Monika Stocka - Utwory wybrane II

12
AR[e]TE 1 Monika Stocka Utwory wybrane II

description

Monika Stocka. Utory wybrane II

Transcript of Monika Stocka - Utwory wybrane II

Page 1: Monika Stocka - Utwory wybrane II

AR[e]TE

1

Monika Stocka Utwory wybrane II

Page 2: Monika Stocka - Utwory wybrane II

AR[e]TE

2

Pod cudzym berłem *

Towar wybrakowany *

Duchy *

Żółte kwiaty w wazonie *

Lewa strona

Page 3: Monika Stocka - Utwory wybrane II

AR[e]TE

3

Pod cudzym berłem

Cisza. Bezsłowie. Żadna krepująca pustka, żaden kapelusz, co aż się prosi o wypełnienie monetami, choćby w celu zachowania pozorów lub potwierdzenia cech, których nie mamy, co zmusza nas do nieustannego przekonywania nas samych, że jest inaczej. Nie jest to też płótno, które czeka, by go wypełnić warstwą farb prosto z tubki lub kolorów pożenionych miedzy sobą, w bardziej lub mniej udane pary. Ani przestrzeń, między brzegami, proszącą o most z milczenia, o drogę od oczu do oczu, która musi powstać ze splotu uczuć tak gęstych, że zwiążą się w substancję o konsystencji betonu. A potem konstrukcja przetrwa kilka marszów. Choć nikt nie wie, jak będą długie.

Ta cisza syczy jak lont. Nie skrada się nawet, tylko bezczelnie tupie ostrymi obcasami, a ich dźwięk uszami wlewa się do dzbana, wypełnia go po brzegi i unieruchamia. Oplata ciało ciasnymi ścianami pudełka, i odtąd nie można drgnąć palcem ani mrugnąć powieką, żeby ich nie stracić. Oddech staje się dusznym kartonem, papierowym życiem, o które zaczynasz się modlić, żeby przetrwało ten huragan. Choć nie wiesz, czy tego chcesz. Tymczasem lont zbiera się wiatrem, który podstępnie jak żmija dostaje się wszędzie. Pod koszulkę, między włosy i pod paznokcie. Do oczu, żołądka i buzi. Z jednego ziarna, które było słowem lub obrazem wykiełkował świat, w którym poruszasz się na sznurkach, jak marionetka. Zaczyna się przedstawienie, w którym grasz, trochę jak we śnie, a twoim suflerem jest strach. Pierwszy raz, jeszcze nie wiesz, co się z Tobą dzieje. Czujesz się jak aktor wywołany nagle przez megafon do szybkiego zastępstwa. Przed tobą czyjaś rola, którą musisz odegrać zgodnie z planem. Nie twoim jednak. Za każdy krok poza scenariusz dostajesz po łapach. Twój monolog zatem wynika z prób, które podejmujesz, a one są często niweczone zanim otworzysz usta. Twój pan jest zawsze krok przed tobą. Buntujesz się jeszcze, kipisz, choć w środku tylko chcesz krzyczeć i tupać nogami, ale zaplątujesz się w linki, które sterują twoimi kończynami. Jesteś obezwładniony jak zwierzyna. Nic już od ciebie nie zależy. Twoje skrępowane życie leży z tobą, powalone na podłodze, jakby potknęło się przypadkiem i upadło. Nie wiesz tylko, czemu nie możesz wstać.

Każdym następnym razem, zanim dasz się złapać, słyszysz już szczekanie psów. Mogą sobie pozwolić na hałas, bo wiedzą, że i tak cię dopadną. Bawi ich twoja ucieczka. Bo zawsze będziesz próbował uciec. A one nawet dadzą ci fory, żebyś miał czas się zmęczyć, zasapać, żebyś energię stracił przed walką jeszcze i poddał się zanim ogłoszą zwycięstwo. Będą cię kąsać w piety, okrążać i zastępować drogę. Będą gonić za tobą i obok, aż zorientujesz się, że nie uciekasz, tylko biegniesz w narzuconym kierunku. Do celu, którego chciałeś uniknąć. I kiedy znów ujrzysz tę bramę, za którą nie ma już twojego królestwa, tylko obce, wrogie państwo, zapłaczesz z bezsilności.

