Kwartalnik sarmacki 4(6)

68
Sarmacki kwartalnik SARMACI NA MORZACH czyli kolonialna przygoda polskiego lennika W ŚWIECIE HISZPAŃSKICH RELIKWII VIVENTE REGE – POLSKIE PROJEKTY, WĘGIERSKIE DOŚWIADCZENIA 4[6]/2013

description

Kwartalnik Sarmacki, nr 4(6) 2013

Transcript of Kwartalnik sarmacki 4(6)

Page 1: Kwartalnik sarmacki 4(6)

Sarmackikwartalnik

SARMACI NA MORZACHczyli kolonialna przygoda polskiego lennika

W ŚWIECIE HISZPAŃSKICH RELIKWII

VIVENTE REGE – POLSKIE PROJEKTY,

WĘGIERSKIE DOŚWIADCZENIA

4[6]/2013

Page 2: Kwartalnik sarmacki 4(6)

2

s pi s tresci

KWARTALNIK SARMACKI nr 4(6)/2013 (grudzień)

Redaktor naczelny: Dominik Robakowski [email protected]

Zastępca redaktora naczelnego: Marta Machowska [email protected]

Redaktor techniczny: Agnieszka Kurasińska [email protected]

Redakcja: Łukasz Górka, Justyna Kulczycka, Agnieszka Kurasińska, Grzegorz Szymborski

Projekt okładki: Agnieszka Kurasińska (zdjęcie z www.oldarts.info)

Strona internetowa: www.sarmacki.mixxt.com

Kontakt do redakcji: [email protected]

Zapraszamy do współpracy i publikowania na naszych łamach. Szczegóły na stronie internetowej.

,

HISTORIA

Tomasz Grala Sarmaci na morzach i oceanach. Kolonialna przygoda polskiego lennika ______4

Adam Szabelski Elekcja vivente rege: polskie projekty, a węgierskie doświadczenia _______________________10

Justyna Kulczycka Oj chmielu, oj nieboże... czyli słów kilka o staropolskich ślubach ____18

Dawid Barbarzak Sarmata w świecie hiszpańskich relikwii _______________________22

PUBLICYSTYKA

Dominika Fessner Sarmacja? No… brzmi trochę jak farmacja _______________________________38

FELIETON

Agnieszka Kurasińska Flasza puzdrowa ____________41

Dominik Robakowski Subiektywny przegląd wydarzeń ____________42

MIEJSCE

Dominik Robakowski Szamotuły ________44

OPOWIADANIE

Grzegorz Szymborski Nieuchwytny, cz.3 _______________________________46

KONIEC KOŃCÓW

Łukasz Górka Matka Boża Sarmacka _________________66

Page 3: Kwartalnik sarmacki 4(6)

3

Drogie Waćpanny, Szanowni Waszmościowie!Witam Was serdecznie na łamach ostatniego numeru Kwartalnika Sarmackiego! Zaraz, zaraz… ostatniego? A więc to koniec? Od razu uspokajam – czasopismo nadal będzie się ukazywało, choć zmieni się i nazwa, i częstotliwość. Powody są jak zwykle prozaiczne – jesteśmy inicjatywą non-profit i robimy co możemy, aby zapewnić Wam miłą lekturę, niemniej jak to bywa w tego rodzaju sytuacjach – chęci są większe od czasu, którym dysponujemy. Przygotowywanie kolejnych numerów jest rzeczą przyjemną, aczkolwiek nieszybką i niełatwą. Nie chcemy tracić na jakości i iść na skróty, np. pomijając korektę, a artykuły wlewając w banalny szablon. Od dziś będziemy spotykać się co pół roku.Mamy jednak nadzieję, że zmiany wyjdą nam wszystkim na dobre. Więcej czasu pozwoli bowiem na lepszą selekcję materiałów i wybieranie dla Was naprawdę intrygujących sarmackich artykułów. Chcemy, aby następca Kwartalnika Sarmackiego był publikacją o szerokim odzewie, która autorom przysparza splendoru, a czytelnikom wiedzy i rozrywki. Z pewnością zwiększy się też obszerność czasopisma.Nie udało nam się jeszcze uruchomić nowej strony. Zapewniamy jednak, że ukaże się Wam ona jeszcze tej zimy. Z góry zachęcamy do współpracy – chcemy bowiem, aby nie dotyczyła ona tylko naszego czasopisma, ale była platformą, na której Sarmaci z całego świata będą mogli się odnaleźć i porozmawiać. Zapewniamy, że zrekompensujemy Wam brak cokwartalnego numeru czasopisma.Mijająca jesień była dla Sarmatów bardzo szczęśliwa. Ruszyła Duma Szlachecka, a sarmackie inicjatywy rosną jak grzyby po deszczu. Swoją debiutancką powieść opublikował nasz redakcyjny kolega – Grzegorz Szymborski. Warto po nią sięgnąć, bo jak wiele książek sarmackich zaczyna się w 1766 roku? Oczywiście, nie zabraknie Grzegorza i na naszych łamach – w tym numerze kolejna część „Nieuchwytnego”. Co poza tym w dzisiejszym numerze? Tematem z okładki zajął się Tomasz Grala i myślę, że akurat ten artykuł bardzo przypadnie Wam do gustu. Czeka na Was także ciekawa analiza Adama Szabelskiego, który przyjrzał się węgierskim i polskim koncepcjom odnośnie elekcji vivente rege. Miło jest nam gościć na łamach „Kwartalnika” Dawida Barbarzaka, który wyruszył w pielgrzymkę po Hiszpanii śladami pewnego sarmackiego anonima. Nie mogło zabraknąć także artykułu Justyny Kulczyckiej, która tym razem z pogrzebu zabiera nas na weselną ucztę. Z kolei Dominika Fesser w swoim mini-raporcie uświadamia nam jak wiele jeszcze trzeba zrobić, aby pokonać negatywny stereotyp sarmatyzmu. Tym razem udaliśmy się do Szamotuł, aby pokazać Wam sarmacką stronę tego miasta. W tym numerze możecie także przeczytać kolejny felieton Agnieszki Kurasińskiej poświęcony przedmiotom pięknym acz codziennym. (Agnieszcze, która nie tylko jest nie tylko naczelnym grafikiem, ale wręcz szyją tej gazety należą się również szczególne podziękowania za przygotowanie znamienitej oprawy tego numeru). Całość zwieńcza jak zawsze niezastąpiony Łukasz Górka – tym razem w klimatach maryjnych. W imieniu redakcji pragniemy życzyć naszym drogim Czytelnikom wielu miłych chwil przy lekturze tego numeru. Niech święta będą Świętami, a nowy rok nie okaże się rokiem na wskroś sarmackim. Do zobaczenia w „Magazynie Sarmackim”!Śląc niskie ukłony,

Dominik Robakowskiredaktor naczelny

Page 4: Kwartalnik sarmacki 4(6)

4

histo ria

Tomasz GRALA

Sarmaci na morzach i oceanach

Kolonialna przygoda polskiego lennika

Małe Księstwo Kurlandii i Semigalii za panowania księcia Jakuba Kettlera wzięło udział w „wyścigu kolonialnym” stając się na krótko właścicielem Gambii w Afry-ce Zachodniej oraz Tobago na Morzu Karaibskim. Ten ambitny i przedsiębiorczy władca dążył do stworzenia z Kurlandii morskiej potęgi handlowej w czasie, gdy Rzeczpospolita prawie nie posiadała własnej floty handlowej ani marynarki wo-jennej, a była eksporterem już od XV w. potężnych gałęzi w kształcie litery „U”, służących jako wręgi do budowy zasadniczej części kadłubów. Opierając się na zdobytej wiedzy podczas studiów na zagranicznych uniwersytetach w Lipsku, Rostoku, Amsterdamie i Lejdzie oraz na podróżach do Anglii i Francji doszedł kurlandzki władca do wniosku, że bogactwo kraju nie zależy od wielkości jego terytorium, lecz głównie od rozwoju handlu, miast i rzemiosła. Za główny wzór posłużyły Niderlandy, którym udało się w XVII w. stworzyć imperium kolonial-ne, a na giełdzie amsterdamskiej kumulowały się kapitały całej Europy.

Page 5: Kwartalnik sarmacki 4(6)

5

Artykuł omawia zręby polityki morskiej Jakuba Kettlera i związany z nią bezpośrednio rozwój przemysłu stoczniowego, dzięki któremu Kurlan-dia mogła urzeczywistnić swe marzenia kolonial-ne. W okresie pełnego rozkwitu flota kurlandzka stanowiła 1/3 angielskiej Royal Navy. Założenie kolonii afrykańskich i wielka wyprawa Willema Mollensa zakończona sukcesem umożliwiły Kur-landii przez krótki okres czasu wcielać w życie projekty zagospodarowania i kolonizacji zdoby-tych terenów. O zamysłach politycznych Jakuba Kettlera piszą między innymi Jānis Juškēkvičs, Gustaw Manteuffel, G. Bundure, A. Bues, B. G. Längin, A. Gebel oraz O. Mattiesen. Dokonania polskiego wasala nie uszły uwadze Marka Arpada Kowalskiego, który przypomniał, że kurlandzcy koloniści mówiący na co dzień po niemiecku, tworzyli historię polskiego kolonializmu. Król polski Jan Kazimierz w dniu 20 maja 1654 r., kie-dy ogłoszono powstanie Nowej Kurlandii, został zwierzchnikiem lennym nowopowstałej kolonii.

CZęŚć I – NIEŚMIAŁE POCZąTKIPolityka morska Jakuba Kettlera Kilkuletni pobyt Jakuba Kettlera za grani-cą zaowocował powstaniem śmiałych planów modernizacji gospodarki i podjęcia akcji kolo-nizacyjnej. Przed objęciem w Kurlandii tronu wielkoksiążęcego, książę Jakub przebywał w la-tach 1636-1638 w Niderlandach, gdzie studiował na tamtejszych uniwersytetach w Amsterda-mie sprawy morskie i budownictwo okrętowe, a w Lejdzie geografię oraz kameralizm, stanowią-cy odmianę merkantylizmu. Równocześnie na-wiązał kontakty z niderlandzkimi kompaniami: zachodnioindyjską i wschodnioindyjską, które wraz ze zdobytą wiedzą wykorzystał po powrocie do kraju w swych planach modernizacyjnych. Po objęciu tronu Jakub Kettler wzorując się na Ni-derlandach pragnął uczynić ze swego księstwa morską potęgę handlową w duchu merkantyli-stycznym. Do osiągnięcia zamierzonego celu po-stanowił wykorzystać fakt, że jego kraj stanowił centrum eksportu drewna i smoły, które służyły do budowy okrętów. Zarządził rozbudowę swoich portów w Windawie i Lipawie, nakazując stocz-niom budowę okrętów na wzór holenderskich fleut. Wybór był nieprzypadkowy, fleuty czasem uzbrajane i wykorzystywane jako okręty wojenne, uznawane były za najbardziej ekonomiczne statki

handlowe swej epoki. Opierając się na zastoso-wanych przez zachodnioindyjską kompanię roz-wiązaniach handlowych zmierzał do rozbudowy kurlandzkiego handlu atlantyckiego. W tym celu młody książę wysyłał swoje okręty do zachod-niej Afryki i w rejony południowych Karaibów, gdzie miał nadzieję nie tylko zaprowadzić swój handel, ale jednocześnie założyć kolonie. Wszyst-kie przedsięwzięcia finansował Jakub Kettler za pośrednictwem swego faktora w Amsterdamie Hansa Mombera, będącego zarazem koordynato-rem całości planów kolonialnych kurlandzkiego władcy. Stocznia w Windawie leżąca na lewym brze-gu Venty należała do największych w kraju. W jej dokach zwodowano w 1638 r. pierwszy zbudowany tutaj statek. W latach 1639-1642 w stoczni windawskiej budowano jeden statek rocznie i dopiero w 1643 r. wprowadzono potoko-we budownictwo statków. Równocześnie można było budować pięć statków, przy czym budowa dużego statku trwała od 15 do 24 miesięcy i kosz-towała od 45.000 do 100.000 florenów. Pierwszy-mi majstrami budującymi statki byli Holendrzy, później pojawili się Niemcy, głównie z Lubeki i Kolberga. Duże statki budowała także stocznia w Lipawie, a małe stocznie w Engure, Kauguri, Berztsiemse i Kuldige. W ciągu kilku lat inten-sywnego rozwoju floty morskiej osiągnęła ona stan 1/3 floty Anglii, co stanowiło nie lada wyczyn dla kraju liczącego zaledwie 200 tys. mieszkań-ców. Spośród piętnastu galeonów zbudowanych w Kurlandii, dwa: Das Wappen der Herzog von Kurland i Das Wappen der Herzogin von Kurland należały do największych okrętów swojej epoki i ustępowały jedynie takim kolosom jak angiel-ski Sovereign of the Seas oraz francuski Le Soleil Royal. W składzie floty kurlandzkiej znajdowa-ły się także dwadzieścia trzy fregaty zbudowane głównie w Windawie przez miejscowych cieśli i z miejscowych materiałów, ale według planów holenderskich. Nadto Kurlandia posiadała oko-ło czterdziestu mniejszych jednostek pełnomor-skich, pochodzących głównie z zakupów jedno-stek używanych lub budowanych poza granicami kraju, ze względu na obłożenie własnych stoczni zamówieniami na większe jednostki. Rozbudowa przemysłu stoczniowego i stworzenie silnej floty morskiej pozwoliły Jakubowi Kettlerowi na rea-lizację jego morskich planów. Zdobyte w Lejdzie i Amsterdamie umiejętności i wiedza, przeniesio-ne następnie na grunt Kurlandii, zaktywizowały

Page 6: Kwartalnik sarmacki 4(6)

6

politykę księcia dążącego wzorem krajów prote-stanckich do zwiększenia dochodów kraju i jego własnych. Swymi planami kolonizacyjnymi Jakub Ket-tler próbował zainteresować króla polskiego Władysława IV, kupców kurlandzkich, gdań-skich i królewieckich proponując im założenie kompanii do handlu indyjskiego. Ta polsko--kurlandzka kompania miała skupiać handel z Indiami Wschodnimi i Zachodnimi oraz z Afry-ką. Brak zainteresowania zarówno ze strony króla jak i szlachty oraz patrycjatu gdańskiego przyczynił się do upadku inicjatywy. Fiaskiem zakończyła się także podjęta w późniejszym okresie próba zainteresowania swymi morski-mi planami króla Jana Kazimierza. Monar-cha polski wspólnie z papieżem Innocentym X mieli dopomóc w zorganizowaniu wielkiej floty potrzebnej do opanowania większych terenów w Afryce i Ameryce Południowej, przy czym Rzeczpospolita miała wejść w posiadanie terenów dzisiejszej Gujany i północnej Brazylii. Plany kur-landzkiego władcy szły znacznie dalej. Pragnął on także wziąć udział w kolonizacji i zagospodarowy-waniu ziemi australijskiej, którymi to projektami usiłował zainteresować papieża Innocentego X. W myśl projektu papież był zobowiązany przeka-zać na ten cel cztery miliony talarów i podarować Kettlerowi monopol handlowy w kolonizowanych ziemiach. Książę Jakub odpowiedzialny był za zor-ganizowanie ekspedycji liczącej 40 okrętów i 24 ty-siące żołnierzy. Wybuch drugiej wojny północnej i śmierć papieża stanęły na przeszkodzie realizacji

tego dalekosiężnego i dość fantastycznego zamie-rzenia.

Kompania Gwinejska i pierwsze próby kolonizacji Tobago Kompanię gwinejską założył w 1650 r. w Amster-damie Hans Momberg, pośrednik handlowy księ-cia Jakuba Kettlera. Do organizowanych przez faktora ekspedycji, składających się w przeważnej mierze z marynarzy holenderskich dołączano ekspedycje kurlandzkie. W 1651 r. z portu w Windawie wypłynął okręt Walfisch dowodzony przez kapitana Joachima Denningena, na który w Amsterdamie załado-wano holenderską załogę. Zmierzająca w kierun-ku zachodniej Afryki wyprawa dotarła 25 paź-dziernika 1651 r. do ujścia Gambii. Po przybyciu wysłannicy księcia zakupili od władców Barra i Kombo bezludną wyspę, która otrzymała na-zwę św. Andrzeja. Na tym niewielkim skrawku lądu usytuowanym w okolicach dzisiejszej wsi Jufureh, Kurlandczycy wybudowali fort Jillifre. Zakupiono także wyspę Banjul i obszar Gassa-nu rozpościerający się w górę rzeki. Fort Jillifre stał się jednym z punktów handlu niewolnikami, gdzie za jednego Afrykanina płacono 45 gulde-nów, a na Tobago uzyskiwano za niego 210 gulde-nów. Pierwszy gubernator założonej kolonii ma-jor Heinrich Fock wzniósł na wyspie św. Andrzeja czterobastionowy fort Jakuba, który pełnił rolę centrum handlowego kolonii. Z Gambii wywożo-no do Europy przede wszystkim kość słoniową,

Phil

aweb

/Wikiped

ia

Page 7: Kwartalnik sarmacki 4(6)

7

masło palmowe, wosk, piasek, pieprz. Natomiast z Kurlandii przywożono wyroby metalowe, tka-ckie, szklane, i ceramiczne. Koloniści kurlandzcy od wędrownych kupców Diula z grupy plemion Mandingo kupowali przywożonych z głębi kon-tynentu niewolników, z których część wysyłano do kurlandzkiej kolonii na Tobago, a część sprze-dawano amerykańskim plantatorom. Swój szybki rozwój kolonia zawdzięczała zgodnej współpracy gubernatorów z miejscowymi władcami gam-bijskich plemion. Zarządzenia Jakuba Kettlera zwalniające z poddaństwa każdego udającego się do kolonii osadnika zapewniały stały napływ kurlandzkich chłopów i rzemieślników wraz z ro-dzinami. Kolonia gambijska została zreorganizo-wana na wzór holenderski w 1655 r. przez nowego gubernatora Otto von Stiela. Gambii wyznaczono rolę zamorskiego ośrodka handlowego Kurlandii. Poza zachodnią Afryką, Kurlandia poszukiwała w rejonie Karaibów miejsca na założenie swych kolonii. W latach 1637, 1639 i 1642 podjęto pierw-sze, nieudane próby, kolonizacji niewielkiej wy-spy Tobago, lezącej w archipelagu Małych Antyli. Wielu z pośród niedoszłych osadników zostało wybitych przez Indian – Karaibów, a pozostali zbiegli do holenderskiej Gujany. W tym samym

roku, w którym podjęto trzecią próbę kolonizacji Tobago, Jakub Kettler zakupił od króla angielskie-go Karola I Stuarta prawa do tej wyspy. Transak-cja została sfinalizowana dopiero w 1652 r., kiedy właściciel wyspy lord Warwick, na którego wcześ-niej król angielski scedował swoje prawa do Toba-go, popadłszy w kłopoty finansowe wyraził zgodę na jej odstąpienie.

Wielka wyprawa Ponowne próby kolonizacji Tobago Kurlandia podjęła w latach pięćdziesiątych XVII w. W dniu 20 V 1654 r. dowodzony przez amsterdamskiego kapitana, Willema Mollensa statek Das Wappen der Herzogin von Kurland przypłynął na wyspę z pierwszymi osadnikami na pokładzie. Ten trzy-masztowy galeon wojenny, został zbudowany prawdopodobnie w Windawie na wzór najwięk-szego okrętu epoki Sovereign of the Seas i plasował się w rzędzie największych okrętów wojennych owych czasów. Kapitan Mollens został pierwszym gubernatorem założonej kolonii, którą nazwał Nową Kurlandią. Na wyspie Kurlandczycy zało-żyli fort Jakobus, osadę Jakobsztad, nosząca obec-nie nazwę Plymouth oraz w późniejszym okre-

Wyspa Tobago, grudzień 2008 r.LifeLover4/Flickr

Page 8: Kwartalnik sarmacki 4(6)

8

sie czasu port i miasto Casimirshafen, na cześć króla polskiego Jana Kazimierza. Na założonych plantacjach uprawiano trzcinę cukrową i tytoń. W odróżnieniu od Gambii owe uprawy oraz pro-wadzony handel zadecydowały o przyszłości wy-spy, przynoszącej w krótkim czasie duże zyski. W tym samym roku na południowo-wschodnim brzegu wyspy wylądowali Holendrzy, którzy tak-że założyli fort, osadę i plantacje, nazywając swą kolonię Nieuw Vlissingen. Konkurencyjną eks-pedycję handlową zorganizowała zamożna ro-dzina Lampsinsów z Vlissinger, wspierana przez zelandzką izbę kompanii zachodnioindyjskiej. W następnym roku bracia Lampsinsowie Adrian i Cornelius, usiłowali bez powodzenia zagar-nąć fort Jakuba. W wyniku pertraktacji kapitan Mollens pozwolił im pozostać na wyspie, co po-twierdził Jakub Kettler. Od tej pory obie kolonie, kurlandzka i założona przez Lampsinsów, współ-istniały na wyspie.

CZęŚć III – PODZWONNE WIELKICH PLANóW Dalsze losy kolonii na Tobago Druga wojna północna osłabiła pozycję Kurlandii w koloniach. Jej władca Jakub Kettler został we wrześniu 1658 r. aresztowany w Mitawie i po po-czątkowym pobycie w Rydze przewieziony do In-germannlandu (obecnie Iwangorod koło Narwy), gdzie przebywał do czerwca 1660 r. Sytuację wy-korzystali Holendrzy zajmując w 1658 r. kurlandz-ką część wyspy. Gubernator Tobago kapitan Mol-lens schronił się na Jamajce, a jego zastępca bez walki poddał fort Jakuba. Ten stan rzeczy utrzy-mywał się do momentu odzyskania przez władcę Kurlandii wolności. W 1662 r. Kurlandia zażądała zwrotu zagarniętej kolonii. Bracia Lampsinowie decyzje oddania terenów kurlandzkich uzależ-niali od zwrotu poniesionych przez nich kosz-tów administrowania kolonią, w wysokości 200 tys. guldenów flandryjskich. Zawiodły również próby mediacji podjęte przez króla angielskiego i koronę francuską. W tej sytuacji Jakub Kettler zawarł z królem angielskim umowę o koloniach, w myśl której Anglia zobowiązała się dopomóc w odzyskaniu Tobago. Anglicy po zajęciu wyspy obrabowali mieszkańców, zniszczyli plantacje, a część niewolników sprzedali na Barbadosie. Od tego momentu Tobago przechodziło wielokrotnie w różne ręce. Zajmowali ją Francuzi, Holendrzy,

Anglicy, zanim w 1680 r. powrócili raz jeszcze na zrujnowaną wyspę koloniści i żołnierze kur-landzcy. Po krótkotrwałym okresie pokoju wy-buchła wojna z Indianami trwająca dwadzieścia dwa miesiące. Nowy władca Kurlandii Fryderyk Kazimierz Kettler w 1687 r. podzielił władanie nad Tobago z Brandenburgią, z którą po czterech latach zawarł umowę o wspólnej kolonizacji wy-spy. Powtarzające się napady Indian i Anglików zmusiły kolonistów kurlandzkich do opuszczenia wyspy w 1691 r. Po śmierci ostatniego przedsta-wiciela dynastii Kettlerów Anglia anulowała za-wartą wcześniej umowę z Kurlandią. Zachowano się tak, jak gdyby Tobago zostało przekazane ro-dzinie panującej, a nie Kurlandii. Bezskutecznie interesowali się wyspą Ernest i Piotr Bironowie. Ostatecznie Tobago w 1814 r. przejęli Anglicy i od tej pory dzieliło ono losy sąsiedniego Trynidadu.

Utrata kolonii afrykańskich W równie trudnym położeniu co Tobago, znala-zła się Gambia, którą Holendrzy zajmowali dwu-krotnie: w 1659 r. i 1660 r., kiedy to z pomocą gubernatorowi przyszli władcy Barra i Kombo. Również francuscy piraci pozostający na służbie szwedzkiej zaatakowali wyspę, którą odsprze-dali oddziałowi Kompanii Zachodnioindyjskiej w Groningen. Gubernator Gambii von Stiel dwu-krotnie więziony i uwalniany powracał na wyspę, by bronić kurlandzkiej posiadłości. W marcu 1661 r. pozbawioną wsparcia kolonię zaatakowa-li Anglicy, i po krótkim oporze nielicznej załogi przejęli 19 marca fort, zmieniając nazwę wyspy na James Island. Ekspedycją angielską, w skład któ-rej wchodziło pięć okrętów i 3 000 żołnierzy do-wodził major Robert Holmes. Kurlandzkie okręty handlowe przypływały do Gambii do roku 1692. Oficjalnie praw do tej kolonii Kurlandia zrzekła

Tablica pamiątkowa w Great Courland Bay z napisem w języku angielskim Na pamiątkę śmiałym, przedsię-biorczym i pracowitym Kurlandczykom z dalekiej Ło-twy na wybrzeżach Bałtyku, którzy żyli na tej ziemi, nazwanej od ich imienia, w latach 1639 do 1693

Wikipe

dia.or

g

Page 9: Kwartalnik sarmacki 4(6)

9

się w 1664 r. w zamian za uznanie jej praw do To-bago.

PodsumowanieJakub Kettler zapatrzony w merkantylistyczne rozwiązania niderlandzkie dążył do przeniesienia ich na grunt Kurlandii, z której pragnął uczynić kraj zasobny, rozwinięty gospodarczo, z dobrze prosperującym handlem atlantyckim i własny-mi koloniami. Nikt nie przewidywał, że powstałe w 1561 r. Księstwo Kurlandii i Semigalii, nieca-ły wiek później pod rządami ambitnego władcy zdobędzie kolonie w zachodniej Afryce i na Kara-ibach. Wprawdzie kolonialny epizod małej Kur-landii nie trwał długo, ale udało jej się na krótko znaleźć w gronie państw posiadających własne kolnie i nadal poszukujących nowych terenów do zasiedlenia. Ambitnemu władcy Kurlandii nie wystarczał wzrost handlu bałtyckiego i związany z nim go-spodarczy rozwój kraju. Wiązał się on w znacz-nym stopniu z przejęciem przez porty kurlandz-kie obsługi handlu litewskiego. Utrata portów inflanckich stanowiła poważną stratę dla handlu Wielkiego Księstwa Litewskiego, który znalazł się w znacznym stopniu pod kontrolą szwedzką. Stąd nieprzypadkowo właśnie na najbliższy okres przypadł rozkwit gospodarczy Kurlandii, któ-rej port w Windawie stał się ważnym ośrodkiem handlu. Jeden z najambitniejszych władców z dynastii Kettlerów, książę Jakub wprawdzie dysponował dużą autonomią, ale nie miał możliwości pro-wadzenia wielkiej polityki. W obliczu napierają-cej z północy Szwecji mała Kurlandia z trudem utrzymywała swą niezależność. Szwedzi obawiali się wzmocnienia Rosji i możliwości opanowania przez nią Kurlandii, dysponującej znaczną flo-tą i dogodnymi portami. Zajęcie przez Rosjan tych terenów zagrażało pozycjom szwedzkim na wschodnich wybrzeżach Bałtyku. Zasadniczym celem polityki Jakuba Kettlera stało się utworze-nie trójczłonowego trójkąta handlowego: Kurlan-dia – Gambia – Tobago. Owe zamysły wynikały z chęci uczynienia z handlu podstawowej dome-ny gospodarczej kraju. Wykorzystując dostęp do morza i silną flotę wziął udział w zdobywaniu kolonii zamorskich, by tym sposobem poszerzyć możliwości handlu kurlandzkiego. Swe pierwsze kroki Kurlandia skierowała ku Afryce, a dopiero później rozpoczęła kolonizację karaibskiej wyspy.

Na Tobago Kettler zamierzał założyć zachodnio-indyjskie stanowisko, zajmujące w handlu nie-wolnikami ważne miejsce oraz liczne plantacje. Gambia, podobnie jak Tobago leżała na głównym szlaku morskim, dlatego też wyznaczono jej rolę centrum kurlandzkiej ekspansji w kierunku Indii i Chin. Zajmujące niewielki obszar kolonie miały znaleźć się poza zainteresowaniem konkurencji. Przyszłość pokazała jak złudne były kalkulacje kurlandzkiego księcia. Poczynania Jakuba Kettlera wywołały niepokój w ówczesnej Europie. Zakładając kurlandzkie kolonie w Gambii książę naruszył strefę holen-derskich interesów handlowych, w tym nider-landzkiej kompanii zachodnioindyjskiej, która zaprotestowała w sposób radykalny rekwirując kurlandzki okręt „Fortuna”. Pogorszenie się sy-tuacji we wzajemnych stosunkach sprawiło, że Holendrzy odmawiali ochraniania kurlandzkich okrętów widząc w nich groźną konkurencję. Wprawdzie Cromwell zawarł z Księstwem Kur-landii umowę o wspólnej walce z Holendrami, lecz gdy wybuchła wojna angielsko-holenderska w 1652 r. okazało się, że żadna ze stron konflik-tu nie uznawała kurlandzkiej neutralności. Ho-lendrzy zaniepokojeni sukcesami księcia Jaku-ba w latach 1652-1653 zajęli kilka kurlandzkich statków płynących do Gambii, między innymi „Walfisch”, „Invidia” oraz „ Die Temperantia”. Nie lepiej postępowali Anglicy, którzy pod za-rzutem kontrabandy także zatrzymali kilka kur-landzkich statków. Dla Kurlandii stało się jasne, że oba europejskie mocarstwa protestanckie nie zamierzają tolerować konkurencji nawet ze strony współwyznawców. Praktycznie od uwięzienia Jakuba Kettlera rozpo-czął się zmierzch „imperium kolonialnego Kur-landii”, zakończony jego całkowitą utratą. Znaj-dując się w szwedzkiej niewoli został pozbawiony wpływu na bieg wydarzeń w koloniach, z czego skorzystała konkurencja. Do końca swojego życia, książę Jakub starał się na drodze dyplomatycznej odzyskać swoje posiadłości. Nie przyniosło efek-tów lawirowanie między Anglią, Holandią i Fran-cją toczącymi wojny między sobą, ani kolejne wysyłane ekspedycje do Gambii i na Tobago. Za-mierzał nawet odkupić od Hiszpanii wyspę Try-nidad. W zamian za zrzeczenie się praw do Gam-bii, Anglicy uznali kurlandzką władzę na Tobago, które w owym czasie do niej nie należało, a Karol II Stuart nie zamierzał toczyć wojny z Holandią o Kurlandzką wyspę.

Page 10: Kwartalnik sarmacki 4(6)

10

W powszechnej świadomości Rzeczpospolita, jako monarchia elekcyjna, była czymś wyjątko-wym. Jednakże w wielu państwach naszego re-gionu, w różnym okresie, elity wybierały swoich władców. Możemy wskazać, między innymi, takie przykłady jak: Nowogród, Czechy, Norwegia, czy

też Siedmiogród. W latach 1657–1668 w Rzeczy-pospolitej czyniono próby reformy sposobu elekcji, które jednak nie powiodły się. Z kilku wariantów elekcji rozwiązania w okresie po wojnie ze Szwecją nie udało się zrealizować żadnego. Dlatego też nie można powiedzieć, jak funkcjonowałaby taka elek-

ElEkcja vivente rege polskie projekty, a węgierskie doświadczenia W wyniku klęsk poniesionych w wojnach ze Szwedami w latach 1655-1660, dwór królewski wysunął propozycję elekcji vivente rege – wyboru następcy władcy jeszcze za życia jego poprzednika. Ostatecznie projekt upadł. Tymczasem sąsiednie Węgry były monarchią elekcyjną, w której od dłuższego czasu dokonywano nie tylko elekcji, ale i koronacji za życia poprzednika. Ta konsekwentna polityka Habsburgów doprowadziła do ukształtowania się monarchii absolutnej. Czy polska szlachta słusznie obawiała się zmian w sposobie obierania króla?

Adam SZABELSKI

hi sto ria

Page 11: Kwartalnik sarmacki 4(6)

11

cja w rzeczywistości. Niemniej jednak, dysponuje-my przykładem państwa w naszym regionie – Wę-grami, które z monarchii elekcyjnej przekształciły się w monarchię dziedziczną. Celem niniejszego artykułu będzie porównanie projektów elekcji jako próby reformy ustroju Rzeczpospolitej, z praktyką elekcji i koronacji za życia króla, prowadzoną przez Habsburgów na tak zwanych „Węgrzech Królew-skich”, jako sposobu zwiększenia dominacji władzy królewskiej nad szlachtą. Na podstawie węgierskie-go przykładu pragnę udowodnić, iż szlachta polska miała rację i takie rozwiązanie znacząco ograni-czyłoby „złotą wolność”. Wprowadzenie elekcji za życia króla może nie byłoby, co prawda pierwszym korkiem do zaprowadzenia absolutum dominum, jednakże rola i pozycja władcy w ustroju Rzeczypo-spolitej uległaby znacznemu wzmocnieniu.

Monarchia elekcyjna na Węgrzech i w PolsceWęgry uniknęły rozbicia dzielnicowego w średnio-wieczu, kosztem częstej zmiany władcy na tronie, wojen domowych i rywalizacji dwóch lub nawet kilku pretendentów do korony. Po wygaśnięciu linii Andegawenów, wielokrotnie zmieniały się dynastie rządzące nad Dunajem. Dlatego też wy-kształciły się zasady, które ściśle określały warunki legalnej koronacji na Węgrzech. Helena Kottaner, która ukradła dla matki Władysława Habsburga zwanego Pogrobowcem, Świętą Koronę w 1440 roku, tak pisała w swoich pamiętnikach:„Istnieją trzy prawa [dotyczące koronacji] w Kró-lestwie Węgierskim. Wierzą oni [Węgrzy], że jeśli nawet jedno z nich nie jest zachowane, osoba uko-ronowana nie jest legalnym królem. Pierwszym prawem jest to, które mówi, że król Węgier musi być koronowany Świętą Koroną. Drugie, że musi być koronowany przez arcybiskupa ostrzychom-skiego. Trzecie, że koronacja musi odbyć w Bia-łogrodzie (Alba Regalis)”.Istniały więc trzy najważniejsze warunki koro-nacji. Po pierwsze koronacja z użyciem święte-go Insygnium. Niektórzy badacze uważają, że początkowo, na skutek wpływów niemieckich, mogła to być Święta Włócznia. Dopiero później ukształtowało się pojęcie Świętej Korony, która miała być własnością pierwszego władcy. W in-nych krajach mamy podobny proces (np. korona Chrobrego w Polsce), jednak nigdzie indziej, wo-kół żadnego innego insygnium królewskiego, nie wykształcił się taki „kult” jak w przypadku Ko-

rony Świętego Stefana. Po wtóre zasada stabilitas loci aktu koronacji. Koronacja musiała się odbyć zawsze w Székesfehérvár, jednym z najstarszych ośrodków państwowych na Węgrzech, siedzibie władców – Gejzy i Świętego Stefana oraz ich na-stępców. Po trzecie aktu koronacji mógł dokonać tylko metropolita, czyli arcybiskup Esztergom. Jak ważne było dochowanie tych procedur świadczy chociażby fakt, iż Karol Robert musiał koronować się aż trzykrotnie i dopiero, gdy spełnił wszystkie warunki został uznany za legalnego władcę. Węgry i Polska przekształciły się w monarchię elekcyjną w okresie późnośredniowiecznym. W obu państwach władca był wybierany przez zjazd szlachty. W królestwie polskim Jagiellonowie mieli mocniejszą pozycję, ponieważ byli władcami dziedziczni na Litwie. Polacy obawiając się zerwa-nia unii z Wielkim Księstwem wybierali więc za-zwyczaj Jagiellona. Jagiellonowie czesko-węgierscy mili trudniejsze sytuację, byli władcami elekcyjny-mi. Jednakże obie linie widziały ten sam sposób na wzmocnienie swojej władzy i utrwalenie dynastii: koronacja. Władysław Jagiellończyk w 1508 roku doprowadził do koronacji Ludwika II na króla Wę-gier. W 1530 roku Zygmunt August w Polsce zo-stał koronowany za życia swojego ojca. Zygmunt Stary najprawdopodobniej wzorował się na roz-wiązaniach węgierskich. Wszak tak samo postąpił jego brat i na Węgrzech, mimo pewnych protestów, sprawę udało się przeprowadzić po myśli Włady-sława. Natomiast w Polsce ostatnich Jagiellonów koronacja ta wywołała ogromne niezadowole-nie szlachty, która sprzeciwiała się łamaniu prawa i tradycji. Zygmunt Stary, pod presją poddanych, musiał przysiąść, iż taka sytuacja w przyszłości nie będzie miała więcej miejsca. Dlatego też przez wiele lat ta sprawa nie była po-ruszana, a jeśli już, to wywoływała szybkie prze-ciwdziałanie ze strony Sejmu. Przykładem może być konstytucja sejmowa Warunki wolnej elekcji z 1631 roku. Najprawdopodobniej została przyję-ta, aby zapobiec, jak twierdzi Tadeusz Wasilewski i Zbigniew Wójcik, staraniom królowej Konstan-cji, aby zapewnić swojemu synowi koronę kosz-tem Władysława, jeszcze za życia Zygmunta III.

