliśmy lustrem, dla siebie nawzajem, lustrem, do którego wyciąga się dłoń, aby dotknąć odbicia, a palec wbija się w taflę jeziora. bo go wciąga nowy świat i ku pamięci musi zaczerpnąć piach z dna. żeby powierzchnię zbudzić z zamyślenia i zapytać, czy to mi się śniło.

(czy ja jestem naprawdę?) pod paznokciami dowody ulotności. (ale czy to moje dłonie?)

pamiętasz?

ten moment, szczyt góry lub głębię doliny, może krok na drodze, albo kamień, co uwiera palec, albo dzwon serca, którego echo wciąż pobrzmiewa pod powiekami. ten jeden, nic nie znaczący a tatuażem się stał. a potem blizną. oddycham tamtym powietrzem. i czasem brak mi tchu...

Page 4: Monika Stocka - utwory wybrane

AR[e]TE

4

Z listów niewysłanych

nigdy nie wysłałam do Ciebie tego listu... bo...

Kochany,

popatrz na mnie. kontur mój obrysuj oczami, a potem usta głęboko zatop i smakuj. kawałek po kawałku. każdą mnie. tak wiem, kiedy się śmieję, echo moich łez dmie w straszliwie pustą kieszeń, którą wszystkim pokazuję, kiedy udają, że chcą zajrzeć do środka. jestem uboga. pusta. na wylot przezroczysta. a łzy mam z powierza. więc się śmieję i mówię, i mówię, żeby na tym płaszczu chociaż jakiś wzór twoją uwagę przykuł. waszą. czyjąś... ...kolwiek. wiem, że tak będzie. a potem zrzucę kieszenie na podłogę, w tej jednej chwili, kiedy szaleństwo odwróci głowę, oszukam moją postać. na jednej karcie stanę. stanę przed tobą. z otwartymi drzwiami. ja...

ale tylko trochę. bo się boję, że nie jestem tak piękna, jak ona. nie jestem. nie potrafię. nie dam rady. nie zniosę. nie! nie zamykam wszystkich okien! a drzwi zostawię uchylon ... mogę! tak... (?) mogę? naprawdę? jednak przez uchylone drzwi. albo... przez dziurkę od klucza lepiej patrz, zmruż powieki, zachwytem mnie okryj, w zachwycie schowaj mroczne zakamarki. będziesz patrzył, a ja będę. w każdej minucie twojej przestrzeni, tej jednej chwili. mojej. na progu między pokojem a korytarzem. w jednym kroku. na ułamek sekundy.

już oddycham.

Wasza

Twoja MM Norma Jeane Mortenson

Page 5: Monika Stocka - utwory wybrane

AR[e]TE

5

Wszystko może być Proustowską magdalenką

Znów mam zimne dłonie. Zawsze mam. Dawno temu ktoś mamił mnie teorią, że prawdziwe kobiety mają zimne dłonie i stopy. Dawno temu, kiedy nie wiedziałam, że jestem kobietą, starałam się w to uwierzyć. Wówczas szukałam znaków, wyróżników, które jak w psychozabawie, łączną sumą przypisałyby mnie do jakiejś kategorii, ludzkiej najlepiej. Dziś, mimo że nadal nie zostałam nigdzie przypisana, już mi tak to nie przeszkadza. Mogę być niewidzialnym, polnym, pustym dmuchawcem, jest mi wszystko jedno.

Ale teraz jadę pociągiem i mam zimne ręce, nogi jeszcze nie; i jednak chciałabym, żeby mi było cieplej. W pociągu czasem działają grzejniki pod siedzeniami. Mam szczęście, w moim grzeją, ale jakby ziewające jeszcze, bez kawy. Póki luźno na mojej ławce, podtykam ręce pod tyłek i próbuję grzać. Ale metoda nie okazuje się skuteczna. I przypominam sobie wrześniowe wakacje kilka lat temu. W końcu wszystko może być Proustowską magdalenką, choć nie każdy może być Proustem. Być może dlatego, że nie każda magdalenka jest taka smaczna.

