Lekka komedia

34
Lekka komedia Mendoza Eduardo

description

Eduardo Mendoza: Lekka komedia

Transcript of Lekka komedia

Page 1: Lekka komedia

Eduardo Mendoza

Lekka komedia

Lekkakomedia

MendozaEduardo

Page 2: Lekka komedia
Page 3: Lekka komedia

przekład Zofi a Wasitowa

Wydawnictwo ZnakKraków 2010

MendozaEduardo

Lekkakomedia

Page 4: Lekka komedia
Page 5: Lekka komedia

5

Rozdział IRozdział Il

Tego lata, zgodnie z panującą modą, kobiety robiły klockowe ko-

ronki. Poza tym lato było takie jak zawsze: dni długie i upalne, noce

wilgotne, niebo promienne, bezchmurne i mocno błękitne, gładkie

jak atłas; zdarzały się też czasem, jak to zwykle bywa, burze – krótkie,

ale gwałtowne. Zima natomiast okazała się w tym roku wyjątkowo

mroźna i ponura. Barcelończycy znosili ją cierpliwie, zgromadziwszy

się wokół nakrytego suknem stolika, pod którym nieustannie tlił się

żarownik. Rozmawiano przy tym o różnych błahostkach ubarwiają-

cych ich spokojną egzystencję, bo i czasy były spokojne, nieobfi tujące

w rozrywki: dni i godziny upływały powoli, pośród łagodnej mono-

tonii, wypełnione pracą zawodową albo niekończącą się domową

krzątaniną. Mężczyźni większą część dnia spędzali w biurze, niekiedy

trochę pracując, a przeważnie gawędząc z kolegami, rozwiązując

krzyżówki i wypełniając kupony totolotka, podczas gdy w domu ich

żony urozmaicały sobie pracowitą samotność słuchaniem nadawa-

nych przez radio powieści w odcinkach, konkursów i muzyki oraz

wyśpiewywaniem na całe gardło – nad gorącym żelazkiem, wśród

pobrzękujących rondli i talerzy – smętnych piosenek o okrutnej,

rozpaczliwej miłości.

Page 6: Lekka komedia

6

Wszędzie tam, gdzie panowały porządek, umiar i zgoda, ponad

wszystko ceniono takt i elegancję, a o dobrych manierach nie zapo-

minano nigdy, w żadnej sytuacji: w tramwaju i w trolejbusie panowie

ustępowali miejsca paniom, a przechodząc obok kościoła, zdejmo-

wali kapelusze. Ruch kołowy na ulicy zatrzymywano, by przepuścić

kondukt pogrzebowy, a wychodząc z domu, należało się przeżegnać,

w tych latach bowiem religia odgrywała znaczącą rolę: przynosiła lu-

dziom pociechę i zalecała opanowanie; wszyscy zdawali sobie sprawę,

iż każdy czyn, każde słowo, zamiar czy myśl są postrzegane przez

surowe i wszechwidzące oko opatrzności, lecz byli świadomi także

i tego, że w kłopotach i nieszczęściach można odwołać się do boskiej

pomocy – czy to bezpośrednio, czy też korzystając z pośrednictwa

Najświętszej Panny lub niezliczonych świętych z kalendarza. Prak-

tyki religijne, msze święte, nowenny, ćwiczenia duchowe i różnego

rodzaju zbożna działalność pochłaniały sporą część dnia, zwłaszcza

jeśli chodzi o kobiety, bo to dla nich głównie przeznaczony był ów

misterny splot żarliwości i rytuału, i one zeń korzystały: kobieta

niezamężna, a bliska trzydziestki, jedynie w skrupulatnej pobożności

mogła szukać pociechy i tylko dewocyjnymi praktykami zapełnić

czas. Z powyższych przyczyn sprawy ducha i religii były problemem

w najwyższym stopniu skomplikowanym, a obecność księży stała się

niezbędna i wszędzie odczuwalna. Często też całe rodziny odmawiały

wspólnie różaniec. Nikt nie chciał zejść z tej prostej drogi, bo wciąż

jeszcze pamiętano o niedawnej przeszłości, kiedy to brak religii i an-

tyklerykalizm doprowadziły do najróżniejszych nadużyć, po czym, co

było nieuniknioną tego konsekwencją, nadeszły lata grozy: w mieście

zapanowała przemoc, szerzyły się grabieże, niedostatek, wybuchały

zamieszki. Nikt nie czuł się bezpieczny wobec groźby czyjejś zemsty

czy napaści, a wiele rodzin bez powodu i bezpowrotnie pozbawiono

majątku. W tych strasznych czasach, jak w biblijnej wizji, spadały na

miasto gromy i pioruny, grad i deszcz ognia, a ulice stały się miejscem

lokalnych walk, podczas których bandyci, korzystając z ogólnego

zamieszania, popełniali najokrutniejsze zbrodnie. Nad dymiącymi

Page 7: Lekka komedia

7

zgliszczami i ruinami wznosił się we dnie i w nocy lament rozpa-

czających ludzi.

Teraz jednak gorzkie wspomnienia tamtych lat kryły się już tyl-

ko w ciemnych zakamarkach pewnych dzielnic, a pozostałości owej

epoki i jej następstwa były ledwie odczuwalne, i to jedynie w nie-

których dziedzinach codziennego życia. Mimo że władze dokładały

starań, by rozwiązać problem zaopatrzenia, to jednak chleb, fasola,

soczewica, groch, mięso, cukier i oliwa pojawiały się tylko w nie-

wielkiej ilości na stołach biedaków, imigranci zaś – jako że wobec

braku odpowiednich materiałów nie było mowy o budowie nowych

domów – musieli mieszkać w krytych blachą barakach z lichej ce-

gły, jakie bez ładu i składu stawiano w dzielnicach pozbawionych

wszelkiego zaplecza, bez szkół, bez przychodni lekarskich, bez wody

i światła, na nienadających się do użytku terenach, takich jak pla-

ża, wyschnięte koryta rzek albo strome zbocza wzgórz, gdzie gwał-

towne ulewy wywoływały każdej jesieni powodzie i nierzadko były

przyczyną śmiertelnych ofi ar. Nie brakło też bezrobotnych: ci nie-

szczęśnicy, nie mogąc sobie pozwolić nawet na jakiś kąt w jednym

z lepkich od brudu baraków, włóczyli się po ulicach, by coś wyżebrać,

a spali pod ławkami w parkach albo na platformach ciężarówek za-

parkowanych na peryferiach. Jednakże wszystkie te niedogodności

nie zdołały powstrzymać rozwoju miasta ani zmącić pogody ducha

mieszkańców, skłonnych zapłacić każdą sumę za możliwość spokoj-

nego wypoczynku. Ludzie ci wycierpieli tak wiele, że teraz angażowali

całą swoją ambicję w uzyskanie względnie wysokich dochodów, co

pozwalało im opłacać bieżące rachunki, bez zacietrzewienia mówić

o polityce, od czasu do czasu pogadać o walce byków i piłce nożnej

i opowiadać pieprzne kawały. W takich rozmowach, porywczych,

ryzykownych, albo nawet nieprzyzwoitych, nigdy nie uczestniczy-

ły kobiety, bo to one głównie musiały w owym okresie być uoso-

bieniem powściągliwości i umiaru. Jedyną ich poważną troską były

wówczas kłopoty związane ze służbą – coraz mniej liczną, coraz

mniej potrzebną i coraz bardziej krnąbrną. Ponadto panie miały do

Page 8: Lekka komedia

8

omówienia jeszcze inne sprawy: wymieniały między sobą przepisy

kulinarne, zdradzały pewne sekrety kuchenne, udzielały sobie nawza-

jem porad, no i, przede wszystkim, długo i szeroko rozprawiały o ciu-

chach, w owej epoce bowiem przedstawicielki płci pięknej – nigdy

nie zapominając o normach obyczajowości – musiały bardzo dbać

o swą aparycję. W tej dziedzinie paryscy krawcy sprawowali tyrańską

(acz bezkrwawą) władzę: w nadchodzącym sezonie spódnica mia-

ła być rozkloszowana albo z ukośnymi godetami, talia dopasowana,

ramiona poszerzone, kołnierzyki koszulowe, dekolty kwadratowe;

dopuszczalne były jedynie kolory pastelowe, a z materiałów jedwab

(także chiński), surah i pika. Chociaż niektóre pisma dla pań wspo-

minały o tendencji do skracania sukien, to jednak żadna przyzwoita

kobieta nie ośmieliłaby się pokazać w spódnicy odsłaniającej łydkę,

czy też w spodniach lub, w lecie, zrezygnować z pończoch. Na Wiel-

kanoc i w Boże Ciało nadal w dobrym tonie był ozdobny grzebień

wpięty we włosy i mantyla. Władze kościelne nie aprobowały fry-

wolnych nowinek, które nie licowały z kobiecą godnością i rozwa-

gą, jakiej należało oczekiwać od niewiasty, i mogły doprowadzić do

lekkomyślnego marnotrawstwa, absolutnie niewłaściwego w sytua-

cji, gdy mniej uprzywilejowana część społeczeństwa żyła w ubóstwie.

