Jaroslav Rudiš

17
JAROSLAV RUDIŠ w helsinkach koniec punku

description

Ole ma czterdzieści lat i jest właścicielem jednego z ostatnich barów, gdzie można palić, a matki z wózkami nie mają wstępu. Do jedzenia podaje się tu wyłącznie solankę i rolmopsy. Jako wieczne dziecko enerdowskiej epoki punku, Ole nie potrafi odnaleźć się w nowych, wspaniałych czasach. Walcząc z demonami przeszłości, próbuje sobie wmówić, że pragnie tylko świętego spokoju. To jednak ostatnia rzecz, którą los ma Olemu do zaoferowania. Jego opowieść przeplata pisany pod koniec lat 80. dziennik zbuntowanej czeskiej nastolatki. Nancy mieszka w położonym przy granicy z Polską Jeseniku, gdzie jedynie dzięki radiowej Trójce można posłuchać przyzwoitej muzyki. To właśnie zespoły takie jak Sex Pistols, Die Toten Hosen, Dezerter, Moskwa czy Siekiera czynią jej życie bardziej znośnym i nie pozwalają zwariować. W swojej najnowszej powieści Jaroslav Rudiš opowiada o dojrzewaniu w cieniu radioaktywnego absurdu, ślepych uliczkach samotności oraz próżni, w której rozpływa się bunt.

Transcript of Jaroslav Rudiš

Page 1: Jaroslav Rudiš

JAROSLAV RUDIŠ

w helsinkach

koniec punku

Page 2: Jaroslav Rudiš

w helsinkach

koniec punku

Page 3: Jaroslav Rudiš

WROCŁAW 2013

w helsinkach

koniec punku

Przełożyła: Katarzyna Dudzic

Page 4: Jaroslav Rudiš

Jaroslav RudišKoniec punku w Helsinkach

Przekład: Katarzyna Dudzic

Redakcja: Małgorzata Kuśnierz

Korekta: Justyna Wodzisławska, Elżbieta Jaroszuk

Projekt okładki: Justyna Boguś

Ilustracje: Anna Smołka

Skład: Violet Design

Ten projekt został zrealizowany przy wsparciu fi nansowym Komisji Europejskiej.

Projekt lub publikacja odzwierciedlają jedynie stanowisko ich autora i Komisja Europejska nie ponosi odpowiedzialności za umieszczoną w nich zawartość merytoryczną.

Tłumaczenie niniejszej publikacji zostało dofi nansowane przez Ministerstwo Kultury Republiki Czeskiej

Konec punku v Helsinkách

© Copyright by Labyrint. Praha (CZ), 2010 © Copyright for Polish edition by Czeskie Klimaty (former Good Books), 2013

ISBN: 978-83-64168-00-0

Czeskie Klimatyul. Mydlana 1/00551-502 Wrocławwww.czeskieklimaty.plwww.wydawnictwo.czeskieklimaty.pl

Page 5: Jaroslav Rudiš

Für Christine

Page 6: Jaroslav Rudiš
Page 7: Jaroslav Rudiš

7

To już musi być blisko. Idę po wąskiej leśnej drodze. Wówczas nie było na niej asfaltu, tylko żwir, błoto, a  na zarośniętym poboczu porozrzucane ogromne ociosane pnie. Na drzewach żadnych oznaczeń szla-ków turystycznych. Kto by wtedy tędy chodził.

Zatrzymuję się na rozdrożu. Zielony i żółty szlak skręcają w ciemny las, każdy w  inną stronę. Czy tu stał ten krzyż? Czy Jezus miał ułamaną głowę? Czer-wony prowadzi dalej po asfalcie. To musi być w tym kierunku.

Chce mi się pić. Ale jeszcze bardziej chce mi się pa-lić, rzucanie nie było najlepszym pomysłem. Mog łem to zrobić kiedy indziej, w  jakimś innym momencie. Idę dalej. Las jest przygnieciony ciszą, tylko gdzieś w oddali słychać piłę spalinową i traktor.

