Lekka komedia
description
Transcript of Lekka komedia
Eduardo Mendoza
Lekka komedia
Lekkakomedia
MendozaEduardo
przekład Zofi a Wasitowa
Wydawnictwo ZnakKraków 2010
MendozaEduardo
Lekkakomedia
5
Rozdział IRozdział Il
Tego lata, zgodnie z panującą modą, kobiety robiły klockowe ko-
ronki. Poza tym lato było takie jak zawsze: dni długie i upalne, noce
wilgotne, niebo promienne, bezchmurne i mocno błękitne, gładkie
jak atłas; zdarzały się też czasem, jak to zwykle bywa, burze – krótkie,
ale gwałtowne. Zima natomiast okazała się w tym roku wyjątkowo
mroźna i ponura. Barcelończycy znosili ją cierpliwie, zgromadziwszy
się wokół nakrytego suknem stolika, pod którym nieustannie tlił się
żarownik. Rozmawiano przy tym o różnych błahostkach ubarwiają-
cych ich spokojną egzystencję, bo i czasy były spokojne, nieobfi tujące
w rozrywki: dni i godziny upływały powoli, pośród łagodnej mono-
tonii, wypełnione pracą zawodową albo niekończącą się domową
krzątaniną. Mężczyźni większą część dnia spędzali w biurze, niekiedy
trochę pracując, a przeważnie gawędząc z kolegami, rozwiązując
krzyżówki i wypełniając kupony totolotka, podczas gdy w domu ich
żony urozmaicały sobie pracowitą samotność słuchaniem nadawa-
nych przez radio powieści w odcinkach, konkursów i muzyki oraz
wyśpiewywaniem na całe gardło – nad gorącym żelazkiem, wśród
pobrzękujących rondli i talerzy – smętnych piosenek o okrutnej,
rozpaczliwej miłości.
6
Wszędzie tam, gdzie panowały porządek, umiar i zgoda, ponad
wszystko ceniono takt i elegancję, a o dobrych manierach nie zapo-
minano nigdy, w żadnej sytuacji: w tramwaju i w trolejbusie panowie
ustępowali miejsca paniom, a przechodząc obok kościoła, zdejmo-
wali kapelusze. Ruch kołowy na ulicy zatrzymywano, by przepuścić
kondukt pogrzebowy, a wychodząc z domu, należało się przeżegnać,
w tych latach bowiem religia odgrywała znaczącą rolę: przynosiła lu-
dziom pociechę i zalecała opanowanie; wszyscy zdawali sobie sprawę,
iż każdy czyn, każde słowo, zamiar czy myśl są postrzegane przez
surowe i wszechwidzące oko opatrzności, lecz byli świadomi także
i tego, że w kłopotach i nieszczęściach można odwołać się do boskiej
pomocy – czy to bezpośrednio, czy też korzystając z pośrednictwa
Najświętszej Panny lub niezliczonych świętych z kalendarza. Prak-
tyki religijne, msze święte, nowenny, ćwiczenia duchowe i różnego
rodzaju zbożna działalność pochłaniały sporą część dnia, zwłaszcza
jeśli chodzi o kobiety, bo to dla nich głównie przeznaczony był ów
misterny splot żarliwości i rytuału, i one zeń korzystały: kobieta
niezamężna, a bliska trzydziestki, jedynie w skrupulatnej pobożności
mogła szukać pociechy i tylko dewocyjnymi praktykami zapełnić
czas. Z powyższych przyczyn sprawy ducha i religii były problemem
w najwyższym stopniu skomplikowanym, a obecność księży stała się
niezbędna i wszędzie odczuwalna. Często też całe rodziny odmawiały
wspólnie różaniec. Nikt nie chciał zejść z tej prostej drogi, bo wciąż
jeszcze pamiętano o niedawnej przeszłości, kiedy to brak religii i an-
tyklerykalizm doprowadziły do najróżniejszych nadużyć, po czym, co
było nieuniknioną tego konsekwencją, nadeszły lata grozy: w mieście
zapanowała przemoc, szerzyły się grabieże, niedostatek, wybuchały
zamieszki. Nikt nie czuł się bezpieczny wobec groźby czyjejś zemsty
czy napaści, a wiele rodzin bez powodu i bezpowrotnie pozbawiono
majątku. W tych strasznych czasach, jak w biblijnej wizji, spadały na
miasto gromy i pioruny, grad i deszcz ognia, a ulice stały się miejscem
lokalnych walk, podczas których bandyci, korzystając z ogólnego
zamieszania, popełniali najokrutniejsze zbrodnie. Nad dymiącymi
7
zgliszczami i ruinami wznosił się we dnie i w nocy lament rozpa-
czających ludzi.
Teraz jednak gorzkie wspomnienia tamtych lat kryły się już tyl-
ko w ciemnych zakamarkach pewnych dzielnic, a pozostałości owej
epoki i jej następstwa były ledwie odczuwalne, i to jedynie w nie-
których dziedzinach codziennego życia. Mimo że władze dokładały
starań, by rozwiązać problem zaopatrzenia, to jednak chleb, fasola,
soczewica, groch, mięso, cukier i oliwa pojawiały się tylko w nie-
wielkiej ilości na stołach biedaków, imigranci zaś – jako że wobec
braku odpowiednich materiałów nie było mowy o budowie nowych
domów – musieli mieszkać w krytych blachą barakach z lichej ce-
gły, jakie bez ładu i składu stawiano w dzielnicach pozbawionych
wszelkiego zaplecza, bez szkół, bez przychodni lekarskich, bez wody
i światła, na nienadających się do użytku terenach, takich jak pla-
ża, wyschnięte koryta rzek albo strome zbocza wzgórz, gdzie gwał-
towne ulewy wywoływały każdej jesieni powodzie i nierzadko były
przyczyną śmiertelnych ofi ar. Nie brakło też bezrobotnych: ci nie-
szczęśnicy, nie mogąc sobie pozwolić nawet na jakiś kąt w jednym
z lepkich od brudu baraków, włóczyli się po ulicach, by coś wyżebrać,
a spali pod ławkami w parkach albo na platformach ciężarówek za-
parkowanych na peryferiach. Jednakże wszystkie te niedogodności
nie zdołały powstrzymać rozwoju miasta ani zmącić pogody ducha
mieszkańców, skłonnych zapłacić każdą sumę za możliwość spokoj-
nego wypoczynku. Ludzie ci wycierpieli tak wiele, że teraz angażowali
całą swoją ambicję w uzyskanie względnie wysokich dochodów, co
pozwalało im opłacać bieżące rachunki, bez zacietrzewienia mówić
o polityce, od czasu do czasu pogadać o walce byków i piłce nożnej
i opowiadać pieprzne kawały. W takich rozmowach, porywczych,
ryzykownych, albo nawet nieprzyzwoitych, nigdy nie uczestniczy-
ły kobiety, bo to one głównie musiały w owym okresie być uoso-
bieniem powściągliwości i umiaru. Jedyną ich poważną troską były
wówczas kłopoty związane ze służbą – coraz mniej liczną, coraz
mniej potrzebną i coraz bardziej krnąbrną. Ponadto panie miały do
8
omówienia jeszcze inne sprawy: wymieniały między sobą przepisy
kulinarne, zdradzały pewne sekrety kuchenne, udzielały sobie nawza-
jem porad, no i, przede wszystkim, długo i szeroko rozprawiały o ciu-
chach, w owej epoce bowiem przedstawicielki płci pięknej – nigdy
nie zapominając o normach obyczajowości – musiały bardzo dbać
o swą aparycję. W tej dziedzinie paryscy krawcy sprawowali tyrańską
(acz bezkrwawą) władzę: w nadchodzącym sezonie spódnica mia-
ła być rozkloszowana albo z ukośnymi godetami, talia dopasowana,
ramiona poszerzone, kołnierzyki koszulowe, dekolty kwadratowe;
dopuszczalne były jedynie kolory pastelowe, a z materiałów jedwab
(także chiński), surah i pika. Chociaż niektóre pisma dla pań wspo-
minały o tendencji do skracania sukien, to jednak żadna przyzwoita
kobieta nie ośmieliłaby się pokazać w spódnicy odsłaniającej łydkę,
czy też w spodniach lub, w lecie, zrezygnować z pończoch. Na Wiel-
kanoc i w Boże Ciało nadal w dobrym tonie był ozdobny grzebień
wpięty we włosy i mantyla. Władze kościelne nie aprobowały fry-
wolnych nowinek, które nie licowały z kobiecą godnością i rozwa-
gą, jakiej należało oczekiwać od niewiasty, i mogły doprowadzić do
lekkomyślnego marnotrawstwa, absolutnie niewłaściwego w sytua-
cji, gdy mniej uprzywilejowana część społeczeństwa żyła w ubóstwie.