I tak jest za każdym razem. Aż w końcu przestaniesz uciekać. Psów już nie będzie. Pan przyjdzie po ciebie sam, a ty posłusznie za nim pójdziesz i zrobisz, co ci każe. Intuicja bezbłędnie wyszepcze ci scenariusz. Zagrasz bez zająknienia.

Page 4: Monika Stocka - Utwory wybrane II

AR[e]TE

4

Nie wiesz, skąd jest. I choć za każdym razem wygląda inaczej, to zawsze rozpoznajesz go po zapachu. Twoja skóra nabiera charakterystycznej konsystencji, zmienia się jej faktura, pustoszeją ci oczy, bo odtąd będą tylko dekoracją. Stajesz się trochę jak podgniła, drewniana konstrukcja okazałego niegdyś masztu. Zapadasz się głębiej w ziemię.

Nie masz pojęcia, czy tylko do ciebie przychodzi, czy może mieszka w tobie. Czy jest jak tatuaż w miejscu dla wtajemniczonych, którym kiedyś ktoś cię naznaczył, czy jest garbem, który nosisz, a z wiekiem jego ciężar obezwładnia cię coraz bardziej. A może jest jak włosy, które rosną niezależnie od ciebie i nie ważne, jak bardzo i jak często będziesz je golił, one i tak pojawią się na nowo mocniejsze i piękniejsze. Za każdym razem jesteś gotów, z całym przekonaniem o własnej racji, udzielić innej odpowiedzi.

Czasem on pozwala ci myśleć, że wygrałeś. Że ujarzmiłeś tę rzekę, która co rusz wylewa. Znów się uśmiechasz, patyki do niej wrzucasz i patrzysz jak płyną spokojnie, miarowo, aż giną ci z oczu. Stopy w niej moczysz na znak przymierza, bo wydaje ci się, że ją opanowałeś, że teraz ona tobie służy. Drażnisz się z nią nawet, kij jej wbijasz i zagradzasz drogę. A ona udaje, że cię słucha. Omamiony ciszą zasypiasz. Lont syczy cichutko dobrze znaną melodię, ale już nie zwracasz na nią uwagi. Jeśli pozwolisz, sen przyniesie ci mądrość. Nie obudzisz się z nożem w ręku, który pozbawi cię niewygodnego towarzysza. Nie olśni cię pomysłem, na wprowadzenie przeciwnika w błąd. Nie zakrzyczysz go, ani go nie pokonasz. Nigdy też mu nie uciekniesz.

Będziesz z nim żył jak z garbem, tatuażem albo długim warkoczem, nie będzie cię zdobił, ale nie dasz się zdominować. Będziesz go karmił codziennie małymi porcjami tak, aby nigdy głód nie obudził w nim żądzy krwi, twojej krwi. Nie będziesz z nim rozmawiał, tylko mówił mu, co ma robić. Nigdy nie stanie się twoją bronią, choć może być murem, za którym się czasem schowasz. Poznasz jego język, odczytasz każdy gest, zanim dobiegnie końca. Jeśli się nie zapomnisz, już nigdy nie będziesz musiał uciekać.

Nigdy też nie powiesz już, że jesteś sam. Strach zawsze będzie z Tobą.

Page 5: Monika Stocka - Utwory wybrane II

AR[e]TE

5

Towar wybrakowany

Funkcjonuję na rynku już parę dobrych lat. Paręnaście nawet, ba parędziesiąt, bo przecież para to przynajmniej dwa. A ja mam na myśli nawet więcej niż dwa. Najpierw przeleżałam w magazynie. Na wielkim stosie, z innymi, podobnymi do mnie. Bezwładnie, bezwiednie, bez emocji. Żeby to jakoś ładnie literacko ująć, powiedziałabym, że czekałam na swój czas. Wiadomo, moda na różne rzeczy powraca i ja pewnie na taki comeback czekałam. Niestety, powszechnie znana jest wszystkim złośliwość rzeczy martwych, więc ja, jako rzecz martwa, okazałam się złośliwa. Zaczęłam się marszczyć i psuć. Zanim nadszedł ten mój wielki moment. Ząb czasu zaczął się wgryzać w moje ciało – nie ciało, w to, czym byłam. Zastanawiam się niekiedy, że może na tym stosie leżałam tak długo, bo czekałam na jakieś brakujące części – tak, niewątpliwie tak było, bo zauważam brak niektórych. Za to innych miałam w nadmiarze. Nie wiem, ale uczucie przeterminowania, wybrakowania i przesytu zarazem, mnie nie opuszcza do tej pory. Choć nie wiem, jak to możliwe.