Nagle słyszę okropny dźwięk. Boję się i wska-kuję do rowu. Obok mnie przemyka pięciu rowerzy-stów. Szybka grupa armii os, która spadła z Marsa. Umięśnione nogi monotonnie skracają odcinki trasy. Ostatni kolarz przerywa wyćwiczony ruch, przestaje na chwilę pedałować i  spluwa na krzaki jagód. Lśniące ciała znikają w  oddali pomiędzy drzewami.

Wciąż nie jestem pewien, czy dobrze idę, minęło przecież ze dwadzieścia lat. Mam mapę w plecaku, ale nie chce mi się jej wyciągać. Wtedy też ją mieliśmy,

Page 8: Jaroslav Rudiš

8

a i tak zabłądziliśmy. Chowaliśmy się w lesie i w ogóle nie wychodziliśmy na drogę. Za bardzo się baliśmy. Ale teraz to już nieważne. Wąż prześlizgnął się po asfalcie. Zaskroniec.

Idę dalej i słucham wiatru kołyszącego koronami drzew, niemal samych iglastych, czasem brzozy albo osiki. Idę dalej i nagle zaczynam się bać. Wtedy też się bałem, to było całkiem zrozumiałe. Ale dlaczego też teraz, kiedy to już przeszłość? Kiedy nie trzeba się obawiać, że za każdym drzewem może stać żołnierz z karabinem, a w krzakach kundel z wyszczerzonymi kłami. Szumi mi w uszach. Wiatr wieje, w końcu wy-prowadza mnie na skraj lasu.

Cieszę się, że jestem na dworze. Rozglądam się i myślę o otaczającej mnie przyrodzie, o tych wszyst-kich stuletnich drzewach. Próbuję się uspokoić myślą, że były tu na długo przede mną i będą też po mnie, że te drzewa są tym, co nazywa się nieskończonością. Przede wszystkim koniecznie muszę zapalić. Cholera. Gdzie jest paczka pierwszej pomocy?

Nagle słońce razi mnie w oczy. Patrzę na łagodne szczyty pogranicznych gór. To na pewno Niemcy. Ta góra to już musi być Bawaria – mówiliśmy sobie wtedy.

Idę dalej i  rozglądam się. Wielka letnia łąka fa-lująca na wietrze jak tafl a morza. Stodoła, w której kiedyś nocowaliśmy. Tu przeżyłem swój pierwszy raz. Niski płot i dom. Surowo ociosana górska chata z  jaskrawoczerwonym blaszanym dachem, pod ma-łymi oknami starannie ułożone polana. Od południa antena satelitarna. Chałupa lśni w słońcu, jest wyre-montowana, wygląda jak z bajki. Z pewnością kupili ją ludzie z miasta jako domek letniskowy. Nigdzie żywej duszy.

Page 9: Jaroslav Rudiš

9

Idę w stronę domu i nagle go zauważam. Trzyma w rękach kosę i żnie trawę. Przez chwilę zastanawiam się, czy to on. To musi być on! Zestarzał się, jest bar-dziej zgarbiony, ale wtedy przecież też był. Lewe ramię wyżej niż prawe. Może być już po osiemdziesiątce, ale kosę trzyma mocno i pewnie, tak jak wtedy, kiedy dał nam wody, a jego żona chleba, słoniny i piwa. Trawa kładzie się pod uderzeniami kosy, idzie na śmierć dość spokojnie i z oddaniem.

Nagle chudy starzec zastyga w  połowie ruchu. Prostuje się, przeciąga i spogląda na słońce. Spocone pomarszczone czoło ociera rękawem fl anelowej ko-szuli w kratkę, z kieszeni spodni wyciąga ostrzałkę, pluje na nią i zaczyna ostrzyć.

I zauważa mnie.Patrzymy na siebie. Dłuższą chwilę. Wiatr mierzwi

mu resztki siwych włosów, starzec wyciera usta w rę-kaw, lewą ręką wciąż opiera się o kosę. Ma niebie-skie, odrobinę wyblakłe oczy i żółte połamane zęby. Zrzucam plecak z ramion. Wciąż oddałbym dwa lata życia za papierosa. Nic nie mówię, on też milczy. Po prostu, ot tak, na siebie patrzymy. Wysoka trawa fa-luje, a po drodze przejeżdża ciężarówka wyładowana drewnem.

