Jerzy Oczepko Igranie z losem
-
Upload
stowarzyszenie-elektrykow-polskich-centralny-osrodek-szkolenia-i-wydawnictw -
Category
Documents
-
view
229 -
download
4
description
Transcript of Jerzy Oczepko Igranie z losem
1
Jerzy Oczepko
IGRANIE
Z LOSEM
_____________________________________________________________________________
Warszawa 2012
2
Copyright by Jerzy Oczepko 2012
All rights reserved
Projekt okładki: mjr pil. Witold Wroński
Skład i łamanie: Andrzej Cichowicz
Serdeczne podziękowanie za wniesienie merytorycznych uwag do książki pt.: „Igranie z losem”
Prof. dr hab. Edwardowi Popiołkowi
Płk dr pil. St. Zbigniewowi Wdowczykowi
Płk dr pil. Stanisławowi Bahłajowi
3
Od autora
„Igranie z losem”― to nic innego jak balansowanie na krawędzi
przepaści. Mała nieuwaga mogła spowodować niewyobrażalne
dotkliwe skutki ― włącznie z utratą życia. Aby przeciwstawić się
nieszczęściu, należało być czujnym i wyjątkowo doświadczonym
„akrobatą”
Latanie ― to wielka życiowa pasja, która jest zakorzeniona w
świadomości człowieka od wieków, ale ― dla niejednego „IKARA” miała
katastrofalne skutki.
Zaskakujące zagrożenia towarzyszyły i moim lotniczym przygo-
dom. Gdyby nie opanowanie, lotnicza wiedza i zdobyte podczas
szkolenia umiejętności praktyczne ― nieraz mogłoby dojść do najgor-
szego. Tak się jednak nie stało, co poczytuję sobie za szczęśliwy zbieg
okoliczności.
Podejmując wewnętrzną walkę z klaustrofobią, nie podda-
wałem się, zawsze miałem nadzieję na zwycięstwo. A momentem
przełomowym było: zamiana myśliwców odrzutowych na śmigłowce.
Ten kolejny krok w lotniczą przygodę, dokonał zasadniczej przemiany i
uzdrowienia mojej nienajlepszej psychiki. Po pewnym czasie, zaczęły
wracać: równowaga i chęć do latania.
Teraz ― pomimo, że aktywny tryb życia lotnika mam już poza
sobą ― jestem szczęśliwy i usatysfakcjonowany. Obecnie, mogę z
podniesioną głową patrzeć wstecz, na moje lotnicze dokonania.
Wszystko zaczęło się od impulsu. W moim przypadku, był to
cytat nieznanego mi autora, o interesującej filozoficznej treści: „Jeśli
trzymasz wspomnienia z przeszłości, z każdym dniem umierasz po
trochu.”
Myśl zawarta w cytacie tak mnie zainspirowała, że zacząłem
4
zastanawiać się, co z tym fantem zrobić? ― Czy własne wspomnienia
trzymać w pamięci, aż umrą naturalną śmiercią? ― Czy tak, jak to
czynią osoby bardziej ambitne i podzielić się nimi w formie jakiejś
publikacji. W odniesieniu do mnie, ambicja nie jest czynnikiem domi-
nującym. Bardziej kieruję się chęcią przedłużenia sprawności fizycznej i
umysłowej, niż prezentowania dumy czy zarozumiałości.
Mam nadzieję, że wspomnienia, którymi pragnę się podzielić
z czytelnikami, spisane na kartach tej książki, będą godne uwagi nie
tylko dla kolegów ― pasjonatów lotnictwa, czy osób profesjonalnie
związanych z lotnictwem, ale, być może i dla tych czytelników, którzy z
lotnictwem nie zetknęli się osobiście.
Polatajmy więc wspólnie, na fali wspomnień i emocji związanych
z lataniem.
Nie ukrywam, że zawód pilota ― to fascynujące i piękne zajęcie,
pozwalające oglądać świat zupełnie z innej perspektywy. Z dużych
wysokości można obserwować Ziemię pod różnymi kątami, a linia
horyzontu ― zdawać by się mogło ― nie mieć ostatecznego końca.