Nigdy nie byłam towarem deficytowym, niestety. Jakoś nikt po mnie nie sięgał z zachwytem, kiedy wegetowałam na tym stosie. W sumie nie ma się czemu dziwić. Słyszałam kiedyś o dziecku, które marzyło o misiu. Ale nie nowym, pluszowym, błyszczącym, tylko takim już wytartym na grzbiecie, z wydłubanym okiem i powtórnie przyszywanym nosem. Pokażcie mi to dziecko, jeśli naprawdę istnieje.

Kiedy przykrywający mnie kurz na dobre już się we mnie zadomowił, a zgięcia materiału nieodwracalnie wrysowały się w mój wizerunek, wystawiono mnie na wystawę. Zostałam jednak upchana w cieniu, jak towar drugiego gatunku, bo niby byłam do wzięcia, a z drugiej strony, jakoś trudno było we mnie już znaleźć atuty, którymi mogłabym przyciągnąć czyjś wzrok. A może po prostu zabrakło mi dobrego marketingu? Albo ładnej sukienki, różowej kokardki i tego wszystkiego, co tworzy miłą powierzchowność?

Aż w końcu znalazł się kupiec! Ach, co to był za bal! Nabywca to krawiec o wielkim talencie. Zszywał, przerabiał, reperował, łatał, prasował, kurczył i rozciągał. W wyniku tych wszystkich zabiegów liftingująco-tuningujących mogłabym stanąć na jednej półce z nowym misiem i lalką Barbie, gdybym tylko zechciała. Ale będąc w rękach takiego krawca, któżby chciał półek szufladek i innych sortowni? Stałam się miękka jak plastelina, giętka jak guma, nauczyłam się powtarzać jak papuga i można mnie było pokazać światu. A mnie ten świat tak zachwycił! Z wybrakowanego towaru, w zapomnianym magazynie przeszłam na drugą stronę lustra. Do świata! I niczym nie różniłam się od innych! Jaki wyleniały misiu o tym nie marzy? Tańczyłam w rytm powszechnych melodii, a wszyscy bili mi brawo. Rozdawałam puste uśmiechy i w odpowiedzi otrzymywałam jeszcze większe, o jeszcze głębszym dnie. Czyż dobro nie powraca? Niestety, złośliwość rzeczy martwych zaskakuje w najmniej odpowiednich momentach. Pewnego dnia napięte gumki zaczęły pękać, szwy się rozeszły, a pozostałe części zaczęły wracać do swych dawnych kształtów. W wyniku ciągłych modyfikacji, naciągania i dopasowywania, niektóre fragmenty zaczęły odpadać, inne stały się jak rozciągnięta na zawsze sprężyna. Ale show must go on. Nie chcąc sprawiać przykrości mojemu mistrzowi, ukrywałam jak mogłam ubytki i

Page 6: Monika Stocka - Utwory wybrane II

AR[e]TE

6

niedoskonałości. Bo czy ktoś lubi, jak się wali jego zamek z piasku? Desperacko, z poczuciem winy za niezbyt wytrzymały materiał, z którego zostałam zrobiona, skrzętnie ukrywałam te druty, kółeczka i tłumiki, które nagle zaczęły wystawać. Nie starczyło na długo. Bokami zaczęła wychodzić wata, która od wewnątrz czyniła mnie podobną do ludzi. Głos zaczął się zacinać, zrzędzić i przycichać. Pękałam w szwach coraz bardziej i nawet coraz to wymyślniejsze ubranka nie były w stanie tego ukryć. Byłam skazana na stos… towar nie nadaje się do naprawy, w uzasadnieniu: wady produkcyjne; naprawa przekracza koszty produkcji. Gra nie warta świeczki.

Nazwijcie jak chcecie…

Są światy, które do nas nie należą, szuflady, do których się nie mieścimy i wystawy, na których nie powinniśmy się pojawić.

Są defekty i wady, których nie da się naprawić.