Te wakacje dobiegały już końca, siedzimy w pokoju we czwórkę i szykujemy śniadanie. Jesteśmy już z lekka sobą zmęczeni, nachodzą nas refleksje, czy nie rozczarowaliśmy się za bardzo nawzajem, i czy to nie zaważy na naszych dalszych układach. Jednocześnie jesteśmy radośni, że to już koniec i za chwile nastąpi etap przeżywania, wspominania, segregowania i śmiania się z sytuacji, w których wkurwienie przyćmiewało nam wzrok. Z tej radości jesteśmy w stanie z siebie wykrzesać niemal tyle życzliwości, co na początku, kiedy jeszcze przed nami było to nieznane i ten dreszcz przed wdepnięciem w przygodę. Jesteśmy więc dla siebie mili. Sprzeczamy się żartobliwie, bywamy nawet błyskotliwi.

Mój świeży mąż prosi mnie o podanie czegoś, lub zrobienie czegoś. Odmawiam. I wówczas w ramach riposty, częstuje mnie przekleństwem: Kobieto, niech ci zawsze zimno będzie. Wybuchamy wszyscy gromkim śmiechem na ten biblijny przebłysk z księgi nieodkrytej mojego mężczyzny, a mnie przechodzi dreszcz. I głupie to, pewnie ogromnie, ale odtąd jest mi zimno. Być może było mi też przed, ale nikt mi tego nie uświadomił, natomiast wówczas, nagle mój stan został nazwany, a wraz z tym transparentem pojawił się w mojej świadomości.

Skupiam się na zimnie i jadę dalej. Staram się czytać, ale nie mogę. Jest ciemno, jestem śpiąca i mam ochotę pokończyć sny. Czytam więc jedno zdanie, jedno dodaje od siebie i po trzech stronach orientuję się, że jestem współautorem książki, bynajmniej nie tej, którą mam na kolanach i że to nie koniecznie jest dobra rzecz. Nie lubię siebie czytać, więc jest to kolejny powód, żeby książkę odłożyć. Siedzi koło mnie młode dziewczę. Rozmemłane strasznie. Denerwuje mnie sam jej widok. Odwracam więc wzrok i gapię się przez okno. I zastanawiam się nagle, czy ludzi można minąć i udać, że ich nie ma, że nie istnieją. I pytam siebie dalej, czy pisząc, robię komuś krzywdę. Czy gdybym napisała książkę, co raczej mało prawdopodobne jest, ale gdyby, to czy tytuł i moje nazwisko na grzbiecie zakłócałyby mocno czyjeś poczucie estetyki i wrażliwość literacką, gdyby mnie tak umieścić na półce między innymi? Czy ewentualnie można by mnie odwrócić grzbietem do wewnątrz, bym w ten sposób, stanowiła zbiór bliżej nieokreślonych kartek, jak krajobraz za szybą? Czy mogłabym tak istnieć, gdybym stała się bezpłciowa, zwyczajna, jak topole przy drodze.

Czy człowieka można przełączyć jak kanał w telewizji? Odwrócić jego grzbiet, usunąć sprzed oczu, czy zwyczajnie nie kupić, nie odnotować obecności? Mówię o człowieku takim na ławce obok. I czy z tym odwróconym grzbietem byłabym kompletnie nic nie warta? Skoro

Page 6: Monika Stocka - utwory wybrane

AR[e]TE

6

nikt by na mnie nie patrzył? Dziewczę wyciągnęło kanapkę z grubym kawałkiem sera żółtego i teraz jest mi jeszcze gorzej, bo ja lubię cienkie plasterki. W nie swoich kanapkach też. Ta kanapka między kręconymi gęstymi włosami dziewcza trafia do jej buzi, podczas gdy ja staram się wyłączyć, czy też inaczej, ugryźć swoją magdalenkę drugi raz. Dziewczę oprócz kanapki, rozwiązuje jakieś zaległe zadania domowe przygrubym ołówkiem, który wciąż wyślizguje się z jej rąk i leci między kanapką, włosami, zeszytem a myślami nad prawidłowym rozwiązaniem. W ludziach nie lubimy tych cech, które mamy w sobie. Świadomie bądź nie. Nad dziewczem stoi jakiś kawaler, do którego ona odzywa się zdawkowo, jakby była obrażoną kochanką.

