Fernando pessoa księga niepokoju

268

description

 

Transcript of Fernando pessoa księga niepokoju

Wstęp

Księga niepokoju Fernanda Pessoi jest dziełem tak osobliwym (także z edytorskiego punktu widze-nia), że czytelnikowi należy się kilka wyjaśnień. Książka nie zdążyła się ukazać za życia autora(pierwsze wydanie ujrzało światło dzienne dopiero w 1982 roku, czyli czterdzieści siedem lat pojego śmierci), ale też nigdy nie zebrał on fragmentów, które się na nią złożyły. Utwór pozostawał dokońca w sferze planów Pessoi – mało precyzyjnych i wciąż modyfikowanych. Początkowo jego auto-rem miał być Vicente Guedes, jeden z kilkudziesięciu fikcyjnych twórców, jakich Pessoa powołał dożycia, nazywając ich swoimi „heteronimami” (najbardziej znanymi z nich są trzej poeci: Álvaro deCampos, Alberto Caeiro i Ricardo Reis). Ostatecznie autorem tego specyficznego dziennika intymne-go został Bernardo Soares, „pomocnik księgowego w Lizbonie”, który przemawia głosem na tylezbliżonym do głosu samego Pessoi (będąc przy tym, tak samo jak on, szarym urzędnikiem i zatwar-działym kawalerem), że ten określił go mianem „półheteronimu”. Nie sposób rozstrzygnąć, w jakimstopniu Księga jest szczerym wyznaniem „prawdziwego” autora, a w jakim literacką kreacją, częściąheteronimicznej gry. Z pewnością bardzo często jest zarazem jednym i drugim.

Heteronimia była dla Pessoi zdecydowanie czymś więcej niż tylko literacką zabawą. Mamy prawoprzypuszczać, że konsekwentnie dezintegrując swoją osobowość poprzez mnożenie sztucznych „ja”,w których imieniu pisał, dążył (między innymi) do uchwycenia prawdziwej istoty jaźni lub – jak ktowoli – do zdemaskowania jej jako wielopiętrowej fikcji. W żadnym z jego utworów nie widać tegotak wyraźnie, jak w Księdze niepokoju.

Równie problematyczna jak kwestia tożsamości narratora jest kwestia samej zawartości dzieła.Składa się ono z kilkuset niepowiązanych fragmentów o bardzo różnej objętości, rzadko kiedy dato-wanych, spisanych przez autora ręcznie lub na maszynie i pozostawionych w rozmaitych miejscach.Część z tych fragmentów została przez Pessoę opatrzona sygnaturą „L. do D.” (od Livro do Desassos-sego, tytułu oryginału), ale są też fragmenty oznaczone „L. do D.?”, czyli takie, których przynależno-ści do Księgi sam Pessoa do końca nie był pewien, oraz takie, które nie mają żadnego oznaczenia, ale– zdaniem badaczy – utrzymane są w stylu Bernarda Soaresa bardziej niż jakiegokolwiek innego he-teronimu. Jeszcze inne – jak te, które znalazły się na końcu niniejszego wydania pod zbiorczym tytu-łem „Wielkie fragmenty” – powstawały pod nazwiskiem samego Pessoi w drugiej dekadzie dwudzie-stego wieku, na długo przed pojawieniem się Bernarda Soaresa i jego dziennikowego stylu, któryostatecznie stał się stylem wiodącym utworu, jednak autor od początku sugerował ich związek zKsięgą, choć do końca nie był pewien, w jaki sposób połączyć je z resztą.

Pessoa pozostawił kilka wskazówek-instrukcji odnośnie do swojej wizji utworu, lecz są one nie-ścisłe, a czasem sprzeczne. Wynika to po części z samej istoty tekstu – z zasady niespójnego, cha-otycznego, mającego odzwierciedlać pogmatwany stan duszy narratora tworzącego „książkę niemoż-liwą” – a po części z natury autora, który pisał po kilka utworów jednocześnie (pod różnymi nazwi-skami), często porzucał podjęte projekty w połowie i raczej nie przejmował się tzw. wewnętrznądyscypliną. Jego niespodziewana śmierć w 1935 roku zadecydowała o tym, że jakiekolwiek miał(lub miał mieć) plany co do kształtu swego dzieła, pozostaną one na zawsze tajemnicą.

Wszystko to razem sprawiło, że Księga niepokoju w pewnym sensie pozostała utworem w wiecz-nym statu nascendi – to kolejni badacze i wydawcy muszą (i będą musieli) decydować, które frag-menty włączyć do książki iw jakiej je ułożyć kolejności.

Podstawą niniejszego przekładu jest Livro do Desassossego – wydanie, które ukazało się nakła-

dem spółki Assírio & Alvim w Lizbonie w 2003 roku, a przygotowane zostało przez Richarda Zeni-tha, amerykańskiego badacza twórczości Pessoi. W przedmowie Zenith wyczerpująco objaśniawszystkie problemy edytorskie wiążące się z Księgą i tłumaczy się ze swoich decyzji. Po pierwsze,rezygnując z prób odtworzenia układu chronologicznego, które nie jest ani możliwe, ani potrzebne,postanawia wprowadzić numerację kolejnych fragmentów, tworząc z nich w miarę uporządkowanącałość. Po drugie, odrzuca kilka fragmentów jego zdaniem niesłusznie włączonych do poprzednichwydań Księgi, dodając za to inne, dotychczas niepublikowane, które identyfikuje jako twórczość Ber-narda Soaresa. Po trzecie, obszerne, opatrzone tytułami prozy poetyckie, owe „wielkie fragmenty”(według określenia samego Pessoi), których część została w poprzednich wydaniach dowolnie wple-ciona w główny „korpus” dzieła, umieszcza na końcu Księgi, układając je w porządku alfabetycznym.Obecny kształt utworu jest więc w pewnej mierze wynikiem autorytatywnych decyzji wydawcy – zaco zresztą wszystkich przeprasza – nie ulega jednak wątpliwości, że w przypadku tak płynnego tekstuautorytatywność wydawcy jest nie tylko nieunikniona, ale i niezbędna.

Dokonane przez Richarda Zenitha drobiazgowe, bibliofilskie opracowanie Księgi zostało w pol-skim wydaniu uproszczone. Oryginał opatrzono w niezwykle szczegółowe przypisy informujące m.in.o datach (datowanych fragmentów), o tym, czy dany fragment został napisany ręcznie, czy na maszy-nie, jak również o wszystkich wersjach poszczególnych słów i zdań (Pessoa proponuje często podwa lub trzy rozwiązania). W przypisach do polskiego wydania pomijamy te kwestie, a w przypadkufragmentów pozostawionych w różnych wersjach tłumacz wybiera taką propozycję autora, którąuznaje za najstosowniejszą. Wykropkowane miejsca w tekście oznaczają zdanie w oryginale nieukoń-czone, luki w zdaniu oraz fragmenty nieczytelne.