Wtedy lato dobiegało końca, teraz dopiero się zaczyna.

PACZKI PAPIEROSÓW

Odpala papierosa, zapina kurtkę pod samą szyję, połyka pigułkę przeciw śmierci i idzie. Ulica jest jak pustynia. Wieje, a pod rurami przesuwają się wydmy kolorowych liści. Gałęzie i  pnie drzew podpierają

Page 10: Jaroslav Rudiš

10

popękany sufi t ciemnych chmur jak nagie, szare żerdzie.

Ole zastanawia się przez chwilę, czy wyłączył ku-chenkę, i dziesięć razy zapewnia siebie, że tak. Ani on, ani Prażak nie gotowali na niej od miesięcy, ale i tak ma wątpliwości. Idzie dalej, liście chrzęszczą mu pod nogami. Ole próbuje sobie przypomnieć, kiedy właściwie ostatnio ugotował coś w  domu, ale bez efektu.

Poskręcane rury grzmią nad jego głową. Przez ułamek sekundy wydaje mu się, że za moment pękną. Potem uświadamia sobie, że chyba pęknie mu głowa. Że to nie nad nią, tylko w  niej jakoś tak dziwnie grzmi. Nie byłby pierwszym, któremu w tym rozbi-tym mieście odbiłaby szajba. Tutaj to normalne.

Jest na głównej ulicy. Mógłby podjechać trzy przystanki tramwajem, ale rano lubi się przejść. Poza tym w tramwaju nie wolno palić. Skoro idzie, to chce palić. Idzie, jedna ręka w kieszeni, w drugiej papieros i patrzy na ostre czubki swoich schodzonych skórza-nych butów.

Po ulicy przetoczyła się ciężka wywrotka załado-wana gliną i piaskiem. Jedną autostradę zbudowali już przed wojną, w  kształcie okręgu otaczającego miasto. Robotnicy się cieszyli, że po latach ktoś dał im pracę. Chociaż w zamian za nią ten ktoś pozwo-lił ich powystrzelać albo zostawił, żeby pozdychali gdzieś w Rosji, jak brata dziadka i ich kuzyna, i pew-nie jeszcze kogoś. A teraz robotnicy budują kolejną autostradę, pod miastem, żeby z okręgu zrobić pół-okrąg. I też się cieszą, że mają pracę, bo jest bezna-dziejnie, od kiedy Polacy zajęli ich miejsca. Inżynie-rowie chcą zbudować jeszcze jeden tunel i przekroić miasto Olego jak pizzę. Nikt już nie pamięta, od jak

Page 11: Jaroslav Rudiš

11

dawna robotnicy są pod ziemią. Może trzy lata, może dziesięć, może dwadzieścia. I nikt nie wie, jak długo tam jeszcze będą.

Inżynierowie wyciągnęli plany, robotnicy zaczęli kopać, ale wszyscy zapomnieli o morzu wody, na któ-rym miasto unosi się jak olbrzymia wyspa. No i teraz muszą ją pompować rurami spod ziemi aż za bloko-wiska na obrzeżach miasta, żeby to wszystko im się nie zawaliło, a miasto nie zapadło. I żeby tam na dole ktoś się znów nie utopił. Dlatego zalewają wszystko betonem i pompują wodę do góry za miasto, a woda w rurach szumi latem i zimą. Ponoć w tunelach mają wielkie piece, którymi ogrzewają wodę, żeby na ze-wnątrz nie zamarzła.

Ole idzie dalej pod liniami rur. Pali papierosa i wie, że tu był zakład kuśnierski, tam fryzjer, a obok mały brudny spożywczak z  ekspedientką w niebie-skim fartuchu. Widzi wszystkie te sklepiki, które kiedyś się tu znajdowały, a  teraz zamiast nich są same butiki. Idzie dalej i mija jedną z tych nowych, spokojnych restauracji dla niepalących. Idzie dalej, a miasto napina się i skrzypi. Ole wyobraża sobie, jak by to było spojrzeć na wszystko z góry, zapomnieć o mieście i oglądać tylko te linie pomarańczowych i niebieskich rur. Widzieć te odrapane kolorowe żyły wyrwane z ciała miasta, tak jak się robi w szpitalach podczas operacji, kiedy lekarze chcą wyciągnąć ludz-kie serce, żeby wymienić je na inne. Pokazywali to raz w telewizji.