Habsburgowie – elekcyjni królowie WęgierNa Węgrzech po śmierci Ludwika II w bitwie pod Mohaczem, rozpoczęła się wojna domowa między dwoma pretendentami do korony. Średnia szlach-

Robe

rt Zie

nkie

wicz

/zie

nkie

wicz.w

m.pl

Page 12: Kwartalnik sarmacki 4(6)

12

ta przeforsowała wybór kandydata „narodowego”, Janusza Zápolyi, na króla. Został on koronowany dnia 11 listopada 1526 przez biskupa z Nyitra. Spowodowało to natychmiastową reakcję Ferdy-nanda I, który zgodnie z układem wiedeńskim z 1515 roku był prawowitym następcą Jagiello-nów. Pół roku później, mając wsparcie magnatów, wkroczył na Węgry z potężną armią. Dnia 3 listo-pada 1527 biskup Esztergom włożył mu na głowę Świętą Koronę. Mimo długiej wojny między wal-czącymi stronami, wykształcił się stan równowa-gi. Wycieńczeni rywale zawarli tajny układ w Na-gyvárad, na mocy którego obaj konkurenci uznali się za legalnych władców i podzielili państwo na dwie części: północno–zachodnią rządzoną przez Habsburga i południowo–wschodnią kontrolo-waną przez Jana Zapolyię. Székesfehérvár został zajęty przez Turków, dlate-go następna koronacja odbyła się 8 września 1563 roku w dzisiejszej Bratysławie (węg. Pozsony). Wszystkie koronacje, które odbyły się w Pozso-ny w latach 1563–1830 miały podobny przebieg. Najpierw zbierał się sejm, który wybierał władcę. Teoretycznie była to w pełni wolna elekcja. Jednak-że zebrana szlachta faktycznie miała bardzo ogra-niczony wybór. Decydowało nie prawo, a czynnik ludziki. Nikt nie chciał otwarcie wystąpić przeciw obecnie panującemu królowi. Dlatego też bez więk-szych przeszkód „wolną” elekcję wygrywał kandy-dat wskazany przez Habsburga, zazwyczaj jego syn. Przyszły władca, przestrzegał podczas uroczystości ściśle określonego ceremoniału. Koronacja odby-wała się w katedrze św. Marcina. Władca musiał zawsze przebyć tę samą drogę, nazywaną „drogą królewską” lub „drogą koronacyjną”.We wspomnianym 1563 roku, królem został Maksymilian. Niezwykle ważną rzeczą jest fakt, iż koronacja odbyła się jeszcze za życia jego ojca. Stanie się to stałą praktyką Habsburgów przez cały okres, gdy będą władcami elekcyjnymi.Dnia 25 września 1572 roku koronowany został Rudolf II, również za życia swojego ojca. Rządy Rudolfa doprowadziły jednak do znacznych nie-pokojów w królestwie. Doprowadziło to do od-sunięcia go od władzy i 19 listopada 1608 w Po-zsony, za zgodą Sejmu, koronował się Maciej II. W 1618 roku wybuchła wojna trzydziestoletnia, która wstrząsnęła wszystkimi krajami Habsbur-gów, w tym również Węgrami. W tym roku kró-lem został Ferdynand II, po abdykacji Macieja II. Korona wkrótce, bo w 1625 roku, opuściła stolicę i została przeniesiona do Sopron, gdzie 26 listopa-

da tego roku został namaszczony na króla Węgier Ferdynand III. Przyczyną wyboru innego miasta do tej uroczystości była epidemia, która w tym czasie nękała Pozsony. Jak zawsze koronacja od-była się jeszcze za życia poprzednika.Ferdynand IV zmarł jeszcze przed ojcem. Dlate-go, w 1655, doszło do koronacji jego młodszego brata, liczącego wówczas piętnaście lat Leopolda I. Panował on aż do 1705 roku. Zgoda na koronację za życia króla na Węgrzech wynikała z jednego, ale niezwykle ważnego czyn-nika: ustawicznego, potężnego zagrożenia ze-wnętrznego ze strony Imperium Osmańskiego. Węgrzy nie byli w stanie sami się obronić. Ich kraj został rozbity, niszczony ciągłymi najazdami, po-rwaniami w jasyr i rabunkami. „Węgry Królew-skie” były tylko cieniem, dawnego i potężnego państwa. Węgrzy musieli znaleźć silnego sprzy-mierzeńca. Z geopolitycznego punktu widzenia najbardziej zainteresowani pomocą byli Habs-burgowie, gdyż Osmanowie zagrażali ich posiad-łością dziedzicznym.

Projekty elekcji za Jana KazimierzaTymczasem klęski Rzeczpospolitej w drugiej po-łowie XVII wieku odniesione z rąk Kozaków, Ta-tarów, Rosjan i Szwedów spowodowały, że została zachwiana wiara w potęgę państwa polsko-litew-skiego. Tak samo jak na Węgrzech sine zagroże-nie zewnętrzne spowodowało, że część szlachty była gotowa na ograniczenie swoich przywilejów.

Barthel Beham, Ferdynand I, 1531 r.

Nick

Mic

hael

/Wikiped

ia

Page 13: Kwartalnik sarmacki 4(6)

13

Postulowano zmiany usprawniającą działanie Sejmu, między innymi, poprzez wprowadzenie głosowania większością 2/3 głosów zamiast za-sady jednomyślności. Powszechnie widziano po-trzeby reorganizacji armii – przede wszystkim poprzez zapewnienie jej odpowiedniego finan-sowania. Największe reformy miały jednak doty-czyć wyboru króla. Postulowano wprowadzenie elekcji, czyli wyboru następcy władcy za życia Jana Kazimierza. W założeniu, elekcja taka mia-ła zlikwidować niebezpieczny dla państwa okres przejściowy, jakim zawsze było bezkrólewie, tym bardziej, że Jan Kazimierz był ostatnim przedsta-wicielem rodu Wazów i nie mógł liczyć na potom-stwo ze związku z Marią Gonzagę, gdyż ta była już w podeszłym wieku. Dotychczas wybór wład-cy odbywał się z grona osób związanych więzami krwi lub poprzez małżeństwa z Jagiellonkami. Ułatwiało to wybór szlachcie, czego przykładem może być niezwykle sprawnie przeprowadzona elekcja Władysława IV na króla. Wprowadzenie elekcji było sprzeczne z najważ-niejszym polskim prawem: artykułami henry-kowskimi. Pierwszy z nich brzmiał:„1. Rady Koronne, Rycerstwo y Stany  wszelakie Korony Polskiey, y Litewskiego narodu, także y inszych wszystkich Państw do Korony należą-cych, to sobie u Nas warowali. Ale My ustawiamy, y za prawa wieczne mieć chcemy, iż za żywota naszego, My y Potomkowie nasi Krolowie Polscy, y ciż Wielkie Xiążęta Litewskie, Ruskie, Pruskie, Mazowieckie, Żmudzkie, Kijowskie, Wołyńskie, Podlaskie, Inflantckie, y innych Państw nie mamy mianować, ani obierać, ani obierania iakiego skła-dać żadnym sposobem, ani kształtem wymyślo-nym, Krola na Państwo, sukcessora naszego, wsa-dzać. A to dla tego, aby zawzdy wiecznemi czasy po ześciu naszym, y Potomkow naszych, wolne obieranie Króla zostawało wszem Stanom Ko-ronnym. Dla czego y tytułu Haeredis używać nie mamy, ani Potomkowie nasi Królowie Polscy”.Czytamy w nim, że wybór króla jest zagwaran-towany dla szlachty. Władca nie miał prawa za swojego życia doprowadzić do wyboru swojego następcy, a nawet wskazywać osobę, którą uzna-wał za godną korony, po jego śmierci. Jan Kazi-mierz występując z propozycjami reformy, musiał pamiętać, iż sam składał pod przysięgą obietnicę, że nigdy „żadnym sposobem, ani kształtem wy-myślonym” nie będzie forsował elekcji za swojego życia. Taka propozycje, dla króla, mogły skończyć się rokoszem. Warto dodać, iż szlachta zdawa-

ła sobie sprawę, iż na przykład w Czechach i na Węgrzech zmiany w systemie elekcyjnym, były pierwszym krokiem do wzmocnienia władzy kró-lewskiej.Sama koncepcja elekcji ulegała ewolucji. Proces jej formowania rozpoczął się podczas tak zwa-nego „potopu szwedzkiego”. Rozpaczliwie szu-kając pomocy w walce z wrogami, strona polska w latach 1655–1657, kilkukrotnie wysuwała pro-pozycję zapewnienia sukcesji tronu polskiego Habsburgom w zamian za wsparcie militarne. Ci jednak nie chcieli angażować się zbyt mocno w nową wojnę ze Szwedami. Wiedeń mógł jednak mieć nadzieję, że posiłki wojskowe, które zostały wysłane do Rzeczpospolitej w 1657 roku, pomogą w przyszłości zdobyć tron Piastów i Jagiellonów. Zwłaszcza, że do traktatu, podpisanego 27 maja 1657 roku w Wiedniu przez Leopolda Habsburga i posła Jana Leszczyńskiego, dołączono załącznik, w którym poseł zobowiązał się w imieniu króla oraz pięciu przedstawicieli królestwa polskiego do poparcia starań Habsburgów o tron polski. Elekcja miała odbyć się po śmierci Jana Kazimie-rza z zachowaniem wszystkich dotychczasowych zasad. Niemniej jednak samo wskazanie szlachcie przez władcę swojego następcy za jego życia, mo-głoby być pierwszym krokiem do rozwinięcia idei elekcji w latach następnych.Nie mogąc uzyskać znikąd pomocy, przy dwulico-wej postawie cesarza i niemal całkowitym rozpadzie państwa postanowiono zwrócić się do dawnego, sprawdzonego sojusznika, jakim był Siedmiogród. Rządził nim, w tym czasie Jerzy II Rakoczy. Dnia 16 grudnia 1655 roku posłowi Michałowi Mikeso-wi marszałek Jerzy Lubomirski przedstawił projekt przekazania tronu Jerzemu II po śmierci króla pol-skiego w zamian za pomoc w wojnie ze Szwecją. W trakcie negocjacji pojawił się projekt adopcji przez Wazę syna Rakoczego. Jednakże władca Sied-miogrodu omamiony spełnieniem swojego ma-rzenia o koronie polskiej nie chciał czekać, aż do ewentualnej śmierci króla i niepewnej elekcji. Po-rozumiał się więc z Bohdanem Chmielnickim, Fry-derykiem Wilhelmem i Karolem Gustawem w celu dokonania rozbioru Rzeczypospolitej. Odpowiedni traktat został podpisany w Radnot 6 grudnia 1656 roku. Dnia 29 stycznia następnego roku wojska Ra-koczego stanęły na terytorium Polski i po połącze-niu się z kozakami ruszyły w głąb państwa. Mimo licznych zwycięstw, zdobycia ważnych miast na czele z Krakowem, sytuacja ambitnego księcia była coraz gorsza. Opuszczony przez sojuszników został

Page 14: Kwartalnik sarmacki 4(6)

14

pokonany pod Czarnym Ostrowem. Tymczasem doszło do najazdu polskiego na Siedmiogród. Jerzy II zawarł więc pokój, jednakże Tatarzy wspierający Rzeczpospolitą, nie wiedzieli o tym i kilka dni póź-niej doszczętnie zniszczyli armię siedmiogrodzką, mordując lub biorąc wielu Węgrów w jasyr. Nie-realne marzenia o koronie polskiej dla władców Siedmiogrodu doprowadziło do straszliwych znisz-czeń i ostatecznego upadku tego państwa. Już nigdy księstwo Siedmiogrodu nie miało odgrywać więk-szego znaczenia. W między czasie propozycję swojej elekcji na króla Polski, za życia Jana Kazimierza, zgłosił car Aleksy. W zamian Rosjanie mieli zawrzeć pokój i przyłączyć się do koalicji antyszwedzkiej. Strona polska była gotowa zgodzić się, ale pod warunkiem przejścia cara na katolicyzm lub gre-kokatolicyzm oraz oddania syna na wychowanie w Rzeczypospolitej i zaprzysiężenie pacta conven-ta. Zmiana wyznania była raczej niemożliwa, ale ostatecznie podpisano rozejm 3 listopada 1656 roku, na mocy którego car miał być wybrany na sejmie elekcyjnym, jeszcze za życia Jana Kazimie-rza, pod warunkiem niemieszania się w sprawy Rzeczypospolitej aż do śmierci Wazy. Dwór polski zawiódł się jednak na Habsburgach, a obietnicy obrania cara na tron nikt w Polsce nie traktował poważnie. Pomoc Leopolda okazała się przy tym kłopotliwa i kosztowna. Dodatkowo Maria Ludwika Gonzaga coraz śmielej wysuwała projekt zapewnienia tronu komuś z rodziny fran-cuskiej i ta koncepcja wkrótce ostatecznie zwy-ciężyła. Co więcej, dwór postawił sobie elekcje za najważniejszy cel, który miał być realizowany za wszelką cenę. Kandydatem został Ludwik Burbon, zwany Wielkim Kondeuszem, ale wkrótce wska-zano jego syna Henryka Condé d’Enghien. Królo-wa zaczęła przekonywać kolejnych senatorów, na-mawiając ich do podpisywania tajnych skryptów, aby poparli tę reformę elekcji. Dwór poprzez per-swazje, obietnice nadań stanowisk, czy też zwy-kłe przekupstwo, zgromadził wokół siebie duże stronnictwo gotowe poprzeć elekcję francuskie-go księcia na tron Rzeczypospolitej za życia Jana Kazimierza. Elekcja miała przebiegać zgodnie z tradycją, legalną drogą, a król–elekt miał zaprzy-siąc pacta conventa. Wkrótce jednak tajne plany ujrzały światło dzienne, co spowodowało szybkie wykształcenie się opozycji skupiającej szlachtę, część magnaterii, a później także skonfederowane wojsko. Przeciwników reform aktywnie wspierała także Austria i Brandenburgia.

Stronnictwo dworskie miało nadzieję, że zwycię-stwo w wojnie z Rosją przysporzy władzy autory-tetu i umożliwi szybkie przeprowadzenie reform. Jednak po pierwszych sukcesach okazało się, że rozgromienie Moskwy nie będzie tak łatwe, a co więcej, opozycja wciąż rosła w siłę. Dlatego też zdecydowano się na szybkie zwołanie Sejmu. Uruchomiono pierwszą polską gazetę „Merkuriu-sza Polskiego”, który miał przekonywać szlachtę do projektów królewskich. Niestety, wielu magna-tów, na których liczono, zawiodło i nie przekonało szlachty. Nasiliła się też propaganda opozycji. Sej-miki na Litwie wypadły po myśli dworu, jednak gorzej sprawy wyglądały w Koronie. Większość sejmików się wahała, część się zgodziła, choć pod wieloma warunkami i zastrzeżeniami, a niektóre wystąpiły stanowczo przeciw reformie ustroju. Sejm roku 1661 był niezwykle burzliwy. Król wygłosił niemal proroczą mowę, w której zapo-wiedział, że jeśli nie uda się dokonać zmian, to w przyszłości Moskwa odbierze Rzeczypospolitej Litwę i Ruś, Brandenburgia pozyska Wielkopol-skę, a być może i całe Prusy Królewskie, a Austria na pewno chętnie zagarnie Kraków. Władcę po-pierali w większości senatorzy. Warto wspomnieć tu o wypowiedzi biskupa krakowskiego Andrzeja Trzebickiego, który powoływał się na czasy rzą-dów węgierskich Andegawenów w Polsce. Mówił o Kazimierzu Wielkim, „za którego jeszcze ży-wota przysposobiony do państwa był na państwo polskie Ludwik Węgierski”. Powoływał się także na przykład Jadwigi, wyznaczonej na następczy-nię po swoim ojcu, jeszcze za jego życia, wreszcie wspominał Zygmunta Augusta, który współrzą-dził z ojcem.Po gorących dyskusjach, marszałek Sejmu przed-stawił projekt konstytucji, która miała regulować elekcję . Zachowała się ona do dzisiaj. Władca zo-bowiązywał się w niej, że elekcja taka będzie jed-norazowa, a także, że szlachta zachowa wszystkie dotychczasowe prawa dotyczące wyboru kró-la. Jan Kazimierz miał się nie mieszać w wybór swojego następcy, ani wskazywać jakiegokolwiek kandydata. Nowy król–elekt zaprzysięże pacta conventa. Następca nie mógł być koronowany przed śmiercią poprzednika. Projekt konstytucji zabraniał także sprowadzać wojska na elekcję, a także redukował orszak posłów cudzoziemskich do maksymalnie czterdziestu osób. Mimo wielu starań dworu, nie udało przekonać się szlachty z Korony do zgody na elekcję za życia Jana Kazimierza, a rozprawy sejmowe zdomino-

Page 15: Kwartalnik sarmacki 4(6)

15

wał wkrótce problem nieopłaconego wojska, któ-re się zbuntowało. Dwór jednak się nie poddawał i sprawa znów została poruszona na sejmie w 1662 roku. Jednakże wtedy opozycja wobec króla znacznie się już powiększyła. Tego projektu też nie udało się zrealizować, tym bardziej, że sprawa zaległego żołdu wojska doprowadziła do zawią-zania się konfederacji. Wobec silnych protestów król, przynajmniej oficjalnie, musiał wycofać się z projektu reformy elekcji. Wybór władcy drogą legalną został uniemożliwiony.Klęska, poniesiona przez dwór na dwóch sejmach, zmusiła Jana Kazimierza i Marię Gonzagę do roz-ważenia innego sposób dokonania elekcji. Jeszcze przed sejmem 1661 roku, Krzysztof Zygmunt Pac zaproponował, iż jeśli powstaną trudności, to po-słowie litewscy sami wystąpią z żądaniem elek-cji. Podczas sejmu 1661 roku mocno przy elekcji stali posłowie litewscy. Ponieważ znaczny obszar Wielkiego Księstwa wciąż znajdował się pod oku-pacją Rosji, byli oni znacznie bardziej skłonni do głębokich reform państwa. Posłowie z Litwy stwierdzili, że „przy elekcjej stoją i onę do skutku przeprowadzić usiłować będą”. Wreszcie zaś gro-zili zerwaniem unii, jeśli Korona nie przyjdzie na pomoc Litwie i nie zgodzi się na reformy.Sejmiki litewskie popierały króla i można byłoby wykorzystać Litwę do przeprowadzenia elekcji, gdyby Litwini uznali, że tytuł Wielkiego Księ-cia jest dziedziczny i władca ma prawo wskazać swojego następcę. Wtedy szlachta z Korony, bojąc się zerwania unii, byłaby postawiona przed fak-tem dokonanym. System taki w przeszłości funk-cjonował. Pamiętać trzeba, że Jagiellonowie byli przecież władcami dziedzicznymi na Litwie, zaś tylko w Polsce elekcyjnymi. Już wtedy szlachta obawiając się zerwania unii, zawsze zgadzała się na władcę z Wielkiego Księstwa.W latach 1661–1662 rozważano także przeprowa-dzenie zamachu stanu i użycia skonfederowanego wojska, co jednak wkrótce okazało się niemożliwe przez antyreformacyjne nastawienie żołnierzy. Dlatego rozpoczęto negocjacje z Wersalem, mając nadzieję, że mógłby wysłać żołnierzy francuskich do obsadzenia Kondeusza na tronie Rzeczpospo-litej siłą. Dwór francuski wolał jednak raczej sfi-nansować wojska szwedzkie, aby to one dokonały przewrotu. Jan Kazimierz i Maria Gonzaga sta-nowczo wobec takim posunięciom zaprotestowa-li, gdyż wkroczenie Szwedów do Polski zaledwie kila lat po „potopie” mogło się skończyć wojną domową.

Ostatecznie projekt obrania Kondeusza na króla Polski lub przynajmniej Wielkiego Księcia, mu-siał zostać zarzucony wskutek wybuchu rokoszu Lubomirskiego. Klęska w bitwie pod Mątwami w 1666 roku, zmusiła Jana Kazimierza do pod-pisania ugody w Łęgonicach. Król musiał wyrzec się planów elekcji . Władca, mimo trudnej sytuacji, jednak nie zrezyg-nował ostatecznie z reform. Elekcja miała się odbyć vivente, sed non regente Joanne Casimiero. Za ży-cia króla, ale po jego abdykacji. W tym celu, w 1666 roku, Jan Kazimierz i Maria Gonzaga zawarli tajny traktat z Ludwikiem XIV, w którym Jan Kazimierz zobowiązał się na sejmie w listopadzie 1666 roku ogłosić zamiar abdykacji, a w następnym oddać koronę. W zamian za abdykację i wspieranie Kon-deusza, król Francji przyrzekł wspierać ex-władcę Polski pieniężnie. Śmierć królowej wymusiła zmia-nę planu i do abdykacji doszło z opóźnieniem. Nie udało się także przeforsować na następcę Jana Ka-zimierza kandydata francuskiego.

Habsburgowie – dziedziczni władcy WęgierKilkanaście lat po zaniechaniu reformy wolnej elekcji w Polsce, na Węgrzech rozgromienie armii tureckiej pod Wiedniem przez Jana III Sobieskie-go, zmieniło bieg wojny i zarazem historii. Woj-ska koalicji chrześcijańskiej przeszły do kontr-ofensywy. Po niemal dwustu latach wyzwalano kolejne ziemie węgierskie. W 1686 roku zdobyto Budę. Odzyskano również tak ważne miasta jak Esztergom i Érsekújvár (Nowe Zamki). Autorytet monarchy wzrósł ogromnie. Leopold potrafił to wykorzystać. W atmosferze euforii został zwoła-ny do Pozsony sejm krajowy, na którym uchwalo-no prawo dziedziczenia dla Habsburgów. Reformę ustroju regulowało kilka ustaw sejmo-wych. Pierwsza z nich O tym, że Jaśnie Pan Józef, arcyksiążę Austrii został ogłoszony królem Wę-gier i koronowany spaja tradycyjny system wy-boru z nowym. Preambuła wyjaśniała dlaczego sejm podjął taką decyzję: Leopold I cesarz i król odzyskał Budę i okupowaną część Węgier, rządził mądrze i z rozwagą. Ponieważ władca wspierał swojego syna można mieć nadzieję, że dalsze rzą-dy będą pełne kolejnych sukcesów.1. § uchwały określał dlaczego dochodzi do wybo-ru króla za życia pośrednika. Ma on zapobiec okre-sowi niepewności i zamieszek jaki niesie ze sobą okres bezkrólewia. Retoryka jest identyczna jak

Page 16: Kwartalnik sarmacki 4(6)

16

„My Józef, z Bożej łaski król Węgier etc. Przysięgamy, na wiecznego Boga, i na jego najświętszą matkę, Najświętszą Pannę Marię i na wszystkich świętych, że my zachowany wszystkie dobre i dawne, uznane zwyczaje, wolności i przywileje wszystkich Kościołów Boga, wszystkich prała-tów, baronów i szlachty i wolnych miast i wszystkich mieszkańców, wtedy jeśli król i wszystkie zgromadzone stany, ustalą jak je rozumieć i używać. Wszystkie wspomniane prawa zachowu-jemy i wymierzymy sprawiedliwość, że dekret świętej pamięci jaśnie króla Andrzeja też zacho-wamy, oprócz klauzuli 31 artykułu, który zaczął się słowami: „jeśli my” itd. do słów: „mogły przeciwstawić na zawsze”. Granice naszych Węgier i wszystkie co dotyczy jakiegokolwiek ich pra-wa nie sprzeniewierzymy i nie rozerwiemy. Przeciwnie rozszerzymy ich granicę, jeśli będą takie możliwości. I wszystko zrobimy dla dobra wszystkich stanów i Węgier. Tak mi dopomóż Bóg i wszyscy święci”.

Mi József, Isten kegyelméből Magyarország királya stb. Esküszünk az élő Istenre, annak legszen-tebb anyjára, szüz Máriára s minden szentekre: hogy mi Isten anyaszentegyházait, a főpap ura-kat, bárókat s nemeseket, a szabad városokat s minden országlakost, mentességeikben és szabad-ságaikban, jogaikban, kiváltságaikban s régi jó és helybenhagyott szokásaikban, a mint ezeknek értelmezése s használata iránt a király s a karok és rendek országgyülésileg közösen megegye-znek, megőrizzük, s mindnyájuknak igazságot szolgáltatunk, néhai felséges András király decre-tumát (kizárva s félretéve azonban ugyanazon decretum 31-ik czikkelyének záradékát, mely igy kezdődik: Hogyha pedig mi stb. e szavakig: ellentmondhassanak mindörökké) megtartjuk, Magyarországunk határait, s mindazt, a mi ahhoz bármi jogon vagy czimen tartozik, el nem idegenitjük, s meg nem csorbitjuk, sőt, a mennyire lehet, öregbitjük s kiterjesztjük, s minden egyebet megteszünk, a mit az összes karoknak s egész Magyarországnak közjavára, diszére s gy-arapodására igazságosan tehetünk, Isten minket ugy segéljen s minden szentek.

Otóż w przysiędze król obiecał zachować wszyst-kie dawne przywileje wszystkich grup, jednak zobowiązał się je przestrzegać pod jednym wa-runkiem, że „król i wszystkie zgromadzone sta-ny, ustalą jak je rozumieć i używać”. Oznaczało to, iż prawa zachowują ważność, tylko pod wa-runkiem nowej interpretacji wypracowanej przez króla i zależnego od niego sejmu. To jedno zda-

nie doprowadziło do wielkiej zmiany w prawo-dawstwie. Stare prawa mogły istnieć, ale musiały mieć „nowego ducha”. Był to krok w stronę nie tylko monarchii dziedzicznej, ale i absolutnej, gdyż interpretatorem dotychczasowych aktów i ustaw zostawał władca. To jednak nie wszyst-ko. W przysiędze młody władca zatwierdził Zło-tą Bullę – średniowieczną „konstytucję” Węgier i źródło wszelkich przywilejów, a jednocześnie unieważnił fragment jednego z najważniejszych artykułów. Ten przepis to osławione prawo do oporu, jeśli władca złamie swoją przysięgę. Józef I nie mówi, o tym wprost, lecz podaje tylko po-

w przypadku argumentacji dworu polskiego, wo-bec szlachty, aby ją zachęcić do zgody na elekcję .2. § uchwały wymieniał cnoty króla–elekta. Sejm miał nadzieję, że nowy władca będzie mądrze panował.Józef został zobowiązany do podpisa-nia węgierskiego odpowiednika polskich pactów conventów. Należy jednak podkreślić, iż w prze-ciwieństwie do rozwiązań znad Wisły były one zawsze dość krótkie i ogólnikowe. Ten § podkre-ślał też, iż król senior dał błogosławieństwo na ten akt, a młody król złożył przysięgę.I właśnie treść tej przysięgi stanowi ważne novum w ustroju Węgier. Brzmiała ona tak:

czątek „jeśli my” i koniec „mogły przeciwstawić na zawsze” wykreślonego przepisu. Decyzja Leopolda, dotycząca natychmiastowej koronacji swojego syna Józefa I, wywołała sprze-ciw szlachty, gdyż miał on tylko dziesięć lat. Król wymógł jednak na nuncjuszu papieskim, aby ten bierzmował jego syna, co spowodowało, że stał się on w rozumieniu prawa kanonicznego pełnolet-

Page 17: Kwartalnik sarmacki 4(6)

17

ni. Koronacja miała miejsce dnia 9 grudnia 1687 roku.Przebudowa ustroju państwa na tym jednak się nie zakończyła. Wkrótce sejm przyjął kolejne ustawy. Druga z nich O tym, że po obecnym ce-sarzu i królu wszyscy jego pierworodni zostają uznani wiecznymi władcami na Węgrzech i ich krajach wprowadzała monarchię dziedziczną. Preambuła tej ustawy wyjaśniała krótko, iż wład-ca, który odzyskał Budę i wypędził Turków po-niósł ogromne ofiary dla tego celu, dlatego też, w podzięce dla dobrego władcy, ofiarowano jego rodowi panowanie na wieki, w kraju który odzy-skał od niewiernych.Uchwała miała tylko 1. § który precyzował prze-bieg wyboru nowego władcy. Otóż dziedzic miał tylko podpisać polski odpowiednik pacta conven-ta i wtedy mógł natychmiast koronowany. Sejm elekcyjny i szlachta stracili, nawet te niewielkie uprawnienia, które dotychczas posiadali podczas wyboru władcy. To jednak nie był koniec reform. Habsburgowie pragnęli ostatecznie zlikwidować kłopotliwe dla nich prawo do oporu. Złożenie, zaakceptowanej przez sejm przysięgi, nie był dla nich wystarcza-jącym gwarantem. Szlachta węgierska zrzekła się prawa do rokoszu, które dotychczas dawała jej Złota Bulla Andrzeja II. Ustawa IV Wyjaśniająca częściowo 31 artykuł ustawy z 1222 roku Andrze-ja II Jerozolimskiego została ułożona niezwykle pomysłowo. Otóż sam jej tytuł sugerował, że pra-wo to nie jest kasowane, a po prostu wyjaśniane. I tak sformułowana była preambuła, w której stwierdzono, że zgromadzone stany mądrze in-terpretowały, iż nigdy nie było prawa do sprzeci-wiania się władcy, gdyż król był dobry i chciał dla państwa zawsze tylko jak najlepiej. Natomiast są źli ludzie, którzy mylnie twierdzili, że można się buntować przeciw królowi i od takich interpreta-cji sejm się odciął.1. § brzmiał jednak zupełnie inaczej niż sama pre-ambuła. Sejm stwierdził w nim, że art. 31 był źle napisany i uznany został za dwuznaczny, dlatego też należało go po prostu, na wszelki wypadek, wykreślić.2. § i 3. § Stwierdzały krótko, że Złota Bulla po za art. 31 wciąż obowiązywała i wszystkie przywileje zachowały moc obowiązywania.Polityka wewnętrzna Habsburgów na Węgrzech, chodź wydawałoby się, że uwieńczona sukcesem, spowodowała wzrost wrogości wobec nich. Sta-li się oni kolejnym, po Turkach, ciemiężycielem.

W 1703 na Węgrzech wybuchło wielkie powsta-nie antyhabsburskie pod dowództwem Francisz-ka II Rakoczego. Karol III zdawał sobie sprawę, że może nie docze-kać się syna, a dotychczasowe prawa gwarantowa-ły dziedziczenie tronu Habsburgom tylko w linii męskiej. Dlatego ogłosił sankcję pragmatyczną, którą uznali również węgierscy poddani. Dnia 25 czerwca 1741 koronowano bez sprzeciwu Marię II Teresę w Pozsony na króla Węgier (Węgrzy uży-wają słowa királynő, czyli król-kobieta, w przeci-wieństwie od királyné czyli królowa).

PodsumowanieProjekty elekcji vivente rege w Rzeczypospolitej zaczęły kształtować się w okresie wojen ze Szwe-cją. Po raz pierwszy pojawiła się jako argument przetargowy w negocjacjach z Habsburgami i Moskwą w celu zapewnienia pomocy wojskowej wobec najazdu zza Bałtyku. Następnie szlachta, przerażona upadkiem państwa, była gotowa po-przeć zmiany. Jednakże dwór nie wykorzystał naj-lepszego do tego momentu zaraz po zakończeniu wojny. Co więcej, skupił się na sprawie reformy samej elekcji, pozostawiając inne sprawy, jak re-forma sejmu, czy systemu skarbowego na uboczu. Ostatnim błędem było promowanie konkretnego, francuskiego kandydata, czym dwór zniechęcił znaczną część szlachty, dlatego też kolejne próby nie przyniosły rezultatu. Władza wykonawcza w Rzeczypospolitej nie została wzmocniona, co było jedną z wielu przyczyn dalszego rozkładu państwa w następnych dziesięcioleciach. Tym-czasem konsekwentna polityka elekcji i koro-nacji vivente rege na Węgrzech doprowadziła do przekształcenia się w drugiej połowie XVII wieku ustroju państwa z monarchii elekcyjnej w dziedziczną, a to było pierwszym, poważnym krokiem do wprowadzenia monarchii absolutnej. Szlachta polska, obawiając się wszelkiego wzmoc-nienia władzy królewskiej, która miałaby dopro-wadzić do absolutum domini, poniekąd miała pewną rację. Elekcja vivente rege w Polsce mogła być pierwszym krokiem zmierzającym do prze-budowy ustroju państwa i wykształcenie się sil-nej monarchii. Tak jak Habsburgowie wykorzy-stali przełomowe dla Węgier lata 1686-1687, tak Henryk Condé d’Enghien lub jego potomkowie, w sprzyjających dla nich okolicznościach, mogli-by dalej poszerzać swoje uprawnienia.