Michał Lipszyc

Fernando PessoaPRZEDMOWA

W Lizbonie są takie restauracje, czy raczej jadłodajnie, gdzie nad główną salą, urządzoną na miaręlokalu przyzwoitej klasy, znajduje się półpiętro o przyciężkim, domowym wystroju restauracji z pro-wincjonalnej mieściny, do której nie dociera kolej. Na takich półpiętrach, z wyjątkiem niedziel nie-zbyt uczęszczanych, można nieraz zaobserwować niezwykłe typy, twarze bez wyrazu, rozmaitych lu-dzi na bocznym torze życia.

Był czas, kiedy odwiedzałem regularnie jedno z takich półpięter, skuszony panującym tam spoko-jem i przystępnymi cenami. I tak się składało, że niemal za każdym razem, kiedy wybierałem się naobiad około siódmej, zastawałem tam pewnego człowieka, który, chociaż z początku nie przyciągnąłmojej uwagi, z czasem zaczął mnie interesować.

Wyglądał na jakieś trzydzieści lat, był chudy, raczej wysoki niż niski, garbi się bardzo, gdy sie-dział, nieco mniej, gdy stał, a jego sposób ubierania się cechowała jakaś nie całkiem niedbała nie-dbałość. Na bladej, dość przeciętnej twarzy rysowało się cierpienie, które wcale nie czyniło jej bar-dziej interesującą. Trudno też było określić, co mogło się za tym cierpieniem kryć; wydawało się, żekryją się różne rzeczy – ubóstwo, lęki oraz pewien rodzaj zobojętnienia, które przychodzi wtedy, gdydoświadczy się już wielu cierpień.

Jadł niewiele, a kiedy skończył, skręcał sobie papierosa z taniego tytoniu. W niezwykły sposóbprzyglądał się innym osobom – nie robił tego podejrzliwie, tylko z dziwną ciekawością; nie sondo-wał ich, tylko oglądał, tak jakby interesował się ludźmi, lekceważąc przy tym rysy twarzy i cechycharakteru. Właśnie dlatego zwróciłem na niego uwagę.

Zacząłem przyglądać mu się uważniej. Stwierdziłem, że jego rysy w nieuchwytny sposób ożywiapewna inteligencja. Jednak przygnębienie, chłód zastygłego lęku panowały na jego twarzy tak niepo-dzielnie, że trudno było wyodrębnić jakąś inną jego cechę.

Dowiedziałem się mimochodem od kelnera, że człowiek ten jest urzędnikiem w firmie handlowej,znajdującej się nieopodal.

Pewnego dnia przed restauracją miało miejsce jakieś zajście: dwaj mężczyźni rzucili się na siebiez pięściami. Wszyscy obecni na półpiętrze podbiegli do okien – również ja i opisany powyżej czło-wiek. Powiedziałem mu coś zdawkowego; odpowiedział w podobnym tonie. Miał matowy i drżącygłos, jaki mają ludzie, którzy nie żywią żadnych nadziei, bo ich nadzieje byłyby całkowicie pozba-wione sensu. Ale możliwe, że przypisywanie czegoś takiego osobie poznanej przygodnie w restaura-cji było absurdalne.

Nie wiem dlaczego, ale od tamtej pory zaczęliśmy się pozdrawiać. Któregoś dnia, być możeośmieleni przez trywialny przypadek, bo obaj przyszliśmy do restauracji o wpół do dziesiątej, zaczę-liśmy rozmawiać. W pewnym momencie spytał, czy piszę. Odpowiedziałem, że tak. Powiedziałemmu o piśmie „Orpheu”1, które właśnie zaczęło się ukazywać. Chwalił je, chwalił tak bardzo, że na-prawdę się zdumiałem. Pozwoliłem sobie na uwagę, że to dziwne, bo sztuka tych, którzy piszą do„Orpheu”, trafia raczej do niewielu. Odparł, że być może należy do niewielu. Zresztą, dorzucił, sztu-ka ta właściwie nie jest dla niego niczym nowym. Wyjawił nieśmiało, że nie mając dokąd chodzić anico robić, nie mając przyjaciół, których by mógł odwiedzać i nie interesując się książkami, zazwyczajspędza wieczory w swoim wynajętym pokoju, również zajmując się pisaniem.

*

Urządził swój pokój z namiastką luksusu, co bez wątpienia odbyło się kosztem pewnych podstawo-wych rzeczy. Wyjątkową uwagę poświęcił fotelom, głębokim i miękkim, oraz dywanom i kilimom.Powiedział, że dzięki nim stworzył sobie warunki do tego, „aby zachować godność nudy”. W pokojuurządzonym w stylu nowoczesnym nuda staje się niewygodą, fizyczną udręką.

Nie miał nigdy żadnych zobowiązań. Dzieciństwo spędził w samotności. Nigdy nie przyłączył siędo żadnej grupy. Nigdy nie podjął studiów.

Nie należał nigdy do tłumu. Był przykładem ciekawego zjawiska, które można zaobserwować utylu osób (kto wie, czy przy dokładnej analizie nie można go zaobserwować u wszystkich), polegają-cego na tym, że czyjeś życiowe okoliczności zostają skrojone na obraz i podobieństwo instynktów tejosoby – instynktów dążących do bezwładu i izolacji.

Nigdy nie musiał się mierzyć z wymaganiami państwa ani społeczeństwa. Od wymagań własnejnatury wykręcił się. Nic go nigdy nie skłoniło do szukania przyjaciół lub kochanek. Byłem jedynymczłowiekiem, który wszedł z nim w pewną zażyłość. Obcując z jego osobowością, obcowałem z oso-bowością fałszywą i zawsze podejrzewałem, że tak naprawdę nigdy mnie nie uważał za przyjaciela,wiedziałem jednak, że musiał kogoś do siebie dopuścić, aby mu pozostawić swoją książkę. Z począt-ku mnie to bolało, jednak postrzegając wszystko w jedyny godny sposób, czyli przez pryzmat psycho-logii, z przyjemnością stwierdzam dziś, że jednak zostałem jego przyjacielem i poświęciłem się spra-wie, w imię której pozwolił mi się do siebie zbliżyć – to znaczy wydaniu tej książki.

Nawet w tym świetle trzeba odnotować niezwykły fakt, że okoliczności, podsuwając mu kogoś mo-jego pokroju, kto mógł mu się przydać, sprzyjały mu.

1 „Orpheu” – pismo literackie, założone w 1915 roku przez Fernanda Pessoę, Mária de Sá-Carneiro i Luísa de Montalvor. Mimo żeukazały się tylko dwa numery, pismo dokonało przełomu w portugalskiej literaturze, de facto wprowadzając w kraju modernizm [wszyst-kie przypisy tłumacza na podstawie wydania oryginalnego].

Bernardo Soares AUTOBIOGRAFIA BEZ FAKTÓW

W tych niespójnych impresjach, których wcale nie chcę czynić spójnymi, przedstawiam obo-jętnie moją autobiografię bez faktów, moją historię pozbawioną życia. To są moje Wyznania,a jeżeli niczego w nich nie mówię, to dlatego, że nie mam nic do powiedzenia.

