Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic

download Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic

of 69

Transcript of Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic

  • 8/13/2019 Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic

    1/69

    Aby rozpocząć lekturę,

     kliknij na taki przycisk ,

    który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.

    Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym

    LITERATURA.NET.PL

    kliknij na logo poniżej.

    http://www.literatura.net.pl/http://showhidebookmarks/

  • 8/13/2019 Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic

    2/69

  • 8/13/2019 Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic

    3/69

    3

    Tower Press 2000

    Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000

  • 8/13/2019 Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic

    4/69

    4

    Pierwsze takty songu sutenera

    W połowie lat osiemdziesiątych próbowałem przekonać choć jedną spośród kilku znajo-mych kobiet, by odrzuciwszy precz skrupuły i rozważywszy na zimno wszystkie za i przeciw- zdecydowała się na krótkotrwałą poufałość z pewnym szwedzkim humanistą.

    Stałem przy automacie telefonicznym, chłodziłem na jego zielonkawym pancerzu rozpa-lone czoło i gorączkowo przegrzebywałem kartki mego schludnego, wypełnionego właści-wym mi, protestanckim pismem kalendarzyka. Zapisane tam żeńskie imiona, panieńskie na-zwiska i dziewicze telefony przeistaczały się w mityczny spis cudzołożnic, kalendarzyk zmieniał się w zakazaną, ślepo oprawną księgę o porywająco pachnących stronicach, ja zaśwyobrażałem sobie, iż jestem początkującym pisarzem, gromadzącym emocje do napisaniaczegoś, co mogłoby nosić tytuł Pieśń stręczyciela. „Gustawa, w dniu, w którym z doktora na-uk humanistycznych miał się przeistoczyć w alfonsa, obudził telefon” - tak brzmiałoby

     pierwsze zdanie tej bezlitosnej pod każdym względem książki. Najczęściej wykręcałem numer Joli Łukasik. Wydawało mi się, że kto jak kto, ale Jola bez

    oporów, a może nawet z desperackim entuzjazmem odegra przed szwedzkim humanistą rolę 

    natchnionej hochsztaplerki, upadłej Matki Polki: zjawi się w sylwestrowym makijażu, dwu-znacznej kreacji, osaczy złaknionego Szweda klasycznym repertuarem głębokich spojrzeń iryzykownych gestów. Byłem pewien, że na moje zawołanie zjawi się natychmiast. O tej po-rze z pewnością nie miała zajęć, powinna być w domu. Jedyną istotną przeszkodą mógł byćAleksander, jej syn fatalny i nieślubny.

    Ale przecież - gorączkowo obracałem tarczą - ale przecież - czułem zapach kruszejącej wewnętrznościach aparatu piramidy pięciozłotówek - ale przecież od fatalnej kolacji, na którejfatalny Aleksander okazał się istotną przeszkodą nie do przebycia, minęło już parę lat. Mi-nęło parę lat, które w życiu narodu znaczą, być może, niewiele, lecz w życiu dziecka są bezwątpienia znaczące. Fatalny Aleksander z pewnością zostaje już sam w domu, z pewnością samodzielnie kładzie się do łóżka - kto wie, może nawet chodzi już do szkoły.

    Szwedzki humanista czekał przy stoliku, drobnymi łykami popijał koniak albański i przez panoramiczną szybę gapił się na Polaków przemierzających zanurzoną w błotnej tonacji li-stopadowego wieczoru płytę rynku. Wyglądał niczym kapitan Nemo wpatrujący się w nieru-chawą topiel przez kryształową ścianę Nautiliusa. Od czasu do czasu odwracał swoją twarzku mnie. Odkładałem wówczas słuchawkę i nadając rysom twarzy wyraz zakłopotania wyni-kającego z drobnej, nieistotnej i łatwej do pokonania przeszkody, zbliżałem się doń - nie sia-dałem jednak, pochylałem się tylko i cedziłem konfidencjonalnym półgłosem:

    - Beautiful girl, I told you, seems to be busy. But don't worry. If not today, tomorrow you will fuck for sure.

    Szwed uśmiechał się samczo i unosił kieliszek. Ja unosiłem swój i wypijaliśmy. Szwed nasiedząco, ja na stojąco. Szwed na siedząco, lecz widać było, iż nurtuje go niejasna chęć po-

    wstania z miejsca. Rozglądał się trwożliwie, jakby w obawie, czy nie łamie jakiegoś tu- bylczego obyczaju, który każe tego dnia, o tej godzinie, a zwłaszcza po wzniesionym właśnie

  • 8/13/2019 Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic

    5/69

    5

    toaście i wypowiedzeniu magicznej formuły przyrzeczenia, niezwłocznie powstać. Uspoka- jającym, serdecznym, ale też i nie znoszącym sprzeciwu, a zarazem wykluczającym wszelkiecelebralne sensy gestem poklepałem go po ramieniu, wierzchem tej samej ręki otarłem kącikiust, wysupłałem z kieszeni kolejnego amerykańskiego papierosa, zapaliłem i mrugając poro-zumiewawczo oznajmiłem:

    - Now I'll call to another one.Szwedzki humanista powiedział coś, czego nie zrozumiałem. Był to chyba sprzeciw lub

    wyraz rezygnacji, choć mogła to też być uprzejma zachęta do kontynuowania podjętegodzieła - trudno powiedzieć. Ruszyłem z powrotem do automatu, minąłem kelnerkę niosącą kolejne dwa koniaki albańskie (do cieniutkiej bluzki miała doczepioną ogromną wizytówkę zimieniem i nazwiskiem Iwona Goździk), minąłem oszklone drzwi i kolejny raz jąłem prze-grzebywać kartki kalendarzyka, by znów wykręcić numer Joli Łukasik. Sygnał huczał zło-wróżbnie, jakby obwieszczając, iż jej mieszkanie opustoszało w stopniu o wiele większym,niż można by sądzić.

    Mężczyzna telefonujący do kobiety nie z ustronnego, lecz ludnego miejsca, często z nad-mierną spostrzegawczością zauważa urodę znajdujących się w pobliżu niewiast. Prawdziwo-ści tej klasycznej reguły doświadczałem na własnej skórze. Odnosiłem nieodparte wrażenie,iż otaczają mnie tysiące interesujących kobiet.

    Za niedalekim kontuarem przechadzały się dwie, znające życie i języki obce recepcjonist-ki; w jaskrawo oświetlonym, niczym zabytek klasy zero, kiosku Pewexu czuwała jadowiciechuda blondynka; z salonu fryzjerskiego dobiegał chichot graniczący z ekstatyczną pieśnią miłosną; nawet gazety sprzedawała zwodniczo pozbawiona wyrazu dziewuszyna - zwodni-czo, powiadam, bo nie trzeba było być znawcą, by gołym okiem dostrzec drzemiące w niejmożliwości. Nieprzypadkowo użyłem wyrażenia „gołym okiem”, albowiem jej oko bynajm-

    niej gołe nie było, oblekała je niema pretensja - patrzyła na mnie z głuchym wyrzutem, jakbychciała zapytać: jak to się stało, Gustawie, że o nas, kobietach, myślisz tak, jakbyśmy były przedmiotami?

    Przyglądały mi się wszystkie, w ich bolesnych spojrzeniach czytałem rozmaite wat~iantytego samego pytania: Jak to się stało, Gustawie, że z pary światłych intelektualistów zwie-dzających nasze święte miasto staliście się parą poszukiwaczy tandetnych przygód? - pytałyrecepcjonistki. - Kiedy, w którym momencie waszej wędrówki, zrozumiałeś, co się święci? -

     pytała jadowita blondynka z Pewexu. - Przecież nie robisz tego dla pieniędzy? Dlaczego go-dzisz się na to? Dlaczego obiecujesz niestworzone rzeczy? - pytała kusa kosmetyczka w błę-kitnym kitlu, która właśnie wybiegła na korytarz.

    Słyszałem ich głosy, słyszałem sygnał buczący w słuchawce i czułem, iż ogarnia mnie je-

    den z owych nieumiarkowanych popędów stylistycznych nie do okiełznania. Tym razem brałmnie w posiadanie duch ekstatycznego monologu. Tak, byłem gotów mówić o wszystkichkobietach, które mogą się zjawić lada chwila. Tak, obiecywałem szwedzkiemu humaniście

     pełne cielesnego majestatu właścicielki butików; i sklepowe o niepowtarzalnie chłodnej skó-rze; i marzące o pierwszym dniu pracy studentki nauczania początkowego; i działaczki opo-zycji zyskujące na sex appealu w miarę rozpadu komunizmu; i ciebie, pochopna pomocnicow błękitnym kitlu, obiecywałem; i ciebie, jadowita blondynko pachnąca Pewexem; i was,obie recepcjonistki; i, dalej, szpetną czarnulkę, i młodziutkie ewangeliczki w konfirmacyjnej

     bieliźnie... I byłbym tak obiecywał dalej i dalej, gdyby JolaŁukasik nie podniosła wreszcie słuchawki i nie zgodziła się na wszystko.

  • 8/13/2019 Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic

    6/69

    6

    Perfumy Evasion

    Pomówmy o pryncypiach.

    Jola Łukasik była kobietą samotnie wychowującą dziecko, ja zaś - mężczyzną od dwu-dziestu lat żonatym i obarczonym niezliczoną ilością zadań intelektualnych. Ergo : byliśmydla siebie stworzeni.

     Nic też dziwnego, że gdy kilka lat temu wybiła godzina, z peryferyjnego osiedla, na któ-rym mieszkam, wyruszył tramwaj numer cztery. Wiózł on moje ciało, spowite w wizytową 

     bieliznę. Po mniej więcej czterdziestu minutach szaleńczej jazdy winno ono (moje ciało) przekroczyć próg mieszkania Joli Łukasik, a po kilku godzinach winno znaleźć się w staniemitycznego upojenia. Niczego wówczas nie byłem tak skończenie pewien jak właśnie tego, iżz Jolą Łukasik zawrę niebawem - jak powiada Kołakowski - porozumienie erotyczne, na mo-cy którego uda mi się choć na kwadrans zażegnać fenomen obojętności świata. Moje ręce,nogi, moja skóra, nawet moja dusza były tego absolutnie pewne.

    Motorniczy rozpędzał rozkolebany wagon może nie szaleńczo, lecz na pewno wbrewzdrowemu rozsądkowi jakby w pościgu za białawym światłem, raz po raz gasnącym w per-spektywie alei Planu Sześcioletniego. Może wydawało mu się, że to białe światło, ta białaiskra jest w rzeczywistości parującym końskim zadem, galopującym rumakiem, na którymgna i za nic nie da się doścignąć jakiś działacz „Solidarności”? Może chciał go dopędzić iwydać, a może, przeciwnie, ostrzec lub poprosić o wstawiennictwo w podziemiu? Może tak,a może inaczej. Nie dowiem się tego już nigdy, ponieważ, po pierwsze, raz po raz osaczałanas ciemność i nie byłem w stanie odczytać kształtu opcji politycznej, jaką tworzyły na ple-cach motorniczego fałdy tramwajarskiego płaszcza, po drugie zaś, świadomie rezygnując zudziału w dalszym ciągu wydarzeń, wysiadłem przy Rondzie Mogilskim.

    Wysiadłem przy Rondzie Mogilskim, przemierzyłem je i wstąpiłem do restauracji „Euro-

     pa”, gdzie zamówiłem i wypiłem kilka dzielnych i niezłomnych (niczym cały ten maleńkinaród) koniaków albańskich. Pijąc je, przyglądałem się - zasługującemu na osobną uwagę -wnętrzu tej knajpy. Naprzeciw mnie siedział pijak o martwej twarzy jasnowidza. Wpatrywałsię w przestrzeń nad moją głową tak intensywnie, jakby tam właśnie, nad moją głową, znaj-dował się czytelny spis moich zamiarów. Te zaś (moje zamiary), nie będę taił, jęły się po ko-niakach albańskich nieco wikłać.

