Mariusz Sieniewicz, "Walizki hipochondryka"

26

description

 

Transcript of Mariusz Sieniewicz, "Walizki hipochondryka"

Page 1: Mariusz Sieniewicz, "Walizki hipochondryka"
Page 2: Mariusz Sieniewicz, "Walizki hipochondryka"
Page 3: Mariusz Sieniewicz, "Walizki hipochondryka"
Page 4: Mariusz Sieniewicz, "Walizki hipochondryka"
Page 5: Mariusz Sieniewicz, "Walizki hipochondryka"

5

Cudowna kapłanko, której uśmiech potrafi rozproszyć pie-kło mojej udręki!

Niedomagałem, odkąd sięgam pamięcią, i odkąd pamię-tam, zawsze towarzyszyła mi niewzruszona pewność, że tylko choroby trzymają mnie przy życiu. A to grypa, a to niedobór wapnia, ospa, różyczka, angina. Nadwzroczność, skolioza, mro-wienie w palcach, pulsujący ból w skroniach. Przepuklina oko-łopępkowa, kacze objawy płaskostopia, cholesterol, nerwica, problemy z nerkami. Dyskalkulia aż do dwudziestego roku życia i dysmemoria już od dwudziestego pierwszego. Długo by wymieniać. Przy urodzeniu dostałem cztery punkty w skali Apgar, podczas gdy większość niemowlaków celowała w dzie-wiątkę lub dychę. Cztery punkty! – i to też wyłącznie dzięki błaganiom matki, żeby na starcie nie spisywać mnie na straty. Jedne choroby przechodziły w stan hibernacji, inne całkowi-cie znikały, ale w ich miejsce pojawiały się nowe – zawsze coś się działo, nie mogłem narzekać. Każdy dzień przynosił niespo-dziankę, bo rankiem – kłucie w sercu, w południe – łękotka, wieczorem – rwący ból pod łopatką. Zasypiałem z pytaniem w głowie: ciekawe, co jutro padnie? Brzuch, kręgosłup, a może nadgarstek? Czułem, że żyję! Choroby miały do mnie niczym nieograniczony dostęp. Bo jeśli matka robiła zupę z maślaków,

Page 6: Mariusz Sieniewicz, "Walizki hipochondryka"

6

to ja jeden z rodziny ulegałem zatruciu. Jeśli w deszczowy wie-czór zasiedzieliśmy się z kumplami w plenerze nad kilkoma butelkami wina, to było wiadomo, że następnego dnia poła-mie mnie w kościach i złoży do łóżka. Jeśli na wuefie dziesięciu chłopa bez żadnego problemu przeskakiwało przez kozła, to jedenasty musiał naciągnąć lub zerwać mięsień. Ja byłem tym jedenastym. „Trądzik” w moim przypadku oznaczało zdrob-nienie od faktycznego „trądu” na twarzy. Każdą przypadłość, każde schorzenie przechodziłem w pełnym, podręcznikowym zestawie objawów.

Jednak przy wszystkich plagach, które spadały na mój or-ganizm, jakimś cudem udawało mi się omijać szpital. Pamię-tasz, nawet do przychodni zaglądałem niezwykle rzadko, i to też tylko wtedy, gdy już naprawdę nie szło wytrzymać albo gdy trzeba było ponowić receptę. Nie potrzebowałem lekarzy, sam wiedziałem, co mi dolega. A kiedy dziesięć lat temu doszły Go-ogle i Wikipedia, stałem się jeszcze bardziej samodzielny. Na-sza domowa apteczka miała wielkość lodówki i równie często jak do lodówki zaglądałem do niej. Zwłaszcza nocami podja-dałem witaminki i apapy.

Byłem chorym okazem zdrowia! A teraz co?…A teraz – biała flaga, kompletny upadek, kapitulacja. Leżę

w szpitalu, zdany na łaskę i niełaskę lekarzy.Właśnie skończył się obchód i pielęgniarka wstrzyknęła mi

dawkę ketonalu zamiast kolacji. Czuję, jak od dłoni w górę aż do serca wypełnia mnie błogie ukojenie, a umysł pogrąża się w słodkim stuporze. Głowa jest otwartym niebem, myśli zaś, nawet te najdrobniejsze i płoche, przypominają stado tłustych, puchatych ptaków. Mimo przyciężkawych sylwetek unoszą się swobodnie i wysoko nad czołem, nie wywołując złych emocji

Page 7: Mariusz Sieniewicz, "Walizki hipochondryka"

7

ani toksycznych skojarzeń. Tkwi w nich dziwny rodzaj spo-koju pomieszanego ze smutkiem.

Orędownik prozy realistycznej i mocno psychologizują-cej zaraz by wtrącił swoje trzy grosze, że twarz mam bladą, powieki ciężkie niczym z ołowiu, a rozchylone usta układają się w rybi pyszczek. Zdradzają niewysłowioną, choć gołym okiem widoczną tęsknotę – typową dla ludzi przewlekle sa-motnych.

Ja ująłbym to prościej: pragnę się z Tobą kochać…Może dlatego bezwiednie wypuszczam bąble śliny. Zbie-

rają się w kącikach ust, podobne do gniazd przezroczystego skrzeku. Gdyby ktoś – lekarz, pielęgniarka, ktokolwiek – na-chylił się teraz nade mną, chcąc wytrzeć zaślinione usta, usły-szałby jedno jedyne słowo: Twoje imię. Mój radośnie ubogi język nie potrzebuje innych. Powtarzam je niczym bankrut, który w swoim życiu zdążył za bezcen wyprzedać wszystkie słowa, ale tego jednego nie odda za żadne skarby. Podobno ży-jąc, tracimy życie. Mnie to nie przeraża. Bardziej przerażający jest fakt, że żyjąc, tracimy słowa i wysuwamy język w stronę pustki. Nie irytuj się, proszę. Daleko mi do egzaltacji szpital-nego ćpuna, który majaczy, bo dostał właśnie szprycę.

