i KAI OTTA Moja historia - wsqn.pl · „Skoro jesteś taki zajebisty, to sam zagraj –...

18

Transcript of i KAI OTTA Moja historia - wsqn.pl · „Skoro jesteś taki zajebisty, to sam zagraj –...

i KAI PSOTTA

MAGIA W GRZE

KRAKÓW 2018

TŁUMACZENIE: MICHAŁ JEZIORNY

Moja historia

DOPINANIE TRANSFERU DO REALU

Kilka dni później wsiadłem na pokład prywatnego samolotu, zorgani-zowanego dla mnie specjalnie przez Real Madryt. Poczułem się jak

gwiazda rodem z Hollywood. Do tamtej chwili nie miałem pojęcia, jak luksusowa może być podróż. Nigdy nawet nie widziałem prywatnego sa-molotu chociażby z daleka. Teraz, na Majorce, miałem odprawę w oddziel-nym terminalu. Nawet nie musiałem ustawiać się w kolejce, aby oddać bagaż. Do 2010 roku nie było mi dane doświadczyć tego świata.

W Madrycie czekał na nas kierowca, który limuzyną najpierw zawiózł nas do domu Jorge Valdano, ówczesnego dyrektora sportowego Realu.

Był to bardzo dostojny mężczyzna, miał swój udział w transferze mo-jego absolutnego idola Zinédine’a Zidane’a, Cristiano Ronaldo i Davida Beckhama. Nigdy nie widziałem bielszej koszuli niż ta, którą miał na sobie. Jego krawat osadzony był na samym środku. Nie mogę sobie więcej przy-pomnieć. Pewnie dlatego, że w myślach byłem już przy José Mourinho, którego za chwilę miałem poznać. Po raz pierwszy spotkam go prywatnie. W końcu się pojawił: człowiek, który doprowadził FC Porto do mistrzo-stwa Portugalii i triumfu w Lidze Mistrzów, człowiek, który wygrał z Chel-sea mistrzostwo i Puchar Anglii, człowiek, który wygrał z Interem Medio-lan wszystko, co można wygrać na arenie krajowej i międzynarodowej.

Już na samym początku, gdy tylko wszedł do pomieszczenia, w oczy rzucił mi się jeden szczegół – emblemat Realu na garniturze, który wyda-wał się nosić z wielką dumą. Ta złota korona. Te soczyste kolory. W mojej głowie od razu zaczął odtwarzać się film. Marzyłem o  wybiegnięciu na murawę stadionu Królewskich, na Bernabéu. Wyobrażałem sobie, jak za-kładam białą koszulkę Realu Madryt. Wizja tego wszystkiego oszołomiła mnie tak bardzo, że nawet nie dotarło do mnie, co początkowo trener do mnie powiedział.

Z czasem jednak oprzytomniałem. To on wyrwał mnie z moich ma-rzeń, tego irracjonalnego świata. Czy jestem już gotów, by grać w tej le-gendarnej drużynie? Miałem przejść z Werderu Brema do Realu Madryt? Z dobrej ekipy z Bundesligi do największego klubu na świecie? Kim niby byłem? Nikim w porównaniu z gwiazdami Realu! Nikim na wielkiej, mię-dzynarodowej piłkarskiej scenie.

Nie jestem ani naiwny, ani ślepy. Oczywiście, zastanawiam się nad po-rażkami, nad niepowodzeniem. Byłoby nieodpowiedzialne z mojej strony, jeślibym tego nie czynił. Będąc młodym piłkarzem, nie wystarczy zapre-zentować się dobrze w jednym meczu. Gdy rozbrzmiewa ostatni gwizdek, przestaje to mieć znaczenie. Dziś szybko zapomina się o dziesięciu dobrych meczach z rzędu. Gdy jesteś piłkarzem, nie masz kredytu na dobre mecze. Jedno czy dwa gorsze spotkania – i już cię nie ma. Ponownie zaczynasz od zera. Czy naprawdę dostałbym realną szansę na grę w Madrycie? To pyta-nie krążyło mi wówczas nieustannie po głowie.