Natomiast duże przestrzenie na powierzchni Ziemi, stają się coraz
mniejsze, aż w końcu rozmywają się. Im wyżej wznosimy się, tym
nieboskłon pozornie oddala się od Ziemi, a jego jasno niebieski kolor
ciemnieje, przemieniając się w granat, aż w końcu zostaje czarny ― jak
atrament. Gwiazdy widziane w dzień, świecą coraz jaśniejszym
blaskiem, tylko kabina pilota pozostaje w intensywnym świetle
promieni słonecznych. W tej krótkiej chwili, czujesz się panem
przestworzy i jednocześnie maleńkim ziarenkiem tego pięknego świata.
Zawód pilota wymaga pewnych wyrzeczeń, a nade wszystko
odpowiednich predyspozycji psychofizycznych. Oprócz oczywistych
wymagań, należy mieć i rozwijać talent, by wyrastać ponad przecię-
tność, co daje zadowolenie, satysfakcję i aspiracje zawodowe.
Wspomnienia moje dotyczyć będą lat młodości, okresu wielkiej
pasji do latania na samolotach myśliwskich i później helikopterach.
Wszystkie przedstawione zdarzenia i epizody były jak najbardziej
prawdziwe, ponieważ dotyczyły mnie i osób najbliższych. Związane były
z moją zawodową marszrutą poprzez trzy największe miasta Polski, a
5
także i inne miejscowości, które zasługują w mojej pamięci na nie
mniejszą uwagę.
Z całą pewnością i przekonaniem mogę powiedzieć, że najwięk-
sze przyjaźnie i sympatie rodziły się we wczesnej młodości, a szcze-
gólnie tam, gdzie życie i warunki bytowe były trudne, gdzie ludzie
wspierali się w chwilach zwątpienia i pomagali sobie nawzajem. Zielone
garnizony były tego przykładem.
Były też przeżycia dramatyczne i tragiczne. Najboleśniej przeży-
wałem śmierć kolegów, którzy z własnych lub niewyjaśnionych
przyczyny tracili życie, pozostawiając rodziny i przyjaciół. Ze strony
władz, rodzinom słano kondolencje i urządzano uroczyste pogrzeby, a
nam kolegom pozostawał żal i rozgoryczenie. Jednak pasja do latania
zwyciężała, pomimo, że za drobne przewinienia karano nas podwójnie:
po linii służbowej i partyjnej.
Na szczęście były też inne chwile, wynikające z obowiązku służby,
które sprawiały nam prawdziwą satysfakcję. Właśnie tam, w przestwo-
rzach, czuliśmy prawdziwy urok podniebnych wojaży. Zafascynowani
prędkością, wysokością i coraz mocniej pulsującą krwią, to było to, na
co czekano każdego dnia lotnego. Nie było rzeczy ważniejszych od
latania. Latanie wciągało jak narkotyk i było wartością nadrzędną, z
którą nie da się dyskutować. Pilot dysponował nie tylko maszyną, ale
także swoją osobowością, która w tych krótkich podniebnych chwilach,
przedstawiała największą wartość. Nie byliśmy aniołkami, jak niektórzy
powiadali, wiele naszych poczynań należy poddać surowej ocenie, ale
czasu nie da się cofnąć.
Patrząc z perspektywy na minione lata, nasuwają się pytania:
― czy wszystko co zrobiliśmy, było sensowne i miało wystarczające
alibi w oczach opinii?
― czy można było uniknąć błędów, popełnianych podczas służby?
― i czy można było torować drogę do wyróżnień i wcześniejszych
awansów, kosztem sprzyjających okazji? ― Moja odpowiedź jest
zawarta w treści niniejszego opowiadania. Opisy zdarzeń dotyczą tylko
okresu służby wojskowej, począwszy od zgłoszenia się na ochotnika do
lotnictwa, do czasu rozwiązania stosunku służbowego z wojskiem i
6
obejmują lata 1952 – 1985.
Jeśli moje wspomnienia zaciekawią kogokolwiek ― uznam to za
wielki sukces i wyróżnienie, a być może sięgnę do wspomnień z
siedemnastoletniego okresu pracy w Aeroklubie Polskim.