Ale owe rozsądne napomnienia były rzucaniem grochu o ścianę. Te
sprawy zresztą, podobnie jak wiele innych, znalazły się na dalszym
planie, gdy nagle spadły na miasto nieznośne letnie upały: w dzień
raził blaskiem rozgrzany asfalt na ulicach, a nocą ludzie nie mogli
spać. W ucieczce przed skwarem całe rodziny zaraz po zakończe-
niu roku szkolnego, gdy tylko przybytki nauki zamknęły podwoje,
przenosiły się do swych letnich willi. Bogaci spędzali wakacje nad
morzem, a średnio zamożni w górach. Niektórzy, ci najlepiej sytuo-
wani, posiadali po dwie letnie rezydencje i wypoczywali na zmianę
to w górach, to na wybrzeżu, uważali bowiem, że chociaż miło jest
rozkoszować się plażą – a zgodnie z nakazami mody należało tej roz-
koszy zażywać – to jednak górskie powietrze przynosi ukojenie dla
ducha i jest bardziej korzystne dla ciała niż morskie. Stwierdzenie
9
to można uznać za równie stanowcze, jak powierzchowne, jeśli się
zważy, że w tamtych szczęśliwych czasach ludzie mający jakie takie
możliwości cieszyli się godnym pozazdroszczenia zdrowiem.
Tak więc od dnia zabawy w noc świętojańską pod koniec czerwca
aż do święta Matki Boskiej w końcu września miasto pustoszało.
Kobiety wraz z dziećmi i służbą wyjeżdżały, zabierając ogromne
bagaże przytroczone rzemieniami do dachu samochodu, i przenosiły
się na wieś, do letnich rezydencji, mężowie zaś, których zatrzymywał
w Barcelonie obowiązek pracy od poniedziałku do soboty („angielski”
tydzień był wprawdzie znany, ale nie wprowadzano go w życie), jakoś
tam sobie radzili w tej samotności: obiady i kolacje jadali w restaura-
cjach, a brak ogniska domowego kompensowali spotkaniami towa-
rzyskimi przy kawie albo podwójnym seansem fi lmowym w dobrze
klimatyzowanym kinie, gdzie, uciekłszy od gorąca i duchoty, leniwie
osuwali się na miękkie fotele w ostatnich rzędach i gdy tylko gasły
światła i zaczynała się kronika fi lmowa – zapadali w drzemkę, aby nie
ulec zgubnemu wpływowi sentymentalnych romansów prezentują-
cych „kobiety fatalne”, których spojrzenia, śmiech i taniec emanowały
zmysłowością i napełniały serca smutkiem, a w duszach zapalały
płomień. Mężczyźni nie życzyli sobie, aby cokolwiek zmąciło ich
spokój – a kobiety lekkich obyczajów stanowiły zagrożenie, wobec
którego nikt nie mógł czuć się całkowicie bezpieczny; to one przecież
zawsze niosły z sobą grzech, upadek i niezgodę.
2
Woźny, wyłoniwszy się z obłoku pary, wybiegł ze swej budki, gdy
tylko zobaczył wchodzącego Prullàsa. Ukłonił mu się z szacunkiem;
uśmiechał się, ukazując dwa rzędy dużych, rozchwianych zębów,
a w dłoni dzierżył gliniany lichtarz z ogarkiem świecy, ponieważ, jak
twierdził, światło równie nagle znikało, jak się pojawiało. Chociaż
od pewnego czasu nie obowiązywały już ograniczenia, to jednak
10
najmniejsze przeciążenie, awaria sieci czy jakaś inna przyczyna mog ły
spowodować – i rzeczywiście powodowały, nawet kilkakrotnie w cią-
gu dnia – wyłączenie prądu. W tym momencie jednak w holu teatru
jarzyła się pod sufi tem lampa, a snop żółtego światła padał na gazetę
rozłożoną na półce przy okienku budki. Woźny zamknął na zasuwkę
drzwi wejściowe, aby mieć pewność, że nikt pod jego nieobecność
nie dostanie się do teatru, i skierował się w stronę korytarza, nie
zważając na protesty Prullàsa, który zapewniał go, że niepotrzebnie
się dla niego trudzi. Ja znam drogę, Bonifacy, nie zabłądzę.
Ale woźny znacząco poruszał ręką z lichtarzem, jakby chciał zwró-
cić jego uwagę na ów niewielki, ale użyteczny przedmiot. Gest ten
zdawał się mówić: Gdyby raptem światło zgasło, tak jak to się często
zdarza przez cały wieczór, to co by pan zrobił? Przeszli więc razem
przez korytarz aż do jego węższej części, gdzie nie było już drzwi
ani okien.
To nie tylko u nas, powiedział woźny, nie zatrzymując się. Jak ostat-
nio zgasło, zaraz wybiegłem na dwór: we wszystkich oknach ciemno,
a na ulicy tak samo. No więc chyba to będzie jakaś większa awaria;
może transformator.
Możliwe, przytaknął Prullàs, bardziej z poczucia solidarności niż
z przekonania. Przed kilkoma dniami, w podobnych okolicznościach,
portier z jego domu twierdził, że wszystkiemu winna „ta atomówka”.
W tym czasie prasa, radio i kroniki fi lmowe szeroko komentowały
fakt eksplozji bomby atomowej na pustyni Nevada; nikt nie rozumiał
takich terminów jak „rozbicie atomu” i „reakcja łańcuchowa”, ale
były one na ustach wszystkich. Prullàsa dziwiło i irytowało, że ów
portier mówił „atomówka” zamiast „bomba atomowa”: było to, we-
dług niego, językowe niechlujstwo. Natomiast Bonifacy, skrupulatny
czytelnik wieczornych gazet, przypisywał brak światła czynnikom
o wiele prostszym i nie tak odległym. Wprawdzie zarówno portier,
jak i woźny z teatru, nie mając najmniejszego pojęcia o meritum całej
sprawy, gadali, ot tak sobie, byle pogadać, ale Prullàs w duchu po-
chwalał wyobraźnię Bonifacego, bardziej powściągliwą i swojską.
11
W tym właśnie momencie zamrugały złowieszczo żaróweczki w kin-
kietach na ścianach korytarza. A nie mówiłem, don Carlos? – wy-
krzyknął Bonifacy. I poprosił go, żeby z łaski swojej potrzymał lichtarz,
a on przez ten czas poszuka zapałek. Zrobił to w samą porę: ledwie to
powiedział, światła pogasły całkiem i korytarz pogrążył się w ciem-
nościach. Bonifacy zapalił zapałkę, po czym przytknął ją do świeczki
tkwiącej w lichtarzu i osłoniwszy dłonią maleńki płomyczek chwie-
jący się na knocie, znów ruszył żwawo korytarzem, którego ściany
zdawały się rozstępować przed człowiekiem oświetlającym sobie dro-
gę i zaraz potem ponownie zamykać za jego plecami. Prullàs, obser-
wując tę przedziwną grę światła i kaprysy geometrii, miał wrażenie,
że krocząc tak za woźnym, odbywa razem z nim podróż poprzez
bezmiar czasu. Przypomniał sobie, że kiedyś, w latach grozy, Boni-
facy pełnił tu funkcję strażaka – była to służba przejściowa i właści-
wie ochotnicza. Z tej właśnie okazji wystarał się o ubiór pochodzący
z teatralnej garderoby: kartonowy hełm wymalowany na purpurowo
oraz czerwoną kurtkę z frędzlami i lamówkami. Ta krzycząca jaskra-
wość miała na celu podkreślenie efektu komicznego, jaki w pieprz-
nych komediach wywołuje należące do rytuału pojawienie się strażaka
w sypialni. Teraz woźny miał na sobie zwykły szary prochowiec. Kory-
tarzem doszli do proscenium; tutaj docierało już wątłe światło ze sceny.
Jeśli pan nic więcej ode mnie nie potrzebuje, to ja tu pana pożeg-
nam, don Carlos, szepnął Bonifacy. Proszę sobie wziąć, powiedział
Prullàs, częstując go papierosem, którego woźny zaraz zapalił od
płomyka świecy. Podczas gdy to robił, Prullàs wsunął mu do kieszeni
prochowca całą paczkę. Woźny zaczął protestować, ale Prullàs prze-
rwał mu stanowczym gestem: Dobrze, dobrze, proszę już iść.
Bonifacy oddalił się z szerokim uśmiechem. W świetle kinkietu,
wiszącego na ścianie nad stołem umieszczonym przy wejściu na scenę,
mężczyzna odwrócony plecami do widowni uważnie przeglądał ma-
szynopis. Scena była oświetlona refl ektorami o niewielkim napięciu,
12
zasilanymi przez generator, który trzeszczał głucho w głębi, w ja-
kimś kącie. Przestrzeń między stołem reżysera a środkową częścią
sceny, gdzie poruszali się aktorzy, tonęła w półmroku, który sprawiał,
że dochodzące stamtąd głosy wydawały się piskliwe i pozbawione
wyrazu.
Juliusz: Przemyślałem to, Cecylio, przeanalizowałem wszystkie
możliwości i nie widzę innego wyjścia. Tylko zabójstwo.
Cecylia: Zabójstwo! Ależ, Juliuszu…
Juliusz: Tak, Cecylio, mówię ci. Trzeba zamordować Todoliu. I mu-
simy to zrobić szybko.