Ale owe rozsądne napomnienia były rzucaniem grochu o ścianę. Te

sprawy zresztą, podobnie jak wiele innych, znalazły się na dalszym

planie, gdy nagle spadły na miasto nieznośne letnie upały: w dzień

raził blaskiem rozgrzany asfalt na ulicach, a nocą ludzie nie mogli

spać. W ucieczce przed skwarem całe rodziny zaraz po zakończe-

niu roku szkolnego, gdy tylko przybytki nauki zamknęły podwoje,

przenosiły się do swych letnich willi. Bogaci spędzali wakacje nad

morzem, a średnio zamożni w górach. Niektórzy, ci najlepiej sytuo-

wani, posiadali po dwie letnie rezydencje i wypoczywali na zmianę

to w górach, to na wybrzeżu, uważali bowiem, że chociaż miło jest

rozkoszować się plażą – a zgodnie z nakazami mody należało tej roz-

koszy zażywać – to jednak górskie powietrze przynosi ukojenie dla

ducha i jest bardziej korzystne dla ciała niż morskie. Stwierdzenie

Page 9: Lekka komedia

9

to można uznać za równie stanowcze, jak powierzchowne, jeśli się

zważy, że w tamtych szczęśliwych czasach ludzie mający jakie takie

możliwości cieszyli się godnym pozazdroszczenia zdrowiem.

Tak więc od dnia zabawy w noc świętojańską pod koniec czerwca

aż do święta Matki Boskiej w końcu września miasto pustoszało.

Kobiety wraz z dziećmi i służbą wyjeżdżały, zabierając ogromne

bagaże przytroczone rzemieniami do dachu samochodu, i przenosiły

się na wieś, do letnich rezydencji, mężowie zaś, których zatrzymywał

w Barcelonie obowiązek pracy od poniedziałku do soboty („angielski”

tydzień był wprawdzie znany, ale nie wprowadzano go w życie), jakoś

tam sobie radzili w tej samotności: obiady i kolacje jadali w restaura-

cjach, a brak ogniska domowego kompensowali spotkaniami towa-

rzyskimi przy kawie albo podwójnym seansem fi lmowym w dobrze

klimatyzowanym kinie, gdzie, uciekłszy od gorąca i duchoty, leniwie

osuwali się na miękkie fotele w ostatnich rzędach i gdy tylko gasły

światła i zaczynała się kronika fi lmowa – zapadali w drzemkę, aby nie

ulec zgubnemu wpływowi sentymentalnych romansów prezentują-

cych „kobiety fatalne”, których spojrzenia, śmiech i taniec emanowały

zmysłowością i napełniały serca smutkiem, a w duszach zapalały

płomień. Mężczyźni nie życzyli sobie, aby cokolwiek zmąciło ich

spokój – a kobiety lekkich obyczajów stanowiły zagrożenie, wobec

którego nikt nie mógł czuć się całkowicie bezpieczny; to one przecież

zawsze niosły z sobą grzech, upadek i niezgodę.

2

Woźny, wyłoniwszy się z obłoku pary, wybiegł ze swej budki, gdy

tylko zobaczył wchodzącego Prullàsa. Ukłonił mu się z szacunkiem;

uśmiechał się, ukazując dwa rzędy dużych, rozchwianych zębów,

a w dłoni dzierżył gliniany lichtarz z ogarkiem świecy, ponieważ, jak

twierdził, światło równie nagle znikało, jak się pojawiało. Chociaż

od pewnego czasu nie obowiązywały już ograniczenia, to jednak

Page 10: Lekka komedia

10

najmniejsze przeciążenie, awaria sieci czy jakaś inna przyczyna mog ły

spowodować – i rzeczywiście powodowały, nawet kilkakrotnie w cią-

gu dnia – wyłączenie prądu. W tym momencie jednak w holu teatru

jarzyła się pod sufi tem lampa, a snop żółtego światła padał na gazetę

rozłożoną na półce przy okienku budki. Woźny zamknął na zasuwkę

drzwi wejściowe, aby mieć pewność, że nikt pod jego nieobecność

nie dostanie się do teatru, i skierował się w stronę korytarza, nie

zważając na protesty Prullàsa, który zapewniał go, że niepotrzebnie

się dla niego trudzi. Ja znam drogę, Bonifacy, nie zabłądzę.

Ale woźny znacząco poruszał ręką z lichtarzem, jakby chciał zwró-

cić jego uwagę na ów niewielki, ale użyteczny przedmiot. Gest ten

zdawał się mówić: Gdyby raptem światło zgasło, tak jak to się często

zdarza przez cały wieczór, to co by pan zrobił? Przeszli więc razem

przez korytarz aż do jego węższej części, gdzie nie było już drzwi

ani okien.

To nie tylko u nas, powiedział woźny, nie zatrzymując się. Jak ostat-

nio zgasło, zaraz wybiegłem na dwór: we wszystkich oknach ciemno,

a na ulicy tak samo. No więc chyba to będzie jakaś większa awaria;

może transformator.

Możliwe, przytaknął Prullàs, bardziej z poczucia solidarności niż

z przekonania. Przed kilkoma dniami, w podobnych okolicznościach,

portier z jego domu twierdził, że wszystkiemu winna „ta atomówka”.

W tym czasie prasa, radio i kroniki fi lmowe szeroko komentowały

fakt eksplozji bomby atomowej na pustyni Nevada; nikt nie rozumiał

takich terminów jak „rozbicie atomu” i „reakcja łańcuchowa”, ale

były one na ustach wszystkich. Prullàsa dziwiło i irytowało, że ów

portier mówił „atomówka” zamiast „bomba atomowa”: było to, we-

dług niego, językowe niechlujstwo. Natomiast Bonifacy, skrupulatny

czytelnik wieczornych gazet, przypisywał brak światła czynnikom

o wiele prostszym i nie tak odległym. Wprawdzie zarówno portier,

jak i woźny z teatru, nie mając najmniejszego pojęcia o meritum całej

sprawy, gadali, ot tak sobie, byle pogadać, ale Prullàs w duchu po-

chwalał wyobraźnię Bonifacego, bardziej powściągliwą i swojską.

Page 11: Lekka komedia

11

W tym właśnie momencie zamrugały złowieszczo żaróweczki w kin-

kietach na ścianach korytarza. A nie mówiłem, don Carlos? – wy-

krzyknął Bonifacy. I poprosił go, żeby z łaski swojej potrzymał lichtarz,

a on przez ten czas poszuka zapałek. Zrobił to w samą porę: ledwie to

powiedział, światła pogasły całkiem i korytarz pogrążył się w ciem-

nościach. Bonifacy zapalił zapałkę, po czym przytknął ją do świeczki

tkwiącej w lichtarzu i osłoniwszy dłonią maleńki płomyczek chwie-

jący się na knocie, znów ruszył żwawo korytarzem, którego ściany

zdawały się rozstępować przed człowiekiem oświetlającym sobie dro-

gę i zaraz potem ponownie zamykać za jego plecami. Prullàs, obser-

wując tę przedziwną grę światła i kaprysy geometrii, miał wrażenie,

że krocząc tak za woźnym, odbywa razem z nim podróż poprzez

bezmiar czasu. Przypomniał sobie, że kiedyś, w latach grozy, Boni-

facy pełnił tu funkcję strażaka – była to służba przejściowa i właści-

wie ochotnicza. Z tej właśnie okazji wystarał się o ubiór pochodzący

z teatralnej garderoby: kartonowy hełm wymalowany na purpurowo

oraz czerwoną kurtkę z frędzlami i lamówkami. Ta krzycząca jaskra-

wość miała na celu podkreślenie efektu komicznego, jaki w pieprz-

nych komediach wywołuje należące do rytuału pojawienie się strażaka

w sypialni. Teraz woźny miał na sobie zwykły szary prochowiec. Kory-

tarzem doszli do proscenium; tutaj docierało już wątłe światło ze sceny.

Jeśli pan nic więcej ode mnie nie potrzebuje, to ja tu pana pożeg-

nam, don Carlos, szepnął Bonifacy. Proszę sobie wziąć, powiedział

Prullàs, częstując go papierosem, którego woźny zaraz zapalił od

płomyka świecy. Podczas gdy to robił, Prullàs wsunął mu do kieszeni

prochowca całą paczkę. Woźny zaczął protestować, ale Prullàs prze-

rwał mu stanowczym gestem: Dobrze, dobrze, proszę już iść.

Bonifacy oddalił się z szerokim uśmiechem. W świetle kinkietu,

wiszącego na ścianie nad stołem umieszczonym przy wejściu na scenę,

mężczyzna odwrócony plecami do widowni uważnie przeglądał ma-

szynopis. Scena była oświetlona refl ektorami o niewielkim napięciu,

Page 12: Lekka komedia

12

zasilanymi przez generator, który trzeszczał głucho w głębi, w ja-

kimś kącie. Przestrzeń między stołem reżysera a środkową częścią

sceny, gdzie poruszali się aktorzy, tonęła w półmroku, który sprawiał,

że dochodzące stamtąd głosy wydawały się piskliwe i pozbawione

wyrazu.

Juliusz: Przemyślałem to, Cecylio, przeanalizowałem wszystkie

możliwości i nie widzę innego wyjścia. Tylko zabójstwo.