Zaciskam oczy i pięści w poszukiwaniu smaku magdalenki. Wciąż bezskutecznie. Wzrok między tym dwojgiem młodych ludzi przenosi mnie, a w zasadzie ich w mojej

głowie, do sytuacji łóżkowej. I widzę jak ona się do niego przytula w tych włosach cała. I swoje oczy widzę błagalne, jak sięgam po jego pocałunek, z milczącą prośbą w spojrzeniu. Bo ja zawsze o wszystko proszę, bo bez błagań nie mam nic, w związku z tym wszystko, co mam, ten wyżebrany dobytek, nie stanowi dla mnie większej wartości, żeby nie powiedzieć, że nim gardzę. Może gdybym nie prosiła, tylko odrobinę poczekała, spłynęłoby na mnie nieoczekiwane szczęście, jasną poświatą i byłabym w końcu z czegoś zadowolona. Ale ja jestem niecierpliwa i nie lubię na nic czekać. Chce mieć już, teraz i tupię nóżkami, choć już w tym hałasie tupania, czuję gorzki posmak zdobyczy. Łaszę się więc oczyma do jego ciała, które otulam jak bluszcz. Mam ciepły wzrok, chcę teraz rozgrzać twój, od jednej zapałki, z której wybuchnie ogień, a przy nim będę się grzać ja...

Moja stacja. Wysiadam z nadgryzioną magdalenką. Dalej mi zimno. Na zewnątrz i w środku. Nawet moje rękawiczki są zmarznięte. Stoję na przystanku i czekam na autobus. Starym indiańskim sposobem, zapalam papierosa, żeby przyjechał szybciej. Zadziałało. Po drugim zaciągnięciu, autobus wyłania się zza zakrętu. Jest ciepły, ku mojemu zdziwieniu, ale mnie jest nadal zimno. W środku. Może miałam żar tylko na jedną zapałkę, tę, z której nie wybuchł oczekiwany płomień. Może zgasłam. A może to ta przepowiednia. Kolejne nazwy przystanków czyta lektor. Ten, którego moje pokolenie dobrze zna, bo czytał wszystkie filmy we wszystkich dwóch programach. I znów się zastanawiam, czy nas ktoś nie chce zrobić przypadkiem w konia? Żeby w tym autobusie poczuć się jak w kinie i szukać fałszywych znaczeń w zwykłych krajobrazach za brudnymi szybami. A może kino to ciąg klatek, na których sugeruje się pozorną historię i działanie, które wmawia nam się podprogowo, a potem łudzimy się, że zobaczyliśmy coś mistycznego, czy choćby niezwykłego i że 90 min klatek przesuwanych, jedna po drugiej zapewnia nam więcej doznań niż 15 min widoków z okna autobusu. W ciągu 15 minut decyduję, że o tym wszystkim napiszę. Staram się więc ogarnąć rozbiegane słowa, ubieram je w jednakowe harcerskie chusty, żeby mi było łatwiej je odróżnić od innych i poustawiać w szeregach linijek. I w tym momencie myśli, autobus i te chwile, które czekają mnie tuż obok, mieszają mi się ze zdaniami, które zaraz wyrosną z tego okruchu mojej magdalenki. I nie wiem, gdzie jestem bardziej. W swojej głowie, w swojej historii czy w tym autobusie. Czy może nadal zaciskam pięści w poszukiwaniu błyskotliwych skojarzeń. Ale nie każdy może być Proustem...

Page 7: Monika Stocka - utwory wybrane

AR[e]TE

7

Masz wiadomość

Nie wymyślam nic więcej ponad to, co już było, co zostało napisane. Czasem zmieniam tylko szyk zdań. Odcień interpunkcji. A czasem żywcem kopiuje to, co widzę.

Wsiadłam do pociągu. Nie wiem, jak to się stało, może ktoś mnie wepchnął, a może peron nagle stał się mostem w kierunku otwartych drzwi. Niczego już nie pamiętam. Moje gesty, ruchy były poza mną, puściłam je wolno. Byłam ja i moje ciało. Osobno.

Nie mogłam przestać się uśmiechać. Do siebie, do świata, co mija za oknami, do pustych siedzeń i brudnej podłogi. W rękach ściskałam telefon i czytałam wciąż tę samą wiadomość. A ona odmalowywała się cienkim pędzelkiem na mojej twarzy.