Decyzję odkładam na później, zależeć będzie od akceptacji kolegów i
czytelników. Natomiast, obecnie pragnę skupić się na sprawach dużo
wcześniejszych, które zadecydowały o mojej karierze pilota wojsko-
wego. O tych niezapomnianych wydarzeniach w bliskości z najnowszą
ówczesną techniką, chciałbym drogi Czytelniku Ci opowiedzieć.
Książka ta, nie jest źródłem historycznych faktów, lecz
osobistych doświadczeń i wybiórczych wspomnień z okresu mojej
lotniczej biografii ― pilota wojskowego. Oparta jest na
subiektywnych odczuciach i spostrzeżeniach. W związku z tym,
mogą pojawić się nieścisłości co do interpretacji niektórych
zdarzeń i czasu, za co z góry przepraszam.
Ppłk inż. pil. w stanie spoczynku Jerzy Oczepko
51
konsekwencji. Jednak tym razem, lot zakończył się pomyślnie. Całe
szczęście, że nikomu nic się nie stało, a samolot za kilka dni znów
będzie gotowy do lotu.
Jak mi wiadomo, takie niedoróbki zdarzają się bardzo rzadko.
Być może, był to jedyny przypadek, który miał miejsce w lotnictwie.
Przerwany start
Ostatnie dni marca 1956 roku, jak na tę porę, były wyjątkowo
gorące. Temperatura w dzień przekraczała dwadzieścia pięć stopni
Celsjusza, jak to czasami bywa w środku lata. Wszyscy byliśmy
zadowoleni z nastania ― ciepłych, słonecznych dni.
Korzystając ze sprzyjającej aury, chodziliśmy do połowy
rozebrani, rozkoszując się promieniami marcowego słońca. Po
zimowym okresie wegetacji, nastały dni pełne optymizmu i dobrego
nastroju. Szczególną uwagę zwracaliśmy na swoje blade twarze.
Wszystkie czynności dokonywane z naszej strony miały na celu,
przypodobać się panienkom, przynajmniej po zewnętrznej stronie
naszej powierzchowności, więc smażyliśmy się na okrągło.
Z opowiadań tubylców dowiedzieliśmy się, że marcowe dni
bywają przeważnie ciepłe, a łąki kwieciste i pachnące. Miejscowi
powiadali, że w tym okresie można korzystać z łona natury na
rozległych łąkach wrocławskiego Psiego Pola. Namawiali też na
wycieczki w Karkonosze, gdzie śniegi topnieją znacznie wcześniej, niż
w naszych wysokich Tatrach. Powiadali również, że czyniąc wypady w
górzyste strony, można dowoli cieszyć się widokami budzącej się do
życia przyrody i szukać natchnienia do poetyckich wzruszeń. Dla
nowo przybyłych, zwłaszcza z terenów wschodnich, wczesna wiosna
była miłym zaskoczeniem. Na samą myśl, że na dworze jest przyjemne
ciepło, wzrastał zapał i chęć do pracy na lotnisku.
Zbliżała się godzina siódma. Ubrałem się stosownie do wymo-
gów dnia lotnego, sprawdziłem swoje osobiste wyposażenie i udałem
się w kierunku zbiórki. Większość pilotów już siedziała w autokarze,
oczekując na sygnał odjazdu. Dzisiejsza sprzyjająca pogoda stwarzała
52
dogodne warunki do organizacji lotów. Dla młodych pilotów ― wręcz
wymarzone.
Start samolotów odbywał się w kierunku południowo-
wschodnim ― na miasto. Po starcie, peryferie Wrocławia pozostawały
z lewej strony skrzydeł samolotu. Tak samo duża murowana
strzelnica, na której prowadzone były regularne treningi z broni
strzeleckiej. Strzelnica była obiektem stałym i w zasadzie nie
przeszkadzała startującym maszynom. Umiejscowiona była kilka
stopni z lewej strony pasa startowego. Nie pamiętam, aby ko-
mukolwiek przydarzył się wypadek związany z tą budowlą
W kolejnym locie startowałem jako pierwszy. Był to lot szkolno -
treningowy po trasie nawigacyjnej, w „ugrupowaniu pary”. Zgodnie z
procedurą, ustawiliśmy się na pasie startowym, jeden obok drugiego.