    W chwili słabości, która mnie ogarnęła, zacząłem całkiem na serio rozważać możliwośćwprowadzenia pewnej zmiany, pewnej drobnej korektury w starannie zaplanowanym wieczo-rze. Od rzeczy zasadniczej, to znaczy, od zażegnania fenomenu obojętności świata nie zamie-rzałem, naturalnie, odstępować. Zastanawiałem się jedynie, czy aby nie zmienić sposobu, czy

    mianowicie nie zrezygnować z zażegnywania fenomenu obojętności świata przy pomocyciała Joli Łukasik na rzecz zażegnywania go przy pomocy kolejnych koniaków albańskich.Do degradacji moralnych zawartych w pierwszym sposobie byłem od dawna przyzwy-

    czajony, tym razem jednak, po kolejnym koniaku albańskim, ogarnęła mnie fala przedziw-nych skrupułów i wątpliwości, a nawet, rzekłbym, wzniosłego idealizmu, i już, już byłbymsię w niej pogrążył bez reszty, gdy przyszło opamiętanie. Pomyślałem sobie mianowicie, iżnic nie stoi na przeszkodzie, by odwołując się do tradycji kultywowanej przez pokolenia, obasposoby zażegnywania fenomenu obojętności świata po prostu ze sobą połączyć. Połączenietakie ma, jak wiadomo, swoje dobre i złe strony. Istotnie wzmacniając oba elementy, równo-cześnie wzajemnie je osłabia. Zdrada małżeńska, dokonana w pijackim zaniedbaniu, jakiemu

     poddane jest nasze wnętrze, bywa zdradą nie w pełni świadomą. Pozbawiona zaś klasycznej

     pełni swych atrybutów, nadwerężona w swej tożsamości, zamącona pamięciowymi i zmy-słowymi palimpsestami, ujęta wreszcie w liczne cudzysłowy „okoliczności łagodzących”

  • 8/13/2019 Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic

    7/69

    7

    staje się, rzec by można, daleką i niejasną kopią oryginału. Tak daleką i niejasną, iż, rzec bymożna, zanika między nimi (to znaczy, między zdradą jako taką a zdradą w pijackim zanie-dbaniu) wewnętrzna korespondencja, i to do tego stopnia, iż przestaje być ona (zdrada w sta-nie zaniedbania) sobą, iż nie jest już zdradą po prostu.

    Tak rzec by można, tak można by fakty upiększać słowami, tymczasem jednak pamiętać

    trzeba nade wszystko, by kolejne dawki koniaku albańskiego, kryjące w sobie niepoliczalną liczbę owych łagodzących okoliczności, rozcieńczając i zamazując rzeczywistość, nie roz-cieńczyły i nie zamazały jej zupełnie, by nie wyzuły jej z istnienia. Chcąc posiąść ciało JoliŁukasik musiałem dbać o to, by wcześniej świetlisty nurt albańskiego koniaku nie wziął mniew s w o j e posiadanie.

    I to było dobre, jak mówił Pan przypatrując się swoim kolejnym dziełom.Upijając się, nie mogłem zdradzić w całości; chcąc zdradzić, nie mogłem się upić do koń-

    ca - oto paradoks znany każdemu. Żywioł niedosytu toczący wiekuisty bój z sytością - jednaz zagadek, do których rozwiązania możemy się zaledwie przybliżyć. Zaledwie przybliżyć, nieżywiąc nawet nadziei, iż kiedykolwiek będzie nam dane poznać rozstrzygnięcie.

    Działacz jadący na oklep zniknął z pola widzenia. Umilkło nawet najdalsze echo galopa-dy. Zapewne przemierzył już Rynek, Świętej Anny, Straszewskiego i zanurzył w bezszelest-nej białej trawie Błoń.

    Opuściłem - zasługujące na osobną uwagę - wnętrze restauracji „Europa” i ruszyłem wkierunku pobliskiego wieżowca, który nad rozległym obszarem ogródków działkowychwznosił się niczym poszarzała góra lodowa. Wjechałem windą na dziesiąte piętro, zastuka-łem i Jola Łukasik, pachnąca perfumami Evasion i ubrana w letnią kwiecistą spódnicę, otwo-rzyła mi drzwi.

    - Przychodzę - rzekłem - niecały, bom wszędzie po drodze cząstkę mej duszy zostawił!

    Jedna cząstka pozostała w tramwaju numer cztery i tam docieka, czy motorniczy jest komu-nistą, czy bojownikiem o wolność, i kogo właściwie ściga, i czy robi to, by wydać w ręcenieprzyjaciół, czy by ochronić i ocalić. Druga cząstka została w restauracji „Europa” i tamupija się i rozważa odwieczne słabości natury ludzkiej. Trzecia wreszcie... trzecia unosi się nad działkami...

    - Nie pierdol - przerwała mi Jola ciepło i wskazała miejsce za stołem, bym spoczął.Usiadłem, rozejrzałem się wokół i stwierdziłem, że nie wszystko jest w porządku. Moja

    znajomość literatury mówiła mi, że gdy wreszcie znajdę się na miejscu, ponad wszelką wąt- pliwość powinienem zetknąć się z następującymi elementami:

     po pierwsze, dyskretny półmrok uzyskany przez wygaszenie świateł i zapalenie świec;

     po drugie, zapach kadzidełka; po trzecie, zmieniona pościel; po czwarte, co najmniej dwa świeże ręczniki w łazience; po piąte, ona, sama Jola Łukasik, ubrana i pachnąca nienagannie; po szóste, kolacja raczej lekka, raczej symboliczna, bez w każdym razie intensywnych sa-

    łatek i sosów (nic bardziej kłopotliwego niż płynąca z ust do ust delikatna aura sałatki, dajmyna to, z porów);

     po siódme i ostatnie, Fatalny Aleksander wykąpany, w pidżamce, grzecznie mówiący do- branoc.

    Tymczasem, jak powiadam, nie wszystko się zgadzało. Niektóre elementy, owszem, wy-

    stępowały w klasycznej postaci, innych jednak, choć rozglądałem się w sposób daleki oddyskrecji, nie zauważałem wcale.

  • 8/13/2019 Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic

    8/69

    8

    Zacznijmy od pozytywów.Miała na sobie letnią, kwiecistą, półprzejrzystą spódnicę i pachniała perfumami Evasion.I to było dobre. I to mogło być rozstrzygające. Albowiem ja, Gustaw, do wielu akcesoriów

    odczuwałem słabość: otaczałem czcią kostiumy kąpielowe, czarne podkoszulki, czółenka na płaskim obcasie, wzorzyste rajstopy, sukienki na ramiączkach, elastyczne golfy. Zawsze jed-

    nak - nawet gdybym był nieumiarkowanym epikiem o gargantuicznym temperamencie i bio-rący mnie od czasu do czasu w posiadanie nieumiarkowany popęd stylistyczny posiadł mnie bez reszty, podszeptując fałszywie Wielką Pieśń Fetyszysty, nawet gdyby pod moim ołowia-nym piórem ta skromna litania przeistoczyła się w kilkudziesięciostronicowy indeks istnieją-cych i nie istniejących części garderoby, w historię pończochy, w burzliwą a zarazem szyder-czą biografię wynalazcy kontrafałdy, w niekończący się wreszcie spis gatunków tkanin -zawsze więc, powiadam, dzieło to lub też jego ustęp wieńczyłby traktat o barwach, zapa-chach i fasonach spódnic.

    - Skąd wiesz, Jolu, że tego rodzaju lapsusy klimatyczno-odzieżowe robią na mnie szcze-gólne wrażenie? zapytałem, mając na myśli podniecający rozziew pomiędzy zimową porą aletnią spódnicą.

    Jola uśmiechnęła się, zapaliła carmena i spojrzała na mnie przeciągle.- Słuchaj, czy ty zawsze jesteś taki?- Jaki? - spytałem. I nie czekając na odpowiedź, dodałem: -Prawdę mówiąc, jestem pełen

     jak najgorszych myśli.Istotnie, o zażegnywaniu fenomenu obojętności świata, przynajmniej na razie, nie mogło

     być mowy. On zaś (fenomen) nacierał tymczasem z coraz większym impetem, a nieopisany bałagan panujący w pokoju jeszcze go potęgował.

    Jola orientując się w czym rzecz, nerwowo chichotała i zagryzała wargi. Wreszcie powie-działa:

    - To jest bałagan, który można usunąć w ciągu pięciu minut.- Może pomóc? - pozwoliłem sobie na niewinny żart, spojrzawszy na tonącego w powodzi

     przedmiotów Aleksandra.On również nie spełniał pokładanych w nim nadziei. Kąpiel? Pidżamka? Głęboki sen

    dziecka? Nie traciłem, oczywiście, nadziei, krzepiąc się jednocześnie klasycznymi walorami ocze-

    kiwania, które jest, jak wiadomo, najprzyjemniejsze. Fatalny Aleksander brnął tymczasemwśród zalegających podłogę zabawek, wlokąc za sobą ogromnego murzyna z bakelitu. Mani-

     pulował nim nieprzerwanie: dźwigał go na swych muskularnych ramionkach, szeptał mu cośkonfidencjonalnie, przykładał głowę do jego czekoladowego brzucha.

    Murzyn miał regularne europejskie rysy, jasno dowodzące, iż jego projektantom przy-

    świecała idea wielkiej rodziny człowieczej. Ogromny ołowiany ocean lat pięćdziesiątych przetaczał się nad nim. Fatalny Aleksander zastygł nagle z przytkniętym doń uchem - zastygłi znieruchomiał, tak jakby w zakamarkach tej pociemniałej bakelitowej muszli usłyszał sze-lest stalinowskich sukien, garniturów, śpiew na dachu Łubianki, pojedyncze salwy, grzmotoklasków, skandowane nazwiska, muzykę zachodnich radiostacji.

    - Tak, tak, Aleksandrze - rzekłem doń w duchu i z enigmatyczną pewnością siebie - towszystko zasługa twej matki! Taką masz matkę i pamiętaj o tym, chłopcze!

    Pragnąłem w ten aluzyjny sposób dać dziecku do zrozumienia, iż jego matka jest kobietą,która potrafi w nienaruszonym stanie przechować zabawki z własnego dzieciństwa. Bo mu-rzyn, istotnie, wyglądał jak nowy, co zresztą potęgowało wrażenie jego muzealnej martwoty.

    - Tak, tak, Aleksandrze - szepnąłem nostalgicznie na razie jesteś zbyt mały, by zrozumieć,kim... czym... jakim zjawiskiem jest kobieta, która w nienaruszonym stanie przechowuje za

  • 8/13/2019 Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic

    9/69

    9

     bawki z własnego dzieciństwa i jak dalekosiężne konsekwencje ma ten fakt dla jej ciała iduszy, dla jej bielizny i zapachu. Na razie, Aleksandrze, jesteś zbyt mały, by to pojąć, leczkiedyś pojmiesz to z pewnością.

    Siedziałem za stołem, jadłem sałatkę z porów i piłem wódkę czystą zmieszaną z sokiem zczarnej porzeczki. Smakował mi ten koktajl jak nigdy - do tego stopnia, iż w pewnej chwiliogarnęła mnie nawet obawa, czy aby z fazy radosnej delektacji ,nie przejdę niepostrzeżenie wfazę posępnej żarłoczności. Moje wnętrzności, wymoszczone koniakiem albańskim, gorliwiei ze skwapliwą uległością reagowały na kolejne dawki. Więc tak, upijałem się, a jednocze-śnie, z żałosnym uporem, kultywowałem w sobie wiarę, iż mimo wszystko zabawki zostaną niebawem zebrane z podłogi, umundurowany spiker zniknie z ekranu, Fatalny Aleksander uśnie w łóżeczku i szczupłe, trzydziestoparoletnie ciało jego matki znajdzie się wreszcie wzasięgu większości moich zmysłów.

    - Słuchaj, Gustawie, dlaczego zdradzasz żonę?- Jolu - powiedziałem, nieco przesadnie eksponując znużenie głosu - nie będę ci w tej

    chwili wykładał całej mojej teorii zdrady małżeńskiej (bo, trzeba ci wiedzieć, mam taką teo-rię, a co więcej, noszę się z zamiarem napisania na ten temat niewielkiej broszury). Powiemwięc tylko krótko: nie o ukojenie cielesne tu idzie, lecz o zażegnanie fenomenu obojętnościświata.

    Jola spojrzała na mnie z pobłażliwością, niewolną jednak od elementów poirytowania.- Nie jestem kretynką. Wyobraź sobie, że czytałam Kołakowskiego.Poczułem, jak Trzeźwość lodowatym palcem trąca kamienną strunę mego serca, a Furia

    muska mi włosy ostrzem swojej włóczni.- Jolu przeklęta - syknąłem jadowicie - jeśli czytałaś Kołakowskiego, to dlaczego to dziec-

    ko jeszcze nie śpi? I dramatycznym gestem wyciągnąłem rękę w kierunku Fatalnego Alek-

    sandra, który dalej na nic nie zważając (nawet na gadzi mój syk) bawił się w najlepsze.Jola spojrzała na mnie i wzruszyła ramionami.Gest ten miał w sobie tyle wyrazu, że w jednej chwili przywiódł mnie do opamiętania -

    mógłby się stać początkiem niejednej sentymentalnej historii i w pewnym sensie stał się nim.Albowiem w geście tym, wśród niezliczonych jego sensów, była też rozpacz baśniowej kró-lewny strzeżonej przez złego smoka. Przecież i tak można było widzieć tę sytuację. Jola Łu-kasik to piękna królewna, Fatalny Aleksander - niedobry smok, ja zaś, wstaw, to rycerz-zdobywca, który chcąc przystąpić do zażegnywania fenomenu obojętności świata musi poko-nać złe moce.