Page 7: Monika Stocka - Utwory wybrane II

AR[e]TE

7

Duchy

Na krawędzi łóżka stał jak na krawędzi nocy. Nikt nie wie, czy był i czy stał, i czy właśnie tam, ale ja widziałam go wyraźnie. Pościelą moją otulony, ciepłem moim, którego brak otworzył oczy i kazał zawołać. Ale dźwięku wydobyć nie mogłam. Bo nagle widzę oczy moje tam, na krawędzi, ruch moich rąk, też tam, mimo że tu jestem i oddech własny tu czuję, choć tam on mną oddycha. I stoi. Jakby się wahał, czy pójść. Czy zejść ze świata tego w nieznane, tam, gdzie woła go światło, i czy zabrać ze sobą ręce kradzione i ciało. I głos, którego nie wydobyłam jeszcze, jakbym nadzieję miała, że bez niego się nie ruszy i zostanie. I ciepło mi odda, i prześcieradło pełne snów zaczętych, myśli zmęczonych, nadziei wypieszczonych do szczegółów najmniejszych. Tych nadziei ozdobionych jak najpiękniejszy ornament, mgłą i rosą, co znika pod powiekami zamkniętymi ze zmęczenia, nieopatrznie. Ale on wciąż na krawędzi się kiwa i nogę do przodu wysuwa i krok zaczyna, nie patrząc na mnie. I w tył nie patrząc. Zaciekawiony pustką pod stopami, powietrzem, które teraz na wskroś go przenika, do drogi zebrany, cieszy się progiem, który raz jeden tylko przekroczy, bezpowrotnie. Beze mnie.

Cała radość wraz z nim na brzegu stoi, popychając go lekko to w jedną, to w drugą stronę i nie wiem tak naprawdę, co jeszcze go trzyma. Może to wahanie. Może te nici nadprute, z których już niczego nie będzie, ale dotyk pozostaje wciąż miły. Może to prześcieradło nie jego, co ciepłem moim go tuli, przypominając, że byłam. A może to właśnie pamięć, która odczepić się nie chce, nogi do skraju łóżka mu przykuła i o litość prosi bezwstydnie.

Już wiem, że nie zawołam. Wahanie jego jak bicie serca się ze mnie wyrywa, łzami skrapla, które ziemi pod

stopami nie czują, ani plis pod palcami, ani kieszeni. Bo zabrał mi całe odzienie, wszystkie suknie. A strach i żal, co mnie teraz w zamian okrywa, w nagie ciało szpilkami się wbija, zimnym żelazem ociera policzki, do krwi. Wilgoć i chłód w skórę wpełzają, zamiast marzeń i snów, rozchodzą się i panoszą. Dreszcz, obcy jeszcze, niechciany, nieoswojony, po ciele biega, szukając ulubionego miejsca. Spocząć nie może, tylko ciało drażni do myśli głębi, do łez środka. Domy plądruje, dzieci wyrzuca, dobytek pali. Pan nowy przyszedł. Z ziemią świat równa.

I wciąż na krawędzi stoi. Nie chce wrócić ani odejść. Mówi, że dla mnie został, dla oczu moich, żeby kierunek im wskazać. Ten, do którego wracać wciąż będę. Mówi, że z tego urwiska widok lepszy, i że krok w końcu zrobi, że gotowy. Tylko jeszcze w pamięci chce się zakorzenić, na zawsze. I palcami się w krew wbija, mocniej, niż strach i samotność na ciele swój znak odciska.

W łóżku zostałam jak w nocy środku. Przywiązana do miejsca i czasu łańcuchami rozpaczy. Więziona nicią zdarzeń, co zasnęły już dawno, zmęczone, zapomniane. Strach mnie tylko zimnem otula, samotność włosy głaszcze i twoje wahanie do ucha mi szepcze nowe wiersze. Znad krawędzi.

Moje ciało stało się nieprzyjemnym dreszczem. Chyba je w końcu tobie zostawię i pójdę żyć. Powietrzem.

Page 8: Monika Stocka - Utwory wybrane II

AR[e]TE

8

Żółte kwiaty w wazonie

A zdania moje, te przeładowane wagoniki wyrazów, liter upchanych jak bydło, nabierają dzikiego rozpędu. Dotąd miarowym stukotem odliczane, jak takt nudnej piosenki, są teraz jak porysowana płyta; igła, która co dwa tory skacze, do przodu do tyłu, dla zmyłki, kalambur tworzy ze zwrotek piosenki. Ślizga się po wyżłobionych dołkach, właściwej nitki szukając. Tej, z której odzienie ochronne da się stworzyć. Ale jej nic nie wychodzi, ścieg się myli, oczka prawe, oczka lewe, pruje, za luźno, za ciasno, popsuł się wzorek.