Page 18: Kwartalnik sarmacki 4(6)

18

czyli słów kilka o staropolskich ślubach

Oj chmielu, oj nieboże…

hi sto ria

Justyna KULCZYCKA

Page 19: Kwartalnik sarmacki 4(6)

19

Ślub to jedno z najważniejszych wydarzeń w ży-ciu. Opuszczamy rodzinny dom, by związać się na całe życie z ukochaną osobą i wspólnie z nią budować przyszłość. Skrupulatnie przygotowuje-my się do tego wydarzenia: kupujemy obrączki, dobieramy garderobę, rozsyłamy zaproszenia. Staramy się, aby ten dzień jak najlepiej zapisał się w naszej pamięci. Pomimo tego, że we współczes-nych ślubach odnajdziemy liczne zwyczaje m.in. rzucanie bukietu przez pannę młodą, obrzuca-nie nowożeńców ryżem czy wznoszenie toastów, zanika jego obrzędowy charakter. W ten sposób zrywamy z tradycją, bowiem charakterystyczną cechą ślubów naszych antenatów była właśnie ob-rzędowość.Opowieść o staropolskim ślubie rozpoczynamy od konkurów. Zawarcie małżeństwa nie mogło się bowiem bez nich obejść. W dobie aranżowa-nych związków kawalerowie dowiadywali się któ-ra panna jest na wydaniu poprzez specjalne ozna-kowanie domów. Na wsiach ściany chat malowa-no wapnem lub białą glinką, w oknach wieszano wianki, przed chałupą zaś umieszczano wieniec. Szlachta, w zależności od zamożności, wywiesza-ła przed domem kilimek lub kobierzec. Jak zatem wyglądały konkury? Na wsi kawaler „(…) stroił się, sprawiał pannie prezenty i zapraszał na po-częstunek. Należało też do jego obowiązku za-pewnienie swej wybrance rozrywki, zapraszanie ją na tany itp.1”. Mieszczanie i szlachta prześciga-li się w adorowaniu wybranki. Im zamożniejszy kawaler, tym bogatsze prezenty – kwiaty, słody-cze, materie, klejnoty, kapele grywające koncerty, a nawet lutniści zabawiający serenadami. W koń-cu przychodził moment zakończenia konkurów i przejścia do zrękowin. Przy wyborze małżonka decydowała zazwyczaj jego majętność. Preferen-cje przyszłej panny młodej nie były brane pod uwagę. Zalotnik nie mógł jednak sam odwiedzać domu wybranej panny, bowiem „wśród wszystkich grup społecznych istniał zwyczaj, że nawiązanie ma-trymonialnego porozumienia należało do swa-tów, zwanych dziewosłębami lub rajami2”. Mogli nimi być starsi mężczyźni cechujący się towarzy-skością i rozmownością. Dodatkowym atutem była majętność oraz wysoka pozycja w grupie społecznej. Jak zatem przebiegał ten zapomnia-ny dziś obyczaj? Dziewosłąb przybywał do domu

1 Cyt.za: Z. Kuchowicz, Obyczaje staropolskie, Łódź 1975, s. 249.2 Cyt.za: Tamże, s. 254.

panny i rozpoczynał rozmowę towarzyską. W jej trakcie wypytywał (w sposób symboliczny) o pla-ny wyswatania latorośli. Następnie przedstawiał swego klienta jako pretendenta do ręki córki oraz tłumaczył wszystkie względy przemawiające za tym małżeństwem. W celu uzyskania zgody ro-dziców czynił także liczne zobowiązania. Przy-pieczętowaniem pomyślnych pertraktacji było wypicie wódki przez rodziców oraz dziewczynę (piła z oporem, bowiem według zwyczaju musiała okazywać zawstydzenie). Jednak nie zawsze spra-wy przybierały właściwy obrót. Zdarzało się, że kandydat nie odpowiadał rodzicom. Wręczali mu oni wtedy rekuzę, która przybierała symboliczny charakter, bowiem nie chciano urazić adoratora. Na wsi rozmawiano ze swatem chłodno oraz nie przyjmowano od niego gorzałki. W środowisku mieszczańskim i szlacheckim podawano czarną polewką lub kawona (arbuza), podrzucano do ko-lasy wieniec grochowy. W wypadku otrzymania odmowy należało ją przyjąć i natychmiast odje-chać. Powróćmy do zrękowin czyli zaręczyn. Podczas nich obecny był kawaler, który przynosił ze sobą prezenty, jedzenie i alkohol. Uroczystości te były okazją do omówienia spraw posagu, majątku, jaki wnosił pan młody oraz terminu ślubu. Co cieka-we tylko w wyższych warstwach społecznych do zaręczyn używano pierścionka. W końcu następował, nie zawsze upragniony, dzień ślubu i wesela. Jan Bystroń tak pisze o ślu-bie: „jest to obrzęd publiczny, wystawny, tłumny; zaprasza się nań jak najwięcej osób, nadaje się mu charakter świetny, zamożny, radosno-dostojny. W jednostajności życia dawnej wsi czy nawet miast wesele stanowi okres nadzwyczajny, jakby wyniesiony ponad przeciętność codziennego ży-cia3”. W zależności od majętności, uroczystości weselne trwały od kilku do kilkunastu dni. Za-praszano na nie licznych gości: na wsi cała spo-łeczność uczestniczyła w uroczystościach we-selnych4, mieszczanie bawili się z rodziną oraz członkami swego cechu, szlachta podejmowała licznych krewnych i znajomych, magnateria zaś przyjmowała steki, a nawet tysiące biesiadników. „Wesela chłopskie i mieszczańskie urządzano

3 Cyt.za: J.S. Bystroń, Dzieje obyczajów w dawnej Polsce. Wiek XVI-XVIII. Tom II, Warszawa 1976, s. 78.4 Jan Bystroń w Dziejach obyczajów w dawnej Polsce podaje, iż w niektórych okolicach panna młoda wraz z drużkami obchodziła poszczególne domy, zaczynając od dworu i plebanii, nie pomijając nawet karczmy żydowskiej, wszystkich pokornie prosząc na wesele.

A. K

uras

insk

a/N.Y. L

umiere-Wikiped

ia.org

/J.Z.

Kono

pack

i Po

cału

nek

ojco

wski-w

ww.wil

anów

-pał

ac.pl

Page 20: Kwartalnik sarmacki 4(6)

20

w wiejskich karczmach lub miejskich szynkach, szlachta wyprawiała je w dworach lub na pleba-niach, magnaci w swych najwspanialszych rezy-dencjach5”. W myśl zasady zastaw się, a postaw się wesela musiały być wystawne. Należało wyżywić i napoić gości, zapewnić im opierunek oraz sto-sowne rozrywki. Pieniądze pochłaniały też nowe stroje, ubrania dla służby czy dekoracje. Olbrzy-mie wydatki związane z organizacją ślubu koń-czyły się często ruiną majątku. Taki stan rzeczy powodował, iż wprowadzano prawa zbytkowe. Regulowały one długość wesela, ilość zaproszo-nych gości, wydawane kwoty. Jednak nie trudno się domyślić, iż nie były one przestrzegane. Sam „obrzęd weselny był długi i skomplikowa-ny. Wywodził się on z pradawnych słowiańskich zwyczajów i tylko powierzchownie uległ chrystia-nizacji6”. Uroczystości rozpoczynał przedślubny dziewiczy wieczór na którym panna żegnała się ze swymi rówieśniczkami. Dziewczyny, przy wtó-rze obrzędowych pieśni, plotły panieński wianek (najczęściej z ruty, mirtu lub rozmarynu). „Zwy-czaj szlachecki wymagał, by wieniec uwity był z żywych kwiatów, wśród chłopów i mieszczan spotykało się wianki z kwiatów papierowych, ustrojonych blaszkami i świecidełkami7”. Oprócz wianka szykowano także rózgę weselną8 (nazywa-ną inaczej różdżką, wiechą, jabłonką, wiankiem), która zbudowana była z bogato przyozdobionych gałęzi świerku, sosny lub jałowca. Dzień ślubu rozpoczynały rozpleciny czyli roz-puszczenie warkoczy przyszłej mężatki. Obrzęd ten symbolizował: opuszczenie przez pannę młodą grona dziewcząt, urodę panieńską oraz smutek towarzyszący zmianie stanu na małżeń-ski. Rozpleciny wiązały się z uroczystym ubiera-niem panny. Najważniejszym elementem stroju była korona, której wielkość i bogactwo zależało od zamożności rodziny panny młodej. Pod nią umieszczano chleb, cukier i pieniądze, które za-pewnić miały dostatnie i słodkie życie. Po tych przygotowaniach w domu dziewczyny zjawiał się orszak z panem młodym. Panna młoda przypi-nała do piersi przyszłego męża bukiecik kwiatów lub gałązkę rozmarynu. Następnie błogosławiono przyszłych małżonków i przy wtórze pieśni9o-

5 Cyt.za: Z. Kuchowicz, dz. cyt., s. 264.6 Cyt.za: Z. Kuchowicz, dz. cyt., s. 253.7 Cyt.za: Tamże, s. 253.8 Symbolika rózgi weselnej jest niejednoznaczna. Może być to symbol: panny młodej i jej dziewictwa, płodności i dostatku lub znak zawarcia umowy małżeńskiej.9 Wykonywano pieśń, przy pomocy której panna młoda

raz płaczu panny młodej wyruszano do kościo-ła. Panna młoda, niewiasty i starsi zasiadali na wozach, bryczkach lub karetach, natomiast pan młody i drużbowie jechali konno. Należy jednak podkreślić, iż ślub kościelny dość późno zadomo-wił się w polskim obyczaju weselnym. J. Bystroń tak opisuję tę sytuację: „w rozwoju obrzędowości weselnej ślub kościelny jest elementem dość póź-nym, luźnie włączonym w całokształt obchodu (…). Gdy Kościół zaczął wymagać ślubu religij-nego, zaczęto w ciągu trwania wesela jeździć do kościoła, ale zrazu większej wagi do tego nie przy-wiązywano i ważności małżeństwa od kościelne-go obrzędu nie uzależniano10”. Z czasem szlachta przyjęła ślub jako zasadniczy moment weselnych obchodów. Ciekawe, że obrzędy kościelne nie uchroniły się od pogańskich przesądów. „Zwra-cano baczną uwagę na to, jaka jest pogoda, pry-chanie koni oznaczać miało szczęście, natomiast

żegnał się z domem. Jej współczesną aranżację można usłyszeć na płycie Czas do domu zespołu Orkiestra świętego Mikołaja.10 Cyt.za: J. S. Bystroń, dz. cyt., s. 92.

Matka Pana Młodego spotyka nowożeńców, „Tygodnik Ilustrowany”, nr 191 z 2 maja 1863 r.

www.bilp.u

w.ed

u.pl

Page 21: Kwartalnik sarmacki 4(6)

21

deszcz i grzmot nie wróżyły dobrego pożycia. Złym znakiem było spotkanie na drodze księdza. Jeśli na ślubnym ołtarzu świece paliły się jasno i równo, oznaczało to szczęśliwe pożycie. Wie-rzono, że kto pierwszy postawi nogę na ślubnym kobiercu (…) ten będzie górą w małżeństwie11”. Podczas kościelnego ślubu następowała wymia-na wianków lub pierścionków. Moda na te dru-gie zagościła w Polsce pod wpływem Zachodu i została przyjęta najwcześniej przez mieszczan i chłopstwo. Szlachta opierała się tej modzie aż do XVIII wieku, kiedy to pierścienie ślubne na dobre wyparły wianki. Po tej części następował obrzęd związany z powrotem do domu świeżo upieczonych małżonków. Na wsiach parę młodą witano chlebem i solą (symbol dobrobytu i trwa-łości związku), a ojciec panny młodej obsypywał młodych owsem (symbol dobrobytu). Następnie starosta weselny witał nowożeńców i wygłaszał przemówienie, w którym wymieniał obowiązki małżeńskie. U szlachty następował zwyczaj od-dawania panny młodej. Jeden z gości, w imieniu rodziców, oddawał dziewczynę pod opiekę męża. Wygłaszał przy tym stosowną orację12, w której wyliczał zalety małżonków, zasługi domów oraz opisywał ich herby i posiadane tytuły. Po tych obrzędach następowała weselna uczta13, która, bez względu na zamożność sakiewki, mu-siała być długa i obfita. Na weselu najważniejszy-mi postaciami byli państwo młodzi, dlatego też zajmowali centralne miejsce przy stole. Zakoń-czeniem uczty było wspólne zjedzenie kołacza (na Rusi korowaj)14, który dzielił starosta weselny lub dziewosłąb. Po zjedzeniu obrzędowego chleba na-stępowała zabawa taneczna. Zabawę urozmaica-no: wygłaszaniem fraszek i śpiewaniem piosenek o treści wręcz obscenicznej, pokazami sztucznych ogni, a także przedstawieniami teatralnymi (wy-starczy wspomnieć o Odprawie posłów greckich Jana Kochanowskiego). W trackie zabawy nastę-pował obrzęd pokładzin. Jak nie trudno się do-myślić, chodziło o odprowadzenie pary młodej do łożnicy. „ Zwyczaj dawny wymagał, aby odprowa-dzano ich uroczyście; towarzyszono im więc pa-

11 Cyt.za: Z. Kuchowicz, dz. cyt., s. 257.12 Z okazji wesel poeci tworzyli carmina. Wiersze te i przemowy ślubne często wychodziły drukiem. 13 Różnica między ucztą chłopów i szlachty wynikała z faktu, iż na wsi uczta przeplatana była pieśniami obrzędowymi.14 Według Z. Kuchowicza tradycja ta wywodzi się z dawnych chlebów ofiarnych, składanych pogańskim bóstwom.

rami, niosąc pochodnie lub świece, ale w orszaku tym jedynie żonaci i zamężne kobiety mogły brać udział (…)15”. Na wsiach i wśród drobnej szlach-ty bezpośredniość obrzędu może zmrozić krew w żyłach niejednej współczesnej parze. Po odpro-wadzeniu nowożeńców do izby rozbierano ich, kładziono do łoża i raczono stosownymi prze-mowami. Bogatsi rezygnowali z tego zwyczaju, zastępując ją cukrową kolacją (wieczerzą). Było to „sypialniane” przyjęcie na które zapraszano najdostojniejszych gości. Raczono ich wszelkiego rodzaju słodyczami, wetami i winem. Na tym nie kończy się jednak obrzęd weselny, bowiem po nocy poślubnej następowały oczepi-ny panny młodej. Uroczyste przejście do grona mężatek polegało na obcięciu włosów i włożeniu czepca. Podczas oczepin śpiewało się symbolicz-ną pieśń obrzędową Oj chmielu16. Ostatnim ak-tem wesela był obrzęd przenosin panny młodej, który nieodwracalne pieczętował odejście z domu rodzinnego. Po błogosławieństwach i życze-niach, przy wtórze pieśni, młoda żona przenosiła się do domu męża. Witano ją tu chlebem i solą oraz przemówieniami. Na wsi mężatkę „oprowa-dzano około stołu, kazano się jej dotykać pieca, jak gdyby łącząc ją z nowym dla niej ogniskiem rodzinnym17”. Zakończeniem tych uroczystości była kolejna uczta i zabawa, która zamykała okres panieński. Staropolskie śluby były okazją do wspólnej zaba-wy całej społeczności. Starano się, w myśl zasa-dy zastaw się, a postaw się, aby były one okazałe i szumne. Wiele współczesnych wesel z powo-dzeniem kontynuuje ten staropolski wymóg. Jak jednak wspominałam na początku, pozbawione są dawnego kontekstu obrzędowego, co powoduje ich zubożenie. Pocieszeniem niech będzie fakt, iż dziś partnera życiowego wybieramy sobie sami.

15 Cyt.za: J.S. Bystroń, dz. cyt., s. 95.16 Pieśń tę można usłyszeć na płycie Oj Chmielu. Stare pieśni i tańce polskie Zespołu Polskiego.17 Cyt.za: J.S. Bystroń, dz. cyt., s. 97-98.

Page 22: Kwartalnik sarmacki 4(6)

22

SSzesnasty wiek był z wielu przyczyn wiekiem przełomu, który obserwować możemy między in-nymi w dwóch sferach: podróży i religii. Era wiel-kich odkryć geograficznych rozbudziła niewąt-pliwie europejską ciekawość świata. Wynalazek druku pozwolił odtąd publikować na wielką skalę teksty traktujące o podróżach − począwszy od antycznych geografów, aż po relacje podróżnicze ówczesnych peregrynantów1. Za pośrednictwem druku szerzyły się także nowe idee na gruncie

1 A. Sajkowski, Z materiałów do klasyfikacji i charaktery-styki pamiętników staropolskich (1572-1772) [w:] Sarmackie tradycje i europejskie horyzonty, Klasycy Nauki Poznań-skiej, t. 16, Poznań 2007, s. 45-108; H. Dziechcińska, O sta-ropolskich dziennikach podróży, Warszawa 1991, s. 70.

religijnym, z lokalnych reformatorów czyniąc li-derów nowych, ponadnarodowych wyznań. Nie dziwi więc fakt, że w tej przełomowej dla podró-żowania epoce religia pełni istotną rolę. Opusz-czenie ojczyzny sprzyjało bowiem konfrontacji dotychczasowych przekonań z nowym środowi-skiem kulturowym i religijnym, stymulując po-dróżnika do zajęcia stanowiska wobec napoty-kanych odmienności i zdefiniowania na nowo swojego miejsca w różnicującej się religijnie Euro-pie. Jednym ze źródeł służących do analizy wra-żeń podróżniczych ówczesnej epoki są diariusze podróżnicze, szczególnie popularne na Zacho-dzie Europy, lecz równie chętnie spisywane przez

Sarmata w świecie hiszpańskich relikwii

Dawid BARBARZAK

Jose

CM/

Flickr

.com

hi sto ria

Page 23: Kwartalnik sarmacki 4(6)

23

Polaków. Obozy katolików i protestantów rywali-zowały ze sobą nie tylko na polu wysokiej teolo-gii – spór ten rozgrywał się, jak się przekonamy, w codziennej rzeczywistości i dotykał zachowań przeciętnych podróżujących przez europejskie kraje. Jednym z problemów odzwierciedlających ten religijny rozłam był odmienny stosunek obu wyznań wobec kultu relikwii i świętych obrazów. Zagadnienia te postaramy się prześledzić na przy-kładzie diariusza spisanego przez anonimowego polskiego szlachcica, który w roku 1595 podróżo-wał przez południową Europę – Włochy, Maltę, Hiszpanię i Portugalię.Kult relikwii pojawił się w świecie chrześcijań-skim już u schyłku starożytności. Prześladowani za wiarę chrześcijanie ginęli pod władzą ceza-rów w opinii świętości, a na ich grobach rychło poczęto budować bazyliki. Sanktuaria te z wolna stawały się centrami pielgrzymkowymi, po tym gdy zaczęły przyciągać chrześcijan chcących na-wiedzić szczątki swych świętych patronów2. Mo-tywem skłaniającym do pielgrzymki było przeko-nanie o cudownej mocy tkwiącej w ciele świętego, który przez swoją śmierć miał udział w Ofierze Chrystusa i Jego Zmartwychwstaniu. Jako silna istota duchowa, obcująca z chwałą i wszechmocą Boga, święty pełnił funkcję orędownika i wspo-możyciela3. Przestrzeń pochówku jawiła się jako ostoja duchowa, wolna od działania sił demo-nicznych, zaś kontakt z ciałem świętego, choćby pośredni, przyczynić się mógł do realnych uzdro-wień − także w sferze fizycznych ułomności. Do weneracji relikwii zachęcały autorytety religijne rzędu świętych Augustyna czy Hieronima. Świę-ci stali się wizytówkami starożytnych i średnio-wiecznych miast: sanktuaria i powstające wokół nich zaplecze napędzały lokalny rynek usługowy dla przybywających pątników. Miasta chlubiły się swoimi patronami, rywalizowały ze sobą, chcąc

2 M. Simon, Cywilizacja wczesnego chrześcijaństwa, Warszawa 1981, s. 301-310; E. Wipszycka, Kościół w świecie późnego antyku, Warszawa 1994, s. 300-330; Początki kultu relikwii na Zachodzie, red. Wiś-niewski R., Warszawa 2011, s. 12-39; M. Starnawska, Świętych życie po życiu. Relikwie w kulturze religijnej na ziemiach polskich w średniowieczu, Warszawa 2008; J. Kracik, Relikwie, Kraków 2002; J. Domański, Antropologiczna refleksja nad relikwiami [w:] Peregri-nationes. Pielgrzymki w kulturze dawnej Europy, red. H. Manikowska, H. Zaremska, Warszawa 1995., s. 29-30.3 A. Vauchez, Święty [w:] Człowiek średniowiecza, red. J. Le Goff, s. 392.

znaleźć się w posiadaniu większej liczby relikwii, które z czasem zaczęto sprowadzać, choćby w po-staci drobnych partykuł4. Epoka średniowiecza, a zwłaszcza krucjaty, spra-wiły iż Europę zalała fala nowych relikwii, które stały się obiektem handlu, oszustw i kradzieży. Powstająca w średniowiecza literatura hagiogra-ficzna ze Złotą legendą na czele, pełna fantastyki i baśniowości, przez wieki popychała wielu piel-grzymów do wyruszenia w odległe kraje. Dodat-kowym motywem podróży były zawarte w żywo-tach listy cudów (łac. miracula), będące zachętą i dowodem na to, że historia świętej postaci by-najmniej nie zakończyła się wraz ze śmiercią, lecz trwa nadal – pisana cudami odległych sanktua-riów5. Oczywiście szczególną pozycję na mapie ówczesnego pielgrzyma miały Jerozolima oraz Rzym, kryjące pamiątki po Chrystusie, Jego Mat-ce oraz pierwszych Apostołach. Trzecim jednak ośrodkiem, który cieszył się równie wielką po-pularnością było Santiago de Compostela, we-dług jednej z legend, miejsce pochówku Jakuba Starszego, który jeszcze za życia miał nawracać na wiarę Chrystusową ówczesnych mieszkańców Iberii6. Piesze lub konne pielgrzymki do Santia-go przyciągały średniowiecznych pielgrzymów różnych stanów społecznych, a chęć odwiedzenia tego miejsca jeszcze w XVI wieku była powszech-na wśród szlachty podróżującej przez zachodnią Europę. Hiszpania była więc obowiązkowym nie-mal przystankiem podczas podróży polskiej mło-dzieży studiującej wśród tak wielkich rodów jak Radziwiłłowie czy Sobiescy.Od czasu do czasu na lokalnym gruncie pojawia-ła się krytyka kultu relikwii. Niektórzy myślicie-le czy mistycy chrześcijańscy (jak Eckhardt czy Bernardyn ze Sieny) zauważali, że ta wybitnie

4 J. Kracik, op. cit., s. 89.5 M. Plezia, Wstęp [w:] J. de Voragine, Złota legenda, War-szawa 1955, s. 21.6 A. Mączak, Peregrynacje, wojaże, turystyka, War-szawa 1984, s. 110-115; Pielgrzymki w kulturze śred-niowiecznej Europy, red. Wiesiołowski J., Materiały XIII Seminarium Mediewistycznego, Poznań 1993; Peregrinationes. Pielgrzymki w kulturze dawnej Eu-ropy, red. H. Manikowska, H. Zaremska, Warszawa 1995; A. Mazur, Historia pielgrzymowania [w:] Tury-styka religijna. Zagadnienia interdyscyplinarne, red. Z. Kroplewski, A. Panasiuk, Szczecin 2011; C. Tara-cha, Szlaki pielgrzymkowe do Composteli w średnio-wiecznej Europie [w:] Pielgrzymki w kulturze średnio-wiecznej Europy, red. J. Wiesiołowski, Poznań 1993, s. 77.

Jose

CM/

Flickr

.com

Saint-Jean-Pied-de-Port. Tutaj zaczyna się odcinek Camino Francés

Page 24: Kwartalnik sarmacki 4(6)

24

zewnętrzna forma kultu niesie w sobie ryzyko bałwochwalstwa i zamiany wiary w moc Boga na magiczną wiarę w moc przedmiotu. Wielka krytyka relikwii powraca w XVI wieku wśród wspólnot reformowanych. Odrzucenie kultu Maryjnego i kultu świętych w myśl zasady soli Dei gloria niesie ze sobą potępienie relikwii oraz świętych wizerunków. Jan Kalwin, prowadząc krytykę relikwii, ich kult przeciwstawiał Biblii, łasce i sakramentom, na których powinien się skupiać prawdziwy chrześcijanin. Mówił: „Pierw-szy bowiem błąd, jakoby korzeń zła, że zamiast szukać Jezusa Chrystusa w jego słowie, w Jego sakramentach, w jego łaskach duchowych, świat wedle swego zwyczaju bawi się Jego szatami, ko-szulami i bielizną”7. Kalwin uzasadniał błędność tego kultu faktem namnożenia nieautentycznych relikwii, często przypisywanych tej samej osobie: na przykład ręka św. Jana Chrzciciela powinna nie istnieć, gdyż starożytne pisma mówią o spale-niu ciała, a mimo to jego dłoń posiada Siena, zaś palec, którym wskazał Żydom Chrystusa, obecny jest w Basancom, Tuluzie, Lyonie, Bourges, Flo-rencji, Saint-Jean-des-Aventures. W czasie walk o podłożu religijnym celem ataków stawały się same relikwie: dochodziło do przypadków ich niszczenia, palenia czy profanacji. Próby usunięcia kultu świętych z życia Kościoła ostatecznie wyeliminował Sobór Trydencki. Po-tępiono na nim próby odejścia od typowego dla pobożności ludowej obcowania świętych8. Choć zabroniono handlowania świętymi szczątkami, podkreślono jednocześnie niewzruszalność ich kultu, zawsze jednak w roli służebnej wobec czci należnej Osobom Boskim9. Protestanci zakwe-stionowali wenerację relikwii i świętych wizerun-ków, nie znajdując ku temu podstaw biblijnych, a tym samym pielgrzymki, niemal nierozerwalnie związane ze wspomnianymi praktykami10. Mar-

7 Cytuję za A. Mączak, Życie codzienne w podróżach po Europie w XVI i XVII wieku, Warszawa 1980, s. 244.8 J. Marecki, L. Rotter, op. cit., s. 10.9 Ibidem, op. cit., s. 12, A. Mączak, Życie codzienne…, s. 245.10 J. Szczepankiewicz-Battek, Koncepcja miejsca świętego w teologii protestanckiej [w:] Turystyka religijna…, s. 77-89. Należy pamiętać, że protestanci nie odrzucili koncepcji miej-sca świętego, lecz jedynie uzależnili je od odczuć wiernego. Dla wierzącego ewangelika świętym miejscem jest to, gdzie odczuwa szczególną bliskość Boga. Niektórzy badacze, zwłaszcza o chrześcijańskich poglądach, jak T. Zieliński, za-uważają, że kult świętych, będący wynalazkiem chrześcijań-stwa, stał się wielkim aktem jego dejudaizacji. W usunięciu

cin Luter w swej 40. tezie o odpustach pytał: „Cóż tedy o pielgrzymujących do Rzymu, Jerozolimy, świętego Jakuba, Akwizgranu, Trewiru i w liczne inne strony i miejsca dla odpuszczenia grzechów, a także z racji poświęcenia kościołów? Wędrów-ki te czyni się dla wielu powodów, nader rzadko słusznych11”. Według zasady sola gratia, sola fides, wszelkie działania ludzkie, takie jak pielgrzymka pokutna czy odpusty, mijają się z nauką o uspra-wiedliwieniu przez łaskę Boga – i tylko przez nią.W atmosferze zarysowanego powyżej sporu w szesnastowiecznej Europie odbywano podróże. Odbywano je, by rzec za Lutrem, istotnie dla wie-lu powodów, odzwierciedlonych w zachowanych do dziś diariuszach i korespondencji. W modzie było posyłanie synów na studia zagraniczne, jak i podróżowanie samo w sobie, które z cza-sem przekształci się w swego rodzaju snobizm12. O chętnie podejmowanym wśród Polaków piel-grzymowaniu czy podróżowaniu pisali poeci, często uważając tę skłonność za narodową wadę. Wypominano porzucanie polskich uczelni na rzecz zagranicznych. Innym razem ganiono ob-żarstwo i pijaństwo współrodaków, przynoszące wstyd pozostałym w ojczyźnie. Przykładem opisu tego pielgrzymiego zapału niech będzie fragment utworu Sebastiana Klonowica, który w Worku Ju-daszów tak mówi o Polakach:A najwięcej nasz polski naród z przyrodzeniarad pątuje, bo zawsze chuć ma do chodzenia (…)kiedy już przewie pewny gościniec do Rzymu

tego kultu widzi się z kolei proces rejudaizacji. Dodatkowym argumentem na poparcie tej tezy jest traktowanie kościoła nie jako świątyni, ale miejsca spotkań wiernych celem spra-wowania nabożeństw, na wzór żydowskiej synagogi, por. T. Zieliński, Chrześcijaństwo antyczne, Toruń 1999, s. 339.11 Cytuję za A. Mączak, Peregrynacje…, s. 114.12 H. Dziechcińska, op. cit., s. 10-11.

Relikwie w sanktuarium San Pedro, Ayerbe, Hiszpania

Dion

isio/W

ikiped

ia

Page 25: Kwartalnik sarmacki 4(6)

25

nie zatrzyma go doma ni lato ni zima.Zawsze mówi: wen dalej, mknie do Kompostele,widzieć miasta, klasztory, szpitale i cele.Już się polscy pątnici uprzykrzyli Włochom,którzy się przypatrzyli naszych ludzi fochom13

Podobne poglądy wyrażał Mikołaj Rej, wpisu-jąc się w nurt broniący utylitarnego charakteru podróży i sądząc, że ojczyźnie bardziej potrze-ba nowych obyczajów, „niźli tego czym by się oczy napasły”, mając na myśli niezwykłości od-ległych krajów14. Opinie poetów nie zawsze były tak nieprzychylne, powstawały bowiem również elegie czy sonety sławiące znanych podróżni-ków. Szlachta siedemnastowieczna chwaliła wzór podróżnika, ganiąc przy tym domatorów, choć nieobce jej były także koncepcje ksenofobiczne, które dojdą do głosu w satyrach epoki baroku, wyśmiewając przenoszone na grunt polski obce obyczaje. Moda na podróże trwać będzie jed-nak nie tylko wśród światłych i wykształconych, a kres polskiemu podróżowaniu położą dopiero wojny kozackie i potop szwedzki. Z podróży Polaków po nowożytnej Hiszpanii dysponujemy kilkoma diariuszami, spisanymi po polsku, po łacinie, częściowo po niemiecku i fran-cusku. Autorami relacji podróżniczych w wie-kach od XVI do XVIII była polska magnateria i szlachta, częściowo również duchowni. Spośród relacji z Hiszpanii wymieńmy Stanisława Łaskie-go (1525), Jana Tęczyńskiego (1561) czy Jakuba Sobieskiego (1611), z korespondencji zaś opis po-dróży Stanisława i Jerzego Radziwiłłów (1587)15. W tej samej epoce częściej niż to miało miejsce wcześniej, w podróż wyruszali również mieszcza-nie, jak słynny dyplomata Jan Dantyszek, bywalec hiszpańskiego dworu. Ciekawą osobistością, któ-ra nie tylko odbyła podróż, lecz osiedliła się w Hi-szpanii, był Stanisław Polak, drukarz wędrowny, na zaproszenie Królów Katolickich osiadły w Se-willi w 1490 roku.Diariusz, którym się zajmiemy, opowiadający o podróży odbytej w 1595 roku, został wydany drukiem dopiero w 1925 roku przez Jana Czub-ka16. Wydawca oparł druk na uszkodzonym, ano-

13 T. F. Hahn, Anonima diariusz peregrynacji włoskiej, hi-szpańskiej i portugalskiej z roku 1595, Lwów 1935 s. 7.14 H. Dziechcińska, op. cit., s. 15.15 Rękopis Biblioteki Raczyńskich nr 78. A. Sajkowski, Sarmackie tradycje i europejskie horyzonty, Poznań 2007, s. 113.16 Anonima diariusz peregrynacji włoskiej, hiszpańskiej i portugalskiej (1595), wyd. J. Czubek, Kraków 1925, Archi-wum do dziejów literatury i oświaty w Polsce, wydawanego

nimowym rękopisie, który był o sto lat późniejszą kopią niezachowanego do dzisiaj oryginału. Rela-cja rozpoczyna się w Neapolu, choć z dalszej treści wynika, że autor diariusza wcześniej podróżował po północnej Europie (Węgry, Niemcy, Niderlan-dy, Francja). Celem jego podróży, która w kopii urywa się nagle na opisie Lizbony, był grób św. Ja-kuba w hiszpańskiej Composteli. Opis obejmuje więc południe Włoch, wyprawę na Sycylię i Mal-tę, powrót do Neapolu i rejs do Hiszpanii, skąd

relacja zachowała się w całości, będąc najbogat-szym polskim opisem tego kraju wśród szesnasto-wiecznych diariuszy. Z zachowanego tekstu nie wynika bezpośrednio kto był jego autorem, treść pozwala jednak na odtworzenie jego sylwetki: cech umysłowości intelektualnej, moralnej i spo-łecznej. Anonim z pewnością był szlacheckiego pochodzenia, gdyż tak długie podróże wymagać musiały sporego nakładu finansowego. O wciąż żyjących rodzicach, ślących mu pieniądze, wspo-mina w Neapolu. Nie był jednak człowiekiem nadto bogatym, gdyż znaczną część podróży od-był w pojedynkę i na piechotę, mając przy sobie niewiele pieniędzy i cierpiąc niejeden trud. Wspo-mniane w tekście podróże, odbyte wcześniej po krajach północnej Europy, mogą sugerować, że

przez Komisję Literacką Polskiej Akademii Umiejętności, Seria II, Tom I (wszelkie cytaty za tym wydaniem).

www.po

lona

.pl

Page 26: Kwartalnik sarmacki 4(6)

26

nie był pierwszej młodości. W późniejszych pra-cach badacze będą upatrywać w Anonimie raczej młodego turystę. Z kart diariusza wyłania się osoba niewątpliwie wykształcona, znająca łacinę oraz języki nowo-żytne (włoski, hiszpański, może też niemiecki), obyta w literaturze starożytnej i sobie współczes-nej. Anonim to typowy kawaler swoich czasów, osoba dbającą o honor, zagorzały katolik z zami-łowaniem do monarchizmu. Jest poza tym po-dróżnikiem pełnym sprytu: dwa razy wdaje się w pojedynek na szpady, po dwakroć zwycięża17. Ukarany pracą na galerach podaje się za Włocha (by ojczyźnie nie przynieść wstydu), a wykorzy-stując tureckie natarcie na okręt, uchodzi bez obiecanego okupu18. Zaczepiony na drodze przez zbójców udaje tak biednego wędrowca, że ci za-miast okraść – dają mu jałmużnę, którą wkrótce przejada i przepija w gospodzie19. Te liczne wątki anegdotyczne czynią diariusz relacją żywą, pełną dramatyzmu i akcji, w której bohater co rusz mie-rzy się to z przeciwnościami przyrody, to znów tymi ze strony spotkanych ludzi. To właśnie ta barwność opisu daje mu wyjątkowe miejsce wśród sarmackich dzienników podróży, czyniąc go nie-co podobnym diariuszom zachodnim, którym często nadawano cechy romansu przygodowe-go20. Interesuje go niemalże wszystko: osobliwości przyrody, architektura sakralna i świecka (spisu-je nawet epitafia z nagrobków i bram miejskich), fortyfikacje i broń, polityka i gospodarka, handel, lokalne kulinaria, środki transportu, ceremonie i życie kulturalne. Ta szerokość zainteresowań to niewątpliwie przejaw kultury humanistycz-nej, wychowującej owych obeznanych w wielu dziedzinach „ludzi renesansu”. Wielką sympatię przejawia wobec Hiszpanów, przypisując im wiele cnót, spośród których najbardziej cenił męstwo, według niego cechujące również Polaków. Trud-no jednak powiązać dziennik z konkretną posta-cią historyczną. Wokół autorstwa Diariusza po-wstała wieloletnia dyskusja naukowa, która wciąż wydaje się nierozwiązana21. 17 Anonima diariusz…., s. 30, 85.18 Ibidem, s. 34.19 Ibidem, s. 18.20 H. Dziechcińska, op. cit., s. 97.21 Badacze diariusza sugerują takie postaci jak: Stanisław Niegoszewski, młody podróżnik i student, późniejszy poeta i działacz jezuicki (W. Magnuszewski, O autorze Dzienni-ków podróży po Włoszech, Malcie, Hiszpanii i Portugalii w 1595r., „Odrodzenie i reformacja w Polsce”, t. 19, 1974, s. 187-206), jezuita Fryderyk Szembek (H. Barycz, Nieznany diariusz z podróży po Włoszech z końca XVI wieku, „Pamięt-

Z jakim środowiskiem przyszło skonfrontować się Polakowi? Była to Hiszpania Filipa II, jedne-go z najbardziej katolickich monarchów Europy, władającego „imperium, nad którym nie zacho-dziło słońce”22. Tak wielkie zapędy imperialne Hiszpanii budziły wśród innych państw Europy nieukrywany lęk i niechęć, których Anonim zu-pełnie nie podziela, podziwiając niemal wszystko, co hiszpańskie23. Nasz podróżnik, mimo iż głów-nym motywem jego wędrówki była ciekawość świata, przez co śmiało możemy nazwać go tury-stą, w istocie odbywał pielgrzymkę do Composte-li. Sam kilkakrotnie swoją podróż nazywa „piel-grzymowaniem”, choć na swej drodze odwiedza miejsca o charakterze świeckim, jak i religijnym. Nie jest on w tym swoim podróżowaniu postacią odosobnioną. Pielgrzymi okresu hiszpańskiego Złotego Wieku to przede wszystkim cudzoziem-cy, którzy wytyczoną w XII wieku drogą francu-ską wędrują do Composteli, aby tam oddać cześć grobowi Apostoła, zatrzymując się w hospicjach fundowanych niegdyś ku ich wygodzie. I tak np. hospicjum królewskie w Burgos gościło rocznie od ośmiu do dziesięciu tysięcy pielgrzymów fran-cuskich, gaskońskich i innych nacji, którzy zgod-nie z regułą mogą tam spędzić dwa lub trzy dni, „a nikt nie wie – powiada zarządca hospicjum – ani dokąd się potem udadzą, ani po co przybywa-ją, ani czy też naprawdę odbywają pielgrzymkę”, niemożliwością bowiem jest odróżnić tych, któ-rych do św. Jakuba z Composteli prowadzi poboż-ność, od tych, dla których ta pobożna wędrówka jest tylko zyskowną włóczęgą”24.

nik Biblioteki Kórnickiej”, z. 5, 1955, s. 69-70), a nawet, co jednak wątpliwe, Krzysztof Pawłowski, późniejszy autor li-stu z Indii (T. F. Hahn, op. cit., s. 12-13).22 H. Kamen, Imperium hiszpańskie. Dzieje rozkwitu i upad-ku, Warszawa 2008, s. 173-175.23 Te niepochlebne opinie panujące wśród Polaków wobec Hiszpanii Habsburgów tłumaczy się niechęcią do absoluty-zmu, owianych „czarną legendą” pobudek imperialnych oraz głęboką nietolerancją religijną hiszpańskiej inkwizycji. Wię-cej o Hiszpanach w świadomości staropolskiej i późniejszej: E. C. Brody, Spain and Poland In the age of Renaissance and the Baroque. A Comparative Study, „The Polish Reviev”, t. 15, 1970, t. 16, 1971; J. Tazbir, Staropolskie opinie o Hiszpa-nach, „Przegląd Historyczny”, t. 58, 1967, z. 4, s. 605-620; A. Kucharski, Hiszpania i Hiszpanie w relacjach Polaków. Wrażenia z podróży i pobytu od XVI do początków XIX wie-ku, Warszawa 2007; P. Sawicki, Polacy a Hiszpanie: lu-dzie, podróże, opinie, Wrocław 1995; M. Małowist, Europa Wschodnia i kraje iberyjskie. Podobieństwa i kontrasty, [w:] idem, Europa i jej ekspansja (XIV-XVII w.), Warszawa 1993, s. 134-143; J. Kieniewicz, Hiszpania w zwierciadle polskim, Gdańsk 2001 (m.in. recepcja czarnej legendy).24 Perez de Herrera, Discursos [w:] Dominguez Ortiz, Los

Page 27: Kwartalnik sarmacki 4(6)

27

Anonim postanowił wyruszyć do Hiszpanii w czerwcu 1595 roku, gdy po wyczerpującej po-dróży przez Maltę i południowe Włochy trafił w gościnę do księdza Stanisława Reszki, posłują-cego w Neapolu. Następnie dotarł do portu w Ge-nui, gdzie zaokrętował się na statek płynący do Barcelony. Podróż ta, okazała się jednak długa, pełna sztormów i niebezpieczeństw, a załoga kil-kakrotnie liczyła się ze śmiercią. Opis tych kilku dni i nocy sierpniowych to najbardziej pełna na-pięcia relacja diariusza: nadchodząca śmierć każe bezradnym wobec żywiołu marynarzom, zwrócić się o pomoc do pogrążonego w ciemności nieba:(…) nikt swego urzędu na okręcie nie pilnował, tylko się gotował Pana Boga witać, wota kożdy uczyniwszy, a marynarzowie pospolite wotum wszyscy uczynili, kielich do P. Maryi di Mondovi w Sabaudyi, na który i myśmy się im, to jest, pasa-dzieri obcy, przyłożyli25. Podobna historia zdarzyła się Anonimowi kilka miesięcy wcześniej, gdy płynął na Sycylię. Również wtedy, po bezpiecznym dotarciu do portu, żeglarze skierowali swoje pierwsze kroki do kościoła, by tam dziękować za ocalenie od morskich topieli:We czwartek przypłynęliśmy do portu Trapani rano ze dniem i śliśmy zaraz wszyscy do P. Naj-świętszej, która tam wielkie cuda czyni, cum votis [z darami wotywnymi – przyp. aut.]26.

extranjeros en la Vida española, cytuję za M. Defourneaux, Życie codzienne w Hiszpanii w Wieku Złotym, Warszawa 1968 , s. 97. 25 Anonima diariusz…, s. 58. W drodze na Sycylię, podczas panującej burzy, Anonim poznał marynarskie przysłowie włoskie: „Dio me guari di tramontana turbida e levante chia-ro, to jest: Strzeż mie, Boże, od wiatrów północnych dżdżo-wych a wschodnich jasnych”. 26 Ibidem, s. 28.