Cecylia: Zabójstwo! Ależ, Juliuszu…

Juliusz: Tak, Cecylio, mówię ci. Trzeba zamordować Todoliu. I mu-

simy to zrobić szybko.

Cecylia: To znaczy, że… My? my sami – własnymi rękoma?

Juliusz: Tak, moja droga. Niektórych spraw nie można powierzyć

służbie.

Cecylia: I mówisz, że to ma być zrobione szybko?

Juliusz: Jutro po południu.

Cecylia: Och, nie nudź! Będę musiała odwołać wizytę u fryzjera.

Nie można by poczekać do środy?

Juliusz: Nie, w żadnym razie, to musi być jutro. Wszystko już za-

planowałem, wszystko zorganizowałem. Nie może się nie udać…

(Słychać dzwonek). O nieba! Co to było?

Cecylia: Spokojnie, Juliuszu; to tylko ktoś dzwonił do drzwi.

Juliusz: Dzwonił? Kto to może być? Czekałaś na kogoś?

Cecylia: Nie, ale zaraz się dowiemy. Służąca poszła otworzyć.

Ludwiczek (wchodząc): Ju… Ju… Juliuszu, czy woda to roślina,

zwierzę czy mi… mi… minerał?

Juliusz: A któż to zadaje takie pytania?

Ludwiczek: To jest ko… koko… konkurs radiowy. Jak ty byś od…

odpowiedział?

Juliusz: Ja bym powiedział, że woda to… hm… mokre powietrze!

Ludwiczek: Och, Juliuszu, ale z ciebie spry… spryciarz!

( Wychodzi).

Juliusz: Nasz biedny braciszek z każdym dniem robi się głupszy.

Page 13: Lekka komedia

13

Cecylia: Mam nadzieję, że jego obecność w domu nie pokrzyżuje

nam tego… no wiesz.

Juliusz: Chodzi ci o to morderstwo? Ależ co znowu! Przecież on

jest najważniejszym elementem mojego planu.

Cecylia: Ludwiczek?

Juliusz: Psss… ktoś idzie!

Słuca (wchodząc): Panienka narzeczonego… Przepraszam. Na-

rzeczony panienki właśnie przyszedł.

Cecylia (wzburzona): Mój narzeczony? Henryk? Przyszedł tutaj?

O tej porze? Niemożliwe! A nie mówił, po co przyszedł?

Słuca: Nie, panienko. Powiedział, że chciałby się zobaczyć z pa-

nienką.

Cecylia: No dobrze. Powiedz mu, że już idę.

Słuca: Przepraszam. (Dyga i wychodzi).

Juliusz: Tylko tego nam brakowało!

Cecylia: Co go dzisiaj ugryzło? Ojej, żeby czegoś nie wywęszył…

Juliusz (ze złością): Tylko tobie mógł się trafi ć taki narzeczony!

Policjant!

Cecylia: A skąd ja mogłam wiedzieć? Kiedyśmy zaczęli ze sobą

chodzić, nawet mi o tym nie wspomniał. Bo on jest ten… no, taj-

niak. A w ogóle to co w tym złego, że jest z policji? Policjanci to

porządni ludzie.

Juliusz: Policjanci tak, ty idiotko, ale my jesteśmy przestępcami

i właśnie planujemy morderstwo, nie rozumiesz?

Cecylia: A rzeczywiście. Masz tobie! Co za zbieg okoliczności!

Ej, wiesz co? A nie można by tego tak urządzić, że my popełnimy

morderstwo, a potem pozwolimy Henrykowi znaleźć winnego? To

by było wspaniałe dla niego! Poszedłby w górę, prawda?

Juliusz: Jasne. A my… na szubienicę!

No i jak tam? – zapytał Prullàs reżysera, kiedy ten zarządził prze-

rwę. Sam widzisz, odparł reżyser. Chociaż miał lekko ogorzałą skórę,

tak jakby się opalał w górskim słońcu, to jednak, zdaniem Prullàsa,

Page 14: Lekka komedia

14

nie wyglądał zdrowo. Z nawyku nadal mówili obaj ściszonym głosem.

Aktorka grająca główną rolę zaprotestowała, nie wychodząc z kręgu

światła: O czym ci dwaj tak szepczą? Co to za sekrety za naszymi

plecami?

A ciebie co tu sprowadza? – zapytał reżyser, nie zważając na ten do-

cinek aktorki. Prullàs popatrzył na niego zdziwiony, ale zanim zdążył

cokolwiek powiedzieć, tamten dodał, że sprawy wyglądają kiepsko;

czasami całkiem kiepsko, powtórzył, jakby wszystko się przeciw nam

sprzysięgło w najokropniejszy sposób. Praca nie posuwa się naprzód,

aktorzy grają tak, jakby byli debiutantami, dowcipy nie śmieszą, a do

tego jeszcze to ciągłe wyłączanie elektryczności, rzucił na koniec.

Przecież wiesz, Pepe, że jestem do twojej dyspozycji, powiedział

Prullàs; masz na to dowód, przyszedłem, jak tylko mi przekazano

wiadomość od ciebie. Jaką znowu wiadomość, u diabła? – zapytał

tamten ostro; wcale cię nie prosiłem, żebyś przychodził, nie jesteś mi

do niczego potrzebny, i bez tego mam dość spraw na głowie. A nie

dzwoniłeś do mnie dziś rano? Nie mówiłeś, że chcesz się ze mną jak

najszybciej zobaczyć? – spytał Prullàs. Ale zanim dokończył zdanie,

obaj uświadomili sobie, skąd się wzięło to nieporozumienie i kto je

spowodował. Ach, wszystko mi się pomieszało, rzekł; wybacz, że ci

przeszkadzam w pracy, już uciekam.

Wstał, nie mówiąc już ani słowa, i skierował się ku wyjściu, idąc

na ukos przez scenę. Kiedy znalazł się w miejscu oświetlonym re-

fl ektorami, przez chwilę jakby go oślepiło. Usłyszał głos, który go

pytał, dlaczego wychodzi i co takiego się stało, i odparł tylko tyle,

że zobaczą się w barze, po próbie. Starał się mówić tak, żeby prócz

nich obu nie słyszał go nikt z pozostałych, którzy – wyobrażał to

sobie – na pewno teraz nie odrywali od niego oczu.

Zanim dotarł do mrocznego korytarza prowadzącego do foyer, re-

żyser dogonił go i zaczął się tłumaczyć: od pewnego czasu źle się czuł.

Nie wiem, co mi jest, mruknął, przepraszam za to, co ci powiedziałem.

Niczego nie słyszałem, Pepe, powiedział Prullàs, obejmując ramie-

niem reżysera; o mojej sztuce pogadamy innym razem. I nie martw się

Page 15: Lekka komedia

15

o dialogi: to, co nie będzie nam się podobało, możemy zmienić i po

krzyku. W końcu Pa, pa, cwaniaczku! to nie jest Calderon de la Barca.

Jasne, odparł tamten. Wyglądał tak, jakby zaraz miał się rozpłakać.

Prullàsowi zrobiło się go żal. Zawsze tak było, Pepe: z najsłabszego

tekstu robiliśmy w końcu coś, co okazywało się rewelacją, tym razem

też nam się powiedzie. Oczywiście, zgodził się reżyser.

3

Jakie długie dni mamy o tej porze roku, don Carlos, dochodzi

dziewiąta, a jeszcze można czytać gazetę, nie zapalając światła, za-

uważył kelner.

Cztery stoliki, osiem metalowych krzeseł i dwa pasiaste parasole

od słońca, ustawione na chodniku, stanowiły coś w rodzaju ogród-

ka przy barze; ogródek ten upiększało i oddzielało od reszty świata

dwanaście glinianych, napełnionych suchą ziemią donic, w których

walczyły o przetrwanie wątłe drzewka. Z wnętrza baru docierał tu-

taj stęchły zapach beczek z winem. Prullàs przytaknął. Zawsze kie-

dy latem wychodzi o tej porze z teatru, zdumiewa go to naturalne

światło, powiedział. Ale co by się stało z nami, gdyby nie było sztucz-

nego cienia?

Kelner nie wydawał się usposobiony do towarzyszenia mu w tych

rozważaniach. Przez całe życie był kelnerem, miał trzech synów

i wszyscy oni również byli kelnerami, każdy w innej barcelońskiej

restauracji czy barze. Myślę, don Carlos, że człowiek może się przy-

zwyczaić do wszystkiego, powiedział.

Prullàs zajął miejsce przy jednym ze stolików, skąd mógł obser-

wować boczne drzwi teatru, zamówił duże piwo i porcję sardeli

w occie, a potem zawołał czyścibuta – który już na niego czatował,

nie przeszkadzając jednak w rozmowie z kelnerem – dał mu trochę

drobnych i posłał do najbliższego kiosku po gazetę wieczorną, ga-

zetę sportową i pismo poświęcone korridzie. Kiedy tamten wrócił,

Page 16: Lekka komedia

16

Prullàs podarował gazetę sportową kelnerowi. Nowinki z korridy

dał czyścibutowi, ale przedtem rzucił okiem na zdjęcia. Jedno z nich

zostało zrobione w chwilę potem, jak byk w sposób bardzo efektowny

wziął toreadora na rogi: byka nie było widać, był tylko ranny toreador,

którego cała ekipa w pośpiechu wyprowadzała z areny. Jakość tej

fotografi i, czy może reprodukcji pozostawiała wiele do życzenia: cień

i blask, niekontrastowane, stapiały się w monotonną szarość, która

nadawała całej tragedii obrzydliwie szpitalny wyraz. W notatce pod

zdjęciem wyjaśniano, że wypadek był niegroźny; po kilku minutach

toreador wrócił, kulejąc, na arenę i pośród owacji dokończył walkę.