Jest sennie… jest dobrze… obezwładniająco cicho… jak nigdy wcześniej…

Ułożony na wznak, nie mam siły dłużej wpatrywać się w wentylacyjną kratkę w rogu sali. Zamykam oczy i w tej sa-mej chwili widzę leśne jezioro usłane kwiatami kaczeńców. Diamentowe ważki kołują nad żółtymi główkami, na szero-kich owalnych liściach ślizgają się eteryczne żyjątka o szkla-nych odnóżach. Zachodzące słońce wsuwa sierpniowy, jesz-cze gorący język między drzewa, a jego koniuszek liże skrawek

Page 8: Mariusz Sieniewicz, "Walizki hipochondryka"

8

piaszczystej plaży. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że pnie drzew to uda kobiet zaklętych w las, zaczarowanych w buki, dęby i sosny. Uda obciągnięte grubą pończochą kory, gdzieniegdzie chropowatą, gdzieniegdzie miękką od mchu, w kilku miejscach przetartą, odsłaniającą nagość jasnopomarańczowych słojów. Z waginalnych dziupli ściekają strużki żywicy, by twardnieć w błyszczące krople o barwie płynnego miodu.

Kiedyś, bardzo dawno temu, w czasach tak czystej, że aż nieprawdopodobnej niewinności, wiejskie baby wmówiły mi, że drzewa są drugim życiem zmarłych przedwcześnie ko-biet. Leszczyna rosnąca na końcu wsi nie była zwykłą lesz-czyną, lecz pięknym podlotkiem zamienionym w drzewo. Dziewczynę widziano po raz ostatni wiele lat temu – ubrana w jasną, prześwitującą sukienkę szła na spacer z nieznanym mężczyzną. Wierzba przy kościele – dzieciobójczynią z roz-puszczonymi włosami, która w przypływie rozpaczy popeł-niła samobójstwo. Jej głowa zwisała na niebiańskim sznurze obok kościelnej wieży. Lipa pośrodku wsi – wariatką zaplata-jącą latem wianki z pszczół. Dziko rosnąca mirabelka – kurwą wytykaną palcami, wyklętą przez księdza. Kusiła przejrza-łymi owocami, choć ich smak zawsze okazywał się cierpki i  rozczarowujący. Szczególny jednak widok przedstawiała zdziczała grusza. Rosła przy spalonym, opuszczonym domo-stwie nieopodal lasu. Od czasu pożaru nie urodziła ani jed-nego owocu, straszyła czarną, popękaną korą. Ilekroć prze-chodziłem obok, odnosiłem wrażenie, że jest samotną, starą kobietą. Patrzyła bezradnie, jak z roku na rok jej dom obraca się w ruinę i z wolna oplatała okna i dach coraz bardziej kar-łowatymi rękoma. Jakby chciała uchronić resztki dobytku przed całkowitym rozpadem.

Page 9: Mariusz Sieniewicz, "Walizki hipochondryka"

9

Cudowna kapłanko, pewnie uśmiechasz się na tę szcze-nięcą, pretensjonalną mitologizację. Co począć, skoro pierwsze lata dzieciństwa spędziłem na wsi, otoczony starymi babami w kwiecistych chustach i pijusami, którzy marnotrawili czas na werandzie geesu, pili wino i wysyłali mnie do sklepowej, żebym uprosił kolejną butelkę. Porządni mężczyźni pracowali w fabryce w mieście, podobnie kobiety – sprzątały w zakła-dowych i przyfabrycznych biurach. Prawie cała wieś wyjeż-dżała pociągiem o piątej rano, by wracać dopiero pod wieczór.

Rówieśników znałem niewielu, ledwie Geronima od Ze-lentów, Winnetou od Skowrońskich, kilka dziewczyn, które ciągle chciały bawić się w dom. Geronimo był Ukraińcem, Winnetou – Kurpiem, pochodził z tej niby prawdziwszej, cen-tralnej Polski. Niejedno o nich słyszałem od moich rodziców. Oni niejedną brednię na mój temat powtarzali za swoimi. To na przykład, że jestem Litwinem. Dochodziło do bójek, każdy tłukł się o własną Polskę, nie wiedząc tak naprawdę, czym ona jest. Honor podpowiadał każdemu z osobna, że trzeba tłuc się i tyle – do pierwszej krwi z nosa, lima pod okiem i utraty sił. Jednak większość czasu spędzałem z dorosłymi.

Dorastałem wśród pijusów i babskich dupsk kolebiących się miarowo na kartofliskach, na polach obsianych koniczyną i owsem. Ze starymi babami przystrajałem przydrożne ka-pliczki, mieszałem żarcie dla świń, łuskałem groch, nawet jak one zacząłem zaciągać z wileńska. Z pijusami przesiadywałem na werandzie sklepu, wypatrując żuka ze świeżym chlebem lub czerwonego komarka, na którym pędził przez wioskę listonosz. Podczas niedzielnych mszy wtórowałem potępieńczym śpie-wom bab, aż księdzu więdły uszy, a na przykościelnym cmen-tarzu trupy przewracały się w grobach. Słuchałem pijackich

Page 10: Mariusz Sieniewicz, "Walizki hipochondryka"

10

opowieści o grzybach, które raz były, raz nie, o rybach, które raz brały, raz nie, o Skrzydlikowej, która raz dawała, raz nie, o mistrzostwach świata w Argentynie, genialnym Mario Kem-pesie i chłopakach Górskiego. Świat starych bab i pijusów był moim pierwszym i ostatnim Oksfordem. Zwłaszcza baby tłu-maczyły mi życie poprzez najbardziej upiorne historie, mie-szając gusła, katechizm i  ludowe mądrości, sobie tylko zna-nym sposobem zmieniając biblijne opowieści w apokryficzne horrory. Popijały przy tym kawę z mlekiem, pogryzały ku-kurydziane chrupki. Nie bałem się jednak, uważałem, że tak właśnie ma być, że groza i lęk to coś naturalnego. Na szczęś-cie wyjechałem z rodzicami do miasta, gdyż powoli, mimo swoich pięciu, sześciu lat, stawałem się starą babą i nabiera-łem cech pijusa.