Już podczas podróży objawia się, jak widzimy, pobożność renesansowych podróżników, a ich zabiegi religijne są tym silniejsze, że odprawia-ne w godzinę nadchodzącej śmierci. Anonim po pokonaniu każdego dłuższego odcinka swej tra-sy zwykł udawać się do lokalnego kościoła, by dziękować za szczęśliwą podróż, składając nie-raz wota. Zwyczaj składania darów wotywnych, istniejący od czasów antycznych, szczególnie obecny był w religijności ludowej. Zauważmy po-nadto, że szczególną popularnością we Włoszech i w Hiszpanii cieszyła się nabożność do wspo-mnianej w tekście Maryi Panny, właściwą także dla religijności polskiej27. Nie trzeba dodawać, że we wszystkich trzech przypadkach mowa o naro-dach katolickich. Protestanci bowiem wykluczyli ze swego wyznania kult Maryjny, praktykowany w chrześcijaństwie od V wieku. W staropolskiej religijności tego okresu podkreśla się zamiło-wanie do konkretności i uczuciowości, które za-

27 Przywiązanie do prawd wiary i nakazów Kościoła, w Hiszpanii Złotego Wieku znajduje wyraz w gorliwo-ści, z jaką oddawano się praktykom religijnym (cza-sem codzienna Msza Święta, różaniec, przestrzeganie postów, przystępowanie do sakramentów). Cudzo-ziemcy zauważają wielkie poruszenie, jakie budziły wśród wiernych kazania. Kapelan francuski Bartło-miej Joly pisał, że najbardziej raziły go dwie rzeczy: „owa ogromna niemal burzliwa gwałtowność kazno-dziejów i nieustanne westchnienia kobiet, tak głębokie i rozgłośne, że rozpraszały całą uwagę”, cytuję za M. Defourneaux, op. cit., s. 96. Podobne wrażenia z poby-tu w polskich kościołach miała jedna z przedstawicie-lek rodu de Guebriant, zwracając na hałas jaki wydają pobożnie modlący się Polacy, por. J. S. Bystroń, Dzie-je obyczajów w dawnej Polsce. Wiek XVI-XVIII, T. 1, Warszawa 1976, s. 298.

Fasada zachodnia katedry w w Santiago de Compostela

avid

h820

/Wikiped

ia

Page 28: Kwartalnik sarmacki 4(6)

28

pewnić mógł właśnie kult skierowany na osoby Świętej Rodziny czy świętych – a więc ludzi, któ-rzy współdzielili z wiernymi ziemski żywot, wraz z jego radościami i smutkami. Nie bez znaczenia jest tutaj również wartość przypisywana życiu rodzinnemu. To właśnie te namacalne wartości przeciwstawiano niesionym przez reformację ta-jemnicy i abstrakcyjności pojęć28. Przykładów na bliskość polskiej i hiszpańskiej religijności znajdziemy w diariuszu znacznie wię-cej. Niemal pierwszym wrażeniem po przybyciu Anonima do Barcelony była niesiona przez mia-sto fama o Jacku Odrowążu, polskim świętym, jedynym kanonizowanym w XVI wieku, krótko przed omawianą przez nas podróżą. Gorący czci-ciele św. Jacka nie musieli długo czekać na cud, który towarzyszył jego kanonizacji:W kościele dominikanów tamtecznych, ołtarza nie mając, stał obraz jego papierowy drukowany na ołtarzyku, wszedłszy w kościół, pod wielkim kórem po lewej ręce. Białagłowa jakaś powiła miasto córki albo syna, którego się mieć spo-dziewała, urodziła molam [potworka – przyp. aut], z wielkim żalem i utrapieniem. Słysząc już o Jacku świętym, biegła do kościoła dominikanów i położywszy ono mięso przed onym obrazem Ja-cka św., padła krzyżem, prosząc go o przyczynę, aby jej Pan Bóg nie smucił tą szpetną rzeczą. Na-tychmiast ona mola wolą Bożą była uformowana w człowieka i dziecię jęło płakać. Co ludzie oba-czywszy, wychodzić nie dali, ale tłumem wiel-kim szedł wszytek i mnichy zwiedli widzieć łaskę Bożą i nad tą białągłową i świątobliwość wielką Jacka św. Jakoż i po wszystkich miastach i mia-steczkach hiszpańskich wszędym widział wielki fervorem i dewocyą do tego świętego29.Postać św. Jacka, trzynastowiecznego domini-kanina, musiała szczególnie przypadać do gustu zmagającym się z reformacją katolikom. Był on przecież znany jako wielki propagator kultu Ma-ryi i Najświętszego Sakramentu, które zostały przez protestantów zakwestionowane. Jedna z le-gend głosiła, że uciekając z Kijowa przed Tatara-mi, św. Jacek zabrał ze sobą monstrancję, by wróg nie znieważył Chrystusa. Wtem odezwała się do niego kamienna figura Maryi: „Jacku, zabierasz Syna, a zostawiasz Matkę”30. Tak więc święty i Ją zdołał zabrać w ucieczce. Już w 1227 roku wie-

28 Ibidem., s. 305.29 Ibidem, s. 63-64.30 W. A. Niewęgłowski, Leksykon świętych, Warszawa 2005, s. 134.

ku znajdujemy zapiskę, świadczącą o tym, że Ja-cek uchodził za świętego jeszcze na długo przed oficjalną kanonizacją, mówiący „W klasztorze krakowskim leży brat Jacek, mocen wskrzeszać umarłych”31. Jak wskazuje przytoczony powyżej przykład zrozpaczonej matki, święty ten miał działać cuda jeszcze przez długie wieki po swej śmierci. Ten polski akcent, spotkany już u po-czątku długiej drogi po Hiszpanii, z pewnością wywoływał u naszego podróżnika niemałą dumę, co tłumaczyć może jego szczególny afekt wobec Hiszpanów.

31 Ibidem.

Tzw. Madonna Jackowa, według legendy posążek miał uratować św. Jacek w czasie najazdu tatarskie-go w 1240 roku, przenosząc go z oblężonego Kijowa do Halicza

Math

iasr

ex/W

ikiped

ia

Page 29: Kwartalnik sarmacki 4(6)

29

Największym chyba wyrazem bliskości świętych jest kult pozostałych po nich pamiątek, począw-szy od tych należących do Jezusa i Jego Matki: części odzieży, przedmiotów codziennego użyt-ku z Nazaretu, a nawet włosów Maryi czy kro-pli przechowywanego w ampułkach mleka32. Anonim natknął się na dwie równie zaskakujące relikwie: jedną z nich był list, który Maryja na-pisać miała do mieszkańców włoskiej Messyny, tuż po nawróceniu miasta przez św. Pawła. Choć w istocie był to piętnastowieczny apokryf, trady-cja o liście żywa jest na Sycylii do dziś, a Anonim, szczerze wierząc w korespondencję Maryi z Mes-syńczykami, zakupił nawet jako pamiątkę kopię tego listu33. Inną spotkaną przez niego relikwią z nazareńskiego domu było „pannum cunarum Christi, prześcieradełko z pieluch Pana Chrystu-sowych, samej Panny Naświętszej roboty”34, któ-re to podziwiał w katedrze katalońskiego miasta Lérida. Owa pieluszka przyciągała przez wieki pielgrzymów, wśród których szczególnie gorliwie wenerowały ją mające porodzić kobiety. Jeszcze w 1830 roku Ferdynand VII rozkazał przysłanie pieluszki do Madrytu, by uniknąć komplikacji podczas narodzin Izabeli II.Stosunkowo małą liczbę relikwii przypisywanych

32 Bernardyn ze Sieny (zm. 1444) potępiał szerzące się w średniowieczu oszustwa: „Są ludzie, którzy pokazują jako relikwię mleko Maryi Dziewicy, a jest go więcej niż byłoby od stu krów. A Maryja nie miała go ani mniej ani więcej, niż potrzebowało Dziecię Jezus. Pokazuje się też wiele ka-wałków drewna z krzyża Chrystusa. Gdyby je zebrać razem, sześć par wołów nie uciągnęłoby tego ciężaru. To partactwo oszustów!” – grzmiał franciszkański kaznodzieja, por. J. Kracik, op. cit., s. 212.33 Anonima diariusz…, s. 10.34 Ibidem, s. 75. Gdy 2004 r. wystawiono ową relikwię w Pałacu Biskupim w Léridzie, można było zobaczyć zale-dwie dwie nici pozostałe z Jezusowej Pieluszki (katal. Sant Drap, hiszp. Santo Pañal). Miała ona tam trafić w XIII w., wędrując wcześniej z Betlejem, przez Jerozolimę i Konstan-tynopol, skąd Saladyn przekazał ją królowi Tunezji. Stąd pewien kupiec, Arnau de Solsona, darował ją Kościołowi w 1297 roku. Ten obiekt wielowiekowej weneracji zaginął podczas hiszpańskiej wojny domowej w 1938 r., dwa lata po wywołanych przez komunistów i anarchistów zamieszkach, podczas których podpalono niektóre kościoły. Dwie wspo-mniane nici wyzuto z niej w nagrodę dla rodziny Puig, któ-ra chroniła relikwię jeszcze w czasie najazdu francuskiego. Inny jej fragment miał też trafić w ręce Filipa IV i znalazł się posiadaniu brata Pedro de la Cruz. Od tego czasu fragment pieluszki spoczywa na co dzień w parafii małej miejscowości Escalona del Prado w okolicach Segovii, umieszczony w re-likwiarzu zawierającym również fragment Drewna Krzyża, por. L’entramat d’una relíquia. El San Drap, Museu de Lle-ida Diocesá i Comarcal, http://museudelleida.net/content/view/22/37/lang,spanish/ [dostęp online dnia 15.08.2013].

Pannie Maryi uzupełniały cudowne wizerunki, malowane czy rzeźbione, często przypisywane św. Łukaszowi. Im również zacznie się przypisy-wać cudowne właściwości. Kult Maryjny odegra zdecydowaną rolę w religijności hiszpańskiej. Zarówno w interesującej nas epoce nowożytnej jak i dzisiaj, jest on bardzo zróżnicowany przez mnóstwo lokalnych wyobrażeń Dziewicy35. Kult niektórych z nich zyskał w Hiszpanii charakter narodowy. Wymienić trzeba przede wszystkim Najświętszą Pannę ze Słupa w Saragossie (La Vir-gen del Pilar), Najświętszą Pannę z Gwadelupy (Estremadura) oraz Matkę Bożą z Montserrat36. O ich popularności świadczy odwiedzenie dwu z wymienionych sanktuariów przez Anonima.

Klasztor benedyktynów, położony w górzystym Montserrat, stanowił i nadal stanowi jeden z waż-niejszych punktów postoju na Drodze św. Jakuba. Pewnie dlatego Anonim wspomina, że każdemu

35 Podobną różnorodność kultu Maryjnego zauważa się w polskim katolicyzmie, zwłaszcza w kulturze ludowej. W wyobrażeniach ludowych postać Maryi posiadała aspekt opiekuńczo-macierzyński, ale także opiekuńczo-władczy (tj. wstawiennictwo i łaskawość). Różnorakie tytuły przyznawa-ne Matce Boskiej symbolizowały przemiany cyklu wegeta-cyjno-gospodarczego: MB Roztworna (25 marca, otwarcie ziemi i wzrost roślin), MB Jagodna (2 lipca), MB Zielnej (15 sierpnia) czy MB Siewna (8 września). Odczuwano za Jej wstawiennictwem wiele cudów doczesnych (uzdrowienia z kalectwa, chorób, klęsk, nieszczęść) i eschatologicznych (ratowanie potępionych dusz z piekła, skracanie mąk czyść-cowych). R. Tomicki, Religijność ludowa [w:] Etnografia Polski. Przemiany kultury ludowej, t. 2, Wrocław 1981, s. 44.36 M. Defourneaux, op. cit., s. 96.

Najświętsza Panna ze Słupa, Saragossa

Inva

dina

do/W

ikiped

ia

Page 30: Kwartalnik sarmacki 4(6)

30

pielgrzymowi zapewniano trzydniowy pobyt, do-stosowany oczywiście do stanu społecznego przy-bysza. Popularność swoją klasztor zawdzięczał nie tylko malowniczemu położeniu, ale także słyną-cej z cudów figurce Matki Boskiej z Montserrat37. Podobnie jak inne cudowne wizerunki, została ona według legendy odnaleziona w jednej z pobli-skich jaskiń (kat. Santa Cova) w 880 roku. Według jednej wersji odkrycia dokonali pasterze, prowa-dzeni cudownym światłem i śpiewem. Według wersji przytoczonej przez Anonima, znalazcą był pustelnik Joannes Guido, nawrócony gwałciciel. Wyrzeźbienie figurki przypisywano św. Łuka-szowi (podobnie zresztą jak namalowanie obrazu z Częstochowy), wyrzeźbił go jednak najpraw-dopodobniej anonimowy artysta dopiero w XII wieku. Sami mieszkańcy Katalonii swoją patron-kę nazywają pieszczotliwie La Moreneta (z uwagi na ciemny odcień twarzy), co również świadczy o nieskrępowanej niczym bliskości wiernych i ich Opiekunki. Anonim wziął udział w Mszy świę-tej, ofiarował wota, być może widział również oręż Ignacego Loyoli, złożony tu przez przyszłe-go założyciela jezuitów, po tym gdy zdecydował obrać życie kontemplacyjne. Do Montserrat przy-był również Jerzy Radziwiłł, zachował się nawet druczek od spowiednika, na którym stwierdza się imiennie jego przybycie do sanktuarium. Podob-ny druczek, wystawiony po łacinie, otrzyma wraz z bratem już w Composteli – potwierdzał on spo-wiedź i przyjęcie Komunii Świętej w sanktuarium św. Jakuba38. Innym odwiedzonym przez Anonima sanktua-rium Maryjnym jest aragońska Saragossa, miej-sce szczególnie związane z tradycją Jakubową w Hiszpanii. To właśnie w rzymskim mieście Caesaraugusta powstała jedna z najstarszych wspólnot chrześcijańskich na Półwyspie Iberyj-skim. Zapoczątkować ją miał, według później-

37 E. Begg, The cult of Black Virgin, London 1985; J. Car-oll Cruz, Miracoulous Images of Our Lady, Illinois 1993; S. Benko, The Virgin Goddess: Studies in the Pagan and Chris-tian Roots of Mariology, New York 1993.38 A. Sajkowski. op. cit., s. 119.

szej legendy, św. Jakub Starszy, pozyskując tam w roku 40 n.e. pierwszych nawróconych. Maryja, ciągle jeszcze żyjąca w ziemskiej postaci, miała cudownie przybyć do apostoła, by pokrzepić go w trudzie misyjnym. Później aniołowie zabrali Ją na powrót do Jerozolimy, zaś na miejscu obja-wienia pozostał kamienny słup, na którym doszło do objawienia. Miejsce to dało początek świątyni, której sława szybko wykroczyła daleko poza Ara-gonię. Ogromne znaczenie dla historii sanktua-rium miała bulla papieska Bonifacego VIII z 1296 roku, obiecująca odpust tym, którzy przybywali do świątyni w dni świąteczne. To właśnie w tym okresie kult Maryi ze Słupa rozpowszechnił się na całym półwyspie, przyciągając liczne pielgrzymki i łącząc się szybko z tradycją pielgrzymowania do Composteli. W XV wieku na filarze spoczął drew-niany wizerunek Maryi Panny z Dzieciątkiem, prawdopodobnie ofiarowany za czasów Jana II Aragońskiego, którego żona, Blanca z Nawarry, została uzdrowiona z choroby39. Słup ten widział podróżujący przez Saragossę Anonim, w którego czasach kult Virgen del Pilar zdążył dotrzeć na-wet na kontynent amerykański. Kolejnym sanktuarium Maryjnym na trasie Anonima było Toledo, związane z postacią św. Ildefonsa, wielkiego propagatora kultu Maryi, w komedii Lope de Vega nazywanego „kapela-nem dziewicy” (capellan de la Virgen). W swoim dziele De virginitate s. Mariae contra tres infideles, bronił on Niepokalanego Poczęcia oraz Wiecz-nego Dziewictwa Maryi40. To właśnie ze strony

39 Jednym z najbardziej znanych uzdrowień związanych ze Słupem z Saragossy jest Milagro de Calanda, dokonane w 1640 roku na żebraku nazwiskiem Miguel Pellicer, pocho-dzącym z Calandy, któremu miała odrosnąć noga, amputo-wana trzy lata wcześniej. Po udowodnieniu cudu król Filip IV nakazał uzdrowionemu przyjść do pałacu, by mógł ucało-wać nogę żebraka. Cud ten, znacznie zwiększył popularność ośrodka, a Dziewica od Słupa stała się wraz ze św. Walerym, patronką miasta, por. T. D. Pérez, El milagro de Calanda y sus fuentes históricas, Zaragoza 2006.40 D. J. Madoz, Ildefonso de Toledo, „Estudios eclesiásti-cos” 26 (1952), s. 467-505; J.M. Cascante, Doctrina maria-

Klasztor w Montserrat

Alex

andr

u En

e/Wikipe

dia

Page 31: Kwartalnik sarmacki 4(6)

31

p ublic yst yka

Hiszpanów w XVI wieku pojawiło się uznanie za dogmat Niepokalanego Poczęcia, rozważanego podczas Soboru Trydenckiego, a wszystkie war-stwy społeczne, w tym kortezy, bractwa religijne i najprostsi ludzie, chętnie bronili tego przeko-nania. W 665 roku, w miejscu, gdzie dzisiaj stoi toledańska katedra, miało dojść do objawienia wdzięcznej Ildefonsowi Panny Najświętszej, która ofiarowała mu niebiański ornat, później czczony jako relikwia. Objawienie to tak opisuje Anonim w swojej relacji:(…) kiedy na ranne nabożeństwo przybył do koś-cioła w towarzystwie duchowieństwa, ludu i licz-nych dostojników, objawiła się Panna z chórami apostołów, męczenników i dziewic, i tak rzekła: „Ponieważ wiarą silną, czystym sumieniem, a lę-dźwie swoje paskiem dziewictwa opasałeś i chwa-łę mego dziewictwa w sercach wiernych odmalo-wałeś, przyjm szatę ze skarbca mego Syna, abyś już w tym życiu szatą chwały był przyzdobion i odziewał się nią na uroczystościach mego Syna i moich41.Do dzisiaj w katedralnej Kaplicy Zstąpienia (Ca-pilla de la Descensión), znajduje się kamień, na którym stać miała Maryja, wypolerowany tysią-cami muśnięć przechodzących turystów. Z kolei cudowny ornat (hiszp. La Casulla) trafić miał do relikwiarza zwanego Świętą Arką, pochodzącą według tradycji z Jerozolimy, która dziś znajduje się w katedrze w Oviedo na północy Hiszpanii42. Czy kult ten, szczególnie związany z osobą Maryi, a nadto z dogmatem o Jej Dziewictwie i Niepokala-nym Poczęciu, mógł razić protestantów owej epo-ki? Wiemy, że w środowisku protestanckim pod-

na de S. Ildefonso de Toledo, Barcelona 1958; J.M. Canal, S. Hildefonsos de Toledo. Historia y leyenda, „Ephemerides Mariologicae”, 17 (1967), s. 437-462.41 Anonima diariusz…, s. 91.42 Arka ta, wykonana z cedru, miała w Jerozolimie kryć liczne relikwie Jezusowe i Maryjne (m. in. słynną Chustę z Grobu Pańskiego). W obawie przed inwazją Persów w 614 roku, skrzynię przesłano do Aleksandrii, a stamtąd do Hi-szpanii. Do Oviedo trafia w pierwszej połowie IX wieku za sprawą Alfonsa II Cnotliwego, gdzie do dziś spoczywa we wzniesionej przez niego Świętej Komnacie. Gdy w 1035 roku biskup Poncjusz wraz ze swymi klerykami próbował otworzyć skrzynię, bijący z niej blask miał pozbawić ich wzroku. Czterdzieści lat później, 13 marca 1075, Alfons VI (ponoć w towarzystwie samego Cyda) podjął kolejną próbę. Odkryto wtedy, że skrzynia zawierała m.in. Drewno Krzy-ża, krew Pana, kawałek chleba z Ostatniej Wieczerzy, suknię Maryi i Jej mleko, suknię Pana podzieloną przez żołnierzy i Chustę z Jego Grobu, oraz wiele innych pamiątek po pro-rokach i świętych, por. C. Neira, Un tesoro inimaginable [w] „La nueva España”, 28 kwietnia 2013.

ważano funkcję Maryi jako orędowniczki u Syna Bożego, mającej mieć wpływ na decyzje podjęte na Sądzie Ostatecznym. Podobnie jak u katolików stawiano Ją jednak za wzór posłuszeństwa Boże-mu Słowu, utożsamiając Jej osobę z samym Koś-ciołem. Niemniej jednak reformatorzy tacy jak Melanchton czy Kalwin odrzucali dogmat o bez-grzesznym poczęciu Maryi i ściśle rozgraniczali wdzięczność należną Maryi i świętym od samego ich kultu oraz pośrednictwa jakiego od nich ocze-kiwano, a które protestanci znajdowali w osobie Chrystusa – Jedynego Pośrednika43. Choć Luter powoływał się na wstawiennictwo Maryi, kwe-stionował jednak tytuł Królowej Niebios, szcze-gólnie silny w epoce kontrreformacji, z której po-chodzi śledzona przez nas relacja. Zarzewiem zdecydowanie silniejszych emocji i sporów między obozem katolików i protestan-tów był kult relikwii samych świętych oraz kwe-stia traktowania Najświętszego Sakramentu. To właśnie podczas relacjonowania miejsc związa-nych z tymi dwoma sferami religijności, urucha-mia się w Anonimie szczególna duma wobec wy-znania katolickiego, a często również nienawiść wobec wątpiących w cuda „heretyków”. Dlatego też, będąc we wspomnianej Saragossie, mierzy wielkość miasta liczbą tamtejszych męczenników, podkreślając ich ścisły związek z wiarą rzymsko-katolicką: Ma też to miasto przed wszystkiemi niemal insze-mi nie tylko w Hiszpanii, ale wszystkiemi, śmiem rzec, Europy miastami dwoje zalecenie: pierwsze wielkość męczynników za wiarę p o w s z e c h n ą r z y m s k ą (…) Ale najpierwsze zalecenie miasta tego dawność i stateczność wiary p r a w d z i w e j k a t o l i c k i e j r z y m s k i e j i dawność kościoła budowanego”44. Anonim przytacza następnie historię o prześla-dowaniach chrześcijan za panowania Dioklecja-na, którzy zostali wypędzeni z miasta i zabici. Ich prochy pomieszano następnie z prochami prze-stępców, aby nie stały się obiektem czci ze strony pozostałych przy życiu chrześcijan. W cudowny jednak sposób doszło do rozdzielenia prochów, gdy „spadł deszcz wielki i one prochy świętych cało, jak wapno zlepił że stała się z nich masa, jak śnieg, biała w jednej kupie, skąd i zowią mas-sa candida, a one zaś złoczyńców prochy czarne

43 J. Pierzchalski, Maryja i protestanci, http://pierz-chalski.ecclesia.org.pl/index.php?page=10&id=10--01&sz=&pyt=310 [dostęp online dnia 10.12.2013r.]44 Anonima diariusz…, s. 80-81.

Page 32: Kwartalnik sarmacki 4(6)

32

i osobno zostały”45. Zastanawiać może fakt, że Anonim owych męczenników chrześcijańskich wyraźnie nazywa katolikami, słusznie zresztą, bo przecież terminem tym, odnoszącym się do powszechnej wiary (gr. katholikos – uniwersal-ny, powszechny) posługiwano się niemal od po-czątku chrześcijaństwa. Jednak w ustach osoby żyjącej w epoce po schizmie wschodniej (1054), a w dodatku w dobie reformacji, może ono w spe-cjalny sposób podkreślać przynależność autora do Kościoła rzymskokatolickiego, a tym samym łączyć chwalebną historię męczenników z trady-cją zachodnią. Anonim nazywa ich wyraźnie mę-czennikami „za wiarę powszechną rzymską”46, do opisu przeszłości wprowadzając pojęcia, które utrwalić się miały dopiero po rozłamie chrześci-jaństwa w XI wieku.Najbardziej obrazowym fragmentem, który rzu-ca światło na stosunek Anonima do relikwii jest wizyta w kościele na Malcie. Podczas uroczystej Mszy Świętej, celebrowanej przez Mistrza Kawa-lerów Maltańskich wraz z całym zakonem, wy-niesiono ze skarbca wszystkie posiadane przez kościół relikwie. Po uroczystości Anonim udaje się do zakrystii, gdzie zakrystian odkrywa przed nim cały ogrom relikwii, w których autentycz-ność nasz autor nie śmie wątpić. Przytoczymy ten fragment w całości i postaramy się odczytać z nie-go cechy umysłowości autora i jego podejście do interesującej nas kwestii: Tych relikwij iżem pragnął widziće i ex curiosita-te et ex devotione, prosiłem po mszy zakrystyana, aby mi ukazał. I wziąwszy mię z sobą do zakry-styej, ukazał mi naprzód rękę palmam dexteram integram ś. Jana Baptysty świeżuchną, jakoby do-piero od ciała odciął, i otworzywszy kryształ, dał mi ją niegodnymi usty memi całować, co i ja sobie grzeszny za największe, którychemkolwiek przez cały swój żywot doznał, błogosławieństwy boże-mi poczytam i dla uciechy dusznej i dla utwier-dzenia wiary ś. powszechnej, która mię Pan mój z łaski swej oświetlił47.Zwróćmy uwagę już na pierwsze zdanie, gdzie sam autor podkreśla, iż motywem, który pocią-ga go ku relikwiom, jest zarówno ciekawość, jak i dewocja (rozumiana oczywiście nie jako pełna hipokryzji bigoteria, lecz szczera pobożność). Na-stępnie widzimy, iż relikwie były w akcie wenera-cji przez katolików całowane. Informacja jakoby

45 Ibidem.46 Ibidem, s. 79-80.47 Anonima diariusz…, s. 23.

zakrystian otworzył kryształ, oznacza, iż relikwie przetrzymywano w relikwiarzach z przejrzystą szybką, w tym okresie już bardzo rozpowszech-nionych. Ale to, co najbardziej godne uwagi w tek-ście, to walor, jaki przypisuje Anonim możliwości dokonania tak nabożnego aktu, a które on sam poczytuje jako największe w jego życiu błogosła-wieństwo. Podkreśla przy tym, że praktykując ten zwyczaj utwierdza się w wierze powszechnej, to jest katolickiej, nie żadnej innej. Głęboka nabożność Anonima-katolika, różniła się znacznie od tej, którą obserwujemy u przyby-szów z innych części Europy. Zwłaszcza angielski turysta, którego wyspiarscy rodacy z końca XVI wieku zapomnieli już niemal o katolickim kulcie relikwii, natrafiał na kontynencie, nieprzygoto-wany, na niezwykłe bogactwo sztuki kościelnej i obfitość relikwii48. Katolik, znajdując w relikwii podparcie swoich przekonań, reaguje inaczej niż protestant, wychowany z tradycji, która odrzuciła ich kult. Dlatego też w zapiskach podróży pro-testantów da się odczuć powątpiewanie wobec relikwii. Za przykład może tutaj posłużyć Lord Fountainhall, szkocki prezbiterianin, który będąc w Marmoutier pod Tours, śmieje się z zachowa-nia papistów, padających na kolana i całujących relikwie49. Ta katolicka ostentacja religijna wywo-ływać musiała u protestantów zdumienie, a nawet oburzenie. Byli oni jednak zainteresowani wszel-kimi pozostałościami, które znajdowały swoje odbicie w Ewangelii, a więc na przykład relikwia-mi związanymi z osobą Chrystusa, choć i w tym wypadku nieraz powątpiewali. Wróćmy jednak do maltańskiej zakrystii, w której Anonim wene-ruje kolejne relikwie:(…) także też dał mi całować sztuczkę nosa te-goż świętego [nadal mowa o Janie Chrzcicielu – przyp. aut.], nogę całą św. Lazari Quadriduani, palec ś. Magdaleny, część głowy św. Urszule (temu mi dziwno, bom i w Kolnie też zupełną widział i dotykał się nigodnymi usty swemi; ba i Weneto-wie chwalą się mieć ś. Jana rękę, w czem nie może być absque scandalo. Radbym, żeby ten error od tych, którym to należy, był poprawion. Aleć po-dobno grzeszę. Panie Boże mój, odpuść mi to, a daj mi rozum dobry. Wiem pewnie i wierzę, że kościół Twój ś. nie błądzi; ja to czegoż pojąć nie mogę, może być albo część jaka głowy, którym ja

48 A. Mączak, Katolicy, protestanci i relikwie [w:] Życie codzienne w podróżach po Europie w XVI i XVII w., Warszawa 1980, s. 235.49 Ibidem, s. 238.