Prullàs niedbale zaczął przerzucać wieczorną gazetę „Noticiero”.

Starał się w ten sposób uprzyjemnić sobie czas oczekiwania. Cho-

ciaż, jak sądził, poradził sobie z tamtą sprawą, to jednak po starciu

z reżyserem był rozżalony i zakłopotany. Teraz czytał wydrukowane

dużymi czcionkami tytuły artykułów, nie zważając na ich treść, i sły-

szał – nie słuchając – gadaninę czyścibuta, znawcy tauromachii, dla

którego „nic już, don Carlos, nie mogło być takie jak przedtem od

czasu tamtego przeklętego wieczoru w Linares” *.

W końcu obserwowane kątem oka przez Prullàsa drzwi teatru

otworzyły się i wyszła Mariquita Pons. Prullàs złożył gazetę, wstał

i uniesioną ręką dał znak aktorce. Słynna gwiazda odpowiedziała

podobnym gestem i skierowała się w jego stronę. Jej delikatna postać,

pozorna prostota stroju, sposób chodzenia sprawiały, że wydawała

się jeszcze młoda; po czym, gdy znalazła się bliżej, to pierwsze wra-

żenie ulegało zmianie. Teraz ukośnie padające światło przedłużało

magiczny efekt świateł rampy.

Wciąż przytrafi a mi się to samo, pomyślał Prullàs, patrzę na nią i jej

nie poznaję. Poza teatrem jej powierzchowność wydawała się nijaka.

Nic w jej wyglądzie nie usprawiedliwiało entuzjazmu, jaki wzbudza-

ła w publiczności, mówił sobie w duchu. Można by powiedzieć, że

* W Linares w sierpniu 1947 r. poniósł śmierć na arenie słynny matador Manolete

(Manuel Rodriguez Sánchez).

Page 17: Lekka komedia

17

zależnie od kaprysu potrafi nie tylko zmieniać sposób wysławiania

się, ale również rysy twarzy, fi gurę i wzrost. Być może na tym polega

jej wielkość: na umiejętności pobudzania wyobraźni widzów, myślał

Prullàs, patrząc, jak podchodzi do jego stolika. Kim ona jest napraw-

dę? – zastanawiał się. Sławną aktorką u schyłku młodości, pragnącą

jedynie podobać się i być kochaną przez publiczność? Damą, która

błyszczy w salonach i, pełna uroku, zwraca uwagę swym swobodnym

zachowaniem? A może jedną z osób, w które tak przekonywająco

wciela się na scenie? Doprawdy, istota złożona z samych paradok-

sów! Chciałbym wiedzieć, z którym jej wcieleniem miałem do czynie-

nia przez te wszystkie lata: może z jakimś zlepkiem tamtych trzech,

a może z jeszcze inną kobietą, którą znam jedynie ja; albo z żadną

z nich, tylko z kolejną postacią z jej repertuaru, myślał.

Kelner, który podbiegł, jak tylko się zjawiła, i którego poprosiła

o porcję krewetek pieczonych na blasze i biały wermut, obsługiwał ją

z wielkim szacunkiem, ale nie wyglądało na to, by był nią oczarowany;

słynna aktorka z pewnością nie trwoniła swego uwodzicielskiego

wdzięku dla kogoś takiego, zauważył Prullàs.

Gwiazda, jak gdyby potrafi ła czytać w jego myślach, założyła nogę

na nogę, odsłaniając kształtne kolana. Co zaszło między wami? – za-

pytała. Sam bym chciał to wiedzieć, Kiki, odparł Prullàs. Jego współ-

praca z Gaudetem trwała od wielu lat. Zawsze zdarzały się tarcia,

nieuniknione między autorem a reżyserem, a nawet od czasu do

czasu wybuchała gwałtowna kłótnia, niewolna od pogróżek i wy-

zwisk. Ale teraz wydawało się, że reżyser żywi do niego jakąś pełną

złośliwości niechęć, wyjaśnił jej Prullàs. I dodał, że takie zachowanie

świadczy chyba o złym stanie jego zdrowia. Mariquita Pons była tego

samego zdania. Także wśród aktorów panowała atmosfera przygnę-

bienia i jakby opadł zapał do pracy, a było to wynikiem owej niczym

nieusprawiedliwionej zmiany w postawie reżysera, z którym wszy-

scy pracowali już przedtem wielokrotnie. Ale, dorzuciła zaraz, nie

dlatego zaaranżowała to spotkanie. Ściągnęła go tutaj, bo chce, żeby

poszedł z nią wieczorem do kina. Jeżeli nie masz nic przeciw temu,

Page 18: Lekka komedia

18

że ktoś cię zobaczy, jak kroczysz pod rękę z tą oto potrójną piętna-

stolatką, powiedziała, wskazując palcem na siebie.

Prullàs jednak nie mógł oderwać myśli od tego, co go dziś tak roz-

gniewało. Wybaczam Gaudetowi niegrzeczne zachowanie, mruknął,

ale nie wiem, dlaczego powiedział, że moje dowcipy są chybione.

Jeżeli mnie zabierzesz do kina, to ci powiem, odparła aktorka. No

więc mów, a potem pójdziemy do kina. W odpowiedzi zażartowała:

O nie, mój panie, najpierw kino. A twój mąż? – zapytał Prullàs.

W Madrycie, odparła, a jej słowom towarzyszyło pogardliwe mach-

nięcie ręką, jak zwykle gdy wspominała o tym mieście. Jej rodzice

pochodzili z Walencji, ale kaprys losu sprawił, że ona urodziła się

w Hawanie, a dzieciństwo i młodość spędziła w Madrycie. Tam też

zaczęło się jej życie artystyczne i związane z nim sukcesy na scenie.

Potem wyszła za pewnego Katalończyka i przeniosła się do Barce-

lony, a wówczas w jej błyskotliwej karierze nastąpił zastój. Grając

w komediach Prullàsa – a nie mogło jej zabraknąć w żadnej premie-

rze – zyskała wielkie powodzenie w Barcelonie, a potem podczas

objazdowych występów w całej Hiszpanii, ale wielkie role drama-

tyczne wydawały się zarezerwowane dla aktorek z Madrytu, gdzie

teatr zawsze traktowano z powagą. Kino również nie korzystało z jej

usług, a jeżeli już, to proponowano jej małe, dość nieskomplikowane

role w komediach obyczajowych. Na myśl o tym słynna aktorka

wpadała w ponury nastrój. Zrezygnowałam ze sławy dla mężczyzny,

który teraz z powodu interesów przebywa wciąż w Madrycie, zwykła

mawiać Mariquita Pons.

A o jakim fi lmie myślałaś? – zapytał. W odpowiedzi wyjęła z torebki

program i pokazała mu. Prullàs przeczytał reklamę: nie istniało

dla niej nic prócz własnego kaprysu. Pod tym gładkim

zdaniem widniały twarze Bette Davis i Olivii de Havilland. Aleś mnie

wrobiła, kazać mi oglądać takie coś! – zaprotestował.

Page 19: Lekka komedia

19

4

Po wyjściu z kina, kiedy zmierzali do samochodu zaparkowanego

na Rambla de Cataluña, słynna aktorka uwiesiła się u jego ramienia.

Noc była ciepła i bezwietrzna. W głowie Prullàsa rozbrzmiewały

wciąż jeszcze fi lmowe dialogi:

– Jeszcze jeden kieliszek, nalej mi, Mitch.

– Już dość wypiłaś, Peggy. Może byś poszła do domu?

– Och, Mitch, bądź dla mnie miły. Jeszcze jeden i już mnie nie

ma, obiecuję.

– Co ci jest? Znów się spotkałaś z panem Mortonem?

– Och, Mitch, dlaczego wszyscy interesujący mężczyźni są żo-

naci?

– Może powinnaś poszukać sobie innej pracy, Peggy.

– Na przykład w sklepie pani Merryweather? Zapomnij o tym,

Mitch. Nie po to przyszłam na świat, żeby mieć teściową

i czwórkę albo piątkę dzieciaków. A w ogóle to co w tym złego,

że chcę się trochę rozerwać?

– Ale nie wszystko w życiu jest rozrywką, Peggy.