Ja, wysunięty nieco do przodu, miałem zapewnić lepszą obserwację
mojego samolotu przez prowadzonego. Tak było zalecane podczas
wskazówek przedlotowych. Będąc na minimalnych obrotach, podnio-
słem rękę do góry, dając umówiony sygnał prowadzonemu o goto-
wości do startu. Na mój znak, odpowiedział tym samym.
Teraz jedno przyciśnięcie guzika na manetce gazu (manetka
gazu - dźwignia sterowania ciągiem silnika) oznaczało nic innego, jak
tylko włączenie radia i złożenie meldunku o gotowości do lotu. Start
odbył się na komendę kierownika lotów. Prawie równocześnie
zwolniliśmy hamulce i ruszyliśmy do przodu. Jeszcze tylko ostatni
rzut oka na obrotomierz, w celu potwierdzenia maksymalnych
wartości oraz utrzymanie kierunku. Nie miałem najmniejszych
wątpliwości, wskazania obrotomierza była w najlepszym porządku.
Szybkość na rozbiegu wzrastała w miarę przebytej drogi i nic nie
wskazywało na jakiekolwiek problemy, które miały się pojawić
niebawem. Przy prędkości przewidzianej instrukcją, podniosłem
przednie kółko i dalej rozpędzałem maszynę.
Jednak nadzieja na oderwanie się od pasa, okazała się daleko
niewystarczająca. Umiejętności pilota nie miały tu nic do rzeczy.
Samolot nie nabierał tak jak powinien potrzebnej prędkości do
wzniesienia się w powietrze. Stąpał twardo po betonie, pomimo
53
uniesionego przedniego kółka. Prędkość była zbliżona do prędkości
wzlotu, jednak nie na tyle wystarczająca, aby moment oderwania
nastąpił. Znając charakterystykę lotniska ― wiedziałem, że pas jest
stosunkowo krótki, co mogło budzić obawy na bezpieczne wytarto-
wanie.
Wątpliwości były tym bardziej uzasadnione, ponieważ mój
prowadzony, który przed startem był za mną o kilka długości
samolotu, już dawno oderwał się od pasa i wyprzedził mnie o
kilkadziesiąt metrów. Widok samolotu przede mną, zaniepokoił mnie
na dobre. W pierwszej chwili nie mogłem zrozumieć, co się dzieje z
moją maszyną, że nie może nabrać odpowiedniej prędkości do
oderwania? Byłem zaskoczony i podekscytowany tą nieprzewi-
dywaną sytuacją. Jeszcze raz wzrok przeniosłem na tablicę przy-
rządów. Zacząłem szukać w pośpiechu prędkościomierza i obroto-
mierza, tych przyrządów, które w danej chwili były najważniejsze.
Przez ułamek sekundy mogłem zaobserwować ich wskazania. Ku
mojemu zdziwieniu ― obrotomierz pokazujący wskazania silnika (w
procentach), nie budził najmniejszych wątpliwości. Wskazania były
maksymalne. Natomiast prędkościomierz, jakby ślimacząc się, nie
pokazywał prędkości gwarantującej oderwania maszyny. Przez chwilę
byłem zdezorientowany z dziwnym uczuciem niepokoju. Co się dzieje
z moją maszyną, że nie chce nabrać odpowiedniej prędkości?
Przyrządy wskazują maksymalne wartości, a moc silnika jest dalece
niewystarczająca. Ta sytuacja wprowadziła mnie w poważne zakło-
potanie.
Popatrzyłem na horyzont z zamiarem sprawdzenia odległości
do końca pasa. Z przerażeniem uświadomiłem sobie, że pozostało nie
więcej niż trzysta metrów, czyli około półtorej sekundy na podjęcie
ostatecznej decyzji o przerwaniu, bądź kontynuowaniu rozbiegu.
Jeszcze chwila i odległość zmalała do stu metrów. W tej sytuacji nie
mogłem czekać na dalsze nieprzewidziane konsekwencje. Nie mając
pewności na oderwanie od pasa, z całą premedytacją ściągnąłem
manetkę gazu na siebie. Równocześnie, odruchowo przycisnąłem
dźwignię hamulca ręcznego w celu wyhamowania prędkości. Swąd
54
palących się opon poprzez sprężarkę, natychmiast przedostał się do
kabiny. Wiedziałem, że opony szlag trafił, bo samolotem aż zakoły-
sało, a prędkość wcale nie zmniejszyła się. Dwieście trzydzieści
kilometrów na godzinę to sporo, jak na pojazd toczący się bez opon,
ale na oderwanie od pasa prędkość była niewystarczająca.