Nadal wierzę, że w słojach drzew zapisane są losy kobiet, które odeszły ze świata w niewyjaśnionych okolicznościach. Nawet dzisiaj byłbym w stanie wykłócać się, że jemioły pa-sożytujące w koronie drzewa to drugie życie nienarodzonych dzieci, a samo drzewo jest zmarłą przy porodzie matką.

Na plaży, w kuckach, siedzi kilkuletni chłopczyk… To ja!… Poznaję tę twarz nakrapianą piegami. Poznaję nosek lekko za-darty, wiecznie zakatarzony, siąpiący i włosy w kolorze dojrza-łej pszenicy, ścięte w garnek. Ze spalonych słońcem rąk skóra odchodzi płatami. Piegusek trzyma w dłoni nóż – ostrze od-bija słoneczny promień i puszcza zajączki na korowatych udach. Głowę chłopczyka zdobi indiański pióropusz. Trzy pióra ciem-noczerwone i jedno żółte z opaską pomarańczowej gumki ze słoika po ogórkach dowodzą, że na plaży siedzi nie byle kto. To Tecumseh we własnej osobie! Wymknął się nad jezioro, korzystając z nieuwagi domowników, którzy zasiedli przed

Page 11: Mariusz Sieniewicz, "Walizki hipochondryka"

11

telewizorem niczym przed czarno-białym ołtarzem. Właś-nie zaczynała się Bonanza. Piegusek może być z siebie dumny. Winnetou i Geronimo pewnie już grzecznie śpią, spacyfiko-wani przez rodziców kompromitującymi pidżamkami w żabki. Jak plotkują złośliwe squaw z piaskownicy, podobno zdarza się im siknąć w nocy. Muszą zakładać tetrę.

Jeśli chodzi o pióra, kogut nawet okiem nie mrugnął. Od wielu lat cierpi na depresję i nie opuszcza kurnika. Dlatego też jedna z jego nałożnic została brutalnie oskalpowana pod krza-kiem porzeczki, a sprawca – małe bydlę rodzaju ludzkiego – uszedł cało. Kury wydały z siebie tak kokowaty lament, że Bajtek – mały kundel, który za chłopcem wskoczyłby w ogień – zadumał się nad naturą zła, jakie dwunożne nieopierzone istoty wyrządzają dwunożnym opierzonym istotom.

Indianin nie czuje wyrzutów sumienia, czuje za to wstręt do niedzielnych potrawek, poprzedzanych zawsze prośbami babki, by pomógł jej przy skubaniu. Ono jest obrzydliwsze nawet od osmalania świniaka. Ten przynajmniej przypomina bladą twarz. Bo jak blada twarz wpycha wszędzie swój plu-gawy ryj, ma zaróżowioną skórę, białe rzęsy i sierść. Oczywi-ście, póki nie dosięgnie go wiązka płonącej słomy.

Wcześniej jednak dziadek wyprowadza bladą twarz na po-stronku z chlewika. Jest zimno, jeden z sobotnich poranków grudnia lub marca. Wuj w pikowanej niebieskiej kurtce za-gradza odwrót, ojciec pilnuje przodu, chowając jedną rękę za plecy. Doproszony sąsiad obstawia furtkę – przeskakuje z nogi na nogę, podobny do bramkarza przed rzutem karnym. Matka broni ścieżki do ogródka – rozchyla fałdy spódnicy, omiatając nimi powietrze, jakby tańczyła flamenco. Świniak nie w ciemię bity, przeczuwa, co się święci i dlaczego tak wielu ludzi kręci

Page 12: Mariusz Sieniewicz, "Walizki hipochondryka"

12

się po podwórku. Zaczyna kwiczeć wniebogłosy, próbuje wy-rwać się z postronka. Dziadek podciąga mocniej sznur, owija go sobie wokół ręki i zapiera się całym ciałem. Jego przechylona sylwetka z wysuniętymi do przodu rękoma przypomina nar-ciarza wodnego, ciągniętego przez kwiczącą motorówkę. Tyle że zamiast nart dziadek ma gumofilce. Ogromne obcasy ryją śnieżną kaszę, a noski unoszą się kilka centymetrów nad ziemią.

Krewni i znajomi z chlewika węszą w szczelinach drzwi, pry-chają, zawodzą na potęgę. Bajtek zaczyna ujadać, kury gdaczą, w całej wiosce podnosi się larum – kur, kogutów, gęsi, indy-ków, kaczek. Nawet krowy wydają basowe „muuuu!” niczym statki odbijające od brzegu. Konie rżą w stajniach, choć nie ma się z czego śmiać. I wtedy ojciec doskakuje do skazańca. Wali go obuchem siekiery w  łeb, aż chrupie czaszka. Nie-szczęśnik słania się jak pijany, dziadek błyskawicznie zakłada mu na szyi klasycznego nelsona. To najważniejszy moment: kto żyw, rzuca się na bladą twarz, przygniatając ją swoim cia-łem do ziemi. Śmiertelny cios w serce zadaje babka: zazwyczaj wystarcza jedno pchnięcie nożem. Tryska mała fontanna krwi, tworzy na śniegu purpurowe oczko. Z ryja uchodzi ostatni, jakby dziecięcy kwik, racice wierzgają coraz słabiej. Wszyscy przytulają się mocno, wręcz czule do zwierzęcia i nasłuchują oznak życia. Nikt nic nie mówi, każdy myśli o jednym: rusza się? Tak, jeszcze nagły dreszcz przebiega przez świński brzuch, jeszcze tylne racice kopią raz, drugi powietrze, jeszcze rozdy-mają się nozdrza, a wykrzywiony ryj ukazuje żółte jak ziarna kukurydzy zębiska… I po wszystkim. Wreszcie. Powraca spo-kój, zwierzęta cichną w sąsiedzkich obejściach.