(fragment 12)

1Urodziłem się w czasach, kiedy większość młodych ludzi straciła wiarę w Boga w ten sam sposób,

w jaki ich rodzice ją mieli – nie wiedząc dlaczego. Potem zaś, ponieważ natura ludzka ma wrodzonąskłonność do oceniania świata poprzez to, co czuje, a nie to, co myśli, większość młodzieży zastąpiłaBoga Ludzkością. Ja jednak należę do tego typu osób, które znajdują się zawsze na krańcu tego, doczego należą, i które dostrzegają nie tylko liczebność swojego środowiska, ale i wielkie przestrzenieleżące poza nim. Dlatego ani nie odrzuciłem Boga tak całkowicie jak oni, ani nie przejąłem się nigdyLudzkością. Uważałem, że Bóg, chociaż nieprawdopodobny, mógłby istnieć, a w takim razie należyGo wielbić, natomiast Ludzkość, będąc zaledwie pewną biologiczną ideą, która określa nie więcejniż jeden ze zwierzęcych gatunków, nie zasługuje na większe uwielbienie niż jakikolwiek inny gatu-nek zwierząt. Ten kult Ludzkości, ze swymi rytuałami Wolności i Równości, wydawał mi się zawszewskrzeszeniem kultów starożytnych, w których zwierzęta były jak bogowie, a bogowie mieli zwie-rzęce głowy.

I tak, nie umiejąc wierzyć w Boga ani w zwierzęcą zbiorowość, nabrałem – jak wszyscy inni lu-dzie na skraju – tego dystansu wobec wszystkiego, który nazywa się powszechnie Dekadencją. Deka-dencja to całkowita utrata nieświadomości, a nieświadomość to fundament życia. Gdyby serce mogłomyśleć, przestałoby bić.

Cóż mnie i tym kilku mi podobnym, którzy żyją, nie umiejąc żyć, pozostaje innego niż wyrzeczeniejako metoda i kontemplacja jako przeznaczenie? Ponieważ nie wiemy, czym jest życie religijne, i niemożemy tego wiedzieć, bo wiary nie osiąga się rozumem; ponieważ nie możemy uwierzyć w abstrak-cyjne pojęcie człowieka i nie wiemy, co można by z czymś takim począć, jedynym motywem posiada-nia duszy pozostaje dla nas estetyczna kontemplacja życia. Dlatego też, obcy wobec doniosłościwszelkich światów, obojętni wobec tego, co boskie, i wzgardliwi wobec tego, co ludzkie, oddajemysię jałowemu odczuwaniu, kultywowanemu w wysublimowanym epikureizmie, bo akurat taki właśnieodpowiada neuronom naszego mózgu.

Ponieważ bierzemy od nauki tylko jej główną zasadę, zgodnie z którą wszystko podlega fatalnymprawom, jakim nie można w sposób niezależny przeciwdziałać, bo to one dyktują nasze przeciwdzia-łanie, po czym widzimy, jak ta zasada wpisuje się w inną, starszą zasadę boskiego fatalizmu rzeczy,rezygnujemy z wysiłku, tak jak cherlaki rezygnują z zawodów atletycznych, i pochylamy się nad księ-gą wrażeń, przykładając się pilnie do uczuciowej edukacji.

Nie biorąc niczego na serio i uznając własne odczucia za jedyną pewną rzeczywistość, jaka zostałanam dana, chronimy się w nich i badamy je jak wielkie, nieznane krainy. A jeśli przykładamy się pil-nie nie tylko do estetycznej kontemplacji, ale również do wyrażania jej metod i rezultatów, to tylkodlatego, że poezja lub proza, którą piszemy, pozbawieni chęci zdobycia czyjegoś zrozumienia czy

rozbudzenia czyjejś woli, jest jak czytanie tekstu na głos, które ma na celu nadanie pełnej obiektyw-ności subiektywnej przyjemności czytania.

Wiemy doskonale, że każde dzieło musi być niedoskonałe i że najbardziej niepewną z naszych kon-templacji estetycznych jest kontemplacja tego, co sami piszemy. Ale niedoskonałe jest wszystko; niema nawet zachodu słońca tak pięknego, że nie mógłby być jeszcze piękniejszy, ani lekkiego wiatru,który by nam dał sen tak spokojny, że nie mógłby być spokojniejszy. Tak więc, kontemplując góry narówni z rzeźbami, rozkoszując się dniami tak samo jak książkami, śniąc wszystko głównie dlatego,aby przekształcić to w naszą wewnętrzną substancję, dokonujemy też opisów i analiz, stających sięzaraz obcymi rzeczami, którymi możemy się potem cieszyć, tak jakby przyniósł je wieczór.

To nie jest podejście pesymistów w rodzaju Alfreda de Vigny, widzącego życie jako więzienie, wktórym się splata słomę, aby zająć czymś myśli. Być pesymistą znaczy traktować wszystko jako tra-giczne, a taka postawa jest i przesadna, i niewygodna. Pewne jest, że nie przypisujemy żadnej warto-ści temu, co robimy. Pewne jest też, że robimy to, aby zająć czymś myśli – jednak nie tak jak więzień,który plecie słomę, aby zająć myśli czymś innym niż Przeznaczenie, tylko jak dziewczyna, która wy-szywa poduszki, aby w ogóle czymkolwiek zająć myśli – i nic ponadto.

Uważam życie za gospodę, w której muszę czekać na dyliżans z otchłani. Nie wiem, dokąd mniezawiezie, bo niczego nie wiem. Mógłbym traktować tę gospodę jako więzienie, bo jestem zmuszonyw niej czekać; mógłbym ją traktować jako miejsce spotkań towarzyskich, bo tutaj kontaktuję się z in-nymi. Jednak ani się nie niecierpliwię, ani z nikim się nie bratam. Zostawiam tych, którzy zamknięciw swoim pokoju leżą bezwładnie na łóżku w bezsennym oczekiwaniu; zostawiam ludzi prowadzą-cych rozmowy w salach, z których dobiegają mnie przyjemne dla ucha głosy i muzyka. Siadam wdrzwiach i upajam oczy i uszy kolorami i dźwiękami pejzażu; i śpiewam powoli samemu sobie nie-zrozumiałe piosenki, które układam, czekając.

Dla wszystkich zapadnie noc i po wszystkich przyjedzie dyliżans. Cieszę się wiatrem, który dosta-ję, i duszą, którą dostałem, aby się nim cieszyć, i o nic więcej nie pytam ani niczego nie szukam. Je-żeli to, co zapisuję w tym dzienniku podróży, zdoła kiedyś dać rozrywkę innym podróżnikom, to do-brze. Jeżeli tego nie przeczytają lub nie znajdą w tym rozrywki, też dobrze.

