Harris Joanne - Czekolada

download Harris Joanne - Czekolada

If you can't read please download the document

Transcript of Harris Joanne - Czekolada

czekolada joanne harris przeoya zofia kierszys

tytu oryginau: chocolat

1 11 lutego tusty wtorek przywia nas wiatr zapustw. wiatr wyjtkowo ciepy w lutym, roznoszcy zapachy smaonych na patelni nalenikw i kiebasek i sodkich od cukru pudru wafli na podgrzanym talerzu, wiatr rozrzucajcy konfetti w powietrzu i przetaczajcy papierowe konierze i mankiety w rynsztoku, wiatr bdcy jak idiotyczn odtrutk na zim. daje si wyczu gorczkowe podniecenie ludzi, ktrzy tocz si z obu stron wskiej gwnej ulicy i wykrcaj szyje, eby zobaczy pokryty karbowan bibuk char z rozetami z papieru i pkami powczystych wstek. anouk patrzy szeroko otwartymi oczami, stojc pomidzy torb do zakupw i smutnym brzowym psem. nieraz ju widywaymy, ona i ja, pochody karnawaowe - korowd dwustu pidziesiciu udekorowanych wozw w paryu w tusty czwartek zeszego roku i sto osiemdziesit wozw rwnie wspaniaych w nowym jorku i dwa tuziny maszerujcych orkiestr w wiedniu, klownw na szczudach, grosses tetes, chwiejne gowy z papier-mache i majoretki krcce roziskrzonymi batutami. ale kiedy ma si sze lat, wiat jeszcze si objawia peen szczeglnego blasku. drewniany wz naprdce przystrojony bibuk i pozot, a na nim sceny z bani. eb smoka na tarczy, rapunzel w wenianej peruce, piernikowy domek baby-jagi z lukrowanej i pozacanej tektury i sama baba-jaga w drzwiach, groca niedorzecznie zielonymi paznokciami gromadce oniemiaych dzieci... majc sze lat, mona postrzega subtelnoci, ktre rok pniej s ju niezauwaone. pod powok z papier-mache czy plastiku anouk jeszcze widzi prawdziw czarownic, prawdziwe czary. podnosi wzrok na mnie. jej niebieskozielone oczy - jak ziemia z lotu ptaka - byszcz. - zostaniemy? zostaniemy tutaj? musz j upomnie, eby mwia po francusku. - ale czy zostaniemy? czy tak? - czepia si mojego rkawa. jej wosy, skotunione w podmuchu wiatru, s jak wata cukrowa. zastanawiam si. nie gorzej tu ni gdzie indziej. lan-squenet-sous-tannes, miasteczkowie, dwiecie dusz najwyej, punkcik na trasie szybkiego ruchu pomidzy tuluz i bordeaux. wystarczy mrugn i punkcik zniknie. gwna ulica, dwa rzdy burych, oszalowanych deskami domw chylcych si ukradkiem ku sobie, kilka bocznych uliczek rwnolegych jak zby wygitego widelca. koci w kwadracie sklepikw, wieo pobielony. i wok tej osady czujnie rozmieszczone farmy, sady, winnice, poacie ziemi zamknite, skoszarowane zgodnie z surowym reimem gospodarki wiejskiej: tutaj jabka, tam kiwi, melony, cykoria pod szarymi pokrywami z plastiku, winorole zmarniae, martwe w rozrzedzonym socu lutego, ale oczekujce triumfalnego zmartwychwstania w marcu... rzeka tannes, niewielki dopyw garonny, wytycza sobie drog przez bagniste ki. a tutejsi ludzie? jak to ludzie; by moe troch za bladzi, w tym pozasezonowym socu, troch zbyt szarzy. chustki i berety maj koloru swoich wosw: brzowe, czarne, popielate. twarze - pomarszczone jak jabka z zeszego lata, oczy wbite w zmarszczki jak rodzynki w ciasto. nieliczne dzieci rzucaj si w oczy dziki kolorom: czerwonemu, jasnozielonemu i temu, wydaj si jak nietutejsz ras.

kiedy zblia si ociale traktor, ktry cignie wz, dua kobieta w paszczu w szkock krat, o zbolaej kanciastej twarzy chwyta si za ramiona i krzyczy co w niezbyt dla mnie zrozumiaym miejscowym dialekcie. na wozie stoi wrd wrek, syren i chochlikw przysadzisty wity mikoaj, chocia to nie jego pora, i agresywnie, prawie niepohamowanie ciska w tum cukierki. podstarzay mczyzna w pilniowym kapeluszu, a nie w okrgym berecie popularnym w tym rejonie, podnosi brzowego smutnego psa spomidzy moich ng i grzecznie przeprasza spojrzeniem. adne szczupe palce wsuwa w psie kudy. zwierz skomli. na twarzy jego pana maluje si czuo, niepokj, poczucie winy. nikt tutaj na nas nie patrzy. rwnie dobrze mogybymy by niewidzialne, a przecie nasz wygld wiadczy, e jestemy tu tylko przejazdem. ci ludzie s grzeczni, nikt si na nas nie gapi - na kobiet z dugimi wosami wsunitymi pod konierz pomaraczowej kurtki i w dugim jedwabnym szaliku trzepoczcym wok szyi i na dziecko w tych, wysokich nad kolana butach i niebieskim jak niebo nieprzemakalnym paszczyku. nasz koloryt, nasze ubranie - tutaj egzotyczne, nasze twarze - moe za blade, moe za niade - nasze wosy wiadcz, e jestemy inne, cudzoziemskie, nieokrelenie dziwne. ludzie w lans-quenet opanowali sztuk obserwowania nie wprost. czuj ich spojrzenia jak oddech na karku, nie wrogie, ale zimne. stanowimy dla nich ciekawostk, cz widowiska karnawaowego, powiew z obczyzny. czuj ich wzrok, kiedy si odwracam, eby kupi galette od przekupnia. w papierze gorcym i przetuszczonym ten pszenny placek jest kruchy na brzegach, ale w rodku pulchny i dobry. odrywam kawaek i daj anouk, wycieram jej z podbrdka roztopione maso. otyy, ysawy przekupie ma grube okulary i twarz lnic od pary buchajcej z gorcego pmiska. mruga do anouk, drugim okiem ogarnia wszystkie szczegy. wie, e pniej padn pytania. - na wczasach, madame? - maomiasteczkowa etykieta pozwala mu zagadn. pod jego obojtnoci handlowca widz rzeczywisty gd wiadomoci. wiedza jest tutaj walut, agen i montauban s tak blisko, e turyci rzadko tu zagldaj. - chwilowo. - wic z parya? - mwi, oceniajc po ubraniu. na tej krzykliwej wsi ludzie s bezbarwni. kolor to luksus, le wyglda. jaskrawe kwiaty przydrone to chwasty nachalne i bezuyteczne. - nie, nie. nie z parya. char ju dojecha prawie do koca ulicy. maa orkiestra - dwie piszczaki, dwie trbki, puzon i bben - idc za wozem, gra nie wiadomo jakiego marsza. za orkiestr gromada dzieci zbiera z bruku niewyapane cukierki. niejedno z nich jest w przebraniu. czerwony kapturek i co kudatego - wilk - kc si po koleesku. tyy zamyka jaka czarna posta. w pierwszej chwili myl, e naley do parady - doktor plaga, by moe, ale potem rozpoznaj staromodn sutann wiejskiego ksidza. ten ksidz ma niewiele ponad trzydzieci lat, chocia sztywno wyprostowany wydaje si starszy. odwraca si do mnie i widz, e on te jest tu obcy; ma wysoko osadzone koci policzkowe, jasne oczy czowieka z pnocy i dugie palce pianisty, ktre trzyma na srebrnym krzyu zwisajcym mu z szyi. moe wanie ta jego nietutejszo daje mu prawo przygldania mi si. w jasnych zimnych oczach nie ma jednak powitania. jest kocia nieufno, obawa o swoje terytorium. umiecham

si do niego. zaskoczony, odwraca wzrok i skinieniem przywouje dwoje kccych si dzieci. wskazuje im zamiecon jezdni. niechtnie zaczynaj zgarnia pomite chorgiewki i przenosi je do pobliskiego mietnika. kiedy si do nich odwracam, on znw patrzy na mnie, wydawaoby mi si nawet, e taksujco, gdyby nie by ksidzem. lansquenet-sous-tannes to waciwie wie bez komisariatu policji, a wic i bez przestpstw. usiuj wejrze istot rzeczy jak anouk, teraz jednak wszystko mi si zamazuje. _ zostaniemy? maman, zostaniemy? - anouk natarczywie cignie mnie za rkaw. - mnie si tu podoba. zostaniemy? bior j w objcia i cauj w czubek gowy. pachnie dymem, smaonymi nalenikami i ciep pociel w zimowy poranek. - czemu by nie? tu nie gorzej ni gdzie indziej. - tak, oczywicie - mwi w jej wosy - zostaniemy. - to niezupenie kamstwo. tym razem to moe nawet prawda. karnawaowa parada si skoczya. raz w roku ta wie janieje przelotnym blaskiem, ale teraz ciepo zmienio si w chd, ludzie si rozchodz. przekupnie pakuj swoje markizy i gorce pmiski, dzieci wyrzucaj papierowe stroje i ozdoby. przewaa nastrj zakopotania, zawstydzenia po nadmiarze haasu i kolorw. podobnie latem ustaje deszcz, wsika poprzez spieczone kamienie w spkan ziemi, prawie nie zostawiajc ladu. w dwie godziny pniej lansquenet-sous-tannes jest znowu niewidoczne jak zaczarowana wioska, ktra ukazuje si tylko raz na rok. a co do tej parady, jest tak, jakbymy wcale jej nie oglday. w nasz pierwszy tu wieczr nie mamy elektrycznoci, za to jest gaz. zapalam wiec. sma dla anouk naleniki i jemy przy kominku. za talerze su nam stronice starego magazynu, bo dopiero jutro bd mogli nam dostarczy rzeczy. ten lokal sklepowy by niegdy piekarni i jeszcze wida wyrzebiony nad wskimi drzwiami kos zboa. podog pokrywa mczny py i wchodzc, musiaymy przej przez zasp reklam dostarczonych przez poczt. przyzwyczajona jestem do cen miejskich, tutaj dzierawa wydaje mi si miesznie tania, chocia i tak zauwayam bystre, podejrzliwe spojrzenie kobiety w agencji, kiedy odliczaam banknoty. umow dzierawn podpisaam jako yianne rocher hieroglifem, ktry mgby nic nie znaczy. ze wiec zwiedzamy nasze nowe terytorium. stwierdzam, e stare piece pod warstw tuszczu i sadzy pozostaj w zdumiewajco dobrym stanie. na cianach znajduje si sosnowa boazeria, podogi s z glinianych kafli. w pokoju na zapleczu anouk znalaza star markiz, wic j stamtd wycigamy. spod wyblakego ptna rozbiegaj si pajki. mieszkanie nad sklepem to dwa pokoje z azienk i niedorzecznie malekim balkonikiem, ktry zdobi skrzynka z terakoty i w niej uschnite geranium. anouk si krzywi. - tu bardzo ciemno, maman - mwi chyba zalkniona, niepewna w obliczu takiego zapuszczenia. - i pachnie smutno. ma racj. ten zapach jest jak wiato dzienne zamknite przez tyle lat, e skwaniao, zjeczao - zapach mysich odchodw i duchw rzeczy zapomnianych, nieopakiwa-nych. echo

odbija si jak w jaskini. mae ciepo naszej obecnoci tylko przyciemnia kady cie. woda z mydem i farba, i blask soca sprawi, e brudu nie bdzie, ale ten smutek to co innego, beznadziejny oddwik domu, w ktrym od lat nikt si nie mia. blada i wielkooka w blasku wiecy, anouk zaciska do na mojej rce. - czy musimy spa tutaj? - pyta. - pantoufle'owi si nie podoba. on si boi. umiecham si i cauj j w zocisty, wyduony powag policzek. - pantoufle nam pomoe. zapalamy wiece, eby paliy si w kadym pomieszczeniu: zot, czerwon, bia i pomaraczow. ja wol sama robi moje kadzidlane, ale kiedy ich nie mam, te kupne ostatecznie si nadaj, rozsnuwaj wo lawendy, cedru, palczatki kosmatej. potem chodzimy po caym domu, kada ze wiec w rce. anouk ma trbk, wic trbi, ja potrzsam starym rondlem, w ktrym grzechocze metalowa yka, i wykrzykujemy, piewamy wniebogosy: - precz! precz! precz! a ciany si trzs, oburzone duchy uciekaj, zostaje po nich tylko saby zapaszek spalenizny i sporo odpadajcego tynku. patrz poza te ciany spkane, sczerniae, poza ten smutek rzeczy porzuconych i zacznij widzie nike zarysy, taki obraz, jaki ma si w oczach jeszcze przez chwil po iskrzeniu si sztucznych ogni. no i prosz, ciana ju olniewa farb zocist, do ndzny fotel nabiera triumfalnie koloru pomaraczy, stara markiza nagle ukazuje spod brudu i kurzu un swoich kolorw. - precz! precz! precz! anouk i pantoufle tupi i piewaj, nike obrazy s coraz ostrzejsze - czerwony stoek przy obitej winylem ladzie, sznur dzwonkw wzdu drzwi wejciowych. oczywicie wiem, e to tylko zabawa dla uspokojenia przeraonego dziecka. trzeba tu ciko popracowa, zanim cokolwiek z tego si urzeczywistni. a jednak wystarcza bodaj chwilowe wraenie, e ten dom wita nas mio, tak jak my go witamy. chleb i sl na progu, eby udobrucha mieszkajce tu bogi, drewno sandaowe na poduszeczce, eby osodzi nasze sny. potem anouk mi mwi, e pantoufle ju si nie boi, zatem wszystko w porzdku. kadziemy si razem na biaym od mki materacu i pimy ubrane przy wszystkich palcych si wiecach, a kiedy si budzimy, jest ju poranek. 2 12 lutego roda popielcowa rzeczywicie obudziy nas dzwony. niezupenie zdawaam sobie spraw, e jestemy tak blisko kocioa, dopki nie usyszaam grzmicego dummm i zaraz melodii dzwonw fla-di-dadi. dummm fla-di-dadi-dumm. spojrzaam na zegarek. szsta. zza poamanych okiennic przesczao si zotoszare wiato. wstaam i podeszam do drzwi balkonowych. w porannym socu rynek lni mokrymi kocimi bami, naprzeciwko, za rynkiem kwadratowy koci jania swoj biel, wznoszc si nad kotlin ciemnych fasad sklepw. piekarnia, kawiarnia, sklep z zaopatrzeniem cmentarnym pytkami kamiennymi, kamiennymi aniokami, wiecznymi rami z blach -i ich wystawy dyskretnie zasonite, jak gdyby przy waroway poniej punktu sygnalizacyjnego, biaej wiey