Cecylia: To znaczy, że… My? my sami – własnymi rękoma?
Juliusz: Tak, moja droga. Niektórych spraw nie można powierzyć
służbie.
Cecylia: I mówisz, że to ma być zrobione szybko?
Juliusz: Jutro po południu.
Cecylia: Och, nie nudź! Będę musiała odwołać wizytę u fryzjera.
Nie można by poczekać do środy?
Juliusz: Nie, w żadnym razie, to musi być jutro. Wszystko już za-
planowałem, wszystko zorganizowałem. Nie może się nie udać…
(Słychać dzwonek). O nieba! Co to było?
Cecylia: Spokojnie, Juliuszu; to tylko ktoś dzwonił do drzwi.
Juliusz: Dzwonił? Kto to może być? Czekałaś na kogoś?
Cecylia: Nie, ale zaraz się dowiemy. Służąca poszła otworzyć.
Ludwiczek (wchodząc): Ju… Ju… Juliuszu, czy woda to roślina,
zwierzę czy mi… mi… minerał?
Juliusz: A któż to zadaje takie pytania?
Ludwiczek: To jest ko… koko… konkurs radiowy. Jak ty byś od…
odpowiedział?
Juliusz: Ja bym powiedział, że woda to… hm… mokre powietrze!
Ludwiczek: Och, Juliuszu, ale z ciebie spry… spryciarz!
( Wychodzi).
Juliusz: Nasz biedny braciszek z każdym dniem robi się głupszy.
13
Cecylia: Mam nadzieję, że jego obecność w domu nie pokrzyżuje
nam tego… no wiesz.
Juliusz: Chodzi ci o to morderstwo? Ależ co znowu! Przecież on
jest najważniejszym elementem mojego planu.
Cecylia: Ludwiczek?
Juliusz: Psss… ktoś idzie!
Słuca (wchodząc): Panienka narzeczonego… Przepraszam. Na-
rzeczony panienki właśnie przyszedł.
Cecylia (wzburzona): Mój narzeczony? Henryk? Przyszedł tutaj?
O tej porze? Niemożliwe! A nie mówił, po co przyszedł?
Słuca: Nie, panienko. Powiedział, że chciałby się zobaczyć z pa-
nienką.
Cecylia: No dobrze. Powiedz mu, że już idę.
Słuca: Przepraszam. (Dyga i wychodzi).
Juliusz: Tylko tego nam brakowało!
Cecylia: Co go dzisiaj ugryzło? Ojej, żeby czegoś nie wywęszył…
Juliusz (ze złością): Tylko tobie mógł się trafi ć taki narzeczony!
Policjant!
Cecylia: A skąd ja mogłam wiedzieć? Kiedyśmy zaczęli ze sobą
chodzić, nawet mi o tym nie wspomniał. Bo on jest ten… no, taj-
niak. A w ogóle to co w tym złego, że jest z policji? Policjanci to
porządni ludzie.
Juliusz: Policjanci tak, ty idiotko, ale my jesteśmy przestępcami
i właśnie planujemy morderstwo, nie rozumiesz?
Cecylia: A rzeczywiście. Masz tobie! Co za zbieg okoliczności!
Ej, wiesz co? A nie można by tego tak urządzić, że my popełnimy
morderstwo, a potem pozwolimy Henrykowi znaleźć winnego? To
by było wspaniałe dla niego! Poszedłby w górę, prawda?
Juliusz: Jasne. A my… na szubienicę!
No i jak tam? – zapytał Prullàs reżysera, kiedy ten zarządził prze-
rwę. Sam widzisz, odparł reżyser. Chociaż miał lekko ogorzałą skórę,
tak jakby się opalał w górskim słońcu, to jednak, zdaniem Prullàsa,
14
nie wyglądał zdrowo. Z nawyku nadal mówili obaj ściszonym głosem.
Aktorka grająca główną rolę zaprotestowała, nie wychodząc z kręgu
światła: O czym ci dwaj tak szepczą? Co to za sekrety za naszymi
plecami?
A ciebie co tu sprowadza? – zapytał reżyser, nie zważając na ten do-
cinek aktorki. Prullàs popatrzył na niego zdziwiony, ale zanim zdążył
cokolwiek powiedzieć, tamten dodał, że sprawy wyglądają kiepsko;
czasami całkiem kiepsko, powtórzył, jakby wszystko się przeciw nam
sprzysięgło w najokropniejszy sposób. Praca nie posuwa się naprzód,
aktorzy grają tak, jakby byli debiutantami, dowcipy nie śmieszą, a do
tego jeszcze to ciągłe wyłączanie elektryczności, rzucił na koniec.
Przecież wiesz, Pepe, że jestem do twojej dyspozycji, powiedział
Prullàs; masz na to dowód, przyszedłem, jak tylko mi przekazano
wiadomość od ciebie. Jaką znowu wiadomość, u diabła? – zapytał
tamten ostro; wcale cię nie prosiłem, żebyś przychodził, nie jesteś mi
do niczego potrzebny, i bez tego mam dość spraw na głowie. A nie
dzwoniłeś do mnie dziś rano? Nie mówiłeś, że chcesz się ze mną jak
najszybciej zobaczyć? – spytał Prullàs. Ale zanim dokończył zdanie,
obaj uświadomili sobie, skąd się wzięło to nieporozumienie i kto je
spowodował. Ach, wszystko mi się pomieszało, rzekł; wybacz, że ci
przeszkadzam w pracy, już uciekam.
Wstał, nie mówiąc już ani słowa, i skierował się ku wyjściu, idąc
na ukos przez scenę. Kiedy znalazł się w miejscu oświetlonym re-
fl ektorami, przez chwilę jakby go oślepiło. Usłyszał głos, który go
pytał, dlaczego wychodzi i co takiego się stało, i odparł tylko tyle,
że zobaczą się w barze, po próbie. Starał się mówić tak, żeby prócz
nich obu nie słyszał go nikt z pozostałych, którzy – wyobrażał to
sobie – na pewno teraz nie odrywali od niego oczu.
Zanim dotarł do mrocznego korytarza prowadzącego do foyer, re-
żyser dogonił go i zaczął się tłumaczyć: od pewnego czasu źle się czuł.
Nie wiem, co mi jest, mruknął, przepraszam za to, co ci powiedziałem.
Niczego nie słyszałem, Pepe, powiedział Prullàs, obejmując ramie-
niem reżysera; o mojej sztuce pogadamy innym razem. I nie martw się
15
o dialogi: to, co nie będzie nam się podobało, możemy zmienić i po
krzyku. W końcu Pa, pa, cwaniaczku! to nie jest Calderon de la Barca.
Jasne, odparł tamten. Wyglądał tak, jakby zaraz miał się rozpłakać.
Prullàsowi zrobiło się go żal. Zawsze tak było, Pepe: z najsłabszego
tekstu robiliśmy w końcu coś, co okazywało się rewelacją, tym razem
też nam się powiedzie. Oczywiście, zgodził się reżyser.
3
Jakie długie dni mamy o tej porze roku, don Carlos, dochodzi
dziewiąta, a jeszcze można czytać gazetę, nie zapalając światła, za-
uważył kelner.
Cztery stoliki, osiem metalowych krzeseł i dwa pasiaste parasole
od słońca, ustawione na chodniku, stanowiły coś w rodzaju ogród-
ka przy barze; ogródek ten upiększało i oddzielało od reszty świata
dwanaście glinianych, napełnionych suchą ziemią donic, w których
walczyły o przetrwanie wątłe drzewka. Z wnętrza baru docierał tu-
taj stęchły zapach beczek z winem. Prullàs przytaknął. Zawsze kie-
dy latem wychodzi o tej porze z teatru, zdumiewa go to naturalne
światło, powiedział. Ale co by się stało z nami, gdyby nie było sztucz-
nego cienia?
Kelner nie wydawał się usposobiony do towarzyszenia mu w tych
rozważaniach. Przez całe życie był kelnerem, miał trzech synów
i wszyscy oni również byli kelnerami, każdy w innej barcelońskiej
restauracji czy barze. Myślę, don Carlos, że człowiek może się przy-
zwyczaić do wszystkiego, powiedział.
Prullàs zajął miejsce przy jednym ze stolików, skąd mógł obser-
wować boczne drzwi teatru, zamówił duże piwo i porcję sardeli
w occie, a potem zawołał czyścibuta – który już na niego czatował,
nie przeszkadzając jednak w rozmowie z kelnerem – dał mu trochę
drobnych i posłał do najbliższego kiosku po gazetę wieczorną, ga-
zetę sportową i pismo poświęcone korridzie. Kiedy tamten wrócił,
16
Prullàs podarował gazetę sportową kelnerowi. Nowinki z korridy
dał czyścibutowi, ale przedtem rzucił okiem na zdjęcia. Jedno z nich
zostało zrobione w chwilę potem, jak byk w sposób bardzo efektowny
wziął toreadora na rogi: byka nie było widać, był tylko ranny toreador,
którego cała ekipa w pośpiechu wyprowadzała z areny. Jakość tej
fotografi i, czy może reprodukcji pozostawiała wiele do życzenia: cień
i blask, niekontrastowane, stapiały się w monotonną szarość, która
nadawała całej tragedii obrzydliwie szpitalny wyraz. W notatce pod
zdjęciem wyjaśniano, że wypadek był niegroźny; po kilku minutach
toreador wrócił, kulejąc, na arenę i pośród owacji dokończył walkę.