2Muszę zdecydować, czego nienawidzę – czy marzenia, którego nienawidzi moja inteligencja, czy

działania, które odrzuca moja wrażliwość; działania, do którego się nie zrodziłem, czy marzenia, doktórego nikt się nie zrodził.

W rezultacie, ponieważ nienawidzę jednego i drugiego, nie decyduję się na żadne z nich. Jednak zuwagi na to, że w pewnych przypadkach muszę albo marzyć, albo działać, jedno z drugim mieszam.

3Uwielbiam spokój śródmieścia podczas przeciągających się letnich wieczorów, zwłaszcza ten,

który panuje w rejonie pogrążonym za dnia w największej wrzawie; spokój uwydatniony przez kon-trast. Rua do Arsenal, Rua da Alfândega, przedłużenie smutnych ulic, rozbiegających się na wschódod miejsca, w którym Rua da Alfândega się urywa, cały odrębny ciąg zabudowań portowych pogrą-żonych w ciszy – wszystko pociesza mnie swoim smutkiem, jeżeli przyłączam się w te wieczory dojednoczącej to wszystko samotności. Żyję w epoce wcześniejszej niż la, w której żyję; cieszę sięwrażeniem, że jestem rówieśnikiem Cesária Verde2 i mam w sobie nie jego wiersze, lecz samą sub-stancję jego wierszy. Aż do nastania nocy towarzyszy mi tu uczucie, że żyję życiem podobnym do ży-cia tych ulic. Za dnia są pełne wrzawy, która nic nie znaczy; nocą wypełnia je brak wrzawy, który nicnie znaczy. Ja za dnia jestem niczym, nocą zaś jestem sobą. Kiedy idę w stronę Rua da Alfândega, nie

ma różnicy między mną i ulicami, poza tym, że one są ulicami, a ja jestem duszą, co być może nie grażadnej roli wobec esencji rzeczy. Zarówno ludzie, jak rzeczy mają przeznaczenie abstrakcyjne, a tymsamym jednakowe; ich oznaczenie w algebrze tajemnicy jest jednakowo obojętne.

Ale jest jeszcze coś… Podczas tych pustych i rozwlekłych godzin z mojej duszy przenika do umy-słu smutek całego istnienia, gorycz tego, że wszystko jest moim wrażeniem i jednocześnie czymś ze-wnętrznym, czego nie mogę odmienić. Ach, jak często moje marzenia przybierają dla mnie postać na-macalnych rzeczy, nie po to, aby mi zastąpić rzeczywistość, lecz po to, aby mi wyznać, że są jej rów-ne – równe, ponieważ ich nie chcę, tak jak nie chcę rzeczywistości; ponieważ pojawiły się z ze-wnątrz, jak tramwaj, który wyłania się zza rogu ulicy, lub nocne nawoływanie, które nie wiem, czegodotyczy, i które jak nagłe wytryśnięcie fontanny wybija się arabską tonacją w monotonii zmierzchu!

Idą przyszłe małżeństwa, idą parami krawcowe, idą młodzieńcy spieszący się do swoich przyjem-ności, idą ci, którzy przeszli już z wszystkiego na emeryturę i ćmią papierosy podczas swoich wiecz-nych przechadzek; w tych czy innych drzwiach oddają się swoim pustym obserwacjom właścicielesklepów – zastygli włóczędzy. Rekruci, silni i słabi, wałęsają się powoli w bardzo hałaśliwych lubbardziej niż hałaśliwych gromadach. Od czasu do czasu przechodzi ktoś zwyczajny. O tej godzinie sa-mochody pojawiają się rzadko i brzmią jak muzyka. W moim sercu panuje zalękniony pokój; materiąmojego wyciszenia jest rezygnacja.

Wszystko to przechodzi i niczego mi nie mówi, wszystko to jest obce mojemu losowi i obce nawetwłasnemu losowi – nieświadomość, pełne zaskoczenia przekleństwa, bo przypadek umieścił na dro-dze kamień, echa nieznanych głosów, wielki koktajl życia.

2 Cesário Verde (1855-1886) – poeta, prekursor portugalskiego modernizmu; dużą część swojej poezji poświęcił Lizbonie. Wywarłznaczny wpływ na pokolenie Pessoi.

4…i z wysokiego majestatu wszystkich marzeń wracam do roli pomocnika księgowego w Lizbonie.Ale kontrast mnie nie przytłacza – on mnie wyzwala, a jego ironia to moja krew Tym, co powinno

mnie upokarzać, jest mój sztandar, który rozwijam, zaś śmiech, którym powinienem śmiać się z sie-bie, to sygnał trąbki, którym witam i stwarzam świt mojej przemiany.

Nocna chwała bycia wielkim, choć nie jest się niczym! Mroczny majestat nieznanej świetności…Nagle czuję w sobie wzniosłość mnicha w celi, pustelnika w samotni, scalonego z istotą Chrystusapośród piasków i jaskiń oddalenia.

I siedzę przy stole w moim absurdalnym pokoju, nędzny, urzędniczy i anonimowy, zapisując słowajak zbawienie duszy, i ozłacam się niemożliwym zachodem słońca nad masywnymi górami w oddali,moim posągiem otrzymanym w zamian za przyjemności i pierścieniem wyrzeczenia na moim ewange-licznym palcu, zastygłym klejnotem mojej ekstatycznej pogardy.

5Unoszę znad dwóch wielkich stron ciężkiej księgi, leżącej przede mną na pochyłym blacie starego

biurka, moją duszę – bardziej zmęczoną niż oczy. Ponad nicością, którą to wszystko stanowi, w ma-gazynie rozpościera się przed oczami – aż po Rúa dos Douradores – regularny rząd półek, regularnyszereg urzędników, ludzki porządek i spokój tego, co zwyczajne. O szyby obija się zgiełk odmienno-ści – i ten nowy zgiełk jest równie pospolity jak spokój panujący w magazynie.

Patrzę znowu na dwie białe strony, gdzie kreślone przeze mnie uważnie liczby rejestrują działal-ność spółki. I z uśmiechem, który zachowuję dla siebie, przypominam sobie, że życie, które napełniate strony nazwami towarów i sumami pieniędzy, odstępami, prostymi liniami i literami, obejmuje też

wielkich żeglarzy, wielkich świętych, poetów z wszystkich epok, którzy nigdy nie zostali zaksięgo-wani – liczne wygnane potomstwo tych, którzy stanowią o wartości świata.

Przy prostym odnotowaniu ładunku jakiejś tkaniny, o której nie mam pojęcia, otwierają się przedemną bramy Indii i Samarkandy, a perska poezja, która nie pochodzi ani z pierwszego miejsca, ani zdrugiego, zapewnia swoimi czterowierszami – gdzie trzeci wers wyłamuje się z rymu – odległewsparcie dla mojego niepokoju. Mimo to nie mylę się, piszę, sumuję, i zapiski, prowadzone jak codzień przez jednego z pracowników tego biura, zapełniają kolejne strony.