kocielnej, na ktrej zegar, wskazwkami poyskujcymi czerwono na rzymskich cyfrach, obwieszcza, e jest dwadziecia po szstej, zapewne, eby zdezorientowa diaba, i matka boska z zawrotnej wysokoci patrzya na rynek troch znudzona. na krtkim szpicu wiey obracaa si z zachodu na pnocny zachd, przepowiadajc pogod, obleczona w dug szat posta z kos. po chwili znad uschnitego geranium zobaczyam pierwszych wiernych w drodze na msz. rozpoznaam paszcz w szkock krat i pomachaam rk do tej kobiety, ale tylko szczelniej otulia si paszczem i przypieszya kroku. za ni szed czowiek w pilniowym kapeluszu ze swoim smutnym brzowym psem. kiedy umiechn si do mnie, zawoaam rzeko "dzie dobry", najwidoczniej jednak maomiasteczkowa etykieta nie pozwalaa na tak bezceremonial-no, bo nie odpowiedzia, te przypieszy kroku i z psem wszed do kocioa. potem nawet nikt nie spojrza na moje okna, chocia naliczyam szedziesit gw - w beretach, chustkach, kapeluszach nasunitych gboko, eby ich nie zerwa niewidzialny wiatr. nikt nie spojrza, a przecie wyczuwaam ciekawo w ich sztucznej obojtnoci. mamy wane sprawy do przemylenia, mwiy pochylone gowy i zgarbione ramiona. nogi uparcie niosy ich po kocich bach jak nogi dzieci, kiedy id do szkoy. nie moja rzecz, oczywicie. ale pomylaam, e jeli gdzie potrzeba troch czarw, to wanie... stare nawyki nigdy nie zanikaj. kto raz zajmowa si spenianiem pragnie, nigdy nie bdzie cakowicie wolny od takich odruchw. w dodatku ten wiatr, ten wiatr zapustw jeszcze dmucha, niosc ze sob saby zapach tuszczu i waty cukrowej, i prochu, i gorce mocne zapachy przeomu, sprawiajc, e donie swdz, serce bije szybciej. na jaki czas wic zostaniemy. na jaki czas. dopki nie zmieni si kierunek wiatru. w sklepie z towarami mieszanymi kupiymy farb, pdzle, waki, mydo i wiadra. zaczymy od gry. zdzieraymy firanki, wyrzucaymy zepsute wyposaenie na rosnc stert w malekim ogrdku na tyach domu, myymy podogi i wskie, brudne od sadzy schody, a fala potopu je zalewaa i kilka razy przemokymy do suchej nitki. szczoteczka do szorowania anouk staa si odzi podwodn, moja szczotka - tankowcem, i puszczaymy po schodach do sieni mydlane torpedy. w tym zamcie usyszaam brzk dzwonka. zapracowana, ze szczotk w jednej rce i mydem w drugiej, podniosam wzrok i ujrzaam wysok posta ksidza. a zastanawiaam si, jak dugo bdzie zwleka, zanim przyjdzie. teraz patrzy na nas z umiechem. z umiechem wadczym, ogldnym, przychylnym. pan dziedzic wita wieniakw przybyych nie w por. czuam, e wietnie widzi mj mokry brudny kombinezon, wosy zwizane czerwonym szalikiem, bose stopy w ociekajcych sandaach. - dzie dobry. - rzeczuka pomyj zmierzaa do jego wypucowanego buta. spuci oczy na swoje obuwie, po czym znw spojrza na mnie. - francis reynaud - przedstawi si, odstpujc nieznacznie na bok. - curetej parafii. parsknam miechem. nie zdoaam si powstrzyma. - to dopiero - powiedziaam zoliwie. - mylaam, e ksidz by przebrany na parad. grzecznie si rozemia. - che-che-che. wycignam do niego rk w tej plastikowej rkawiczce. - yianne rocher. a ten bombardier tam z tyu to moja crka, anouk.

ze schodw dolatyway mydlane eksplozje i odgosy szamotaniny anouk z pantoufle'em. dotaro do mnie jednak, e ksidz czeka na szczegy o panu rocher. o ile atwiej mie wszystko urzdowo na papierze, ni nieprzyjemnie mtnie o tym rozmawia... - dzi rano pani pewnie miaa duo zaj. nagle zrobio mi si go al. tak si stara nawiza kontakt. znw zobaczyam ten wymuszony umiech. - tak, rzeczywicie, musimy doprowadzi dom do porzdku moliwie jak najszybciej. a to wymaga czasu. ale i bez tego nie byybymy dzi na mszy, monsieur le cure. nie chodzimy do kocioa - wyjaniam agodnie, uspokajajco, ale wyranie si zgorszy, nieomal obrazi. - och, tak. byam zanadto bezporednia. on by wola, ebymy na wstpie kryli wok siebie jak ostrone koty. - ale bardzo ksidz uprzejmy, e zechcia przyj i nas pozna - cignam wawo. - moe by ksidz nam pomg pozna tutejszych ludzi. on jest troch jak kot, doszam do wniosku. te zimne, jasne oczy, niewytrzymujce spojrzenia, ta niespokojna czujno i on - taki wystudiowany, peen rezerwy. - zrobi, co w mojej mocy. - ju zobojtnia, wie, e nie bdziemy naleay do jego trzdki. a przecie sumienie mu nakazuje da wicej, ni chciaby da. - potrzebna pani pomoc? - no, przydaby si kto. nie ksidz, oczywicie - dodaam szybko, widzc, e otwiera usta, eby co powiedzie. -kto, kto mgby popracowa za pienidze. tynkarz, kto do roboty przy urzdzaniu... - poruszyam bezpieczny temat. - nikt taki nie przychodzi mi na myl - powiedzia. chyba najostroniejszy ze wszystkich ludzi, ktrych w yciu spotkaam. -ale rozejrz si. moe si rozejrzy. zna swoj powinno wobec przyjezdnych. od razu jednak wiedziaam, e nikogo takiego nie znajdzie. mia usuno nie ley w jego naturze. ostronie popatrzy na chleb i sl przy drzwiach sieni. - to na szczcie. - umiechnam si. omit spojrzeniem te symbole wyranie uraony. - maman. - gowa anouk ukazaa si w drzwiach, wosy jej sterczay jak krzywe kolce. pantoufle chce si pobawi. moemy wyj? przytaknam. - ale tylko do ogrodu. - staram jej smug brudu znad nosa. -wygldasz jak obuziak. zerkna na ksidza, ale zdyam powiedzie, zanim zrobia min. -anouk, to jest monsieur reynaud. nie przywitasz si? - dzie dobry! - wrzasna, biegnc do drzwi wyjciowych. - do widzenia! migny ty sweterek i czerwone spodnie kombinezonu w wariackim posuwistym pdzie po zamydlonej pododze i ju jej nie byo. nie po raz pierwszy nagle zobaczyam pantoufle'a znikajcego w lad za ni - ciemn plam na tle ciemnej framugi. - ona ma tylko sze lat - popieszyam z wytumaczeniem. reynaud umiechn si kwano, jak gdyby pierwsze zetknicie z moj crk mogo utwierdzi kadego w najgorszych podejrzeniach wobec mnie.

3 czwartek, 13 lutego chwaa bogu, to ju poza mn. wizyty bardzo mnie mcz. rzecz jasna, nie odnosi si to do ciebie, mon pere. moja cotygodniowa wizyta tutaj jest luksusem, mgbym prawie powiedzie, moim jedynym. mam nadziej, e podobaj ci si, mon pere, te kwiaty. s niepozorne, lecz piknie pachn. postawi je przy twoim fotelu, aby wci je widzia. i adny std widok masz na ki i na tannes w poowie zasigu wzroku, i na pync duo dalej garonn. nieomal mona by sobie wyobraa, e nie ma ludzi. och, ja si nie uskaram. powiniene jednak wiedzie, jak trudno jednemu czowiekowi znie ich drobne sprawy, ich niezadowolenie, gupot, tysice bahych problemw... we wtorek mieli parad zapustn. istne dzikusy wykrzykujce i wrzeszczce. claude, najmodszy louisa perrina, strzeli do mnie z pistoletu na wod. a perrin nic na to, tylko powiedzia, e smarkacz musi si wyszumie. ja przecie jedynie chc ich prowadzi, mon pere, uwolni od grzechu. czemu wic sprzeciwiaj mi si na kadym kroku jak dzieci, ktre nie chc je zdrowych posikw, lecz rzucaj si na akocie, a potem choruj. wiem, mon pere, e rozumiesz. przez pidziesit lat dwigae to wszystko na swoich barkach, silny i cierpliwy. zasuye na ich mio, kochali ci. czy a tak bardzo czasy si zmieniy? ja tutaj budz lk i szacunek... lecz mnie nie kochaj. twarze maj ponure, niechtne, zdani s na potajemne sabostki, na wystpki w odosobnieniu. czy nie rozumiej? bg widzi wszystko. ja widz wszystko. paul-marie muscat bije swoj on. co tydzie paci za to dziesicioma zdrowakami i odchodzi od konfesjonau, eby znowu j bi. a ona, ta jego ona, kradnie. w zeszym tygodniu na targowisku ukrada z kramu sztuczn biuteri. a znw guillaume duplessis chce wiedzie, czy zwierzta maj dusze, i pacze, gdy mwi mu, e nie maj. charlotte edouard podejrzewa, e jej m ma kochank... wiem, e ma trzy, lecz w konfesjonale musz milcze. a jakie s te dzieci! gdy sysz ich dania, krew mnie zalewa, w gowie mi si krci. lecz nie mog sobie pozwoli na okazanie saboci. owce nie s tymi ulegymi, miymi stworzeniami z sielanek. kady wieniak to powie. s chytre, czasami niegodziwe, patologicznie gupie. agodny pasterz nie ukrci niesfornoci i buntw swojej trzody. nie mog sobie pozwoli na agodno. dlatego raz w tygodniu folguj mojemu jedynemu odpreniu. usta, mon pere, masz zapiecztowane jak usta konfesjonau, oczy zawsze otwarte, serce zawsze pene dobroci. na godzin przy tobie zdejmuj brzemi. mog by omylny. jest nowa parafianka. niejaka yianne rocher, wdowa, jak mniemam, z maym dzieckiem. pamitasz, mon pere, piekarni starego blaireau? cztery lata temu blaireau umar i jego dom popad w ruin. ot ona wydzierawia ten dom i zamierza otworzy piekarni w przyszym tygodniu. wtpi, czy si utrzyma. ju mamy piekarni poitou po drugiej stronie rynku, a zreszt ona tu nie pasuje. do mia kobieta, nic wszelako nie ma z nami wsplnego. dwa miesice nie min i wrci do duego miasta, bo tam jej miejsce. dziwne, nie dowiedziaem si, skd pochodzi. z parya czy moe nawet z zagranicy. mwi z czystym akcentem - prawie za czystym jak na francuzk z pnocy, gdzie skracaj samogoski. jej oczy raczej wiadcz o pochodzeniu woskim czy portugalskim, a cera... waciwie jej si nie przyjrzaem. odnawiaa

piekarni przez cay wczorajszy dzie, a take dzisiejszy. zasonia pomaraczowym plastikiem okno wystawowe i od czasu do czasu albo ona, albo jej maa rozbrykana crka wychodzi, wylewa z kuba pomyje do cieku, rozmawia ywo z ktrym z pomocnikw. dziwnie atwo ich sobie zaatwia. zaofiarowaem si, e pomog jej kogo znale, lecz wtpiem, czy bd chtni wrd naszych parafian. a tu dzi wczesnym rankiem clairmont przynis jej drewno, potem pour-ceau wszed tam z drabin. poitou przysa troch mebli i widziaem, jak sam, nieomal ukradkiem, nis fotel przez rynek. nawet narcisse, obmawiajcy blinich malkontent, ktry mnie stanowczo odmwi, gdy w listopadzie prosiem o przekopanie ziemi na cmentarzu, pospieszy tam z narzdziami, eby uporzdkowa jej ogrd. dzi rano za dwadziecia dziewita podjechaa ciarwka dostawcza. duplessis wyprowadza psa o tej porze i wanie przechodzi, a ona go zawoaa do pomocy przy wyadowywaniu. gotw w przejciu uchyli kapelusza, stan zaskoczony i przez sekund byem pewny, e zaraz pjdzie dalej. nie poszed. ona jeszcze co powiedziaa, nie syszaem co, tylko przez cay rynek dolecia jej miech. czsto si mieje i nadmiernie wtedy dla zabawy gestykuluje. to znw chyba cecha wielkomiejska. my tu przywyklimy do powcigliwoci otaczajcych nas ludzi. ufam wszelako, e ona ma dobre intencje. w fioletowym szaliku na gowie zawizanym po cygasku, potargana, poniewa wikszo wosw si spod niego wymyka, umazana bia farb, nie wydawaa si przejta swoim wygldem. duplessis potem nie mg sobie przypomnie, co mu powiedziaa, lecz przyzna, jak to on niemiao, e chocia ta dostawa - kilka skrzynek i kraty z utensyliami kuchennymi -nie bya dua, niektre skrzynki byy do cikie. nie pyta jej, co w nich jest, jego zdaniem jednak za skromne to wyposaenie, aby piekarnia prosperowaa. nie myl, mon pere, e cay dzie straciem na obserwowanie piekarni. po prostu widz ten dom stojcy prawie naprzeciwko mojego domu - ktry by twoim, mon pere, zanim stao si to wszystko. przez cay wczorajszy dzie i poow dzisiejszego stuka tam motek, odbywao si szorowanie, pobielanie, malowanie, a wbrew sobie jestem ciekaw rezultatw. nie ja jeden. syszaem niechccy, jak madame clairmont przed piekarni poitou gono plotkowaa z gromadk przyjaciek o udziale swego ma w tym remoncie. pady sowa "czerwone okiennice", zanim one mnie zauwayy i chytrze zniyy gos do szeptu. jak gdyby mnie to obchodzio! z pewnoci ta nowo przybya wniosa tu poywk dla plotkarstwa, jeli ju nic poza tym. stwierdzam, e okno wystawowe z pomaraczow zason przyciga wzrok w najmniej odpowiednich chwilach. wyglda jak ogromny cukierek, ktry czeka, by rozwin go z papierka, albo jak jaka resztka z zapustnej parady. jest co denerwujcego w tej jaskrawoci i w byskach soca na fadach plastiku. bd rad, gdy prace si skocz i ten dom stanie si znowu zwyczajn piekarni. pielgniarka usiuje podchwyci mj wzrok. myli, e ja ciebie, mon pere, mcz. jak moesz cierpie donone gosy takich nianiek, ich sposb bycia, dobry w pokoju dziecinnym? chyba pora, bymy troszeczk wypoczli. jej fi-luterno drani nie do zniesienia. a przecie ona ma dobre intencje, twoje oczy, mon pere, mi to mwi. wybacz im, bo nie wiedz, co czyni. ja nie jestem dobry. przychodz tu, majc siebie na wzgldzie, nie ciebie, mon pere. wszelako mio mi wierzy, e moje wizyty sprawiaj ci przyjemno, utrzymuj ci w cznoci z twardym wiatem, ktry dla ciebie zmik i sta si nijaki. godzina telewizji co wieczr,