Więc jeszcze raz, od początku. Przeciążony pociąg po raz kolejny, na stację wraca, wyładunek, załadunek, znów czyjaś noga zbyt dużo znaczeń dopycha, jakby na zapas, na wszelki wypadek, łańcuchy literek w zwiewnych pelerynach, bo skoro jadą i dźwigać ich nie trzeba, weźmy więcej, może się przydadzą. Lokomotywa szarpie tę książkę na kawałki rozsypaną, w którą zaplątały się jakieś obce strony, z nadzieją, że coś się wysypie, ułoży, wyrówna, kiedy tak trochę wnętrznością potrzęsie, może szczęśliwym trafem wszystkie elementy wrócą na swoje miejsce. Zdania do kropek, a myśli znów będą w kursywie.

Ale słowa się plączą, zdania swój sens gubią, w pary się kojarzą ze znaczeniami naprędce złapanymi, wiążą się, jak kawałki sznura, po którym ma uciec piękna królewna. I nic się nie układa. Sznur za krótki. Zabije się piękna pani.

Końcówki wyrazów porozrywanych, lepią się ze sobą w figury dotąd nieznane. Zmutowane myśli nabierają mocy ze swych najsłabszych ogniw, z przypadkowych przebłysków jednej litery, która niepostrzeżenie wydała z siebie jęk. A z tego szeptu lawina zaczyna się toczyć złowrogą ciszą, krokami na palcach przemyka chwilowy, samozwańczy dyktator, co nowy porządek wprowadza.

Pędzi wagonik. Tor stary, pordzewiały ledwo koło w ryzach trzyma. Ten koń nagle ma osiem nóg, a na dwunastu biegnie. Wiatr mu sprzyja plącząc włosy myśli i jak dywan na świecie je rozpościera, by nagle stały się całą przestrzenią, chmurami, polem, lasem. Wszędzie włosy długie, splątane, pokręcone, moje i jakby nie moje. Jak gałęzie, ręce oplatają, krok wiążą, żmijami do ust się wpychają, zakamarkami zamkniętych oczu wyłażą. Przez otwarte okna wagonów, stukot końskich kopyt się wdziera i w mojej głowie pędzi już dzikie stado gonione przez wściekłego psa. Prędkość kół jest jedną linią dźwięku, na której wieszam równiutko całą swoją bieliznę. Zewnętrzna intymność. Klamerkami przypinam posłusznie, równomiernie, warstwa na warstwie, majtki na majtki, na skarpetki i na pończochy. Rośnie góra na napiętym sznurze. Coraz szybciej moje pranie wykładam, krople deszczu w świat wyrzucając ulewą z piorunami; ręce wirują na najwyższych obrotach, a dźwięk pędzącego pociągu staje się rakietą, która w drodze rozpada się na kawałki.

Ale ja nie wybucham.

Do siebie części moje już nie należą, w dziwnych konfiguracjach koegzystują, poskładane w inną postać. Mam świadomość każdego fragmentu, prędkości, stukotu

Page 9: Monika Stocka - Utwory wybrane II

AR[e]TE

9

każdego kopyta, każdej nuty dźwięku. Wyraźnie widzę ostry kontur wszystkich elementów. Razem, pojedynczo, grupuję je w nowe zbiory, przestawiam, jak kwiaty w wazonie układam, by żadna trawka nie wychyliła się dalej niż to konieczne. Każdy włos mój wyczesany, oko umyte, krok obliczony. Wszystko widzę dokładnie. Klatka po klatce. Reżyser, montażysta i aktor. I wszystko w jednym zeszycie, w jednym pudełku się mieści.

Chłód regularnego oddechu, świadomość mi wietrzy i rozpędzone myśli hamuje. Wiem, co się stało, powiadomiono mnie telefonicznie o nagłej awarii i z walizeczką podręcznych narzędzi przybiegłam naprawiać poszarpane struny. Z uśmiechem na ustach, z profesjonalizmem doświadczonego fachowca, zabieram się do roboty, w przerwach, na zmianę paląc papierosa lub przegryzając kanapkę z tłustą wędliną i grubym plasterkiem sera.

Układam żółte kwiaty w wazonie.