6Prosiłem życie o tak niewiele i nawet to niewiele zostało mi przez życie odmówione: promień

słońca, łąka, odrobina spokoju z odrobiną chleba, żeby mi nie ciążyła zbytnio świadomość, że istnie-ję, żeby niczego nie wymagać od innych i żeby oni ode mnie niczego nie wymagali. Nawet tego miodmówiono, tak jak odmawia się komuś jałmużny – nie dlatego, że się ma złe serce, tylko dlatego, żenie ma się ochoty rozpinać marynarki.

Piszę, smutny, w moim cichym pokoju, samotny, tak jak zawsze byłem, samotny, tak jak zawszebędę. I zastanawiam się, czy mój głos, z pozoru tak znikomy, nie ucieleśnia istoty tysięcy głosów, gło-du wypowiedzenia się tysięcy istnień, cierpliwości milionów dusz, tak jak moja podległych codzien-nemu przeznaczeniu, daremnym marzeniom, nadziei bez cienia nadziei. W takich chwilach moje sercebije głośniej, ponieważ jestem go świadomy. Żyję pełniej, bo żyję w większym wymiarze. Czuję wsobie religijną siłę, rodzaj modlitwy, narastający krzyk. Ale wkrótce następuje zapobiegawcza reak-cja mojego intelektu… Widzę się znów na czwartym piętrze przy Rua dos Douradores, śledzę ospaleswoje ruchy, spoglądam znad zapisanej do połowy kartki na puste życie pozbawione uroku i na dopa-lającego się taniego papierosa, który tkwi w mojej dłoni nad zmiętą bibułą do atramentu. Tutaj je-stem, na tym czwartym piętrze – wypytując życie! Wypowiadając to, co czują dusze! Tworząc prozęjak geniusze i sławy tego świata! Właśnie tutaj, właśnie taki!…

7Dzisiaj, oddając się tym nędznym i jałowym fantazjom, które stanowią znaczną część mojego du-

chowego życia, wyobraziłem sobie, że wyzwalam się na zawsze od Rua dos Douradores, od kierow-nika Vasquesa, od księgowego Moreiry, od wszystkich urzędników, od chłopaka na posyłki i kota.Poczułem w marzeniu przedsmak mojego wyzwolenia, jakby południowe morza zaoferowały mi od-krycie cudownych wysp. Byłby to mój odpoczynek, sztuka uwieńczona sukcesem, intelektualne speł-nienie mojej istoty

Ale nagle – i to w samych tych rojeniach, którym dałem się ponieść w kawiarni podczas mojegoskromnego urlopu o dwunastej w południe – nieprzyjemne wrażenie wkradło się w moje fantazje:poczułem, że żałowałbym. Tak, mówię, tak jakbym rozważał realną możliwość: żałowałbym. Kie-rownik Vasques, księgowy Moreira, kasjer Borges, wszyscy poczciwi chłopcy, wesoły urwis, któryzanosi listy na pocztę, chłopak na posyłki, przymilny kocur – wszystko to stało się częścią mojego ży-cia i nie potrafiłbym tego rzucić bez łez i świadomości, że bez względu na to, jak bardzo bym tymgardził, zostaje z nimi wszystkimi jakaś część mojej osoby; że moje rozstanie się z nimi jest trochęjak śmierć.

Zresztą gdybym jutro ich wszystkich opuścił i zdjął z siebie ten strój Rua dos Domadores, co no-wego by mnie czekało? Bo przecież musiałoby mnie czekać coś nowego. I jaki nowy strój bym przy-wdział? Przecież musiałbym przywdziać jakiś nowy.

Wszyscy mamy kierownika Vasquesa: jedni mają widzialnego, inni niewidzialnego. Mój nazywa

się rzeczywiście Vasques, jest człowiekiem krzepkim, miłym, czasem szorstkim, lecz bez szorstkościcharakteru, interesownym, ale w głębi duszy sprawiedliwym tą sprawiedliwością, której brakujewielu wybitnym postaciom i wielu ludzkim cudom cywilizacji z prawa i lewa. Niech inne umysły za-przątają najbardziej przemożne żądze, próżność, chwała, nieśmiertelność… Ja wolę ludzkiego Va-squesa, mojego kierownika, który w ciężkich chwilach jest bardziej przystępny niż wszyscy abstrak-cyjni kierownicy na świecie.

Uważając, że mało zarabiam, pewien znajomy, pracownik firmy prowadzącej lukratywne interesyw całym kraju, powiedział mi: „Jesteś wyzyskiwany, Soares”. Przypomniał mi tym samym, że istotniejestem; ale skoro wszyscy musimy być w życiu wyzyskiwani, to pytam, czy wyzysk ze strony Vasqu-esa, który pozbawia majątku, jest gorszy niż wyzysk przez próżność, sławę, gniew, zazdrość lub rze-czy nieosiągalne?

Są tacy, których wyzyskuje sam Bóg – to prorocy i święci w pustce świata.I tak jak inni chronią się w swoich domach, ja chronię się w przestronnym gabinecie, w tym obcym

budynku przy Rúa dos Domadores. Jak za zasiekami chowam się za moim biurkiem przed życiem. Za-równo moje księgi, w których prowadzę cudze rachunki, jak mój stary kałamarz, którym się posługu-ję, i pochylone plecy Sérgia, który tuż obok prowadzi rejestr towarów, budzą we mnie czułość, czu-łość aż do łez. Darzę to wszystko miłością, może dlatego, że nie da się kochać niczego innego – amoże też i dlatego, że skoro już uczuciowość każe nam coś kochać, a nasza miłość i tak nie jest nicwarta, to wszystko jedno, czy się ją poświęca małemu kałamarzowi, czy wielkiej obojętnościgwiazd.

8Kierownik Vasques. Często się zdarza, że kierownik Vasques w niepojęty sposób mnie hipnotyzuje.

Czym dla mnie jest ten człowiek poza tym, że stanowi przypadkową przeszkodę, zarządzając moimczasem w dziennych godzinach mego życia? Traktuje mnie dobrze, zwraca się do mnie uprzejmie, zwyjątkiem szorstkich momentów, kiedy jakieś sprawy tak go absorbują, że jest nieuprzejmy wobecwszystkich. No tak, ale dlaczego zaprząta moje myśli? Jest symbolem? Jest przyczyną? Czym jest?

Kierownik Vasques. Wspominam go już w przyszłości z tęsknotą, wiedząc, że będę ją musiał wte-dy czuć. Znajdę ciche schronienie w małym domu na przedmieściach czegokolwiek, ciesząc się spo-kojem tam, gdzie nie będę spełniać dzieła, którego i teraz nie spełniam, i gdzie, aby go nadal niespełniać, będę szukać wymówek jeszcze innych niż te, dzięki którym dzisiaj wymiguję się od samegosiebie. A może umieszczą mnie w przytułku dla nędzarzy, szczęśliwego, że udało się ponieść całko-witą klęskę, wrzuconego w tłum ludzi, którzy mieli się za geniuszy, a byli zaledwie żebrakami wypo-sażonymi w marzenia; w anonimową masę tych, którzy nie mieli w sobie dość siły, aby zwyciężyć anidostatecznie dużo wyrzeczenia, aby zwyciężyć inaczej. Gdziekolwiek się znajdę, będę wspominać ztęsknotą kierownika Vasquesa i biuro przy Rua dos Douradores, a monotonia codziennego życia bę-dzie dla mnie jak wspomnienie romansów, które mi się nie zdarzyły, lub jak wspomnienie cudzychtriumfów.