Prullàs niedbale zaczął przerzucać wieczorną gazetę „Noticiero”.
Starał się w ten sposób uprzyjemnić sobie czas oczekiwania. Cho-
ciaż, jak sądził, poradził sobie z tamtą sprawą, to jednak po starciu
z reżyserem był rozżalony i zakłopotany. Teraz czytał wydrukowane
dużymi czcionkami tytuły artykułów, nie zważając na ich treść, i sły-
szał – nie słuchając – gadaninę czyścibuta, znawcy tauromachii, dla
którego „nic już, don Carlos, nie mogło być takie jak przedtem od
czasu tamtego przeklętego wieczoru w Linares” *.
W końcu obserwowane kątem oka przez Prullàsa drzwi teatru
otworzyły się i wyszła Mariquita Pons. Prullàs złożył gazetę, wstał
i uniesioną ręką dał znak aktorce. Słynna gwiazda odpowiedziała
podobnym gestem i skierowała się w jego stronę. Jej delikatna postać,
pozorna prostota stroju, sposób chodzenia sprawiały, że wydawała
się jeszcze młoda; po czym, gdy znalazła się bliżej, to pierwsze wra-
żenie ulegało zmianie. Teraz ukośnie padające światło przedłużało
magiczny efekt świateł rampy.
Wciąż przytrafi a mi się to samo, pomyślał Prullàs, patrzę na nią i jej
nie poznaję. Poza teatrem jej powierzchowność wydawała się nijaka.
Nic w jej wyglądzie nie usprawiedliwiało entuzjazmu, jaki wzbudza-
ła w publiczności, mówił sobie w duchu. Można by powiedzieć, że
* W Linares w sierpniu 1947 r. poniósł śmierć na arenie słynny matador Manolete
(Manuel Rodriguez Sánchez).
17
zależnie od kaprysu potrafi nie tylko zmieniać sposób wysławiania
się, ale również rysy twarzy, fi gurę i wzrost. Być może na tym polega
jej wielkość: na umiejętności pobudzania wyobraźni widzów, myślał
Prullàs, patrząc, jak podchodzi do jego stolika. Kim ona jest napraw-
dę? – zastanawiał się. Sławną aktorką u schyłku młodości, pragnącą
jedynie podobać się i być kochaną przez publiczność? Damą, która
błyszczy w salonach i, pełna uroku, zwraca uwagę swym swobodnym
zachowaniem? A może jedną z osób, w które tak przekonywająco
wciela się na scenie? Doprawdy, istota złożona z samych paradok-
sów! Chciałbym wiedzieć, z którym jej wcieleniem miałem do czynie-
nia przez te wszystkie lata: może z jakimś zlepkiem tamtych trzech,
a może z jeszcze inną kobietą, którą znam jedynie ja; albo z żadną
z nich, tylko z kolejną postacią z jej repertuaru, myślał.
Kelner, który podbiegł, jak tylko się zjawiła, i którego poprosiła
o porcję krewetek pieczonych na blasze i biały wermut, obsługiwał ją
z wielkim szacunkiem, ale nie wyglądało na to, by był nią oczarowany;
słynna aktorka z pewnością nie trwoniła swego uwodzicielskiego
wdzięku dla kogoś takiego, zauważył Prullàs.
Gwiazda, jak gdyby potrafi ła czytać w jego myślach, założyła nogę
na nogę, odsłaniając kształtne kolana. Co zaszło między wami? – za-
pytała. Sam bym chciał to wiedzieć, Kiki, odparł Prullàs. Jego współ-
praca z Gaudetem trwała od wielu lat. Zawsze zdarzały się tarcia,
nieuniknione między autorem a reżyserem, a nawet od czasu do
czasu wybuchała gwałtowna kłótnia, niewolna od pogróżek i wy-
zwisk. Ale teraz wydawało się, że reżyser żywi do niego jakąś pełną
złośliwości niechęć, wyjaśnił jej Prullàs. I dodał, że takie zachowanie
świadczy chyba o złym stanie jego zdrowia. Mariquita Pons była tego
samego zdania. Także wśród aktorów panowała atmosfera przygnę-
bienia i jakby opadł zapał do pracy, a było to wynikiem owej niczym
nieusprawiedliwionej zmiany w postawie reżysera, z którym wszy-
scy pracowali już przedtem wielokrotnie. Ale, dorzuciła zaraz, nie
dlatego zaaranżowała to spotkanie. Ściągnęła go tutaj, bo chce, żeby
poszedł z nią wieczorem do kina. Jeżeli nie masz nic przeciw temu,
18
że ktoś cię zobaczy, jak kroczysz pod rękę z tą oto potrójną piętna-
stolatką, powiedziała, wskazując palcem na siebie.
Prullàs jednak nie mógł oderwać myśli od tego, co go dziś tak roz-
gniewało. Wybaczam Gaudetowi niegrzeczne zachowanie, mruknął,
ale nie wiem, dlaczego powiedział, że moje dowcipy są chybione.
Jeżeli mnie zabierzesz do kina, to ci powiem, odparła aktorka. No
więc mów, a potem pójdziemy do kina. W odpowiedzi zażartowała:
O nie, mój panie, najpierw kino. A twój mąż? – zapytał Prullàs.
W Madrycie, odparła, a jej słowom towarzyszyło pogardliwe mach-
nięcie ręką, jak zwykle gdy wspominała o tym mieście. Jej rodzice
pochodzili z Walencji, ale kaprys losu sprawił, że ona urodziła się
w Hawanie, a dzieciństwo i młodość spędziła w Madrycie. Tam też
zaczęło się jej życie artystyczne i związane z nim sukcesy na scenie.
Potem wyszła za pewnego Katalończyka i przeniosła się do Barce-
lony, a wówczas w jej błyskotliwej karierze nastąpił zastój. Grając
w komediach Prullàsa – a nie mogło jej zabraknąć w żadnej premie-
rze – zyskała wielkie powodzenie w Barcelonie, a potem podczas
objazdowych występów w całej Hiszpanii, ale wielkie role drama-
tyczne wydawały się zarezerwowane dla aktorek z Madrytu, gdzie
teatr zawsze traktowano z powagą. Kino również nie korzystało z jej
usług, a jeżeli już, to proponowano jej małe, dość nieskomplikowane
role w komediach obyczajowych. Na myśl o tym słynna aktorka
wpadała w ponury nastrój. Zrezygnowałam ze sławy dla mężczyzny,
który teraz z powodu interesów przebywa wciąż w Madrycie, zwykła
mawiać Mariquita Pons.
A o jakim fi lmie myślałaś? – zapytał. W odpowiedzi wyjęła z torebki
program i pokazała mu. Prullàs przeczytał reklamę: nie istniało
dla niej nic prócz własnego kaprysu. Pod tym gładkim
zdaniem widniały twarze Bette Davis i Olivii de Havilland. Aleś mnie
wrobiła, kazać mi oglądać takie coś! – zaprotestował.
19
4
Po wyjściu z kina, kiedy zmierzali do samochodu zaparkowanego
na Rambla de Cataluña, słynna aktorka uwiesiła się u jego ramienia.
Noc była ciepła i bezwietrzna. W głowie Prullàsa rozbrzmiewały
wciąż jeszcze fi lmowe dialogi:
– Jeszcze jeden kieliszek, nalej mi, Mitch.
– Już dość wypiłaś, Peggy. Może byś poszła do domu?
– Och, Mitch, bądź dla mnie miły. Jeszcze jeden i już mnie nie
ma, obiecuję.
– Co ci jest? Znów się spotkałaś z panem Mortonem?
– Och, Mitch, dlaczego wszyscy interesujący mężczyźni są żo-
naci?
– Może powinnaś poszukać sobie innej pracy, Peggy.
– Na przykład w sklepie pani Merryweather? Zapomnij o tym,
Mitch. Nie po to przyszłam na świat, żeby mieć teściową
i czwórkę albo piątkę dzieciaków. A w ogóle to co w tym złego,
że chcę się trochę rozerwać?
– Ale nie wszystko w życiu jest rozrywką, Peggy.