„Tak, dam ci tę szansę – powiedział Mourinho. – Bardzo realną szansę! Trenuj dobrze. Później graj dobrze. Jeśli chcesz być lepszy, to uczynię cię lepszym. Real Madryt nie jest dla ciebie wielkim krokiem. Real Madryt jest jedynym krokiem. Zaufaj mi. Najpierw zrobię z ciebie podstawowego gracza, a  to otworzy ci wszystkie furtki świata. Wtedy pokażesz całemu światu, na co cię jeszcze stać. Uwierz mi: tego potencjału jest w tobie cho-lernie dużo”.

Mourinho rozwiał wszelkie wątpliwości. Dostałem to, czego potrzebo-wałem, aby nabrać odwagi na tak wielki transfer.

Po rozmowie pojechaliśmy na Estadio Santiago Bernabéu. Valdano oprowadził mnie po świętych zakątkach Królewskich. Minęliśmy wszyst-kie trofea, które Real zdobył podczas swojej długiej historii. W pieczołowi-cie wypolerowanych, lśniących pucharach można było się przeglądać. Ten widok był magiczny, kuszący. Przesłanie było jasne: Witaj w superklubie! W zespole zwycięzców, z którym zdobędziesz najwyższe laury.

Kątem oka dostrzegłem, że obserwuje mnie szef Realu. Najchętniej udawałbym wyluzowanego i obok tych pater, pucharów i  rzeźb ze szkła

przeszedłbym bardziej opanowany. Nie potrafiłem jednak ukryć mojej fa-scynacji. Puchary błyszczały, a ja promieniałem ze szczęścia.

Gdy później przyjmowała mnie Barcelona, to właśnie tego mi zabrakło. Obejścia z  przewodnikiem całego stadionu Camp Nou Katalończyków. Nie dostałem takiej gęsiej skórki jak w Madrycie. Barcelona, w przeciwień-stwie do Madrytu, mną nie poruszyła. Nie pokazali mi swojego stadionu. Nikt nie oprowadził mnie po kompleksie treningowym. Cała wizyta nie przebiegła w tak serdecznej atmosferze, a szkoda, bo przecież podziwiałem styl gry tej drużyny.

Duże znaczenie miał też fakt, że trener wielkiego hiszpańskiego rywala Realu nie znalazł chwili, żeby się ze mną spotkać.

Zanim osobiście pojawiłem się w Barcelonie, byłem przekonany, że to tam właśnie trafię. W tamtym czasie żadna drużyna nie grała tak pięknie, jak Barça. Oglądanie ich gry kombinacyjnej było prawdziwą rozkoszą. Ka-talończycy wymieniali między sobą piłkę 20−30 razy. Z lekkością i precy-zją, która przypominała godzinną choreografię.

Nieobecność Pepa Guardioli sprawiła, że zacząłem coś podejrzewać. Gdy wracaliśmy samolotem z Barcelony, co rusz pytałem mojego dorad-cę: „Dlaczego nie było trenera?”. On odpowiadał zawsze tak samo: „Jest na urlopie”. Guardiola nawet do mnie później nie zadzwonił. Nie wysłał SMS-a. Nie dał mi sygnału potwierdzającego, że mnie chce. To sprawiło, że moja fascynacja Barceloną sukcesywnie traciła na sile.

Po wizycie w obydwu wielkich klubach zasiadłem do stołu z moim do-radcą. „Mesut – powiedział. – To są twoje opcje. Możesz przejść przez jed-ną z tych pięciu bramek”. Następnie sporządziliśmy listę z argumentami za i przeciw, bardzo krytycznie, zupełnie jak w szkole.

Po stronie Barcelony wpisałem na przykład: „zajebista piłka”, czy też „zagram u  boku Xaviego, Iniesty, Messiego”. Ogólnie zebrałem około 10 punktów za Barceloną. Ten jeden punkt, który napisałem przeciwko klubowi z Katalonii, wykluczył ich jako mojego przyszłego pracodawcę. „Pep Guardiola – czy on mnie w ogóle chce? Czy jestem dla niego kimś?” Ta wątpliwość okazała się decydująca.