Kierownik Vasques. Widzę go dzisiaj stamtąd, właśnie tak jak widzę go dzisiaj stąd – średniegowzrostu, przysadzistego, grubiańskiego, choć z zahamowaniami i sentymentami, szczerego i przebie-głego, szorstkiego i przyjaznego; ze swoim zwierzchnictwem reprezentowanym nie tylko przez finan-se, lecz także przez stateczne i owłosione dłonie, z żyłami prześwitującymi jak małe barwne muskuły,szyją pełną, choć nie grubą, rumianymi i napiętymi policzkami z ciemnym, zawsze na czas golonymzarostem. Widzę go, obserwuję jego stanowczo wyważone gesty, jego oczy rozważające wewnątrzrzeczy z zewnątrz, udziela mi się jego zdenerwowanie w chwilach, gdy nie jest ze mnie zadowolony,

a na widok jego uśmiechu, uśmiechu szerokiego i ludzkiego, moja dusza raduje się jak wiwatującytłum.

Może to dlatego, że nie ma w moim otoczeniu żadnej osobistości znaczniejszej niż kierownik Va-sques, ta zwyczajna, a nawet ordynarna postać kłębi się często w moich myślach, tak że przestaję my-śleć o sobie. Wierzę, że jest w tym jakiś symbol. Wierzę, lub niemal wierzę, że gdzieś, w jakimś od-ległym życiu, człowiek ten odgrywał dla mnie rolę ważniejszą niż ta, którą odgrywa dzisiaj.

9Ach, rozumiem! Kierownik Vasques to Życie. Życie monotonne i konieczne, władcze i nieznane.

Ten banalny człowiek reprezentuje banalność Życia. Jest dla mnie wszystkim z zewnątrz, bo dla mnieŻyciem jest wszystko, co zewnętrzne.

A jeżeli biuro przy Rua dos Douradores reprezentuje dla mnie Życie, to w takim razie czwarte pię-tro, na którym mieszkam przy tej samej Rúa dos Douradores, reprezentuje dla mnie Sztukę. Tak, Sztu-kę, która mieszka na tej samej ulicy co Życie, tyle że w innym miejscu. Sztukę, która czyni życie lżej-szym, lecz nie pozwala lżej żyć, która jest równie monotonna jak życie, tyle że w innym miejscu. Tak,Rúa dos Douradores zawiera dla mnie znaczenie wszystkich rzeczy i rozwiązanie wszystkich zagadek– z wyjątkiem tej, dlaczego istnieją zagadki, bo ta nie ma rozwiązania.

10Jako człowiek błahy i wrażliwy, jestem zdolny do gwałtownych i zachłannych odruchów – złych i

dobrych, podłych i szlachetnych – ale nigdy nie towarzyszy im żadne stałe uczucie, nigdy nie ma tamemocji, która by trwała i zasilała substancję duszy. Wszystko we mnie jest dążeniem do tego, abychwytać kolejną nowość, zniecierpliwieniem duszy sobą samą, jak u nadpobudliwego dziecka,wiecznie rosnącym i wiecznie tym samym niepokojem. Wszystko mnie ciekawi i nic mnie nie wciąga.Zwracam na wszystko uwagę, nieustannie śniąc, wpatruję się w najdrobniejsze drgnienia na twarzyosoby, z którą rozmawiam, rejestruję minimalne odcienie intonacji jej głosu, ale słysząc ją, nie słu-cham jej, myślę o czymś innym i po całej rozmowie najmniejsze pojęcie mam o tym, co zostało wniej powiedziane – czy przeze mnie, czy przez mojego rozmówcę. Dlatego często się powtarzam, za-daję komuś pytania, na które ten ktoś już mi odpowiedział, a przy tym potrafię opisać w czterech fo-tograficznych słowach ruchy mięśni twarzy, które towarzyszyły wypowiadaniu przez niego rzeczy,których nie pamiętam, lub sposób, w jaki reagował oczami na moją opowieść, o której nie pamiętam,żebym mu ją przedstawiał. Jestem dwiema osobami i obie one zachowują dystans – syjamscy bracia,którzy nie są złączeni.

11LITANIANigdy się nie spełniamy.Jesteśmy dwiema otchłaniami – studnią wpatrzoną w niebo.

12Zazdroszczę – a może tylko mi się wydaje, że zazdroszczę – tym, których biografię można napisać

lub którzy potrafią napisać własną. W tych niespójnych impresjach, których wcale nie chcę czynićspójnymi, przedstawiam obojętnie moją autobiografię bez faktów, moją historię pozbawioną życia.To są moje Wyznania, a jeżeli niczego w nich nie mówię, to dlatego, że nie mam nic do powiedzenia.

Co można wyznać takiego, co by miało jakieś znaczenie lub się komuś przydało? To, co nam sięprzytrafiło, albo przytrafiło się wszystkim, albo tylko nam. W pierwszym przypadku mówienie o tymbyłoby mówieniem czegoś powszechnie znanego, w drugim nikt by tego nie zrozumiał. Jeżeli piszę o

tym, co czuję, to dlatego, że w ten sposób przeciwdziałam gorączce odczuwania. To, co wyznaję, niema znaczenia, bo nic nie ma znaczenia. Tworzę z tego, co czuję, pewien pejzaż. Robię sobie z moichodczuć wakacje. Dobrze rozumiem kobiety, które haftują, żeby ukoić smutek, i te, które robią na dru-tach, dlatego że jest coś takiego jak życie. Moja stara ciotka układała pasjanse podczas niekończą-cych się wieczorów. Wyznania o tym, co czuję, są moimi pasjansami. Nie interpretuję ich jak ktoś,kto czyta przyszłość z kart. Nie badam ich, bo w pasjansie karty nie mają określonej wartości. Roz-wijam się jak szpula wielobarwnych nici albo robię z siebie figury ze sznurka w rodzaju tych, któredzieci osnuwają sobie na rozpostartych palcach i przekładają z dłoni na dłoń. Dbam tylko o to, abykciuk nie zgubił przysługującej mu pętelki. Potem odwracam dłoń i figura wygląda inaczej. I zaczy-nam od nowa.