Dyskretnie rozejrzałam się dookoła. Nikt na mnie nie patrzył. Naprzeciw mnie siedziała dziewczyna zanurzona w swoim świecie. Jechałam więc sama do życia, gdzie nadam zdaniom nowy sens i zapach. Porządek rzeczy na półkach i świeże kolory starych przekonań. Zacznę nawijać kłębek od samiutkiego początku, w najpiękniejszą i najdoskonalszą kulę jaka istnieje – kulę mojego świata.

Myśli szybowały przed oknami i kiedy je chwytałam, jak woda przeciekały mi przez palce. Wspomnienia, te sprzed chwili jeszcze, zatrzymywały się na dłoniach kroplami wody. Mogłam nimi zwilżyć usta jak namiętnym pocałunkiem. A więc nie wymyśliłam sobie tej rzeki, w której zanurzyłam się po same łokcie. Była. I był most słów, który mnie przez nią przeniósł. Przecież po nim szłam. I wracam teraz wciąż tą samą drogą na brzeg, z którego wyruszyłam, żeby znów przejść na drugą stronę, żeby zmierzyć się z rzeczywistością i snem. Żeby raz jeszcze nie poczuć, a dotknąć. Liczyłam kładki na moście, ten niezbity dowód przebytej drogi, która niosła mnie w inny świat.

Po raz kolejny nerwowo spoglądam na telefon. Nie ma już więcej słów. Wszystkie kładki policzone. Lśni już tylko pusta tarcza. Ty czaisz się pod małym klawiszem, skąd mogę Cię wyciągnąć kiedy tylko zechcę. Taki, jakiego ułożyłam sobie w pamięci z wybranych kawałków. Więc naciskam raz, drugi i piąty i pojawiasz się znów, a ja między linijkami szukam zagubionych ścieżek, których nie chciałeś mi pokazać, ale powiedziałeś, że istnieją. Więc musze je odszukać. Mostów na linach. Piwnic. Bunkrów. A może to złudzenie? Tafla krzywego lustra moich pragnień.

Wyciągam książkę. Oglądam zdania, są jak bloki z betonu na przedmieściach miasta. Wszystkie takie same. Puste i milczące. Myśli odbijają się od ich ścian z wielkiej płyty. Słowa nic nie znaczą, bo w każdym oknie widzę ekran telefonu i mosty. I w każdym oknie ty, po drugiej stronie, z wyciągniętymi rękoma. A bloki stoją niewzruszone. Każda linijka książki mówi o tobie, jest tobą, jest zdaniem, które wypowiedziałeś, kładką, na którą ostrożnie wchodzę.

Zaczynam znów od początku i historia się powtarza, znów ty, mosty, drogi i las. Opuszczam ten świat z betonu nocnym autobusem. Jadę pooglądać moje życie przez własne okno. Życie zbudowane z twoich cegieł. Raz jeszcze sprawdzam nowe drogi, czy nie czai się w nich nowy, ukryty sens. W krzaczku, za zakrętem, gdziekolwiek.

Zamykam oczy tylko na chwilę. Nagle zniknął ten cały podziemny świat. Zostały starannie wystukane wyrazy,

przypadkiem ułożone w zdanie. Nie zwisają z nich żadne nitki, które mogłyby mnie związać z marzeniami, z tym chwilowym złudzeniem początku fascynującego życia. Nie ma tam żadnej zaszyfrowanej wiadomości, a interpunkcja nie układa się już w znak serca.

Page 8: Monika Stocka - utwory wybrane

AR[e]TE

8

Zaczyna się zmieniać postać rzeczy. Faliste kształty napinają łuki. Rozmywa się obraz w strugach deszczu. Zostaje ociekający wodą parasol.

Jak mogłam spoglądając na świat z betonu myśleć, że jestem wiatrem odnowy? Teraz okienko telefonu pasuje jak ulał do bloku z przedmieścia. Nie jest niczym innym, niż stłumionym światłem w przyciasnej kuchni. Naczyniami w zlewie, zupą nie schowaną do lodówki i nie powieszonym praniem.