Chodźmy coś zjeść, Carlos; konam z głodu i pragnienia. Prullàs nie
odpowiedział. Nie bardzo mu się podobał pomysł wystawiania się na
widok publiczny w towarzystwie Mariquity Pons, której popularność
z góry przekreślała jakąkolwiek próbę zachowania anonimowości, ale
nie chciał odmawiać. Całkiem cicho podszedł do nich jakiś żebrak;
miał taką minę, jakby szykował się do wyjawienia niezwykle ważnej
tajemnicy. Moja stara leży w łóżku, ma suchoty, szepnął. Prullàs dał
mu pesetę i żebrak odszedł, mamrocząc podziękowania. Przyznaj,
że fi lm ci się podobał, powiedziała. Nie, odparł Prullàs. E, pewno tak
mówisz, bo nie lubisz kina, uznała. Jasne, jak mogę lubić? – odrzekł
Prullàs; w kinie wszystko jest nieprawdziwe, nie wiem, jak możesz
20
to brać na serio; i w ogóle jak ktokolwiek może brać na serio takie
mówiące fotografi e. Masz rację, Kiki, mnie kino drażni. Zwłaszcza
kino amerykańskie. W amerykańskich fi lmach ludzie nazywają się
tak, że trudno to zapamiętać, i przez cały rok mieszkają w swoich
letnich willach, co w tym interesującego?
To, że skłania do marzeń, powiedziała Mariquita Pons; normal-
ni ludzie lubią marzyć, że mieszkają w piętrowej willi, z gankiem,
garażem i ogrodem. I że nie nazywają się Pérez ani García, tylko
mają jakieś zagraniczne nazwiska; myślą, że to nazwisko przeniesie
ich daleko stąd, daleko od miejsca ich pracy, od domu, rodziny, od
wszystkiego, czego nie znoszą. Takie osoby żyją w tym fi lmie, któ-
rego projekcję mają nieustannie w głowie; od czasu do czasu muszą
ją przerwać i nawiązać kontakt z rzeczywistością, ale wkrótce znów
gaszą światła i zagłębiają się w fi lmie, który same sobie wymyślają,
reżyserują i w którym grają główne role. Ale co do mnie, to wcale
bym nie chciał nazywać się Broderick Crawford, a tym bardziej mieć
takiej gęby jak on, powiedział Prullàs.
W restauracji „Terminus” maître d’hôtel nie dał po sobie poznać,
że jest z nimi zaprzyjaźniony, ale natychmiast zaprowadził ich do
stolika znajdującego się nieco na uboczu, w dyskretnym zaciszu. Tam,
już z dala od wścibskich spojrzeń klienteli, przywitał ich serdecznie
i zapytał o zdrowie. Prullàs poprosił o koniak. Dla mnie to samo, Luis,
powiedziała słynna aktorka. Dopiero co mówiłaś, że jesteś głodna,
zauważył Prullàs, kiedy kelner się oddalił. Moim zdaniem koniak jest
odżywczy, a zarazem można nim zaspokoić pragnienie, odparła.
Zaczęli z wolna popijać koniak, a Prullàs powrócił do sprawy, która
go trapiła od kilku godzin. Czy naprawdę próby jego komedii utknęły
w martwym punkcie, jak to stwierdził reżyser? A jeżeli tak, to dla-
czego? Może z powodu jego szwankującego zdrowia? Mariquita Pons
przytaknęła. To możliwe, powiedziała, a poza tym dlatego, że sztuka
rzeczywiście jest naciągana, dodała.
21
Prullàs jednym haustem wypił resztę koniaku. Podniesionym gło-
sem odparł, że ona mówi to tylko po to, żeby mu dokuczyć, zemścić
się, ponieważ przed chwilą obnażył całą bezsensowność jej głupiej,
niczym nieusprawiedliwionej sympatii dla kina. No więc dobrze, jedź
sobie do Hollywood, możesz być szeryfem w jakimś westernie! – rzekł
na koniec. Mariquita Pons, nie okazując gniewu, odrzekła, że nie wie,
co ma znaczyć ten jego ton. Przecież sam ją prosił, żeby powiedzia-
ła, co myśli o tej sprawie, no to powiedziała. Oczywiście, jeśli on woli
komplementy od prawdy, to na pewno znajdzie się wiele osób, które
go będą wychwalać; czego jak czego, ale pochlebców i liżydupków to
w tym naszym parszywym światku nie brakuje, powiedziała. Ale ja
mówię, jak się rzeczy mają i co o tym myślę, dodała po chwili; czy ci
się to podoba, czy nie, nazywam rzeczy po imieniu; no i chyba ci się
trochę podoba, bo inaczej nie trzymałbyś się ciągle mojej spódnicy. To
ci się tylko tak wydaje, Kiki, powiedział Prullàs; ja z zasady czepiam się
każdej spódnicy. I nigdy nie przejmuję się tym, co mi mówisz. No bo
popatrz: dlaczego Pa, pa, cwaniaczku! ma być niewypałem? Ponieważ
tekst brzmi sztucznie, bohaterowie są nieprawdziwi, a dowcipy stare
jak świat, odparła Mariquita Pons; nie uważasz, że to wystarczająco
mocne argumenty? Wystarczająco mocne, ale fałszywe, oświadczył
Prullàs; intryga jest pomysłowa, rozwiązanie zaskakujące, a dowcipy
tak zabawne, że sam się śmieję, kiedy je słyszę.
Właśnie, i tylko ty jeden, kochanie, odparła. Postawiła kieliszek na
stoliku, westchnęła i po chwili dodała: Na miłość boską, Carlos, co
ci przyszło do głowy, żeby dzisiaj pchać na scenę jakiegoś jąkałę? To
już sto lat temu wyszło z mody.
Zgoda, przyznaję, że nie zamierzałem naruszać przyjętych wzor-
ców, odparł Prullàs; w końcu taka postać jak Ludwiczek to postać
klasyczna; należy do starej, wielkiej tradycji: tradycji błazna, postaci
tak zwyczajnej w teatrze naszego Złotego Wieku. Urozmaica akcję
w tych miejscach, gdzie dialog nieco się przedłuża, i zapełnia chwi-
lową pustkę, tak jak w mojej sztuce: ktoś puka do drzwi, służąca bieg-
nie otworzyć, wszyscy milkną, ciekawi, kto jest tym nieproszonym
22
gościem; w tym momencie zjawia się błazen, wprowadza pewną nutę
humoru, a służąca może tymczasem spokojnie wyjść i wrócić.
No już dobrze, tylko mów trochę ciszej, bo wszyscy się na nas ga-
pią, zwróciła mu uwagę słynna aktorka. I dodała: Jestem zmęczona,
zawieź mnie do domu.
5
Spał do południa. Potem ogolił się i wszedł pod prysznic, a następ-
nie, już ubrany, zadzwonił do Gaudeta. Głos reżysera w słuchawce
wydawał się rozlazły, jakby i on też późno się obudził, ale zaproszenie
Prullàsa przyjął natychmiast. Miło mi, że się na mnie nie gniewasz
po wczorajszym spotkaniu, powiedział. Nie gniewam się, ale jeżeli
nadal będziesz gadał głupstwa, to rozgniewam się naprawdę, odparł
Prullàs i powiesił słuchawkę.
Zjadł śniadanie i uważnie przeczytał poranną prasę. W gazetach
niewątpliwie widać było letnie rozluźnienie. Większość stałych ko-
respondentów i współpracowników była na wakacjach, a ci, którzy
pozostali na posterunku, ograniczali się – czy to z braku godnych
dziennikarskiego pióra wydarzeń, czy dlatego że ich zdaniem czy-
telnicy nie życzyli sobie, by im zakłócano wakacyjny spokój – do
zapełniania stron krótkimi, mało istotnymi notatkami. Gros infor-
macji stanowiły relacje z zabaw ludowych i z korridy oraz wiado-
mości o dziwnych wydarzeniach, niewytłumaczalnych zjawiskach,
niezwykłych wynalazkach i (ostatnia deska ratunku) o zbiorze jakichś
wyjątkowo dorodnych płodów rolnych. Kolumny aktualności i ko-
mentarze były w rękach zastępców, którzy zależnie od przypływu
natchnienia wyrażali swoje poglądy na wszelkie sprawy tego świata
i wypowiadali najbardziej banalne opinie z taką żarliwością, jakby
właśnie cudownym sposobem odkryli drogę prowadzącą do tych
całkiem pospolitych i wyświechtanych konkluzji. Tego ranka ko-
lumna zagraniczna informowała o pojawieniu się latającego talerzyka
23
nad pustynią Nevada i o wznowieniu procesu norymberskiego. Te
procesy, z którymi łączyły się swego czasu tak wielkie oczekiwania,
w końcu, wraz z upływem lat, przestały wzbudzać emocje, kiedy
najbardziej znani przestępcy – ci, których już same podobizny opub-
likowane w prasie wywoływały burzę gwałtownych i sprzecznych
uczuć; ci, którym zarzucano czyny o takim stopniu perwersji, że
włos jeżył się na głowie – zostali osądzeni i otrzymali odpowiednio
wysokie wyroki, zaraz potem w przyśpieszonym trybie wykonane.