Świniak zostaje przeturlany na drzwi wyjęte z zawiasów kur-nika i wyścielone słomą. Ojciec podpala wiązkę, robi ognisko

Page 13: Mariusz Sieniewicz, "Walizki hipochondryka"

13

na głowie zwierzęcia. Fajczą się uszy, źdźbła gorejącej słomy spadają w otwarte ślepia, warkoczyk dymu ulatuje w niebo. Matka opala ogon, wuj z sąsiadem – boki świniaka. Wokół top-nieje śnieg, rozmiękła ziemia zmienia się w błoto. Babka ko-menderuje, żeby delikatnie omiatać płomieniem, żeby – broń Panie Boże! – nie spalić skóry. Mocniej opalić można tylko ra-cice. Wtedy paznokcie łatwiej dają się ściągnąć. Dziadek od-poczywa na ganku. Pali sporta, strzykając przed siebie śliną.

Tak kończy każda blada twarz. Zazwyczaj dwa razy do roku odbywa się świńskie shoah – tuż przed Wielkanocą i Bożym Narodzeniem.

Sprawianie kury to zupełnie inna sprawa. Raz w miesiącu co słabsza nioska kładzie głowę na pieńku brudnym od pie-rza i zaschłej brązowej krwi. Nawet nie gdacze, nie wyrywa się za bardzo. Wszystko trwa tyle, ile zamach siekierą – w jej ostrzu ledwie zdąży przejrzeć się śmierć. Korpus z łopoczącymi skrzydłami trafia do kuchni. Babka upycha go w wielkim ga-rze, zalewa wrzątkiem, dzięki czemu pióra łatwiej odchodzą od skóry. Któregoś razu Tecumseh uległ namowom babki. Chwy-ciwszy w dłonie oskubaną kurę, poczuł, jakby trzymał płód mitycznego ptaszyska. Parujący, miękki, bezgłowy. Nie mógł znieść tego dotyku. Uciekł z kuchni, chciało mu się wrzesz-czeć z całych sił. Z ust chlusnęły wymiociny.

Gdy babka wyciąga z korpusu gorące wnętrzności, kurze serce, wątróbkę, woreczek żółci, na podwórku odciętą głową bawi się kot. Na przemian to chwyta blady grzebień w ząbki, to trąca, podrzuca go łapką, wylizuje zmętniałe źrenice, by na-raz wbić w nie swój ostry pazur. Koci pyszczek jest czerwony i mokry. Bajtek biega w tę i z powrotem, pragnie odebrać kotu sponiewieraną głowę, lecz kocie pazury są szybkie i ostre.

Page 14: Mariusz Sieniewicz, "Walizki hipochondryka"

14

Wreszcie kocisko ucieka z zabawką w krzaki. Pies wścieka się, na pysku ma pianę.

Cudowna kapłanko, dlaczego akurat teraz przypominam sobie śmierć tamtych zwierząt? – niezliczonych świń i kur mo-jego dzieciństwa. Słyszę ich agonalny kwik, łopot skrzydeł, pod językiem mam smak ciepłej krwi. Świńskie i kurze oczy ślą przeszywające mnie na wylot spojrzenie. Czyżbym miał krew na rękach? Czyżbym świadkował codziennym zbrod-niom, które jednak potrzebują przebaczenia?… Niedawno przeczytałem w jakiejś gazecie, że przeciętny człowiek zjada w ciągu swego życia pięć krów, dwadzieścia świń, dwadzieś-cia dziewięć owiec, siedemset sześćdziesiąt kurczaków, osiem-naście kaczek, czterdzieści sześć indyków, tysiąc ryb i – jakby komuś było mało – siedem królików. Po zsumowaniu wyszło mi tysiąc osiemset osiemdziesiąt pięć istnień… Byłem poru-szony, choć nie wiedziałem, co począć z tą wiedzą. W ramach pokuty miałem przejść na wegetarianizm? Może dodatkowo powinienem wstąpić do radykalnej wegańskiej bojówki, pod-kładać sojowe bomby pod masarnie i rzeźnie? Uprawiać ekolo-giczną hipsterkę? Ja, wiejskie dziecko, którego kod genetyczny składa się ze schabowych, kurzych udek, peklowanych mięs, boczku, słoniny i szynki? Ja, któremu Zwierzęcy Prokurator z łatwością udowodniłby współudział w masowych mordach? Za późno. Moja skrucha jest fałszywa, ciało od czterdziestu lat tworzy nieludzki, zwierzęcy cmentarz. To nieodwracalne. Pewnie upodobniłem się do tych wszystkich zjedzonych zwie-rząt. Gdyby się dobrze przyjrzeć, mam uszy królicze i świń-ski ryj, wysuwam krowi język i ślę rybie spojrzenie. Nie obraź się, cudowna kapłanko, ale w każdym z nas krąży zbiorowe, zwierzęce mięso.

Page 15: Mariusz Sieniewicz, "Walizki hipochondryka"

15

Szczególnie cenny jest nóż. Ma pociemniałą srebrną rę-kojeść i zaokrąglone ostrze. Tecumseh podwędził go z babci-nej szafy. Leżał pod stertą przeżartych przez mole, nigdy nie używanych ręczników i poszew, obok dwóch złotych zębów, bloku gorzkiej czekolady, kilku kostek szarego mydła i wo-reczka cukru stwardniałego na kamień. Tylko ktoś, kto lekce-waży słowo „wojna”, może się dziwić zgromadzonym zapasom. A kto je lekceważy, musi być głupcem albo obcym, kimś nie-tutejszym, co na jedno wychodzi. Dorastałem w świecie bar-dzo poważnych zabaw w wojnę. Przy milczącej aprobacie do-rosłych strzelałem z wystruganego patyka do pochowanych w krzakach Szwabów. Dorośli swoją wojnę wygrali wiele lat temu, ja – zanim nie przeobraziłem się w Tecumseha – własną zaczynałem każdego dnia, zaraz po śniadaniu.