odwracanie pi razy dziennie, jedzenie przez rurk. mwienie o tobie, jakby by rzecz - czy moe nas sysze? czy rozumie? twoje opinie niepotrzebne, wyrzucone... zamknicie przed wszystkim, a jednak odczuwanie, mylenie. to wanie jest prawda pieka odartego ze redniowiecznej krzykliwoci. taka utrata kontaktu. jednake do ciebie si zwracam, aby mnie nauczy komunikatywnoci. mon pere, naucz mnie nadziei. 4 pitek, 14 lutego dzie witego walentego ten z psem ma na imi guillaume, a jego pies - charly. wczoraj mi pomaga wnosi sprzt, dzi rano by pierwszym klientem. przyszed z charlym, przywita si niemiao, tak grzecznie, e a dwornie. - cudownie tu teraz - powiedzia. - prawie ca noc pani pracowaa. rozemiaam si. - wszystko inaczej - doda. - a mylaem, nie wiem dlaczego, e znw bdzie piekarnia. - co? eby psu interesy biednemu monsieur poitou? ale by mi podzikowa! i tak ma do zmartwienia ze swoim lumbago i z tym, e jego ona le sypia. guillaume pochyli si, co poprawi przy obroy char-ly'ego, eby ukry bysk w oczach, ktry jednak zobaczyam. - wic ju go pani zna. - znam. daam mu przepis na kleik nasenny. - jeeli podziaa, bdzie pani wdziczny do koca ycia. - podziaa - zapewniam. wycignam spod lady row ma bombonierk ze srebrnym ukiem walentynki. -prosz. prezencik dla pana, mojego pierwszego klienta. troch si przerazi. - doprawdy, madame, ja... - niech mi pan mwi yianne. i bardzo prosz. - wetknam mu bombonierk w rce. smaczne. pana ulubione. umiechn si i pieczoowicie wciskajc to pudeko do kieszeni paszcza, zapyta: - skd pani wie? - och, po prostu mam rozeznanie - zaartowaam. - zawsze wiem, co kto lubi. wic niech mi pan wierzy, te s pana ulubione. szyld by gotw dopiero w poudnie. georges clair-mont osobicie go zawiesi i wylewnie przeprasza, e tak pno. szkaratne okiennice wygldaj piknie na wieo pobielonej cianie. narcisse, bez przekonania narzekajc na niedawne mrozy, ofiarowa do moich skrzynek sadzonki geranium ze swoich inspektw. daam im walentynko-we bombonierki i odeszli jednakowo mile zaskoczeni. potem oprcz kilkorga dzieci w wieku szkolnym miaam niewielu klientw. normalne, kiedy nowy sklep otwiera si w malekim miasteczku - surowy kodeks zachowywania si w takich sytuacjach nakazuje ludziom powcigliwo, wic udaj obojtno, chocia nurtuje ich ciekawo. jaka staruszka w tradycyjnie czarnych szatach wiejskiej wdowy zaryzykowaa i przysza. pniej niady przystojniak kupi trzy identyczne bombonierki, nie pytajc, co w nich jest. a potem przez dugie godziny nie przyszed nikt. tego si spodziewaam, oni tu potrzebuj czasu, eby oswoi si ze zmian. byo kilka bacznych

zerkni w moje okno wystawowe i na tym si koczyo. jednak pod tym wymuszonym brakiem zainteresowania wyczuwaam wrzenie szeptw, domysw, drganie firanek, zdobywanie si na decyzj. no i w kocu przyszo siedem czy osiem kobiet naraz, wrd nich caroline clairmont, ona mojego szyldziarza. dziewita, raczej nienaleca do tej grupy, tylko stana przed wystaw, nieomal przytykajc nos do szyby - ta kobieta w paszczu w szkock krat. klientki rozglday si uwanie, chichotay jak pensjonarki, wahay si, upojone swoj zbiorow niesubordynacj. - i pani sama robi to wszystko? - zapytaa cecile, wacicielka apteki na gwnej ulicy. - powinnam odmawia sobie tego w czasie postu - powiedziaa caroline, pulchna blondynka w paszczu z futrzanym konierzem. - nikomu nie powiem - obiecaam. popatrzyam na tamt za oknem, nadal gapic si na wystaw. - znajoma pa nie przyjdzie do nas? - och, ona nie jest z nami - odpowiedziaa joline drou, nauczycielka w miejscowej szkole, o ostrych rysach twarzy. - to josephine muscat. - dodaa z litociw pogard. - wtpi, czy wejdzie. tamta za szyb, jak gdyby syszc, zarumienia si lekko i spucia gow. jedn rk przyoya do nadbrzusza dziwnie obronnym gestem. zobaczyam, jak jej pospne usta si poruszaj, modlia si czy moe kla. obsuyam te panie - biaa bombonierka, ra, zota wstka, dwie papierowe trbki, rowy uk walentynki. wykrzykiway si, miay. na zewntrz josephine muscat mamrotaa, koysaa si, przyciskajc pici do odka. kiedy zaatwiaam ostatni klientk, uniosa gow do wyzywajco i wesza. obsuenie ostatniej klientki bardziej mnie zajo ni usugiwanie jej poprzedniczkom. madame chciaa tylko takie to a takie czekoladki w biaej bombonierce zdobnej w kwiaty, wstki i zote serduszka oraz pust kart, bez adnego nadruku - na co jej towarzyszki wywrciy oczami szelmowsko chi, chi, chi, chi. o mao wic nie przegapiam chwili wkroczenia josephine. due rce, o dziwo, okazay si zwinne, szorstkie, poczerwieniae od prac domowych. jedna rka jeszcze spoczywaa na doku, druga byskawicznie opada do boku jak rka rewolwerowca. i szast! srebrzysta paczuszka z r - i cen: dziesi frankw - znikna z pki, wleciaa w kiesze paszcza. dobra robota. udawaam, e tego nie zauwayam. panie wyszy. josephine zostaa sama przed lad. niby to patrzc na wystaw, przerzucia nerwowo, ale ostronie par bombonierek. zamknam oczy. jej myli, ktre odbieraam, byy zoone, niepokojce. raptownie przelatyway przez gow szeregiem obrazw: dym, gar byskotek, zakrwawiona pi. pod tym roztrzsiony ukryty nurt udrki. - madame muscat, czym mog suy? - zapytaam agodnie. - czy moe pani chce tylko si rozejrze? mrukna co niedosyszalnie i odwrcia si, eby wyj. - chyba wiem, co pani lubi. - signam pod lad, wycignam tak sam, ale wiksz srebrzyst paczuszk, jak ona zwdzia. paczuszk owizan bia wstk z naszytymi malekimi tymi ryczkami.

spojrzaa na mnie sposzona. posunam ku niej po ladzie ten prezent. - od firmy - powiedziaam. -w porzdku. to pani ulubione. josephine muscat odwrcia si i ucieka. 5 sobota, 15 lutego wiem, dzisiaj nie dzie mojej wizyty. jednak musz si wypowiedzie, mon pere. piekarnia otwarta od wczoraj. tylko e to nie jest piekarnia. gdy obudziem si wczoraj o szstej rano, osony byy ju zdjte, markiza i okiennice na swoich miejscach i okno wystawowe otwarte. ten do odrapany stary dom, zwyczajny jak wszystkie inne wokoo, mona by teraz okreli: czerwono-zota konfitura na olniewajco biaym tle. czerwone geranium w skrzynkach okiennych. girlandy z kolorowej bibuki okrcone na porczach. i nad drzwiami dbowy szyld: rcznie wypisane czarne litery: la celeste praline chocolaterie artisanale rzecz jasna, to mieszne. taki sklep mgby si podoba w marsylii czy w bordeaux nawet w agen, gdzie z kadym dniem jest wicej turystw. ale w lansquenet--sous-tannes? i to na pocztku tradycyjnego okresu samo-wyrzeczenia? koncepcja wydaje si przewrotna, moe jest przewrotna rozmylnie. zobaczyem t wystaw z bliska dzisiaj rano. na biaej marmurowej pce uoone rzdem niezliczone bombonierki, trbki ze srebrnego i zotego papieru, rozety, dzwonki, kwiaty, serca i dugie skrty rnobarwnych wstek. w szklanych dzbankach i naczyniach s czekoladki, pralinki, causki, trufelki, bakalie, owoce kandyzowane, piramidki orzechw laskowych, muszle z czekolady, skrystalizowane patki r i fioki... w cieniu na p spuszczonej aluzji poyskuj jak skarby w gbinie morza, czy te w jaskini aladyna, e uyj tych przesodzonych frazesw. porodku wystawy skomponowana scena. domek baby-jagi, ciany z pain d'epices w polewie czekoladowej z detalami ze srebrzystego i zocistego lukru, dachwki z florentynek; ciany porasta dziwne dzikie wino z cukru i czekolady, marcepanowe ptaki piewaj na czekoladowych drzewach... a sama baba-jaga, ciemna czekolada od czubka spiczastego kapelusza do skraju dugiej peleryny, na p stoi, na p siedzi okrakiem na miotle, zrobionej ze lazu z dugimi skrconymi korzeniami jak ten, ktry wisi w kramach, gdzie sprzedaj sodycze na zapusty. z mojego okna widz to jej okno wystawowe niczym oko przymruone chytrze, konspiracyjnie. z powodu sklepu i towaru w tym sklepie caroline clair-mont nie dotrzymaa postnego lubowania. spowiadaa si u mnie wczoraj z dziewczc zadyszk wprost dyskredytujc jej al za grzechy. - och, mon pere, tak strasznie auj! ale co mogam zrobi, kiedy ta urocza rocher bya taka mia? to znaczy, wcale nie miaam takiego zamiaru, a potem byo ju za pno, chocia jeeli kto powinien zrezygnowa z czekolady... to znaczy, od zeszego roku czy dwch lat, jestem w biodrach jak balon, a wolaabym umrze... - dwie zdrowaki! - boe, ta kobieta. przez kratki konfesjonau widziaem jej pene uwielbienia oczy. na moj raptowno zareagowaa, udajc skruch. - oczywicie, mon pere.