Mija kolejny z nowych budynków, który wyrósł na miejscu małej, niegdyś znanej fabryki rowerów. Fabryki, która przetrwała wszystkie systemy poli-tyczne, oprócz tego inżyniersko-tunelowego. Można teraz wjechać tu autem pod same drzwi mieszkania.

Page 12: Jaroslav Rudiš

12

Przy jednym z wejść stoi łysy koleżka w szarym prochowcu i  coś fotografuje. Trzy plamy po czer-wonej farbie, które niedawno pojawiły się na nowej fasadzie. Z nieco zmęczoną gębą koleżki rozmawia ładna, świeża biodziewczyna koło trzydziestki, ze świeżym biobobasem w wózku, jakich teraz pełno w dzielnicy. Ole nie wie dlaczego, ale jej czysta mię-sista twarz o ostrych rysach przypomina mu nowy, wilczy design beemki.

– A  co, jak następnym razem rzucą w okno? – wyraża troskę. Koleżka kiwa głową i nic nie mówi. Kiedy naciska na migawkę, krzywi lewą stronę twarzy.

Ole idzie dalej, zapala jeszcze jednego papierosa i wie, że poczuje po nim delikatny ucisk w płucach, jakby ktoś nadepnął mu na pierś. Cieszy się, kiedy coś czuje. W drodze do pracy zawsze wypala trzy. Czasem myśli, że jego czasu nie odmierza zegar, ale papierosy. Paczki papierosów. Kartony wypalonych szlugów jednej starej marki, która istnieje od wojny. A kiedy spogląda za siebie, nie widzi głównej ulicy, tylko mnóstwo zgniecionych pustych paczek po pa-pierosach, nad którymi słońce bezskutecznie próbuje przegryźć się przez chmury.

Skrzyżowanie. Musi jeszcze przejść przez szeroki bulwar, uważać na tramwaje i będzie na miejscu.

WOJNA WYBUCHŁA

Najpierw włącza piękną włoszkę, którą wziął na raty. Czeka, aż maszyna się nagrzeje, a tymczasem wypala kolejnego papierosa. Kaszle, porządnie, bo teraz już nie ciśnie go w płucach, tylko kłuje. Patrzy na butelki

Page 13: Jaroslav Rudiš

13

za barem i  zastanawia się, co trzeba dokupić. A  co ważniejsze – czego już nie kupować. Na przykład morelowy bols – nigdy więcej. Bananowy i  poma-rańczowy to też żadne cuda. Kiedy raz przypadkiem próbowali to pić, żołądki wyskoczyły im przez okno na ulicę i uratowała je dopiero wódka z sokiem pomi-dorowym. Że też już dawno tego nie wywalił.

Potem otworzyły się drzwi, do środka wpadł po-dmuch wiatru, a Ole od razu wiedział, kto przyszedł. W Helsinkach zatrzymuje się kilka razy w miesiącu, często jest pierwszym gościem, jeszcze przed dwuna-stą, ofi cjalną godziną otwarcia. Ole słyszy, że idzie prosto do baru. Poznałby go, nawet gdyby oślepł, po ociężałych krokach.

Dotyka włoszki. Ma już odpowiednią tempera-turę. Napełnia kolbę dwiema porcjami kawy, przy-kręca ją, podsuwa dwie fi liżanki i naciska guzik. Od-wraca się i wita Franka.

– Co słychać?– Listopad.Ole wie, że gdyby był sierpień, Frank powie-

działby „sierpień”, a  gdyby był kwiecień – „kwie-cień”. Ale teraz jest listopad. Czyli trochę chandra.