Page 33: Kwartalnik sarmacki 4(6)

33

nie dojrzał, bo mi nie ukazowano w Kolnie, tylko wierzch z skórą i włosami, tam dalej, nie wiem, co było we śrebrze (…) wszystko ciało św. Eufemii, brachium s. Johannis Elemosinarii, brachium s. Pangratii, spinam coronae Christi, z drzewa Krzyża ś. dwa krzyżyki…50.W tekście mowa prawej dłoni św. Jana Chrzci-ciela i cząstce jego nosa. Musimy wiedzieć, że po Europie i Bliskim Wschodzie krążyło w średnio-wieczu kilka głów św. Jana Chrzciciela, podob-nie jak palców, które miały wskazać nadchodzą-cego Mesjasza czy prawych rąk, które miały Go ochrzcić51. Oto całuje Anonim relikwie św. Ur-szuli, którą uczyniono przewodniczką Jedenastu Tysięcy Dziewic, mających ponieść męczeństwo w IV wieku. Według legendy, której pierwsze za-piski znajdujemy w martyrologium Wandelberta z Prüm, była to brytyjska księżniczka, zwlekająca z poślubieniem pogańskiego księcia, której stat-ki zostały porwane do ujścia Renu, skąd dotarły do Kolonii. Tam Urszula i jej wielotysięczny or-szak miały ponieść męczeństwo z ręki Hunów52. Pielgrzymki do Kolonii stały się bardzo popular-ne w średniowieczu53. Zawitał tam również nasz Anonim (archaiczny zwrot „w Kolnie” oznacza Kolonię właśnie), dlatego też ponowny widok głowy św. Urszuli wywołuje u niego zdziwienie. W ślad za wątpliwościami, które protestantom kazały w całości odrzucić kult relikwii, u Ano-nima zwycięża jednak wiara. Autor, poważający autorytet Kościoła, nie dopuszcza do myśli, by na jego łonie zaistnieć mogła jakakolwiek po-myłka. Już samo powątpiewanie, jak widzimy,

50 Anonima diariusz…, s. 23.51 Miejsce pochówku Jana Chrzciciela już w starożytno-ści podlegało licznym zmianom, a rozmaici autorzy poda-ją różne jego lokacje, z których jako pierwsze uznaje się Samarię (Sebastia). Za rządów Juliana Apostaty grób ten miał być zbezczeszczony, a szczątki uległy częściowemu spaleniu. Stamtąd ich część trafiła do Jerozolimy i Aleksan-drii, a za Konstantyna do Emesa (Fenicja). Obecnie jeden z ważniejszych grobów świętego znajduje się w Meczecie Umajjadów w Damaszku. W średniowieczu wiele kościołów europejskich szczyciło się posiadaniem jego prawicy, którą ochrzcił samego Chrystusa. Ostatniego odkrycia dokonano w Bułgarii, por. K. Than, John the Baptist’s Bones Founded?, „National Geographic News”, 19 czerwca 2012, http://news.nationalgeographic.com/news/2012/06/120618-john-the--baptist-bones-jesus-christ-bible-bulgaria-science-higham/ [dostęp online 20 czerwca 2013]52 Por. J. Kracik, op. cit., s. 202.53 W kolońskiej Katedrze św. Piotra i NMP znajdują się obecnie także relikwie Trzech Króli, w 1166 roku wywie-zione z Mediolanu przez Fryderyka Barbarossę. Są dzisiaj przechowywane w pięknym, średniowiecznym Relikwiarzu Mikołaja z Verdun, J. Kracik, op. cit., s. 144.

poczytuje jako grzech („Aleć podobno grzeszę”), szukając wytłumaczenia raczej w swojej nieuwa-dze. Wszelką więc wątpliwość pragnie gorliwie wypełnić wiarą, idąc za św. Ambrożym, który na kwestię o zbyt wielkiej liczbie gwoździ z Krzy-ża Pańskiego odpowiedział, iż „wiara oczyszcza uchybienie, gdyż nikt z wiernych nie czci żelaza, lecz raczej mękę Chrystusa Pana czci i uwielbia w żelazie”54. Podobną myśl w wieku XIII powtó-rzy cysters z Nadrenii, Cezary z Heisterbach, któ-ry w Dialogu cudów stwierdził, że Bóg, jeśli tylko chce, potrafi spełniać cuda nawet poprzez fałszy-we relikwie, gdyż to nie one pośredniczą w uzy-skaniu łaski, lecz szczera pobożność wiernego55. Czy Anonim był odosobniony w swej głębokiej nabożności wobec relikwii? Wspominany już Jakub Sobieski, ojciec króla Jana, człowiek wy-kształcony, w podróż po Europie wyruszył dwu-krotnie: raz w młodości na przestrzeni siedmiu lat, ponownie zaś z orszakiem Władysława IV Wazy. Z jego to relacji znamy wrażenia z Kolonii, której opis u Anonima nie zachował się: „Zako-nów rozmaitych i klasztorów tam siła; tam leżą ciała trzech królów, tam głowy i relikwie jedena-stu tysięcy dziewic, tam relikwie świętego Ger-wazego pułkownika i pułku sześciuset, zda mi się jego żołnierzów, męczenników świętych, tam leży ciało świętego Albina, którem widział i całował niegodny”56. W kilka lat po podróży Anonima, będzie oglądał głowę św. Jana Chrzciciela w mie-ście Amiens:Kościół bardzo piękny i wesoły, i dosyć wiel-ki, w którym widzieliśmy i całowaliśmy dziwnie śliczną relikwię głowę Jana świętego Chrzciciela, w której i powieki, i wszystkie rysy jeszcze bardzo dobrze znać było; zeschła skóra na głowie, którą to głowę świętą widząc, każdy z nas musiał mieć w sercu katolickiem wielką z czcią uciechę57. Zwróćmy uwagę, że również Sobieski szczególnie podkreśla katolickie wyznanie podróżujących, warunek najwidoczniej konieczny, by serce mogło czerpać radość z obcowania z relikwiami, która to radość musiała być obca sercom protestanckim. Kontakty z protestantami, wywołując przemiany świadomości wśród samych katolików, skłoniły zebranych na Soborze Trydenckim do zakaza-nia handlu relikwiami, podkreślając jednak nie-wzruszoność wagi ich kultu58. Relikwie stały się

54 Anonima diariusz…, s. 23.55 J. Kracik, op. cit., s. 204.56 Cytuję za H. Dziechcińska, op. cit., s. 92.57 Ibidem.58 A. Mączak, Życie codzienne…, s. 245.

Page 34: Kwartalnik sarmacki 4(6)

34

istotnym elementem w świecie kontrreformacji. W krajach katolickich powstało wiele miejsc od-pustowych, które odgrywały w kulcie i folklo-rze może nawet większa rolę niż wielkie ośrodki międzynarodowe. Protestanckiej krytyce relikwii katolicy przeciwstawiali odnowioną formę czci dla nich. Bujny folklor legend i opowieści o cu-dach spowił stare i nowe ośrodki maryjne i miej-sca związane z czcią Najświętszego Sakramentu, w tym bowiem kierunku zwrócona była krytyka i szyderstwo „heretyków”59. Kwestią budzącą jeszcze większą gorliwość religij-ną u naszego podróżnika jest problem obecności Chrystusa w Najświętszym Sakramencie, nader często dyskutowany w XIII i XIV wieku. To właś-nie wtedy pojawiły legendy o „cudach euchary-stycznych”, przywoływane później szczególnie w dobie kontrreformacji. Uświęcony tradycją katolicki kult wobec Najświętszego Sakramentu przeciwstawia się w tych legendach heretykom, bluźniercom czy Maurom, słowem, tym, którzy kwestionowali obecność Chrystusa w chlebie eu-charystycznym. Jeden z takich cudów przytacza Anonim odwiedzając miasto Daroca, gdzie w ko-legiacie Świętej Maryi wspomina się do dzisiaj cud znany jako Milagro Eucarístico de los Corporales:Roku 1240, gdy Ferdinandus, król aragoński, Mau-ros wyganiał z Hiszpaniej, będąc w Niemczech, rano dnia jednego słuchał msze świętej, taborem leżąc pod nieprzyjacielem. Na ten czas prawie nie-przyjaciel wycieczkę na tabor uczynił, tak że służba Boża dokończyć się nie mogła przed nacieraniem nieprzyjacielskim gwałtownym i król od służby Bożej odejść musiał i kapłan hostyj sześć, które był dla króla i innych nabożnych żołnierzów po-święcił, w korporał uwinąwszy, skrył pod kamień (…) Wygnawszy nieprzyjaciela z taboru, wrócili się wszyscy P. Bogu dziękować do onego namiotu, kapłan hostye z pod kamienia wyjmie, na ołtarz położy, rozwinie korporał: alić one hostye we krwi pływają (…) Potym kapłan, widząc, że wola Boża ta jest, aby ten znak prawdziwej jego ofiary tak stał, zwinąwszy korporał, schował i zaraz włożono we srebne naczynie i z korporałem i trwa do dzisiej-szego dnia ten cud, w onym korporale one 6 hostyj we krwi pływające60.

59 Idem, Peregrynacje…, s. 115.60 Anonima diariusz…, s. 83. Zastanawiający w diariuszu jest fakt ulokowania bitwy w Niemczech. Inne wersje mó-wią o bitwie, do której doszło między chrześcijanami i Mau-rami w okolicach Luchente (Walencja), 23 lutego 1239 r. Kapelan, Don Mateo Martínez, odprawiał Mszę dla sześciu kapitanów, natomiast o obecności samego króla niektóre

Wspomniany w tekście Ferdynand III to wielki obrońca wiary katolickiej. Poza walkami z nie-wiernymi Maurami jest też znany z edyktu o wy-pędzeniu albigensów, których herezja szerzyła się w XIII wieku wzdłuż Camino de Santiago, docierając do Kastylii i León, głównie wśród imigrantów francuskich61. Jak wspomnieliśmy, takich znaków szczególnie będzie potrzebować katolicyzm w dobie kontrreformacji62. Jest więc znamienne, że przytoczona legenda pojawia się w czasach, gdy katolicyzm szczególnie zmagać się musiał z przeciwnymi sobie wyznaniami. Wiele kościołów protestanckich wyznawało bowiem naukę o symbolicznej jedynie, nie zaś realnej, obecności Chrystusa w chlebie i winie euchary-stycznym. Wyjątkiem była tutaj nauka samego Lutra, który uznawał realną Jego obecność w Eu-charystii. Wspomnienie legendy i widok ciągle obecnych w kościele cudownych hostii, wywołuje

źródła milczą. Po cudzie miało dojść między kapitanami do sprzeczki, w jakim mieście ulokować hostie. Postanowiono włożyć korporał na pozyskanego w czasie bitwy muła, który po 12 dniach wędrówki przebył 200 mil i padł martwy pod kościołem św. Marka w mieście Daroca (ob. Kościół Świę-tej Trójcy), wyznaczając miejsce spoczynku dla korporału i czyniąc po drodze wiele cudów, por. F. Mañas Ballestín, Los sagrados corporales, http://xiloca.com/espacio/wp-con-tent/uploads/2012/05/Corporales_Daroca.pdf [dostęp online 10.09.2013]61 P. Iradiel, S. Moreta, E. Sarasa E., Historia me-dieval de la España Cristiana, Madrid 1989, s. 200.62 Cuda takie zdarzały się głównie w XIII i XIV wieku, a święto Bożego Ciała ustalono po głośnym przypadku krwa-wiącej hostii w Bolsenie (za pontyfikatu Urbana IV), por. J. Kracik, op. cit., s. 97.

Cud z Daroca

www.xilo

ca.com

Page 35: Kwartalnik sarmacki 4(6)

35

u komentującego zdarzenie Anonima wybuch ka-tolickiej dewocji oraz równie płomiennej krytyki wrogich katolikom wyznań. Sam cud określa jako „wielki i cudowny barzo znak łaski Bożej nad tym narodem i wielki i nieprzekonany nigdy żadnem piekielnym fałszem dowód prawdziwej kościoła powszechnego wiary”63. ów „piekielny fałsz” to nic innego jak wrogowie Kościoła i Najświętszego Sakramentu: protestanci. Jeszcze większą niena-wiść wobec nich Anonim wyraża przytaczając hi-storię o pewnym krzywoprzysięzcy, który spotkał się z karą, przysięgając na wspomniane hostie:Na tę chwałę Bożą a na świadectwo tak duchowe i wielkie kościoła prawdziwego niech co wymy-śli nieprzyjaciel duszny przez naczynie swoje psie heretyckie, rad będę słyszał. Jeśli nie wierzy, więc mu oczy wykłuć: niech idzie, obaczy. Przed tym kościołem stoi kamień, statua człowiecza z ko-szykiem wina w groniech pełnym; tak za pewne wszyscy twierdzą, że to był własny człowiek i gdy był od samsiada swego powiniony o to wino, co je wiózł, że go w jego winnicy nabrał, on chcąc mu się wymówić, przysiągł na te święte hostye, że to wino nie z jego winnicy niósł, i zaraz tam z onym winem stał się kamieniem, który postawiono na wieczna pamiątkę przy tym kościele. A bodaj tak było wszystkim, którzy mocy i wielmożności Bo-żej i Najświętszemu Sakramentowi jego niedo-wiarstwem uwłoczą! Wierzą zdrajcy, że Bóg jest, a nie wierzą, że Bogu wszystko podobno i łacno być i w niebie na prawicy ojcowskiej, być i na oł-tarzu świętym pod zasłoną chleba albo białości64. To cudowne zdarzenie, przypominające nieco starotestamentową historię o żonie Lota zaklętej w słup soli, znane jest jako leyenda de Pedro Bisa-gra, bo tak nazywał się ów złodziej i niedowiarek. Jak widzimy Anonim w swej wierze niejedno-krotnie popada w ostentację, a nawet jawną wro-gość wobec protestantów, zarzucając im ślepotę i niedowiarstwo, które Bóg próbuje odmienić, zsyłając na ziemię nieustanne cuda, uzdrowie-nia, a nawet kary. Pomimo panującej w szesna-stowiecznej Rzeczypospolitej tolerancji religijnej, w niektórych jej rejonach panowały wrogie prote-stantom nastroje. W katolickich miastach takich jak Poznań i Kraków dochodziło do pogromów wyznaniowych, niszczono świątynie innowier-ców, napadano na ich sklepy i domy, profanowa-no cmentarze, zabójstwa na tle religijnym były jednak rzadkością. Ponieważ Rzeczpospolitą ota-

63 Anonima diariusz…, s. 83.64 Ibidem, s. 83-84.

czali sąsiedzi innego wyznania – prawosławna Moskwa, luterańska Szwecja, protestanckie księ-stwa niemieckie oraz muzułmańska Turcja, wier-ny Rzymowi katolicyzm stał się bez wątpienia jednym z wyznaczników narodowej tożsamości. Nie dziwi więc fakt, że podatny grunt znalazła na ziemiach polskich działalność kontrreformacji, która ostatecznie umocniła zwycięstwo obozu ka-tolickiego65. Anonim, pochodzący z krakowskie-go szlachcic, którego utożsamić należy raczej już z epoką kontrreformacji, najwyraźniej podzielał te antyprotestanckie nastroje.Opisując cuda i znaki zdziałane za pośrednictwem relikwii, Anonim wychwala Bożą wszechmoc, a całą wypowiedź kończy potępieniem protestantów, któ-rym najwidoczniej brak wiary. Już będąc w okoli-cach Neapolu, mijał miejsce ścięcia św. Januarego, wspominając o relikwii jego głowy. Relikwia ta do dzisiaj znajduje się w Neapolu, a towarzyszy jej niezmiennie kontrowersyjne zjawisko, znane pod nazwą „cudu krwi św. Januarego”. Zebrana podczas ścięcia męczennika w 305 roku krew, trafić miała to szklanej ampułki (Anonim wspomina o dwóch małych banieczkach). Co roku, w dzień męczeń-stwa świętego, przypadający na pierwszą sobotę maja, krew ta zmienia swój stan z zakrzepłego na ciekły, co Anonim opisuje następująco:W koniec tej góry, idąc do Pucolu, przy drodze kaplica kędy ś. Januaryusza ścięto sub Diocletia-no, którego głowa teraz jest w Neapolim i dwie banieczce małe krwie jegoż pełne, która krew bę-dąc cały czas zsiadła, gdy ją do głowy przyniosą (a to bywa na każdy rok w pierwszą sobotę mie-siąca maja, kiedy przed wszystkim światem gło-wę na ulicy postawią, a krew z inszego kościoła do niej solenniter niosą), zaraz wilgotnieje, tak że gdy one banieczki rusza kapłan, tedy też, jako woda, się przeliwa i skacze, jako gdyby wrzała66.

65 J. Tazbir, op. cit., s. 80, 98.66 Anonima diariusz…, s. 42. Zastanawia fakt, kiedy Ano-nim widział ten cud, skoro w pierwszą sobotę maja przeby-wał nie w Neapolu lecz na Malcie. Możliwe, że był w Nea-polu innym razem, przed spisaniem diariusza.

www.uc

cron

line.it

Page 36: Kwartalnik sarmacki 4(6)

36

Lecz tuż po tych słowach, również i jemu krew zawrzała, gdy rozbudzony ogniem swej wiary, uderzył w mocniejszy ton, kwitując krótko: „a od-szczepieńcom i heretykom wszystkim, prawdzie Bożej nieprzyjaciołom, anathema i hańba niech będzie; radbym słyszał, co na to heretyk kłamli-wy rzecze”67. Gorliwość religijna oraz chęć, tak do sporu religijnego, jak i do bitki, nie opuści nasze-go awanturnika również w Hiszpanii. Co rzekłby na to „heretyk kłamliwy”? Odpowia-dając na pytanie Anonima, postarajmy się wy-kazać jakie były różnice w odbiorze cudowności między katolickimi i protestanckimi podróż-nikami. Jak trafnie stwierdza Antoni Mączak „w pierwszych stuleciach nowożytnych wszelkie sprawy ludzkie dawały się przełożyć na język re-ligii i z kolei żaden problem wiary czy obrządku nie był w tych warunkach obojętny politycznie (…) na plan pierwszy w tym zakresie wysuwał się problem relikwii”68. Każda podróż, rozumia-na jako opuszczenie domu (a więc także obrębu swojej kultury), często prowadzi do nieuchron-nej konfrontacji z obcością. Spotkanie z „obcym” manifestuje się w diariuszach zadziwieniem wo-bec innych obyczajów, niecodziennego ubioru, odmiennej kuchni, czy też − co nas bardziej inte-resuje – wobec odmiennych wyznań69. Przytacza-liśmy już zdanie, jakie Kalwin czy Luter mieli na temat pielgrzymowania i relikwii. W codziennej praktyce, pomimo oficjalnego, programowego sporu, wierni obu wyznań nie zawsze prezento-wali odmienność w ich postrzeganiu. Pamiątki święte poczęły mieszać się ze świeckimi, takimi jak ciało i przedmioty pozostałe po Karolu Wiel-kim. Ostatecznie relikwie pobudzały także wy-obraźnię protestantów70. Młodzi Radziwiłłowie,

67 Ibidem.68 A. Mączak, Peregrynacje…, s. 108.69 H. Dziechcińska, op. cit., s. 102. Jakuba Sobieskiego zastanawia np. brak ławek kościelnych i zwyczaj siadania kobiet na ziemi (być może są to zwyczaje muzułmańskie, świeże jeszcze przecież w tej epoce). W innym miejscu wspomina, że kobiety zwykły podczas spotkań towarzyskich okrywać twarz, A. Sajkowski, op. cit., s. 128. O podobnym zwyczaju na Sycylii i w Genui wspomina Anonim, Anonima diariusz…, s. 12, 55. 70 J. Szczepankiewicz-Battek, Koncepcja miejsca świętego w teologii protestanckiej [w:] Turystyka religijna…, s. 77-89. Należy pamiętać, że protestanci nie odrzucili koncepcji miej-sca świętego, lecz jedynie uzależnili je od odczuć wiernego. Dla wierzącego ewangelika świętym miejscem jest to, gdzie odczuwa szczególną bliskość Boga. Niektórzy badacze, zwłaszcza o chrześcijańskich poglądach, jak T. Zieliński, za-uważają, że kult świętych, będący wynalazkiem chrześcijań-stwa, stał się wielkim aktem jego dejudaizacji. W usunięciu

podczas swej podróży po Ratyzbonie, jednym tchem wymieniają pamiątki po świętych, drogie ewangeliarze i palec gryfa – jako kurioza jednej niemal kategorii71. Nie oznacza to jednak, że nie odczuwano niechęci do samych wyznawców, takich relacji bowiem nie brakuje. Autorzy polskich diariuszy, w znakomi-tej większości katolicy, po częstokroć wspomina-ją, najczęściej z dezaprobatą, o napotykanych pro-testantach czy ich zborach. Anonim, podróżując po Hiszpanii, oczywiście nie napotyka żadnego z nich, choć mógł mieć z nimi do czynienia pod-czas swoich poprzednich, nieopisanych w dia-riuszu, wojaży po Niemczech. Napotykane przez niego relikwie, jako element kultu katolickiego, często stają się przyczyną do wyrażenia swojej wiary, tym silniejszej i gorliwszej, że przeciwsta-wianej protestanckiej do nich niechęci. Jest to znany szeroko w antropologii rodzaj budowania tożsamości w oparciu o opozycję wobec „obce-go”. Ten ostatni, stając się tłem dla naszej własnej kultury i religii, tym silniej pozwala nam poznać i zamanifestować własną odmienność72. Nic więc dziwnego, że podróż, której uczestnik ma okazję zetknąć się z obcością, sprzyja dostrzeżeniu wza-jemnych odmienności oraz ich pisemnemu zama-nifestowaniu. U innych polskich peregrynantów również nie brak akcentów niechęci do protestantyzmu. Se-bastian Gawarecki, opiekun Jana i Marka Sobie-skich, podczas ich pobytu w Hamburgu, wspo-mina o właścicielu gospody, protestancie, którego określa „wielkim zdziercą”, najwidoczniej za cenę, jaką zażyczył sobie za gościnę. Chcąc zemścić się na nim, wraz z powierzonymi mu młodzieńcami, dopuścił się drobnego aktu obrazoburstwa: „na pomstę onemu, nie mogąc co wyrządzić, znęca-liśmy się nad obrazami Marcina Lutra i Marcino-wą, co kto mógł wymyśleć na odjezdnem. Potem

tego kultu widzi się z kolei proces rejudaizacji. Dodatkowym argumentem na poparcie tej tezy jest traktowanie kościoła nie jako świątyni, ale miejsca spotkań wiernych celem spra-wowania nabożeństw, na wzór żydowskiej synagogi, por. T. Zieliński, Chrześcijaństwo antyczne, Toruń 1999, s. 339.71 Anonim również zwracał uwagę na podobne ciekawostki: w Madrycie, który wydał mu się „plugawą wsią”, podobnie zresztą jak Sobieskiemu, widział sprowadzonego z Indii no-sorożca, z którego dostał kawałek rogu, Anonima diariusz…, s. 86. W Aranjuez z kolei wspomina o sadzie królewskim, gdzie wymyślnie nasadzono różnych rodzajów roślin, a po-dziwiać można było zwierzęta i ptactwo egzotyczne z Indii, Ibidem, s. 88.72 K. Podemski, Podróżnik jako obcy [w:] Socjologia po-dróży, Poznań 2005, s. 29

Page 37: Kwartalnik sarmacki 4(6)

37

rano wstawszy barzo, izbę tę zamknęli, a sami co prędzej do barki pospieszyli, żeby o to gospodarz kłopotu jakiego był nie zadał”73. Stanisław Radzi-wiłł, w swym liście z Madrytu opowiada o nie-powodzeniach podróży z Genui do Hiszpanii, z powodu sztormów zakończonej na wybrzeżu francuskim. Stamtąd ruszyli do Barcelony szla-kiem lądowym „prawie przez ośrodek tych psów hugonotów, gdzieśmy też nieraz in peligro della vita e della robba biwali”74. Południe Francji było wówczas objęte działaniami wojennymi z powodu tzw. szóstej wojny religijnej (1577-1580). Wrogość ze strony hugenotów wywoływać mógł również przesadny zelotyzm religijny przybyszów. W in-nym diariuszu Stanisław Pac wspomina, że udał się z towarzyszami do protestanckiego kościoła, by przypatrzyć się nabożeństwu: „Tym się długo nie bawiąc, bo nie było na czym, w pół kazania wyszliśmy precz, nie dbając o to, że na nas here-tycy jak na wilka patrzali (...) Szedłszy potem do kościoła katolickiego na tum byliśmy na procesji Najświętszego Sakramentu i mszyśmy słuchali. Na wieżęśmy kościoła chodzili, miasto widzieć i relikwieśmy kościelne widzieli, których tam jest po dostatku”75. Zwłaszcza ta ostatnia relacja ukazuje w sposób kontrastowy przedstawicieli obu wyznań. Prote-

73 Cytuję za H. Dziechcińska, op. cit, s. 102.74 Rkps Bibl. Raczyńskich nr 78. Cytuję za A. Sajkowski, op. cit., s. 116.75 Cytuję za H. Dziechcińska, op. cit. s. 102.

stanci to „heretycy”, których kazania nie warto nawet słuchać. Uderza także fakt podkreślenia elementów charakterystycznych dla zewnętrz-nych form katolickiego kultu, takich jak procesja, relikwie i uwielbienie dla Najświętszego Sakra-mentu, wszystkie trzy kwestionowane lub odrzu-cone przez kościoły protestanckie. W niektórych diariuszach pojawiają się wzmianki o prześladowa-niach katolików: Jakub Sobieski wspomina o nich w kontekście Holandii, podobnie jak ks. Wąsowski, preceptor Mikołaja i Zygmunta Grudzińskich. Badacze podkreślają jednak, że obcość w obrębie Europy nie była tak zauważalna jak w przypadku podróży za ocean czy na Wschód. Ludzie napotka-ni na szlakach europejskich byli dziećmi tej samej cywilizacji, tego samego lub podobnego wyzna-nia, posługiwali się szeroko znanymi językami: łaciną, włoskim, francuskim, niemieckim. Nie zapominajmy więc, że chociaż niektórzy Europej-czycy darzyli niechęcią cudzoziemców z tego sa-mego kontynentu, równie często brali z nich wzór do naśladowania, przyjmując wiele pożytecznych zapożyczeń, nawiązując czasem międzynarodowe przyjaźnie. Ponieważ jednak łączyła ich wszyst-kich jedna kultura, nie tyle miejsca poświęca się w diariuszach osobom, co rzeczom, zwłaszcza tym „godnym widzenia”, takim jak relikwie76.

76 H. Dziechcińska, op. cit, s. 103.

Ramo

n Ba

cas/Fl

ickr

Największy na świecie trybularz znajdujący się w ka-tedrze w Santiago de Compostela. Mierzy 160 cm wy-sokości i waży ok. 80 kg.

Page 38: Kwartalnik sarmacki 4(6)

38

„Ku powieści tej nakłoń ucha, ludu wierny mój, a posłuchaj i miej wiecznie przed oczami, kim żeś między narodami. Patrz tam gdzie Sarmacja jest żyzna, tam to była twoja ojczy-zna” – śpiewa Jacek Kowalski w sarmackim Psalmie Rodo-wodowym. Kilkaset tysięcy wyświetleń na YouTubie, moż-na zakrzyknąć: nie ma źle! (Ale nie trzeba, dla porównania – utwór Bałcanica zespołu Piersi: 16 milionów wyświetleń). Wizerunek Sarmaty jednak, jako butnego, wąsatego i nie-zwykle tłustego jegomościa, który przez miłość do rozkosz-nego węgrzyna doprowadził do upadku Rzeczypospolitej,

Dominika FESSER

Sarmacja? No… brzmi

trochę jak

p ublic yst yka

Page 39: Kwartalnik sarmacki 4(6)

39

Sarmata to megaloman przekonany, że pochodzi ze starożytnego plemie-nia. Ksenofob i nacjonalista w bogatych szatach o orientalnym designie. Myślący, że w niebie mówi się po polsku, używający całej masy makaro-nizmów obrońca chrześcijaństwa. Opasły, z wąsem, szablą i zawsze z mio-dem pitnym.

Aleksandra, 22 lata, studentka

Sar... co? Sarmatyzm? Pani się mnie pyta, bo pani wie!Andrzej, 51 lat, przedsiębiorca

To jest szlachcic. Sarmata - szlachcic. Czym się charakteryzowali? Wąsa-mi długimi, lubili się bawić, pić. Byli chyba skorzy do bitki też.

Irena, 62 lata, emerytka

No ten… Ubrany w ten żupan cały, wiem to z krzyżówek. Ma kontusz. No nie wiem...

Bożena, 45 lat, sprzedawczyni

Sarmacja? No... brzmi trochę jak farmacja.Kamil, 18 lat, uczeń klasy maturalnej

żywy jest chociażby w oczach moich znajomych. Nic więc dziwnego, że kiedy oznajmiam im, że czytam „Kwartalnik Sarmacki”, zerkają na mnie z obawą, że jakiś infamis ostatnimi czasy ochoczo zdzielił mnie buzdyganem w głowę. Noo, dobra, buzdygan to mój pomysł, oni pewnie pomyśle-liby o jakiejś butelce po piwie lub innym, mniej politycznym narzędziu służącym do wyganiania piątej klepki. Ale dość tej prywaty! (O Waszmoś-ciowie! Ileż to ja się nasłuchałam na lekcjach ję-zyka polskiego o „kierowaniu się prywatą” przez Sarmatów! – Stąd pewnie znam to aż kipiące od erudycji słowo).O tym, w jaki sposób sarmatyzm został przed-stawiony w popularnych encyklopediach inter-

netowych (tak, tak, w Wikipedii też), zwykłych encyklopediach czy też podręcznikach szkolnych, można przeczytać w świetnym artykule Justyny Kulczyckiej, który ukazał się w trzecim nume-rze Kwartalnika. Czy obraz sarmatyzmu zawarty w opisywanych przez autorkę środkach przekazu miał wpływ na to, co o Sarmatach wiedzą i sądzą zwykli Polacy? Postanowiłam się o tym przekonać. W tym celu zapytałam przypadkowych mieszkań-ców aglomeracji górnośląskiej (czy przypadkiem Szanowny Naczelny nie twierdził, że na Górnym Śląsku nikt nie czyta Kwartalnika?) co to sarma-tyzm i z czym się go je. Poniżej prezentuję najcie-kawsze wypowiedzi. Jak to mówią w odległych krajach: enjoy!

Sarmatyzm to zaściankowość i patriotyzm. Sarmaci urządzali libacje al-koholowe, byli bogaci i bardzo konserwatywni. Odwoływali się do staro-żytnych korzeni. Cechowali się herezją, egotyzmem oraz egoizmem.

julia, 24 lata, studentka

Page 40: Kwartalnik sarmacki 4(6)

szpila

/Win

ka.n

et

40

Sarmatyzm to ideologia siedemnastowiecznej oraz osiemnastowiecznej szlach-ty, która wywodziła swój rodowód od starożytnego plemienia Sarmatów. Pier-wotnie wzorcowy Sarmata był dumny ze swojej tożsamości. Cechowała go niezwykła odwaga, religijność oraz gościnność. Musiał być doskonałym ora-torem, władającym biegle łaciną. Z czasem jednak te niewątpliwie pozytywne cechy uległy swoistemu przedefiniowaniu. Sarmata stał się bitnym dewotem żyjącym ponad stan. Oratorstwo przekształciło się w gadulstwo, a duma na-rodowa w zaściankowość i wydumany mesjanizm. Nieodłącznym atrybutem Sarmaty była szabla, musiał być bowiem zawsze przygotowany do obrony oj-czyzny (albo usieczenia sąsiada), ponadto nosił żupan, kontusz oraz kołpak.

Katarzyna, 38 lat, nauczycielka akademicka

Sarmatyzm kojarzy mi się z typową obyczajowością, zachowaniem tradycji, hierarchią, porządkiem i typowym ubiorem sarmackim. No wiadomo – herby, wąs. Sarmata to dobrze odżywiony grubas z potężnym głosem, siła i moc.

Bartek 30, doktorant

Sarmata wzbudza we mnie pierwsze skojarzenie z wąsatym, korpulen-tnym panem w żupanie – kontuszu, z nakryciem głowy i szablą u pasa. Sarmata był buńczuczny, skłonny do zabaw i bijatyk, ksenofobiczny  i za-patrzony wyłącznie w interesy osobiste, ewentualnie swojej warstwy.

Tomasz, 48 lat, nauczyciel matematyki

Choć powyższe zestawienie nie ma charakteru sta-tystyki ani nie służy generalizacji, zachęcam Czy-telników do wyciągnięcia samodzielnych wnio-sków. Może w innych częściach Polski spotkała-bym się z innego rodzaju wypowiedziami? Może tak oczywiście być, ale nie jest to konieczne. Bądź co bądź sama, wcale nie tak dawno, w prezenta-

cji maturalnej zawarłam następujące określenia opisujące Sarmatów: bierność, chęć zachowania złotej wolności szlacheckiej, naśladownictwo, pi-jaństwo, pobożność na pokaz, teatralizacja życia i… rozpusta (!). Okazuje się bowiem, że jaki jest Sarmata… nie każdy widzi.

Sarmaci byli grubi, dużo pili, chcieli się ze wszystkimi bić i urządzali róż-ne awantury. Przez nich chyba w końcu Polska upadła.

Krzysztof, 33 lata, budowlaniec

Sarmatyzm to barokowe pojęcie dotyczące określonej grupy społecznej – ich zwyczajów, kultury. „Sarmata” – brzmi dumnie.

Greta, 34 lata, florystka

Sarmatyzm… Sarmata to kojarzy mi się z Zagłobą. Zagłoba chyba był Sar-matą.

jan, 50 lat, rencista

Page 41: Kwartalnik sarmacki 4(6)

41

Flasza, inaczej zwana po prostu flaszką, swą na-zwę wywodzi z pięknego języka niemieckiego. Niektórzy twierdzą, że „że gdy w średnich wie-kach pierwsze flaszki szklane dostali Polacy od kupców niemieckich, to wraz z niemi przyję-li i nazwę, niezmiernie zresztą upowszechnio-ną w Europie”1. Wódka natomiast pojawiła się w Polsce na początku XVI w. i od razu doceniono jej lecznicze właściwości. Smaczne specyfiki za-bierano ze sobą w podróże w specjalnych flasz-kach, które przewożono w drewnianych puzdrach ze specjalnymi przegródkami na czworobocz-ne szklane naczynia. Na zdjęciu widzimy jedną

1 Gloger, Z. Encyklopedia staropolska ilustrowana, t. II, Warszawa 1901, s. 158

z co najmniej dwunastu grawerowanych butli ze srebrnymi zakrętkami, których pierwszym właścicielem był królewicz Konstan-ty Władysław Sobieski. Wykonano ją najprawdopodobniej w Hucie Krysz-tałowej na Podkarpaciu, która zaczęła działać w 1717 roku. Bogatsi właści-ciele tego praktycznego naczynia na białym szkle mieli wygrawerowane herby i inicjały – dumny Konstanty „dołożył” również łańcuch Orderu św. Ducha, którym uhonorowano go w 1700 r. w imieniu króla Francji Ludwika XIV.

Agnieszka KURASIŃSKA

Stare porzekadło ludowe mówi, że kto pisze fraszki, trzeba mu flaszki. Dziś już mało kto zajmuje się pisaniem (o fraszkach nie wspominając), picie natomiast misternie kalkulować nam pomaga w wielu innych sprawach.

flasza puzdrowa ww

w.wila

now-pa

lac.ar

t.pl

w alkowie

Page 42: Kwartalnik sarmacki 4(6)

zamosc-dawniej.pl

42

2013Koniec roku zbliża się nieubłaganie, nic więc dziwnego, że nawet w gło-wie naczelnego pojawiły się jakieś przemyślenia. Żeby było jeszcze straszniej – te przemyślenia będą się pojawiały na naszych łamach co pół roku. Pora więc rozpocząć subiektywny przegląd wydarzeń mijają-cych 365 dni.Rok 2013 rozpoczęliśmy okrągłą rocznicą wybuchu powstania stycz-niowego. Zaraz, zaraz? Co do kaduka mają Sarmaci i po-wstańcy? Hmm, nam wydaje się, że całkiem sporo. Zwłasz-cza jeśli spojrzymy na założenia powstańców, którzy jako ostatni w naszych dziejach (no może z przerwą na rok 1920) chcieli wskrzeszenia Rzeczpospolitej Trojga Narodów. Jak zapewne zauważyliście, sztuka ta nie udała się, niemniej na szacunek od naszej szanownej braci sarmackiej w pełni za-służyli. Jeśli mielibyśmy wybierać najważniejsze wydarzenia dla promocji Sarmacji (hmm, może swoją drogą powinniśmy organizować jakiś plebiscyt? – czekamy na odzew Czytel-ników) to zdecydowałbym się na premierę gry planszowej „Sigismundus Augustus”. Nie wiem, może jest to wynikiem

mojego planszówkowego zboczenia, ale wy-daje mi się, że to właśnie o niej było najgłoś-niej. Nie dość, że gra jest udana to do tego jeszcze sarmacka. Wogóle odnoszę wrażenie, że rynek gier planszowych stanowi znakomite miejsce dla sarmackiej ofensywy, bo gier ba-zujących na naszej historii jak na lekarstwo, a gdy już są to rozchodzą się jak zapach pierni-ków w wigilię. Osobiście marzą mi się szlache-ckie szachy, takie jak przed wojną w Zamościu...

Trzeba przyznać, że ten rok minął pod znakiem gier. Tym razem chciałbym wyróż-

nić „Dumę szlachecką”, która wypełnia dotkliwą lukę w grach komputerowych. Co prawda, wielkim miłośnikiem gier przeglądarkowych nie jestem, ale przyznać trzeba, że z „Dumy” można być napraw-dę dumnym. Świadczy o tym obiad, który przypali-łem pewnego pięknego dnia, gdy trzeba było wysłać drwali do lasu... Projekt nadal się rozwija, więc bardzo możliwe, że zo-stanie wydarzeniem roku 2014.