Chodźmy coś zjeść, Carlos; konam z głodu i pragnienia. Prullàs nie

odpowiedział. Nie bardzo mu się podobał pomysł wystawiania się na

widok publiczny w towarzystwie Mariquity Pons, której popularność

z góry przekreślała jakąkolwiek próbę zachowania anonimowości, ale

nie chciał odmawiać. Całkiem cicho podszedł do nich jakiś żebrak;

miał taką minę, jakby szykował się do wyjawienia niezwykle ważnej

tajemnicy. Moja stara leży w łóżku, ma suchoty, szepnął. Prullàs dał

mu pesetę i żebrak odszedł, mamrocząc podziękowania. Przyznaj,

że fi lm ci się podobał, powiedziała. Nie, odparł Prullàs. E, pewno tak

mówisz, bo nie lubisz kina, uznała. Jasne, jak mogę lubić? – odrzekł

Prullàs; w kinie wszystko jest nieprawdziwe, nie wiem, jak możesz

Page 20: Lekka komedia

20

to brać na serio; i w ogóle jak ktokolwiek może brać na serio takie

mówiące fotografi e. Masz rację, Kiki, mnie kino drażni. Zwłaszcza

kino amerykańskie. W amerykańskich fi lmach ludzie nazywają się

tak, że trudno to zapamiętać, i przez cały rok mieszkają w swoich

letnich willach, co w tym interesującego?

To, że skłania do marzeń, powiedziała Mariquita Pons; normal-

ni ludzie lubią marzyć, że mieszkają w piętrowej willi, z gankiem,

garażem i ogrodem. I że nie nazywają się Pérez ani García, tylko

mają jakieś zagraniczne nazwiska; myślą, że to nazwisko przeniesie

ich daleko stąd, daleko od miejsca ich pracy, od domu, rodziny, od

wszystkiego, czego nie znoszą. Takie osoby żyją w tym fi lmie, któ-

rego projekcję mają nieustannie w głowie; od czasu do czasu muszą

ją przerwać i nawiązać kontakt z rzeczywistością, ale wkrótce znów

gaszą światła i zagłębiają się w fi lmie, który same sobie wymyślają,

reżyserują i w którym grają główne role. Ale co do mnie, to wcale

bym nie chciał nazywać się Broderick Crawford, a tym bardziej mieć

takiej gęby jak on, powiedział Prullàs.

W restauracji „Terminus” maître d’hôtel nie dał po sobie poznać,

że jest z nimi zaprzyjaźniony, ale natychmiast zaprowadził ich do

stolika znajdującego się nieco na uboczu, w dyskretnym zaciszu. Tam,

już z dala od wścibskich spojrzeń klienteli, przywitał ich serdecznie

i zapytał o zdrowie. Prullàs poprosił o koniak. Dla mnie to samo, Luis,

powiedziała słynna aktorka. Dopiero co mówiłaś, że jesteś głodna,

zauważył Prullàs, kiedy kelner się oddalił. Moim zdaniem koniak jest

odżywczy, a zarazem można nim zaspokoić pragnienie, odparła.

Zaczęli z wolna popijać koniak, a Prullàs powrócił do sprawy, która

go trapiła od kilku godzin. Czy naprawdę próby jego komedii utknęły

w martwym punkcie, jak to stwierdził reżyser? A jeżeli tak, to dla-

czego? Może z powodu jego szwankującego zdrowia? Mariquita Pons

przytaknęła. To możliwe, powiedziała, a poza tym dlatego, że sztuka

rzeczywiście jest naciągana, dodała.

Page 21: Lekka komedia

21

Prullàs jednym haustem wypił resztę koniaku. Podniesionym gło-

sem odparł, że ona mówi to tylko po to, żeby mu dokuczyć, zemścić

się, ponieważ przed chwilą obnażył całą bezsensowność jej głupiej,

niczym nieusprawiedliwionej sympatii dla kina. No więc dobrze, jedź

sobie do Hollywood, możesz być szeryfem w jakimś westernie! – rzekł

na koniec. Mariquita Pons, nie okazując gniewu, odrzekła, że nie wie,

co ma znaczyć ten jego ton. Przecież sam ją prosił, żeby powiedzia-

ła, co myśli o tej sprawie, no to powiedziała. Oczywiście, jeśli on woli

komplementy od prawdy, to na pewno znajdzie się wiele osób, które

go będą wychwalać; czego jak czego, ale pochlebców i liżydupków to

w tym naszym parszywym światku nie brakuje, powiedziała. Ale ja

mówię, jak się rzeczy mają i co o tym myślę, dodała po chwili; czy ci

się to podoba, czy nie, nazywam rzeczy po imieniu; no i chyba ci się

trochę podoba, bo inaczej nie trzymałbyś się ciągle mojej spódnicy. To

ci się tylko tak wydaje, Kiki, powiedział Prullàs; ja z zasady czepiam się

każdej spódnicy. I nigdy nie przejmuję się tym, co mi mówisz. No bo

popatrz: dlaczego Pa, pa, cwaniaczku! ma być niewypałem? Ponieważ

tekst brzmi sztucznie, bohaterowie są nieprawdziwi, a dowcipy stare

jak świat, odparła Mariquita Pons; nie uważasz, że to wystarczająco

mocne argumenty? Wystarczająco mocne, ale fałszywe, oświadczył

Prullàs; intryga jest pomysłowa, rozwiązanie zaskakujące, a dowcipy

tak zabawne, że sam się śmieję, kiedy je słyszę.

Właśnie, i tylko ty jeden, kochanie, odparła. Postawiła kieliszek na

stoliku, westchnęła i po chwili dodała: Na miłość boską, Carlos, co

ci przyszło do głowy, żeby dzisiaj pchać na scenę jakiegoś jąkałę? To

już sto lat temu wyszło z mody.

Zgoda, przyznaję, że nie zamierzałem naruszać przyjętych wzor-

ców, odparł Prullàs; w końcu taka postać jak Ludwiczek to postać

klasyczna; należy do starej, wielkiej tradycji: tradycji błazna, postaci

tak zwyczajnej w teatrze naszego Złotego Wieku. Urozmaica akcję

w tych miejscach, gdzie dialog nieco się przedłuża, i zapełnia chwi-

lową pustkę, tak jak w mojej sztuce: ktoś puka do drzwi, służąca bieg-

nie otworzyć, wszyscy milkną, ciekawi, kto jest tym nieproszonym

Page 22: Lekka komedia

22

gościem; w tym momencie zjawia się błazen, wprowadza pewną nutę

humoru, a służąca może tymczasem spokojnie wyjść i wrócić.

No już dobrze, tylko mów trochę ciszej, bo wszyscy się na nas ga-

pią, zwróciła mu uwagę słynna aktorka. I dodała: Jestem zmęczona,

zawieź mnie do domu.

5

Spał do południa. Potem ogolił się i wszedł pod prysznic, a następ-

nie, już ubrany, zadzwonił do Gaudeta. Głos reżysera w słuchawce

wydawał się rozlazły, jakby i on też późno się obudził, ale zaproszenie

Prullàsa przyjął natychmiast. Miło mi, że się na mnie nie gniewasz

po wczorajszym spotkaniu, powiedział. Nie gniewam się, ale jeżeli

nadal będziesz gadał głupstwa, to rozgniewam się naprawdę, odparł

Prullàs i powiesił słuchawkę.

Zjadł śniadanie i uważnie przeczytał poranną prasę. W gazetach

niewątpliwie widać było letnie rozluźnienie. Większość stałych ko-

respondentów i współpracowników była na wakacjach, a ci, którzy

pozostali na posterunku, ograniczali się – czy to z braku godnych

dziennikarskiego pióra wydarzeń, czy dlatego że ich zdaniem czy-

telnicy nie życzyli sobie, by im zakłócano wakacyjny spokój – do

zapełniania stron krótkimi, mało istotnymi notatkami. Gros infor-

macji stanowiły relacje z zabaw ludowych i z korridy oraz wiado-

mości o dziwnych wydarzeniach, niewytłumaczalnych zjawiskach,

niezwykłych wynalazkach i (ostatnia deska ratunku) o zbiorze jakichś

wyjątkowo dorodnych płodów rolnych. Kolumny aktualności i ko-

mentarze były w rękach zastępców, którzy zależnie od przypływu

natchnienia wyrażali swoje poglądy na wszelkie sprawy tego świata

i wypowiadali najbardziej banalne opinie z taką żarliwością, jakby

właśnie cudownym sposobem odkryli drogę prowadzącą do tych

całkiem pospolitych i wyświechtanych konkluzji. Tego ranka ko-

lumna zagraniczna informowała o pojawieniu się latającego talerzyka

Page 23: Lekka komedia

23

nad pustynią Nevada i o wznowieniu procesu norymberskiego. Te

procesy, z którymi łączyły się swego czasu tak wielkie oczekiwania,

w końcu, wraz z upływem lat, przestały wzbudzać emocje, kiedy

najbardziej znani przestępcy – ci, których już same podobizny opub-

likowane w prasie wywoływały burzę gwałtownych i sprzecznych

uczuć; ci, którym zarzucano czyny o takim stopniu perwersji, że

włos jeżył się na głowie – zostali osądzeni i otrzymali odpowiednio

wysokie wyroki, zaraz potem w przyśpieszonym trybie wykonane.