To za sprawą zachowania Guardioli nie trafiłem do Barcelony. Nie zdecydowałem się na to przede wszystkim dlatego, że Mourinho w  tym samym czasie tak bardzo o mnie walczył. Był taki przekonujący, taki ser-deczny, troskliwy. Był totalnym przeciwieństwem Guardioli. Postawiłem więc na José Mourinho i Real Madryt.

PODPISANIE KONTRAKTU

Gdy po raz pierwszy założyłem białą koszulkę, poczułem najprawdziw-sze dreszcze. Cały się trząsłem i nawet lekko przestraszyłem się tego,

jak wielkie to wszystko wywarło na mnie wrażenie. To nie jest zwykły kawa-łek materiału, który tak po prostu zakładamy na siebie i później ściągamy. W chwili gdy po raz pierwszy poczułem ją na ciele, doszło do mnie, jaka spoczywa na mnie odpowiedzialność. Jakiego podjąłem się zobowiązania.

Gdy po raz pierwszy znalazłem się w  kompleksie treningowym, nie mogłem wyjść z podziwu. Nie można go nawet porównywać z ośrodkami Schalke czy Bremy. W siłowni stoi o wiele więcej sprzętu, niż jest piłkarzy. Nie trzeba ustawiać się w kolejce i czekać, aż kolega skończy swoją serię. Wszystkiego jest w  zapasie. Warunki są idealne. Życie jak w bajce, jeśli można to tak ująć.

Wielką zaletą treningów w Realu jest to, że odbywają się w całkowi-tej izolacji i atmosferze spokoju. Nic nie odwraca twojej uwagi. Nie ma dziennikarzy, którzy wyłapują kłótnie podczas treningów i później o nich piszą, robiąc z  igły widły. Nie ma też „szpiegów”, szwendających się po kompleksie. Na przykład w Bayernie Monachium zawsze zbierają się pa-parazzi, którzy przez przerwy w ogrodzeniu próbują dostrzec, co dzieje się na treningu, odgadując zarazem sztuczki taktyczne trenerów. Dziennikarze co rusz ustawiają się obok płotu i nasłuchują, jakie wskazówki trener daje zawodnikom. W Realu Madryt takie coś jest niemożliwe, bo kompleks jest za bardzo odizolowany. W ten sposób nie przedostaje się do wiadomości publicznej, jakie taktyczne rozwiązanie planuje wpoić swoim piłkarzom trener. W Realu Madryt, tak jak zresztą w Arsenalu Londyn, treningi są zamknięte.

Królewscy mają dodatkowo do dyspozycji hotel, stojący obok kom-pleksu. Jeśli piłkarz poczuje się pomiędzy dwoma treningami zmęczony,

to może iść chwilę odpocząć. Drzwi pojedynczych pokoi otwierane są za pomocą skanera odcisków palców, dzięki czemu zbędna jest nawet karta magnetyczna.

Gdy po raz pierwszy poczułem pod moimi stopami murawę Santiago Bernabéu, poczułem się jak krasnal. Spojrzałem w górę stromo wznoszą-cych się trybun i  pojąłem, jak jestem malutki, bardzo, bardzo maluśki. Pierwsze kroki postawiłem bardzo ostrożnie, nawet nie wiem czemu. Tak naprawdę była to głupota. Miałem jednak poczucie, że nie przystoi tak po prostu stąpać po świętej zieleni, na której dochodziło do tak wielu bo-haterskich czynów. Myślę, że na świecie setki piłkarzy zapłaciłyby grube pieniądze za to, żeby chociaż raz móc wybiec na tę murawę i zagrać na tym stadionie w szeregach Królewskich.