Teraz przed sędziami, zakłopotanymi wobec prawodawstwa, zgod-
nie z którym mieli orzekać, i wobec prawdy, w imię której zostali
powołani, stawali niżsi rangą ofi cerowie, urzędnicy i zwykli obywa-
tele, a ich wykroczenia, popełnione w okresie zamętu, nastręczały
więcej problemów moralnych niż prawnych. Czy naprawdę winni
są ci – zastanawiano się na łamach najpoważniejszych gazet – co
jedynie wykonywali rozkazy zwierzchników lub skrupulatnie, ale
bez złej woli i nienawiści, wypełniali swe obowiązki, nie zważając
na krzywdę, jaką mogły przynieść osobom trzecim ich czyny, z racji
pewnych powiązań stawiających ich w łańcuchu przyczyn i skutków,
łańcuchu nieprzewidywalnym i, koniec końców, nienaruszalnym?
Dyskusja na ten temat toczyła się od wielu lat, a w praktycznym
rozstrzygnięciu wątpliwości więcej chyba znaczyły racje zwycięzcy
niż moralisty. Prullàs przyjmował te sprawy z całkowitą obojętnością.
Jednak tego dnia informacja zawierała pewien dodatkowy, interesu-
jący szczegół. Na ławie oskarżonych zasiadł znany i podziwiany na
całym świecie spadkobierca słynnej dynastii, człowiek o mitycznym
nazwisku: Alfried Krupp. Sława rodziny Kruppów sięgała wieku
xvi, kiedy to jeden z przodków człowieka, który miał być teraz
osądzony w Norymberdze, zaczął produkować broń na potrzeby
wojny, nazwanej potem trzydziestoletnią. Od tamtych odległych
czasów żadna większa europejska wojna nie mogła być skuteczna
bez współpracy z rodziną Kruppów. Przez cztery wieki rodzina ta
była całkowicie zaangażowana w produkcję i udoskonalanie armat.
Nie to było wszakże powodem, dla którego Alfried Krupp zasiadł na
24
ławie oskarżonych. Nie robiono mu zarzutów z tego, że produkował
broń, ale że swój ogromny przemysł i majątek oddał na usługi złej
sprawy.
Prullàs wyszedł z domu i zajrzał do księgarni na rogu; był to
niewielki lokal, dość niski, zastawiony półkami z ciemnego drewna
i z drewnianym parkietem. Na zapleczu znajdowała się mała dru-
karnia, gdzie mieszkańcy całej dzielnicy zamawiali sobie wizytówki
i papier listowy z pieczątkami. Na wiosnę drukarnia była czynna od
świtu do zmierzchu, bo odbijano obrazki do pierwszej komunii i za-
proszenia na wesela. W części sklepowej sprzedawano także artykuły
papiernicze i szkolne. Gęste powietrze księgarni było przesiąknięte
zapachem papieru, farby, gumy do wycierania i kleju. Choć było
tam bardzo gorąco i oddychało się z trudem, Prullàs dobrze się czuł
w tym lokalu: to spokojne miejsce działało na niego kojąco.
Nie wyjeżdżacie państwo na wakacje? – zapytał, zwracając się do
kobiety, która podeszła do lady. Uniosła oczy ku sufi towi. El meu
marit!– wykrzyknęła. Jej mąż był intelektualistą; mniej więcej dwa-
dzieścia lat temu złożył swój podpis pod jakimś futurystycznym
manifestem i opublikował tomik wierszy, które, niepozbawione war-
tości, niewiele miały wspólnego z zasadami głoszonymi w owym
manifeście, a raczej lansowały wyklęte przezeń stereotypy. A poza
tym nie stronił od alkoholu, toteż zamiast okazać się przeklętym
poetą, czego zapewne pragnął, stał się w końcu na wpół zidiociałym
inwalidą, udręczonym przez powtarzające się co jakiś czas strasz-
liwe ataki delirium. Zanim znalazł się w tym pożałowania godnym
stanie, ożenił się z dziewczyną z tej samej dzielnicy, niezbyt ładną,
łatwowierną i niewykształconą. Po kilku latach to ona musiała się
zająć sklepem, aby utrzymać całą rodzinę, włącznie z matką pijaka,
a ponadto dbała o dom i o chorego męża; pomagała jej w tym tylko
córka, jedynaczka – Prullàs znał ją od urodzenia – której od szóstego
roku życia zaczęto powierzać odpowiedzialne prace w domu. Teraz ta
biedna dziewczynka miała już dziesięć lat i zapowiadała się na osobę
równie energiczną i pozbawioną wdzięku jak jej matka.
25
Są jakieś nowości? – zapytał Prullàs, wskazując na półki. Kobie-
ta z rezygnacją potrząsnęła głową. Letnie miesiące to dla wydaw-
ców martwe miesiące, powiedziała. Ale, dodała, właśnie skończyła
czytać wydaną w zimie powieść Bernanosa, która bardzo ją poru-
szyła. Prullàs skinął głową. Długi jest cień cyprysa? To powieść takie-
go młodego pisarza z Valladolid. Z czysto komercjalnych powodów
i jakby niepostrzeżenie ta kobieta stała się z upływem lat znawczy-
nią literatury współczesnej. Ponieważ zachowywała się w sposób
całkiem bezpretensjonalny, Prullàs wysoko cenił jej opinię. Kupił
powieść Pearl S. Buck dla Martity i dwa egzemplarze najnowszej
książki Simenona.
Ale i tak przyszedł do „Parellada” grubo za wcześnie. Zajął miejsce
przy stoliku na tarasie, w cieniu drzewa, zamówił wermut z oliwkami
i otworzył jedną z książek, które przed chwilą kupił. Gaudet zjawił
się, zanim zdążył przeczytać pierwszy rozdział. Wygląda na całkiem
niezłą rzecz, powiedział; proszę, to dla ciebie, specjalnie kupiłem
drugi egzemplarz.
Wręczył ten drugi egzemplarz przyjacielowi, który podziękował
bez entuzjazmu i wsunął książkę do lewej kieszeni bluzy. Po czym
rozejrzał się z roztargnieniem, bo przy sąsiednich stolikach już zaczęli
zasiadać stali bywalcy. Przed tarasem ustawił swój wózek facet z gołę-
biami. W wózku roiło się od ptaków; niektóre, czy to aby je odróżnić
od zwykłych gołębi ulicznych, czy też dla efektownego wyglądu, miały
ufarbowane na jaskrawy kolor podgardla albo wewnętrzną stronę
skrzydeł; uwolnione z klatek, fruwały dokoła gołębiarza i gdy tylko
dał im znak, siadały mu na ramieniu albo na metalowej obręczy
przymocowanej do wózka. Czasami, ku uciesze widzów, gołąb, nic
sobie nie robiąc z rozkazu człowieka, siadał mu na kapeluszu; jednak
aż nazbyt wyraźnie rzucało się w oczy, że jest to pomyłka zamierzona
i cierpliwie przedtem ćwiczona. Zresztą cała scenka i tak nie była
zbyt zabawna.
26
Wracając do naszej wczorajszej sprzeczki… – zaczął Gaudet. Co
ty, zapomnij już o tym wszystkim! – wykrzyknął Prullàs, nie dając
mu dokończyć. Gaudet zapadł w ponure milczenie; z pewnością
przygotował już sobie krótką mowę usprawiedliwiającą, która te-
raz, na skutek wielkoduszności interlokutora, miała pójść na marne.
Domyślając się tego, Prullàs dodał: W porządku, jeżeli poczujesz się
lepiej, przepraszając mnie, to przeproś i zakończmy sprawę.
Gaudet odpowiedział nieokreślonym gestem, który miał znaczyć:
No dobrze, nie róbmy z tego problemu. Co z tobą, Pepe? Jesteś cho-
ry? – zapytał Prullàs, widząc, że przyjaciel uznaje temat za wyczer-
pany. Twarz Gaudeta spochmurniała. Nie wiem, stary, wykrzyknął.
Od kilku miesięcy źle się czuję i nie wiem, co mi jest, wyjaśnił. Prullàs
zapytał, czy był u lekarza. Tak, byłem u mojego lekarza domowego,
odparł tamten; osłuchał mnie, zmierzył ciśnienie, obmacał i dokład-
nie obejrzał. No i co? No i nic.
Tym lepiej, powiedział Prullàs. Jeżeli naprawdę nic, to istotnie
lepiej. Ale skoro nic, to co znaczą pewne symptomy? – westchnął
Gaudet. Może po prostu jesteś zmęczony, powiedział Prullàs, albo
coś cię dręczy; coś, czego sam sobie dokładnie nie uświadamiasz, ale
co cię niepokoi. Przecież wiesz, że nerwy atakują w sposób, którego
najmniej byśmy się spodziewali. Gaudet uśmiechnął się: To samo
mówił mi lekarz. I jednym tchem dodał, że nie śpi po nocach, chociaż
nie ma po temu żadnego racjonalnego powodu. Myślisz, że to tylko
przewrażliwienie? – zapytał.
Przelatujący dość nisko gołąb usiadł na sąsiednim stoliku i prze-
wrócił skrzydłem kufel z piwem. Gołębiarz podbiegł zaraz do stolika,
był zakłopotany i przestraszony. Będzie pan musiał zapłacić! – krzyk-
nął poszkodowany klient. Gołębiarz stał z pokorną miną, zdając się
mówić: Ma pan rację, ale ponieważ jestem ubogi, mogę pana tylko
przeprosić. Kelner zbierał szmatką rozlany na marmurowym blacie
płyn i dawał znaki koledze, żeby natychmiast przyniósł drugi kufel.