    Toteż chcąc wybawić Jolę Łukasik, lecz nade wszystko zbawić (choćby na kwadrans) sa-

    mego siebie, musiałem wykrzesać w sobie siły do całej serii nużących zabaw, by w końcu -choć mam wątpliwości, czy brzmi to w polszczyźnie najlepiej - uśpić Fatalnego Aleksandra.

    Fatalny Aleksander

    Poruszałem się na czworakach, ręce i kolana coraz to uginały się pode mną, wtedy (zanimwracały mi siły, aby znowu się unieść) pełzłem na brzuchu. Wybór pierwszej z całej serii nu-żących zabaw - „wio koniku” - był całkowicie nieprzemyślany. Czułem, że jeśli potrwa to tak 

    dalej, siedzący na mych plecach Aleksander (na jego karku siedział z kolei ogromny murzynz bakelitu} na pewno nie uśnie, na pewno zaś usnę ja, wyczerpany śmiertelnie. Wzorzysty

  • 8/13/2019 Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic

    10/69

    10

    dywan sunął pode mną i obawiałem się, że lada chwila jego ziemski i piaszczysty zapach sta-nie się zapachem mitologicznej pościeli. Na szczęście Fatalny Aleksander smagał mnie bole-śnie w kark sporządzonym naprędce bacikiem i smagnięcia te przywracały mi przytomność.W pewnym sensie byłem mu nawet za nie wdzięczny - tego jeszcze brakowało, bym usnął zmasywnym i żywotnym dzieckiem na grzbiecie! Byłem mu wdzięczny, choć, oczywiście, nie

    mogłem się powstrzymać, by nie lżyć go i nie szydzić zeń w myślach.- Życzę ci jak najlepiej, Aleksandrze - szeptałem czując jego razy i pełznąc dookoła po-

    koju. - Życzę ci jak najlepiej, choć obawiam się, że jak tak dalej pójdzie, nie zostaniesz, gdydorośniesz, pisarzem. Życzę ci dobrze, Aleksandrze, ale jeśli naprawdę pragniesz zostać pisa-rzem, obawiam się, że będziesz musiał więcej, znacznie więcej niż inni pracować nad sobą!

    Pełzłem dalej, a dalszy ciąg przestrogi wygłaszałem już nie szeptem, lecz półgłosem, jak- bym chciał, aby to, co mówię, i do Joli Łukasik dotarło.

    - Nawet jeśli ci się powiedzie, to i tak, Aleksandrze, nie zdobędziesz się nigdy na niezbęd-ną dozę szczerości.

     Nigdy nie uczynisz w swoich utworach tego, co każdy obdarzony twoją biografią winienuczynić. W swoich bezbarwnych tekstach nie zdołasz, bo nie będziesz miał danych, zmitolo-gizować swojego ojca. Nie będziesz dociekał, kim był twój tatuś; nie będziesz rozważał i opi-sywał, posługując się, płynną retoryką, kolejnych jego wcieleń! - Pełzłem dalej i dalej roz-wijałem rozmaite aspekty skierowanej do Aleksandra przestrogi.

    Raz po raz spoglądałem przy tym na nieruchome, obute w czarne czółenka nogi Joli Łuka-sik, aż w pewnej chwili zauważyłem ich wzbierającą od pięt nerwowość. Łydki Joli jeszczenie drżały, ale powietrze wokół nich pełne już było misternych napięć. Nie wróżyło to nicze-go dobrego. Zrozumiałem, że nie najzręczniej brzmi to, co mówię, a poza tym, po prawdzie,żal mi się dziecka półsieroty zrobiło i jąłem go w trakcie następnego okrążenia pocieszać.

    - W końcu niewielkie zmartwienie, Aleksandrze. Nie ty jeden znalazłeś się w takiej sytu-acji, nie ty jeden nie wiesz, kim był twój ojciec. Nie myśl o tym, a raczej myśl, ale w bardziej

    uniwersalnych kategoriach. Pomyśl, na przykład, o ludzkości, Fatalny Aleksandrze. Przecieżludzkość na dobrą sprawę także nie zna swojego początku. Nie wie, skąd się wzięła, azwłaszcza, jak to się odbyło, w dzień, czy w nocy, na trawie, czy na wersalce. Czy tatuś imamusia ludzkości byli niczym dwie ogarniające się mgła wice, czy raczej jako ciemność iświatło? A może tatuś ludzkości był Słowem, a mamusia Ciałem? I czy mamusia ludzkościcoś szeptała, a tatuś postępował jak prawdziwy dżentelmen? Ludzkość, Aleksandrze, nie wie,czy była planowana i czy przyszła na świat we właściwym czasie, czy też stanowczo zawcześnie albo, przeciwnie, w ostatnim dosłownie momencie? gdy nikt już tego, nawet samirodzice, nie brał pod uwagę. Ludzkość nie wie, czy była oczekiwana: czy tatuś i mamusia od

     pewnego dnia, nie bez dozy rezygnacji, przestali uważać i liczyli się ze wszystkim, czy, prze-ciwnie, starali się, wyliczali, uważali, stosowali i mimo to, nie wiadomo jakim cudem, wpa-

    dli. I jaka była ich miłość? Żarłoczna? Ascetyczna? Taka sobie? Pomyśl o tym wszystkim,Aleksandrze! - To mówiąc rozpocząłem ostatnie okrążenie. A gdy je skończyłem, powie-działem: - A teraz, drogi Aleksandrze, jeśli nie jesteś znużony, urządzimy sobie tor prze-szkód.

    „Tor przeszkód albo fiasko zupełne” - tak można by ten epizod zatytułować, lecz raczejnależałoby go pominąć, a już na pewno nie eksponować ani graficznie, ani gramatycznie.

    Otóż dałem się ponieść wyrazistej, to prawda, wizji. Wyobraziłem sobie mianowicie Fa-talnego Aleksandra usypiającego pod zwałami książek. Zwidział mi się jego niczym nie zmą-cony sen dziecka pod dywanowym nalotem tomów; zwidział mi się ten nie pozbawiony po-ezji obraz i niczym szalony wynalazca począłem do swych urojeń naginać rzeczywistość.Jąłem budować z książek i albumów tor przeszkód, tunel i labirynt. Seria „Nike” posłużyłado wzniesienia całej sekwencji filarów. Ściany tworzyły słowniki i encyklopedie oraz

  • 8/13/2019 Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic

    11/69

    11

    wszystko to, co w bibliotece Joli Łukasik miało nieco większy format: Złota gałąź Frazera,Cichy Don, dwujęzyczne wydanie wierszy Joyce'a, Listy Tołstoja, Dzieje Rosji Bazylowa.

     Na wierzch kładł budowniczy albumy malarstwa, szczeliny wypełniał serią „Myśli i lu-dzie”, całość umacniał Biblioteką Klasyków Filozofii. Nim jednak skończył, cały ten wiszącyogród zaczął drżeć w posadach. Fatalny Aleksander nie zdołał nawet dopełznąć do progu la-

     biryntu, nie zdążył wejść do środka (nie mówiąc o upragnionym zaśnięciu w jednej z zacisz-nych kwater), gdy wszystko runęło zachowując ruchy i proporcje właściwe wielkim katakli-zmom.

    To, co nastąpiło potem, można jedynie nazwać beztroską zabawą cudownie ocalałych. Ja,Gustaw, zdjąłem buty, z wyjętej z kołonotatnika kartki zrobiłem jaskółkę, stanąłem na wer-salce, uniosłem rękę i... poczułem, że ogarnia mnie błogostan wiekuistej powtarzalności. Raz

     po raz puszczałem papierowy samolocik, który w powietrzu wypełnionym kurzem bibliotekii dymem carmenów krążył niespodziewanie długo, Fatalny Aleksander z napiętą uwagą śle-dził jego lot, po czym biegł za nim i przynosił mi go z powrotem-i wszystko to zdawało się zachowywać nienaruszalną kolistość szczegółów. Jola w tym czasie odsłoniła okna, po czymwyszła do kuchni, tak jakby powróciła do wieczornej krzątaniny, i światło dnia, które wyraź-

    nie wyczuwało się już na zewnątrz, i w moim sercu rozproszyło ciemności. Bo choć ostredotąd kontury pokoju zaczęły się z wolna przede mną zacierać, choć chwilami zdawało misię, iż sam jestem papierową jaskółką i zaraz ruszę koszącym lotem ponad parkietem, stołemi książkami, dość jednak miałem sił, aby zauważyć, iż Fatalny Aleksander z coraz mniejszymentuzjazmem przynosi samolocik: nie biega już, lecz chodzi, a wreszcie czyni to z wyraźną niechęcią - i wyglądało na to, że lada moment zrezygnuje.

    I pojawiła się Jola. I pomyślałem, że wszystko wreszcie układa się w harmonijną całość,że fenomen obojętności świata, późno bo późno, lecz mimo wszystko zażegnany zostanie.Jola bowiem pojawiła się po to, by zabrać dziecko, by zanieść je wreszcie do łóżka: wszak zrobiła coś, co wyglądało na stosowany rutynowo przed snem zabieg higieniczny - posadziła

    sobie Fatalnego Aleksandra na kolanach, zręcznym ruchem przysunęła stojące, jak się oka-zało, cały czas na stole narzędzia i specyfiki, i z szaleńczą, narastającą w trakcie wykonywa-nia tej czynności wprawą, wypędzlowała Aleksandrowi nosek i gardziołko.

    Zniósł to mężnie, lecz podziałało to nań tak, jakby zażył niesłychaną dawkę środków do- pingujących. Wyrwał się matce, pobiegł w moim kierunku i spojrzał na mnie dziarskim nie-nasyconym wzrokiem. Ja zaś ledwo dzierżąc w palcach papierowy samolocik nie byłem wstanie znieść tego pełnego wigoru spojrzenia i tym ostrzej ujrzałem samego siebie - dojrzałe-go mężczyznę po trzydziestce, słusznej postury, z włosami sprawiedliwie przerzedzonymi inasączonymi siwizną. Stałem boso na wersalce, a spoglądali na mnie - kobieta i dziecko.

    Za kruchymi ścianami miasto budziło się ze snu. W ogłuszającym blasku słońca wscho-dzącego nad Nową Hutą, w dali - ponad skamieniałą trawą, ponad rdzewiejącymi dachami

    małych fiatów, nieruchomymi wierzchołkami drzew, ponad antenami Prokocimia i Woli Du-chackiej, dymami Bonarki, Solvayu, ponad chorągwiami o niejasnych barwach - z pewnością widać już było Tatry.

    I choć widziałem wszystko wyraźnie, czułem, że niczemu nie sprostam. Zacząłem się więcmodlić, a raczej z właściwą mi, protestancką prostotą zwróciłem się do Pana:

    - Panie - szepnąłem - przebij swym wzrokiem płaski dach tego wieżowca, wejrzyj w swojedzieło, zobacz tę scenę i weź się, weź się wreszcie do pisania.

  • 8/13/2019 Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic

    12/69

    12

    Teorie porannych zapaści

    W połowie lat osiemdziesiątych Gustawa obudził telefon, czego Gustaw nie znosił, po-nieważ kilkakrotnie budzony w ten sposób doznawał zapaści. Budził się, dźwigał z niewiary-godnie wymiętej pościeli, podchodził do aparatu, podnosił słuchawkę i doznawał zapaści.

    Tym razem również wszystko zdawało się zmierzać do upodlającego finału.Telefon dzwonił uporczywie. Telefon dzwonił uporczywie, Gustawowi zaś śniła się lekcja

     pływania.Z poczuciem nadzwyczaj intensywnego sceptycyzmu, jaki daje świadomość przebywania

    w płytkiej, kruchej, mającej lada chwila pierzchnąć rzeczywistości snu, widział samego sie- bie niosącego z kuchni dwa taborety. Niósł je w jedyne miejsce, w którym poza kuchnią można je było ustawić: pomiędzy bierutowski tapczan a gomułkowski stół. Ojciec rozpinałguziki z wizerunkiem pocztowego rogu i zdejmował koszulę; jego nagi tors wznosił się na

     postumencie czarnych, wyprasowanych do granic wytrzymałości spodni. Gustaw rozbierałsię do ciemnoniebieskich kąpielówek i następowała krótka rozgrzewka: kilka przysiadów,

    kilka energicznych wymachów ramionami, wdechów i wydechów. Potem kilka błyskawicz-nych ruchów na stojąco: ręce i jedna noga wykonują klasyczne ruchy żabki (na drugiej nodzekażdy z nich stoi, rzecz jasna). Stojąc naprzeciw, przypatrywali się sobie, co w gruncie rze-czy było błędem, bo udaremniało należyte ustawienie głowy, ale w ćwiczeniu szło przedewszystkim o ręce i nogi, nie zaś o oddech. Ojciec spoglądał na Gustawa, by korygować jego

     błędy, Gustaw patrzył na ojca, by widzieć nienagannie wykonywane przezeń ruchy.Ojciec Gustawa doskonale pływa od dziecka. W latach trzydziestych, gdy debiutowali

    Schulz i Gombrowicz, ojciec Gustawa doskonale umiał już pływać, był doskonałym pływa-kiem. (- Chciałbym być takim pływakiem jak mój ojciec. Chciałbym być takim pływakiem

     jak mój ojciec - tak z pewnością brzmiałoby powtarzane w kółko przez Gustawa zdanie, gdy- by któregoś dnia odnaleziono go na norymberskim rynku.)