Babka znalazła nóż w domu po wypędzonych Niemcach. Podobno na ostrzu widniały jeszcze świeże ślady razowca, po-dobno pod kuchnią palił się jeszcze ogień, wiadro pełne było lodowatej wody, przyniesionej przed chwilą ze studni. Dzia-dek nigdy nie potwierdził ani nie zaprzeczył babcinej opo-wieści. W tym czasie biegał po innych opuszczonych domo-stwach, szukając, czego nie zgubił. Raz nawet wdał się w bójkę z podobnymi mu argonautami Ziem Odzyskanych. Znale-zione – nie kradzione, kto pierwszy, ten lepszy – tyle usłyszał od żołnie rza, gdy wagony zatrzymały się na stacyjce z prze-strzeloną nazwą wioski, a lokomotywa puściła białego bąka po długiej podróży. Znalazł więc dziadek maszynę do szycia, dwie misy, pług z zaschniętą skibą ziemi, nowiutki kapelusz, żelazko, pół worka mąki. Zakręcił się też na pobliskim cmen-tarzu. Kilka granitowych płyt idealnie nadawało się na pod-murówkę chlewika. Wystarczyło osadzić je inskrypcjami do

Page 16: Mariusz Sieniewicz, "Walizki hipochondryka"

16

wewnątrz, żeby gotyckie pismo nie drażniło oka. Co najwy-żej świniaki nauczą się szprechać, przyswoją sobie niemieckie imiona, takie jak Hans, Kerstin, Heike i Otto.

Gospodarski zmysł dziadka, jak również innych mężczyzn, sprawił, że nic nie poszło na zmarnowanie. Ani jeden nagro-bek, ani jeden krzyż, ani jedna cmentarna ławeczka. Nawet sztachety z płotu okalającego cmentarz znalazły nowe prze-znaczenie – bądź to w warzywniaku, bądź to w zagródce dla bydła. I tym sposobem cmentarz zniknął. Dzieła nieistnienia dopełnił czas pod postacią chwastów, ich oszalałej płodności.

Trudno się dziwić, że po latach pielgrzymki niemieckich aut nie przynosiły żadnego skutku. Daremne okazywały się nagabywania kierowców szwargoczących coś przez otwarte szyby o krojtzach, mutterach, faterach i onklach. Nikt z do-rosłych nie puścił pary z gęby. Dzieciarnia też milczała. Bo czy za paczkę gumy do żucia można zdradzić, gdzie podział się dawny cmentarz? Za paczkę gumy to można dać sobie zrobić zdjęcie. I ściskać w kieszeni poniemiecki nóż, i uśmiechać się łobuzersko w stronę łączki pełnej nienaturalnie dużych kopców. Między kopcami pasły się krowy, popuszczając placki jeden po drugim. Z daleka przypominały pionki do gry w warcaby.

Swoją drogą, z dzisiejszej perspektywy wydaje się to wręcz skandaliczne, że dawałem sobie robić zdjęcia Niemcom. Inni też pozowali. Za żelki, paczkę gumy, za pomarańcze, słoik cu-downie mazistej czekolady, chyba Nutelli. Mędrcy od pokole-niowych syntez powinni rozważyć tę formę mało patriotycz-nego konformizmu. To ciekawe, że między sobą tłukliśmy się o własną, wyimaginowaną ojczyznę, a obietnica niemieckiej gumy do żucia czy czekolady sprawiała, że odkładaliśmy Pol-skę ad acta.

Page 17: Mariusz Sieniewicz, "Walizki hipochondryka"

17

Jak myślisz, cudowna kapłanko, czy moje zdjęcie sprzed lat tkwi dzisiaj w jakimś starym niemieckim albumie? Gdzieś na półce w mieszkaniu dalekiego Monachium lub Düsseldorfu, przedzielone od innych zdjęć pergaminową zakładką. Może ja-kaś kobieta widzi w nim swego dawno zmarłego syna. Wieczo-rami rzuca wiedźmowate przekleństwa pod adresem dziczy ze Wschodu, która zadeptała wszystkie ścieżki prowadzące do jej rodzinnej wioski. Gdyby mogła cofnąć czas, nie wyjechałaby z Ostpreussen, wolałaby zmienić się w starą śliwę lub jabłoń.

Ale dość już o tym. To typowa, powtarzana po wielekroć opowieść przesiedleńca w trzecim pokoleniu. Dla mnie istotna, ale patrząc obiektywnie – flaki z olejem, nie ma się co podnie-cać. Wiadomo przecież, że każdy chowa trupa w szafie. Gdyby dobrze pogrzebać, są ich całe cmentarze. No i jeszcze ta pa-mięć… Niby rodzinna, niby oswojona – przekazywana przy zakrapianych świętach. Pamięć tworzy rozwidlenia, krzyżówki, rozstaje, czasami też prowadzi w ślepe uliczki. Człowiek skręci nie w tę stronę, co trzeba, i zaraz zaczyna zmyślać. Czasami pozwala sobie na kłamstwo, bo prawda byłaby czymś nie do zniesienia. Myślę, że często kłamie się w dobrej wierze – by-leby życie złożyć do kupy, byleby nadać mu szlachetniejszy sens. To nieprawda, że kłamstwo ma krótkie nogi. Ono ma nogi żyrafy. Dzięki kłamstwu istnieję. A prawda?… Gdybym miał opowiedzieć swoje życie w zgodzie z prawdą, chyba mu-siałbym najpierw się na nowo urodzić.

Za daleko zabrnąłem w przeszłość. Wracam do sierpnio-wego wieczoru, do piaszczystej plaży, pieguska i lasu zaczaro-wanych kobiet. Tam czuję się pewniej.

Tecumseh – chwalony przez rodzinę za łatwość, z jaką po-siadł umiejętność pisania słów tak uroczych jak „dom”, „Bozia”,

Page 18: Mariusz Sieniewicz, "Walizki hipochondryka"

18

„Polska” – tylko na plaży, z dala od wścibskich spojrzeń, two-rzy tajny słownik zaklęć, od których robi się gęsia skórka. Nie inaczej jest teraz. Przykucnąwszy, mocniej chwyta rękojeść – zaczy na pisać. Przygryziona warga świadczy nie tylko o ogrom-nym skupieniu, lecz także o ekscytacji. Po chwili na piasku pojawia się „falós”, po nieco dłuższej – „lobotomia” i „meno-pałza”. Chłopięce policzki oblewa rumieniec oszołomienia. Stojąca najbliżej sosnowa piękność wraz z dwiema smukłymi brzozami szumią komplement pod adresem chłopca.