Znasz mnie lepiej niż ktokolwiek inny, Carlos, powiedział Gaudet,
kiedy sprawę załagodzono; nigdy nie byłem mazgajem. Ale teraz,
27
z takich czy innych powodów, jestem przygnębiony. To, co robię,
nie interesuje mnie, praca stała się dla mnie prawdziwym ciężarem.
Wydaje mi się, że robię coś zupełnie niepotrzebnego. Całą swoją
przeszłość oceniam jako pustą i głupią. I naprawdę się martwię, że
moje przygnębienie może być symptomem choroby. Nie dlatego, że
mogłoby to się fatalnie skończyć. W najgorszym razie umrę o ileś
tam lat wcześniej, niżby mi się należało, a to nie takie straszne. Kiedy
się urodziłem, nikt mi nie gwarantował, że dożyję późnej starości.
Ani nawet, że dożyję takich lat, jakie mam teraz. Iluż to znajomych
zostało po drodze! Ale jednego się boję, Carlos, i to mogę powiedzieć
tylko tobie; boję się, że się rozchoruję i będę już do niczego. Bo jeżeli
koniec nie nadejdzie szybko, kto będzie mnie pielęgnował?
Nie wywołuj wilka z lasu, stary, powiedział Prullàs; trudności trzeba
pokonywać, w miarę jak się pojawiają, wszystko inne to tylko psucie
sobie krwi. A co do tego, że, jak mówisz, czujesz się niepotrzebny,
cóż ci mam powiedzieć? W pracy wszyscy cię kochają i podziwiają;
masz duże osiągnięcia i czeka cię jeszcze niejeden sukces. A teraz
przechodzisz chwilowe załamanie, to zły moment dla ciebie. Nie
przejmuj się! Jak przyszło, tak też i minie. Postaraj się patrzeć na
życie od dobrej strony i nie dopuszczaj do tego, żeby czarne myśli
zakłócały ci pracę.
Aha, wylazło szydło z worka, oto nareszcie prawdziwy powód two-
jego niepokoju, zaśmiał się Gaudet. Jeżeli mnie szlag trafi , kto będzie
reżyserował twoje farsy dla idiotów? Nie ma obawy, mój drogi, Pa, pa,
cwaniaczku! będzie miało powodzenie, i tu, w tym samym miejscu,
będziemy jeszcze oblewali setny spektakl. Sztuka jest w sam raz. Wiem,
że Kiki cię wkurzyła. Nie bierz sobie do serca jej przytyków: ona po
prostu chce, żebyśmy zwracali więcej uwagi na nią, a mniej zajmowali
się samą sztuką. Oczywiście pewne drobiazgi trzeba będzie jeszcze
poprawić, na przykład coś zrobić z tym jąkałą, ale w sumie wszystko
gra. Aktorzy jeszcze nie całkiem weszli w role, nawet Kiki nie ma tej
lekkości co kiedyś, nie wiesz, czy nie miała ostatnio jakichś kłopo-
tów? Nie, przeciwnie, powiedział Prullàs, znam ją dobrze i wiem, że
28
teraz idzie naprzód pełną parą. No więc nie przejmuj się tak bardzo
tym, co mówi, powiedział reżyser, przecież wiesz, jakie one są, te
kobiety, no nie? Nie, nie wiem, Pepe, odparł Prullàs, a może ty wiesz?
Gaudet uważnie wczytywał się w kartę przyniesioną przez głów-
nego kelnera. Po dłuższym wahaniu zamówił w końcu dorsza z wody.
Prullàs poprosił o sałatkę rosyjską, faszerowane bakłażany i cynaderki
po hiszpańsku. Chociaż nic tego nie zapowiadało, niebo nagle się
zachmurzyło. Zniknęły z obrusa plamy słonecznego światła prze-
nikającego przez liście drzew. A skoro już mówimy o kobietach, po-
wiedział Prullàs, to skąd, u diabła, wzięła się tutaj ta mała, co gra rolę
służącej w Pa, pa, cwaniaczku!? Nigdy przedtem jej nie widziałem.
Ja też nie, to jakiś nowy nabytek, powiedział reżyser; i myślę o niej to
samo co ty, ale cóż na to poradzić? Czyjaś protegowana? – zapytał
Prullàs. A jakże, odparł Gaudet; jest ładniutka i ma dobre chęci. Ma
złą dykcję, powiedział Prullàs; a rusza się, jakby miała protezy zamiast
nóg. Co do nóg, to nie masz racji, nie są to żadne protezy i może
właśnie w tym sęk, powiedział Gaudet; ale też nie trzeba przesadzać:
dziewczyna jest jeszcze onieśmielona, a poza tym to nie taka łatwa
rola. Wymaga odtwórczyni żywej jak iskra, a sam wiesz, jak o to
trudno na scenie. Jeśli chcesz, to z nią pogadaj: jest niegłupia i ma
wiele zapału do tej pracy.
Nie, nie, powiedział Prullàs, wolę ją zostawić tobie. A poza tym mia-
łem zamiar wyjechać do Masnou, pobyć parę dni z rodziną, chociaż
nikt tam za mną nie tęskni: dzieci są szczęśliwe beze mnie, a Martita
ciągle narzeka, jak przyjadę, ale tak naprawdę to bardzo dobrze się
tam czuje. Zostanę z nimi parę dni, tyle ile wytrzymam.
Gołębiarz obchodził stoliki, podsuwając gościom swój kapelusz
upstrzony ptasimi odchodami. Prullàs wrzucił mu do kapelusza
banknot i uliczny artysta oddalił się w głębokich ukłonach. Nie za
dużo mu dałeś? – zapytał Gaudet, który nie był zbyt hojny. Kto wie,
może i my kiedyś tak skończymy, powiedział Prullàs.
29
6
Kiedy wrócił do domu, Sebastiana poinformowała go, że dopiero
co wyszedł pan Poveda. Siedział tutaj i czekał na panicza, ale że pa-
nicza wciąż nie było, no to sobie poszedł, powiedziała. Mimo że
służąca otworzyła szeroko okno, w przedpokoju unosił się jeszcze
swoisty zapach Povedy. Coś mi się wydaje, że ten pan ma nie po kolei
w głowie, dodała. Sebastiana miała niskie czoło i spłaszczony nos,
a brwi zrośnięte i gęste; była to twarz toporna i nieforemna, niemal
potworkowata, ale błyszczały w niej oczy bystre i przenikliwe. Czy
mówił, że jeszcze przyjdzie? – zapytał Prullàs. Tak, o innej porze,
powiedziała Sebastiana. Panicz będzie jadł kolację w domu? Chyba
nie, odparł Prullàs; mam zamiar po południu wybrać się do Masnou.
Na razie jestem u siebie w gabinecie, dasz mi znać, jakby się znowu
zjawił pan Poveda, a każdemu innemu mów, że wyszedłem.
W gabinecie było gorąco. Prullàs opuścił żaluzje i uchylił lufciki od
strony balkonu. Chociaż nie wpadło ani odrobinę więcej powietrza,
to jednak wydawało się, że w półmroku jest chłodniej. Zdjął mary-
narkę, krawat i buty, położył się na kanapie i natychmiast zasnął. Sen
był tak głęboki, że kiedy się obudził, nie poznał swojego własnego
gabinetu. Przez szpary w żaluzjach wpadało pomarańczowe światło.
Wypił łyk chłodnej wody z dzbanka ukrytego za zasłonką. Potem
rozsunął żaluzje i wyszedł na balkon. Chmury znikły, a niebo miało
lekko fi oletowy odcień. Spod koron drzew dobiegał z ulicy nieustanny
warkot pojazdów. Wrócił do pokoju, pozapalał lampy, zatelefonował
do Mariquity Pons i opowiedział jej o spotkaniu z Gaudetem.
Wydał mi się jakiś dziwny, powiedział, niepokoi się o swoje zdrowie
i jest przygnębiony; nie wygląda najlepiej, a je bardzo mało. Lekarz
twierdzi, że jest zdrowy, odparła słynna aktorka. To jeszcze nic nie
znaczy, zauważył Prullàs; lekarze często się mylą; dla mnie to całkiem
zrozumiałe, że on się denerwuje. Carlos, nie broń go: zdrowie to nie
jest bezobjawowa choroba, odparła Mariquita Pons, to by dopiero
30
było! Pepe po prostu jeszcze się nie pozbierał po śmierci doñi Flavii,
zawsze był z niego maminsynek, a teraz, kiedy jej już nie ma, świat się
dla niego zawalił. To mu minie, pewnie nawet wyjdzie wzmocniony
z tej próby. Na razie bądźmy cierpliwi.
Sebastiana wsunęła głowę do pokoju i oznajmiła, że właśnie przy-
szedł pan Poveda. Powiedz, że już idę, polecił jej Prullàs, zakrywając
słuchawkę dłonią; i odezwał się do Mariquity: Przepraszam, Kiki, ale
muszę kończyć, mam gościa, czeka w przedpokoju.