Subiektywny przegląd wydarzeń

Dominik robakowski

www.po

lona

.pl

felietonMa

teri

ały pr

omoc

yjne

, 3x

Page 43: Kwartalnik sarmacki 4(6)

mili

tary

parite

t.co

m

43

Nie próżnowali także sarmaccy pisarze. Co prawda Jan Kochanowski od czasu swojej śmierci nie pisuje najlepiej, niemniej ma godnych na-stępców. W 2013 roku ukazał się czwarty tom „Samozwańca” Jacka Ko-mudy. Tutaj należą się szczególne brawa dla organizatorów promocji tej książki. Niejednokrotnie pozytywnie się zaskoczyłem, gdy w jakimś Pcimiu czy Koziej Wólce mogłem zobaczyć tekturowego Sarmatę za-chęcającego do kupna książki. Już bez ironii – rzeczywiście było wi-dać tę premierę i za to zwłaszcza chapeau bas! Byli też i inni. Włady-mir Wolf napisał „Imperium”, Mariusz Wollny „Krwawą jutrznię”... no właśnie – jeszcze jeden ancymon!Ancymonem tym jest Grzegorz Szymborski, którego znacie oczywiście z pisania na łamach Kwartalnika (a teraz Magazynu). Wy-obraźcie sobie, że zamiast uczyć się do matury, w głowie zaświtało mu napisanie książki. Z góry przyznaję, że jej jeszcze nie czytałem (czeka zapakowana pod choinką, więc nie wypada jej przed czasem rozpakować), ale w końcu mi wolno. Wszak „Wolność niejedno ma imię”...W prasie o Sarmatach jakby ciszej. Co prawda pojawiali się od „Krytyki Politycznej” po „Rzeczpospolitą”, niemniej przynajmniej w moim osobistym odczuciu zabrakło jakiejś prawdziwej bomby (o bombach trochę niżej). Najwięcej fer-mentu zrobił pewien jegomość, którego nazwiska w ramach damnatio memoriae nie wymienię, dowodzący, że powinniśmy się cie-szyć z rozbiorów, bo one umożliwiły zmodernizowanie kraju. Rzeczy-

wiście, zniszczyć najbardziej demokratyczny kraj ówczesnego świata i podzielić go między absolutystyczne monarchie – szczyt postępu! Dziwi Was pewnie, że nie piszę o rekonstruk-cjach. Nie piszę, bo i się na nich nie znam – ktoś z większym stażem powinien zabrać tu-taj głos – ja pod nosem mam tylko mleczny nalot! Być może niedługo się to zmieni, bo dałem się wciągnąć w nową inicjatywę panów Tomasza Grali i Macieja Mańczaka, którym marzy się w Wielkopolsce stowarzyszenie sar-

mackie. Póki co, chętnych można policzyć na palcach jednej ręki, której to palce zostały potraktowane szablą. I wiadomość z ostatniej chwili, która (oby nie!) spadła na nas jak z jasnego nieba. W Rosji powstaje właśnie rakieta o urokliwej nazwie Sarmata. Co prawda zastanawia nas czy to nazwa rakiety czy raczej miejsce jej zaadre-sowania, ale mamy nadzieję, że wyjątkowo ta bombka nie będzie gotowa na nadchodzące święta. Czego sobie i Państwu życzę!

niep

opra

wni.pl

Page 44: Kwartalnik sarmacki 4(6)

Zamek na litografii Napoleona Ordy, Album Widoków, Seria 5, 1880 r.

Dominik ROBAKOWSKI

Wikipe

dia

44

miej sce

W Wielkopolsce znajdujemy wiele miejscowości bliskich sercu Sarmaty. Jednym z ciekawszych są z pewnością Szamotuły. Nawiązań do I Rzeczypospolitej odnajdujemy tutaj mnóstwo.

Miejscowość rodziła się, jak wiele innych w tym regionie, na przestrzeni wieków. Wzmiankowano ją w XI wieku, gdy osiadł tu ród Szamotulskich herbu Nałęcz. Średniowieczne losy osady także niczym się nie wyróżniały – targi, jarmarki i oczy-wiście wojny, które kazały rozpoczynać wszystko na nowo. Szczególnie dotkliwie odcisnął się kon-flikt domowy między Grzymalitami a Nałęczami, który nie tylko doprowadził do zubożenia Szamo-tuł, ale po prostu puścił je z dymem. Nic dziw-

nego, że dopiero Władysław Jagiełło w 1420 roku nadał osadzie prawa miejskie. Szamotuły rozwijały się specyficznie. Pół miasta stanowiło własność Świdwów-Szamotulskich, druga znalazła się w rękach zyskującego na zna-czeniu rodu Górków. W latach 1421-1431 powsta-ła gotycka bryła tutejszej kolegiaty. Nie trzeba lubić gotyku, aby przyznać, że jest to budowla odznaczająca się niezwykłym pięknem. Zatrzy-majmy się w naszym spacerze przez historię, aby przyjrzeć się imponującemu wnętrzu. Pod gwiaź-dzistym sklepieniem skrywają się i skarby sarma-ckie. Odnajdujemy tutaj np. późnorenesansowy nagrobek Jakuba Rokossowskiego dłuta włoskie-go mistrza – Canavesiego. Ciekawe są losy spiżo-wej płyty nagrobnej Andrzeja Szamotulskiego, która pochodzi z początków XVI wieku. Wyko-nana w Norymberdze swoją ojczyznę odwiedziła ona jeszcze raz, a mianowicie została zrabowana

Szamotuły

Page 45: Kwartalnik sarmacki 4(6)

Wikipe

dia

45

Wacław z Szamotuł (ok. 1524-ok. 1560)Urodzony w Szamotułach kształcił się początkowo w Akademii Lubrańskiego, później – przez 8 lat komponował muzykę na dworze królewskim. Pod koniec swojego krótkiego żywota przeszedł na kalwinizm. Mówi się o nim, że był najwybitniejszym kompozytorem polskim do czasów Chopina. Całe szczęście, że część jego utworów zacho-wała się do dziś.

przez Niemców w czasie II wojny światowej. Żeby nie było zbyt łatwo, złodziej został okradziony przez innego i zabytek wylądował w Sankt Pe-tersburgu. Dopiero w 1991 roku niespokojny duch Andrzeja Szamotulskiego mógł ponownie spocząć przygnieciony jej ciężarem. Pomyśleć tylko jak wiele zabytków nie miało tego szczęś-cia… Wprawne oko spostrzeże także niezwykłą wieczną lampkę. Skąd jej niezwykłość? A z faktu, że jest ona podarunkiem samego Jana Kazimie-rza. Co prawda XIV-wieczny krucyfiks na belce tęczowej powstawał w realiach średniowiecznych, to jednak możemy i go włączyć do grona reliktów sarmatyzmu – wszak do czegoś Panowie Szlachta modlić się musiała…Żeby jednak nie było, że Szamotuły są sarma-ckim lisem farbowanym warto wspomnieć, że w I RP miasto rozwijało się w niezwykłym tem-pie. W 1551 roku powstała tu drukarnia, a ród Górków postawił okazałe zamczysko. Dziś mieści się tam ciekawe muzeum, które może się poszczy-cić monstrualnymi jak na ten region kraju zbio-rami ikon. Zamek Szamotulski znany jest jednak najbardziej ze swojej Baszty, w której miała swego czasu pomieszkiwać słynna Halszka.A było to tak… Halszka (a właściwie Elżbieta, bo takie było jej chrzcielne imię) była córką kniazia Ostrogskiego Eliasza, który zmarł jeszcze przed jej narodzinami, czyniąc z dziecięcia spadkobier-czynię ogromnej fortuny. Rodzina przez pewien czas opierała się zalotnikom aż do czasu, gdy na dziejowej scenie nie pojawił się Dymitr San-

guszko. Udało mu się uzyskać zgodę matki, która jednak po pewnym czasie zmieniła zdanie. Bo-hunową modą Sanguszko postanowił ubiegać się o swoje i zaledwie 14-letnią dziewczynę porwał. Dymitr uciekał na Czechy, ale sztuka ta nie uda-ła mu się i za „miłość” do Halszki zapłacił gar-dłem. Losem dziewczyny zainteresował się sam Zygmunt August, który postanowił ją uszczęśli-wić małżeństwem z Łukaszem Górką, wojewodą poznańskim, który rezydował właśnie w Szamotu-łach. Halszka nie pogodziła się z tą decyzją i wraz z matką ukryła się w lwowskim klasztorze. Próbo-wała nawet kontratakować, wychodząc potajem-nie za kniazia Symeona Słuckiego, który przebra-ny za żebraka miał się do wspomnianego klaszto-ru przedostać. Niestety, król nie uznał małżeństwa i Halszka musiała udać się do Szamotuł. Łukasz nie wiele robił sobie z nowej żony, traktował ją jako kurę znoszącą złote jajka. Miała i Halszka swoją klatkę – szamotulską basztę, w której w od-osobnieniu przyszło jej żyć przez 14 lat.Były też Szamotuły silnym ośrodkiem rozwoju reformacji, co przekładało się na istną mozaikę ludności, która szukała tutaj swojego miejsca na ziemi. Pojawili się osadnicy niemieccy, wszędo-bylscy Żydzi, a nawet egzotyczni Szkoci. Pod koniec XVII stulecia zdecydowano się prze-robić drugi zamek, który istniał w mieście jeszcze przed rezydencją Górków, na klasztor franciszka-nów. I można by rzec, że na tym sarmackie losy miasta się kończą, gdyby nie fakt, że w 2008 roku odbyła się tutaj prapremiera najstarszej polskiej opery (XVII/XVIII w.) o jakże sarmackim tytule „Heca albo polowanie na zająca”.

Iren

eusz

Wal

erja

nczy

k/ww

w.ko

legi

ata.pl

, 2x

Page 46: Kwartalnik sarmacki 4(6)

46

Grzegorz SzymborSki

opowiadanie

Nieuchwytnycz. 3

ostatnia

Page 47: Kwartalnik sarmacki 4(6)

47

NieuchwytnyByło ciepłe, sierpniowe popołudnie, kiedy ktoś zapukał do dworu Lubomirskich. Lokaj otworzył drzwi i ujrzał dwóch jegomościów. Usunął się z przejścia i puścił gości. Zaprowadził ich do salonu, gdzie czekał już na nich książę starosta. – Witaj bratanku – Antoni rozłożył ręce w powitalnym geście – Niech cię uściskam.Młody chłopak, lat może dwudziestu podszedł do stryja i czule się z nim przywitał. – Kogo do mnie przyprowadziłeś? – zapytał spoglądając na jego towarzysza, starszego od chłopaka jegomościa w brązowym kontuszu i żółtych butach. – To jest imć pan Zakrzewski, mój dobry przyjaciel.– To i waść moim przyjacielem – uśmiechnął się Lubomirski, ściskając dłoń mężczyzny.– Wielki to dla mnie zaszczyt poznać księcia – odezwał się.– Dobrze, że jesteście. Właśnie mieliśmy siadać do obiadu.– Czytacie w moich myślach stryjku – uradował się chłopak, siadając przy stole.Gdy podano posiłek, gawędom nie było końca. Książę ciekaw, co słychać u jego ulubionego bratan-ka, wsłuchiwał się w jego opowieści, które z każdym kolejnym wypitym kielichem stawały się mniej wiarygodne. Panowie nieco sobie wspólnie pofolgowali, bowiem żona księcia była nieobecna, więc nie było komu zaprzestać tej libacji. Nagle bez uprzedzenia i zgody kamerdynera Dubois’a , do dworu wpadł jegomość odziany w mundur cudzoziemski. Wbiegł do jadalni. Wszyscy trzej panowie spojrzeli na zdyszanego i spoconego przybysza.– Cóż się stało? Wojna wybuchła? – zadrwił, nieco pijany już starosta kazimierski. – Złap oddech mło-dzieńcze. Siadaj i spłucz gardło – to powiedziawszy, przysunął do krawędzi stołu butelkę z miodem. Nieznajomy porwał naczynie i wypił prosto z butli. Gospodarz spojrzał po gościach i wzruszył ramio-nami.– No, jak już masz siłę mówić, gadajże, co się nam w Rzeczypospolitej urodziło.– Przysyła mnie regimentarz generalny partii wołyńskiej i podolskiej, imć Jan Tarło. Otrzymujecie ordynans, mości książę, aby uzbroić regiment hetmański i ruszyć natychmiast do Jałtuszkowa na Po-dole. Wskazówki i dyspozycje regimentarza widnieją na tym piśmie – to powiedziawszy, emisariusz wyciągnął z torby list i wręczył Lubomirskiemu.Antoni chwycił korespondencję i rozerwał pieczęć. Zabrał się do czytania. – Mam zabrać z sobą 10 armat? – zdziwił się, czytając wiadomość.– Ja tylko przekazuje polecenia, wasz książęca mość – odparł goniec. – Dostałem też rozkaz prosić mości starostę o natychmiastową, listowną odpowiedź.Antoni wstał z krzesła i podszedł do skrzyni, z której wyciągnął przybory niezbędne do napisania wiadomości. Zamoczył pióro w kałamarzu i zabrał się do dzieła. Wszyscy w ciszy słuchali dźwięku wydawanego przez skrobiące papier pióro. Parę razy książę zamyślił się i przytknął koniec pióra do ust. Gdy tylko Lubomirski skończył, wyciągnął rękę z listem ku posłowi. Ten nieśmiało zabrał kartkę papieru i zwinął ją w rulon. Wstał i schował przesyłkę do torby, a następnie zasalutował księciu i wy-biegł na podwórze. – Na cóż w ogóle gromadzicie tyle wojska? – zapytał Zakrzewski– Na hajdamaków, mości starosto. Tarło zastąpił im drogę powrotną na Ukrainę, więc Kozacy cofnęli się do lasu jałtuszkowskiego. Są otoczeni, a mój krewny oczekuje mej pomocy. Może wreszcie natrafi-liśmy na Czuprynę.– Hajdamacy? Chętnie wezmę udział w wyprawie na tych psubratów! – Zakrzewski uderzył pięścią w stół, aż bratanek Lubomirskiego podskoczył.– Rad jestem, że waść chce dopomóc. Przygotuj się tedy, bo gdy świt, ruszamy na Podole. Książę ruszył do zamku, nakazać ludziom sposobić się do wyprawy.

Gdy tyko słońce wstało, regiment buławy pieszej koronnej puszkami opatrzony wyruszył z Połonnego w stronę miejsce koncentracji wojska. Na czele kolumny jechał szef regimentu, pan Lubomirski wraz z synem Marcinem i starostą Zakrzewskim. Aby zyskać na czasie, puszkarze jak i piechurzy w bia-A.

Kur

asin

ska

Page 48: Kwartalnik sarmacki 4(6)

48

łych mundurach z łosimi wyłogami, wiezieni byli na podwodach. Pochód trwał nieprzerwanie przez trzy dni, gdy oddział pojawił ćwierć mili od lasu, w którym okopali się hajdamacy. Gdy Lubomirski zajął wyznaczoną pozycję, uszykował swoich ludzi w szeregach i z bronią w gotowości. Na skrzydłach rozstawiono działa, których lufy wymierzono w las. Pachołkowie zabrali się za stawianie namiotu dla księcia, zaś książę posłał gońca do regimentarza znajdującego się z resztą wojska po przeciwległej stronie lasu. Z głębi boru dało się słyszeć pojedyncze wystrzały i okrzyki hajdamaków. Zakrzewski, zmordowany trzydniową podróżą ułożył się na wozie z sianem dla koni i zdrzemnął się kilka godzin. Obudziła go salwa z muszkietów, jaką regiment oddał na cześć Jana Tarły, który właśnie przybył na stanowisko żołnierzy księcia. Lubomirski przywitał się z regimentarzem, który był jego wujem– stąd taki szybki pochód i koncentracja sił. Tarło zlustrował przybyłe wojsko i wydał Antoniemu rozkazy. Zgodnie z nimi, piechurzy mieli opuścić stanowiska i odpocząć póki czas, bowiem całą noc mieli spę-dzić na czuwaniu i wypatrywaniu uciekających hajdamaków. Jako, że starosta Zakrzewski wypoczął już nieco, zgłosił się na ochotnika, aby obserwować ewentualne ruchy Kozaków. Starosta kazimierski przydzielił mu oficera i paru rajtarów do ochrony. Z taką kompanią, pan Zakrzewski udał się na pa-rogodzinny obchód wokół lasu. Słońce chyliło się ku zachodowi. Zapewne ciężko było żołnierzom księcia wypocząć kiedy wokół lasu chłopi strzelali do wszystkiego co się rusza. Regimentarz, aby ob-ława zakończyła się pełnym sukcesem, pozyskał do akcji przeciw zbirom chłopstwo z Jałtuszkowa i okolicznych wsi. W sumie wokół lasu miało zebrać się około trzech tysięcy, uzbrojonych w samopały, kosy i cepy, ludzi. Czerń wykrzykiwała do znajdujących się w głębi kniei hultajów obelgi i podpalała trawy, aby uniemożliwić komukolwiek ucieczkę, tudzież liczyć na uduszenie się paru hajdamaków. Las był obszerny. Z pewnością między drzewami, do bitwy sposobili się wszyscy Kozacy. Niebezpiecznie byłoby wejść do boru. Półtorasta kroków za czernią gromadziły się siły koronne, sprowadzone na tą wyprawę w sile przeszło dwóch tysięcy ludzi. Dawno pan Zakrzewski nie widział tylu polskich rycerzy zgromadzonych do działań wojennych. Spodziewał się więc, że w lesie tyleż Kozaków może czatować, jeśli nie więcej, kiedy chłopów kilka tysięcy „oblegało” pozycje hajdamackie. Starosta wjechał z eskor-tą do obozu pana regimentarza, który w kształcie pierścienia opasał las jałtuszkowski, niczym wąż gotujący się zadać niecnemu, unieruchomionemu gryzoniowi zabójcze uderzenie. W obozie komen-derował jakiś pułkownik niemiecki, adiutant pana Tarły, który doświadczenie wojskowe nabył jako wachmistrz w Elektoracie. W obozie piechurów było co nie miara. Wszyscy we flinty byli opatrzeni, co poważniejsze formacje jak grenadierzy czy prywatne milicje magnackie przybyłe na tę wyprawę, rów-nież w bagnety nasadzone na fuzje. Do obozu ściągnęli również w pokaźnej liczbie Kozacy hodorowi, jak również znaki pancerne i husarskie, w powłokach lamparcich i wilczych się prezentujące. Wielu tych jeźdźców miało do napleczników zbroi przymocowane podwójne, duże, wznoszące się ponad głowę pióra, tudzież skrzydlate szyszaki. Szlachcic zdziwił się widząc tak przystrojonych żołnierzy, bowiem z opowieści i kronik zwykł sądzić, iż husaria mocowała do siodeł jedno, niewielkie skrzydło. Widok był jednak piękny, a u wroga musiał siać zwątpienie i trwogę.Zakrzewski skierował się do tej części obozu, w której swe kuczki miało rycerstwo z chorągwi pancer-nej podstolego litewskiego. Oddziałem dowodził namiestnik chorągwi i cześnik nurski, imć Tomasz Cieszyński. – Witam, panie namiestniku! – zawołał starosta – Sposobicie się do bitwy, nieprawdaż?– Czołem waszmosci! – odparł pan Tomasz, wysoki człowiek mocarnej postury. – Na razie ludzie moi muszą wypocząć. Dopiero co przybyliśmy. Pod komendą starosty kazimierskiego jestem.– Toć i jak jestem lubomirczykiem! – powiedział Zakrzewski. – Z księciem tutaj raptem kilka godzin temu tu zawitaliśmy. – Waszmość z regimentu hetmańskiego?– Nie. Ochotnik – odparł z dumą starosta.– Rad jestem widzieć tu Polaka takiego stanu, który z własnej woli przywędrował toczyć bój z Kozaka-mi. Siadajcie tu ze mną waszmość – zachęcał namiestnik.Zakrzewski odprawił swych ludzi nakazując przekazać księciu, że pozostaje przy chorągwi podstolego.

Page 49: Kwartalnik sarmacki 4(6)

49

Jako, że robiło się już ciemno, pierścień wokół lasu został oświetlony przez dziesiątki rozpalonych ognisk. Cieszyński ściągnął z głowy misiurkę i położył obok siodła. Zamiast niej wyciągnął z puzdra manier-kę, której zawartość najpierw sam skosztował, a następnej podał towarzyszowi.– Bóg zapłać – odparł Zakrzewski, wpatrując się w ciemne, granatowe niebo. Nakazano zachować w obozie absolutną ciszę, wobec tego można było tylko szeptać przy trzaskającym ogniu. – Iluż to hajdamaków w tym lesie siedzi? – spytał Zakrzewski.– Powiada pan regimentarz, że sto kilkadziesiąt chłopa zmierzało z łupami do granicy, ale w porę woj-sko koronne zagrodziło im drogę. – Taka koncentracja wojska – przeszło pięć tysięcy ludzi, dla rozbicia takiej małej szajki?– Dla imania hajdamaków, nigdy nadto rąk mieć nie można, bo te łotry bronią się zajadle i do ostat-niego, wiedząc, iż dla nich nie ma przebaczenia. Bo cóż ich czeka? Śmierć psia na gałęzi, lub sterczenie bolesne na palu. Rzucają się więc jak wściekli jeden na dziesięciu i częstokroć przebijają się nie tylko sami, ale i zdobycz uprowadzają. Zobaczysz ich jutro jak bogato poubierani. U nas się to tak suto po-przystrajali, bo z Siczy wychodzą tylko odziani w zagojone koszule i katanki z cielaków. Po za tym – dodał – tu o samego Iwana Czuprynę się rozchodzi. Wie waszmość, że ten watażka, piętnaście lat umyka naszym podjazdom. Nie możemy dopuścić, aby i teraz zbiegł na Sicz. – Słyszałem ja o nim. Niepodobna rzecz tak długo uchylać się od sądów i wyroku!– Kiedyś – opowiadał dalej pan Tomasz – zapędził aż na Wołyń i wracającemu z obładowaną batow-nią, tu w tem samem miejscu, zastąpiło trzysta dragonii od regimentu królowej, ów Czupryna w nocy na nich uderzył, pułkownika ubił, kilkanaście koni uprowadził i przedarł się bez straty. Pułkownik ów… Był mi ojcem…Zakrzewskiego poruszyła ta historia. – Wieczne odpoczywanie, racz mu dać Panie – przeżegnał się starosta.– Dziękuję waści. Choć dawne to dzieje, jego ciągła zbójecka działalność nie daje mi zapomnieć o haj-damakach. Po to tu dziś jestem – aby pościć ojca w miejscu, w którym został ubity przez tego psubrata! Pierwszy wejdę do lasu, choćby dziesiątkami kul rażony, zrobię wszystko, aby ukarać tego sukinsyna…– Czy waści ojciec – pytał Zakrzewski – był rodem z Bracławskiego?– O nie! – odpowiedział. – My jesteśmy z ziemi Sanockiej, a ród wiedziemy z Węgier. Mój ojciec miał tam wioskę dziedziczną, ale nieszczęściem ubił sąsiada swego na najeździe, musiał tedy uciekać za-brawszy z sobą żonę, mnie i brata mego, małoletnich jeszcze. Mieliśmy rodzonego stryja rektorem Jezuitów w Winnicy, ten dał przytułek ojcu naszemu. A że Jezuici jak wiadomo, wielkie mają stosunki i wpływy tak u dworu jak i u magnatów, stryj nasz więc potrafił ocalić brata i uzyskał dlań darowanie winy. Ale wioska przepadła na sprawę i nawiązki, nie miał już po co ojciec nasz wracać w Sanockie, tembardziej, że i sąsiedzi nie bardzo uprzejmem okiem spozieraliby na niego. Pozostał więc w Bracław-skiem. Stryj rektor wyjednał dla niego od Lubomirskich posadę komisarza dóbr Poberezkich. Dobrze mu się działo przez lat wiele, aż hajdamacy pozbawili go żywota…– Widać mój dobrodzieju – rzekł starosta – że sądy ludzkie nie uczyniły zadość sprawiedliwości boskiej, która dopuściła hajdamakom wziąć liczbę z rodzica twego. – Grzechem jest – odpowiedział pan Tomasz – szemrać przeciwko wyrokom Najwyższego, niech się dzieje wola jego święta. Ale godzi się narzekać na błędy ludzkie. Do czegóż to dziś doszedł nasz piękny kraj, mający tyle żywiołów potęgi. Oto ani uważania u obcych, ani wewnątrz bezpieczeństwa nie mamy. A wszystkiego przyczyną duma możnowładców naszych. Nie chcąc oni ulegać królom swoim, starali się powagę tronu osłabić. Zatruli żywot bohatera wiedeńskiego, Augustowi limu gorzki podali kielich do wypicia, może zasłużenie, lecz co gorsza, na sejmie owym, co go przezwano „niemym”, ojczyźnie resztę sił odjęli, rozprzęgając wojsko narodowe i zmniejszając go do kilkunastu tysięcy. Dzisiejszy nawet król możeby mniej był gnuśny, gdyby mu rąk nie wiązano. Sami wprawdzie liczne nadworne trzymają żoł-dactwo, lecz te dla własnej tylko trzymają posługi. Nędzneż to mospanie życie naszych pogranicznych mieszkańców i ustawną przeplatane trwogą.

Page 50: Kwartalnik sarmacki 4(6)

50

Zapadła cisza. Obaj panowie pociągnęli jeszcze łyk gorzały i zadumali się we własnych myślach.– Lat temu trzy – wspominał dalej cześnik – zamordowali mi hajdamacy ojca, w roku przeszłym złupili mi dom i o mało żony i dzieci nie wydarli. Ja trzymam od Żaboklickich przez zastawę wieś Sielnicę, ale z powinności wojskowej służby muszę przebywać przy chorągwi, bo beze mnie któżby nią dowodził. Mój rotmistrz, książę podstoli litewski mieszka w swoich dobrach lub w stolicy; mój porucznik, Woronicz, w województwie kijowskiem gospodarzy w swoich majętnościach; mój chorąży, Bieliński, już podeszły starzec, osiadł na dewocyi we Lwowie u Bernardynów. Wszystko więc zwaliło się na głowę biednego namiestnika. Owóż tedy, jak mówiłem, hultaje napadli na mój domek w Sielni-cy i zabrali wszystko co unieść mogli. Szczęściem, że żona, przeczuwając ich odwiedziny, zwłaszcza, że jeden z parobków łotr i pijak uszedł był do hajdamaków, od kilku już tygodni nie nocowała pod własnym dachem ale po jarach, konopiach, łozach; a co noc w innem miejscu szukała z dziatkami ukrycia, wracając na dzień do domu. Ta ostrożność ocaliła ją, bo rozbójnicy napadłszy, zastali tylko przy mamce moją najmłodszą córeczkę i tę chcieli roztrzaskać o ścianę, ale mamka padła im do nóg, i przecież łzy jej i prośby rozbroiły zapamiętalców. Wkrótce potem szajka opryszków napadła na mia-steczko Krasną gdzie mój siedmioletni synek był u dyrektora w parafialnej szkółce. Studenci schronili się do zameczku, lecz ich nauczyciel wpadł w ręce hultai. Po zrabowaniu miasteczka, kiedy wezwany do poddania się gubernator kluczowy, otworzyć im bram swego Gibraltaru nie chciał, umyślili pod-palić ostrokół dębowy, który najwarowniejszą stanowił obronę tej nędznej zamczyny. Zaczęli przeto okładać palisady słomą, dla zwiezienia której, aby nie nużyć własnych koni, zaprzęgli do wozu owego bakałarza w parze z żydem szkolnikiem. I kilka już fur dostawili tym sposobem srogim i furmankę ową okładając plagami, ale nie dał dokończyć rabusiom przedsięwziętego dzieła, wystrzał z pistole-tu ód ich czaty postawionej za miastem. Ostrzeżeni, że nadchodzi dragonia, zwinęli szybko tłumoki i ponieśli się pędem ku Kiczmaniowi. Zastąpiła im wprawdzie na szlaku dragonia, ale ci potępieńce uderzyli przebojem i otworzyli sobie drogę, ubiwszy z janczarek dwóch dragonów i jednego konia, a batownią ze zdobyczą uprowadzili. Z tej wyprawy najbardziej był uradowany mój mały Marciś, że przecież hajdamacy oddali w kilkoro biednemu Szyszle, tak się nazywał dyrektor, te cięgi, któremi zwykł był smagać uczniów swoich. – Im dłużej waści słucham, tym większą mam ochotę, aby zaraz szablę wyciągnąć i do lasu pognać – skomentował Zakrzewski.– Przyjdzie na to czas, mości starosto… Szybciej, niż nam się zdaje…

Nad ranem obaj panowie wreszcie się zdrzemnęli, ale prędko obudził ich zgiełk bitewny. Po drugiej stronie lasu, gdzie stała piechota hetmańska zaczęły rozlegać się pojedyncze strzały. Zakrzewski pod-niósł się i przeciągnął. Zerknął za siebie w stronę obozu i ujrzał krzątających się ludzi. Pachołkowie po-magali towarzyszom husarskim założyć zbroje i przypinać skrzydła. Zaraz i pan Tomasz rozbudzony palbą regimentową przełożył przez ramię ładownicę i nałożył misiurkę. Sprawdził, czy szabla aby na pewno gładko wychodzi z pochwy i nabił karabin. Zakrzewski nie mógł odnaleźć się w tym harmi-drze obozowym, więc pozostał przy namiestniku oddając się mu dyspozycji. Natężenie ognia zza lasu zdawało się rosnąć, aż w końcu dało się słyszeć równe salwy muszkietowe, nie pojedyncze wystrzały. Jak tylko wszystkie szeregi dały ognia, a sądząc po ilości salw było ich cztery, niebo rozdarły grzmoty dział sprowadzonych przez pana Lubomirskiego. Widać było, jak łamane przez kule armatnie drzewa chylą się ku upadkowi, do czasu aż inne nie przytrzymają łamanych pni. Wszyscy jeźdźcy byli już w siodłach. Chłopstwo przerażone wystrzałami zaczęło uciekać w stronę obozu. Pancerni, w tym chorągiew pana Tomasza ruszyli czerń zawracać, aby Kozakom ujść nie po-zwoliła, oraz by na wojska w obozie nie wpadła. Raptem z lasu wypadło konno czterdziestu hajdamaków prowadzących dwa razy mniej koni jucznych z łupami wszelakimi. Gwiżdżąc i wydając kozackie okrzyki, łotry ruszyły na trzy wysunięte chorąg-wie wołoskie. Wołochy nawet szabel nie wyciągnęły, ni strzału oddały, a już pierzchły w stronę obozu razem z chłopami. Wpadli na wojsko komputowe, tak konni jak i piesi, robiąc w obozie takie zamie-

Page 51: Kwartalnik sarmacki 4(6)

51

szanie, że nie można było do szyku wrócić. Czeladź przewracała namioty, paleniska, gotowa uciec jak najdalej stąd. Harmider i ferment w obozowisku były tak wielkie, że zdawałoby się, iż miejscem bitwy jest właśnie obóz polski. Wołochy wpadły na husarię, na jednego biednego pachołka wylał się gar gorącej zupy. Konie wydawały przeraźliwe dźwięki, ludzie klęli i wydzierali się na siebie nawzajem. Żołnierz krzyczał jeden przez drugiego. Wrzeszczy lud zbrojny, że oficerowie zdradzili! Szukają win-nych, grożą i przeklinają, dowództwa szukają, aby wina im ordery i godności odebrała! Mogłoby się zdawać, że czekają Polaków drugie Piławce, haniebne po stokroć bardziej, lecz Kozakom nie na myśli było zbić Lachów, a tylko utorować sobie drogę ucieczki. Oddali jednak z pistoletów niemało strzałów i gęsto ołowiem rażąc, zabili kilku szeregowców, po czym ruszyli ze zdobyczą ku wsi. Pan Cieszyński sądząc, że to Czupryna umyka spod klingi jego szabli, spiął konia ostrogami i mając w ostrach pisto-lety, a u boku karabelę, ruszył z kopyta za hajdamakami. Zakrzewski widząc towarzysza ruszającego w pogoń i on popędził wierzchowca chcąc cześnikowi sukursu udzielić. Tomasz nie dawał z wygraną, choć konie wroga zwinne i szybkie, a jego własny rumak obciążony ciężarem kolczugi. Czując, iż jego wierzchowiec słabnie, Tomasz wstrzymał konia i wycelował do najbliższego hajdamaki. Pancerny wy-strzelił. Zwierzę zastrzygło uszami. Kozak trzymający za uzdę konia jucznego zwalił się w galopie na ziemię. Jego towarzysze natychmiast zajęli się obładowanym zwierzęciem, aby nie uciekło z łupami. Zakrzewski dogonił w końcu pana Tomasza. – Piękny strzał, panie Cieszyński – pogratulował cześnikowi starosta.– Cóż to, tylko my dwaj ruszyliśmy za zbirami? – zdziwił się namiestnik, nie widząc za nimi żadnego innego Koroniarza.– Na to wychodzi – odparł Zakrzewski, obracając się koniem ku lasu. – Ustępujemy im prędkością. Niech ta kozacka dusza będzie zadośćuczynieniem za śmierć waszego ojca…Polacy zawrócili ku obozowi. W przeciągu godziny w pogoń za uciekającymi hajdamakami ruszyli konni nasłani przez regimentarza Tarłę, lecz tych czterdziestu hajdamaków, co po drodze wieś spalili, umknęło sprawiedliwości i bezpiecznie dotarło na Sicz. Po drugiej stronie lasu, gdzie piechota hultajów ołowiem raziła, dała odpór hajdamakom. Gdy nad ra-nem ze skraju kniei padł strzał w stronę stanowisk regimentu, zaraz cała infanteria w formacji stawiła się vis a vis Kozakom i na rozkaz młodego Lubomirskiego bagnety nasadziwszy, dała salwę z pierwsze-go szeregu w stronę lasu. Trzy jeszcze nawały „ludu ognistego” zbiry przyjąć musiały, nim dano syg-nał, by piechota wręcz natarła na nieprzyjaciół. Piechurzy wpadli do lasu. Młody Lubomirski ruszył z rapierem na wroga, porzucając na skraju lasu wierzchowca. Przykład solidny dał niezdecydowanemu wojsku idąc jako pierwszy na nieprzyjaciela. Spieszony, ruszył z piechurami na zbójników. Raptem do-strzegł Kozaka klęczącego pod drzewem i mierzącego do niego z janczarki! Marcin wyciągnął zza pasa pistolet i wycelowawszy, ubiegł hajdamakę. Gdy ów Kozak padł od strzału oberlejtnanta, pozostali rozbójnicy wpadli w popłoch i zaczęli cofać się w głąb lasu. Polacy ruszyli na hajdamaków z bagnetami i rapierami. Hultaje, zdając sobie sprawę z beznadziejności sytuacji, nic innego zrobić nie mogli jak tylko walczyć do upadłego. Z jednej strony raziła ich lacka artyleria, łamiąc nad ich głowami konary, raniąc drzazgami drewnianymi i żłobiąc leje w poszyciu leśnym pod ich stopami…Kozacy uzbrojeni w spisy i samopały rzucili się na infanterię. Ubrani w usmarowane słoniną koszule, hajdawery szerokie, płócienne i czapki ze skóry cielęcej bili się zajadle wręcz. Pośród kłębów dymu prochowego i nieustającego ostrzału artylerii po stronie polskiej padło pięćdziesięciu żołnierzy, kilku oficerów i podpułkownik. Zbóje raniły w dodatku majora i kilkunastu innych piechurów. Hajdama-cy i Polacy wpadli między siebie tak, że nadchodzące posiłki regimentu nie mogły oddawać salw ku Kozakom. Lubomirski walczył dzielnie. Ubił sam kilku opryszków i ranił paru kolejnych. Piechurzy dźgali bagnetami i uderzali kolbami bez litości. Była to zemsta za piętnaście lat nieustannych poszu-kiwań i niepokojów, jakich doświadczyli żołnierze kresowi. Gdy na polu bitwy pozostało czterdziestu hajdamaków, Kozacy postanowili się poddać. Byliby ich żołdacy rozsiekli, ale w porę pohamował ich regimentarz i książę Antoni. Kozaków zebrano do kupy i dano pod straż. Żołnierze wznosili wiwaty na cześć młodego Lubomirskiego i unosili ku niebu czapki, uradowani zwycięstwem. Antoni symbo-