Zapisane wyrazy trafiają do tajnego słownika, w którym jest już „trup”, „wżód” i „prostytutka”, jest „ateista”, „lewa-tywa” i „orgasm”, jest „infamia”, „cichohujec” i jakby dla rów-nowagi: „ciporyczka”. Są też „stygmaty”, „Żydy”, „tryple”, „płud” i „cholokaust”. Z każdym dniem zbiór powiększa się o kolejne okazy, bo a to sąsiadka puści farbę, a to sklepowej ślina przyniesie na język perełkę, a to wiejskie baby w opłot-kach obrócą jęzorami jak młyn ziarno na trzeszczących żar-nach, no i na ojca można też liczyć. Wystarczy nadstawić ucha i wszystko zapisać. Zapisać, więc posiąść na własność sekretne związki liter, ich tajemniczą i groźną magię. Zapisać na pia-sku – w tym najtrudniejszym do wytropienia zeszycie, strze-żonym przez wiatry i deszcze.

Dużą wartość mają okazy wykrzykiwane przez mężczyzn. Zwłaszcza po drugiej żytniej, gdy niepotrzebna już żadna za-grycha, gdy ogórki i puszka śledzi zjedzone, a pełną puszką Pandory okazują się usta. Piegusek nie nadąża notować w pa-mięci. Jeszcze cenniejsze skarby kobiety wypowiadają szep-tem: coś o „sobaczych synach”, o „Żydkojudaszkach”, aż męż-czyznom idzie w pięty. Jednak prawdziwie białymi krukami są te dochodzące zza drzwi sławojki – obsranej i pełnej much

Page 19: Mariusz Sieniewicz, "Walizki hipochondryka"

19

prababki toi-toia. Na przykład „ożesztykurwa”. Chłopiec ma swoje podejrzenia: to albo rzadka marka żyletek, albo moź-dzierz do tłuczenia orzechów.

Jedni zbierają resoraki i kapsle, zapełniają segmenty pusz-kami po zagranicznych piwach, inni wycinają plakaty z „Zarze-wia” i „Razem”, a mały Indianin kolekcjonuje słowa. Czyżby to zwiastun literackiej smykałki?… Uśmiecham się smutno do mojej postaci sprzed lat, która jeszcze nie wie, jak złudne, jak podstępne mogą być uroki grafomanii. Gdybyż ten pie-gusek mógł mnie usłyszeć, zawołałbym, żeby dał sobie spokój, zanim nie jest jeszcze za późno. Lepiej, żeby przerzucił się na resoraki i kapsle, na coś bardziej praktycznego. Jego fascyna-cja okaże się po latach moją zgryzotą.

Nad pióropuszem opity chłopięcą krwią komar kreśli wstęgę Möbiusa. W dniu wypłaty podobną wstęgę kreśli na starej ukrainie żyjący jeszcze dziadek, gdy droga od sklepowej werandy do domu jest kręta, a każdy przechodzień – na koli-zyjnym kursie. Chłopczyk zawsze przybiega dziadkowi z po-mocą. Budzi go mocnym szarpnięciem, wyciąga z rowu, za co zostaje wynagrodzony pomiętym Waryńskim i słownym oka-zem, od którego włos się jeży na głowie. Wystarczy tylko od-sączyć bełkot. Dziadek wraca do pionu i przytomności. Ma-szeruje przez wioskę krokiem zmęczonego krasnoarmiejca, śpiewając w jakimś trudno wytłumaczalnym odruchu Pawłowa rosyjskie pieśni. Piegusek za nim – trzyma kierownicę ogrom-nej ukrainy, jakby prowadził byka za rogi. Skórzane siodełko to brązowy, uniesiony wysoko zad.

Po drugiej stronie jeziora, w zaroślach, zaczyna pohuki-wać noc. Granatowe lustro odbija pierwsze gwiazdy, w przy-brzeżnych drzewach szumi wiatr – zaczarowane kobiety nucą

Page 20: Mariusz Sieniewicz, "Walizki hipochondryka"

20

cichą pieśń lata. Ptak podrywa się do lotu i skrzydłem roz-trąca srebrzyste konstelacje. Trochę to potrwa, nim wróci ład na błyszczącą odbitkę kosmosu. Przestrzeń wypełnia się pta-sim wołaniem.

Otwieram oczy. Sufit, wentylacyjna kratka, klosz bocznej lampy i kołdra niczym biały całun okrywający bezwładne, choć wciąż żyjące ciało. Znów jestem tutaj, na sali szpitalnej, odda-lony o ponad trzydzieści długich i nierealnych lat od chłopca na piaszczystej plaży… W oknie majaczy pomarańczowy ob-łok ulicznej latarni, przez oszklone drzwi sączy się jarzeniowa poświata i potęguje w półmroku biel kołdry. Cisza aż dźwię-czy w uszach, jakby w szpitalu nie było żywego ducha. Pró-buję przekręcić się na bok, by wzbudzić choćby najmniejszy szmer. Na dowód, że żyję, że jestem. Znowu wypuszczam z ust bąble śliny – ten przezroczysty skrzek, w którym tkwi Twoje imię, cudowna kapłanko. Dopóki umiem je wyszeptać, istnieję.

Ketonal jest jednak nieoceniony! To mój czarodziej, mój dżin uwolniony z ampułki. Powieki pokrywa już nie ołów, lecz mosiądz. Przy kolejnym przymknięciu pęcznieje i rozrasta się obraz tęczy, rozpiętej nad miastem, między słońcem a zgrana-towiałą chmurą podobną do morsa. Jego białe kły są błyska-wicami. Burza przechodzi obok miasta.