Też mi gość, zaśmiała się; Poveda. Tak, skąd wiesz? Bo właśnie
był u mnie i opowiadał, że zajrzał do ciebie, a ponieważ cię nie za-
stał, postanowił pójść jeszcze raz. Ach tak! – powiedział Prullàs, po
czym dodał: Wyjeżdżam na parę dni, Kiki, zadzwonię po powrocie.
Pozdrów ode mnie Martitę i baw się dobrze, tylko nie rób głupstw,
zaśmiała się słynna aktorka.
Zapach brylantyny, której Poveda używał bez żadnego umiaru,
owionął go, jeszcze zanim uchylił zasłonę oddzielającą przedpokój
od lewego skrzydła domu, w którym znajdował się jego gabinet. Co
słychać, panie Poveda? – zapytał.
Tamten, szczupły, mizerny, o skórze żółtawej i pomarszczonej
i smutnym spojrzeniu, podobny był do bezkrwistego, oskubanego
z piór ptaka. Być może dla jakiejś równowagi i chcąc zatuszować ten
żałosny wygląd, wystawiał na pokaz swe delikatne wąsiki, mające być
atrybutem męskości; jednakże każdy, kto mu się dokładnie przyjrzał,
mógł stwierdzić, że wąsy nie są prawdziwe, lecz starannie namalo-
wane pędzelkiem nad górną wargą.
Ach, don Carlos, odparł, jeszcze się nie mogę otrząsnąć po tym,
co mi się dziś wydarzyło zupełnie nieoczekiwanie, więc jeśli pan
pozwoli, zaraz wszystko opowiem. Otóż było tak: będąc umówionym
na spotkanie, zjawiłem się u pewnej eleganckiej damy cieszącej się
ogromnym szacunkiem w naszym mieście (jej nazwisko muszę jed-
nak zachować w tajemnicy, gdyż czuję się zobowiązany do dyskrecji),
31
a tu pokojówka, która mi otwiera drzwi, oświadcza z miejsca, że pani
nie może mnie teraz przyjąć, bo akurat źle się czuje; odpowiedziałem
jej, że ubolewam nad tym i jestem jak najdalszy od zamiaru narzu-
cania się jej, toteż z największą przyjemnością przyjdę nazajutrz
lub kiedykolwiek, gdy pani poczuje się lepiej. Ledwie jednak wypo-
wiedziałem te słowa, drzwi się otwierają i rzeczona dama wkracza
do przedpokoju z miną bazyliszka, po czym, nie dając mi nawet
czasu, bym jej złożył wyrazy współczucia, mierzy mnie spojrzeniem
i mówi nieznoszącym sprzeciwu tonem: Ależ, mój panie, jak pan
śmie pokazywać się między ludźmi w takim krawacie? Proszę go
natychmiast zdjąć, panie Poveda, proszę go zdjąć! Bez słowa roz-
wiązałem krawat, bo cóż innego mogłem zrobić, nieprawdaż, don
Carlos? No i wręczyłem go wspomnianej damie; ona zaś, ku memu
zdumieniu, chwyciła za oba końce i szarpnęła tak gwałtownie, że
przedarła go na pół. Kto by przypuszczał, że tak wielka fi zyczna siła
może się kryć w tak delikatnej istocie! No i w ten sposób zakończył
się ów incydent. Co pan o tym sądzi?
Jeżeli chodzi o kobiety obdarzone temperamentem, zawsze trzeba
mieć się na baczności, panie Poveda, zauważył Prullàs. Skoro pan tak
mówi, to bez wątpienia ma pan rację, ale muszę stwierdzić, że bez
krawata czuję się tak, jakbym był nagi, wyznał Poveda.
Znajdziemy na to radę, powiedział Prullàs, rzucając niespokojne
spojrzenie na ścienny zegar; a teraz zobaczmy, co mi pan przynosi.
Poveda schylił się i z wyraźnym wysiłkiem podniósł z podłogi
skórzaną teczkę, po czym umieścił ją na stojącej w przedpokoju kon-
solce, między kandelabrami. Mocując się ze sprzączkami, nadmienił,
że ceny lekko poszły w górę. Ja wiem, że to pana nie odstraszy, don
Carlos, ale muszę to panu powiedzieć. Pan jest osobą na poziomie
i wiem, że umie pan się zdobyć na delikatność, ale przytrafi ają mi się
rzeczy, o których wolę nawet nie wspominać, dodał, i to ze strony
ludzi najbardziej znanych w naszym mieście!
Kiedy otworzył teczkę, wyleciała z niej, brzęcząc, pokaźnych roz-
miarów mucha. Nie zwróciwszy na to najmniejszej uwagi, Poveda
32
odsunął na bok jeden z kandelabrów i ustawiał na konsolce wyciągane
z teczki przedmioty: trzy kartony cameli, cztery pary pończoch, kilka
paczuszek z żyletkami, dwie żarówki do refl ektorów samochodowych,
pół tuzina angielskich ołówków, torebkę cukru, dwie puszki kawy
i szpulkę do aparatu fotografi cznego.
To chyba wszystko, co pan zamówił, oświadczył, patrząc z dumą
na ten miniaturowy bazarek. I przymykając oczy, jakby coś jeszcze
sobie przypominał, dodał, że ma także towar, który bez wątpienia
zainteresuje nabywcę, chociaż jest dość drogi. Kupił go za niemałe
pieniądze z zamiarem odprzedania owej damie, która go dziś przy-
witała atakiem wściekłości, powiedział, ale po tym incydencie nie
ośmieliłby się jej nawet tego podarować. Tu popatrzył z zachwytem
na trzymane w dłoni maleńkie pudełeczko. Arpège, perfumy kobiet
najbardziej wyrafi nowanych… perfumy uwodzicielek! – szepnął Po-
veda i jął wymachiwać rękami, aby odpędzić muchę, która chciała
usiąść mu na czole.
Dobrze, Poveda, dość tego zachwalania, biorę je, powiedział Prullàs.
Kiedy zakończyli transakcję, pan domu wyszedł na chwilę, zostawia-
jąc Povedę samego, wyjął z szafy krawat i trzymając go w dłoni, wrócił
do swego gościa. Proszę go wziąć, Poveda, ja go nie używam.
Poveda, krygując się nieco, przyjął podarunek. Po czym oznajmił,
że ułożył satyryczną balladę „do francuskiej damy”. Bo chciałem
w ten sposób zakończyć całą sprawę, don Carlos. Może panu zade-
klamować ten utwór? Prullàs odparł, że nie. Bardzo mu się śpieszy,
wyjaśnił.
Kiedy już był sam, schował do szafy w gabinecie rzeczy dostar-
czone przez Povedę, z wyjątkiem pończoch i jednego kartonu pa-
pierosów, które włożył do małej walizeczki razem z kupioną rano
powieścią Simenona, wsunął sobie do kieszeni buteleczkę z perfu-
mami i pieniądze, które wyjął z sejfu, powiedział Sebastianie, że wy-
jeżdża, i wyszedł z domu.
Seria Eduardo Mendozy w Znaku:
Niezwykła podróż Pomponiusza Flatusa
Przygoda fryzjera damskiego
Sekret hiszpańskiej pensjonarki
Oliwkowy labirynt
Prawda o sprawie Savolty
Miasto cudów
Brak wiadomości od Gurba
Mauricio, czyli wybory
Eduardo
(ur. 1943)
Jesteśmy w Barcelonie lat czterdziestych.Historia rozlicza zbrodniarzy, miasto odżywa po wojnie, a jego miesz-kańcy szukają łatwej rozrywki. Tej dostarcza gwiazda teatralnego światka i ulubieniec tłumów – komediopisarz Prullàs. To postać koloro-wa, fascynująca i… przyciągająca kłopoty. Wplątuje się w niefortunny romans, staje się głównym podejrzanym w sprawie o zabójstwo, a kie-dy wydaje się, że jest już wystarczająco źle, wychodzi na jaw pewien monarchistyczny spisek, w którym nasz bohater podobno brał udział…
Eduardo Mendoza powraca z kolejną fascynującą i wciągającą kroniką Barcelony. Pisarz wprowadza nas w środowisko bohemy, polityki i naprawdę dużych pieniędzy. Groteskowo i z właściwym sobie poczu-ciem humoru przedstawia miasto, w którym każdy z dnia na dzień może z gwiazdy zmienić się w ofi arę…
jest jednym z najwybitniejszych współczesnych pisarzy hiszpańskich. Pracował jako adwokat, radca prawny i tłumacz przy ONZ. Autor między innymi Niezwyk -łej podróży Pomponiusza Flatusa, Miasta cudów, Mauricia, czyli wyborów. W Polsce najbardziej znany z niezrównanej trylogii detektywistycznej: Przygody fryzjera damskiego, Sekretu hiszpańskiej pensjonarki i Oliwkowego labiryntu.
cena detal. 37,90 zł
Eduardo Mendoza
Lekka komedia