Wszędzie czułem wielkość Realu Madryt. Podczas mistrzostw świata w RPA przed naszym hotelem stało około 20 osób. Gdy w trasę wyrusza Real Madryt, przed kwaterami zbierają się tysiące, aby chociaż przez sekun-dy poobserwować swoich idoli. Szum, jaki wywoływał klub, bardzo mnie zdziwił. To pokazuje uznanie, jakim Real cieszy się na całym świecie. Żaden klub nie wywołuje w ludziach takiego szaleństwa jak Real Madryt. „Same zwycięstwa nie wystarczą. Wygrana musi przyjść w szczególny sposób”, mó-wił Emilio Butragueño, legendarny napastnik Los Blancos. Na kilka tygodni przed transferem dużo czytałem o Królewskich i długimi godzinami goog- lowałem o nich, co się da. To wówczas natrafiłem na ten cytat. To jest sza-lone, ale prawdziwe!

Fani i dziennikarze mają rzeczywiście przesadzone oczekiwania. W Re-alu Madryt żaden piłkarz nie jest oceniany racjonalnie, bo widzowie co rusz doświadczają wyśmienitych występów Ronaldo i spółki. Oglądają ka-nonady. Są obecni, gdy drużyna raz za razem bije rekordy. Bezustannie oglądają piłkę nożną na najwyższym poziomie. Są do tego przyzwyczajeni. Dla nich niesamowite z czasem staje się zwyczajne. Jeśli Ronaldo nie strzeli w sezonie 40 goli, to wszyscy mówią o kryzysie. To sam Real dzięki cięż-kiej pracy zawiesił poprzeczkę tak wysoko. „Dobrze” w Realu to za mało. Ta presja jest naprawdę niesamowita. Trzeba najpierw nauczyć się z czymś takim żyć.

KŁÓTNIA Z MOURINHO

Minęło 10 minut przerwy, a Mourinho dalej na mnie krzyczy. Starczy tego.

„Czego ode mnie właściwie chcesz?”, odpowiedziałem mu głośno, a na-stępnie po cichu zwróciłem się do Ramosa: „Oszaleję. Niech zamknie ten ryj. Nigdy nie jest zadowolony”.

„Chcę, żebyś zagrał tak dobrze, jak potrafisz – krzyknął Mourinho. – Chcę, żebyś podejmował pojedynki jeden na jeden. Wiesz, jak takie poje-dynki wyglądają w twoim wykonaniu? Nie? Pokażę ci”.

Mourinho stanął na palcach, przyłożył ręce blisko tułowia, ścisnął usta i zaczął skakać po kabinie. „Tak wchodzisz w pojedynki. Żeby tylko nie bolało. Obym się nie pobrudził”, krzyczał, parodiując pojedynki Özila.

Nakręca się coraz bardziej. Jego puls oscyluje wokół 180, a mój wynosi pewnie około 200. Nie wytrzymuję. Nie mogę i nie chcę się już hamować. Mój południowy temperament bierze nade mną górę.

„Skoro jesteś taki zajebisty, to sam zagraj – krzyknąłem i rzuciłem mu przed nogi moją koszulkę. – No masz, zakładaj ją. Już”.

Mourinho tylko zaśmiał się szyderczo. „O, już się poddajesz?”, spy-tał. „Jesteś tchórzem – powiedział stojąc jedynie kilka centymetrów ode mnie. – Czego chcesz? Uciec pod piękny, cieplutki prysznic? Chcesz sobie umyć włoski? Chcesz być sam? Może jednak wolisz wyjść na boisko i po-kazać kolegom z drużyny, fanom i mi, na co cię stać?”

Mourinho mówił teraz ze spokojem. W jednej chwili przestał być cho-lerykiem, a  stał się opanowany, co rozwścieczyło mnie jeszcze bardziej. Dlaczego jemu udaje się tak uspokoić, a ja jestem o krok od załamania? Je-stem taki wściekły. Najchętniej rzuciłbym w niego moimi korkami. Chcę, żeby przestał. Niech mnie zostawi w spokoju.

„Wiesz co, Mesut – powiedział tym razem głośniej. – Popłacz się! Rycz! Jesteś małym dzieckiem. Idź pod prysznic. Nie jesteś już nam potrzebny”.