Dzieje się coś, co – zdaniem strażników realizmu – tylko w malignie lub we śnie zyskuje prawdopodobieństwo. Gdyby któryś z nich to zobaczył, zaraz by zaczął strzelać focha, że wy-mysł i ściema, że tania sztuczka wyobraźni, że zamiast powie-dzieć jak jest n a p r a w d ę, uciekam w zmyślenie. No i miałby stuprocentową rację!… Bo chcąc nie chcąc, pozostaje mi tylko wyobraźnia i  jej nierzadko tandetne, jarmarczne zmyślenia. Nie dowierzam swojemu światu, nie ufam temu, co widać na

Page 21: Mariusz Sieniewicz, "Walizki hipochondryka"

21

pierwszy rzut oka, chcę nie tyle czegoś więcej, ile bardziej – czegoś innego. Bo choćbym nie wiem jak się zarzekał, jestem dzieckiem Peerelu. Dzieckiem braku i niedostatku, podróbek, towarów zastępczych, tych wszystkich pierzastych kogucików, motyli drewnianych, cukrowej waty, zszarzałych plakatów za-granicznych gwiazd, gazet wycinanych w kwadraty, udających papier toaletowy. Przez całe dzieciństwo nasiąkałem poczu-ciem otaczającego mnie zewsząd jednego wielkiego ersatzu! Z tego się nie wyrasta. Pragnąc prawdziwszych światów, sam musiałem je stworzyć. Sam sobie byłem Adamem Słodowym wyobraźni. Cudowna kapłanko, tu leży pies pogrzebany! Nie bójmy się wielkich słów: pies całej naszej generacji! Od dzieci podróbek, dzieci tanich imitacji nie ma co wymagać realizmu.

Zaczynam wspinać się po wielobarwnym pałąku, jakby to była zwyczajna ścieżka, tyle że z wydeptanych w powietrzu kolorów. Pod tęczą widzę moje rodzinne miasto. Jest ponie-miecki budynek podstawówki z asfaltowym boiskiem do gry w szczypiorniaka, jest kościół Franciszkanów, w którym słu-żyłem jako ministrant, ufając, że niebawem nad moją głową rozbłyśnie aureola. Rozpoznaję park z  fontannami o  łabę-dzich kształtach. To tam pewnej wietrznej listopadowej nocy pierwszy raz w życiu doświadczyłem trudnej sztuki rozpinania damskiego stanika. Gdzieś niedaleko musi być Casablanka – lokal gastronomiczny III kategorii, z pieczoną golonką, ideal-nie zmrożoną wódeczką, kaflowymi popielnicami, cieszący się złą sławą zwykłej mordowni. W nim zapijałem nędzę nastoletniego istnienia, pod okiem wyrozumiałej kelnerki w zmysłowym rozmiarze XL. Ona też kojarzyła mi się z drze-wem – w swoim następnym wcieleniu będzie jabłonią, ro-dzącą dorodne renety. Każdy klient przychodził do knajpy

Page 22: Mariusz Sieniewicz, "Walizki hipochondryka"

22

z wilgotnym marzeniem, żeby choć raz – zamiast w gorycz-kową pianę piwa – wpić się ustami w wystające z dekoltu piersi, żeby choć raz jeden złożyć umęczoną skroń na białych wzgórzach wytchnienia. Nie byłem wyjątkiem. Bo wtedy już wiedziałem, że aureole nie na moją głowę, że nie tylko świę-tym nie zostanę, ale też ze zbawieniem będę miał spore kło-poty. Jednak kelnerka, z tego, co wiem, żadnemu z klientów nie pozwoliła skosztować renet. Była zaprzeczeniem biblijnej Ewy. Dlatego nikt nie poznał ich smaku, ale też nikt nigdy nie został wygnany z Casablanki.

Wspinam się coraz wyżej, a każdy mój krok sprawia, że w mieście rozdzwaniają się zegary. Ich wskazówki przypomi-nają wirujące skrzydła wiatraków. Drzewa zielenieją, by zaraz pokryć się brązem, ale i ten brąz zrzucają w imię zimowego nudyzmu. Słońce podnosi wyżej dupsko, zaczyna bić kolejne rekordy okrążeń. Chmura, ta chmura podobna do morsa raz goni je, to znowu ucieka, gubiąc kły i śnieg z deszczem.

Niezłe jaja! – myślę sobie, i idę dalej.Samoloty, tekturowe MIG-i 23 z  „Małego Modelarza”

mkną niczym strzały wypuszczane z cięciw za horyzontem. Gwiazdy to zapalają się, to gasną, księżyc do reszty durnieje: tyje i chudnie na potęgę. A ja jestem w najwyższym punkcie tęczy. I nagle, oho – chryja! Ludzie zadzierają głowy, krzycząc, żebym natychmiast zawracał, bo robię im bajzel w przemija-niu, bo moje wygłupy sprawiają, że za szybko rodzą się i umie-rają, za szybko rodzi się chaos, umiera porządek, że wyskakując z kołyski, lądują od razu w trumnie, i ten skok trudno nazwać prawdziwym życiem. To karygodne, to niedopuszczalne! Na życie prawdziwe potrzeba czasu.

Mocne słowa, myślę sobie, i trochę zwalniam.

Page 23: Mariusz Sieniewicz, "Walizki hipochondryka"

23

Ojciec – właśnie spostrzegam ojca i matkę – śle złowrogą, choć pustą zapowiedź, że zaraz go szlag trafi, ale wcześniej jesz-cze zdąży złoić mi skórę kablem. Ledwie go poznaję. Stareńki jest, mocno zgrzybiały, trzęsie nim demon Parkinson. Matka też posunięta w latach, poszarzała na twarzy. Zamiast blond włosów ma popiół na głowie, zamiast dłoni – kości zasnute niebieskimi pajęczynkami. Obiecuje kupić motorynkę, by-lebym wrócił do domu, póki moją wędrówkę można jeszcze obrócić w ponury żart. Tknięta straceńczą hojnością dorzuca walkmana za bony w Peweksie. Dobrze, już dobrze, zawracam. Sam widzę, że od wędrówki posiwiały mi skronie, a przecież tak wiele zdarzeń czeka na swoją opowieść. Zwalniają wska-zówki zegarów, słońce dopiero co wschodzi, uspokojeni ludzie wracają do swych codziennych zajęć. Który to może być rok? Osiemdziesiąty? Osiemdziesiąty pierwszy czy drugi?