Teraz przed sędziami, zakłopotanymi wobec prawodawstwa, zgod-

nie z którym mieli orzekać, i wobec prawdy, w imię której zostali

powołani, stawali niżsi rangą ofi cerowie, urzędnicy i zwykli obywa-

tele, a ich wykroczenia, popełnione w okresie zamętu, nastręczały

więcej problemów moralnych niż prawnych. Czy naprawdę winni

są ci – zastanawiano się na łamach najpoważniejszych gazet – co

jedynie wykonywali rozkazy zwierzchników lub skrupulatnie, ale

bez złej woli i nienawiści, wypełniali swe obowiązki, nie zważając

na krzywdę, jaką mogły przynieść osobom trzecim ich czyny, z racji

pewnych powiązań stawiających ich w łańcuchu przyczyn i skutków,

łańcuchu nieprzewidywalnym i, koniec końców, nienaruszalnym?

Dyskusja na ten temat toczyła się od wielu lat, a w praktycznym

rozstrzygnięciu wątpliwości więcej chyba znaczyły racje zwycięzcy

niż moralisty. Prullàs przyjmował te sprawy z całkowitą obojętnością.

Jednak tego dnia informacja zawierała pewien dodatkowy, interesu-

jący szczegół. Na ławie oskarżonych zasiadł znany i podziwiany na

całym świecie spadkobierca słynnej dynastii, człowiek o mitycznym

nazwisku: Alfried Krupp. Sława rodziny Kruppów sięgała wieku

xvi, kiedy to jeden z przodków człowieka, który miał być teraz

osądzony w Norymberdze, zaczął produkować broń na potrzeby

wojny, nazwanej potem trzydziestoletnią. Od tamtych odległych

czasów żadna większa europejska wojna nie mogła być skuteczna

bez współpracy z rodziną Kruppów. Przez cztery wieki rodzina ta

była całkowicie zaangażowana w produkcję i udoskonalanie armat.

Nie to było wszakże powodem, dla którego Alfried Krupp zasiadł na

Page 24: Lekka komedia

24

ławie oskarżonych. Nie robiono mu zarzutów z tego, że produkował

broń, ale że swój ogromny przemysł i majątek oddał na usługi złej

sprawy.

Prullàs wyszedł z domu i zajrzał do księgarni na rogu; był to

niewielki lokal, dość niski, zastawiony półkami z ciemnego drewna

i z drewnianym parkietem. Na zapleczu znajdowała się mała dru-

karnia, gdzie mieszkańcy całej dzielnicy zamawiali sobie wizytówki

i papier listowy z pieczątkami. Na wiosnę drukarnia była czynna od

świtu do zmierzchu, bo odbijano obrazki do pierwszej komunii i za-

proszenia na wesela. W części sklepowej sprzedawano także artykuły

papiernicze i szkolne. Gęste powietrze księgarni było przesiąknięte

zapachem papieru, farby, gumy do wycierania i kleju. Choć było

tam bardzo gorąco i oddychało się z trudem, Prullàs dobrze się czuł

w tym lokalu: to spokojne miejsce działało na niego kojąco.

Nie wyjeżdżacie państwo na wakacje? – zapytał, zwracając się do

kobiety, która podeszła do lady. Uniosła oczy ku sufi towi. El meu

marit!– wykrzyknęła. Jej mąż był intelektualistą; mniej więcej dwa-

dzieścia lat temu złożył swój podpis pod jakimś futurystycznym

manifestem i opublikował tomik wierszy, które, niepozbawione war-

tości, niewiele miały wspólnego z zasadami głoszonymi w owym

manifeście, a raczej lansowały wyklęte przezeń stereotypy. A poza

tym nie stronił od alkoholu, toteż zamiast okazać się przeklętym

poetą, czego zapewne pragnął, stał się w końcu na wpół zidiociałym

inwalidą, udręczonym przez powtarzające się co jakiś czas strasz-

liwe ataki delirium. Zanim znalazł się w tym pożałowania godnym

stanie, ożenił się z dziewczyną z tej samej dzielnicy, niezbyt ładną,

łatwowierną i niewykształconą. Po kilku latach to ona musiała się

zająć sklepem, aby utrzymać całą rodzinę, włącznie z matką pijaka,

a ponadto dbała o dom i o chorego męża; pomagała jej w tym tylko

córka, jedynaczka – Prullàs znał ją od urodzenia – której od szóstego

roku życia zaczęto powierzać odpowiedzialne prace w domu. Teraz ta

biedna dziewczynka miała już dziesięć lat i zapowiadała się na osobę

równie energiczną i pozbawioną wdzięku jak jej matka.

Page 25: Lekka komedia

25

Są jakieś nowości? – zapytał Prullàs, wskazując na półki. Kobie-

ta z rezygnacją potrząsnęła głową. Letnie miesiące to dla wydaw-

ców martwe miesiące, powiedziała. Ale, dodała, właśnie skończyła

czytać wydaną w zimie powieść Bernanosa, która bardzo ją poru-

szyła. Prullàs skinął głową. Długi jest cień cyprysa? To powieść takie-

go młodego pisarza z Valladolid. Z czysto komercjalnych powodów

i jakby niepostrzeżenie ta kobieta stała się z upływem lat znawczy-

nią literatury współczesnej. Ponieważ zachowywała się w sposób

całkiem bezpretensjonalny, Prullàs wysoko cenił jej opinię. Kupił

powieść Pearl S. Buck dla Martity i dwa egzemplarze najnowszej

książki Simenona.

Ale i tak przyszedł do „Parellada” grubo za wcześnie. Zajął miejsce

przy stoliku na tarasie, w cieniu drzewa, zamówił wermut z oliwkami

i otworzył jedną z książek, które przed chwilą kupił. Gaudet zjawił

się, zanim zdążył przeczytać pierwszy rozdział. Wygląda na całkiem

niezłą rzecz, powiedział; proszę, to dla ciebie, specjalnie kupiłem

drugi egzemplarz.

Wręczył ten drugi egzemplarz przyjacielowi, który podziękował

bez entuzjazmu i wsunął książkę do lewej kieszeni bluzy. Po czym

rozejrzał się z roztargnieniem, bo przy sąsiednich stolikach już zaczęli

zasiadać stali bywalcy. Przed tarasem ustawił swój wózek facet z gołę-

biami. W wózku roiło się od ptaków; niektóre, czy to aby je odróżnić

od zwykłych gołębi ulicznych, czy też dla efektownego wyglądu, miały

ufarbowane na jaskrawy kolor podgardla albo wewnętrzną stronę

skrzydeł; uwolnione z klatek, fruwały dokoła gołębiarza i gdy tylko

dał im znak, siadały mu na ramieniu albo na metalowej obręczy

przymocowanej do wózka. Czasami, ku uciesze widzów, gołąb, nic

sobie nie robiąc z rozkazu człowieka, siadał mu na kapeluszu; jednak

aż nazbyt wyraźnie rzucało się w oczy, że jest to pomyłka zamierzona

i cierpliwie przedtem ćwiczona. Zresztą cała scenka i tak nie była

zbyt zabawna.

Page 26: Lekka komedia

26

Wracając do naszej wczorajszej sprzeczki… – zaczął Gaudet. Co

ty, zapomnij już o tym wszystkim! – wykrzyknął Prullàs, nie dając

mu dokończyć. Gaudet zapadł w ponure milczenie; z pewnością

przygotował już sobie krótką mowę usprawiedliwiającą, która te-

raz, na skutek wielkoduszności interlokutora, miała pójść na marne.

Domyślając się tego, Prullàs dodał: W porządku, jeżeli poczujesz się

lepiej, przepraszając mnie, to przeproś i zakończmy sprawę.

Gaudet odpowiedział nieokreślonym gestem, który miał znaczyć:

No dobrze, nie róbmy z tego problemu. Co z tobą, Pepe? Jesteś cho-

ry? – zapytał Prullàs, widząc, że przyjaciel uznaje temat za wyczer-

pany. Twarz Gaudeta spochmurniała. Nie wiem, stary, wykrzyknął.

Od kilku miesięcy źle się czuję i nie wiem, co mi jest, wyjaśnił. Prullàs

zapytał, czy był u lekarza. Tak, byłem u mojego lekarza domowego,

odparł tamten; osłuchał mnie, zmierzył ciśnienie, obmacał i dokład-

nie obejrzał. No i co? No i nic.

Tym lepiej, powiedział Prullàs. Jeżeli naprawdę nic, to istotnie

lepiej. Ale skoro nic, to co znaczą pewne symptomy? – westchnął

Gaudet. Może po prostu jesteś zmęczony, powiedział Prullàs, albo

coś cię dręczy; coś, czego sam sobie dokładnie nie uświadamiasz, ale

co cię niepokoi. Przecież wiesz, że nerwy atakują w sposób, którego

najmniej byśmy się spodziewali. Gaudet uśmiechnął się: To samo

mówił mi lekarz. I jednym tchem dodał, że nie śpi po nocach, chociaż

nie ma po temu żadnego racjonalnego powodu. Myślisz, że to tylko

przewrażliwienie? – zapytał.

Przelatujący dość nisko gołąb usiadł na sąsiednim stoliku i prze-

wrócił skrzydłem kufel z piwem. Gołębiarz podbiegł zaraz do stolika,

był zakłopotany i przestraszony. Będzie pan musiał zapłacić! – krzyk-

nął poszkodowany klient. Gołębiarz stał z pokorną miną, zdając się

mówić: Ma pan rację, ale ponieważ jestem ubogi, mogę pana tylko

przeprosić. Kelner zbierał szmatką rozlany na marmurowym blacie

płyn i dawał znaki koledze, żeby natychmiast przyniósł drugi kufel.