Za chwilę wpadłem z impetem na trawiastą część lotniska nie
przystosowaną do kołowania, a tym bardziej do startów. Zaczęło
trząść samolotem, niczym wozem drabiniastym po kocich łbach. Teraz
sytuacja moja uległa dalszemu pogorszeniu i nie wróżyła niczego
dobrego. Skazany byłem na szczęśliwy los, który być może w ostatniej
chwili okaże się łaskawy, a może nie.
Zapamiętana do perfekcji formułka zachowania zimnej krwi i
bycia opanowanym w sytuacji awaryjnej, zadziałała natychmiast.
Wyłączyć silnik! – odruchowo wykonałem tę czynność. Na wypadek
czołowego zderzenia – zablokować pasy plecowe. Nie zdążyłem nawet
pomyśleć, jak lampa świateł sygnalizujących podejścia do lądowania
znalazła się pod moim lewym skrzydłem. Uderzenie było tak silne, że
spowodowało, odpadnięcie zsynchronizowanych zbiorników zapaso-
wych. Kolejne przeszkody wyrastały jak grzyby po deszczu, wpadając
w mój samolot, niczym pachołki ustawione na drodze. Aby uniknąć
kolejnych przeszkód, starałem się manewrować pedałami. Chciałem
za wszelką cenę zejść z niefortunnego kierunku. Jednak siła inercji i
mała efektywność steru kierunkowego, pchała samolot do przodu.
Jedna z lamp wyrosła dokładnie przede mną, za przyczyną której
urwałem przednią goleń amortyzacyjną wraz z kółkiem. Z każdym
metrem toczącej się maszyny, szkody były coraz większe. Jakby tego
było mało, w zasięgu wzroku, ku przerażeniu, w całej okazałości zoba-
czyłem zbliżający się mur strzelnicy. Tylko tego brakowało – przeszło
mi przez myśl. Głową muru nie przebijesz. To byłoby najgorsze, co
mogłoby się zdarzyć. Nie mając wyjścia, z całej siły wcisnąłem prawy
pedał orczyka, aż do oporu i czekałem na końcowy efekt. W tej chwili
zacząłem żałować utraconej prędkości, która była niezbędna do
wykonania jakiegokolwiek manewru.
Na hamulce nie miałem co liczyć – nie działały. Popatrzyłem na
55
prędkościomierz. Wskazywał ponad sto kilometrów na godzinę.
Wciśnięty prawy pedał orczyka, dawał ostatnią nadzieję na niewielkie
zmiany toczącej się maszyny. Trzymając prawy pedał wciśnięty do
oporu, za sprawą niewielkiej efektywności steru, udało się cokolwiek
zmienić kierunek i przywalić w rów przeciwczołgowy napotkany na
mojej dalszej drodze.
Znając charakterystykę i ukształtowanie lotniska, wiedziałem
już wcześniej o rowach pozostawionych przez Niemców, które nie do
końca zostały zasypane przez nasze służby lotniskowe. Teraz mogłem
poznać je osobiście. Były to obiekty obronne, stwarzające naturalne
przeszkody, przede wszystkim dla czołgów i ciężkiego sprzętu
nieprzyjaciela. Szerokość rowów nie przekraczała sześciu metrów,
natomiast głębokość mogła dochodzić do trzech.
Kiedy zbliżałem się do uskoku, częściowo przysypanego
piachem, zaparłem się nogami o deskę przyrządów, aby z amorty-
zować czołowe uderzenie.
Samolot rozpędzony do znacznej prędkości, wsunął się do dołu,
jak po dźwigni pochyłej i na samym środku rowu stanął pionowo
dęba, unosząc ogon do góry. Była to dłuższa chwila, podczas której
samolot zastanawiał się, którą stronę wybrać do położenia swoich
pokiereszowanych powierzchni. Zastanawiał się dość długo, co
pozwoliło mi przyjąć odpowiednią pozycję w kabinie, gdyby zechciał
położyć się na plecach. Ta myśl wzbudziła u mnie uzasadniony
niepokój. Pilot pod wrakiem samolotu ze zmiażdżoną kabiną – rzecz
fatalna, nawet niewyobrażalna. Nie sposób przewidzieć kolejnych
zdarzeń, mogących wystąpić podczas kapotażu, takich jak: pożar, czy
uduszenie się z nadmiaru oparów paliwa lotniczego.