Gdybym dotarł do drugiego końca tęczy, w roku osiemdzie-siątym albo osiemdziesiątym pierwszym skończyłby się świat. Z wielu powodów to byłaby katastrofa, a przede wszystkim: Ciebie bym nigdy nie spotkał, cudowna kapłanko.

Otwieram oczy. Znowu sufit, ściana, palce stóp wystające spod kołdry. I rozczarowanie, jednak rozczarowanie, że bar-dziej jestem tu niż tam. Wynagradzam je sobie brzmieniem Twojego imienia.

Na razie nie jest najgorzej. Trochę wspomnień, trochę lek-kiego śnienia. To niewidzialne walizki, które przytaszczyłem ze sobą, oprócz tej z pidżamą, ręcznikiem, Śmiercią pięknych saren. Otwieram walizki na chybił trafił, bez szczególnego zamysłu. Zaglądam ostrożnie, nie całkiem pewien, co kryją. Było nie było, szpital jest specyficzną formą podróży: im dłużej leżysz, tym bardziej się oddalasz od świata na zewnątrz, tym częściej

Page 24: Mariusz Sieniewicz, "Walizki hipochondryka"

24

przekraczasz własne ciało, raz po raz przekraczając zarazem granice pamięci. Warto mieć jak najwięcej bagaży, nawet po-zornie nieistotne wspomnienie może się przydać, bo nie wia-domo, ile potrwa podróż i dokąd zaprowadzi.

Chcę wierzyć, że ketonal pozwoli mi przetrwać pierwszą noc bez Ciebie. Wiesz, jak boję się bólu, ale bardziej boję się Twojej nieobecności… Wiele bym dał, żeby to wszystko cof-nąć i znów zasypiać przy Tobie. Przysięgam: nie zdradziłbym Cię nawet myślą, do minimum ograniczyłbym zestaw męskich depresji i narcystycznych frustracji – co dla Ciebie chyba zna-czy to samo. Nie znikałbym już więcej wieczorami w trójkącie bermudzkim kanapy, lodówki, telewizora. Nie opakowywał-bym twarzy płachtą gazety. Wreszcie doceniłbym urok naszych niespiesznych rozmów.

Mało? To teraz uważaj! Mam nadzieję, że siedzisz.Dla Ciebie wyrzekłbym się najmniejszej nawet choroby, ani

słowem bym się nie zająknął o przeszywających mnie bólach. Nigdy więcej oracji o depresji i autodestrukcji, nigdy tego: „o, zobacz, coś mi wyskoczyło na szyi”, „o, sprawdź, czy też czujesz tu guza?”. Nauczyłbym się za to prasować Twoje spód-nice i sukienki, każda plisa wychodziłaby jak spod linij ki. Znajdowałbym Twoje zagubione podkolanówki, brakujące do pary, ba – i programator pralki nie miałby przede mną ta-jemnic. Dla Ciebie byłbym Kubicą na trasach tych wszyst-kich Biedronek i Lidlów. Dla Ciebie zmywałbym naczynia: zanurzywszy dłonie w zlewie, wyławiałbym poobiednie ta-lerze, sztućce i garnki niczym połyskujące, srebrzystobiałe ryby, a każda byłaby Twoją złotą rybką. Dla Ciebie stałbym się wyznawcą paneli i podłóg, bijącym im pokłony ze ścierką. Dla Ciebie prowadziłbym odkurzacz przez pokoje niczym

Page 25: Mariusz Sieniewicz, "Walizki hipochondryka"

25

oswojonego mrówkojada na spacer. Byłbym Twoim gospo-siem! Twoim Ukraińcem! Twoim gorącokrwistym południow-cem – Hiszpanem lub Włochem, ale też w dniach wypłaty: rosyjskim oligarchą o powierzchowności Szweda! Do końca życia gilałbym Cię po stopach i niczym Marco Polo odkrywał erogenne przylądki Twojego ciała. Oczywiście Twoje i tylko Twoje pragnienia byłyby dla mnie kompasem!… Każdego wie-czoru przygotowywałbym Ci gorącą kąpiel z olejkami i kadzi-dełkami. Każdego ranka przynosiłbym Ci w zębach kapcie, a w dłoni – szklaneczkę mojito!…

To nie patos, cudowna kapłanko. To miłość! Najprawdziw-sza, najszczersza.

Dłonie przestają drżeć, krew krąży spokojniej. Sięgam po butelkę mineralnej. Upijam łyk, rozcieram językiem po pod-niebieniu. Boli o wiele mniej, prawie wcale, choć twarz na-dal tężeje w masce udręki, jakby inny, łagodniejszy wyraz był niemożliwy. Nawet nie chce mi się palić, a to przecież już cały dzień bez fajki. Uwierz mi, odpoczywam. Odpoczywam od obsesyjnego myślenia o sobie w żałosnym „tu” i przeklętym „teraz”. Ketonal pomaga. Jest nie tylko dżinem, ale też moją Ariadną – z kłębka nerwów, jakim dotychczas byłem, wyczaro-wuje długą i mocną nić uspokojenia. Ona wyprowadza mnie z labiryntu własnego „ja”. Nie ma nic piękniejszego, niż choć na moment uwolnić się od własnego „ja”! Jakbym wychodził z siebie i stawał obok, nagle zażenowany tym pokurczonym czterdziestoletnim mężczyzną. Z grymasem bólu, z parzącą pretensją w oczach, że los obszedł się z nim tak nieelegan-cko. Czasami nabieram podejrzeń, że moje cierpienie ociera się o autoerotyzm. I jako takie roi sobie, że jest podniecająco samowystarczalne.

Page 26: Mariusz Sieniewicz, "Walizki hipochondryka"