-i pamitaj, dlaczego w wielki post pocimy. nie z prnoci. nie po to, by zaimponowa znajomym. nie po to by zmieci si latem w modne drogie suknie. - rozmylnie byem brutalny. ona wszak tego chce. - tak, ja jestem prna, prawda? - krtki szloch, ezka, delikatnie starta rokiem batystowej chustki. - po prostu prna idiotka. - pamitaj o naszym panu. o jego ofierze. o jego pokorze. - czuem jej perfumy z jakich kwiatw, zbyt mocne w tym zamknitym mroku. zastanawiam si, czy to pokusa. jeli tak, jestem z kamienia. - cztery zdrowaki. ogarnia mnie jaka rozpacz, ciera dusz, po trochu j zmniejsza. podobnie katedr mog z biegiem lat niszczy osady kurzu i piachu. czuj, jak ta rozpacz kruszy moj stanowczo, moj rado, moj wiar. chciabym przeprowadzi ich przez cikie prby, przez gusz. a c ja tu mam? ospay pochd kamcw, oszustw, akomczuchw, aonie samych siebie zwodzcych. bitwa dobra ze zem ogranicza si do grubej kobiety, ktra stoi przed sklepem z czekolad i pyta sama siebie: wejd? nie wejd? gupio niezdecydowana. diabe jest tchrzem, nie pokazuje swego oblicza. jest bezcielesny, rozprasza si i milionami czstek przenika, wpeza niegodziwie w ludzk krew, w ludzkie dusze. ty, mon pere, i ja urodzilimy si za pno. przemawia do mnie surowy, czysty wiat starego testamentu. wwczas my, ludzie, wiedzielimy, na czym stoimy. szatan wkracza midzy nas ciaem. podejmowalimy trudne decyzje, powicalimy nasze dzieci w imi boga. kochalimy boga, lecz bardziej lkalimy si jego gniewu. myl, e nie potpiam yianne rocher. co wicej, raczej wcale o niej nie myl. ona jest tylko jednym z destrukcyjnych wpyww, jakie dzie w dzie musz zwalcza. myl wszelako o tym sklepie z karnawaow markiz, o tym zmrueniu oka bdcym kpin z samozaparcia, kpin z wiary... odwracajc si od drzwi, aby powita parafian, widz ruch. skosztuj mnie. sprbuj. posmakuj. w ciszy pomidzy zwrotkami psalmu sysz klakson ciarwki dostawczej, ktra tam podjeda. mwic kazanie - nawet kazanie, mon pere - milkn w p zdania pewny, e szeleszcz papierki czekoladek. dzi w kazaniu uyem sw mocniejszych ni zwykle, chocia wiernych byo niewielu. jutro ka im za to zapaci. jutro, w niedziel, gdy sklepy bd zamknite. 6 sobota, 15 lutego szkoa skoczya si dzi wczenie. o dwunastej zaroio si na rynku od taszczcych swoje szkolne torby kowbojw i indian w dinsach i jaskrawych kurtkach z kapturami. niektrzy ze starszych uczniw za podniesionymi konierzami mili niedozwolone papierosy i mijajc la celeste praline, nonszalancko rzucali okiem na wystaw. jeden chopiec szed sam, nadzwyczaj poprawny w szarym paszczu i berecie, ze szkolnym cartable akurat szerokoci jego maych ramion. przez dug chwil wpatrywa si w wystaw, ale szyba w socu byszczaa, tote nie mogam dojrze wyrazu jego twarzy. kiedy podeszo czworo dzieci w wieku anouk, ruszy szybko dalej. dwa nosy otary si o szyb, po czym dzieci zbiy si w gromadk, pogrzebay w

kieszeniach i zebray swoje zasoby. chwila wahania i decyzja, kogo wydelegowa. udawaam, e jestem bardzo zajta czym za lad. - madame? - malec, troch umorusany, przyglda mi si podejrzliwie. rozpoznaam kilku z parady w tusty wtorek. - no, zgaduj, e chcesz kupi cukierki arachidowe. -min miaam powan, bo takie kupno sodyczy to powana sprawa. - susznie. podzieli si nimi atwo, nie topniej w kieszeniach i mona kupi - pokazaam rozoonymi rkami - och, co najmniej tyle za pi frankw. dobrze zgadam? bez umiechu przytakn w odpowiedzi jak biznesmen biznesmenowi. da mi bilon ciepy i troch lepki. wzi paczk pieczoowicie. - podoba mi si ten domek z piernika na wystawie -powiedzia powanie. w drzwiach tamtych troje niepewnie podskakiwao, jak gdyby dla kurau. - jest w dech. -zuchwale wypuci z ust to okrelenie jak dym z palonego potajemnie papierosa. umiechnam si. - bardzo w dech - przyznaam. - moecie, ty i twoi kumple, przyj, jeli chcecie, i pomc mi go zje, kiedy go stamtd zdejm. szeroko otworzy oczy. - w dech! - super w dech! - kiedy? wzruszyam ramionami. - powiem anouk, eby wam przypomniaa. to moja creczka. - wiemy. widzielimy j. nie chodzi do szkoy. -w tym zabrzmiao troch zawici. - pjdzie w poniedziaek. pozwalam jej zaprasza przyjaci. szkoda, e tu jeszcze ich nie ma. pomogliby urzdzi now wystaw. nogi zaszuray, lepkie donie si wysuny do przepy-chanki, kto pierwszy. - my moemy... -ja mog... - jestem jeannot... - claudine... - lucie... daam im po myszce z cukru i wybiegli na rynek, jak gdyby wiatr ich porwa niczym nasiona dmuchawca. blask soca zsuwa si kolejno z ich plecw - czerwonych pomaraczowych - zielonych - niebieskich - a potem znik-nli- z cienistego uku kocioa patrzy na nich ksidz francis reynaud, chyba potpiajco. ale dlaczego miaby potpia, zastanowiam si zdumiona. po obowizkowej wizycie w nasz pierwszy dzie ju si nie pokaza, tylko sysz o nim czsto. guillaume mwi o nim z szacunkiem, narcisse ze zoci, caroline filuternie, jak zapewne o kadym mczynie poniej pidziesitki. raczej nie ma ciepa w tym, co sysz. to ksidz nie std, jak wnosz, ukoczy seminarium w paryu, wiedz ma wycznie ksikow, nie zna tej ziemi, jej potrzeb i wymaga. tego dowiedziaam si od narcisse'a, ktry jest z nim na wojennej stopie, odkd nie chodzi na msze w czasie niw. - ksidz nie cierpi gupcw - twierdzi guillaume i widz przebysk poczucia humoru za

okrgymi okularami -a my tu przewanie trzymamy si naszych gupich przyzwyczaje, raczej gupiej, niezmiennej rutyny. - mwic, gaszcze charly'ego serdecznie, na co charly odpowiada powanym, krtkim szczekniciem. - on myli - innym razem powiedzia guillaume pospnie - e to mieszne tak si przywiza do psa. jest o wiele za dobrze wychowany, eby powiedzie wprost, ale uwaa, e to... niewaciwe. czowiek w moim wieku... przed emerytur guillaume by nauczycielem w miejscowej szkole, w ktrej teraz wobec zmniejszajcej si liczby dzieci wystarczy dwoje nauczycieli. nierzadko starsi ludzie nadal mwi o guillaumie le maitre d'ecole. patrzyam na niego, delikatnie drapa charly'ego za uszami, i znw jak podczas parady widziaam w nich smutek, ukradkowo bdc prawie poczuciem winy. - czowiek w kadym wieku moe sobie wybiera przyjaci tam, gdzie chce - przerwaam mu do krewko. - moe monsieur le cure mgby si czego nauczy od samego charly'ego. - monsieur le cure stara si, jak moe - upomnia mnie guillaume agodnie. - nie powinnimy wymaga wicej. nie odpowiedziaam. w mojej brany szybko mona si nauczy prawdy, e dawanie nie ma granic. guilaume wyszed z la praline z ma torebk floren-tynek w kieszeni. zanim skrci na rogu avenue des francs bourgeois, zobaczyam, jak si pochyla, eby poczstowa i pogaska psa. pies szczekn i pomerda krtkim, grubym ogonem. niektrzy ludzie nigdy nie musz zastanawia si nad dawaniem. lansquenet-sous-tannes staje si dla mnie terenem coraz bardziej nieznanym. poznaj twarze, nazwiska. pierwsze tajemne sznurki rnych dziejw skrcaj si ze sob w jedn ppowin, ktra ostatecznie nas zwie. to miejscowo bardziej zoona, ni si wydaje na pocztku, sdzc z geografii. gwna rue jest jak do z rozsunitymi palcami. wybiegaj z niej rwnolege ulice: avenue des poetes, rue des francs bourgeois, ruelle des freres de la revolution - ktry z planistw tego miasteczka musia by zaciekym republikaninem. mj rynek, place st. jerome, jest kocem tych wycignitych palcw, koci biay i dumny stoi jak w podunym czworoboku z czerwonych gontw, i staruszkowie graj tu w petanque w pogodne wieczory. za rynkiem wzgrze opada stromo ku strefie wskich uliczek zbiorczo zwanych les marauds. to s malekie slumsy lansquenet, na p oszalowane domy zataczaj si po nierwnych kocich bach nad rzek tannes, ale pewna odlego dzieli je od bagien. kilka jest zbudowanych na samej rzece, na ju butwiejcych platformach, dziesitki na kamiennym nabrzeu, gdzie wilgo z leniwej wody dopeza do ich maych, wysoko umieszczonych okien. les marauds w takim miasteczku jak agen swoj dziwacznoci i wiejsk ruin przycigayby turystw. ale tutaj turystw nie ma. ludzie w les marauds szukaj jedzenia, yj z tego, co zdoaj wyrwa rzece. wikszo ich domw to opuszczone rudery, bzy wyrastaj z walcych si cian. zamknam la praline na dwie godziny przerwy obiadowej i poszam z anouk nad rzek. parka chudych dzieciakw chlapaa si w zielonym mule przy brzegu; nawet w lutym mdlio od nieczystoci i zgnilizny. byo zimno, ale sonecznie. anouk w czerwonym wenianym paszczyku

i kapeluszu biegaa po kamieniach i nawoywaa pan-toufle'a skaczcego za ni. ju si przyzwyczaiam do pan-toufle'a - jak do caej reszty tej dziwnej menaerii, ktr ona wawo cignie za sob - a chwilami nieomal widz go, modrookiego z szarym pyszczkiem; i wiat nagle si rozjania, jak gdyby zosta gdzie przeniesiony, a jestem wtedy anouk, patrz jej oczami, podam tam, dokd ona poda. w takich chwilach czuj, e mogabym umrze z mioci do niej, mojej maej obcej, i serce mi wzbiera niebezpiecznie, a jedynym ratunkiem jest bieganie, tak jak ona to robi - w czerwonym roztrzepotanym paszczyku, skrzydlata i z wosami niczym ogonem komety na tle aciatego niebieskiego nieba. czarny kot przebieg mi drog, wic zatrzymaam si, zaczam taczy wok niego w kierunku przeciwnym do ruchu wskazwek zegara i piewa rymowank: w va-ti-i, mistigri? pass sans faire de mai ici. anouk si przyczya, kot mrucza, przeturla si po piachu, eby go pogaska. pochylajc si nad nim, zobaczyam malek staruszk, ktra z rogu uliczki patrzya na mnie ciekawie. czarna spdnica, czarny paszcz, siwe wosy zaplecione i skrcone w schludny misterny kok. oczy bystre, czarne, ptasie. skinam jej gow. - pani jest z tej chocolaterie - powiedziaa. pomimo swego wieku (oceniam j na osiemdziesit lat, moe wi-| cej) gos miaa mody. rozpoznaam akcent, szorstk ; piewno midi. - tak. - przedstawiam si imieniem i nazwiskiem. - armande voizin - odwzajemnia si. - mj dom to ten tam. - wskazaa ruchem gowy jeden z domw na rzece; w lepszym stanie ni inne, wieo pobielony i ze szkaratnym geranium w okiennych skrzynkach. umiechna si, co sprawio, e jej okrg, lalczyn twarz posiatkowa milion zmarszczek. - widziaam pani sklep. dosy adny, przyznaj, ale szkoda go dla takich ludzi jak my. za fantazyjny. - nie byo dezaprobaty w jej gosie, tylko na p artobliwy fatalizm. - syszaam, e m'sieur le cure ju do pani ywi uraz - dodaa zoliwie. - moe sobie ubzdura, e na jego rynku sklep z czekolad jest niestosowny. -rzucia mi jeszcze jedno kpice spojrzenie. - czy on wie, e pani jest czarownic? czarownica, czarownica. nietrafne, ale wiedziaam, co miaa na myli. - skd takie przypuszczenie? - och, to oczywiste. swj pozna swego, chyba. - i parskna miechem, ktry brzmia tak jakby skrzypce oszalay. - m'sieur le cure nie wierzy w czary. prawd mwic, nie byabym taka pewna, czy nawet wierzy w boga -powiedziaa z pobaliw pogard. - ten czowiek musi jeszcze mnstwo si nauczy, pomimo e ma stopie naukowy z teologii. i moja niemdra crka musi mnstwo si nauczy. nie ma stopni naukowych z ycia, prawda? zgodziam si, e nie ma, i zapytaam, czy znam jej crk. - chyba tak. caro clairmont. z gow peniejsz sieczki ni wszyscy inni w caym lansquenet. gada, gada, gada i ani za grosz w tym sensu. - zobaczya mj umiech i przytakna wesoo. - nie krpuj si, kochana, w moim wieku nic mnie ju bardzo nie obraa. ona taka po ojcu, wiesz. to wielka pociecha. - znw popatrzya na mnie kpico. - raczej brak tu rozrywek. zwaszcza na staro. -umilka i znw mi si przyjrzaa. - ale z tob chyba bdzie nam zabawniej.

jej myli owieway moje jak chodny oddech. sprbo-waam je uchwyci, wiedzie, czy ona ze mnie artuje, ale wyczuwaam tylko poczucie humoru i yczliwo. umiechnam si. - to po prostu sklep z czekolad - powiedziaam. zachichotaa. - rzeczywicie tobie si zdaje, e urodziam si wczoraj. - naprawd, madame yoizin... - mw mi armande. - czarne oczy byszczay rozbawieniem. - to mnie odmadza. - dobrze. ale naprawd nie rozumiem, dlaczego... - wiem, co ci przywiao - powiedziaa bystro. - wyczuam. w tusty wtorek, ostatni dzie karnawau. w les marauds jest peno ludzi z lunaparkw: cyganw, hiszpanw, druciarzy, piedsnoirs i takich, ktrych nigdzie nie chc. poznaam was od razu, ciebie i twoj dziewczynk... jak si nazywacie tym razem? - yianne rocher. - umiechnam si. - a to jest anouk. - anouk - powtrzya armande cicho. - a ten may szary przyjaciel?... wzrok mam ju nieco sabszy ni dawniej... co to jest? kot? wiewirka? anouk potrzsna kdziorami. - krlik - poinformowaa z wesoym politowaniem. -nazywa si pantoufle. - och, krlik. oczywicie. - armande mrugna do mnie. - widzisz, wiem, jaki wiatr ci przywia. sama to czuam raz czy par razy. moe jestem stara, ale nikt mi oczu nie zamydli. nikt w ogle. przytaknam. - moe to prawda - powiedziaam. - niech pani przyjdzie, armande, ktrego dnia do la praline. ja wiem, co kto lubi najbardziej. uracz pani wielkim pudekiem tego, co pani lubi. rozemiaa si. - och, nie wolno mi je chocolate. caro i ten idiota doktor nie pozwalaj. ani nic innego, co moe by mi sprawio przyjemno - poskarya si cierpko. - najpierw papierosy, potem alkohol, teraz to... bg wiadkiem, gdybym rzucia oddychanie, pewnie bym moga y wiecznie. -chrapna miechem, w ktrym zazgrzytao zmczenie, i zobaczyam, jak podnosi kurczowo rk do piersi, niesamowicie mi przypominajc josephine muscat. - waciwie nie mam im za ze - powiedziaa. - tacy oni s. ochrona... przed wszystkim. przed yciem. przed mierci. -umiechna si szeroko, nagle bardzo gamine pomimo zmarszczek. - przyszabym do ciebie, choby tylko po to, by zirytowa cure. rozwaaam jej ostatnie sowa, kiedy ju znikna za wgem swego pobielonego domu. nieopodal anouk rzucaa kamyki na mielizny przy brzegu. cure. chyba wci si o nim mwi. francis reynaud. przez chwil mylaam o nim. w takiej miecinie jak lansquenet czasami si zdarza, e kto - nauczyciel szkolny, waciciel kawiarni czy ksidz - jest zatyczk osi spoecznoci, jeden czowiek jest zasadniczym rdzeniem mechanizmu, ktry obraca ycie tych ludzi. tak jak sztyft w zegarze wprowadzajcy w ruch kka i motki, eby wskazwki wskazyway godzin. jeeli sztyft si osunie czy zepsuje, zegar staje. lansquenet to wanie taki zegar, wskazwki znieruchomiay przed dwunast, kka i tryby krc si bezuytecznie za spokojnym lepym cyferblatem. "nastaw kocielny zegar nie tak jak trzeba, to zdezorientujesz diaba" - mawiaa moja matka. ale w tym wypadku