Podniosłem się, ściągnąłem korki, chwyciłem ręcznik i bez słowa ruszy-łem pod prysznic, nawet nie spoglądając w stronę trenera. Dodał jeszcze prowokująco: „Nie jesteś Zinédine’em Zidane’em. Nie! Nigdy! Jeszcze da-leko do tego!”.

Poczułem, jakby na mojej szyi zaciskała się pętla. Te słowa uderzyły mnie, jak ciosy prosto w serce. Mourinho dokładnie wie, co mówi. Dobrze wiedział, jak bardzo podziwiałem Francuza będącego jedynym piłkarzem, którego naprawdę traktowałem jak idola.

„Nie jesteś Zidane’em!” Słowa te jeszcze przez długi czas krążyły po mojej głowie. Tymczasem zostałem sam w szatni. Drużyna ponownie wy-biegła na murawę. Moje miejsce zajął Kaká. Później dowiedziałem się, że Sergio Ramos chwycił moją koszulkę i założył ją pod swoją. Mój czarny numer na plecach przebijał przez jego.

W drugiej połowie gole zdobywali Pepe i Ronaldo, dzięki czemu, pod-czas gdy ja byłem pod prysznicem, mecz zakończył się wynikiem 5:1. Ni-gdy przedtem żaden trener tak mnie nie zganił w szatni. Nigdy przedtem nie doświadczyłem tego, że moje postrzeganie poprawnego i niepopraw-nego zachowania na boisku zostało tak podważone. Co się tu wydarzyło? Dlaczego Mourinho, ten wspaniały trener, tak ze mną postąpił? Co chciał mi w ten sposób przekazać?

POCZĄTKI W REALU

Jeśli mowa o Realu, a zostańmy przy tych porównaniach, zanim do wła-dzy doszedł Mourinho, imponująca była tylko karoseria. W  tamtym

czasie Real był jak ferrari, posiadający jednak pod maską nie 963 konny napęd, ale zdezelowany silnik, przeżarty przez kuny, na dodatek zatanko-wany niewłaściwym paliwem.

Dlatego do Madrytu trafiliśmy Mourinho, Sami Khedira i  ja. Mając to na uwadze, należy docenić, co wspólnie osiągnęliśmy przez te trzy lata.

Pierwszy sezon rozpoczęliśmy z wysokiego C. Z 12 spotkań wygraliśmy dziesięć i zremisowaliśmy dwa. Ja sam zdobyłem trzy bramki i zaliczyłem sześć asyst. Również w Lidze Mistrzów nasz bilans wypadał świetnie. Wy-graliśmy cztery z pięciu meczów i zanotowaliśmy jeden remis, z AC Mila-nem. Zdobyłem wtedy jedną bramkę i zanotowałem cztery asysty.

Następnie rozgrywałem moje pierwsze El Clásico. Nawet nie wiedzia-łem, co mnie czeka. Byłem gotowy na to, że będzie to szczególny mecz. Derby. Podobne do tych pomiędzy Bremą a Hamburgiem. Czy też między Schalke a Dortmundem. No, może trochę większe. Później jednak przytło-czyło mnie to i powaliło na kolana. El Clásico jest większe niż wszystko, co można sobie tylko wyobrazić. Podobna wrzawa nie towarzyszy żadnemu innemu meczowi na świecie. El Clásico to pojęcie samo w sobie. To starcie przerasta słowo „wielkie”. Wywołuje dreszcze u gwiazd. Wywołuje poru-szenie nie tylko u Hiszpanów, ale i u niemal całego świata. Podczas meczów u siebie na stadion dostajemy się autobusem. Tysiące ludzi towarzyszy nam na ulicach, biegnie obok autobusu. Taki tłum nie pozwala się normalnie przemieszczać. Kibice odpalają fajerwerki, śpiewają, trzęsą autobusem. Na chwilę przed wjazdem na stadion ludzie wpadają w szał. Kołyszą nas na boki, biją w bębny. Jest wówczas głośniej niż w trakcie koncertu czy kolo-rowego karnawału.

Podczas meczu szaleństwo trwa dalej. Ludzie wpadają w ekstazę przy każdym dobrym zagraniu. Gdy wykonujesz rzut rożny, masz wrażenie, jak-by dziesiątki tysięcy ludzi krzyczało ci do ucha.