Znasz mnie lepiej niż ktokolwiek inny, Carlos, powiedział Gaudet,

kiedy sprawę załagodzono; nigdy nie byłem mazgajem. Ale teraz,

Page 27: Lekka komedia

27

z takich czy innych powodów, jestem przygnębiony. To, co robię,

nie interesuje mnie, praca stała się dla mnie prawdziwym ciężarem.

Wydaje mi się, że robię coś zupełnie niepotrzebnego. Całą swoją

przeszłość oceniam jako pustą i głupią. I naprawdę się martwię, że

moje przygnębienie może być symptomem choroby. Nie dlatego, że

mogłoby to się fatalnie skończyć. W najgorszym razie umrę o ileś

tam lat wcześniej, niżby mi się należało, a to nie takie straszne. Kiedy

się urodziłem, nikt mi nie gwarantował, że dożyję późnej starości.

Ani nawet, że dożyję takich lat, jakie mam teraz. Iluż to znajomych

zostało po drodze! Ale jednego się boję, Carlos, i to mogę powiedzieć

tylko tobie; boję się, że się rozchoruję i będę już do niczego. Bo jeżeli

koniec nie nadejdzie szybko, kto będzie mnie pielęgnował?

Nie wywołuj wilka z lasu, stary, powiedział Prullàs; trudności trzeba

pokonywać, w miarę jak się pojawiają, wszystko inne to tylko psucie

sobie krwi. A co do tego, że, jak mówisz, czujesz się niepotrzebny,

cóż ci mam powiedzieć? W pracy wszyscy cię kochają i podziwiają;

masz duże osiągnięcia i czeka cię jeszcze niejeden sukces. A teraz

przechodzisz chwilowe załamanie, to zły moment dla ciebie. Nie

przejmuj się! Jak przyszło, tak też i minie. Postaraj się patrzeć na

życie od dobrej strony i nie dopuszczaj do tego, żeby czarne myśli

zakłócały ci pracę.

Aha, wylazło szydło z worka, oto nareszcie prawdziwy powód two-

jego niepokoju, zaśmiał się Gaudet. Jeżeli mnie szlag trafi , kto będzie

reżyserował twoje farsy dla idiotów? Nie ma obawy, mój drogi, Pa, pa,

cwaniaczku! będzie miało powodzenie, i tu, w tym samym miejscu,

będziemy jeszcze oblewali setny spektakl. Sztuka jest w sam raz. Wiem,

że Kiki cię wkurzyła. Nie bierz sobie do serca jej przytyków: ona po

prostu chce, żebyśmy zwracali więcej uwagi na nią, a mniej zajmowali

się samą sztuką. Oczywiście pewne drobiazgi trzeba będzie jeszcze

poprawić, na przykład coś zrobić z tym jąkałą, ale w sumie wszystko

gra. Aktorzy jeszcze nie całkiem weszli w role, nawet Kiki nie ma tej

lekkości co kiedyś, nie wiesz, czy nie miała ostatnio jakichś kłopo-

tów? Nie, przeciwnie, powiedział Prullàs, znam ją dobrze i wiem, że

Page 28: Lekka komedia

28

teraz idzie naprzód pełną parą. No więc nie przejmuj się tak bardzo

tym, co mówi, powiedział reżyser, przecież wiesz, jakie one są, te

kobiety, no nie? Nie, nie wiem, Pepe, odparł Prullàs, a może ty wiesz?

Gaudet uważnie wczytywał się w kartę przyniesioną przez głów-

nego kelnera. Po dłuższym wahaniu zamówił w końcu dorsza z wody.

Prullàs poprosił o sałatkę rosyjską, faszerowane bakłażany i cynaderki

po hiszpańsku. Chociaż nic tego nie zapowiadało, niebo nagle się

zachmurzyło. Zniknęły z obrusa plamy słonecznego światła prze-

nikającego przez liście drzew. A skoro już mówimy o kobietach, po-

wiedział Prullàs, to skąd, u diabła, wzięła się tutaj ta mała, co gra rolę

służącej w Pa, pa, cwaniaczku!? Nigdy przedtem jej nie widziałem.

Ja też nie, to jakiś nowy nabytek, powiedział reżyser; i myślę o niej to

samo co ty, ale cóż na to poradzić? Czyjaś protegowana? – zapytał

Prullàs. A jakże, odparł Gaudet; jest ładniutka i ma dobre chęci. Ma

złą dykcję, powiedział Prullàs; a rusza się, jakby miała protezy zamiast

nóg. Co do nóg, to nie masz racji, nie są to żadne protezy i może

właśnie w tym sęk, powiedział Gaudet; ale też nie trzeba przesadzać:

dziewczyna jest jeszcze onieśmielona, a poza tym to nie taka łatwa

rola. Wymaga odtwórczyni żywej jak iskra, a sam wiesz, jak o to

trudno na scenie. Jeśli chcesz, to z nią pogadaj: jest niegłupia i ma

wiele zapału do tej pracy.

Nie, nie, powiedział Prullàs, wolę ją zostawić tobie. A poza tym mia-

łem zamiar wyjechać do Masnou, pobyć parę dni z rodziną, chociaż

nikt tam za mną nie tęskni: dzieci są szczęśliwe beze mnie, a Martita

ciągle narzeka, jak przyjadę, ale tak naprawdę to bardzo dobrze się

tam czuje. Zostanę z nimi parę dni, tyle ile wytrzymam.

Gołębiarz obchodził stoliki, podsuwając gościom swój kapelusz

upstrzony ptasimi odchodami. Prullàs wrzucił mu do kapelusza

banknot i uliczny artysta oddalił się w głębokich ukłonach. Nie za

dużo mu dałeś? – zapytał Gaudet, który nie był zbyt hojny. Kto wie,

może i my kiedyś tak skończymy, powiedział Prullàs.

Page 29: Lekka komedia

29

6

Kiedy wrócił do domu, Sebastiana poinformowała go, że dopiero

co wyszedł pan Poveda. Siedział tutaj i czekał na panicza, ale że pa-

nicza wciąż nie było, no to sobie poszedł, powiedziała. Mimo że

służąca otworzyła szeroko okno, w przedpokoju unosił się jeszcze

swoisty zapach Povedy. Coś mi się wydaje, że ten pan ma nie po kolei

w głowie, dodała. Sebastiana miała niskie czoło i spłaszczony nos,

a brwi zrośnięte i gęste; była to twarz toporna i nieforemna, niemal

potworkowata, ale błyszczały w niej oczy bystre i przenikliwe. Czy

mówił, że jeszcze przyjdzie? – zapytał Prullàs. Tak, o innej porze,

powiedziała Sebastiana. Panicz będzie jadł kolację w domu? Chyba

nie, odparł Prullàs; mam zamiar po południu wybrać się do Masnou.

Na razie jestem u siebie w gabinecie, dasz mi znać, jakby się znowu

zjawił pan Poveda, a każdemu innemu mów, że wyszedłem.

W gabinecie było gorąco. Prullàs opuścił żaluzje i uchylił lufciki od

strony balkonu. Chociaż nie wpadło ani odrobinę więcej powietrza,

to jednak wydawało się, że w półmroku jest chłodniej. Zdjął mary-

narkę, krawat i buty, położył się na kanapie i natychmiast zasnął. Sen

był tak głęboki, że kiedy się obudził, nie poznał swojego własnego

gabinetu. Przez szpary w żaluzjach wpadało pomarańczowe światło.

Wypił łyk chłodnej wody z dzbanka ukrytego za zasłonką. Potem

rozsunął żaluzje i wyszedł na balkon. Chmury znikły, a niebo miało

lekko fi oletowy odcień. Spod koron drzew dobiegał z ulicy nieustanny

warkot pojazdów. Wrócił do pokoju, pozapalał lampy, zatelefonował

do Mariquity Pons i opowiedział jej o spotkaniu z Gaudetem.

Wydał mi się jakiś dziwny, powiedział, niepokoi się o swoje zdrowie

i jest przygnębiony; nie wygląda najlepiej, a je bardzo mało. Lekarz

twierdzi, że jest zdrowy, odparła słynna aktorka. To jeszcze nic nie

znaczy, zauważył Prullàs; lekarze często się mylą; dla mnie to całkiem

zrozumiałe, że on się denerwuje. Carlos, nie broń go: zdrowie to nie

jest bezobjawowa choroba, odparła Mariquita Pons, to by dopiero

Page 30: Lekka komedia

30

było! Pepe po prostu jeszcze się nie pozbierał po śmierci doñi Flavii,

zawsze był z niego maminsynek, a teraz, kiedy jej już nie ma, świat się

dla niego zawalił. To mu minie, pewnie nawet wyjdzie wzmocniony

z tej próby. Na razie bądźmy cierpliwi.

Sebastiana wsunęła głowę do pokoju i oznajmiła, że właśnie przy-

szedł pan Poveda. Powiedz, że już idę, polecił jej Prullàs, zakrywając

słuchawkę dłonią; i odezwał się do Mariquity: Przepraszam, Kiki, ale

muszę kończyć, mam gościa, czeka w przedpokoju.