podejrzewam, e diabe nie daje si zdezorientowa ani na minut. 7 niedziela, 16 lutego moja matka bya czarownic. przynajmniej tak o sobie mwia, tyle razy sama si na to nabierajc, e w kocu nie sposb byo odrni fikcji od faktu. armande yoizin przypomina mi j pod pewnymi wzgldami: te byszczce niegodziwe oczy, dugie wosy, na pewno poyskliwie czarne za modu, ta mieszanka rzewnoci i cynizmu. od matki nauczyam si tego, co mnie uksztatowao. sztuki odwracania niepowodze. rozczapierzania dwch palcw, eby przerwa z pass. szycia saszetek, warzenia napojw, przekonania, e pajk przed pnoc przynosi szczcie, a po pnocy pecha... a przede wszystkim przekazaa mi swoje umiowanie nowych miejsc, swego cygaskiego ducha wdrwki, ktry gna nas po caej europie i dalej. rok w budapeszcie, inny rok w pradze, sze miesicy w rzymie, cztery miesice w atenach, potem za alpy do monako, wzdu wybrzea: cannes, marsylia, barcelona... w osiemnastym roku ycia straciam rachub miast, w ktrych mieszkaymy, jzykw, ktrymi mwiymy. prace byy te rozmaite: kelnerowanie, tumaczenia, naprawy samochodw. czasami z tanich hotelikw uciekaymy przez okno, bo nie mogymy zapaci rachunku. jedziymy na gap pocigami, podrabiaymy zezwolenia i wizy, przekraczaymy granice nielegalnie. deportowano nas wiele razy. dwukrotnie moj matk aresztowano, ale wypuszczano, nie stawiajc w stan oskarenia. nasze imiona tak jak miejsca pobytu zmieniay si stosownie do miejscowych wariantw: yanne, jeanne, johanne, giovanna, ann, anuszka... jak zodziejki uciekaymy, wci wymieniajc nieporczny yciowy balast na franki, funty, korony, dolary, kiedymy leciay tam, gdzie ponosi nas wiatr. to wcale nie znaczy, e ja cierpiaam; ycie w tamtych latach byo szampask przygod. miaymy siebie nawzajem, moja matka i ja, braku ojca nie odczuwaam nigdy. i przyjaci miaymy niezliczenie duo. tylko matk chyba nieraz trapia niepewno jutra, konieczno cigego kombinowania. a przecie z biegiem lat pdziymy coraz szybciej, zostawaymy gdzie miesic, dwa miesice najduej i ruszaymy dalej, jak gdybymy przed czym uciekay, gdzie pieprz ronie. dopiero po latach pojam, e umykaymy przed mierci. miaa czterdzieci lat, to by rak. powiedziaa mi, e wie od pewnego czasu, ale ostatnio... nie, tylko nie szpital. nie pjdzie do adnego szpitala, czy ja rozumiem? ona jeszcze ma czas, miesice, lata i chce zobaczy ameryk - nowy jork, everglades na florydzie... teraz przenosiymy si prawie co dzie, a noc matka, kiedy mylaa, e ja pi, wrya sobie z kart. wypynymy z lizbony statkiem wycieczkowym, na ktrym obie pracowaymy w kuchni. koczyymy prac o drugiej, trzeciej nad ranem, wstawaymy o wicie. ale co noc wykadaa na koj te stare karty, wywiechtane penym szacunku dotykiem. szeptaa ich nazwy, osuwajc si z dnia na dzie gbiej w zamt ogarniajcy j w kocu cakowicie: "dziewi mieczy, mier. trzy miecze, mier. dwa miecze, mier. rydwan. mier". rydwan okaza si nowojorsk takswk w letni wieczr, kiedy kupowaymy prowianty na rojnych ulicach chinatown. w kadym razie to byo lepsze ni rak. moja crka urodzia si w dziewi miesicy pniej i daam jej imiona po nas obu.

uznaam, e tak wypada. jej ojciec o niej nie wiedzia - ani ja waciwie nie wiem, ktry to by w girlandzie, jak stokrotki widncych moich przelotnych miostek. niewane. mogabym obra jabko o pnocy, skrk rzuci przez rami i uoyaby si w jego inicja, ale nigdy a tak bardzo to mnie nie obchodzio. jeeli mamy za due obcienie, zwalniamy tempo. a jednak... odkd wyjechaam z nowego jorku, czy ten wiatr wieje agodniej, rzadziej? czy nie ma jakiego szarpnicia alu, ilekro skd wyjedamy? myl, e jest. mam dwadziecia pi lat i wreszcie co we mnie zaczyna si mczy, tak jak moja matka mczya si pod koniec ycia coraz bardziej. patrzc na soce, zastanawiam si ni std, ni zowd, z jakim uczuciem bym spogldaa, jak ono wschodzi wci nad tym samym horyzontem za pi - moe za dziesi, moe za dwadziecia - lat. ta myl jest dziwnie oszaamiajca, wywouje lk i tsknot. a anouk, moja maa obca? teraz kiedy sama jestem matk, widz w innym wietle zuchwa przygod, ktr mama cigna ze mn tak dugo. widz siebie tak, jak byam. niad dziewczynk, dugowos, potargan, chodzc w ciuchach ze sklepw instytucji dobroczynnych, uczc si bardzo pilnie matematyki i geografii: ile chleba za dwa franki? jak daleko zajedziemy z biletem kolejowym za pidziesit marek? nie chc takiego ycia dla anouk. moe dlatego jestemy we francji ju od piciu lat. po raz pierwszy w yciu mam konto bankowe. mam zawd. moja matka gardziaby tym osigniciem, chocia moe by mi te zazdrocia. mwiaby. nie pamitaj o sobie, jeeli potrafisz. nie pamitaj, kim jeste, tak dugo, jak wytrzymasz. ale ktrego dnia, dziewczyno, ktrego dnia to ci dopadnie, ja wiem. otworzyam dzi sklep jak zwykle. tylko na przedpoudnie, kiedy ludzie po mszy bd na rynku - potem dam sobie p dnia wolnego z anouk. luty znw uporczywie buro szarzeje i teraz pada deszcz, marzncy dokuczliwy deszcz, od ktrego bruk jest liski, a niebo przybrao odcie starego cynowego dzbana. anouk za lad czyta tomik wierszykw dla dzieci i spoglda na drzwi, oczekujc klientw, kiedy ja w kuchni przygotowuj mendiants - tak nazwane, bo przed laty sprzedawali je cyganie i ebracy. to moje ulubione - z ciemnej albo mlecznej, albo biaej czekolady - krki wielkoci biskwitw i na wierzchu skrki cytryny, migday, pulchne rodzynki. anouk lubi te biae, ja wol ciemne, zrobione z najlepszej siedemdzie-sicioprocentowej couverture... jedwabista, gorca na jzyku, ma smak tajemniczych okolic podzwrotnikowych, moja matka czym takim by gardzia. a przecie to s rwnie jakie czary. od pitku jest w la praline komplet stokw barowych przy ladzie. teraz tu troch jak w wozach restauracyjnych, do ktrych chodziymy w nowym jorku. siedzenia z czerwonej skry na chromowych drkach, wesoy kicz. ciany koloru wietlistych onkili. stary pomaraczowy fotel poitou wesoo rozpiera si w kcie. na ladzie z lewej strony stoi tabliczka z menu napisanym rcznie i pokolorowa-nym przez anouk kredkami w rnych odcieniach pomaraczowego i czerwonego: chocolat chaud 5 f gateau au chocolat 10 f (la tranche) podobna tabliczka jest na wystawie. tort upiekam tej nocy, gorca czekolada w czajniku czeka na pierwszego klienta. i ja czekam. msza si zaczyna i koczy. ludzie przechodz ponuro pod marzncym deszczem. z moich

drzwi uchylonych niesie si ciepy zapach pieczenia i sodyczy. widz kilka tsknych spojrze, ale i odwracanie wzroku, wzruszenie ramion, skrzywienie ust. to moe oznacza stanowczo albo po prostu zy humor. pochylajc pod wiatr zgarbione nieszczsne ramiona, wszyscy mijaj mj sklep, jak gdyby przy tych drzwiach sta anio z pomiennym mieczem i nie pozwala wej. nie tak zaraz, mwi sobie. pozyskanie klienteli wymaga czasu. ale wzbiera we mnie zniecierpliwienie, prawie gniew. co jest z tymi ludmi? dlaczego nie wchodz? bije dziesita, potem jedenasta. widz, jak id do piekarni naprzeciwko i jak potem nios bochenki pod pach. nieliczne kumy, jeszcze rozmawiajce na rynku, rozstaj si, eby przygotowa niedzielny obiad. zza wga kocioa wybiega chopiec z psem, omija kapic rynn. biegnie dalej, prawie nie zerka. niech ich diabli. akurat kiedy ju mylaam, e trudny pocztek za mn. dlaczego nikt nie przyszed? czy oni nie widz wystawy, nie czuj zapachw? co lepszego maj do roboty? anouk zawsze wie, w jakim jestem nastroju. przytula si, chce mnie pocieszy. - maman, nie pacz. - nie pacz. - ja nigdy nie pacz. jej wosy muskaj mnie po twarzy i nagle w gowie mi si krci, tak si boj, e kiedy mogabym anouk utraci. - to nie twoja wina. staraymy si. wszystko zrobiymy dobrze. fakt. nawet s czerwone wstki wok drzwi, saszetki z cedrem i lawend dla odstraszania zych wpyww. cauj j w gow. na policzkach mam wilgo. co, moe gorz-kosodki aromat parujcej czekolady, szczypie mnie w oczy. - w porzdku, chee. nie powinnymy si nimi przejmowa. przynajmniej moemy same si napi, eby nam byo weselej. przysiadamy na wysokich stokach jak barowe dziewczyny w nowym jorku. pijemy czekolad, anouk z creme chantilly i wirkami czekoladowymi, ja gorc, czarn, mocniejsz ni espresso. zamykamy oczy w tej wonnej parze i widzimy, jak klienci przychodz - po dwie, trzy osoby, po dwanacie osb naraz, siadaj na stokach, umiechaj si, ich harde, obojtne twarze ju umili wyraz yczliwoci i zachwytu. otwieram oczy szybko. anouk stoi przy drzwiach. mog przelotnie zobaczy przycupnitego na jej ramieniu pantoufle'a, dr mu wsiki. wiato chyba si zmienio, jest cieplejsze. wabice. zrywam si na rwne nogi. - prosz. nie rb tego! anouk rzuca mi ciemne spojrzenie. - ja tylko prbuj pomc... - prosz ci. nagle uparta, patrzy prosto na mnie. czary snuj si pomidzy nami jak zocisty dym. byoby tak atwo, ona mi mwi wzrokiem, tak atwo, niech gaszcz niewidzialne palce, niech niedosyszalne gosy przyzywaj ludzi... - nie moemy. nie powinnymy - usiuj jej wytumaczy. to nas oddziela. to nas odrnia. jeeli mamy tu zosta, musimy w miar moliwoci ich przypomina. pan-toufle wsaty, zamazany na tle zocistych cieni patrzy na mnie bagalnie. z rozmysem zamykam oczy i kiedy je otwieram, jego ju nie ma.