Przez chwilę milczą i Ole dostrzega, że Frank w  ciągu kilku ostatnich miesięcy mocno się posta-rzał. Zakola wyżarły mu porządny kawałek włosów, pod oczami pojawiły mu się ciemne kręgi, jakby rano ktoś pociągnął je grubym fl amastrem. I  ta wychu-dzona twarz. Jak gdyby jakiś odkurzacz w  środku jego głowy wciągał ją coraz bardziej w siebie. No i te jego oczy, czy raczej trochę spuchnięte szpary, pod którymi prawdopodobnie znajdują się oczy. Wiecz-nie zmęczone, mętne oczy, bo Frank nie śpi. Już od kilku lat. Wszystko przez te jego eksperymenty.

Page 14: Jaroslav Rudiš

14

– Wyglądasz na całkiem zniszczonego – rozbija ciszę Frank.

– Ja? – pyta zaskoczony Ole.– Tak, ty. Masz zupełnie siwe włosy, kolego.

I gębę masz wychudzoną. Jesz coś w ogóle?– No.– Spójrz czasem w lustro… Wrak człowieka. Cie-

nie pod oczami, zmarszczki, zakola. Wszystko jest ze sobą powiązane. Powiedziałbym, że w nocy nie mo-żesz zasnąć.

– Zakola? Ja? Nigdy nie miałem zakoli. – Ole przejeżdża dłonią po włosach, spogląda na zakola Franka i jego bladą wychudzoną twarz.

– Nigdy nie mów nigdy. Przecież młodsi już nie będziemy.

– Co z  twoją historią powszechną, ciągle się toczy?

– Pracuję nad tym. – Frank się uśmiecha, ale Ole wie, że to żaden powód do radości, że historia po-wszechna błąkająca się po głowie Franka jest jego alfą i omegą. Początkiem jego końca.

– Wkrótce będzie gotowa. Jeszcze kilka dni, naj-wyżej tygodni.

– Mówisz to już od paru lat.– Historia powszechna to nie dupa Maryny!I nagle słychać wielki przytłumiony wybuch. Zie-

mia trzęsie się pod Helsinkami, a szklanki na półkach całują się przez sekundę, brzdękając.

– Kurna, wojna wybuchła – mówi Ole.Odstrzał w tunelu pod miastem. Dzięki niemu

Ole zawsze wie, że wybiło południe. Nie tylko pa-pierosy, ale też podziemne eksplozje odmierzają mu czas. Włącza muzykę. Kawa jest już dawno gotowa. Bierze obie fi liżanki i stawia je na barze,

Page 15: Jaroslav Rudiš

15

jedną sobie, drugą podsuwa Frankowi. Między nimi kładzie popielniczkę, częstuje Franka papie-rosem i przypala.

– To mi się podoba. Dzisiaj w  żadnej knajpie się nie pali, ale tu się jara. Na pohybel wózkom z dziećmi – mówi Frank, a w tym czasie Gabi przy-nosi mu śniadanie.

– Dziecięca porcja solanki, jak zwykle – stwier-dza Ole, a Frank coś mruczy, rwie bułkę na kawałki i wrzuca do zupy. Je powoli, dmucha na każdą łyżkę. Ole zauważa, jak mocne i zgrubiałe są jego palce.

– Będzie kino? – pyta Frank po skończeniu zupy.– Dam ci znać.– No to wpadnę jeszcze. I zacznij porządnie jeść,

serio, wyglądasz strasznie – dodaje.– Pocałuj mnie w dupę.– Daj znać!– O ile ta twoja historia powszechna nie przeto-

czy się przez ciebie – krzyczy Ole. Frank odwraca się w drzwiach i mówi:

– Jakbyśmy się mieli już nie zobaczyć, to dzięki, było pięknie.

Ole widzi, jak do Helsinek podjeżdżają na rowe-rach Lena i Ulrike. Omijają zmordowanego Franka, który nieporadnie stoi im na drodze i  spogląda na walące się na niego niebo, jakby się w nim zaczytał.

Lena z Ulrike wstawiają rowery na stojak, a Ole wciąż nie wie, czy z Leną już spał, czy nie. Ma to gdzieś, bo tego wszystkiego było już po prostu za dużo. Jakiś czas temu postanowił, że leje na dziew-czyny, bo nie bawią go już te ślepe uliczki i wieczne głupie gierki. Wszystko zawsze było tak samo źle. Grunt, żeby Lena znowu tyle nie gadała, a pewnie będzie. Boże, na bank będzie chciała gadać. Skąd się

Page 16: Jaroslav Rudiš

16

to bierze w  tych wiotkich dziewczynach? I  czemu ciągle chcą się zwierzać właśnie jemu?