Page 52: Kwartalnik sarmacki 4(6)

52

licznie wręczył synowi regiment. Chłopak uniósł okutą metalem laskę i wzniósł nad głowę. Żołnierze po trzykroć wiwatowali na cześć oberlejtnanta.Zabito osiemdziesięciu hajdamaków. Tylko tych czterdziestu konnych hajdamaków przetrwało po-grom. Zemścili się oni jednak na Polakach, bowiem ich szlak na Sicz wyznaczał szereg spalonych i ograbionych wsi…Grenadierzy wpadli do szałasu, który Kozacy wbudowali w środku lasu. Cud, że nie został zniszczony, bowiem wokół niego znajdowały się leje po kilku pociskach artyleryjskich. To co w nim zastali, bar-dzo ich zdziwiło. W prowizorycznym schronieniu związani siedzieli rosyjscy dragoni w liczbie pięciu człeka oraz jeden Niemiec. Wszyscy ubrani jedynie w koszule i spodnie, ze spętanymi nadgarstkami, kostkami i zakneblowanymi ustami. Zaraz żołdacy uwolnili więźniów i zaprowadzili do księcia Lubo-mirskiego, który właśnie nakazywał oficerom dokonać inwentaryzacji odzyskanych dóbr. Gdy ujrzał jeńców przerwał dotychczasowe zajęcie i ruszył na spotkanie uratowanym.– Albercie! – wykrzyknął zaskoczony starosta. – Dobry Boże, żyjesz! – to powiedziawszy, uścisnął Sasa.– W samą porę rozpoczęliście atak – stwierdził Schulstenberg. – Iwan Czupryna właśnie kazał jedne-mu z hajdamaków nas zarżnąć, aby nie było żadnych świadków jego czynów, ani żebyśmy nie spowol-nili ucieczki. – Zaraz mi o wszystkim opowiecie, chodźcie przyjacielu – Antoni zabrał wysłannika królewskiego do obozu piechoty. Z lasu powoli wywożono wszystkie łupy kozackie i samych watażków. Żywych dano pod straż do czasu ogłoszenia wyroku względem każdego z osobna. Pośród zbirów było dwunastu kozaków hodorowych, którzy siłą zostali wcieleni do szajki Czupryny. Regimentarz darował im winy. Z lasu wyprowadzono kilkadziesiąt zdobycznych koni, w tym wiele dobrze wytresowanych i nadają-cych się do walk. Tarło nakazał odprawić chłopów do wsi i pomóc im ugasić pożary. Obóz ciągnący się wokół lasu zwi-nięto i rozłożono się ponownie na wzniesieniu opodal Jałtuszkowa. Najprędzej postawiono namioty dla regimentarza i oficerów, w tym księcia Lubomirskiego. W kuczce starosty kazimierskiego Antoni napoił i nasycił, ubranego już w mundur polskiego oficera, Alberta Schulstenberga. – Opowiadajcie przyjacielu, co się z wami działo przez ostatnie dni. Myśleliśmy, że zginęliście – prosił książę.– W istocie, kilku dragonów rosyjskich rzeczywiście zginęło. Fałszywy karczmarz w przybytku waszej książęcej mości okazał się być samym Iwanem Czupryną.– Olaboga! To on cały czas był pod naszym nosem! – starosta chwytał się za głowę. – A co z waszym sługą? Żyje czy ubity?– Zabrał go brat Czupryny na akcje. Jan miał jechać na czele oddziału, aby miejscowi sądzili, że to kozacy hodorowi, nie hajdamacy. W tym lesie oprychy się ukryli, aby poczekać na piętnastoosobową czatę, która na czele brata Czupryny i Wilczewskiego ruszyła na rozbój i rabunek. Ale że wojsko koron-ne się zorientowało o obecności zbójów, to nie pozostało watażkom nic innego, jak okopać się w lesie i czekać na sprzyjający ucieczce moment. – To mówicie waszmość, że jeszcze piętnastu hajdamaków mamy szansę schwytać?– Musicie, wasza książęca mość. Brat Czupryny jest równie niebezpieczny, co i Iwan. Może prędko zorganizować kolejną bandę.– Ważne jest, aby naszego przyjaciela Jana uratować – zaznaczył książę.– Tak… Wiele mi dopomógł w czasie tego śledztwa… – Sądzę, że waść jesteś obligowany, by mu ruszyć w sukurs. – Koniecznie, tylko musi mi wasza książęca mość dopomóc – odparł beznamiętnie Saksończyk.– Może być waszmość pewien, że pomogę. Przedtem jednak musimy zająć się tymi zbirami. Niebawem powinien zjawić się tutaj sędzia wojskowy z instygatorem i mistrz ze swoimi posługaczami.Po rozmowie, starosta wyszedł z Albertem na zewnątrz, bowiem sprowadzono właśnie do obozu zwłoki watażki tego, co przez piętnaście lat pozostawał nieuchwytny i zyskał nadnaturalne opowieści

Page 53: Kwartalnik sarmacki 4(6)

53

o swojej osobie, które długo będą jeszcze opowiadane w karczmach i chutorach ukrainnych… Ciało jego było pokryte mnóstwem blizn po kulach i cięciach szabel. Nie dziwne zatem, że zyskał reputację nieśmiertelnego. Towarzysze husarscy i pancerni, piechota hetmańska i wielu innych zaczęło wiwatować na cześć mło-dego Marcina Lubomirskiego, który na samym początku bitwy położył opryszka od jednej kuli. Jak sam przyznał, był to srebrny pocisk… Regimentarz Tarło uhonorował postawę i dokonania chłopaka awansując go do rangi pułkownika. Co zaś znaleziono przy samym Czuprynie: broń jego turecka, w srebro była oprawiona, na palcach miał kilka pierścieni z brylantami, pięć zegarków złotych, a w trzosie 1500 dukatów. Pozostali hajda-macy mieli kosztowności poupychane niemalże wszędzie. Przy sobie, w poduszkach i w kulbakach mnóstwo trzymali sreber, futer i ornat, materiałów i pasów złocistych, kap i rzeczy z cerkwi nakradzio-nych. Posiadali też żydowskie muszki i odzienie, perły kałakuckie i zausznice. Po bitwie każdy żołnierz otrzymał podobno 4 dukaty, podoficer 10, porucznik 30, a kapitan aż 50. Zajęto się podziałem łupów kozackich. Ozdoby kościelne i cerkiewne trafiły w późniejszym czasie z powrotem do świątyń. Przybyli jeszcze tego dnia urzędnicy z Kamieńca. Rozpoczęły się masowe przesłuchania i procesy zbrodniarzy, którym przysłuchiwali się regimentarz z Lubomirskimi i Schulstenbergiem.Kolejka skutych Kozaków ustawiła się przed namiotem sędziego. Byli pod ciągłym nadzorem grena-dierów, którzy bardzo chętnie zorganizowaliby łotrom „ścieżkę śmierci”. Nadszedł czas na pierwszego hajdamakę. Przekroczył on, popchnięty przez straże, próg kuczki i stanął na środku pomieszczenia. Przed nim, za stołem siedzieli sędzia i pisarz. Z tyłu, przebieg rozprawy obserwowali najwyżsi rangą oficerowie. – Imię i nazwisko – zaczął sędzia.– Andriej Pawliczko – wydukał Kozak.Pisarz zabrał się do notowania.– Kto wam przewodził?– Iwan Czupryna.– Jak duża była wasza grupa?– W lesie osaczonych było 160 ludzi…– Cała to szajka? – dopytywał się arbiter.Oprych spuścił wzrok i zamilkł. Stojący za przesłuchiwanym grenadier trącił hajdamakę kolbą. Ten wyprostowawszy się, wpatrywał się w zebranych. – Kto jeszcze się ostał? – ponowił pytanie sędzia.– Brat Czupryny wiodący na rabunek piętnastu innych mołojców. Czekaliśmy ich w tym lesie, gdy nas Lachy dopadli. – Gdzie jest teraz?– Nie wiem. Wracali z grabieży. Pewno już się zorientowali o naszej porażce i teraz zawrócili konie na Zaporoże. – Opowiedz, jak wyglądały wasze ostatnie dni. – Nic szczególnego od wieczora przed tym feralnym dniem nie pamiętam. Dopiero wtedy, ataman nasz siedząc przy ognisku zdał sobie sprawę z beznadziejności sytuacji.

Zapewne nastał już wieczór. Nie był o tym przekonany herszt bandy zbójeckiej, Iwan Czupryna, bo-wiem nie docierały promienie słoneczne przez gęste korony drzew. Gdzieniegdzie, zmęczeni Kozacy rozpalili ogniska. Przy jednym z nich przysiadł w czarny żupan ubrany ataman tej kozackiej hałastry. Zgraja ta, przeszło 160 głów licząca, powracała właśnie z wyprawy obładowana dobrem wszelakim. Gdyby w łuki byli uzbrojeni i wiarę psią, mahometańską wyznawali, to by ich spokojnie Koroniarze mogli wziąć za tatarskie czambuły. Nawet jasyr mieli, bowiem w szałasie trzymali spętanych kilku dragonów moskiewskich i Niemca, co się na watażkę kozackiego od miesięcy zasadzał.

Page 54: Kwartalnik sarmacki 4(6)

54

Kozak zaczął grzebać w palenisku patykiem. Zastanawiał się, jak wyjść cało z tej opresji. Zgromadził spore łupy, miał pod sobą wielu oddanych kompanów. Na nic jednak zda się atut w postaci wiernych towarzyszy, kiedy otacza się wróg liczony w tysiącach! Czupryna poczuł się bardzo nieswojo. Po tylu latach bezkarności zrozumiał, że jego czas dobiega końca… – Ot ieper nam budę łycho b wraśymi Lachami! – mruknął pod nosem.Nagle usłyszał wystrzały od strony lasu, gdzie dzisiaj pojawiły się oddziały polskiej piechoty. Pewnie jakieś lachy widząc poruszający się krzak, oddały ku niemu kilkanaście strzałów…Wszyscy Kozacy siedzieli w głębi kniei. Starali się tworzyć jakieś prowizoryczne fortyfikacje. Ścinali co młodsze i mniej grube drzewa, przygotowywali wiązki faszyny do podpalenia. Część watażków zakopy-wała w lesie swoje skarby, aby wymknąwszy się z lackich sideł mogła wrócić po zdobyte łupy. Czupryna wstał i ruszył do szałasu. Pilnowany przez jednego Kozaka, stanowił celę więzienną dla ludzi, którzy starali się sami zakuć go w kajdany. Iwan przykucnął naprzeciw Niemcowi. Ten rzucał hajdamace nie-nawistne spojrzenie.– Nikt wam w stepie nie mówił – spytał watażka – że nas Kozaków nie da się ani z broni palnej ustrze-lić, ani pochwycić? Że my cyrograf z diabłem podpisaliśmy? – Kozaczyna uśmiechnął się z lekka. – Wasi przyjaciele już tutaj są – oznajmił – ale nie łudźcie się, odnajdą tutaj tylko zwłoki. Rosjanie spojrzeli po sobie, zaś Schulstenberg pozostał niewzruszony.– Bohdanie – Czupryna zwrócił się do wartownika – jak tylko rano usłyszysz wystrzały, zajmij się nimi. To powiedziawszy, wódz hajdamaków opuścił szałas. Gdy ustały wszelkie wystrzały i zrobiło się wkoło cicho, Iwan zebrał do siebie wszystkich swych ludzi. – Drodzy towarzysze – zaczął. – Zbierają się nad nami ciemne chmury. Lada moment wpadną do lasu Lachy. Nie wątpię, że każdy was położyłby co najmniej dziesięciu, nim sam padłby od natłoku nieprzy-jaciela. Dla dobra naszej drużyny i skarbów zgromadzonych, będziemy musieli podjąć ucieczkę. Po-dzielimy się na cztery hufce po czterdziestu ludzi. Nad ranem dam wam sygnał wystrzałem z pistoletu. Każdy oddział odpowie po dwakroć wystrzałem z janczarki i ruszy w cztery różne strony dla zmylenia pościgu. Czy towarzystwo się zgadza?Wataha jak jeden mąż wzniosła ku górze szable, nie obnażone lecz w pochwach. Czupryna pokiwał głową i również wykonał ten gest.Noc minęła na przemiennym odpoczynku i czuwaniu. Kozacy zbroili się i szykowali do ucieczki. Wie-lu Rusinów wybierało miękką część pieczywa i tworzyli kulki, uprzednio pakując do nich drobne kosztowności – pierścienie czy monety. Później mołojcy je połykali.Gdy zaczęło szarzeć, Iwan ruszył rozejrzeć się za lukami w lackich pozycjach, gdzie jego ludzie mo-gliby z najmniejszymi trudnościami przedrzeć się przez pierścień oblężenia. Towarzyszyło mu kilku Kozaków. Wszyscy na czworaka pełzli w stronę stanowisk polskiej piechoty. Gdy tylko pod którymś z hajdamaków pękła wysuszona gałązka, reszta towarzystwa od razu gromiła spojrzeniami takiego nieostrożnego kompana. Wkrótce Czupryna znalazł dogodną pozycję, z której mógł przypatrzeć się, cóż Lachy czynią. Ukrył się pod świerkiem i odgiąwszy lekko gałęzie, dostrzegł dziesiątki piechurów siedzących przy ogniskach oraz kilka takich, co wiecznie się wpatrywali w ścianę lasu. Iwan wodził wzrokiem za konnymi oficerami, którzy objeżdżali cały obóz. Towarzysze Czupryny podpełzli bliżej atamana. Jeden z nich ukrył się za brzozą. Wychyliwszy się zza pnia nie dojrzał, że spust wiszącej za flintpas janczarki zaczepił się o gałązkę. Stała się wówczas najgorsza rzecz, jaka mogła się dzisiejsze-go ranka wydarzyć! Zdawało się, że tego dnia wszystkie złe siły zbratały się przeciw Czuprynie, aby w końcu stanął przed obliczem sprawiedliwości. Padł strzał. Kozacy obrócili się w stronę hajdamaki, który zaprzepaścił szansę na wolność! Jako, że pozostali w lesie zbójnicy pomyśleli, że ich watażka dał sygnał do rozpoczęcia akcji, wszystkie cztery hufce zaczęły kolejno dawać podwójny sygnał odwetowy i ruszać w stronę polany. Czupryna nie wiedział co począć. Nie miał co zrobić! Po pierwszym, niefor-tunnym wystrzale wszystka infanteria polska rzuciła dotychczasowe zajęcia i zajęła pozycję. Dało się słyszeć alarm w obozie i komendy wydawane po niemiecku. Uszykowali się żołdacy polscy w cztery

Page 55: Kwartalnik sarmacki 4(6)

55

linie i na rozkaz oficerów dali tyleż palb w stronę kniei. Pociski dziurawiły co cieńsze drzewa i liście, żadnej jednak szkody Kozakom nie czyniąc. Tylko trwogę siały nieustanne salwy w sercach hajda-maków, którzy wiedzieli już o nieuchronności klęski. Gdy do nozdrzy hajdamaków dotarł zapach spalonego prochu, usłyszał Czupryna, że Lachy dały rozkaz piechocie do szturmu na kryjówkę. Herszt ukryty pod świerkiem zajął się ładowaniem swojego muszkietu. Gdy przegryzał ładunek z prochem do lasu wpadli z rykiem Polacy. Towarzysze Czupryny zaczęli uciekać w głąb boru mając na karku grena-dierów dźgających ich od tyłu bagnetami. Zaporożec naciągnął właśnie kurek, gdy dostrzegł wjeżdża-jącego do lasu młodzika. Ten zaraz porzucił wierzchowca dla większej mobilności między drzewami i ruszył na czele piechoty. Czupryna wychylił się zza drzewa i podszedł bliżej, pod dąb. Wymierzył na klęczkach do oficera. Spostrzegł to jednak chłopak i straciwszy na twarzy pogodną minę wymierzył do zbira pistolet. Między nimi przebiegł raptem pewien grenadier, a gdy minął już linie strzału, młodzie-niec wypalił do Kozaka. Ugodził Czupryną w szyję. Nie patrząc, czy kozaczyna zginął czy dogorywa, chłopak ruszył dalej. Iwan tymczasem brodził we własnej krwi, która strumieniami wylewała mu się z gardzieli. Słyszał w uszach szum. Stłumione okrzyki walczących, szczęk oręża, salwy muszkietowe, huki armatnie i diabelski chichot… Po piętnastu latach wygasł cyrograf. O ile w umowie było zawarte, iż Czupryna nigdy nie zostanie złapany, było napisane, iż napotkawszy na swej drodze młodego ofice-ra, nie wyjdzie cało ze spotkania…

– A jak to się stało, że nie zabito jeńców? – spytał sędzia, gdy Andriej zakończył opowieść.– Jak tylko Lachy wpadły do lasu i zaczął się ostrzał z armat, jedna z kul spadła na Bohdana…Pisarz i sekundant spojrzeli po sobie.– Dziękujemy za twoje zeznania – rzekł sędzia, biorąc do ręki krzyż. – W imieniu Najjaśniejszej Rze-czypospolitej, króla polskiego i wielkiego księcia litewskiego etc. Augusta III, skazuje się obecnego tu-taj hajdamakę Andrieja Pawliczko za rozboje, zabójstwa, kradzieże i występowanie przeciwko wojsku Korony. Wyrok – śmierć przez wbicie na pal.Grenadier złapał Kozaka za ramię, a ten przerażony padł na kolana.– Czemu, miłościwy panie!? Przecie ja wam wszystko powiedziałem!– Dlatego twej śmierci nie poprzedzą męki – wytłumaczył sędzia, nie unosząc wzroku.Regimentarz podszedł do arbitra i szepnął mu coś do ucha. – A niech będzie i śmierć przez powieszenie – zmienił wyrok od niechcenia, lecz na wyraźne polecenie Tarły. Dla skazańca nie była to pewnie wielka pociecha, choć fakt, taki zgon mniej bolesny będzie.– Następny! – krzyknął pisarz, dając znak żołnierzowi, aby wyprowadził Kozaka.Był i wysłuchał sędzia tych samych zeznań, czasem w jakieś nowe szczegóły opatrzone, czterdzieści razy. Tyle imion i nazwisk żyjących spisał, również tych nieżyjących i zbiegłych. Czterdzieści wydał takich samych wyroków. Jednych skazał na bolesne konanie na palu, innych na dyndanie na gałęzi, najgorszych zwyrodnialców na śmierć przez poćwiartowanie. Na spełnieniu woli sędziego i odpoczyn-ku żołnierzy, spędzono w obozowisku trzy dni. Usypano też mogiłę pod lasem dla upamiętnienia tego starcia. Wdowom po poległych żołnierzach wysłano kondolencje i żołd zmarłych mężów. Schulstenberg zastanawiał się nad swoją rolą w tym wszystkim. Wyruszył w step ukraiński jeszcze raz spełnić wolę jego pana – elektora Fryderyka Augusta II. Miał pochwycić groźnego przestępcę i przy-wieść do Warszawy. Miał zrobić to w taki sposób, aby nie angażować olbrzymich sił. Cała sprawa po-winna zostać przeprowadzona dyskretnie. Nie wywiązał się z obowiązku. Nie on zdobędzie zaszczyty za zabici hajdamaki i rozbicie jego szajki. Został poniżony przez Kozaków i ośmieszony przed polskimi oficerami… Był obecnie bardzo wzburzony, ale potrafił to kamuflować poprzez maskę opanowania. Był chorobliwie ambitny, więc za wszelką cenę musiał się „zrehabilitować”. Nie wobec innych, a wobec siebie… – Kogo ja widzę! – krzyknął jegomość siedzący na pniaku widząc przechodzącego Sasa. – Pan Schul-stenberg!

Page 56: Kwartalnik sarmacki 4(6)

56

Niemiec zwrócił wzrok w stronę Polaka. – Witam, mości starosto – odezwał się Albert. – Pan Zakrzewski, nieprawdaż?Szlachcic powstał i uścisnął dłoń znajomemu.– Pamięta mnie waść! – uśmiechnął się, ściskając oburącz dłoń Saksończyka. – Czyżby się pan do pol-skiego wojska przyłączył? – spytał wskazując na biały oficerski mundur.– Chwilowo – odparł Niemiec. – A pan, co tutaj robi?– Na ochotnika do wojska poszedłem, jak pan. Byłem u księcia Lubomirskiego w chwili, gdy goniec od regimentarza z ordynansem przybył. – Wyjaśnił, dając znak, aby się przeszli po obozie.– Gdzie waści towarzysz? – spytał Zakrzewski, gdy przechodzili obok szubienic, na których właśnie wykonywano wyroki. – Ujęty przez tych hajdamaków, na których przyjdzie nam jeszcze polować– Olaboga – jęknął, zdejmując kołpak. – Oby nic mu nie zrobili!Schulstenberg nie odpowiedział. – Wiecie, kiedy wymarsz? – spytał Sas.– Dopiero, jak zwiady wrócą.– A kiedy wyruszyły?– Jeszcze nie zostały wysłane.– A co pan myśli, aby się we dwóch na taki obchód wybrać? – spytał Albert.Polak zatrzymał się i spojrzał na Niemca.– Wie waszmość, że to dobry pomysł? – odparł po chwili zastanowienia. – Dość już mam widoku tych psów wiszących na gałęziach i szubienicach. – Na co więc czekamy? – odparł nieco rozchmurzony Schulstenberg. – Powiadommy księcia i ruszajmy!

Wkrótce ruszyli. Było południe, żar bił od słońca ogromny. Koniec niechętnie w taką pogodę jechały choćby kłusem, a szybka jazda była dla jeźdźców jedyną możliwością, aby nieco się ochłodzić. Sas i Polak skręcili w las. Dzięcioły głośno stukały w korę drzew. Na drogę padały spore wiązki promieni, które oświetlały unoszące się w powietrzu drobinki pyłu. Niemiec zmarszczył brwi i wstrzymał konia.– Panie Zakrzewski! – zawołał do druha. – Widzicie to, co ja? – Wskazał na zawieszone nad drogą pyłki.– A widzę, widzę – odparł starosta. – Cóż z tego?– Dzień jest bezwietrzny. Ktoś musiał tędy niedawno jechać – dedukował Albert.– Trafne spostrzeżenie – pochwalił szlachcic. – Ale w którą stronę zmierzał?– Jeżeli w stronę obozu, to zapewne już zawrócił.– Sądzi waszmość, że to hajdamacy?Albert nie odpowiedział, tylko spiął konia ostrogami. Zakrzewski ruszył za nim. Jechali w milczeniu kwadrans, aż ujrzał przy pobliskim strumieniu dwa konie. Schulstenberg zatrzymał się i odwróciwszy się do Polaka, dał znak, aby zachował ciszę. Zsiadł z konia wziąwszy parę pistoletów. Zaraz i spieszył się pan Zakrzewski, któremu Niemiec jeden pistol podał. Zostawili konie na gościńcu i schyleni ruszyli w las. Szum wody zagłuszał kroki Sasa i jego towarzysza, nie mniej jednak nie pozwalał zlokalizować jeźdźców. Albert minął sosnę, jednak momentalnie się cofnął, gdyż zauważył dwóch Kozaków siedzą-cych przy małym ognisku przy zakolu strumyka. Niemiec poinformował Zakrzewskiego o nowinie. Obaj odbezpieczyli broń. Schulstenberg podniósł ze ściółki kamień i rzucił nim w jednego z rumaków. Koń zarżał i odbiegł na niewielką odległość. Hajdamacy odwrócili się w stronę zwierząt. Starszy z nich kazał drugiemu sprawdzić, co stało się z wierzchowcem. Kiedy młodzieniec zbliżył się na odległość kilku kroków, Zakrzewski wyskoczył i powalił zdezorientowanego młodzika na ziemię. Jednocześnie na pomoc chłopakowi ruszył drugi hajdamaka, który zbliżywszy się do starosty, dojrzał celującego do niego oficera. – Musze przyznać waszmości – powiedział Zakrzewski rozbrajając leżącego na ziemi Kozaka – że do-bry miał waść pomysł z tym podjazdem.

Page 57: Kwartalnik sarmacki 4(6)

57

Kozacy padli na twarz pod stopami regimentarza i księcia. Nie własnej woli, rzecz jasna, tylko po-pchnięci przez grenadierów. – Widzę, że wypad okazał się owocny – uśmiechnął się Lubomirski. – Trzeba zaraz wziąć na kaźnie tych łotrów. Na pewno wysłał ich na przeszpiegi Czupryna – odezwał się regimentarz. – Zabrać ich do mistrza – dodał.– Dobrze się waszmościowie spisali – pochwalił zwiadowców Jan Tarło. – Zostaniecie za to sowicie wynagrodzeni.– Dla mnie największą nagrodą będzie dopaść tych łotrów – powiedział Albert.– A jak dla mnie, kilka czerwońców i łyk gorzały nie zaszkodzi! – odparł Zakrzewski

Stary hajdamaka nie wyjawił na mękach niczego. Niezłomny był to zbir, za nic chciał wydać swoich towarzyszy broni. Inaczej się rzecz miała przy młodziku. Ten nie był wcale usposobiony jak inne łotry. Gdy się na niego patrzyło i z nim rozmawiało, nie było po nim widać, żeby miał z niego wyrosnąć czło-wiek pokroju Czupryny. Gołowąsowi obiecano, że jeżeli prawdę powie o hajdamakach, to mu amnestii udzielą i winy wszelkie darują. Cóż to były jednak za winy. Pewno ruszył w świat, nie świadom tego, co te hultaje wyczyniają… W każdym bądź razie młodzian wyśpiewał wszystko. Powiedział chłopak, że dziesięć mil od obozowiska, w jarze nieopodal Konstantynowa, od kilku dni Czupryna z watahą odpoczywa. Co zaniepokoiło dowództwo polskie – fakt, iż w przeciągu paru dni liczba łotrów w szere-gach hajdamackich podwoiła się i liczyła teraz trzydzieści z grubsza szabel. Że Czupryna posyła czaty z mołojców złożone na Czarny Szlak i porywa podróżnych. Młodemu pułkownikowi Marcinowi bardzo spodobało się to pacholę. To za jego wstawiennictwem darowano mu winy, by teraz mógł go przyjąć na służbę w szeregi kozaków nadwornych. – Marcinie! – odezwał się regimentarz. – Weźmiesz trzysta piechoty, tyluż kozaków i dwie armaty. Ruszycie ku Konstantynowu natychmiast. – Jak wasza miłość sobie życzy – młody Lubomirski stanął na baczność.Nastało w obozie duże poruszenie. Oficerowie kazali zwijać obóz i szykować się do wymarszu. Starosta kazimierski żegnał się z synem, którego nie puszczał jednak samego na akcje.– Będzie ci towarzyszyć jeden major i Francuz.– Francuz? – zdziwił się syn. – Po co mi żabojad pod moją komendą!?– Ten baron jest ochmistrzem. Dawniej w wojsku służył. Teraz będzie tobie rady dawał. – Jak sobie życzysz ojcze… – odparł, gdy nagle dojrzał Alberta.– Niech pan Schulstenberg mi również towarzyszy – świeżo upieczony oficer wciągnął ku niemu rękę.Sas zatrzymał się i uśmiechnął.– Zaszczyt to dla mnie będzie, panie pułkowniku.– Gdzie tam pułkowniku! Waści bardziej się ta nominacja należy. Najważniejsze dla pana chyba jest jednak, by przyjaciela ocalić!Wszyscy dookoła zdawali się przypominać na każdym kroku Sasowi, że byli oni przyjaciółmi. On był ostatnia osobą, która by tak sądziła. Wiedział, ze tak nie jest. Traktował go jak sługę – nikogo więcej. Co więcej, wszyscy wspominali właśnie Wilczewskiego, jakby był nie wiadomo kim – a nie zwykłym przewodnikiem. Może to jego pogoda ducha i uśmiech o tym decydowały? Otwartość i szczerość we wszystkim co robi, przy każdej rozmowie. Takie refleksje na chodziły Alberta dosyć często, jednak prędko te myśli odganiał z nad głowy, niczym zwykły dym fajkowy. Wkrótce podjazd Lubomirskiego był już gotowy. Grenadierzy otrzymali konie od Wołochów i zaraz cały oddział ruszył prowadzony przez byłego hajdamakę.

Jeździec stał w strzemionach starając się za wszelką cenę utrzymać konia w miejscu. Ledwie dotykał nogami siodła. Znajdował się na skraju przydrożnego lasku składającego się z kilkunastu drzew. Znaj-dował się tutaj już drugą godzinę. Tutaj, na uboczu Czarnego Szlaku. Nie byłoby nic dziwnego w tym

Page 58: Kwartalnik sarmacki 4(6)

58

szlachcicu, gdyby nie fakt, iż wokół jego szyi zaciśnięta była pętla. Wystarczyło, aby koń ruszył z kopy-ta, bądź Polak stracił czucie w nogach i ześlizgnął stopy ze strzemion… Wilczewski tracił powoli siły. Pot oblewał mu twarz, a sznur uwierał go w gardło. Z oddali nikt nie mógł się zorientować, że życie jeźdźca wisi na włosku. Lina przywiązana do gałęzi mogła być dostrzeżona dopiero w bliskiej odległo-ści. Jan zauważył dwóch jeźdźców jadących stępem w jego kierunku. Poczuł ulgę i niepokój. Ulgę, gdyż zaraz miał kończyć to dyndanie na gałęzi, niepokój, gdyż prowadził tych ludzi w pułapkę…Był to ojciec z synem. Starszy lat około pięćdziesięciu, dzieciak młodszy dwukrotnie. – Pochwalony! – krzyknął na powitanie Wilczewskiego rodzic.Szlachcic nie miał siły, ani możliwości nic powiedzieć. Gdy straceńcy zbliżyli się na kilka kroków do Jana, dostrzegli linę. Przerażenie spojrzeli w oczy Polakowi, który zdawał się chcieć ocalić i siebie i ich. Nagle z lasku wypadło kilku konnych Kozaków. Przerażone ofiary napadu nie miały drogi ucieczki. Jeden z hajdamaków zeskoczył w kłusie na chłopaka i powalił go na ziemię. Ojciec wyciągnął szablę, lecz zaraz został obezwładniony strzałem z procy. Od tego hałasu koń pod Wilczewskim zaczął wierz-gać i odjechał. Szlachcic zsunął się z siodła, aż w końcu zawisł na sznurze. Czuł jak ulatuje z niego życie, gdy ktoś błyskawicznym cięciem przerwał linę. Wilczewski zwalił się na ziemię. Zbiry spętały jeńców. – Znowu dobrze się spisałeś – rzekł sarkastycznie Czupryna, klepiąc trzymającego się za gardło Lacha.Rzucił mu nóż, którym Polak rozwiązał pęto na szyi. – Dobrze, na dzisiaj wystarczy – powiadomił szajkę watażka. – Zabierzcie jeńców i tego Polaczka do kryjówki. Trzej szlachcice zostali z powrotem posadzeni na wierzchowce. Wcześniej związani sznurem, teraz ruszyli otoczeni przez pięciu hajdamaków. Za gęstymi chaszczami znajdował się wąski przesmyk opa-dający łagodnie w dół, gdzie poszerzając się, tworzył jar. Przez długi czas jednak jeźdźcy musieli po-ruszać się gęsiego. Gdy dotarli do kryjówki, dostrzegli na środku zagłębienia niewielką drewnianą chatkę, a przed nią kilka rozpalonych ognisk, przy których siedzieli mołojcy. Kozacy ściągnęli Polaków z wierzchowców i zaprowadzili do chałupy, której lokatorzy byli pod stałą strażą. Dwóch innych haj-damaków zabrało zdobyczne konie do kolejnego jaru. Wąwozy tworzyły uporządkowaną sieć kotlin, w których Kozacy gromadzili swe łupy. Drzwi domu otworzyły się. We wnętrzu panował półmrok i duchota. Jan już tu był. Nie chciał przekra-czać progu, ale został popchnięty przez wartownika. Podobnie jak i pozostali dwaj więźniowie. Chwilę później Wilczewski usłyszał dźwięk przekręcanego zamka. Minęła chwila, nim przyzwyczaił się do panujących tutaj ciemności. Okna były zakurzone i ubrudzone. W chacie siedziało stłoczonych kilka-dziesiąt osób. Łącznie z Janem siedmiu uniatów, z czego sześciu z żonami, osiemnastu Żydów i kilka Żydówek, sześciu księży, dwóch jezuitów, niewiast dwadzieścia i tuzin szlachty. Wszyscy obdarci byli niemal do naga, stłoczeni jak te śledzie w beczółce. Czupryna miał ambitny plan przekazać jeńców na Krym, gdzie sprzedałby ów jasyr Tatarom. Ordyńcy dawno już nie mieli niewolników z Lechistanu…

600 osobowy podjazd pułkownika Lubomirskiego znalazł się właśnie na Czarnym Szlaku. Jak przed stu przeszło laty, Polacy znowu gotowali się do starcia z Kozakami w pobliżu Konstantynowa. Marcin miał pełne zaufanie do chłopaka, który przywdziawszy barwę Rzeczypospolitej porzucając hajdamackie łach-many. Puszczono mu w niepamięć „winy”, a teraz prowadził Koroniarzy wprost do dziupli Czupryny. Schulstenberg polecił wysłać szpice, aby zorientował się o położeniu Kozaków. Kiedy oddział znalazł się opodal wzgórza, za którym zaczynał się felerny zakręt, na którym hajdamacy napadli podróżnych, roz-bito obóz. Był już wieczór. Marcin zadecydował uderzyć o świcie, kiedy Kozacy będą jeszcze spać. Dla bezpieczeństwa wysłał podjazdy, które miały obozować w promieniu mili od jaru. Młody pułkownik poinstruował oficerów co do jutrzejszych rozkazów. Zakazał rozpalać ogniska, a większość koni miała zostać odprowadzona na bezpieczną odległość, aby wróg ich nie usłyszał. Marcin ułożył się na trawie i podłożył pod głowę siodło. Założył ręce za głowę i zapatrzył się w bezchmurne niebo. Albert przysiadł obok niego, jego wzrok jednak skupił się na pagórku, za którym czekała go jutro bitwa. Koniecznie chciał zmazać klęskę i otoczyć się chwałą, aby to on był pamiętany jako pogromca hajdamaków.

Page 59: Kwartalnik sarmacki 4(6)

59

– Masz jakiś plan? – Niemiec spytał się dowódcy.Marcin nie opowiedział. Żuł w ustach źdźbło trawy. Był mocno zamyślony.– Ja się do tego nie nadaje – odparł po chwili. – Nie wiem, jak przeprowadzić akcję. Nigdy nie dowodziłem.– Od tego masz tego majora i Francuza – przypomniał Schulstenberg.– Nie ufam im. Nie znam ich, nie wiem, na co ich stać – Lubomirski podniósł się i spojrzał na Sasa. – Chciałbym, abyś ty poprowadził żołnierzy. Niemiec był uradowany, ale nie okazał tego. Nadeszła jego szansa!– Na jakiej zasadzie? Chcesz mi nominalnie powierzyć dowództwo?– Tak jest! To dla mnie zbyt duża odpowiedzialność…– Dobrze, zgadzam się. Jeżeli masz się z tym lepiej czuć, oczywiście że ci pomogę. Chłopak odetchnął z ulgą. – Dzięki ci! Masz jakiś pomysł?– Tak. A teraz chodźmy spać. Kiedy świt, uderzymy na Kozaków.