Nie tylko dla mnie były to pierwsze Gran Derbi. To był pierwszy mecz pomiędzy Pepem Guardiolą a José Mourinho, gdy ci panowie prowadzili hiszpańskich prymusów.

Gdy Portugalczyk trafił do stolicy Hiszpanii, Pep powiedział podczas pierwszej konferencji prasowej nowego sezonu: „Mourinho sprawi, że będę lepszym trenerem. To ważne, że pracuje w La Liga. Bo jest jednym z naj-lepszych na świecie. Dzięki niemu wszyscy będziemy lepsi”.

Koniec końców, Mourinho odebrał Guardioli energię i możliwe, że to on ponosił odpowiedzialność za odejście Pepa z Barcelony.

Do dziś potrafię odtworzyć sobie w głowie ten mecz. Na Camp Nou pojechaliśmy w  roli lidera, mając 32  punkty na koncie i  wyprzedzając ich o punkt. Media spodziewały się najbardziej wyrównanego pojedynku wszech czasów, ponieważ kilka miesięcy wcześniej Mourinho zastopował Barcelonę, wówczas jeszcze jako trener Interu.

Mecz odbył się w poniedziałek, co jest bardzo nietypowe. W Katalonii odbywały się jednak wybory, w związku z tym inny termin był niemożliwy.

Zagrałem od pierwszych minut, u boku Cristiano Ronaldo, Ángela Di Maríi i Karima Benzemy. Już w dziewiątej minucie byliśmy w plecy po golu Xaviego. Niewiele później trafienie dołożył Pedro, a w ciągu dwóch minut dwukrotnie trafił David Villa – 4:0. Kropkę nad „i” postawił przed zakończeniem Jeffrén. W trakcie meczu doszło do konfliktu między Pepem Guardiolą a Ronaldo. Trener Barçy, zamiast podać mu piłkę do rąk, dzięki czemu moglibyśmy szybciej wykonać rzut z autu, rzucił mu ją pod nogi. Portugalczyk odepchnął Hiszpana, co doprowadziło do lekkiej szamotani-ny, którą przerwali Andrés Iniesta oraz Víctor Valdes.

W doliczonym czasie gry z boiska wyleciał Sergio Ramos, po faulu na Leo Messim. W drodze do szatni wdał się jeszcze w dyskusję z Carlesem Puyolem i Xavim.

Dla mnie ten dramat zakończył się po pierwszej połowie, przy stanie 0:2.

Jeszcze nigdy drużyna pod wodzą Mourinho tak wysoko nie przegrała. „To nie jest porażka, z którą można łatwo sobie poradzić. To nie tak, że przegraliśmy, mimo że byliśmy lepsi czy cały czas trafialiśmy w słupek – powiedział po wszystkim Mourinho podczas konferencji. – Jedna drużyna zagrała na granicy własnych umiejętności, a druga zagrała słabo. Trzeba do-strzec pozytywy. Jeśli zdobywasz ważne tytuły, to masz prawo płakać z ra-dości. Jeśli przegrywasz, tak jak my dziś, to nie masz prawa do łez. Musisz wziąć się ostro do roboty. Najchętniej rozegrałbym od razu kolejny mecz”.

Pamiętam dobrze słowa Xaviego: „Nie dochodzili nawet do piłki. Oma-miliśmy ich”. Bramkarz Barçy, Víctor Valdes, o  mało nie pękł z  dumy: „Kręciło mi się w  głowie, gdy widziałem ruchy piłki. W  pewnym mo-mencie postanowiłem się nie przyglądać, bo moje chłopaki i tak miały ją pod kontrolą”. Dla Guardioli „nie tylko wynik pozostanie w historii piłki nożnej, ale i sposób, w jaki Barça zdominowała Real. Wcale nie jest łatwo zagrać aż tak dobrze z klasową drużyną – przeciwko zespołowi, który za-równo w kraju, jak i za granicą odprawia wszystkich z kwitkiem. Musimy być dumni z tego osiągnięcia. To zwycięstwo odbije się echem na całym świecie, bo dokonaliśmy tego w nasz szczególny sposób. Żaden klub świata nie może darzyć swoich ludzi takim zaufaniem, jak nasz”.