Życie to robótka na drutach, której wzór jest narzucany przez innych. Jednak podczas szydełkowa-nia umysł jest wolny, a wszyscy zaklęci królewicze mogą przechadzać się w swoich parkach międzyjednym a drugim nurem szydełka z kości słoniowej. Robótka na drutach z rzeczy… Przerwa… Nic…

Zresztą co mogę sobie dać? Przerażającą ostrość wrażeń i głębokie przekonanie o tym, że czuję…Przenikliwą inteligencję, która mnie niszczy, i umiejętność łapczywego marzenia, która mnie bawi…Martwą wolę i refleksję, która ją koi do snu jak żywe dziecko… Tak, robótka na drutach…

13Nędzy mojej kondycji nie zakłócają te słowa, które łączę ze sobą, tworząc krok po kroku moją

księgę przypadkowych medytacji. Mojej istocie, całkowicie pozbawionej wartości, udaje się prze-trwać na dnie wszelkiej ekspresji, jak nierozpuszczalnemu osadowi udaje się przetrwać na dnieszklanki, z której wypito samą wodę. Zapisuję moją prozę tak samo, jak zapisuję pozycje w biurze –uważnie i obojętnie. Wobec przepastnego, rozgwieżdżonego nieba i tajemnicy niezliczonych dusz,wobec nocy nieznanej otchłani i rozpaczy, bo niczego nie da się pojąć. Zarówno to, co zapisuję wusłużnej księdze rachunkowej, jak i to, co zapisuję na tym papierze duszy, jest w identycznym stopniupodległe Rua dos Douradores i raczej obojętne wielkim przestrzeniom – milionerom wszechświata.

Wszystko to sen i fantasmagoria; i nie ma większego znaczenia, czy sen ma formę biurowych zapi-sków, czy prozy wielkiego formatu. Czy ktoś, komu śnią się księżniczki, ma z tego więcej korzyści niżten, komu śnią się drzwi do biura? Wszystko, co wiemy, to nasze wrażenie, a wszystko, czym jeste-śmy, to wrażenie cudze, melodramat, w którym – tkwiąc w ciele grającej postaci – stajemy się ak-tywnymi widzami samych siebie, naszymi bogami na mocy zezwolenia wydanego przez Radę Miej-ską.

14Można trwać w przekonaniu, że pozostające wciąż w strefie planów dzieło, gdyby zostało wykona-

ne, wyszłoby kiepskie. Jednak jeszcze gorsze będzie to, którego się nigdy nie wykona. To, które sięwykonuje, zostaje przynajmniej wykonane. Chociaż kiepskie, będzie istnieć, tak jak nędzna roślina wjedynej doniczce na oknie mojej kalekiej sąsiadki. Ta roślina jest jej radością, a czasem również imoją. To, co piszę i co uznaję za złe, może pozwoli innej smutnej czy przygnębionej osobie na chwi-lowe oderwanie uwagi od czegoś znacznie gorszego. To mi wystarczy. Albo mi nie wystarczy, ale od-powiada jako pewna postawa – a takie jest całe życie.

Nuda, która zawiera jedynie przeczucie jeszcze większej nudy, żal, odczuwany już teraz, że jutrobędzie się żałowało tego, iż dzisiaj czuło się żal – wielkie kombinacje pozbawione prawdy i zasto-sowania, wielkie kombinacje…

…gdzie, skulona na ławce podrzędnej stacji, moja pogarda zasypia w płaszczu zniechęcenia…

…świat wyśnionych obrazów, z których składa się zarówno moja wiedza, jak i moje życie…

Nie czuję ani męczącego, ani trwałego zaabsorbowania chwilą obecną. Łaknę czasu w całej jegorozciągłości i bezwarunkowo chcę być sobą.

15Zdobyłem, krok po kroku, wewnętrzny obszar, który powstał po to, aby być moim. Wywalczyłem,

metr po metrze, bagnisko, gdzie obróciłem się w nicość. Wydałem na świat swoją nieskończoną isto-tę, ale musiałem wyciągać się z siebie za pomocą kleszczy.

16Majaczę między Cascais i Lizboną. Pojechałem wnieść w Cascais opłatę za dom, który kierownik

Vasques ma w Estoril3. Cieszyłem się z góry podróżą – godzina w jedną stronę, godzina w drugą –widząc już w wyobraźni zawsze odmienne perspektywy wielkiej rzeki i jej atlantyckiego ujścia. Ja-dąc w rzeczywistości, zagubiłem się w abstrakcyjnych medytacjach, bez patrzenia widząc wodnepejzaże, na których podziwianie się cieszyłem, natomiast w drodze powrotnej zagubiłem się w pró-bach ogarnięcia moich wrażeń. Nie byłbym w stanie opisać najdrobniejszego szczegółu podróży, naj-drobniejszego fragmentu tego, co widzialne. Zyskałem – dzięki zapomnieniu i sprzeczności – te stro-nice. Nie wiem, czy to lepsze, czy gorsze od zrobienia rzeczy odwrotnej, o której też nie wiem, naczym miałaby polegać.

Pociąg zwalnia; to Cais do Sodré4. Jest Lizbona, ale nie ma konkluzji.3 Cascais, Estoril – modne miejscowości nadmorskie na zachód od Lizbony.4 Cais de Sodré – jedna z lizbońskich przystani promowych, a równocześnie dworzec, z którego odjeżdżają pociągi do Cascais i Esto-

ril.

17Nadszedł być może czas, abym dokonał tego jednego, jedynego wysiłku – przyjrzał się swojemu

życiu. Widzę się pośrodku olbrzymiej pustyni. Mówię o tym, czym wczoraj dosłownie byłem. Próbu-ję wytłumaczyć sobie, jak się tutaj znalazłem.

18Przyjmuję spokojnie, z czymś, co można by nazwać uśmiechem duszy, to, że moje życie ogranicza

się zawsze do Rua dos Douradores, do tego biura, do atmosfery tych osób. Mieć co jeść i pić, miećgdzie mieszkać, mieć trochę wolnego czasu na marzenia, na pisanie i na sen – czego więcej mógłbymchcieć od Bogów lub oczekiwać od Losu?

Miałem wielkie ambicje i wybujałe marzenia – ale mieli je również chłopak na posyłki i krawco-wa, bo wszyscy mają marzenia: różni nas tylko zdolność spełniania ich lub prawdopodobieństwo ichspełnienia w świetle naszych losów.

W kwestii marzeń jestem taki sam jak chłopak na posyłki i krawcowa. Odróżnia mnie od nich tylkoto, że potrafię pisać. Tak, to jest pewien akt, prywatna rzeczywistość, która mnie od nich odróżnia. Wduszy jestem taki sam.

Dobrze wiem, że są południowe wyspy i wielkie kosmopolityczne pasje i […]

Jestem pewien, że gdybym dostał świat do ręki, to wymieniłbym go na bilet na Rua dos Dourado-res.

Może moim przeznaczeniem jest wiecznie być księgowym, a poezja lub literatura to motyl, który

siadając mi na głowie czyni mnie tym śmieszniejszym, im większe jest jego piękno.

Będę tęsknił za Moreirą, ale czym jest tęsknota wobec wielkich awansów?