Dlaczego wcześniej tego nie dostrzegłam? Czyja żarówka przyćmiła mi obraz? Dlaczego zamiast drewnianego domku, który mi wymalowałeś jednym, okrągłym zdaniem, są niedojedzone kanapki w ciasnym, wynajmowanym M3 na tych nieszczęsnych przedmieściach z betonu. Ostatni raz czytam wiadomość. Z nadzieją jeszcze, z tą samą, która bezwiednie wepchnęła mnie do pociągu. Ale nie ma już tajemnych przejść, ukrytych ścieżek i zakamarków. Są słowa obdarte z bielizny znaczeń. Mokre i gołe. Po stokroć wyprane i wymięte. Zużyte i te same. Te, które usłyszę może jeszcze tysiąc razy, a więcej razy o nich przeczytam. Teraz są jak puste pudełka, w których zamiast niespodzianki, kryje się figa z makiem i pusty śmiech.

Zanim wysiadłam, przestałam wierzyć, że coś do mnie mówiłeś. Że cię widziałam, że byłeś. Jestem tu. Sama. Na placu z betonu. Z pięknego zamku został piasek. Wiadomość została usunięta.

Page 9: Monika Stocka - utwory wybrane

AR[e]TE

9

Into the Wild

Uciekam od świata na swoją Alaskę, w swoją dzicz, gdzie żyję w zgodzie z naturą. Budzę się, zasypiam i działam po prostu, zwyczajnie. Wszystko jest oczywiste, jasne i przejrzyste. Wokół mnie roztacza się niekończący się horyzont, miliony dróg, przestrzeń możliwości i jedno światło, które mnie prowadzi, bez przeszkód do celu, do mojego miejsca.

Miłość.

Nie ma pytań, są tylko odpowiedzi, szybkie, impulsywne, poprawne, jedyne możliwe. Nie ma rozstajów dróg, wątpliwości, powrotów. Jest spontaniczny marsz w rytm, w takt melodii, która we mnie gra. Nagle świat się otwiera. Na przestrzeń, na góry, na morza. Oddycham. Krzyczę szczęśliwa, że oto jestem, oto ja, na świecie. Tylko ja. Też ja. Kwiaty dotykam, jakby odtąd mnie miały służyć. Do ptaków się uśmiecham, jak do luster i czuję w sobie świat i siebie w świecie.

Wszystko jest łatwe, naturalne i jeśli są huśtawki to tylko po to, by wyżej mnie wznieść, by świata więcej zgarnąć wzrokiem, by się nim nasycić, odkryć po raz pierwszy i na nowo i raz jeszcze pierwszy raz. Robię, co chcę, moje ręce i nogi osobno myślą, osobno działają, ale wszyscy w jednym kierunku idziemy, jedną, tą samą rzecz mamy do zrobienia.

Kochać.

Ziarnko do ziarnka składam i kopczyk usypuję, niczym ołtarzyk, który pieczołowicie ocieram z kurzu. Pełna. Miłości. Na początku. I stoję przy nim radosna i każdą cząstkę przez palce raz jeszcze przetaczam, by dotyk na dłużej zatrzymać, by w zmarszczki pod oczami go wcisnąć na stałe, pod powiekami, a w nozdrzach zapach twój, świata zatrzymać. Jak najdłużej. Rozpływam się. W twojej koszuli się topię, w trawach rosy twojego ciała zanurzam, a nade mną niebo, nad głową tuż, a chmura jak dach przed deszczem i wiatrem mnie chroni. Na ramionach jak peleryna spoczywa.

Twoje ciało.

Jestem. Ja. Też. Świat i kierunek jeden. I przestrzeń i nogi moje, które w każdą stronę iść mogą, a bez wahania w jednym kierunku zmierzają.

Aż przyjdzie zima. Spadnie śnieg. Aż woda wzbierze i od świata odetnie mnie bezwzględnie. Aż ziemia skurczy się z zimna, ze skórą zespoli, aż wsiąknę. W Ciebie. Aż wrosnę niemocą, zatrzymam na wzgórzu, skąd po horyzont świat się rozpościera, ale nie mój już. Twój. Na obrazku tylko, w dali.

Nie widać. Mnie.

Aż ryż się skończy i dziurki w pasku i spodnie przestaną się trzymać.

Bo wszystko ci oddałam za MIŁOŚĆ.

Trujące owoce w dłoni. Zatrzymam je na wszelki wypadek, gdy ciało zacznie mi ciążyć.

Page 10: Monika Stocka - utwory wybrane

AR[e]TE

10