- nie jest le - mwi stanowczo. -i nie bdzie. moemy poczeka. a wreszcie o p do pierwszej kto przychodzi. anouk zobaczya go pierwsza. - maman! ale ja ju wstaam, to by reyraud, jedn rk osania blad twarz przed kapic z markizy wod, drug trzyma niepewnie na klamce. wyraz twarzy mia pogodny, w oczach jednak co jak gdyby bysk ukradkowej satysfakcji. zrozumiaam, e to nie jest klient. dzwonek nad drzwiami zadwicza, ale on nie podszed do lady. sta na progu, tylko wiatr wdmuchiwa do sklepu fady jego sutanny jak skrzyda czarnego ptaszyska. - monsieur - widziaam, jak nieufnie spojrza na czerwone wstki - czym mog suy? na pewno wiem, co ksidz lubi. - machinalnie przybraam swj ton sklepowy, chocia tym razem faszywie. nie mam pojcia, co jemu smakuje. jest dla mnie cakowit pustk, zawieszon w powietrzu plam ciemnoci o ksztatach czowieka. nie moe by adnego kontaktu. mj umiech rozbija si na nim jak fala na skale. - wtpi. mruy oczy pogardliwie. gos mia niski, sympatyczny, ale pod ksi agodnoci wyczuam antypati. przypomniay mi si sowa armande yoizin. "syszaam, e nasz monsieur le cure ju do pani ywi uraz". dlaczego? instynktowna nieufno wobec niewierzcych? czy moe nie tylko to? pod lad rozczapierzyam dwa palce w jego stron. - nie spodziewaem si, e pani dzi otworzy - powiedzia. by bardziej pewny siebie, kiedy uzna, e nas zakwalifikowa. jego may, wski umiech jest jak ostryga, mlecznobiay w kcikach ust i ostry jak yletka. - to znaczy, w niedziel? - zapytaam najniewinniej w wiecie. - liczyam na ruch po mszy. nie dotknam go tym malekim docinkiem. - w pierwsz niedziel wielkiego postu? - wydawa si rozbawiony, do jednak lekcewacy. - ja bym nie liczy. ludzie w lansquenet s proci, madame rocher, poboni zaznaczy delikatnie, grzecznie. - jestem mademoiselle rocher. - zwycistwo mae, ale przecie zbiam go z tropu. spojrza szybko na anouk, ktra jeszcze siedziaa przy ladzie z wysok szklank czekolady w rce. usta miaa umazane czekoladow piank i znw poczuam nage sparzenie ukrytej pokrzywy - panicznie, irracjonalnie zlkam si, e j utrac. ale kto mi j zabierze? odepchnam t myl z rosncym gniewem. on? niech tylko sprbuje. - oczywicie - powiedzia gadko. - mademoiselle ro-cher, bardzo przepraszam. sodkim umiechem skwitowaam jego dezaprobat. i co we mnie dalej podlizywao si przewrotnie. troch za gono, tonem wulgarnej pewnoci siebie, eby ukry lk, powiedziaam: - tak przyjemnie spotka na tej wsi kogo, kto rozumie. - i umiechnam si z trudem, jak mogam najpro-mienniej. -to znaczy, w miecie, gdzie mieszkaymy, nikt nie zwraca na nas uwagi. ale tutaj... - zdoaam wyda si skruszona i nieugita jednoczenie. -to znaczy, tu jest absolutnie uroczo i ludzie tacy pomocni... tacy inni na swj miy sposb... ale to nie pary, prawda?

reynaud zgodzi si, prawie nieszyderczo. - nie pary. - rzeczywicie tak jest, jak si mwi o wiejskich spoecznociach - cignam. - wszyscy tu chc zna cudze sprawy. pewnie dlatego, e maj tak mao rozrywek -usprawiedliwiam plotkarzy askawie. -trzy sklepiki i koci. to znaczy... - chichoczc, urwaam. - ale ksidz przecie to wie. reynaud przytakn z powag. - moe mogaby mi pani wyjani, mademoiselle... - ach, prosz mi mwi yianne. - ...co sprawio, e pani zdecydowaa si wprowadzi do lansquenet? - jego ton by a liski od antypatii, wskie usta jeszcze bardziej ni przedtem zwieray si jak ostryga. - istotnie troch tu inaczej ni w paryu. - jego oczy mwiy wyranie, e rnica jest zasug lansquenet. - czy sklep taki jak ten - opieszale, obojtnie wskaza doni sklep i wszystko w sklepie - taki sklep specjalistyczny chyba byby bardziej dochodowy... bardziej stosowny... w duym miecie. rcz, e w tuluzie czy nawet w agen. - ju wiedziaam, dlaczego nikt nie odway si przyj tu dzi rano. sowo "stosowny" zawierao lodowate potpienie jak kltwa proroka. znw z zawzitoci wygiam palce w rogi pod lad. trzepn si w kark, jakby udli go jaki owad. - nie sdz, eby due miasta miay monopol na przyjemno - palnam. - kady potrzebuje odrobiny luksusu i chce troch sobie dogodzi od czasu do czasu. reynaud nie odpowiedzia. przypuszczalnie si nie zgadza. sformuowaam to za niego. - przypuszczam, e ksidz gosi doktryn wprost przeciwn w swoim dzisiejszym kazaniu zaryzykowaam zuchwale. i kiedy nadal milcza, powiedziaam: - jednak na pewno w tym miasteczku wystarczy miejsca dla nas obojga. wolna inicjatywa, prawda? - zobaczyam, e zrozumia wyzwanie. wytrzymaam jego wzrok przez chwil. cofn si przed moim umiechem, jak gdybym pluna mu w twarz. - oczywicie - mrukn. och, ja znam takie typy. widziaymy ich dosy. matka i ja w naszym pdzie po europie. te same grzeczne umiechy, lekcewaenie, obojtno. maa moneta rzucona pulchn doni jakiej paniusi przed zatoczon katedr w rheims, krytyczne spojrzenia gromadki modych zakonnic, kiedy yianne dopada do tej monety, cierajc kurz z chodnika goymi kolanami. czowiek w czarnej sutannie powanie, gniewnie rozmawiajcy z moj matk... matka wybiega z cienia w kociele blada i dugo ciskaa mi rk, a bolao... pniej powiedziaa, e chciaa si wyspowiada. co j do tego skonio? samotno, by moe, potrzeba rozmowy, zwierzenia si komu, kto nie jest kochankiem, komu o twarzy wiadczcej o zrozumieniu. ale czy nie zobaczya jego twarzy ju bez zrozumienia, wykrzywionej bezsilnym gniewem? to grzech, grzech miertelny!... powinna odda dziecko pod opiek zacnym ludziom. jeeli je kocha... jak tej maej na imi? ann? jeeli kocha, to musi... musi ponie tak ofiar. on zna klasztor, w ktrym by o jej crk naleycie zadbano. on wie - uj moj matk za rk, za palce bardzo mocno. czy ona nie kocha swojego dziecka? nie chce go uchroni? nie chce? nie chce?

tamtej nocy matka pakaa, koysaa mnie w objciach w lewo i w prawo. kiedy wyjedaymy z rheims nazajutrz rano, jeszcze bardziej ni kiedykolwiek przedtem jak zodziejki, tulia mnie do siebie jak ukradziony skarb i oczy miaa paajce i rozbiegane. rozumiaam: on j prawie przekona, e powinna mnie zostawi. potem czsto mnie pytaa, czy jestem z ni szczliwa, czy nie auj, e nie mam koleanek, domu... ale chocia czsto odpowiadaam tak i nie, nie, chocia czsto j caowaam i zapewniaam, e nie auj niczego, niczego, troch tego jadu zostao. przez lata uciekaymy przed ksidzem, czowiekiem w czerni. ilekro jego twarz powracaa w kartach, to znaczyo, e znowu czas uciec, czas ukry si przed zatrzanit w sercu mojej matki ciemnoci, ktr on otworzy. i oto zjawi si ponownie akurat, kiedy mylaam, e znalazymy wreszcie nasze miejsce, anouk i ja. stan w drzwiach jak anio u wrt. no, tym razem przysigam, e nie uciekn. cokolwiek on zrobi. w jakikolwiek sposb obrci tutejszych ludzi przeciwko mnie. jego twarz jest gadka i pewna jak odkryta zowrbna karta. i ju si zdeklarowa: jest moim wrogiem, i ja si zdeklarowaam: jestem jego wrogiem -wyranie, jakbymy powiedzieli to na gos. - ciesz si, e si rozumiemy - owiadczyam rzeko i zimno. - te si ciesz. co w jego oczach mnie zaniepokoio, jakie wiateko, ktrego dotd nie byo. zdumiewajco bawi go zwieranie szykw przed bitw, w pancerzu swojej pewnoci siebie nie dopuciby myli, e moe nie wygra. poegna mnie poprawnym skonieniem gowy. wanie poprawnym. grzeczna pogarda. zatruta kolczasta bro sprawiedliwoci. _ monsieur le cure. - kiedy na sekund odwrci si od drzwi, wcisnam mu do rk owizany wstk pakiecik. -may prezent dla ksidza. - umiechem wykluczyam odmow, wic z niejakim zakopotaniem przyj podarek. -caa przyjemno po mojej stronie - dodaam. zmarszczy lekko brwi, jak gdyby uraony tym, e moe mi by przyjemnie. - ach, ja naprawd nie lubi... - bzdura - przerwaam ywo i kategorycznie. - na pewno te czekoladki bd ksidzu smakoway. one tak bardzo mi przypominaj ksidza. chyba si przerazi, mimo e zachowa spokj. z t bia paczuszk w rce wyszed w szary deszcz. zauwayam, e nie spieszy si, aby uciec przed deszczem, idzie rwnym krokiem i moknie, chyba nawet rad z tej maej niedogodnoci. chc sobie wyobrazi, e on zje te czekoladki. jednak prawdopodobnie rozda je, ale niechby przynajmniej rozpakowa i zobaczy... chyba mgby odaowa jeden rzut oka, eby zaspokoi ciekawo. tak bardzo mi przypominaj ksidza. tuzin moich najlepszych huitres de saint-malo, maych paskich pralinek, wygldajcych jak szczelnie zamknite ostrygi. 8 wtorek, 18 lutego

pitnacioro klientw wczoraj. dzisiaj trzydzieci cztery osoby. wrd nich guillaume; kupi roek florentynek i wypi czekolad, od czasu do czasu rzucajc zwinitemu posusznie pod stokiem charly'emu kostk brzowego cukru w wyczekujcy nienasycony pysk. nie od razu, mwi guillaume, akceptuje si w lan-squenet nowo przybyych. w niedziel cure reynaud wygosi tak zjadliwe kazanie na temat wstrzemiliwoci, e otwarcie la celeste praline w ten wanie poranek wydawao si po prostu prztyczkiem w nos kocioa. caroline clairmont, ktra w pocie zaczyna diet odchudzajc, szczeglnie ostro i gono perorowaa swoim przyjacikom przed kocioem, e to jest "wrcz gorszce, jak te historie o upadej moralnoci w rzymie, i jeeli ta kobieta, moje kochane, myli, e moe wtranoli si do miasta niczym krlowa saby... i tak obrzydliwie afiszuje si swoim nielubnym dzieckiem... i och, te czekoladki? nic nadzwyczajnego, moje kochane, o wiele za drogie...". oglnie te panie doszy do wniosku, e "to" - czymkolwiek jest - nie przetrwa. za dwa tygodnie ju mnie tu nie bdzie. a jednak liczba moich klientw od wczoraj si podwoia. przyszo nawet kilka kum madame clairmont, chocia z oczami troch byszczcymi wstydliwie szeptay midzy sob, e tylko przez ciekawo, e tylko chc zobaczy na wasne oczy. wiem, co ktra lubi. to jest talent, sekret zawodowy, tak jak wrki czytaj przyszo z doni. moja matka miaaby si z takiego marnowania zdolnoci, ale ja przecie nie bd wnika w ich ycie ani troch gbiej. nie obchodz mnie ich tajemnice, najskrytsze myli, obawy. i niepotrzebna mi ich wdziczno. matka by powiedziaa z dobrotliw pogard, e jestem alchemiczk niskiego lotu, domow czarownic, kiedy mogabym by cudotwr-czyni. ale ja lubi moj klientel. lubi patrze na mae walki wewntrzne. tak atwo czytam z oczu i ust -chopcu troch rozgoryczonemu bd smakowa pikantne pomaraczowe grajcarki; tej umiechnitej sodko nauczycielce morelowe serduszka; dla tej dziewczyny po-miennowosej oczywicie mendiants, a dla energicznej wesoej kobiety czekoladki z orzechami. dla guillaume'a florentynki, ktre bdzie jad porzdnie ze spodka w swoim schludnym kawalerskim domu. apetyt narcisse'a na trufle w grubej czekoladowej polewie wiadczy o dobrym sercu mimo pozornej burkliwoci. caroline clairmont bdzie dzi w nocy ni o toffee i obudzi si godna i zirytowana. a dzieci... czekoladowe wirki, biae guziki z zabarwionym vermiszelem, pean d'epices pozacane na brzegach, marcepanowe owoce w gniazdkach z karbowanego papieru, fistaszki w czekoladzie, czekoladowa kora, mieszanka z odpadw w pkilowych pudekach... sprzedaj marzenia, mae przyjemnoci, sodkie nieszkodliwe pokusy, ktre zwabiyby rzesze witych do przebierania wrd orzechw i nugatw... czy to bardzo le? curereynaud najwidoczniej uwaa, e tak. - masz, charly, ap, piesku. - guillaume zawsze zwraca si do swego psa serdecznie, ale te zawsze z odrobin smutku. kupi go po mierci ojca. osiemnacie lat temu. a ycie psa jest krtsze ni czowieka, i obaj si ju postarzeli. - o, tutaj - pokazuje mi narol pod podbrdkiem charly'ego. mniej wicej wielkoci kurzego jajka, szorstka jak rzep wizu. - ronie. - chwila ciszy. pies przeciga si rozkosznie, jedn ap pedaujc, kiedy pan go drapie. - weterynarz mwi, e nic nie da si zrobi. zaczynam rozumie to poczucie winy i mioci w oczach guillaume'a.