    Ojciec kładzie się na taborecie jako pierwszy. Gustaw przygląda mu się przez chwilę, alew tej zasadniczej fazie treningu nie otrzymuje już żadnych wskazówek. Albowiem ojciec już

     płynie; po prostu - płynie, tak jakby za chwilę miał wpław pokonać ocean pyłu, tak jakbymiał wzdłuż i wszerz przemierzyć niewyraźną i ciężką kopię mapy Krakowa wiszącą w po-wietrzu, tak jakby miał roztrącić żółtawe chmury skamieniałej trawy płynące nad Błoniami,tak jakby się nie bał stuletniego, powietrznego pożaru trawiącego to miasto. Opierając brzuchna taborecie, ojciec płynie ciągnąc za sobą kadłub nieruchomej nogi, zapewne tak samozręcznie jak wtedy, gdy zwyciężył na ogólnopolskiej spartakiadzie pocztowców, zostawiw-szy z tyłu wielu w pełni sprawnych i młodszych od siebie.

    Gustaw kładzie się obok, prostuje ramiona, podciąga nogi i czuje nadciągający dobrzeznanymi drogami paraliż. Pod nim i nad nim otchłań żywiołów, substancji i powierzchni, w

     jego zasięgu - jedynie mdłe, nieposłuszne ciało. Próbuje za wszelką cenę ruszyć, ruszyć zmiejsca, próbuje w jakikolwiek sposób rozstrzygnąć ten klasyczny koszmar i - nie daje rady.

    Wybawienie przychodzi z zewnątrz. Z daleka, z innego świata rozlega się dzwonek. Gu-stawa budzi telefon, czego Gustaw nie znosi, ponieważ kilkakrotnie budzony w ten sposób, zreguły doznawał zapaści. Budził się, dźwigał z niewiarygodnie wymiętej pościeli, podchodziłdo aparatu, podnosił słuchawkę i doznawał zapaści.

    Przez wiele lat próbował sobie na rozmaite sposoby wytłumaczyć ten stan rzeczy. Sfor-mułował nawet kilka teorii - powiedzmy: dwie, trzy teorie porannych zapaści.

    Pierwsza była teorią pierwotnego lęku. Powiadała ona, iż obudzony dźwiękiem telefonudoznaje zapaści, gdyż sam wynalazek, sam fenomen telefonu budzi w nim pierwotny lęk.Pomimo obiektywnych walorów, teoria ta budziła jednak sprzeciw Gustawa, w konsekwencjizaś wydawała mu się mało przekonująca. Gustaw bowiem z fenomenem telefonu oswojony

     był co najmniej od połowy lat pięćdziesiątych. Ojciec Gustawa od niepamiętnych czasów

  • 8/13/2019 Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic

    13/69

    13

     pełnił funkcję naczelnika poczty i Gustaw doskonale pamiętał dzień, kiedy w przedpokoju pojawili się dwaj czołobitni monterzy i przystąpili do instalowania blaszanej podstawki, roz-wijania zapierających dech czerwono-zielonych kabli i podłączania masywnego (niczym całatamta epoka) aparatu.

    Inna teoria to historie krążeniowe. Przy wzroście Gustawa, nagłe podniesienie się z miej-

    sca tak właśnie mogło się kończyć - krew Gustawa nie nadążała za nim. Historie krążeniowe- powtarzał, tak jakby węszył w tym wyrażeniu zręczny tytuł traktatu, eseju, czegokolwiek,dobrze jednak wiedział, że prawie natychmiast tytuł ten okaże się niewystarczający. Techwile niepewności albo, przeciwnie, całkowitej pewności nachodziły go niezwykle często,gdy próbował był wytłumaczyć sobie wszystko, to znaczy, ułożyć w ciąg przyczyn i skut-ków, być może, całkiem absurdalne, a kto wie, może i sensowne porządki, i wtedy ogarniałogo wielkie zmęczenie, bo nie mógł znaleźć sobie miejsca.

    Gdy siedział, na przykład, w wannie, nieuchronnie próbował sformułować wielką teorię siedzenia w wannie. Gdy telefonował do kobiety, z reguły nachodziła go wielka, choć prze-lotna ochota, by opisać, jak zachowuje się ciało i dusza mężczyzny telefonującego do kobie-ty. I tak właśnie, gdy budził go poranny telefon, formułował kolejne hipotezy.

    W sposób szczególny nęciła Gustawa kolejna, trzecia z rzędu, hipoteza zagadkowej relacjimiędzy porannymi telefonami a zapaściami, ta mianowicie, która uwzględniała jego ewange-licko-augsburskie wyznanie. Nęciła go ona wprost niesłychanie, choć zdawał sobie sprawę,

     jak bardzo jest literacka i - samolubna. Ale jakże tu oprzeć się domniemaniu, iż oprócz szere-gu innych różnic, ewangelicy augsburscy różnią się od rzymskich katolików odmiennymi re-akcjami na poranne telefony? Jakże tu nie pomyśleć, iż to może sam Pan, przybrawszy postać

     Naszego Reformatora, doktora Marcina Lutra, godzi w Gustawa porannymi zapaściami? Amoże przybiera postać innych wielkich heretyków - Husa, Kalwina, Zwinglego? (Ta myśl

     była równie piękna.) Nie mówiąc o bezcielesnym arianinie podcinającym nogi swym lipo-wym mieczem. Jakąkolwiek zresztą postać przybierałby Pan, jak dalece słuszne byłyby jego

    inicjatywy, którakolwiek wreszcie z trzech branych pod uwagę teorii wchodziłaby w grę (może zresztą wchodziła w grę jakaś jeszcze inna, czwarta, dotąd nie sformułowana), rezultat był pewny i jednaki: wszystko po raz kolejny zmierzało do upodlającego końca.

    Gustaw nie pokonywał już nierzeczywistym ruchem przestrzeni. Wypłynąwszy na po-wierzchnię snu, w absurdalnym odruchu obronnym nie ruszał się z niewiarygodnie wymiętej

     pościeli.Telefon dzwonił uporczywie i było w zasadzie już oczywiste, iż kolejny raz przyjdzie zło-

    żyć członki w ofierze nieodgadnionemu zbiegowi okoliczności. Postanowił przysposobićciało do jak najbezpieczniejszego upadku.

    Z największym trudem dobrnąwszy do telefonu, przybrał półleżącą pozę ucztującegoRzymianina i asekurując tył głowy jaśkiem, podniósł słuchawkę.

    - Panie magistrze - usłyszał głos profesora Nikodema. - Dzwonię, by zakomunikować pa-nu arcypilną nowinę. Przyjeżdża do nas szwedzki humanista z Uppsali.

    Hotel Cracovia

    Próg hotelu przekroczyłem ogarnięty istną burzą doznań i uczuć.Pamiętałem przecież białą, księżycową trawę, która tam rosła, zanim wyznaczeni przez

    Władysława Gomułkę budowniczowie przystąpili do prac budowlanych; pamiętałem siedzą-

    ce na niedostępnym tarasie (a raczej trzeba powiedzieć: na niedostępnym pokładzie - ja bo-wiem, Gustaw, jestem zbyt bezwolnym narratorem; by zrezygnować z obrazu białego trans-

  • 8/13/2019 Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic

    14/69

    14

    atlantyku płynącego przez brunatną architekturę Krakowa) - pamiętałem więc siedzące nahotelowym pokładzie kobiety o zatrważająco opalonych łydkach, kucharzy w wysokichczapkach, którzy z najwyższych balkonów, przez teatralne lornetki, obserwowali mecze nastadionie Cracovii, mistrza fryzjerskiego pana Futrę, stare ceny piwa, fikuśne czapeczki sma-głych cudzoziemców; pamiętałem też, rzecz jasna, Agatę Tłamsik, która w połowie lat sie-

    demdziesiątych we właściwy sobie (pełen majestatu) sposób przemyciła Gustawa do swojego pokoju; przypomniały mi się historie o Fidelu Castrze, który w dolnym barze, w towarzy-stwie I sekretarza KW, Józefa K. oraz Basi Hejnalistki, nucił rewolucyjne pieśni kubańskie.

    Próg hotelu przekroczyłem, krótko mówiąc, z głową wypełnioną rozmaitymi rzeczami, poczym zbliżyłem się do sprawiającego niejednoznaczne wrażenie pod względem seksualnymrecepcjonisty.

    - Jestem umówiony z profesorem... - tu z wirtuozerią wymówiłem nazwisko Szweda.Recepcjonista odnalazł na właściwej liście nazwisko, podał mi numer pokoju i podsunął

    telefon. Mnie jednak wstyd się jakoś zrobiło - wydało mi się, że jak zacznę przez telefonmówić po angielsku, to będzie tak, jakbym się przy tym sprawiającym niejednoznaczne wra-żenie recepcjoniście obnażył - nadałem zatem rysom mej twarzy wyraz, który, z jednej stro-ny, bagatelizował wynalazek telefonu, z drugiej zaś, sugerował, iż jestem ze szwedzkim hu-manistą w takiej poufałości, iż mogę go zastać nawet i w pościeli, i ruszyłem bez zwłoki nagórę. Odnalazłszy tam właściwe drzwi, zapukałem, i szwedzki humanista mi otworzył.

    - Are you professor... - po raz drugi, z nie mniejszą wirtuozerią wymówiłem jego nazwi-sko, a gdy potwierdził, bystro mu się przyjrzałem.

     Nie był podobny do żadnego ze znanych mi z fotografii Szwedów. Nie przypominał aniIngmara Bergmana, ani Olofa Palme, ani Bjoerna Borga.

    Zanim jednak zdołałem sobie uświadomić, jak w gruncie rzeczy naprawdę wygląda, dokogo w istocie jest podobny, Szwed zakręcił się po pokoju i niczym początkujący iluzjonista,nader niezgrabnie, wydobył z zakamarków ubrania 500 gramów kawy. Wręczył mi złotawą 

     paczuszkę wygłaszając jakiś krótki komentarz. Odniosłem wrażenie, iż usprawiedliwia bez- pardonowość tego gestu powszechnie znanymi kłopotami, jakie Polska ma z kawą. W jegoniedługiej kwestii kilkakrotnie powtórzyły się słowa „trouble” i „Poland': 

    - Thank you - powiedziałem serdecznie, ale i godnie, i niezauważalnie, opuszkami palców,nacisnąłem kosztowne opakowanie, by się przekonać, jaka jest: mielona czy ziarnista.

    Była mielona, co jednak nie wystarczało, by w decydujący sposób wpłynąć na moją elo-kwencję. Aby jako tako sklecone ciągi angielskich słówek poczęły ze mnie występować, mu-siałbym wypić kilka małych i niezłomnych koniaków albańskich, na to zaś, jak na razie, wi-doków nie było. Niemniej jednak, nie chcąc ujść za całkowitego gbura i niemowę, jąłem jed-ną ręką szwedzkiego humanistę przywabiać ku drzwiom, drugą zaś kreśliłem w powietrzukontury Krakowa. Musiało to na nim sprawić dramatyczne wrażenie, albowiem tym razem

    stanowczym już i nieomylnym gestem sięgnął do kieszeni i podał mi paczkę amerykańskich papierosów.

    Rozprułem celofanik, rozbebeszyłem sreberko i zapaliłem, aby ukoić skołatane nerwy.On tymczasem, jakby wykorzystując chwilę spokoju, znów zaczął w swej panicznej an-

    gielszczyźnie przemawiać. Tym razem nic a nic nie zrozumiałem, ale też rozkosznie jadowitydym amerykańskiego papierosa hulał już we mnie swobodnie. Zrobiło mi się lżej na sercu ina duszy, raz jeszcze zaciągnąłem się z desperacją i powiedziałem:

    - Say it again. Slowly, please.