Te zdania wbiły się w moją podświadomość. Zabolały mnie. Nigdy ich nie zapomnę. To 0:5 to moja największa porażka w karierze. Wydawało mi się, że jestem taki słaby. Czułem się po prostu upokorzony, gdy szedłem do szatni.

To, jak się zaprezentowaliśmy, było hańbą. Tej porażki nie dało się wybaczyć. Słowa takie jak „rozczarowanie” to w tym przypadku za mało. Zawiedliśmy wszystkich w klubie. Lekarze i fizjoterapeuci dawali z siebie wszystko, żeby przygotować nas od strony fizycznej jak najlepiej na sam mecz. Wstydziliśmy się nawet kierowcy autobusu i pracowników stadionu. Było nam również wstyd wobec fanów, którzy wydali swoje pieniądze na podróż do Barcelony.

Od piłkarzy w Realu Madryt wymagamy, aby byli najlepsi na świecie. Real Madryt to zbiór gwiazd, skupisko najlepszych z najlepszych. Tamtego dnia najlepsi ani nie zagrali najlepiej, jak potrafili, ani nie zagrali nawet

przyzwoicie. Po prostu zawiedliśmy. Po takim upokorzeniu zaczynasz po-wątpiewać w samego siebie. Najwyraźniej, tak przynajmniej myślałem, nie jestem aż tak dobry, jak mi się wydawało. Może tylko sam siebie niebotycz-nie przeceniłem.

ODEJŚCIE Z KLUBU

Powód, dla którego mój tata zażądał od Realu pensji wyższej niż do-tychczas, jest bardzo prosty. Chodzi o wartościowanie. Tak samo jak

w każdej normalnej pracy. Poza tym w zwyczaju jest, aby przy podpisywa-niu nowej umowy porozmawiać o wysokości wynagrodzenia.

Jeśli ktoś pracuje dobrze, to powinien dostawać odpowiednie pieniądze. Jeśli młody człowiek dzięki ciężkiej pracy, dodatkowym zmianom i ambicji staje się wykwalifikowanym pracownikiem, dającym swojemu zakładowi duże korzyści, to zasłużył na podwyżkę. Jeśli piłkarz staje się dojrzały, pod-nosi swoją świadomość taktyczną i pomaga przełamać hegemonię naddru-żyny Barcelony, jeśli dodatkowo nieprzerwanie trzyma najwyższy poziom, to nie może otrzymywać pensji takiej, jak nowicjusz.

Warunki przedłużenia umowy muszą być korzystne dla obydwu stron – taki miał być przekaz mojego ojca dla Florentino Péreza. Taką ustawiliśmy pozycję wyjściową w negocjacjach. Nic poza tym.

Z naszej strony nie można było mówić o zachłanności. Nie chodziło o to, że nie mogę napchać kieszeni. Chodzi tylko o uczciwą zapłatę. Pierw-sza oferta Realu Madryt niestety tego nie odzwierciedlała.

Nie czynię z  tego powodu żadnego wyrzutu klubowi. Rozbieżności we wzajemnych oczekiwaniach to coś normalnego na początku negocja-cji. W trakcie ich trwania strony się do siebie zbliżają. Jedna ze stron tro-chę odpuszcza, druga poprawia ofertę – aż wszyscy są szczęśliwi. Myślę, że rzadko kiedy porozumienie zostaje osiągnięte już w trakcie pierwszych rozmów.

To była nowa sytuacja dla mojego ojca. Nie wiedział, że w negocjacjach można zostać postawionym pod ścianą. Nagle znalazł się w sytuacji, w ob-liczu której nie czuł się – jak mu się wydawało –profesjonalistą i z której nie znał wszystkich możliwych korzystnych dróg wyjścia. Nie prowadził

dziesiątek rozmów z władzami klubów i przez to brakowało mu, co muszę po czasie przyznać, cwaniactwa, które bardzo się przydaje, gdy jest się kon-frontowanym z taką ofertą. Dlatego też nie zachował chłodnej głowy, co byłoby chyba najodpowiedniejsze w tamtej chwili.