Aby przygotować się na taką ewentualność, wcisnąłem się
głęboko do wnętrza kabiny na tyle, na ile pozwalały mi pasy plecowe i
czekałem. Wrak samolotu tak jakby posłuszny mojej prośbie, zaczął
układać swoje metalowe cielsko na pochyłości rowu w pozycji
brzusznej. Kiedy usadowił się wygodnie na brzuchu – odetchnąłem z
ulgą. Kabina na szczęście nie uszkodzona, jednym pociągnięciem
dźwigni, dała otworzyć się bezproblemowo. Byłem uratowany.
56
Wychodząc na pokiereszowane skrzydło, popatrzyłem z przera-
żeniem na odbezpieczoną zawleczkę siedzenia katapultowego oraz na
zniekształconą moimi podeszwami tablicę przyrządów. Uderzenie w
przeciwległy nasyp musiało być znaczne, gdyż po pewnym czasie dało
się zauważyć dwie ciemniejsze pręgi na moich barkach. Na szczęście
pasy plecowe wytrzymały. Przez myśl mi nie przeszło, że było to
największe zagrożenie mojego życia. Przy wstrząsach, które wystąpiły
podczas dobiegu oraz silne uderzenie czołowe w nasyp, rodziło duże
prawdopodobieństwo wystrzelenia siedzenia wraz z pilotem, nawet
przy zamkniętej kabinie.
Po tych krótkich karkołomnych przejściach, pomyślałem sobie –
klęskę ponieśliśmy razem, ale tak naprawdę, to w gorszym stanie był
samolot. Moje kości na szczęście wytrzymały i były w stanie nienaru-
szonym. Jemu natomiast mogłem tylko współczuć, bo doznał
dotkliwej porażki i zapewne nie będzie nadawał się do dalszej
eksploatacji. Przednia część kadłuba cała pokryta dziurami i odpada-
jącą blachą. Otwór dyfuzora wlotowego zapchany piachem, a przednia
goleń podwozia skrzywiona i wepchnięta w kadłub, prawie
niewidoczna.
Ubolewając nad wrakiem, spojrzałem w kierunku drugiej strony
pasa startowego. Nie trudno zauważyć, jak kilka samochodów, w tym
karetka pogotowia rwały co sił w moją stronę. Zapewne nie z
ciekawości, tylko z przerażenia, a być może z nadzieją niesienia
pomocy pilotowi. Jeszcze chwila i cała ekipa zatrzymała się w pobliżu
wraku. Spodziewano się najgorszego, a tymczasem zobaczyli pilota,
stojącego obok samolotu z dziwną miną, lekko uśmiechniętego i
poruszającego się na własnych nogach. ― To cud, że cię nie wystrze-
liło, zauważył dowódca pułku, a przybyły lekarz czym prędzej
zaprosił mnie do sanitarki na pierwsze oględziny. Polecił rozebrać się
i położyć na prowizorycznym łóżku. Przez chwilę ze zdziwieniem
obserwował moją sylwetkę i tylko kiwał głową. Jeszcze raz powtórzył,
to mogło skończyć się zupełnie inaczej.
Dochodzenie w sprawie przerwania startu, było krótkie i miało
czysto formalny charakter. Na drugi dzień, po zaistniałym zdarzeniu,
57
wezwano mnie do dowódcy pułku, gdzie oczekiwał oficer rosyjski w
celu porozmawiania o nieszczęśliwym wypadku. Czystej krwi
Rosjanin w roboczym kombinezonie podpułkownika, siedział za
biurkiem w niedużym, dość skromnie urządzonym pomieszczeniu.