  • 8/13/2019 Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic

    15/69

    15

    Księga Wyjścia

    Gustaw wspinał się po kamiennych schodach instytutu. Wokół panowała narkotyczna, za- powiadająca obecność znaków bożych cisza. Słychać było jedynie odgłosy pracy sił zatrud-nionych w sekretariacie, szelest rewersów realizowanych przez pełną cielesnego majestatu

     panią Marylę i bełkotliwy tupot skamieniałych z brudu gołębi gnieżdżących się gdzieś nadsufitami sal wykładowych.

    Wspinałem się po schodach mrużąc oczy przed pokracznym blaskiem przebijającym za-mazane szyby i nagle pojąłem, że słyszę tylko stukot maszyny do pisania, szelest rewersów itrzepot skrzydeł. Było tak, jakby wszyscy zdołali pierzchnąć, jakby wiadomość o natychmia-stowej ewakuacji jakimś cudem nie dotarła do mnie jednego. Pomyślałem o groteskowej, lite-rackiej ucieczce przed nie wiadomo czym, lecz było już za późno.

    Usłyszałem kroki Nikodema, ujrzałem go na podeście schodów i jak najśpieszniej jąłem

    szykować władze poznawcze do rozszyfrowania semantyki jego ukłonu (jeśli, rzecz jasna, wogóle zechce się odkłonić). Tym razem Nikodem odkłonił się z przesadną wręcz wylewno-ścią. Zbliżyłem się ku niemu, on zaś ujmując mnie charakterystycznym ruchem za łokieć i

     przybliżając swą pełną łagodnych krzywizn twarz na niebezpieczną (bo sugerującą jakiś nie-ludzki pocałunek) odległość, powiedział:

    - Panie magistrze, my, starozakonni, i wy, protestanci, powinniśmy trzymać się razem.Przed docentem Czatyrdahem otwarła się perspektywa nader atrakcyjnego wyjazdu. Czy był-

     by pan tak dobry, panie magistrze, i zechciał przejąć jego obowiązki?Znałem już teorie, że życie składa się z kilku pomysłów, kilku kobiet, kilku książek i kilku

     podróży. W tym momencie po raz kolejny upewniłem się w od dawna nurtującej mnie idei, iżżycie składać się też może z kilku zdań. Kilka zdań może krążyć wokół ciebie przez całe ży-

    cie. Od czasu do czasu będą ci je przypominali najzupełniej przypadkowi rozmówcy. Prze-czytasz je w codziennej gazecie, w przypadkowo otwartej powieści. Reszta zaś - wszystko,co powiesz i usłyszysz - będą to wariacje na ich temat.

    - Czy byłby pan tak dobry, panie magistrze, i zechciał przejąć obowiązki docenta Czatyr-daha? - powtórzył pytanie Nikodem, ja zaś spojrzałem nań i chcąc zneutralizować nieznośny

     patos sojuszu protestancko-mojżeszowego pomyślałem to, co zdarzało mi się niekiedy my-śleć, gdy spotykałem na swej drodze przedstawiciela wiecznie szemrzącego ludu Izraela:„Gdzie byś ty był?”, zagrzmiałem bezgłośnie w retorycznym trybie na Nikodema, „Gdzie byśty był? I cóż byś ty robił, gdyby nie Mojżesz?!” I grzesząc przeciw zasadzie konsekwencji,odpowiedziałem sobie i jemu (nadal w duchu, rzecz jasna) tonem gorzkiego wyrzutu: „Nie

     byłbyś żadnym dyrektorem instytutu, tylko wegetowałbyś dalej w egipskiej niewoli! Dalej byś się kłaniał złotemu cielcowi!” A równocześnie, przyoblekając twarz w przypochlebnyuśmiech, odparłem głośno:

    - Ależ oczywiście, panie dyrektorze! Uczynię to z największą przyjemnością. Propozycję tę traktuję jako wyróżnienie.

     Nikodem trzymał mnie za łokieć i przemawiał z dobrze wyćwiczoną profesorską kin-dersztubą. Co pewien czas, może częściej niż trzeba, ale bez śladu stylistycznego rozpasania izawsze w jak najwłaściwiej dobranym miejscu swej rzeczowej wypowiedzi, umieszczałmroczne i piękne niczym północne półwyspy nazwisko szwedzkiego humanisty. Skończył ispojrzał mi w oczy.

    - Ale czy w pracy?!... - krzyknął nagle z bolesną i zaskakującą trwogą - ... czy w pracy to

     panu nie przeszkodzi?

  • 8/13/2019 Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic

    16/69

    16

    - Poradzę sobie panie dyrektorze - powiedziałem spokojnie - jakoś sobie poradzę, a przyj-dzie mi to tym łatwiej - tu uśmiechnąłem się bezbronnym, pełnym litości nad samym sobą uśmiechem, który miał oznaczać, iż nic na to nie poradzę, iż jest to nawyk, nałóg silniejszyode mnie - a przyjdzie mi to tym łatwiej, iż ja, panie dyrektorze, pracuję rano, wcześnie rano.

    - Tak, tak! - tryumfował Nikodem. - Najlepsze godziny, najświeższy umysł, najowocniej-

    sza praca. Mickiewicz tak pracował - wskazał na wiszący na ścianie portret między piątą aósmą rano. Słowacki - wskazał na portret wiszący obok- między czwartą a siódmą. Wojtyła -teraz już gorączkowo wskazywał na portrety i wymieniał godziny - Wojtyła: szósta - dzie-wiąta. Curie-Skłodowska: pół do czwartej - pół do ósmej. Kościuszko... - wtaczający się 

     przez pustynne szyby rydwan blasku osmalał twarze wielkich humanistów niczym pustynnywiatr - Kościuszko: piąta - siódma. Chopin: siódma - dziewiąta. Kopernik: ósma - jedenasta.

    Sekwencja portretów urwała się nagle i Nikodem zastygł przed pustą ścianą z tak funda-mentalnym wyrazem twarzy, jakby miała się tam kiedyś nie tylko pojawić jego podobizna,lecz jakby wręcz miały tam spocząć jego strudzone porządkowaniem kategorii członki. Jego

     bezgranicznie łysa czaszka przedwojennego zapaśnika drżała nieznacznie. Zamyślił się nadchlubną, choć niepewną jeszcze do końca perspektywą przeistoczenia się w zastygłą na

    wieczność fotografię.- Jakby pan był tak dobry, panie magistrze! - powtórzył raz jeszcze i, definitywnie ode-

    gnawszy myśli uniwersalne, powrócił do spraw bieżących, czyli do sposobu ugoszczenia wnaszym mieście szwedzkiego humanisty: Zostawiam panu, oczywiście, wolną rękę, ale chybanajlepiej zacząć od Głównego Rynku, tak jak to czynił zawsze docent Czatyrdah, a więc -

     przeszedł niespodziewanie na angielski-Market   Square, Cloth-Hall następnie Saint Mary's Church and altar by Wit Stwosz 

    - Yes, altar by Wit Stwosz -  potaknąłem odruchowo szeptem, i ciemna jak samo wnętrzekościoła Mariackiego raca rozbłysła w mej głowie, i ujrzałem sam siebie, jak stoję tam z wy-ciągniętą po heretycku ręką i powtarzam z mocą: „Look at this detail of the altar by Wit Stwosz! Look at this detail of the altar by Wit Stwosz! Look at this detail... „  Na głos zaś za-

     pytałem: - A może zacząć od Kościuszko Moud? Albo od pokazania Cracov panorama? -Ach, to chyba stanowczo zbyt wielka fatyga- odparł Nikodem. - Kościuszko Moud, Ko-

    ściuszko Moud... rozważał moją propozycję - wydaje mi się, że wystarczy Old Town, Grodz-ka Street, Royal Way and Wawel Hill...

    Przez kilka dobrych chwil figlowaliśmy na przemian:- The Barbican! - Floriańska Gate! - Szewska Street! - Mickiewicz Monument! - Dominican Church! 

     Nasze głosy łączyły się z wolna z szelestem rewersów, z bełkotliwym gruchaniem gołębina dachu, z głosami idących po schodach studentów. Słychać było werble pneumatycznychmłotów, szmer wody płynącej wewnątrz murów i syk pary uchodzącej z nieszczelnych ko-tłów.

     Na powrót dawał się słyszeć po tylekroć opiewany poranny łoskot miasta.

    Koktajl Orinoko

    Gustaw czuje, jak szykujące się do prawdziwej odpowiedzi słowa odżywają w nim, jak 

    całe życie staje mu (tonącemu w literaturze) przed oczyma, i gotów jest snuć autobiogra-ficzną opowieść, gotów jest zatrzymywać się nad każdym epizodem zaznanym w dzieciń-

  • 8/13/2019 Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic

    17/69

    17

    stwie, nad każdym cielesnym majakiem, gotów jest... ale niezwykły cień kładzie się na jego pamięci, cień i ciemność.

    - Nie wiem, jaki był mój początek - szepcze do siebie. - Nie wiem, jak to się zaczęło.Gustaw nie wie, jaki był początek, choć sypiał z rodzicami w jednym pokoju do piętnaste-

    go roku życia. Oni pod ścianą w szerokim łożu małżeńskim, Gustaw, oddzielony owalnym

    stołem, pod ścianą przeciwległą na tapczanie. Nie byłoby w tym nic bolesnego, gdyby niefakt, że towarzysze jego dziecięcych zabaw - Józio Krzywoń, Oleś Sikora i Waldi Kohut -wiedzieli. Oni swój początek, a w każdym razie jego możliwe figury, owszem, znali.

    Gustaw bolał nad tym i pocieszał się na różne sposoby.- To nic, Gustawku - mówił sobie - zapomnij o tym nieistotnym i, prawdę mówiąc, budzą-

    cym mieszane uczucia szczególe. Pamiętaj, że nieistnienie jest jego zasadą.- Tak, ale przecież - natychmiast polemizował ze sobą - ale przecież została dana mi szan-

    sa! Ja, Gustaw, sypiałem mianowicie z rodzicami w jednym pokoju do czterdziestego... comówię!, mam przecież dopiero trzydzieści pięć, więc nie do czterdziestego, a do piętnastegoroku życia! A zatem można chyba powiedzieć, że dana została mi szansa?

    - Ach, Gustawku, Gustawku, wieleż można rozprawiać o zmarnowanych szansach! Teoria

    zmarnowanej szansy czeka na swego epika, ale coś mi się widzi, że nie ty, nie ty nim bę-dziesz. Spójrz na sprawę nieco szerzej! Porzuć swój patologiczny egotyzm! Przecież nie ty

     jeden zmarnowałeś szansę, przecież nie ty jeden znalazłeś się w takiej sytuacji. Pomyśl, jak rozległa i wielowątkowa jest epika wspólnych mieszkań, izb i posłań. Pomyśl o innych!

     przypomnij sobie, jak swego czasu perswadowałeś Fatalnemu Aleksandrowi niejasne począt-ki ludzkości...

    Gustaw jednak zachowuje się tak, jakby przyglądał się rzeczywistości okiem człowiekarozważającego jej literacką przydatność, okiem praktyka, który wie, że najbardziej nawet wy-rafinowane uogólnienia idą w rozsypkę pod naporem byle jakich konkretów. Genesis w po-równaniu z zanurzonymi po pas w sednie rzeczy księgami rodzaju Józia Krzywonia, OlesiaSikory i Waldiego Kohuta okazuje się dziełem amorficznym, eksperymentalnym, nie wy-trzymującym próby czasu. Ach, jak daleko idące, jak obszerne i bezbrzeżnie boleśnie ekshi-

     bicjonistyczne wyznania mogliby oni spisywać.Józio Krzywoń, na przykład, pierwszy rozdział swojej szyderczej powieści autobiogra-

    ficznej mógłby rozpocząć od motywu pierzyny. Mógłby na kilku, kilkunastu, a jeśli starczy-łoby mu wewnętrznego żaru, to i nawet na kilkudziesięciu stronicach opisać wznoszące się aż

     pod sufit puchowe przykrycie państwa Krzywoniów. Pierzyna wznosiła się i opadała, falo-wała w nieregularnym transie, jej szamotanina stawała się z wolna szamotaniną zatrzaśnięte-go w śmiertelnej pułapce baśniowego smoka o coraz bardziej niepokojącym oddechu. Pań-stwo Krzywoniowie przestawali istnieć, a w każdym razie niesłychanie maleli i maleńcy ni-czym celuloidowe ludziki zdawali się spoczywać w samym sednie wnętrzności szalejącego

    lewiatana.Waldi Kohut, z kolei, mógłby bez trudu zebrać i scalić poniewierające się w trawie, w ło- pianach, pośród kaczeńców (kaczeńców Bieruta) ciemniejące kartki-epiLody opiewające nie-zwykłe upały lat pięćdziesiątych, zapach potu Emilki Kohutówny i zapach mydła, którym

     jego ojciec mydlił plecy pani Kohutowej. Namydlone i ze wszech miar epickie ciało paniKohutowej było osiągalne, pani Kohutowa tkwiła w lotnej bryle niczym prasłowiański owadw bursztynie, ale w każdej chwili można ją było stamtąd wyłuskać i żywą, ciepłą i ogromną dalej mydlić wspólnie z pracującym na kolei panem Kohutem.