Mój ojciec potrafi być strasznie uparty. Czasami jest to dobra cecha, o czym mogłem się przekonać, będąc w konsulacie w Münster, gdy wymu-sił na urzędniku odebranie mojego tureckiego paszportu. W konfrontacji z  kimś pokroju Florentino Peréza, kto uważał, że ludzie tańczą, jak im zagra, upór nie był na miejscu. Całkowicie nieodpowiednie było, że mój ojciec w złości wyszedł z jego biura, zatrzaskując z hukiem za sobą drzwi.

Takie zachowanie nie zastraszyło działaczy Królewskich, ale sprawiło, że dwa uparciuchy zagrzały się do walki. Jeden chciał pokazać drugiemu – tak przynajmniej to odebrałem – kto jest silniejszy.

Początkowo sądziłem, że ten pojedynek nie będzie trwał długo. Że obydwaj równie szybko znajdą wspólny język, jak go na początku utra-cili. W  końcu obie strony chciały tego samego: przedłużenia umowy. Dokładnie z takim przekonaniem pojawiłem się 28 sierpnia 2013 roku na konferencji prasowej mojego sponsora – firmy Adidas.

Obecni byli na niej dziennikarze z całej Europy. Kamerzyści nagrywali, a fotografowie robili zdjęcia. Byłem gotowy na to, aby wyjść im naprzeciw i szczerze odpowiedzieć na ich pytania, ucinając spekulacje, które wówczas pojawiały się na mój temat w mediach. Powiedziałem wszystkim to, co do dziś można zobaczył na YouTubie: „Mam ważną umowę z Realem Madryt i zostaję w Realu Madryt”. W późniejszych wywiadach, udzielonych za-równo „Marce”, jak i „Bildowi”, wypowiedziałem się w podobny sposób, precyzyjnie, zgodnie z moimi planami. „Jestem dumny z tego, że gram dla tego klubu. Czuję się tu bardzo dobrze. Dlaczego miałbym odchodzić? Nawet przez sekundę o tym nie myślałem. Dla mnie w grę nie wchodzi żaden inny klub. Mogę obiecać, że wypełnię mój kontrakt do 2016 roku w Realu”.

Jeśli tylko miałbym jakiekolwiek pojęcie o tym, że niecałe 120 godzin później złamię daną obietnicę, to na pewno dobrałbym słowa inaczej. Nigdy nie powiedziałbym czegoś, co kilka dni później wszyscy wykorzystywaliby

do przypuszczenia na mnie ataku, co pozwoliłoby już zawsze nazywać mnie kłamcą. Nie chodzę przecież na konferencje, by wydać z siebie bełkot i nie zastanawiać się, co mogą spowodować moje słowa. Chciałem, aby ustały spekulacje wokół mojej osoby. Chciałem również, żeby Florentino Peréz zrozumiał, czym jest dla mnie Real.

Nie byłem w  stanie przewidzieć, że pojedynek uparciuchów nie jest jedynie głupią próbą sił, małą sprzeczką pomiędzy facetami. Konflikt eska-lował tak bardzo, że czekały mnie prawdziwe konsekwencje. Popadłem u włodarzy w niełaskę, mimo że sam nie zrobiłem nic, czym można by było ją uzasadnić. Groziło mi miejsce na trybunie. Musiałem nagle zacząć działać – dla dobra mojej kariery. Nie brałem pod uwagę braku możliwo-ści gry – przede wszystkim dlatego, że to wpłynęłoby negatywnie na mój poziom sportowy.

CHCESZ WIĘCEJ? POZNAJ CAŁĄ OPOWIEŚĆ MESUTA!ZAMÓW JUŻ DZIŚ JEGO BIOGRAFIĘ

Książka dostępna jestna LaBotiga.pl

a od 9 maja w dobrych księgarniach w całej Polsce