- starego czowieka by si nie upio - mwi guilaume z powag. - na pewno nie, gdyby jeszcze mia... - szuka sw - jakie ycie. charly nie cierpi. waciwie wcale. -przytakuj, wiem, e on usiuje przekona siebie. - lekarstwa tylko powstrzymuj proces. - na chwil. te sowa dwicz, chocia nie zostay wypowiedziane. - przyjdzie czas i bd wiedzia... - w agodnych oczach pojawia si przeraenie. - bd wiedzia, co zrobi. nie bd si ba. bez sowa dosypuj kakao na pian w jego szklance, ale nie widzi tego zajty psem. charly przewraca si na grzbiet, eb mu zwisa. - m'sieur le cure twierdzi, e zwierzta nie maj duszy -mwi guilaume cicho. -i e powinienem skrci char-ly'emu niedol. - wszystko ma dusz - odpowiadam. - tak mi mwia moja matka. wszystko. kiwa potakujco gow, samotny w swoim krgu lku i poczucia winy. - co ja bym bez niego robi? - pyta, jeszcze patrzc na psa, i wiem, e zapomnia o mojej obecnoci. - co ja bym robi bez ciebie? za lad zaciskam pi w cichym wciekym gniewie. znam ten wyraz twarzy - lk, poczucie winy, zaborczo -znam dobrze. widziaam taki wyraz twarzy mojej matki w noc czowieka w czerni. "co ja bym robia bez ciebie?" - szeptaa mi przez ca tamt nieszczsn noc. kiedy spogldam w lustro wieczorem, gdy rano budz si z wzrastajcym lkiem, wiem, jestem pewna, e moja crka wysuwa si, oddala, e j trac, e j utrac, jeeli nie znajd miejsca... taki wyraz sama mam na twarzy. obejmuj guillaume'a ramieniem. na sekund on si spra, nieprzywyky do kobiecego dotknicia. potem si odpra. falami uchodz z niego siy rozpaczy. - yianne - mwi cicho - yianne. - to normalne uczucie - mwi mu stanowczo. - to dozwolone. pod stokiem charly wyszczekuje swoje oburzenie. zarobiymy dzisiaj prawie trzysta frankw. po raz pierwszy do, eby wyj na swoje. powiedziaam o tym anouk, kiedy wrcia ze szkoy, ale bya jaka zakopotana, dziwnie przygaszona, oczy miaa pospne, ciemne jak chmury nadcigajcej burzy. zapytaam, co si stao. - jeannot - powiedziaa bezbarwnym gosikiem. - jego mama nie pozwala mu bawi si ze mn. zapamitaam jeannota w skrze wilka na paradzie tustowtorkowej. wysoki, chudy siedmiolatek, kudaty, z podejrzliwym wyrazem twarzy. bawi si z anouk na rynku wczoraj wieczorem, biegali, wydawali tajemnicze okrzyki wojenne, dopki nie zapad zmierzch. jego matka to joline drou, jedna z dwojga nauczycieli w szkole podstawowej, kuma caroline clairmont. - tak? - zapytaam obojtnie. - dlaczego? - mwi, e mam zy wpyw - anouk rzucia mi ponure spojrzenie. - bo my nie chodzimy do kocioa, poniewa ty otworzya w niedziel. ty otworzya w niedziel. patrzyam na ni. chciaam j wzi w objcia, ale zaniepokoia mnie jej postawa sztywna i wroga. postaraam si, eby mj gos by bardzo spokojny i agodny.

- a co myli jeannot? - nic nie moe poradzi. jego mama wci jest. patrzy. anouk podniosa gos piskliwie, wic domyliam si, e jest bliska paczu. - dlaczego zawsze tak musi si sta? - zapytaa. - dlaczego ja nigdy... - z wysikiem ugryza si w jzyk. - masz innych przyjaci. - to prawda. byo tam ich z ni wczoraj wieczorem czworo czy picioro, rynek rozbrzmiewa wrzaw i miechem. - oni s jeannota. zrozumiaam j. louis clairmont. lise poitou. jego przyjaciele. bez jeannota ta gromadka szybko by si rozesza. nagle bolenie wspczuam mojej crce, otaczajcej si przyjacimi niewidzialnymi, eby zaludni przestrze wok siebie. samolubstwem jest przewiadczenie, e ca t przestrze mogaby zapeni matka. samolubstwem i lepot. - moemy chodzi do kocioa, jeeli chcesz.- gos miaam nadal agodny. - ale wiesz, e to by nic nie zmienio. zapytaa z wyrzutem: - dlaczego nic? oni nie wierz. nie przejmuj si bogiem. tylko chodz. umiechnam si nie bez goryczy. szecioletnia, a jednak zdumiewa mnie od czasu do czasu gbi swej spostrzegawczoci. - moliwe - powiedziaam. - ale czy chcesz by taka? wzruszenie ramion obojtne, cyniczne. przestpia z nogi na nog, jak gdyby w obawie przed kazaniem. na prno szukaam sw, eby jej wyjani. mogam tylko myle o udrczonej twarzy mojej matki, koyszcej mnie i powtarzajcej prawie wciekle: "co ja bym robia bez ciebie? co ja bym robia?". och, poznaam to wszystko ju dawno: obud kocioa, polowanie na czarownice, przeladowanie ludzi w drodze i ludzi rnych wyzna. anouk wie. tylko e tej wiedzy nie da si dobrze przeoy na codzienne ycie, rzeczywisto osamotnienia, utrat przyjaci. - to nie w porzdku. - jej gos by jeszcze buntowniczy, wrogo ustpia, ale niezupenie. nie w porzdku byo te wyrzucenie z ziemi witej i nie w porzdku spalenie joanny d'arc na stosie, i hiszpaska inkwizycja. roztropniej jednak wolaam tego nie mwi. widziaam, jak ona si stara nie okaza saboci, jeszcze by si rozgniewaa. - znajdziesz innych przyjaci - powiedziaam tak sabo, e zgoa nie pocieszajco. popatrzya na mnie z lekcewaeniem. - ale ja chciaam jeannota. -teraz, kiedy si do mnie odwrcia, miaa gos dziwnie dojrzay, dziwnie znuony. bya bliska paczu, ale nie podesza, eby przytuli si do mnie. w tym momencie raptem ujrzaam j w natarczywie przelatujcych obrazach - ma dziewczynk, nastolatk, prawie doros, obc, jak stanie si pewnego dnia, i prawie wykrzyknam z rozpaczy i strachu, jak gdyby role si odwrciy, jakbymy byy ona matk, a ja dzieckiem. prosz ci. co ja bym robia bez ciebie? odesza bez sowa. chciaam j obj, pociesza, ale zbyt dobrze wiedziaam, e zatrzasna drzwi swojej prywatnoci. dzieci rodz si dzikie, ja wiem. w najlepszym razie mog mie nadziej na czuo, pozorn ulego. pod t powierzchni dziko pozostaje, czysta, barbarzyska, nieznana.

anouk waciwie milczaa do koca wieczora. kiedy pooyam j spa, nie chciaa adnych opowiada i jeszcze nie spaa, gdy zgasiam u siebie nocn lampk. syszaam z mojego ciemnego pokoju, jak chodzi tu i tam. od czasu do czasu mwia do siebie - czy do pantoufle'a urywanie, porywczo, ale cicho, wic nie mogam wyowi ani sowa. o wiele pniej, majc pewno, e ju pi, weszam do jej pokoju, eby zgasi wiato; skulona w nogach ka, leaa z jedn rk wycignit, z gow odwrcon niedorzecznie, wzruszajco, a serce mi si cisno. ukadajc j wygodniej i poprawiajc pociel, wyjam z tej wycignitej rki figurk z plasteliny. figurka jeszcze ciepa od doni, zapachniaa mi szko podstawow, szeptanymi sekretami, plakatwkami, drukiem gazetowym i na p zapomnianymi przyjaniami. zostaa starannie ulepiona, chopiec jak gruby kijek dugoci dziewiciu centymetrw, o oczach i ustach wydrapanych szpilk, owizany w pasie czerwon nici i z czym na gowie - kawakiem odygi czy zeschej trawy - co chyba jest odtworzeniem potarganej brzowej czupryny. i na piersi czy te na sercu wydrapane kaligraficznie due j z prawie nachodzc liter a. miaam t figurk woy do puda z zabawkami, ale pooyam j cicho przy gowie anouk na poduszce. zgasiam wiato i wyszam. nad ranem anouk wsuna si, jak czsto dawniej, do mojego ka. poprzez mikkie warstwy snu usyszaam: - ju dobrze, maman. nigdy ciebie nie opuszcz. w ciemnociach pachnca mydem dla dzieci i sol, uciskaa mnie zapamitale, serdecznie. koysaam j, koysaam siebie, bogo tuliam nas obie z ulg, ktra bya prawie blem. - kocham ci, maman. zawsze bd ci kocha. nie pacz. nie pakaam. ja nigdy nie pacz. potem sny si zmieniay jak w kalejdoskopie. o wicie obudziam si z policzkiem pod pach anouk i strasznym, panicznym pragnieniem ucieczki: zabra anouk, ucieka dalej. jak moemy tu y, jak mogymy by takie gupie i myle, e on nas nie znajdzie? czowiek w czerni ma wiele twarzy, wszystkie niewybaczajce, twarde i dziwnie zawistne. uciekaj, yianne, uciekaj, anouk. zapomnijcie o swoim miym marzeniu i uciekajcie. ale tym razem nie. ju uciekymy za daleko, anouk i ja, matka i ja, za daleko uciekymy od nas samych. dalej ucieka nie bdziemy. tego jednego marzenia zamierzam si trzyma. 9 roda, 19 lutego dzi jest nasz wolny dzie. szkoa zamknita i gdy anouk bawi si w les marauds, ja przyjmuj dostaw i przygotowuj towar na ten tydzie. to jest sztuka, ktr mog si cieszy. s jakie czary we wszelkim gotowaniu: w doborze skadnikw, w czeniu ich, w ucieraniu, roztapianiu, dolewaniu, zaprawianiu. stosuj przepisy ze starych ksiek, utensylia mam tradycyjne - modzierz i tuczek, mojej matce suce do rozcierania kadzide, wykorzystuj w bardziej przyziemnym celu. korzenie rolin i rodki aromatyczne przydaj subtelnoci czarom bardziej zmysowym. i po czci wanie chwilo-wo

tych czarw tak mnie zachwyca. tyle kunsztu i dowiadczenia, tyle starannej pracy wkada si w przyjemno, ktra moe trwa tylko chwil i ktr mao kto kiedykolwiek docenia w peni. matka zawsze pobaliwie gardzia tym moim zainteresowaniem. dla niej jedzenie nie byo przyjemnoci, byo mczco koniecznym podatkiem od ceny naszej wolnoci. ja kradam menu w restauracjach i patrzyam tsknie na wystawy patisserie. chyba miaam dziesi lat moe wicej, kiedy po raz pierwszy zakosztowaam prawdziwej czekolady. ale to urzeczenie przetrwao. jak mapy woziam przepisy. wszelkiego rodzaju przepisy: wydarte z czasopism porzuconych na ruchliwych dworcach kolejowych, wyproszone od osb spotkanych w podry i moje wasne dziwne ich krzywki. tras naszej wariackiej wczgi po europie wytyczay karty matki do wrenia. a moje karty potraw byy jak kotwice, jak punkty orientacyjne na bezbarwnych pograniczach. pary pachnie pieczeniem chleba i croissants. berlin to eis-brei z sauerkraut i kartoffelsalat. rzym to lody, ktre zjadam, nie pacc w malekiej restauracyjce nad rzek. matka nie miaa czasu, eby kontemplowa punkty orientacyjne. mapy nosia w gowie, wszystkie miejsca wydaway jej si takie same. ju wtedy rniymy si od siebie. och, nauczya mnie wszystkiego, czego moga. wglda w ludzi, widzie ich myli i pragnienia. kierowca na szosie podwiz nas do lyonu, nadkadajc dziesi kilometrw. sklepikarze nie chcieli od nas za kupion ywno przyj pienidzy. policjanci przymykali oczy. nie za kadym razem, oczywicie. czasami te czary zawodziy i nie mogymy zrozumie dlaczego. bywaj ludzie nieczytelni, niedosini - francis reynaud jest jednym z nich. i nawet kiedy nie zawodziy, mogo mnie rozproszy przypadkowe natrctwo. ale i tak to a za atwe. natomiast wyrb czekolady -zupenie inna sprawa. och, wymaga pewnych uzdolnie: lekkich palcw, szybkiego tempa, cierpliwoci, jakiej brakowao mojej matce. i przepis pozostaje niezmienny. nikomu nie zaszkodzi. nie musz patrze ludziom w serca, eby od nich bra, jeeli czego potrzebuj: te yczenia mona speni po prostu na zawoanie. guy, mj cukiernik, zna mnie od dawna. pracowalimy razem, kiedy anouk si urodzia, i pomg mi otworzy mj pierwszy sklep, malek pdtisserie-chocolaterie na przedmieciu nicei. on ma teraz bar w marsylii, importuje surowy likwor czekoladowy bezporednio z ameryki poudniowej i produkuje rne gatunki czekolady w swojej fabryce. ja uywam tylko najlepszej. bloki couverture s troch wiksze ni cega. guy dostarcza mi po skrzynce kadego z trzech rodzajw: ciemnej, mlecznej i biaej. t surow czekolad trzeba zahartowa, eby bya krystaliczna, twarda, krucha na powierzchni i z dobrym poyskiem. niektrzy cukiernicy kupuj czekolad ju zahartowan, ale ja lubi robi to sama. nieskoczenie fascynujce jest oywianie tych surowych martwych blokw couverture i ucieranie ich rcznie - nigdy nie uywam elektrycznych mikserw - w duych glinianych misach, a potem roztapianie, mieszanie i mierzenie temperatury, dopki nie bdzie akurat taka, ebym moga przej do nastpnego etapu. jest jaka alchemia w zmienianiu zasadniczej czekolady w to zoto mdrego gupca, w czarowaniu amatorskim, ktrym nawet moja matka moe by si rozkoszowaa. kiedy pracuj, uwalniam si od wszelkich myli, oddycham gboko. okna s otwarte i byoby zimno, gdyby nie upa z piecw, z miedzianych patelni, oparw topniejcej cowerture. poczone wonie czekolady, wanilii, rozgrzanej miedzi i cynamonu odurzaj, wspaniale sugestywne; jest w tym

surowy ostry zapach ziemi poudniowoamerykaskiej, gorca ywiczna wonno lasw deszczowych. przenosz si teraz. jestem z aztekami przy ich uwiconych obrzdach: meksyk, wenezuela, kolumbia. dwr monte-zumy, kolumba i corteza. pokarm bogw kipi i pieni si w kielichach. gorzki eliksir ycia. moe wanie to reynaud wyczuwa w moim sklepiku -cofnicie si do czasw, kiedy wiat by wikszy i bardziej dziki. przed chrystusem - zanim adonis urodzi si w betlejem i zanim ozyrys zoy si w ofierze na wschodzie -ludzie czcili ziarno kakaowe. przypisywali mu czarodziejskie waciwoci. wywar kakao popijali na stopniach wity i wpadali w ekstaz szalon i straszn. czy tego reynaud si lka? przekupywania przyjemnoci, chytrego przeistaczania ciaa w naczynie rozpusty? nie dla niego orgie azteckich kapanw. a przecie w oparach topniejcej czekolady co zaczyna si scala - wizja, powiedziaaby moja matka - mglisty palec percepcji wskazuje... wskazuje... w jednej sekundzie nieomal to uchwyciam. na poyskliwej powierzchni tworzy si parujca zmarszczka, potem druga mglista i blada na p si wyginajc, na p pogbiajc... przez chwil prawie widz odpowied, ten sekret, ktry reynaud ukrywa - nawet przed sob - z takim bojaliwym wyrachowaniem, ten klucz, ktry nas wszystkich nakrci. wrenie z czekolady jest trudn spraw. obraz nieostry w oparach zachmurzajcych umys. i ja nie jestem moj matk, ktra do dnia mierci zachowaa tak moc jasnowidzenia, e obie uciekaymy przed jej przepowiedniami w szalonym, coraz wikszym popochu. ale zanim obraz znika, mam pewno, e co widz - pokj, ko, starca, w biaej twarzy straszne oczy... i ogie. ogie. czy wanie to miaam zobaczy? czy to jest sekretem czowieka w czerni? musz zna jego sekret, jeeli mamy tu zosta. a trzeba, ebymy zostay. bez wzgldu na koszty. 10 roda, 19 lutego tydzie, mon pere. zaledwie jeden tydzie. a wydaje si, e duej. nie pojmuj, dlaczego ona mnie niepokoi, lecz nie ulega wtpliwoci, czym ona jest. poszedem do niej przedwczoraj, aby porozmawia o tym, e otworzya sklep w niedzielny poranek. przeobrazia piekarni, powietrze tam cikie od oszaamiajcych woni imbiru i korzeni. staraem si nie patrze na pki pene wyrobw cukierniczych. czego tam nie ma?! pudeka, wstki, uki jasno-kolorowe, migday w cukrze na zotych i srebrnych podkadkach, fioki w cukrze, re z limi z czekolady. ten sklep wydaje si raczej buduarem, a atmosfera intymna, zapach r i wanilii. tak wanie wyglda pokj mojej matki: mnstwo krepy i tiulu i rnitego szka byskajcego w przymionym wietle, na toaletce rzdy buteleczek i soikw, jak gdyby zamknita w nich armia duchw wyczekiwaa uwolnienia. zaiste jest co niezdrowego w takim nagromadzeniu sodyczy, na p dotrzymana obietnica owocw zakazanych. staraem si nie patrze, nie wcha.