    A spazm macochy Olesia Sikory? Jej krzyk ni to tchórzliwy, ni to wojowniczy, rozlegają-cy się w zupełnych ciemnościach mieszkania państwa Sikorów - ciemnościach rozjaśnianych

     jedynie blaskiem histerycznie pastowanych podłóg? Oleś Sikora nie opowiadał, nie snuł

     płynnych, nieporadnych anegdot, gdy przychodziła pora, gdy wybijała godzina kazirodczych

  • 8/13/2019 Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic

    18/69

    18

    narracji; chrząkał tylko, przybierał osobliwy wyraz twarzy i naśladował nocny skowyt swojejmacochy.

    Gustaw dopiero teraz widzi i słyszy tę scenę w jej pełnej krasie i gali. Głos Olesia Sikorynie ma wprawdzie nadzwyczajnej mocy, nie ściera na proch szkła, nie rozpruwa witryn jakotako zaopatrzonych masarni, brzmi jednak wystarczająco donośnie. I podsłuchany spazm je-

    go macochy wznosi się ponad bruk rozbijany pneumatycznymi młotami, ponad buńczuczne przemówienia Chruszczowa, ponad sygnał czasu i hejnał z wieży mariackiej.Gustaw dopiero teraz jest w stanie to wszystko docenić i przybrać w jasną, choć może nie-

    co nazbyt hieratyczną szatę słowną. Dopiero teraz rozumie, na czym polegała narracyjnasprawność jego szkolnych kolegów, dopiero teraz pojmuje szkolną zasadę eksponowania

     pojedynczego motywu pierzyny, mydła i krzyku. I teraz dopiero może rozpocząć swą szyder-czą autobiografię - mówić o tym, jak czuwał, jak wytężał słuch, lecz słyszał tylko regularneoddechy; jak wytężał wzrok, lecz widział tylko nieregularne zarysy mebli; jak napinał uwagę i wszystkie bez mała zmysły i jak zasypiał głuchym snem.

    Ponad ciemną otchłanią snu biegnie krucha kładka, chybotliwy przesmyk, który nie wia-domo jak przebyć - a prowadzi on wprost ku wyjaśnieniu tajemnicy.

    Ponieważ już słyszę salwę śmiechu, która ma nastąpić, przyspieszam, zmieniam radykal-nie kolor dziecinnego pokoju i mówię od razu, co trzeba powiedzieć:

    Gustaw nie był w stanie poznać swojego początku, ponieważ nad jego pamięcią i świado-mością raz po raz przetaczały się zielonobrunatne fale koktajlu Orinoko.

    Indiański koktajl Orinoko, wielki przysmak Gustawa, był mieszaniną (pół na pół) zioło-wego likieru z koniakiem albańskim. Te dwa trunki zawsze znajdowały się w domu. Likier sporządzała matka; był to jeden z jej rytualnych produktów (obok rolady z poziomkami, zupycebulowej i bitek wołowych). Koniak albański natomiast był domeną ojca. Kupowany nawypadek, gdyby ktoś niespodziewanie przyszedł, stał w kredensie - niejako w pogotowiu. Naogół nikt nie przychodził. Gdy jednak wyjątkowo ktoś zaszedł, ojciec nadawał swej twarzy

    wyraz zawsze przygotowanego na wszystko konesera, któremu nieobce są najwymyślniejszeformy życia towarzyskiego, i powściągliwie, choć nie bez oznak tryumfu tu i ówdzie eksplo-dującego w jego ruchach, wyciągał z kredensu kieliszki i butelkę.

    Gustaw mieszał oba trunki we wspomnianych proporcjach, wlewając je na przemian do butelki po oranżadzie, która w pewnym sensie stanowiła jeszcze jeden paradoksalny - składnik Orinoka.

    Czy trzeba być rasowym gdańskim epikiem, by wiedzieć jak na przełomie lat pięćdzie-siątych i sześćdziesiątych wyglądała butelka oranżady, jak była zamykana i jaki oranżadamiała smak i kolor?

    Gomułka na kolejnym plenum ostrzegał przed wilczą naturą imperializmu niemieckiegoalbo wygłaszał referat o trudnościach na rynku mięsnym i podnosił do ust szklankę z oranża-

    dą (matką herbavitu). Była to jego oranżada (kaczeńce Bieruta, oranżada Gomułki) - czuł jejmus, jej smak, jej lepkość; oranżada delikatną pozłotą maściła gardło pierwszego sekretarza.A osad znajdujący się na dnie, esencja cukru, czy lepiej: zielonkawy szkielet cukru, majaczą-cy we wnętrzu każdej butelki niczym profil miniaturowego żaglowca, stawał się jakby dodat-kowym składnikiem Orinoka; łagodził jego tropikalny zapach i smak i wpływał zapewne nakolor, choć Gustaw tego już nie wie.

     Nigdy nie widział, jaki jego Orinoko ma kolor, popijał zawsze wprost z butelki, butelkizaś dobierał wyłącznie z ciemnego szkła - łatwiej było je ukryć wśród zabawek. Powolnymruchem unosił szkło do światła, patrzył w zamyśleniu, jak pływają w topieli słodkowodne

     błyski, raczył się drobnymi łykami, mlaskał, wodził po podniebieniu językiem, po czym żułziarnka kawy i natkę pietruszki, by usunąć woń alkoholu.

    Wpatrywał się i wpatrywał w topiel Orinoka, i bawił się, sam się bawił w co najmniej pięćdziesięcioosobowy bankiet.

  • 8/13/2019 Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic

    19/69

    19

    Marsz, marsz, Polonia

    - One beautiful girl invited us to her flat. We should pay and go - powiedziałem, pilnie

    troszcząc się, by przenikające mnie uczucie ulgi i tryumfu nie ujawniły się w moim głosie, przeciwnie, starając się, by pobrzmiewało w nim podszyte roboczą rzeczowością znużenie. Nadając i moim gestom ten sam rzeczowy, roboczy, pozbawiony zbędnych elementów

    rytm, dopiłem to, co było do dopicia, i jąłem się szykować do otwarcia kolejnej stronicy ży-wota. Jąłem mianowicie chować do kieszeni papierosy i zapałki, a także sprawdzać, czy abyw ferworze kłębiących się w mej głowie niepewnych ciągów dalszych nie zawieruszył się gdzieś numerek upoważniający do odbioru pozostawionych w szatni palt. Odruchowo spraw-dziłem też kalendarzyk, okulary i klucze, i już miałem przystąpić do wykonywania sekwencjigestów pozornych, to znaczy, już miałem rozpocząć symulację wielostopniowego poszuki-wania pugilaresu, dbając by ruchy moje były ciut wolniejsze od ruchów szwedzkiego huma-nisty, który widząc, co czynię, winien rozpocząć poszukiwania swojego pugilaresu, gdy zo-

    rientowałem się, że nie tylko nie szuka on swojego pugilaresu, ale w ogóle nie podziela mo-ich przygotowań.

    - I am sorry, I am so tired - powiedział nagle, uśmiechając się przepraszająco.„Chyba nie na tyle, byś nie mógł sięgnąć do kieszeni po pugilares, sir”, pomyślałem jado-

    wicie, a na głos, rozkładając ręce w geście dobrotliwej bezradności, rzekłem:- Albo chce ci się dymać, albo jesteś so tired.- Yes, yes, very, very tired - Szwed rozpromienił się nagle w poczuciu niesłychanej ulgi,

     jaką daje świadomość, iż mimo wszystko zostaliśmy zrozumiani.Westchnienie, jakie wydobyło się z mej piersi, z pewnością było zbyt głośne.Siedzący przy sąsiednich stolikach handlarze banknotów unieśli głowy, w drzwiach wio-

    dących na zaplecze, skąd bił złoto-tłusty blask, ukazała się Iwona Goździk, a za panora-miczną szybą stado błotnych gołębi wzbiło się nad kamienną głowę poety.

    - Tired, tired - męłłem w ustach to słowo i ktoś niezorientowany mógłby pomyśleć, żeklnę, że przeklinam szwedzkiego humanistę, a przecież ja nie, ja wcale go nie kląłem. Słowo„tired”, owszem, w ustach i w myślach męłłem, nie była to jednak klątwa, a jeśli była, to na-der powierzchowna, ciało znużone może go i klęło, ale w duchu, w duchu przyznawałem murację. Miał on pełne prawo czuć się „very tired”; miał wszelkie dane, by czuć w kościachogrom odbytej wędrówki. Wszak przemierzyliśmy wzdłuż i wszerz nasze święte miasto,

     przebyliśmy wszystkie jego królewskie trakty, szliśmy krokiem szybkim, zewsząd zaś, zulicznych głośników i z otwartych okien, słychać było muzykę.

    Było tak, jakby na każdym rogu i balkonie, na Rynku, Plantach, Błoniach i na ruchomychstokach Kopca Kościuszki stały orkiestry dęte i ludowe. Słychać je już było w wyłożonym

     bordową wykładziną korytarzu hotelowym. Stąpaliśmy po nim ze szwedzkim humanistą izdawało się nam, że z zamkniętych apartamentów sączą się poranne audycje muzyczne. Gdy

     jednak; odprowadzani wzrokiem przez sprawiającego dwuznaczne wrażenie recepcjonistę,zbliżaliśmy się ku wyjściu, muzyka stała się coraz głośniejsza, a gdy znaleźliśmy się wresz-cie przed hotelem, ten nierzeczywisty akompaniament buchnął ze zdwojoną siłą.

    - Look at this field -  powiedziałem przekrzykując łoskot widmowych werbli i wskazującna Błonia - When Polish Pope was there, over one milion people gathered here.

    Psia, dzika trawa Błoń gięła się pod uderzeniami złodziejskiego wiatru.„Marsz, marsz, Polonia”, grały wszystkie orkiestry, a my ruszyliśmy ulicą Manifestu lip-

    cowego ku sercu miasta. Szliśmy szlakiem najświętszych pamiątek: przez ciemne planetykościołów, wiszące ogrody, niepewne wapienne zaułki. Mijaliśmy siedziby towarzystw

  • 8/13/2019 Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic

    20/69

    20

    krzewienia kultury, świeckiej i chrześcijańskiej, punkty skupu opakowań szklanych, lodo-wate garmażernie, pokryte masywnymi warstwami farb olejnych urzędy skarbowe.

     Na Szewskiej wprowadziłem go w ciemną otchłań bramy numer 7 i stłumionym głosemobjaśniłem, iż tu właśnie, exactly in this gate, in 1977, secret police killed a young man, stu- dent of Jagiellonian University.

    Wyszliśmy stamtąd i ruszyliśmy do Rynku. Skręciliśmy w prawo, po czym, nakazującmemu podopiecznemu bezwzględne milczenie, zaprowadziłem go do drink-baru „Vis à vis”. Nakazałem mu bezwzględne milczenie w obawie, iż wysiadujący tam handlarze bankno-

    tów, gdy tylko usłyszą obcy język, zaczną nas niechybnie nagabywać. Nie chciałem też za-kłócać mojego wizerunku anonimowego konsumenta. Albowiem ja, Gustaw, wtedy, w poło-wie lat osiemdziesiątych, w drink-barze „Vis à vis” zaspokajałem swą mało ekscentryczną 

     potrzebę anonimowości. Bywający w tym lokalu konfidenci uważali mnie za nie znanego imkonfidenta, handlarze banknotów - za nie znanego im handlarza banknotów, a Władysław M.,redaktor naczelny pisma literackiego (który wpadał tam codziennie) - za członka jakiejś nieznanej sobie Podstawowej Organizacji Partyjnej.

    Wprowadziłem tam szwedzkiego humanistę i między kolejnymi łykami koniaku albań-skiego szepnąłem mu do ucha, iż znajduje się w lokalu, który stanowi point in which agents of the secret police meet their confidents.

    Pokiwał w milczeniu głową i choć paliła go ciekawość, nie śmiał się rozejrzeć. Bał się.Sądził, iż cokolwiek uczyni, wyda się to podejrzane, a wtedy agents wylegitymują go, wy-

     prowadzą, a po chwili zatrzasną się za nim drzwiczki fiata o fałszywych numerach i na wieki przepadnie w archipelagu komisariatów - niczym jego rodak, Raul Wallenberg.

    Przecięliśmy Rynek i doszliśmy do zielonej studni, do której parę lat temu przykuł się łań-cuchami, a następnie oblał benzyną i podpalił an old man.