Nim wzeszło słońce wojsko koronne zgromadzone pod Jałtuszkowem zwinęło obóz. Na rozkaz Jana Tarły, wojsko zebrało sprzęt, uszykowało się w formacjach i ruszyło za regimentarzem. Zza pagórka osnutego tumanami kurzu wyłonił się chorąży husarski dzierżący w dłoniach proporzec z flagą Rzeczypospolitej. Herb Obojga Narodów zdobiła tarcza z saską szachownicą, dla podkreślenia związku państwa polsko-litewskiego z Elektoratem. Szereg kolorowych chorągwi, tupot piechoty, wygrywane przez doboszy i fajfrów melodie świadczyły o dużej koncentracji. Na samym przedzie jechał Tarło dzierżący w dłoniach regiment, obok książę starosta kazimierski. Za dowództwem postępowała piechota hetmańska z trikornami i kaszkietami grenadierskimi na głowach, w karabiny saskie wz. 1744 z bagnetami uzbrojona, prowadzona przez oficerów z partyzanami. Dalej maszerowali kozacy hodorowi, część konno, reszta spieszona– ostat-nia ruska siła w Polszcze podległa hetmanom i magnatom przypominająca dawne czasy kilkutysięcz-nego rejestru. Z Kozakami szli razem Wołosi – znaki lekkie i ci jeźdźcy, którzy na rzecz podjazdu pana Lubomirskiego zostali pozbawienie wierzchowców. Tyły stanowiły chorągwie pancerne, w tym pana Tomasza, cześnika nurskiego, przy którym sterczał starosta Zakrzewski. Jechali stępem również w równym szyku chyba najbardziej doświadczeni żołnierze Rzeczypospolitej– roty husarskie pstro-kato umundurowane, nieraz ze skórą czy odzieniem zasłaniającymi niemal cały pancerz, uzbrojone w szable i koncerze, pistolety oraz karabiny przytroczone do siodeł. Półtora tysiąca wojska ruszyło o brzasku na Konstantynów, w ślad za pułkownikiem. Elita ówczesnego wojska polskiego. Jedyni lu-dzie, którzy nie zapomnieli jeszcze, jak należy wymachiwać szablą i rozganiać wrogów.

– Vorbereiten sich fur den Kampf! – krzyknął major do żołnierzy.Wszyscy piechurzy powstali i stawili się na rozkaz oficera w pełnym oporządzeniu. Marcin i jego najbliżsi doradcy zlustrowali oddział. Lubomirski spojrzał na twarze tych mężczyzn, którzy zaraz mieli ruszyć do walki, po czym zerknął na Alberta. – Laden der Waffe! – dało się słyszeć kolejną komendę.Żołnierze ułożyli karabin po swojej lewej stronie, następnie wyciągnęli z torby ładunki. Każdy z nich zawierał dwanaście gramów prochu oraz ołowiany pocisk. Żołnierze przegryźli materiał i na otwartą panewkę wysypali dwunastą część czarnego proszku. Następnie każdy piechur włożył do wnętrza lufy ładunek i sięgnął po stempel, którym przybił zawartość. Teraz wystarczyło naciągnąć kurek, aby broń była gotowa do strzału. – Abgaben das Bajonett! – wydał ostatnią komendę oficer.Infanteria wyciągnęła szpikulce i nasadziła je na lufę. Po tym żołnierze chwycili broń oburącz i poło-żyli na ramieniu. – Chłopcze, prowadź nas do kryjówki – Schulstenberg zwrócił się do byłego hajdamaki chwytając go za ramię.

Page 60: Kwartalnik sarmacki 4(6)

60

Dzieciak pokiwał głową i ruszył w stronę pagórka. Piechota hetmańska rozluźniła szyk i udała się przed siebie. Za infanterią postępowało kilkudziesięciu konnych Kozaków. Na przedzie, również kon-no, podążał za przewodnikiem Albert i Marcin. Za pagórkiem znajdował się las i biegnący wzdłuż trakt. Tutaj Chłopak zatrzymał się i zwrócił do Sasa– Za tym zakrętem w lesie czają się na podróżnych hajdamacy. Pewno jeszcze śpią bo do samego wie-czora czuwają w chaszczach. Musicie ich zajść od strony lasu, bo tak mogą umknąć do jaru. Schulstenberg poprowadził piechotę przez knieję. Miała otoczyć jar i w tym samym momencie co Kozacy, uderzyć na ten motłoch. Francuz i major toczyli ze swoim oddziałem lasek ze śpiącymi haj-damakami. Niczego nieświadomi spali sobie w najlepsze, gdy nagle ochmistrz dał sygnał do ataku i kozacy hodorowi wpadli z szablami na zbirów. Był wśród nich Czupryna, lecz w porę zorientował się o niebezpieczeństwie i wymknął się przez krzaki do jaru. Ukraińskie kreatury poddały się wobec kilkunastokrotnej przewagi Lachów. Piechota otoczyła wtenczas jar i wytoczyła dwie lekkie armaty. Z góry, z pomiędzy drzew żołnierze spoglądali na obozujących w kotlinie Kozaków oraz na będący po ścisłą ochroną drewniany dom. Nagle żołnierze dostrzegli biegnącego Ukraińca.– Bracia! – krzyczał. – Lachy nadchodzą! Pojmali naszych towarzyszy!W obozowisku nastał ferment. Hajdamacy wstawali i gasili ogniska. Chwytali za samopały i szable. – Łatwo będzie się nam tutaj bronić. Przejście jest zbyt wąskie, by się przedostali – uspokajał kompanów.– Niekoniecznie! – krzyknął Schulstenberg, na co leżący i ukryci gdzieniegdzie piechurzy pokazali się hajdamakom ze zwróconymi ku nim muszkietom. Łotry zwróciły się ku stromym zboczom, z których mierzyli Lachy. Czupryna zaklął pod nosem, wi-dząc moc nieprzyjaciół. – Jeśli się nie poddacie, wystrzelamy was jak kaczki! – rzucił Sas do watażki.– Jeżeli nas tkniecie, wybijemy jeńców, których trzymamy w tej chacie!– A więc poczekamy, aż głód was nie przemoże!– Dopiero, jak ostatnie konie zjemy… – odparł Czupryna.– Wypalcie z armat. Może zmądrzeją – mruknął do Marcina Niemiec.Nie minęło pięć minut, a z pozycji polskich dał się słyszeć przeraźliwy huk i ujrzeć kłębiący się dym prochowy. Hajdamacy padli na ziemię, choć do nich nie celowano. Nie zrozumiał jednak herszt szajki, że miało to być jedynie ostrzeżenie. Kazał sprowadzić z chaty jednego uniata i księdza. Rzucono jeń-ców na kolana przed watażką i chwyciwszy za głowy, zbliżyli hajdamacy szable do ich gardzieli. – Ostrzegałem – krzyknął do Schulstenberga Czupryna, dając zna kompanom do wykonania krwa-wego czynu. Marcin odwrócił głowę. Wielu piechurów miało w odwecie zamiar wystrzelić, ale oficerowie w porę ich powstrzymali.

Stali tak naprzeciw siebie jak w okopach dobrych parę godzin. Schulstenberg nie miał pomysłu, jak dopaść watażkę, ów nie wiedział jak się ratować. Dla niego najważniejszym było powstrzymać tego przestępcę. Liczył się ze stratami i ryzykiem. Kozacy w jarze wyprowadzili z chałupy kolejnych jeńców. Czupryna miał dosyć bezczynności, więc wpadł na szalony pomysł. Podobnie jak było z kapłanami i teraz hajdamacy przyłożyli więźniom ostrza do ciał. Tym razem jednak, owi jeńcy, a byli to Żydzi, mieli stanowić kartę przetargową.– Jeżeli w przeciągu pół godziny wasze oddziały nie odejdą stąd – krzyknął watażka – będziemy zabi-jali tych ludzi co minutę! Marcin był wstrząśnięty. Schulstenberg zmrużył oczy. To bardzo komplikowało jego plan. Zawrócił konia, aby w stosownym miejscu naradzić się z oficerami.– Panie Lubomirski – odezwał się major. – Trzeba działać, nim łajdak przejdzie do dzieła! Schulstenberg spojrzał na pułkownika. Ten, najwyraźniej nie poinformował oficerów o zmianie do-wództwa. I dobrze. W razie niepowodzenia, bądź dużych strat, mógł zwalić winę na młodzika. Puł-kownik sam się wkopał…

Page 61: Kwartalnik sarmacki 4(6)

61

– Co proponujesz, mości pułkowniku? – zapytał Albert Wszyscy zwrócili swój wzrok w stronę chłopaka. Ten milczał. – Pułkowniku? – odezwał się major.– Pan Lubomirski podzielił się ze mną wcześniej swoimi koncepcjami. Sugerował, aby zacząć atak od niespodziewanego zabójstwa Czupryny. To wywoła zamęt w ich szeregach i obniży morale. Po uda-nym strzale żołnierze przystąpią do natychmiastowego ataku. – To pana myśl? – zapytał Marcina Francuz.– Taak – odparł po chwili, nie odrywając wzroku od Sasa.– Jeżeli pozwolicie pułkowniku, wydam odpowiednie instrukcje oficerom – zaoferował się Schulstenberg.Piechurzy zajęli pozycje. Wszyscy mieli broń odbezpieczoną i gotową do strzału. Zbliżała się pora, kiedy miało dojść do ogłoszenia decyzji przez Polaków. Czupryna przechadzał się pomiędzy jeńcami, nad którymi wisiał wyrok. Lubomirski stanął na zboczu. Po przeciwległej stronie w krzakach czaił się strzelec i Schulstenberg. Żołnierz zaopatrzony był w sztucer z gwintowaną lufą. Sprzęt oraz opinia najlepszego muszkietera w regimencie rokowała niemal pewny sukces. – Minął czas na podjęcie decyzji – wydarł się Czupryna. – Nie opuściliście stanowisk, więc rozumiem, że skazaliście tych ludzi na śmierć…Gdy watażka wymawiał te słowa, strzelec próbował wymierzyć, jednak chodzący pomiędzy ofiarami i oprawcami nie stanowił dobrego celu. Czupryna czekał jeszcze przez moment, aż Lachy zmienią zdanie, ale na próżno. Dał znak pierwszemu kompanowi, aby zabił Żyda. Hajdamaka przebił wyznawcy mojżeszowemu brzuch i pchnął ciało na ziemię. Ludzie z przerażeniem i łzami w oczach parzyli na to okrucieństwo. Strzelec dalej nie miał pola do strzału, więc Albert kazał mu czekać. Gdy stracono czwartą ofiarę zaczęło się robić bardzo nerwowo. Piechurzy spoglądali po sobie, czekając na sygnał. Jak tylko stracono piątą ofiarę, Czupryna wyszedł przed szereg i rozłożył ręce.Za nic macie tych ludzi? Jesteście gorszymi bydlakami, niż za których nas uważacie!Strzelec nacisnął za spust. Strzał nie padł, jedynie w powietrze wzniosła się chmurka dymu z nadsypki prochowej. To był niewypał!Kozacy dostrzegli niedoszłego zabójcę i wskazali rękoma w stronę skrytobójcy. Nie czekając, aż wa-tażka każe wymordować resztę ludzi, Albert wypadł z krzaków i wypalił z pistoletu do Czupryny. Zaporożec zwalił się na ziemię. Naraz wszyscy piechurzy ze skarpy razili ogniem hajdamaków. Padali jak muchy, jeden po drugim. Kozacy trzymający jeńców, widząc upadających towarzyszy, w akcie ze-msty przeszyli Żydów szablami. Grenadierzy wydali z siebie okrzyk bojowy i na sygnał Marcina ruszyli po skarpie w głąb jaru. Spośród dwudziestu hajdamaków osaczonych w kotlinie, dziesięciu padło na ziemię od salwy muszkietowej. Pozostali chwycili szable i pistolety. W akcie desperacji rzucili się na infanterię, która przeszła do szarży na bagnety i rapiery. Kozacy rzucali w Polaków nożami. W ten spo-sób ranili kilku szeregowców. Jeden dobosz padł zabity, kiedy schodząc ostrożnie po skarpie przewró-cił się, a mołojec wykorzystał to i usiekł muzykanta karabelą. Piechota kłuła Kozaków jak wieprzów. Jeden z nich widząc beznadziejność sytuacji rzucił się do drzwi domu chcąc wziąć jeńca jako kartę przetargową. Miał już otworzyć drzwi, kiedy ktoś wywarzył je od wewnątrz i uderzył zbira framugą w łeb. Jan Wilczewski wypadł z chatki i chwycił szablę nieprzytomnego oprawcy. Schulstenberg przyglądał się potyczce ze zbocza. Dosiadł konia, lecz ten nastąpił na mało stabilny ka-mień. Kopyto wierzchowca osunęło się w przepaść. Rumak zarżał i obsunął się gwałtownie po stoku. Kiedy Sas spadł, przygniotło go cielsko konia. Zwierzę skręciło nogę i nie było w stanie wstać. Niemiec próbował uwolnić się spod zwierzęcia, jednak bezskutecznie. Nagle Albert spostrzegł powstającego z ziemi Czuprynę. Trzymał się jedną ręką za prawy bok, w drugiej dłoni dzierżył szablę, którą wbił w ziemię i starał się na niej wesprzeć. Podniósł mozolnie wzrok i łypnął na unieruchomionego ofice-ra. Watażka zebrał w sobie ostatki sił i podniósł się. Ruszył w stronę Sasa. Niemiec się zląkł. Nie miał jak sięgnąć po rapier. Herszt bandy zbójeckiej podszedł do obezwładnionego. Miał już wymierzyć ku niemu cios, gdy ostrze Kozaka spotkało się z szablą pana Wilczewskiego! Jan sparował uderzenie

Page 62: Kwartalnik sarmacki 4(6)

62

i uderzył Kozaka w twarz. Czupryna przekręcił się i zgiął w pół, jednak pozostał na nogach i przejechał Polakowi klingą po nogach. Kiedy szlachcic i hajdamaka toczyli pojedynek, Schulstenberg dostrzegł w olstrach pistolet. Ledwo po niego sięgnął, ale udało mu się wyciągnąć broń z kieszeni. Naciągnął kurek i wymierzył do Czupryny. W tym momencie na linii strzału pojawił się krwawiący Wilczewski, który dalej zamierzał bronić swego pana. Rusin sięgnął za pas po pistolet i sam wycelował do Jana. Sas chwycił kompana za łydkę i przewrócił. Nie było to trudne, skoro ledwie trzymał się na nogach. Jak tylko Wilczewski stracił równowagę, nic już nie dzieliło Czupryny i Alberta. Sas, który nie chciał, aby to Polak odebrał mu sławę i chwałę za zabicie watażki, nie spodziewał się, że ów będzie miał broń palną. Przełknął ślinę, kiedy dostrzegł opadający u pistoletu wroga krzemień. Padł strzał. Koń zarżał. Wilczewski odwrócił się i spojrzał w stronę Schulstenberga. Ujrzał martwego, jak sądził, przyjaciela. Wpadł we wściekłość. Czuł żal, smutek, szok i nienawiść. Zacisnął dłoń na rękojeści szabli i w przy-pływie szału rzucił się na zbójca. Wytrącił mu z ręki pistolet i szablę. Chwilę jeszcze unikał jego za-maszystych cięć, jeszcze uderzył go kilka razy, ale w końcu Polak dał upust swemu gniewowi. Zatopił ostrze szabli we krwi hajdamaki, zadając pchnięcie między żebra. Posoka zaczęła broczyć. Wilczewski z zaciśniętymi zębami i pogardliwym wzrokiem wpatrywał się w Kozaka, nim błyskawicznym ru-chem wyciągnął ostrze z ciała rabusia. Rusin chwycił się oburącz za kolejną ranę. Krew wyciekała mu między palcami. Czupryna opadł na kolana. Chwilę trwało jego konanie. Pochyliwszy głowę nad ciałem Niemca, wyzionął nieczystego ducha…Jan podbiegł do Alberta i ściągnąwszy kapelusz wsparł jego głowę na dłoniach. Wpatrywał się ze łzami w oczach na człowieka, z którym spędził ostatni rok na poszukiwaniach tych ludzi, a który padł teraz z ręki jednego ze zbójników, ratując mu życie… Z takim przeświadczeniem, saskiego agenta opłakiwał Jan Wilczewski...Piechota otoczyła hajdamaków, którzy ranni nie byli w stanie walczyć, a których Lubomirski życzył sobie zostawić przy życiu, choćby na parę godzin… Grenadierzy uwolnili ocalałych z pogromu jeń-ców, którymi zaraz się zajęto: dano ubrania, jedzenie i poproszono o podanie przebiegu zdarzeń z ich perspektywy. Infanteria i kozacy hodorowi rozbiegli się po jarach, gdzie jednak dokonali smutnego odkrycia: oto bowiem hajdamacy w przypływie złości i nienawiści do Polaków, zarżnęli wcześniej kilkunastu szlachciców i trupy ich ogołocone z kosztowności i odzienia pozostawili w głębszych kot-linach. Owe bogactwa zgromadzone były w dalszych jarach. Zadziwiły one nie tylko szeregowców, ale i bogatszych oficerów i samego pułkownika Marcina: sto kilkadziesiąt wierzchowców osiodłanych, jak i takich bez rzędu, bryczki i powozy, kufry i skrzynie wypełnione bogactwem wszelakim.Zaraz zaczęli uratowani opisywać oficerom zagrabione mienie, które w specjalnym regestrze sumien-nie spisano do ostatniego czerwońca. Piechota hetmańska wybudowała na rozkaz pułkownika szałas, w którym składowano wszystkie kosztowności. Tam wchodzili po uprzednim opisaniu kradzionych przedmiotów ocaleni jeńcy hajdamaccy i wyszukiwali swoje. Jan tymczasem sterczał nad ciałem zabitego Niemca, aż przy pomocy piechurów dał radę usunąć ciel-sko konia. Wilczewski wziął Sasa na ręce i ułożył przed chatką. Marcin widząc to zaniechał dotychcza-sowych obowiązków i podszedł do Jana. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Ściągnął z głowy kape-lusz. To samo uczynił francuski ochmistrz i major. Jan pochylił się nad ciałem zmarłego. Lubomirski wbił wzrok w ziemię. Dotknął ramienia szlachcica.– Ocalił mi życie… – łkał Polak.Major i Francuz spojrzeli po sobie. Zaskoczyła ich ta informacja. Tym bardziej zdziwiła ona młodego pułkownika, który był relacją Wilczewskiego zaskoczony…– Sprawimy mu godny pochówek – zapewnił Marcin.Młodzian sam nie był pewien swoich emocji. Miał przekazać komendę Schulstenbergowi, lecz stchó-rzył. Bał się, że ludzie uznają go za zajęcze serce i człowieka niezdecydowanego, niegodnego piastowa-nego urzędu. Albert się o tym przekonał, choćby przez niedotrzymanie słowa, ale nie ogłosił kadrze oficerskiej, jak zachował się Marcin… Tylko mu pomógł… Bynajmniej tak mógł to odebrać sam Lubo-mirski, bo prawdziwe intencje znał tylko Sas – nieboszczyk.

Page 63: Kwartalnik sarmacki 4(6)

63

W trzy dni od rozdzielenia sił, główne siły regimentarza stanęły w obozie Marcina. Uratowani ludzie wyszli składać księciu i Tarle gorące podziękowania, choć to tylko Lubomirskiemu i Schulstenbergowi zawdzięczali wolność. Starosta kazimierski z wielkim żalem przyjął wieść o śmierci Niemca, lecz kiedy Jan opowiedział mu swoją historię również nie mógł się nadziwić postawie elektorskiego agenta. Kolejne trzy dni wojsko odpoczywało. Wodzowie nakazali w tej „dolinie śmierci” odprawić uroczyste nabożeństwo i pochować pomordowanych chrześcijan. Pogrzeb odbył się w najbliższej wsi, a Żydom pozwolono pochować krewnych wedle swojego obrządku. Co nie trafiło do ograbionych podróżnych, dworów i świątyń, to trafiło w ręce żołnierstwa skrupulatnie i uczciwie podzielone między wojujących. Sędzia wojskowy i kat dopomogli kilku trwającym na tym świecie hajdamakom dokonać żywota. Paru tylko się ostało po starciu, bo większość w przeciągu tych paru dni wykrwawiło się na śmierć od ran zadanych bagnetami. Kozaków wydano na potworne kaźnie. Wyznali wszystkie swe winy. Pewno przyznali się nawet do zbrodni niepopełnionych. Wystrugano kilka pali, na których posadzono zbi-rów. Innych ćwiartowano, a jednemu zwyrodniałemu łotru zgotowano specjalną śmierć. Był to jakiś oszust, przybyły z Wołynia. Wpadł w oko pewnej podżyłej już jejmości. Otruł jej męża i sam się z nią ożenił. Zrobiła mu zapisy majątku, a on zaczął się już mianować obywatelem a nawet panem miecznikiem. Później zbrzydziwszy sobie babę, struł ją z kolei, a dobra zagarnął. Zaczął na-stępnie gwałty zajazdy wyrządzać sąsiadom. Pozwano go do cryrainału i zadano kaduka. Przekonany prawem, uszedł z Wołynia i przystał do hajdamaków, których zadziwił wymyślnem okrucieństwem, z jakiem znęcał się w zadawaniu męk nieszczęsnym ofiarom, badanym o wykrycie przechowanych pieniędzy; i zażył u zbójców na przezwisko konfessata. Wojsko przyglądało się egzekucji zbrodniarza. Kiedy sędzia wymienił wszystkie winy i przeczytał wy-rok, mistrz przeszedł do dzieła. Złamał nogi i ręce delikwentowi, po czym wbił w korpus hak żelazny i zaczepił za żebro. Powiesił hajdamakę jak chorągiewkę. Zbój konał długo i w męczarniach. W mo-mencie poprzedzającym śmierć zdobył się na ostatnie słowa, którymi przeklął Lachów i zwiastował ich rychły upadek…

Jan klęczał nad prostym grobem zmarłego Sasa. Wziął garść ziemi i rozsypał nad mogiłą. Wpatrywał się w prosty krzyż wykonany z dwóch gałęzi brzozy związanych sznurem zasłoniętym przez tabliczkę z polskim napisem: Zmarł śmiercią bohaterską. Przed cmentarz zajechał Marcin Lubomirski z ojcem. Zsiedli z koni i zbliżyli się do miejsca spoczynku. Wilczewski odwrócił się i powitał ich obojętnym spojrzeniem. Książę poklepał szlachcica po plecach. – Czas już ruszać w drogę, przyjacielu – rzekł.Jan nic nie odpowiedział. Westchnął głęboko, przeżegnał się i ruszył w stronę wsi. – Powinieneś opowiedzieć królowi o wszystkim, co tutaj zaszło – polecił starosta.– Tak zrobię – odparł Polak, wsiadając na wierzchowca.– Weź od razu tę wiadomość – Antoni podał ostemplowaną kopertę.– Cóż to takiego?– Nominacja Marcina na generała obaczona podpisem regimentarza – wyjaśnił książę dosiadając konia.– Pomnę to królowi – odparł Jan.Trzech jeźdźców ruszyło. Opuścili wieś mijając nabite na pale części hajdamaków, które miały stać się przestrogą dla każdego człeka nieczystych myśli i zbrodniczych zamiarów. Przed miejscowością czekał ich pan Zakrzewski, z którym to Wilczewski ruszył do Warszawy. Wojsko rozeszło się po dawnych le-żach, mocniejsze duchem i doświadczone ciałem. Starosta kazimierski ruszył z synem i regimentarzem Tarło do Połonnego. Tak oto zakończyła się obława na hajdamaków. Kto okazał się być zwycięzcą? Regimentarz, młody oberlejtnant, polski szlachcic? Każdy z nich był świadkiem tych wydarzeń, ale widział je własnymi oczyma i własnymi oczyma je spamięta. Każdy będzie miał swojego bohatera, który przejdzie z czasem do legendy opowiadanej i przeinaczanej w ukrainnych karczmach. „Prawd” będzie tyle, ilu uczestników wyprawy. Rzeczywistość jest jednak tylko jedna, choć niektórzy woleliby jej nigdy nie poznawać.

Page 64: Kwartalnik sarmacki 4(6)

64

Na podstawie:Dyarysz aktu weselnego J.O. Xćia Jmci Józefa Lubomirskiego Podstolego Wielkiego Xięstwa Lit. z Xięż-niczką Jeymćią Magdaleną Lubomirską Miecznikówną Koronną dnia 26 Miesiąca Czerwca Roku Pań-skiego 1755 w Połonnym nastąpionegoKsiążę Marcin Lubomirski Wacław ZarzyckiZ dziejów hajdamaczyzny – Z pamiętników starosty ZakrzewskiegoHajdamacy. Ukraina w XVIII wieku Władysław A. Serczyk

Opisane przez mnie wydarzenia historyczne tj. ślub księżniczki Lubomirskiej oraz ekspedycja wojska koronnego zorganizowana celem ostatecznego pobicia hajdamaków rzeczywiście miały miejsce. Jest jednak wiele rozbieżnych informacji zawartych we wszystkich wykorzystanych źródłach i opracowa-niach. Każda kolejna pozycja, zamiast rozwiać wątpliwości dotyczące wyprawy oraz kariery młodego Marcina Lubomirskiego, tylko je pogłębiała.Akcja ma miejsce w 1755 bądź 1756 roku. Nie jest pewne, czy opisana obława oraz zaślubiny miały miejsce tego samego lata. Najprawdopodobniej nie, ale na potrzeby opowiadania, wydarzenia te do-brze się uzupełniają. Wedle diariusza weselnego, uroczystość zaślubin odbyła się 26 czerwca 1755 roku w Połonnem. Gościem miał być m.in. brat Magdaleny – pułkownik Jerzy Marcin. Z racji tej informacji, ślub powinien mieć miejsce pomiędzy awansem na pułkownika, a generała (wedle biografii księcia, pa-tent generalski uzyskał 11 grudnia 1756 r. po wysłaniu gońca do króla oraz rekomendacji hetmanów), tak więc zdaje się, że uroczystość weselna nie mogła mieć miejsca w tym samym roku co walki na Ukrainie. O Iwanie Czuprynie nie wiadomo nic. Szczątkowe informacje (jednozdaniowe) pojawiają się wykorzystanych przeze mnie opracowaniach. Ciekawostką jest, iż profesor Władysław Serczyk sądzi, iż owa obława miała mieć miejsce pod koniec lat 40. Nie jest to jednak możliwe, z uwagi na młody wiek Lubomirskiego. Starosta Zakrzewski oceniał młodziana na 17 lat, co oznaczałoby, iż cała eskapada od-była się w 1755 roku. Wiarygodność szlachcica podważa powtarzający się błąd: wspomnienie i wpływ na opisywane wydarzenia regimentarza i wojewody lubelskiego Jana Tarły (sic!), który zmarł w 1750 roku! Możliwe, że owym regimentarzem prowadzącym wojsko koronne do walki był wspomniany w biografii Marcina Józef Stempkowski, który jako regimentarz miał odebrać sławę zdobytą w boju młodemu Lubomirskiemu, podczas okrutnego tłamszenia tych samych rozruchów hajdamackich. Starosta Zakrzewski wspomina o obecności ochmistrza francuskiego przy Marcinie. Być może chodzi o Francuza Daleyrac’a, związanego z regimentem Lubomirskiego.Kolejna rozbieżność dotyczy pułku piechoty. Regiment nazywany jest przez Zakrzewskiego „hetmań-skim”. Komendę miał sprawować książę Antoni Benedykt Lubomirski, a jego syn miał być do czasu walk jedynie oberlejtnantem. W biografii księcia W. Zarzycki pisze, iż w 1755 roku ojciec zaproponował Marcinowi kupno szefo-stwa regimentu oraz stopnia oficerskiego. Takim sposobem, jeszcze przed rozpoczęciem walk, młody książę miał otrzymać jako porucznik rangę pułkownika i szefostwo pieszego regimentu buławy polnej koronnej, notabene jednej z lepszych jednostek pieszych w Rzeczypospolitej. Marcin na spisie gości weselnych figuruje jako starosta kazimierski, podczas gdy Zakrzewski przypi-suje ten urząd jego ojcu. Osąd i interpretację tych faktów pozostawiam Czytelnikowi oraz zawodowym historykom. Mam na-dzieję, że mimo swoistej fikcji historycznej, wydarzenia zachęcą do zapoznania się z tymi zapomnia-nymi, aczkolwiek barwnymi czasami.

Page 65: Kwartalnik sarmacki 4(6)

Jim

Osbo

rn/Flick

r

65

Page 66: Kwartalnik sarmacki 4(6)

Matka Boża Sarmacka

Łukasz Górka

Wśród przepięknych mosiężnych zdobień napierśnika zbroi husarskiej, obok znaku krzyża kawalerskiego, husarze umieszcza-li medalion przedstawiający Matkę Boską Niepokalanie Poczętą. Ta jedyna w swoim rodzaju postać stojąca na półksiężycu w pro-mienistej glorii nie znalazła się w tym miej-scu przypadkiem. Nie jest wszak tajemnicą, że postać Maryi na ziemiach Rzeczypospoli-tej tak dziś, jak i na przełomie wielu wieków otaczana była szczególnym kultem.

Wydaje się, że pierwsze apogeum tegoż miało miejsce w 1656 roku, kiedy to Jan Kazimierz w czasie „ślubów lwowskich” ogłosił Matkę Boską Królową Polski. Miało to miejsce zaraz po zakończonej powodze-niem obronie Jasnej Góry, którą traktowano jako widomy znak Bożej Opatrzności oraz bezpośredniej interwencji Maryi. Podobnie postrzegano również zwycięstwo Jana III Sobieskiego nad Turkami z 1683 roku. Wpi-sywało się ono w przekonanie o szczególnej roli Rzeczpospolitej jako bastionu prawdzi-wej religii zagrożonego przez pogan.

Z tego swoistego sarmackiego kultu ma-ryjnego drwił w powieści Charakternik (2009, Fabryka Słów) Jacek Piekara. W jego mrocz-nej i brutalnej wizji Rzeczypospolitej po śmierci Jana III Sobieskiego stary słowiański demon przybierający szaty szlachcica rębaj-ły walczył z Maryją i Jezusem o Rzeczpo-spolitą. Sęk w tym, że w powieści czarnym charakterem jest Matka Boska, która razem ze swym Synem chce jej upadku. W kulmi-nacyjnym momencie objawia się Ona sym-patycznemu panu Żytowieckiemu (pierwo-wzorem postaci był niewątpliwie

sienkiewiczowski Zagłoba) i roztacza nad nim wizję rozbiorów Polski jako rzekomego cudu, którego świat jeszcze nie widział.

Abstrahując w tym miejscu od nierównej powieści Piekary warto zagłębić się w hi-storię prawdziwych objawień maryjnych w Polsce. A trochę, koniec końców, ich było – Święta Lipka (XIV w.), Krasnobród (1640), Janów Lubelski (1645), Płonka Koś-cielna (1673), Licheń (1813), Wiktorówki (1860), Gietrzwałd (1877), Przyłęków (1886), Szczyrk (1894) czy też Matemblewo (2 poł. XVIII w.). Analizując wspomniane objawie-nia łatwo zauważyć, że Maryja nigdy nie objawiła się żadnemu sarmacie, którego w powieści uosabia wspomniany Żytowie-cki. Zwykle odbiorcami Jej przesłań byli prości ludzie – służący, biedni, rzemieślnicy, chłopi czy też dzieci tychże. Nawet Tomasz Kłossowski, niegdyś właściciel rozległych dóbr i potentat ziemski w chwili objawienia Matki Bożej pracował już tylko jako kowal. Majątek odebrali mu zaborcy za udział w powstaniach. Po tym wszystkim Kłos-sowski brał jeszcze udział w walkach u boku Napoleona i w wielkiej bitwie narodów pod Lipskiem został ciężko ranny. Widząc, że nie uzyska znikąd pomocy zaczął się modlić do Matki Bożej z prośbą, by choć pochowany został w ziemi ojczystej. Wtedy objawiła mu się Maryja i obiecała, że nie umrze na polu walki. Nakazała mu jednak odnalezienie Jej

koniec koncow

66

Page 67: Kwartalnik sarmacki 4(6)

wizerunku, taką jaką Ją teraz widzi i przeka-zanie go do publicznej adoracji. Kłossowski tak uczynił, wizerunek odnalazł i powiesił w Lesie Grąblińskim koło Lichenia. Niewie-le później zmarł. W lasku tym po śmierci Kłossowskiego Maryja objawiła się powtór-nie Mikołajowi Sikatce, pasterzowi bydła dworskiego.

Z sarmackiego punktu widzenia arcy-ciekawe wydarzenia miały za to miejsce w Krasnobrodzie. Historia samego objawie-nia nie różni się znacząco od innych. W 1640 roku Jakub Ruszczyk, mieszkaniec wsi Sza-rowola udał się do boru pod Krasnobrodem. Ruszczyk od dawna chorował i nikt nie potrafił mu pomóc. Pocieszenie i nadzieję znajdował w Matce Najświętszej, która ob-jawiła mu się tam i go uzdrowiła. W miejscu cudu Ruszczyk postawił wyrzeźbioną włas-nymi rękoma figurę, wokół której zaczął się rozszerzać kult. Trwał on tylko kilka lat, po-nieważ w 1648 roku zbudowani Kozacy pod

wodzą Bohdana Chmielnickiego zaatakowa-li wschodnie rubieże Rzeczpospolitej i pod-czas jednego z najazdów zniszczyli rzeczoną figurę, zdewastowali wota i obrazki znajdu-jące się wokół niej. Po srogiej zimie, która nawiedziła okolicę po rebelii Chmielnickie-go okazało się, że w miejscu figury zachował się nienaruszony obrazek z wizerunkiem Matki Bożej. Wieść o tym dotarła do Kata-rzyny Zamoyskiej, przedstawicielki rodu, do którego należał Krasnobród. Zamoyska otoczyła święty obrazek odpowiednim kul-tem, wybudowała mu kaplicę, a kanclerz Jan Zamoyski sprowadził ojców dominikanów, by otoczyli go opieką i rozpowszechniali kult Matki Bożej Krasnobrodzkiej. W 1673 roku Tatarzy zniszczyli kaplicę, jednak wspomniany obrazek również z tej opresji wyszedł bez szwanku i został uznany za cudowny. W 1680 roku przed ten obraz przybyła żona Króla Jana III Sobieskiego, Marysieńka. Została uzdrowiona.

Ku chwale Króla i Rzeczpospolitej!

Jesteś zainteresowany historią, a zwłaszcza dziejami Rzeczypospolitej Obojga Narodów?

Nie sądzisz, że najwyższy czas powołać pierwszą grupę, która skupi się na zapomnianych czasach saskich?

Jesteś gotów od podstaw zająć się tematem polskiego wojskaI połowy XVIII stulecia?

Jeśli tak, zgłoś swój akces już dziś!

Poszukujemy wytrwałych osób, które pragną pogłębiać swoją wiedzę, krzewić patriotyzm,

a przede wszystkim świetnie się bawić!

Napisz do nas na [email protected]

i poznaj szczegóły projektu!

Nie zwlekaj! Gwardia Piesza Koronna czeka!

67

Page 68: Kwartalnik sarmacki 4(6)

Prawdopodobny wygląd polskiej pinki Arka Noego. Wodowanie w roku 1625. Rysunek Eugeniusza Koczorowskiego z Bitwy pod Oliwą, Gdańsk 1976

Wikipe

dia