Wskazał krzesło naprzeciw siebie i nie zwlekając, tak jakby się
spieszył, zadał dwa zasadnicze krótkie pytanie: Czy bardzo się
przestraszyłem i czy będę dalej kontynuował latanie? Tym bezpośred-
nim, przyjacielskim zwrotem byłem zaskoczony. Spodziewałem się
raczej surowszej oceny, a tu miła niespodzianka. Odpowiedziałem z
wielką szczerością. Przestraszyć! Po prostu, strach nie zdążył
zapanować nad moimi nerwami. Chwila była zbyt krótka do
przetransformowania danych do mózgu. Natomiast latanie jest moją
pasją, którą pragnę kontynuować.
Moje krótkie oświadczenie, nie wiem, czy tak mu się spodobało,
czy po prostu nie zrozumiał tego co powiedziałem i dla świętego
spokoju dodał. ― Charaszo – maładziec. Uścisnął mi rękę i powiedział
– doswidania.
Dochodzenie prowadzone w sprawie rozbicia samolotu, miało
czysto formalny charakter. Zaczęło się i zakończyło na moim krótkim
oświadczeniu. Nikt więcej nie żądał ode mnie żadnych wyjaśnień. Na
okoliczność zdarzenia przeszedłem tylko badania profilaktyczne i
następnego dnia po rozmowie z oficerem z korpusu, wznowiłem
normalne loty. Tylko oficer od urządzeń lotniskowych, domagał się
zwrotu kosztów za rozbicie trzech lamp stacjonarnych, wskazujących
podejście do lądowania. Nigdy tych kosztów nie zwróciłem.
Po pewnym czasie ukazał się biuletyn informacyjny dotyczący
badań silnika. Z treści wynikało jednoznacznie, że przyczyną nie
uzyskania ciągu silnika ― było pęknięcie nasadki odrzutowej na
długości trzydziestu pięciu centymetrów. Dalszy komunikat indor-
mował, że decyzja pilota co do przerwania startu była słuszna i
uzasadniona. Gdyby jednak doszło do wystartowania, mogłoby
zdarzyć się większe zagrożenie. Wychodzące gazy spalinowe o
wysokiej temperaturze, mogłyby spowodować wypalenie elementów
sterowania, będące w tylnej części samolotu.
58
Analizując później te krótkie chwile przy starcie, doszedłem do
wniosku, że popełniłem poważny błąd, polegający na nie schowaniu
podwozia w momencie wpadnięcia na trawiastą część lotniska. Przy
schowanym podwoziu, uszkodzenia samolotu byłyby na pewno dużo
mniejsze, a moje bezpieczeństwo znacznie większe. Z pewnością, nie
musiałbym się chować w kabinie przed ewentualnym przygnieceniem
przez wpadający do rowu wrak samolotu.
Zdarzenie to, które mogło zakończyć się tragicznie, przeszło do
historii. Podobno zostało zapisane w dokumentach jako poważna
przesłanka lotnicza, ale nie pamiętam, aby ktoś w lotniczym gronie,
podnosił ten temat. Ostatecznie wyglądało tak, jakby w ogóle
przesłanki nie było.
Błądzenie
Niedługo po przerwanym starcie, który mógł zakończyć się
katastrofą, spotkała mnie kolejna przygoda, lecz tym razem w po-
wietrznych okolicznościach.
Jako bardzo młody i jeszcze niedoświadczony pilot, wykonywa-
łem lot po trasie nawigacyjnej w zwykłych warunkach atmosferycz-
nych. Samolot, którym kierowałem, to pierwsza generacja Migów -15
w Polsce. Samoloty te, posiadały bardzo skromne wyposażenie nawi-
gacyjne. W kabinie, zamiast przełączników AZS były przyciski guzi-
kowe. Natomiast podstawowym przyrządem nawigacyjnym oprócz
busoli, był radiopółkompas RPKO-10M (odbiornik nawigacyjny
pracujący na określonych częstotliwościach, służący do identyfikacji
naziemnych radiostacji prowadzących).
Była wczesna wiosna, dokładnie rok po moim nieudanym star-
cie. Warunki pogodowe nie wróżyły niczego złego. Widzialność około
cztery kilometry, niebo bezchmurne, temperatura powietrza powyżej
22°C.
Trasę miałem już za sobą, kiedy na horyzoncie, przez zamglone
szyby kabiny, ujrzałem skrawek lotniska Strachowice.
W międzyczasie, pogoda znacznie się pogorszyła. Widzialność spadła