    - Look at this water pomp -  powiedziałem z cmentarną intonacją - In 1980, an old manmade auto-da-fé here for the political reasons.

    Potem prędkim jak strzała tramwajem pojechaliśmy do Placu Centralnego i tam, podmrocznym jak dzieje rewolucji obeliskiem, starałem się Szwedowi wytłumaczyć, iż a few  years ago, under this monument to Włodzimierz Lenin, some people made an explosion but they were not so good in their work and finally only one Lenin's leg was partly destroyed.

    Znów kiwał głową i sfotografował pomnik Ilicza ze wszystkich stron, a ja, rozochocony,że idzie mi tak dobrze, postanowiłem zaprowadzić go jeszcze na miejsce śmierci of one yo- ung worker,  postanowiłem odnaleźć to miejsce, na którym, jak mówi poeta, „zdziwione,chłopięce ciało wyprężyło się rozprute ołowiem”. Bo tak jak znałem wiersz poświęconyczłowiekowi, który się spalił przy studni, tak znałem i wiersz poświęcony temu, który zginąłw tym miejscu. „Stoi to miasto jak niewidzialna zasłona łzawiącego gazu”; „największy ry-nek starej Europy, mglisty poranek, głosy są jeszcze niepewne”. Mogłem powtarzać wers po

    wersie, wiersze, owszem, znałem, ale, niestety, nie panowałem nad wszystkimi realiami to- pograficznymi.Chciałem zaprowadzić Szweda na miejsce kolejnej kaźni, lecz szkopuł w tym, iż nie mia-

    łem pojęcia, gdzie to właściwie jest, gdzie znajduje się legendarny chodnik.„Co robić, co robić?”, myślałem gorączkowo, a raczej nie myślałem, bo właśnie zupełnie

    nie myśląc odbiłem od Placu Centralnego w boczny prospekt.Szedłem szybciej niż zwykle, doszliśmy wkrótce do skrzyżowania, patrzę, co to za skrzy-

    żowanie, a to, ni mniej, ni więcej, tylko skrzyżowanie Związku Młodzieży Polskiej i Komu-nistycznej Partii Polski. „Zbyt piękne, żeby było prawdziwe”, myślę, „kto uwierzy, aby yo- ung Polish worker  poległ akurat na rogu ZMP i KPP?” Ale rozglądam się wkoło i stwier-dzam, że nie jest całkiem tragicznie. Bo widzę jakieś neutralne ideologicznie obiekty, jak 

    Apteka, pawilon „Praktyczna Pani”, czy szyld z masywnym napisem „Sprzęt Rehabilitacyj-ny”. A zatem nie jest źle.

  • 8/13/2019 Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic

    21/69

    21

    - Tu - mówię do szwedzkiego humanisty - tłumy złaknione wolności, young workers fromHuta Lenina, a tu - kieruję rękę w drugą stronę - zmotoryzowane oddziały, troops of very brutal police. - Szkicuję przed nim ruchy fantastycznej demonstracji: okrzyki, pieśń niczym

     powietrzna machina dźwiga się w górę, rychło spadają na nią i oplątują jej wioliny wodnewęże. - We start to escape from here - pokazuję Szwedowi i skręcam w ZMP

    I skręciliśmy w ZMP, i ruszyliśmy szybszym krokiem niż jest to przyjęte w takiej sytuacji,ruszyliśmy bowiem szybko, jakby lada chwila nasz przyspieszony krok miał się przeistoczyćw spazmatyczny bieg prawdziwych uciekających. Lecz nie, zatrzymałem się niebawem przytrawniku (ktoś niedawno akurat skopał tam kawałek ziemi).

    - Tu - powiedziałem - tu właśnie zginął young worker.Szwed jakoś bez wiary patrzył na mnie i bez poprzedniego entuzjazmu, zmęczenie dawało

    znać o sobie, ja też, szczerze mówiąc, skonany już byłem, ale co robić, co robić, gościnnościświęte prawa, święte prawa, czym chata bogata...

    Wykrzesałem z siebie resztkę sił i, tak jak umiałem, odegrałem przed szwedzkim humani-stą scenę śmierci. I padłem śmiertelnie ranny na skopaną ziemię, i podniosłem się, i ubranie z

     podeschniętej ziemi łatwo oczyściłem, i wyjąłem z kieszeni dwa znicze, i czujnie rozglądającsię wkoło, wyjaśniłem Szwedowi, że Służba Bezpieczeństwa nieustannie uprząta nieustannieskładane tu kwiaty i znicze - dowody pamięci.

    Szwed wydobył z kieszeni i wręczył mi masywny, żółto-niebieski długopis. Może chciał, by mu naszkicować plan sytuacyjny albo zapisać nazwisko - name of the young worker? Amoże po prostu chciał mnie tym, co miał pod ręką, wynagrodzić za udany pokaz? Nie było

     jednak czasu, by się dopytywać ani by dziękować: daleko, w głębokiej jeszcze perspektywie prospektu pojawiły się dwie postaci, które niewątpliwie służbowym, bo przesadnie majesta-tycznym krokiem szły w naszym kierunku.

    „Nie, to niemożliwe”, pomyślałem, „żebym chcąc nie chcąc trafił na miejsce męczeństwa. Niemożliwe, a może jednak możliwe? Gdziekolwiek więc staniesz na tej naszej ziemi, tam

     pod twoją stopą prochy umęczonych?”- Wherever you stay here... - podjąłem rozpaczliwą próbę filologicznego przekładu ostat-niego pytania, ułożonego mimowolnie w rytmie czterostopowca amfibrachicznego, lecz niedokończyłem jej. Nie było czasu. Para mężczyzn zbliżała się nieomylnie w naszą stronę.

    Dałem Szwedowi do zrozumienia, że lada moment, może być gorąco, situation will beco- me very very hot.

    Zapaliliśmy znicze i pierzchliśmy stamtąd niczym widma powstańcze.

    Two Protestants at the heart of Roman Catholic Poland 

    - We are two Protestants at the heart of Roman Catholic Poland. Yes, yes, we are two Protestants at the heart of Roman Catholic Poland Two Protestants at the heart of RomanCatholic Poland, we are... - powtarzał raz po raz jakby w zatraceniu i przepijał nie tylko jużdo mnie, ale do wszystkich siedzących przy sąsiednich stolikach, i do Iwony Goździk, i dosunących za panoramiczną szybą przedstawicieli naszego w dziewięćdziesięciu z górą pro-centach katolickiego społeczeństwa.

    Po raz pierwszy wygłosił to zdanie na Grodzkiej. Mijaliśmy akurat nasz kościół -zamknięty i jakby cofnięty w głąb ulicy, jakby nieco zamaskowany parkanem i barykadą zieleni. Można było odnieść wrażenie, iż jego powściągliwa architektura cofa się przed falą nietolerancji i prześladowań. A przecież ta szara ściana winna raczej w owym czasie wysu-wać się, wręcz napierać, choćby i miała zablokować ruch uliczny. Kościół ewangelicko-augsburski przy ulicy Grodzkiej winien w tym czasie, niczym las Birnam, posuwać się na-

  • 8/13/2019 Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic

    22/69

    22

     przód. W połowie lat osiemdziesiątych bowiem, my, ewangelicy, po wiekach niedoli, docze-kaliśmy wreszcie tolerancji, zrozumienia i akceptacji.

    Chciałem opowiedzieć o tym szwedzkiemu humaniście. Chciałem opowiedzieć mu o bli-skich i wieloznacznych związkach ewangelików z komunistami. I chciałem mówić o tymwszystkim tonem szyderczym: przybrawszy faryzejski ton niby-prostaczka opowiadać, na

     przykład, jak zmienia się twarz naszego najprzewielebniejszego księdza biskupa, gdy siada po prawicy Jaruzelskiego. Chciałem, ale nie uczyniłem tego. A nie uczyniłem, ponieważ po-czułem nagle na sobie ciężki jak Postylla Domowa wzrok starych ewangelików.

    „Co oni by na to powiedzieli, Gustawie?”, pomyślałem. „Co zrobiliby wszyscy starzyewangelicy, spoczywający na pięknie położonym cmentarzu na czeskiej granicy? Prezbite-rzy? Członkowie rad parafialnych? Księża pastorzy? Frank, Fiszkal, Wantuła, Szeruda? -Polska ginie między młotem komunizmu a kowadłem katolicyzmu przypomnieliby mi po raztysięczny odwieczną maksymę-przestrogę. Na ich czoło, niczym starosta weselny, wysunąłbysię dziadek Pustówka i powtórzyłby dobitnie: Polska ginie pomiędzy młotem komunizmu akowadłem katolicyzmu - silnie akcentując każde słowo zwyczajem ludzi, którzy na co dzieńmówią gwarą, po czym odwróciłby się i odszedł, wiodąc ich wszystkich z powrotem w kie-runku granic Księstwa Cieszyńskiego”.

    I o tym chciałem wtedy powiedzieć Szwedowi. Chciałem zwłaszcza przytoczyć mu owo bojowe zawołanie, czy też magiczne zaklęcie polskich protestantów o Polsce ginącej pomię-dzy..., ale zapomniałem, a raczej po prostu nie wiedziałem, jak jest po angielsku „kowadło”.„Between hammer a czym my giniemy?”, myślałem gorączkowo.

    Działo się to w dalszym ciągu pod naszym kościołem. W dalszym ciągu mijaliśmy naszkościół - jak mówią bracia katolicy: „kościół Świętego Marcina”, co zresztą zgodne jest z

     prawdą, bo dziwnym, a może i boskim trafem nosi on imię naszego reformatora, doktoraMarcina Lutra. Tyle że my nie dodajemy tego imienia do nazwy, my tak naszego kościoła nienazywamy. W ogóle nie określamy naszych kościołów podpierając się imionami świętych,

    którzy są ich patronami, nie jest to w naszym zwyczaju. I nie chodzi tu nawet o to, że my przecież nie uprawiamy kultu świętych (rzecz oczywista i powszechnie znana: Pismo nigdzienie mówi, by uprawiać kult świętych, a zwłaszcza oddawać cześć obrazom), lecz tylko i wy-łącznie o to, iż w Polsce, w każdym mieście, w największych i pomniejszych (nawet na Ślą-sku cieszyńskim, gdzie naszych współbraci żyje najwięcej: w Cieszynie, Skoczowie, Ustro-niu i Wiśle), nasz kościół jest zawsze jeden - jeden kościół ewangelicki. Nie ma więc potrze-

     by, by jeszcze w jakiś dodatkowy sposób go wyróżniać, choćby i imieniem patrona.Może inaczej jest w krajach, w których ewangelicy stanowią większość lub w których żyją 

    sami ewangelicy. W tych mitycznych krajach, o których słyszałem jeszcze w szkółce nie-dzielnej. Na przykład, w Szwecji.

    „Ciekawe, jak u nich wygląda pod tym względem norma językowa?”, złość z powodu

    niemożności przełożenia porzekadła o młocie i kowadle z wolna mi mijała.- Szwedzie, jak ci się wiedzie? - zażartowałem niespodziewanie dla samego siebie i dzi-

    wiąc się własnej ekscentryczności.Spojrzał na mnie pytająco.- Szwedzie, jak ci się wiedzie? - powtórzyłem z filuternym akcentem.Zatrzymał się, a jego brwi uniosły się jeszcze wyżej. Z całą pewnością nie był podobny do

    żadnego ze znanych mi z fotografii Szwedów. Nie dość na tym. Poszerzywszy znacznie za-kres moich spostrzeżeń dotyczących jego wyglądu, zaryzykowałbym wręcz twierdzenie, iżnie był też podobny do żadnego z zapamiętanych przeze mnie w dzieciństwie szwedzkich

     pastorów, którzy przyjeżdżali niekiedy do Wisły z okazji rocznicy założenia naszego kościoła

    A przecież, gdyby nie to, gdyby nie to, że nie był podobny do żadnego z zapamiętanych przeze mnie w dzieciństwie szwedzkich pastorów, z pewnością i śmiało mógłbym go do nich

  • 8/13/2019 Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic

    23/69

    23

     porównać, bo było dla mnie jasne, iż od dziecka musi on wiedzieć, kto się urodził w Eisle- ben, kto przybił tezy i spalił bullę, i co się stało w Augsburgu, Wartburgu i Wormacji; i umiezaśpiewać hymn: „Warownym grodem jest nasz Bóg”; i ma w domu konfirmacyjną fotogra-fię i Biblię z dedykacją pastora; i na pewno odczuwa tę kacerską tęsknotę, by zażegnywaćfenomen obojętności świata wyłącznie za pośrednictwem rzymskich katoliczek.