powitaa mnie dosy grzecznie. zobaczyem j tym razem wyraniej: dugie czarne wosy skrcone w wze, oczy tak ciemne, e nie wida renic. brwi idealnie proste, nadajce jej surowo, ktrej przeczy, artobliwa, bym powiedzia, linia jej ust. donie kwadratowe, wida, e sprawne. nieumalowana, a przecie ma w twarzy co nieprzyzwoitego. patrzy prosto w oczy, bez enady, szacuje wzrokiem, zgoa nietaktownie, no i ten jej ironiczny p-umieszek na ustach. jest wysoka, za wysoka jak na kobiet, mojego wzrostu. wyzywajco unosi podbrdek, odchyla w ty ramiona. ma na sobie dug kloszow spdnic pomiennego koloru i obcisy czarny sweter. kolory tak dobrane wygldaj niebezpiecznie jak w albo jak dlcy owad, s ostrzeeniem dla wrogw. a ona jest moim wrogiem. wyczuem to natychmiast. wyczuem jej wrogo i podejrzliwo, chocia przez cay czas mwia gosem stonowanym i miym. chyba zwabia mnie do siebie, aby mi urga, chyba zna pewien sekret, ktrego nawet ja... ale to nonsens. co ona moe wiedzie? co moe zrobi? to tylko przemawia moje poczucie adu, uraone tak, jak sumiennego ogrodnika mogyby urazi mniszki rozpuszczajce nasiona na klombach. mon pere, nasienie niezgody jest wszdzie. i rozsiewa si. rozsiewa. wiem. zatracam perspektyw, niemniej musimy by czujni, ty, mon pere, i ja. pamitasz les marauds i tych cyganw, ktrych usunlimy z brzegw tannes. pamitasz, jak dugo to trwao, tyle bezowocnych miesicy mino na skargach i pisaniu listw, dopki nie wzilimy tej sprawy w swoje rce. pamitasz moje kazania? odniosy skutek. jedne po drugich zamykano drzwi przed tymi cyganami. niektrzy sklepikarze zaczli wsppracowa od razu. pamitali cyganw i te choroby, kradziee, ajdactwa. byli po naszej stronie. przypominam sobie, e musielimy wywiera nacisk na narcisse'a, ktry typowo, jak to on, zaproponowa cyganom zatrudnienie przez lato na jego polach. ale wreszcie usunlimy std wszystkich tych ponurych mczyzn, ich kobiety zuchwae kocmouchy, 60 harris ich bose, plugawe dzieci, wychude psy. wynieli si i ochotnicy uprztnli brudy, ktre po nich zostay. jedno nasienie mniszka, mon pere, wystarczy i oni bd tu z powrotem. wiesz o tym, mon pere, rwnie dobrze jak ja. wic-jeli ona jest owym nasieniem... rozmawiaem wczoraj z joline drou. ot anouk ro-cher zacza chodzi do naszej szkoy podstawowej. aroganckie dziecko, czarnowose po matce i bezczelnie wesoo umiechnite. joline mi powiedziaa, e jej synek jean z innymi dziemi bawi si w jak zabaw z ma rocher na szkolnym boisku. deprawujce to byo, jak wnosz, jakie wrenia czy takie tam bzdury, przy czym koci i koraliki z torby rozleciay si po ziemi... mwiem ci, mon pere, e znam ten rodzaj ludzi. joline kategorycznie zabronia jeanowi bawi si z ni kiedykolwiek znowu, lecz chopiec jest uparty i tylko si naburmuszy. w tym wieku jedyne rozwizanie to najsurowsza dyscyplina. zaofiarowaem si, e sam przemwi mu do rozumu, ale matka si nie zgodzia. takie one s, mon pere. sabe. sabe. zastanawiam si, ile z nich ju nie dotrzymuje postnego lubowania. zastanawiam si, ile z nich w ogle zamierzao dotrzyma. mnie osobicie post oczyszcza. widok wystawy rzenika mnie przeraa; zapachy czuj

intensywniejsze, tak e miewam zawroty gowy. rankiem powiew wypiekw z piekarni poitou to wicej, ni mog znie, zapach gorcego tuszczu z rotisserie na placu des beaux--arta jest jak piorun z piekie. od tygodnia nie tknem misa ani ryb, ani jajek. pozwalam sobie tylko na chleb, zupy, saatki i jedn szklaneczk wina w niedziel, jestem oczyszczony, mon pere, oczyszczony... wszelako auj, e nie mog zrobi nic wicej. to nie jest cierpienie. to nie jest pokuta. czasami czuj, e gdybym tylko mg im pokaza, da waciwy przykad, gdybym mg by na krzyu krwawicy, cierpicy... ta wiedma yoizin kpi sobie ze mnie, gdy przechodzi z koszykiem zakupw. ona jedna w tej rodzinie pobonych zacnych parafian nie praktykuje, gardzi kocioem. umiecha si do mnie od ucha do ucha w kapeluszu somkowym przywizanym czerwonym szalikiem, gdy przechodzi noga za nog, stukajc lask w bruk... znosz j tylko ze wzgldu na jej podeszy wiek i prob rodziny. uparcie nie chce si leczy, nie chce te sw pociechy, myli, e bdzie y wiecznie. ale ktrego dnia si zaamie. oni zawsze si zaamuj. i dam jej rozgrzeszenie z ca pokor. i zapacz nad ni pomimo jej wielu zbocze, pychy i wyzywajcej bezczelnoci. bd j w kocu mia, mon pere, bo czy nie bd mia ich wszystkich? 11 czwartek, 20 lutego wesza oczekiwana przeze mnie. paszcz w szkock krat, wosy nietwarzowo cignite do tyu, rce czerwone, zwinne jak rce rewolwerowca. josephine muscat, kobieta z zapustw. czekaa, a wyjd moi stali klienci - guillaume, georges i narcisse - po czym wesza, wkadajc rce do kieszeni, i usiada niewygodnie na stoku przy ladzie. - czekolad poprosz - powiedziaa do pustych szklanek, ktrych jeszcze nie zdyam umy... - prosz bardzo. - nie zapytaam, jak chce czekolad, tylko od razu podaam z wirkami i chantilly, i dwie kawowe kremwki na talerzyku z boku. przez chwil patrzya na to zmruonymi oczami, po czym niepewnie uja szklank. - tamtego dnia - powiedziaa niby niedbale - zapomniaam za co zapaci. - ma dugie palce stwardniae na czubkach, a przecie dziwnie delikatne. i twarz teraz, kiedy jest spokojniejsza, nie tak bardzo przestraszona, ma prawie adn. - przepraszam. - wycigna dziesi frankw, pooya na ladzie do wyzywajco. - nie ma o czym mwi - powiedziaam niby obojtnie. spojrzaa przecigle, podejrzliwie, nie zobaczya we mnie zoliwoci, wic odprya si nieco. - dobre - pochwalia, popijajc czekolad. - rzeczywicie dobre. - sama robi - wyjaniam - z likworu czekoladowego, zanim si doda tuszczu, eby zakrzep. wanie tak czekolad pili aztecy przed wiekami. rzucia mi szybkie, znw podejrzliwe spojrzenie. - dzikuj pani za prezent - powiedziaa po dugiej chwili - migday w czekoladzie. moje ulubione. -i nagle popyny sowa w rozpaczliwym niezdarnym popiechu. - nigdy nie braam rozmylnie. mwi o mnie, wiem. ale ja nie kradn. one mwi - wygia usta z pogard

gniewna, pena nienawici - ta lafirynda clairmont i jej przyjaciki od serca. kamczuchy. - znw na mnie spojrzaa, na p wyzywajco. - syszaam, e pani nie chodzi do kocioa. - gos si jej zaama, zbyt donony dla nas dwch w tym maym sklepie. umiechnam si. - to prawda, nie chodz. - w takim razie dugo si tu pani nie utrzyma - powiedziaa tym samym tukcym si jak szko dononym gosem. - wykurz pani std tak jak kadego, kto im nie w smak. zobaczy pani. to wszystko - podrywajc rk, wskazaa pki, bombonierki, ^wystaw z pieces montees -wiele nie pomoe. syszaam, wci sysz, co mwi. - ja te - nalaam sobie ze srebrnego czajniczka czekolad do kubka, ma czarn jak espresso, i wziam yeczk do czekolady, eby zamiesza. - ale ja nie musz sucha zaznaczyam agodnie. napiam si. - pani te nie musi. josephine parskna krtkim miechem. w ciszy obracay si myli pomidzy nami. przez pi sekund. dziesi. - mwi, e pani jest czarownic. - znw to sowo. wyzywajco wysuna podbrdek. - jest pani? wzruszyam ramionami, popiam czekolad. - kto tak mwi? - joline drou. caroline clairmont. biblijne towarzystwo cure reynauda. syszaam rozmowy przed kocioem, pani crka opowiadaa dzieciom co o duchach. - w jej gosie brzmiaa ciekawo i ocigajca si pod ciekawoci wrogo, ktrej nie rozumiaam. - o duchach! -to a hukno. ledziam wzrokiem spiral szarej mgieki na tle tego kubka. - mylaam, e pani si nie interesuje tym, co ci ludzie maj do powiedzenia - odparam. - jestem ciekawa, - znw to wyzwanie, tak jakby nie chciaa wzbudzi sympatii. -i pani niedawno rozmawiaa z armande. nikt nie rozmawia z armande oprcz mnie. armande yoizin. staruszka z les marauds. - lubi j - powiedziaam po prostu. - dlaczego miaabym z ni nie rozmawia? teraz wzburzona josephine zacisna pici. odpowiedziaa gosem tukcym si jak zamarznite szko. - bo jest stuknita, oto dlaczego! - machna wymownie pici ku skroni. - stuknita. zniya gos. - co pani powiem. lansquenet rozdziela granica. - stwardniaym czubkiem palca zademonstrowaa na ladzie. - jeeli si t granic przekracza, jeeli si nie chodzi do spowiedzi, jeeli si nie szanuje swojego ma, jeeli si nie gotuje trzech posikw dziennie i nie siedzi si przy ogniu, mylc o przyzwoitych rzeczach, i nie czeka si, eby m wrci do domu... jeeli si nie... nie ma dzieci... i nie przynosi si kwiatw na pogrzeby znajomych, i nie odkurza si salonu odkurzaczem, i nie... przekopuje si klombw!... - urwaa bez tchu zaczerwieniona z wysiku i z wciekoci. - to si ma bzika! - palna. - bzika! jest si nienormaln i ludzie... mwi... za plecami i... i... -znw urwaa, wyraz wzburzenia znikn, jak gdyby spucia sobie na twarz aluzj, nagle przyczajona beznadziejnie, nic nieokazujca. patrzya w okno wystawowe, ale nie wiedziaam, co tam za lnic szyb widzi.

- przepraszam. troch mnie ponioso. - przekna resztk czekolady. - nie powinnam z pani rozmawia. pani nie powinna rozmawia ze mn. ju i bez tego bdzie le. - czy tak mwi armande? - zapytaam. musz i. przycisna pi do doka tym obronnym gestem, chyba charakterystycznym dla niej. - musz i. i znw na jej twarzy malowa si przestrach, z ustami rozdziawionymi w panice wydawaa si prawie wariatk... a przecie ta gniewna udrczona kobieta mwia przed chwil ze wszech miar logicznie. co... kogo zobaczya za oknem? kiedy wysza z gow pochylon i wysunit, jak w nien zawiej, podbiegam do wystawy i popatrzyam. nikt do niej nie podszed. i nikogo w pobliu la praline nie byo. tylko przy uku drzwi kocielnych sta reynaud z jakim ysym, ktrego nie rozpoznaam. obaj chyba patrzyli na mj sklep. reynaud? czy josephine jego tak si boi? do licha, moe on ostrzeg j przede mn. jednak wspomniaa mi o nim z pogard, nielkliwie. ysy by niski, ale barczysty; w koszuli w szachownic, z rkawami podwinitymi na byszczcych czerwonych rkach i w maych okularach intelektualisty, dziwacznie si gryzcych z topornymi rysami jego misistej tw