Też mi gość, zaśmiała się; Poveda. Tak, skąd wiesz? Bo właśnie

był u mnie i opowiadał, że zajrzał do ciebie, a ponieważ cię nie za-

stał, postanowił pójść jeszcze raz. Ach tak! – powiedział Prullàs, po

czym dodał: Wyjeżdżam na parę dni, Kiki, zadzwonię po powrocie.

Pozdrów ode mnie Martitę i baw się dobrze, tylko nie rób głupstw,

zaśmiała się słynna aktorka.

Zapach brylantyny, której Poveda używał bez żadnego umiaru,

owionął go, jeszcze zanim uchylił zasłonę oddzielającą przedpokój

od lewego skrzydła domu, w którym znajdował się jego gabinet. Co

słychać, panie Poveda? – zapytał.

Tamten, szczupły, mizerny, o skórze żółtawej i pomarszczonej

i smutnym spojrzeniu, podobny był do bezkrwistego, oskubanego

z piór ptaka. Być może dla jakiejś równowagi i chcąc zatuszować ten

żałosny wygląd, wystawiał na pokaz swe delikatne wąsiki, mające być

atrybutem męskości; jednakże każdy, kto mu się dokładnie przyjrzał,

mógł stwierdzić, że wąsy nie są prawdziwe, lecz starannie namalo-

wane pędzelkiem nad górną wargą.

Ach, don Carlos, odparł, jeszcze się nie mogę otrząsnąć po tym,

co mi się dziś wydarzyło zupełnie nieoczekiwanie, więc jeśli pan

pozwoli, zaraz wszystko opowiem. Otóż było tak: będąc umówionym

na spotkanie, zjawiłem się u pewnej eleganckiej damy cieszącej się

ogromnym szacunkiem w naszym mieście (jej nazwisko muszę jed-

nak zachować w tajemnicy, gdyż czuję się zobowiązany do dyskrecji),

Page 31: Lekka komedia

31

a tu pokojówka, która mi otwiera drzwi, oświadcza z miejsca, że pani

nie może mnie teraz przyjąć, bo akurat źle się czuje; odpowiedziałem

jej, że ubolewam nad tym i jestem jak najdalszy od zamiaru narzu-

cania się jej, toteż z największą przyjemnością przyjdę nazajutrz

lub kiedykolwiek, gdy pani poczuje się lepiej. Ledwie jednak wypo-

wiedziałem te słowa, drzwi się otwierają i rzeczona dama wkracza

do przedpokoju z miną bazyliszka, po czym, nie dając mi nawet

czasu, bym jej złożył wyrazy współczucia, mierzy mnie spojrzeniem

i mówi nieznoszącym sprzeciwu tonem: Ależ, mój panie, jak pan

śmie pokazywać się między ludźmi w takim krawacie? Proszę go

natychmiast zdjąć, panie Poveda, proszę go zdjąć! Bez słowa roz-

wiązałem krawat, bo cóż innego mogłem zrobić, nieprawdaż, don

Carlos? No i wręczyłem go wspomnianej damie; ona zaś, ku memu

zdumieniu, chwyciła za oba końce i szarpnęła tak gwałtownie, że

przedarła go na pół. Kto by przypuszczał, że tak wielka fi zyczna siła

może się kryć w tak delikatnej istocie! No i w ten sposób zakończył

się ów incydent. Co pan o tym sądzi?

Jeżeli chodzi o kobiety obdarzone temperamentem, zawsze trzeba

mieć się na baczności, panie Poveda, zauważył Prullàs. Skoro pan tak

mówi, to bez wątpienia ma pan rację, ale muszę stwierdzić, że bez

krawata czuję się tak, jakbym był nagi, wyznał Poveda.

Znajdziemy na to radę, powiedział Prullàs, rzucając niespokojne

spojrzenie na ścienny zegar; a teraz zobaczmy, co mi pan przynosi.

Poveda schylił się i z wyraźnym wysiłkiem podniósł z podłogi

skórzaną teczkę, po czym umieścił ją na stojącej w przedpokoju kon-

solce, między kandelabrami. Mocując się ze sprzączkami, nadmienił,

że ceny lekko poszły w górę. Ja wiem, że to pana nie odstraszy, don

Carlos, ale muszę to panu powiedzieć. Pan jest osobą na poziomie

i wiem, że umie pan się zdobyć na delikatność, ale przytrafi ają mi się

rzeczy, o których wolę nawet nie wspominać, dodał, i to ze strony

ludzi najbardziej znanych w naszym mieście!

Kiedy otworzył teczkę, wyleciała z niej, brzęcząc, pokaźnych roz-

miarów mucha. Nie zwróciwszy na to najmniejszej uwagi, Poveda

Page 32: Lekka komedia

32

odsunął na bok jeden z kandelabrów i ustawiał na konsolce wyciągane

z teczki przedmioty: trzy kartony cameli, cztery pary pończoch, kilka

paczuszek z żyletkami, dwie żarówki do refl ektorów samochodowych,

pół tuzina angielskich ołówków, torebkę cukru, dwie puszki kawy

i szpulkę do aparatu fotografi cznego.

To chyba wszystko, co pan zamówił, oświadczył, patrząc z dumą

na ten miniaturowy bazarek. I przymykając oczy, jakby coś jeszcze

sobie przypominał, dodał, że ma także towar, który bez wątpienia

zainteresuje nabywcę, chociaż jest dość drogi. Kupił go za niemałe

pieniądze z zamiarem odprzedania owej damie, która go dziś przy-

witała atakiem wściekłości, powiedział, ale po tym incydencie nie

ośmieliłby się jej nawet tego podarować. Tu popatrzył z zachwytem

na trzymane w dłoni maleńkie pudełeczko. Arpège, perfumy kobiet

najbardziej wyrafi nowanych… perfumy uwodzicielek! – szepnął Po-

veda i jął wymachiwać rękami, aby odpędzić muchę, która chciała

usiąść mu na czole.

Dobrze, Poveda, dość tego zachwalania, biorę je, powiedział Prullàs.

Kiedy zakończyli transakcję, pan domu wyszedł na chwilę, zostawia-

jąc Povedę samego, wyjął z szafy krawat i trzymając go w dłoni, wrócił

do swego gościa. Proszę go wziąć, Poveda, ja go nie używam.

Poveda, krygując się nieco, przyjął podarunek. Po czym oznajmił,

że ułożył satyryczną balladę „do francuskiej damy”. Bo chciałem

w ten sposób zakończyć całą sprawę, don Carlos. Może panu zade-

klamować ten utwór? Prullàs odparł, że nie. Bardzo mu się śpieszy,

wyjaśnił.

Kiedy już był sam, schował do szafy w gabinecie rzeczy dostar-

czone przez Povedę, z wyjątkiem pończoch i jednego kartonu pa-

pierosów, które włożył do małej walizeczki razem z kupioną rano

powieścią Simenona, wsunął sobie do kieszeni buteleczkę z perfu-

mami i pieniądze, które wyjął z sejfu, powiedział Sebastianie, że wy-

jeżdża, i wyszedł z domu.

Page 33: Lekka komedia

Seria Eduardo Mendozy w Znaku:

Niezwykła podróż Pomponiusza Flatusa

Przygoda fryzjera damskiego

Sekret hiszpańskiej pensjonarki

Oliwkowy labirynt

Prawda o sprawie Savolty

Miasto cudów

Brak wiadomości od Gurba

Mauricio, czyli wybory

Page 34: Lekka komedia

Eduardo

(ur. 1943)

Jesteśmy w Barcelonie lat czterdziestych.Historia rozlicza zbrodniarzy, miasto odżywa po wojnie, a jego miesz-kańcy szukają łatwej rozrywki. Tej dostarcza gwiazda teatralnego światka i ulubieniec tłumów – komediopisarz Prullàs. To postać koloro-wa, fascynująca i… przyciągająca kłopoty. Wplątuje się w niefortunny romans, staje się głównym podejrzanym w sprawie o zabójstwo, a kie-dy wydaje się, że jest już wystarczająco źle, wychodzi na jaw pewien monarchistyczny spisek, w którym nasz bohater podobno brał udział…

Eduardo Mendoza powraca z kolejną fascynującą i wciągającą kroniką Barcelony. Pisarz wprowadza nas w środowisko bohemy, polityki i naprawdę dużych pieniędzy. Groteskowo i z właściwym sobie poczu-ciem humoru przedstawia miasto, w którym każdy z dnia na dzień może z gwiazdy zmienić się w ofi arę…

jest jednym z najwybitniejszych współczesnych pisarzy hiszpańskich. Pracował jako adwokat, radca prawny i tłumacz przy ONZ. Autor między innymi Niezwyk -łej podróży Pomponiusza Flatusa, Miasta cudów, Mauricia, czyli wyborów. W Polsce najbardziej znany z niezrównanej trylogii detektywistycznej: Przygody fryzjera damskiego, Sekretu hiszpańskiej pensjonarki i Oliwkowego labiryntu.

cena detal. 37,90 zł

Eduardo Mendoza

Lekka komedia