Lena położyła na stole aparat, a Ole się zastana-wia, ile tych pokręconych zdjęć narobiła przez ten tydzień, co się nie widzieli. Obie zamówiły kawę i so-lankę, zresztą nic innego dzisiaj nie ma do jedzenia. A kiedy Gabi przyniosła dymiące talerze, a Ole po-stawił przed nimi dwie kawy, Lena powiedziała:

– Im facet przystojniejszy, tym bardziej pokrę-cony. Tego nie kupować.

– Dokładnie, takiego mięsa nie kupować – przy-takuje Ulrike.

Cholera, o  jakim znowu mięsie gadają? O nim? O Franku? Czy może tylko tak sobie doradzają, jak się znowu nie sparzyć, i mówią ogólnie o wszystkich facetach? Może Lena ma rację. Ale może to dotyczy też dziewczyn. Im ładniejsza, tym bardziej pokrę-cona. Tego nie kupować.

Ole się cieszy, że dziewczyny już go nie inte-resują. Że po latach wahania, prób i błędów doj-rzał do poważnej decyzji, do najbardziej poważnej z wszystkich decyzji, że przestanie interesować się dziewczynami, bo już nie chce komplikować sobie życia, bo po prostu najlepiej się czuje, jak jest sam. I jeśli ktoś jest winien wszystkich jego problemów, i nie jest to tylko on, a na pewno nie jest, to są to dziewczyny.

Ta decyzja nie była łatwa, ale cieszy się, że ją podjął. Ole szybko się przekonał, że bez dziew-czyn można robić tyle świetnych rzeczy. Na przy-kład nie trzeba sprzątać, bo nie ma możliwości, że jakaś do niego przyjdzie. Ani robić komuś śniada-nia. Nie trzeba być uważnym, wrażliwym i wyrozu-miałym, kiedy ona zatraca się w  sentymentalności

Page 17: Jaroslav Rudiš

17

i rozdrażnieniu w czasie tych ich świętych nietykal-nych dni, które im przeszkadzają, a z których z dru-giej strony są tak dumne. Nie musi być spostrzegaw-czy, kiedy mu się po prostu nie chce. Nie musi być zabawny i wciąż kogoś bawić, bo dziewczyny wyma-gają od facetów absolutnego maksimum. Tylko skąd ciągle brać te żarty? Może całymi dniami milczeć. Może być okropnym. Może rzucać gacie i skarpety na podłogę w  łazience. Może palić w  łóżku i  sie-dzieć w kiblu, jak długo chce, nie myśleć o niczym i czytać kryminały.

Bez dziewczyn można jeszcze z pewnością robić wiele innych wspaniałych rzeczy, których teraz na szybko nie może sobie przypomnieć albo po prostu do tej pory nie odkrył, w końcu nie tak dawno podjął najważniejszą decyzję ostatnich lat.

Lena i Ulrike uśmiechnęły się do niego, po czym nachyliły ku sobie i znów coś tajemniczo omawiały. W końcu zamówiły sok pomarańczowy. Najchętniej by je stąd wywalił. Helsinki przecież nie są pocze-kalnią dla dziewcząt, w  której się siedzi, dopóki coś się w  życiu nie wydarzy. A  ten typ dziewczyn wiecznie na coś czeka i nigdy się nie doczeka. Ale przecież obie są jego koleżankami i mają też swoje dobre momenty. Zatem Ole też się uśmiechnął. Przyniósł im sok, a do tego powiedział, trochę zmie-szany, że ładny dziś dzień, choć na dworze właśnie zaczęło padać.

Dziewczyny patrzą na niego, jakby spadł z księ-życa. Jasne, nie powinien był tego mówić.

Za oknem Frank wciąż wgapia się w  niebo. Chyba już na serio mu odbiło. Po torach przemyka stary czechosłowacki tramwaj, który wygląda jak przerośnięty szerszeń, i tak też buczy.