Zamyślam się na chwilę, twarz do słońca wystawiam, korzystając z pięknej pogody i pracy na wolnym powietrzu.

Cichy szept miesza się z wiatrem i nie przykuwa mojej uwagi.

Ktoś ładuje pociąg.

Konie w stajni rżą. Kopyta rozpychają moją głowę. Ściany kurczą się jak sweter po praniu, nie ma czym oddychać, stado chce wybiec i nie może.

Nie wiem, co dźwiękiem jest, co kopytem.

Milion dziur.

Stukot kół.

Pola, włosy, poza kadrem już scena, krwawa jatka, rzeź wściekłego bydła. Jestem areną, dekoracją, didaskaliami w nawiasie i widzem jednocześnie. Uczestniczę i patrzę. Czuję i wiem. W tym samym momencie. Na pół się rozpadam. Pusty dźwięk.

I żółte kwiaty z wazonu wypadły.

Page 10: Monika Stocka - Utwory wybrane II

AR[e]TE

10

Lewa strona

Każdy ma swoją lewą stronę. Do wewnątrz wywróconą, do skóry przylegającą, ze skórą związaną drobnymi włóknami.

Bywam na lewą stronę wywrócona. Z nitkami nadprutymi, z nieudolnymi szwami, z supełkami, których na co dzień nie widać, tak skrzętnie są schowane. Z uśmiechem w odwrotną stronę, z oczami do środka zwróconymi, utopionymi w studni myśli, w mechanizmach wnętrzności, w tej fabryce, hali, w której przetwarzam życie na papier, na litery, na oddechy, na kroki w miejscu. Na zdania niezłożone i złożone tak wielokrotnie, jak mistrzowskie orgiami, z którego wyszło coś, co niczego nie przypomina. Ale jest.

Wszystko sobą mam ograniczone, bo przestrzeń, którą oddycha zazwyczaj moje ciało, ten niekończący się film z krajobrazów, został upakowany do środka, jak do walizki, pośpiesznie, zanim drzwi trzasną z hukiem, na zawsze. Mam o zmięte życie, więc przestrzenią ciasnych ścian ograniczone, nieposegregowane. Brudna bielizna, czyste koszulki, wszystko sobą zawstydzone, sobie obce, w ciasnocie chce się wyodrębnić, wyróżnić, o kawałek podłogi walcząc z niespotykaną zaciekłością. Świat dotąd wolny, kotłuje się we mnie. Na obcym terytorium, bez powietrza, zacietrzewiony dobija się do drzwi. Przez usta krzyczy, przez oczy, błaga, żąda wypuszczenia.

Na zewnątrz obnażona krew spływa po ściankach, pośpieszniej niż zwykle. Tlen przemyka zakamarkami, cudzymi spojrzeniami zażenowany, ogromem świata przygnieciony, przyduszony światłem, wolnością, nadzieją na inne życie, które zaczyna w nim wzbierać, choć nigdy nie wybuchnie. Puls po cichutku szepcze, dłonią wyciszony. Nie szuka widowni. Organizm kuli się nagle zawstydzony dawnymi, pospiesznymi naprawami, tynkiem odpadłym i rdzą, niedoróbkami. Łatami z materiałów zamiennych, szwami w innych kolorach, zmechaconymi starymi połaciami zużytych dawno materiałów.

Nie ma dokąd pójść. Ani gdzie się schować. Do lepkiego ciała brud świata mocniej przywiera, kłujące opiłki słów jak do magnesu ochoczo lecą.

Mała chwila i …

… moja lewa strona jest ranna. Jeszcze siłą rozpędu oddycha, jeszcze testament cichutko dyktuje, raz po raz strzepując z siebie obumarłe, zaschnięte komórki. O wodę jeszcze proszą popękane usta, resztkami słów zbrudzonych już, poranionych, kalekich, obolałych. Jest jeszcze nadzieja.

Podejdź.

Twarz mi obmyj szczerością z głębokiego źródła wydobytą. W ramionach mnie schowaj, środek do środka złóż. Sens słowa jak nitkę przez ucho od igły przewlecz, jak koszulkę odwróć mnie na drugą, właściwą stronę.

Page 11: Monika Stocka - Utwory wybrane II

AR[e]TE

11

A potem załóż.

Do ciała wczep.

Teraz możesz odejść… ale zostań.

Page 12: Monika Stocka - Utwory wybrane II

AR[e]TE

12

1/2013