    Byłem o tym wszystkim głęboko przekonany, choć jeszcze nie zamieniliśmy na ten tematsłowa. Wyznanie, które nas łączyło, a ściślej moje wyznanie, iż jestem tego samego wyzna-nia co on, miało być mistyczną niespodzianką, którą dlań szykowałem.

    Zresztą może nie okazałoby się ono wcale niespodzianką. Wszak kiedy zwiedzaliśmy ko-ścioły, miał wiele danych, aby się zorientować, że jego przewodnik, Gustaw, nigdzie, ani uŚwiętej Anny, ani u Świętego Andrzeja, ani nawet w Mariackim, nie zachowuje się z wła-ściwą katolikom swobodą i naturalnością: nie zanurza palców, nie żegna się, nie porusza się 

     pewnie jak w miejscu doskonale mu znanym, a nade wszystko nie klęka przed ołtarzem; przeciwnie, że jest jakby skrępowany i spięty. Istotnie, szwedzki humanista mógł to wszystkozauważyć, lecz mógł też tłumaczyć to sobie przesadną gościnnością, która nakazuje, by wkażdej sytuacji podporządkowywać się gestom gościa; albo tym, że ma po prostu do czynie-nia z wychowanym na Kołakowskim ateuszem; zresztą - mógł nic nie zauważyć. Wszystko

     jedno.- Szwedzie, jak ci się wiedzie? - po raz trzeci, tym razem już po cichu, właściwie mamro-

    cząc, powtórzyłem swój względnie zabawny figiel, po czym nadając głosowi barwę, jaka przystoi prawdziwie protestanckiemu dialogowi, zapytałem: -Are you a Protestant? 

    - Of course - odparł - like all in Sweden.-Me too - powiedziałem - ja również jestem protestantem.-Ah yes - przyjął moje słowa bez zdziwienia, po czym pokiwawszy w zadumie głową, do-

    rzucił nieomal wesoło: so, we are two Protestants at the heart of Roman Catholic Poland - idziarskim ruchem sięgnął do barwnej torby plastikowej, z której wydobył masywną tabliczkę 

    szwajcarskiej czekolady. - Take it - powiedział wręczając mi ją.Przez chwilę zastanawiałem się, gdzie ją schować: do płaszcza, marynarki, czy też za pa-zuchę, a wyglądało to rak, jakbym w samym sobie szukał jakiegoś szczególnego miejsca. Su-nąłem szwajcarską czekoladą wzdłuż ciała niczym wykrywaczem zła (albo dobra, alboukrytych dolegliwości). Zasłaniałem czułe punkty, znajdowałem czułe punkty i, rzecz cieka-wa, choć natrafiałem przy tej okazji na punkty wrażliwe pod względem wyznaniowym, zda-rzało się to rzadko. Były one bowiem rozsiane po całym ciele raczej przypadkowo i spora-dycznie, niczym zbory ewangelickie. Nie ulegało jednak wątpliwości: gdy cień szwajcarskiejczekolady spoczął na mojej wątrobie, przypomniały mi się wszystkie ewangelickie książki znaszej biblioteki.

    Ojciec, gdy zostawał sam, chował je starannie w drugim szeregu, co jasno dowodziło, iż

    odwiedzające go kobiety, były katoliczkami. Zostawał sam podczas wakacji.Pamiętam upalne sezony, na które wyjeżdżaliśmy z matką nad morze, wydając samotnegoojca na pastwę, rzecz jasna, oszałamiających, skwarnych dni letnich.

    Po powrocie nasz wielki pokój dalej był pełen ciemnego, lipcowego powietrza. I zdawaćsię mogło, że ojciec przez kilka tygodni nie zmienił nawet pozy w fotelu, że dalej czyta tensam numer «Głosu Ziemi Cieszyńskiej», że dopija tę samą szklankę piwa.

    Matka w letniej granatowej sukience w białe grochy stoi w progu i w milczeniu spoglądana pozorną stabilność świata. Na olbrzymi owalny stół, na podwójne małżeńskie łoże na ra-dio, lustro, zegar i szafę. W powietrzu nie unosi się już zapach katolickich perfum, nigdzienie widać śladów watykańskiej szminki. Żadna z tych pozbawionych śladu ekumenizmu„rzymianek” nie zapomniała spinki do włosów. I jedyna zmiana, jedyny ślad zamętu to poło-

    żenie naszych kancjonałów i katechizmów, wstydliwie poukrywanych za świeckim parawa-nem.

  • 8/13/2019 Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic

    24/69

    24

    Matka nawet nie rozpakowuje walizek. Wiedziona plażowym nawykiem przebiera się wkostium kąpielowy i zaczyna przywracać ład pomiędzy książkami. Śpiewniki, kalendarze,Mały i Duży Katechizm, Nauka Konfirmacyjna, Postylla Domowa, Porządek Kościelny Wa-cława Adama, Luter w drodze do narzeczonej, Zwięzłe wiadomości z historii Kościoła chrze- ścijańskiego, Wisła - wieś slowiańsko-ewangelicka, Czem ewangelicyzm dla Polski jest,

    czem być powinien Pawła Hulki Laskowskiego, Wprowadzenie do dogmatyki ewangelickiej,Życie i działanie doktora Lutra z dodatkiem opisu pomnika Lutra w Wormanyj, Historia Ko- ścioła, Teraz albo nigdy... - obnażone ramiona matki raz po raz unoszą się w górę, sięgają wgłąb i wszystkie te książki powracają na swoje miejsce.

    Ewangelicy powracają do swoich cudem ocalałych świątyń.Rozgrzane nieoczekiwaną gimnastyką ciało pachnie olejkami do opalania i zapach ten na

    zawsze łączy się z zapachem protestanckich broszur.

     Index adulterarum

    Stałem przy automacie telefonicznym, opierałem się oń, chłodziłem na jego pancerzu roz- palone czoło i gorączkowo kartkowałem mój kalendarzyk. Wodziłem po dobrze mi znanymściegu cyfr i liter radosnym spojrzeniem upojonego swymi wyczynami autora i nabierałemcoraz radykalniejszej pewności, iż zapisane tam adresy i telefony s adresami i telefonami bi-

     blijnych wszetecznic.Ścieg cyfr i liter dobrze był mi znany, choć niektóre imiona i numery nie wiedziałem, co

    znaczą. Moja ręka, gdy je zapisywała, wieść musiała zdumiewająco samodzielny żywot. Nie byłem pewien, czy pod zgubną datą 9 czerwca, pod literami c d e f g h, zapisałem adres mło-dego poety, który darzył mnie cały wieczór sekretami swej pięknej duszy, numer telefonu

    kloszarda wiecznego tułacza, z którym raczyliśmy się koniakiem Hennessy na trawniku wcieniu kombinatu imienia Lenina, czy zaszyfrowane dane uroczej barmanki.Przeglądałem kalendarzyk, zastanawiałem się, kto na dobrą sprawę wchodzi w grę, i przy-

     pominały mi się wielkie chwile mojej, Gustawa, samotności.Ilekroć zostawałem sam, ilekroć Pan ofiarowywał mi chwile wielkiej samotności, ilekroć

    zatem Emilka wyjeżdżała na kursy doskonalenia zawodowego, ustawiałem obok szafki na bieliznę, na której stał telefon, wygodny taboret, na samej szafce zaś - popielniczkę, zapałki,kieliszek, butelkę koniaku albańskiego i ogromny garnuszek miętowej herbaty, i - dzwoni-łem. Dzwoniłem, gdzie popadnie. Jak w transie wykręcałem numery, jak w tańcu obracałemtarczą. Rozpaczliwie przegrzebywałem mój kalendarzyk, dzwoniłem bez końca, przerywałem

     jedną rozmowę, aby zacząć następną, na ślepo wykręcałem numer za numerem, aż czułem się 

    w jakiejś chwili - w ostatniej, przedsennej chwili - niczym słynny z narkotycznych, nocnychtelefonów poeta Broniewski.Przyciskałem słuchawkę do ucha i czułem, że tęsknię za sporadycznymi chwilami wielkiej

    samotności. O ileż milej byłoby przecież s i e d z i e ć, siedzieć przy szafce na bieliznę, i tamrozpalać w sobie dalekosiężne pożary i natychmiast je gasić, gasić wielkimi haustami, pocią-ganymi z garnuszka. Byłoby milej, lecz w końcu i tu całkiem niezłe perspektywy rozpoście-rały się przed nami, wcale piękna literatura. Doktorantki i asystentki, studentki, barmanki,świetliczanki i okularnice - wszystkie spowite nimbem dławiącej dwuznaczności. Kalenda-rzyk „Domu Książki” zaczynał pachnieć niczym przypadkowe perfumy i trzeba było tylkoostatecznie ustalić, kto oprócz Joli Łukasik wchodzi jeszcze w grę - do kogo zadzwonić i ko-go zaprosić?

  • 8/13/2019 Jerzy Pilch - Spis cudzołożnic

    25/69

    25

    Kląłem chwilę, w której szwedzki humanista zapragnął kobiecego towarzystwa. Kląłem tę chwilę, choć jego pragnienie mogło nie być podszyte ubocznymi myślami. (Kobiecość - jak 

     powiada Gombrowicz - nawet bez ubocznych zamiarów, nigdy nie zawadzi.) Kląłem tę chwilę, lecz przecież człowiek nie jest w stanie wybrnąć z osaczających sprzeczności. Z jed-nej strony więc kląłem, a z drugiej - nuciłem do słuchawki pierwsze takty szaleńczego songu

    sutenerów. Nuciłem i układałem powoli listę koleżanek. Spisywałem na pergaminie nieosią-galny index adulterarum - spis cudzołożnic.- Do kogo moglibyśmy zadzwonić, Gustawie? - zwracałem się do siebie w liczbie mno-

    giej, bo trans narracyjny, który znów mnie ogarniał, przybrał tym razem formę pluralisu. - Dokogo jeszcze moglibyśmy zadzwonić? Uporządkujmy kandydatki, Gustawie.

    Przemawianie do siebie w liczbie mnogiej, choć, przyznać trzeba, nieco kłopotliwe, sta-nowiło jednak spełnienie moich marzeń i zaklęć. Toteż nie uskarżałem się. Ileż razy zaklina-łem wszystko, co mnie otaczało: „przemów!” Ileż razy zaklinałem moje spodnie: „przemów-cie!” Moją koszulę. Moją marynarkę. Mój wstyd: „przemów, wstydzie!” Zaklinałem wszyst-ko, co miałem pod ręką. Błagałem: „Mów, mów, herbato, cytryno, szklanko! Mów, zeszycie,ołówku, gumko! I ty mów, kłaczku wydłubany z głowy!” I zaklinałem tak długo, że miałemteraz prawo pomyśleć: „Wypełniło się, zostały spełnione wszystkie moje zaklęcia, dokonałosię”. I wszystko, co mnie otaczało, i wszystko, co było we mnie, zabrało głos, i rozległy się donośne trąby i fanfary pluralis maiestatis.

    My, Gustaw, staliśmy przy automacie telefonicznym, wykręcaliśmy numer po numerze i próbowaliśmy definitywnie ustalić, kto jeszcze oprócz Joli Łukasik wchodzi w grę.

    Szpetna Czarnulka! W pierwszej kolejności wchodzi grę Szpetna Czarnulka, czuwającanad księgozbiorami w czytelni pracowników naukowych Biblioteki Jagiellońskiej. Tak.Szpetna Czarnulka z pewnością bez szemrania spełniłaby każde nasze żądanie. Z niemym

     posłuszeństwem odgadłaby nasze najsekretniejsze myśli. Dalej, doktor Agata Tłamsik. Dalej,Iza Gęsiareczka - ach, Iza Gęsiareczka i jej przetykany złotą nitką kostium kąpielowy! (Epi-

    fanie upału, pierza i języków obcych.) Dalej. Dalej, ruda portierka z domu studenckiego„Orzeł”, czemu nie, możemy zadzwonić. Dalej, Maria Magdalena Zgółka, żona doktoraZgółki. Historia wyszukana, choć w istocie prosta. Opowiemy ją, tak, opowiedzmy ją na-tychmiast, niech ukoi skołatane nerwy.

    Maria Magdalena Zgółka od zawsze budziła nasze pożądanie. Ubierała się w luźne, ob-szerne suknie, zawoje, woale. Szaty te, ciemne w tonacji, wzmagały epikę jej ciała. Zdawałosię, że wystarczy unieść siedem sukien, siedem zasłon, że ona sama niczym oślepiająco białaarka albo syrena lada chwila wypłynie z osaczających ją sieci ciemnych cottonów, jedwabi.Jej ciało świeciło przez suknie, garsonki, golfy. Każdy, kto poczuł na sobie blask tego ciała,

    doświadczał męki piekielnej.Ja, Gustaw, próbowałem się broni