Dobrze wiem, że dzień, w którym zostanę głównym księgowym w firmie Vasques i S-ka, będziejednym z wielkich dni mojego życia. Przeczuwam to z goryczą i ironią, lecz także z umysłowym kom-fortem, jaki daje sytuacja nieunikniona.

19W grocie na nadmorskiej plaży, wśród przybrzeżnych lasów i pól, z niepewności pustej otchłani

unosiła się niestałość rozpalonego pragnienia. Nie musiała wybierać pomiędzy pszenicą i wieloma[sic], a dystans rozwijał się między cyprysami.

Magia słów izolowanych lub połączonych ze względu na brzmienie, z wewnętrznymi rezonansami iznaczeniami rozbieżnymi także wtedy, kiedy się ze sobą zbiegają, przepych zdań wtrąconych międzyznaczenia innych zdań, złośliwość szczątków, oczekiwanie lasów i nic ponad spokój stawów z dzie-cięcych wiejskich włości moich forteli… I tak, pośród wysokich murów absurdalnej śmiałości, wrzędach drzew i w przestrachu tego, co więdnie, ktoś inny niż ja wysłucha ze smutnych ust wyznańodmawianych mimo najsilniejszych nalegań. Nawet gdyby rycerze wyłonili się zza zakrętu drogi wi-dzianej z murów, już nigdy nie zapanuje spokój na Dworze Ostatnich, gdzie z domniemanego dzie-dzińca dobiega szczęk kopii; nie będzie się też pamiętać po tej stronie drogi żadnego imienia prócztego, które czaruje pośród nocy jak imię mauretańskiej księżniczki, dziecka, które potem zmarło dlażycia i dla cudu.

Lekkie przejście ostatnich zagubionych, jak wspomnienie czegoś, co ma nadejść, rozbrzmiewałoprzewlekle nad bruzdami wygniecionymi w trawie, a kolejne kroki otwierały we wzburzonej zieleninicość. Ci, którzy mieli nadejść, byli starzy i tylko młodzi nigdy nie mieli się pojawić. Bębny dudniłyna poboczu drogi, a trąbki zwisały jałowo z opadłych dłoni, które porzuciłyby je, gdyby były w sta-nie cokolwiek porzucić.

Ale w następstwie czarów znowu rozbrzmiała głośno dawna wrzawa, a psy zaczęły kluczyć po wi-dzialnych alejkach. Wszystko było absurdalne jak żałoba, a wyśnione przez innych księżniczki prze-chadzały się bezcelowo wobec braku klasztornych dziedzińców.

20Zdarzyło się wielokrotnie, że kiedy chciałem uwolnić swoje życie od jakiegoś zespołu gnębiących

je okoliczności, nagle przekonywałem się, że jestem otoczony przez inne o podobnym charakterze, takjakby w niejasną osnowę rzeczy wpisana była nieodwołalnie wrogość wobec mojej osoby. Odrywamod gardła duszącą mnie dłoń. Spostrzegam, że moja dłoń, którą oderwałem tamtą, spętana jest sznu-rem, który spadł mi na szyję, kiedy ją wyzwalałem z uścisku. Zdejmuję z siebie ostrożnie sznur i nie-mal zaduszam się przy tym własnymi rękoma.

21Czy bogowie istnieją, czy nie, jesteśmy ich niewolnikami.

22Obraz mojej osoby, ten, który oglądam w lustrze, zawsze noszę na piersi mojej duszy. Nie potrafi-

łem nigdy być inny, niż jestem – słaby i pokrzywiony nawet w myślach.Wszystko we mnie jest jak książę z kolorowej wycinanki, wklejonej do starego albumu dziecka,

które zmarło wiele lat temu.

Kochać mnie znaczy mnie żałować. Pewnego dnia, u schyłku przyszłości, ktoś napisze o mniewiersz i być może dopiero wtedy zacznę panować w moim Królestwie.

Bóg jest tym, że istniejemy, a to nie jest wszystko.

23ABSURDUpodabniajmy się do sfinksów, choćby fałszywych, aż doprowadzimy do tego, że nie będziemy

wiedzieli, kim jesteśmy. Bo, ostatecznie, jesteśmy fałszywymi sfinksami i nie wiemy, jaka jest naszaprawdziwa natura. Jedynym sposobem na to, abyśmy pozostawali w zgodzie z życiem, jest pozosta-wanie w niezgodzie ze sobą. Absurdalne jest boskie.

Twórzmy teorie, obmyślając je cierpliwie i szczerze, tylko po to, aby potem postępować imwbrew – postępować i usprawiedliwiać swoje postępowanie teoriami, które je potępiają. Ustalmysobie życiowe wytyczne, a następnie działajmy sprzecznie z nimi. Przyswajajmy sobie wszystkie ge-sty i wszystkie zachowania kogoś, kim. nie jesteśmy, kim nie staramy się być ani nie chcemy, aby nasza kogoś takiego uważano.

Kupujmy książki po to, aby ich nie czytać, chodźmy na koncerty, nie zamierzając ani słuchać muzy-ki, ani przyglądać się ludziom, chodźmy na długie spacery, bo mamy chodzenia po dziurki w nosie ispędzajmy czas na wsi tylko dlatego, że wieś nas nudzi.

24Dzisiaj – tak jakby już nawet moje ciało cierpiało przez ten stary niepokój, który czasem aż wystę-

puje z brzegów – nie zjadłem porządnie ani nie wypiłem tyle co zwykle w restauracji czy też jadło-dajni, na której półpiętrze opieram kontynuację mojego istnienia. A kiedy zbierałem się do wyjścia,kelner, widząc, że zamówiona przeze mnie butelka wina została opróżniona tylko do połowy, zwróciłsię w moją stronę ze słowami: „Do rychłego, panie Soares, i życzę poprawy zdrowia!”.

To proste zdanie, brzmiące jak hejnał trąbki, przyniosło ulgę mojej duszy, tak jak wiatr rozwiewanagle chmury zakrywające niebo. I pojąłem wtedy coś, czego nigdy przedtem wyraźnie nie pojmowa-łem – to mianowicie, że u tych kelnerów z kawiarni i restauracji, u fryzjerów i u sterczących na roguchłopców na posyłki znajduję spontaniczną i naturalną sympatię, której nie doszukałbym się u osóbpozostających ze mną w większej zażyłości, w nieścisłym tego słowa znaczeniu…

Braterstwo ma swoje subtelności.Jedni rządzą światem, inni są światem. Między amerykańskim milionerem, Cezarem lub Napole-

onem, lub Leninem i wioskowym działaczem socjalistycznym nie ma różnicy jakości; jest jedynieróżnica ilości. Gdzieś niżej jesteśmy my, bezkształtni: chaotyczny dramaturg William Szekspir, belferJohn Milton, włóczęga Dante Alighieri, chłopak na posyłki, który wziął wczoraj moje zlecenie, fry-zjer, który mi opowiada dowcipy, i kelner, który właśnie zbratał się ze mną, życząc mi poprawy zdro-wia, bo wypiłem tylko pół wina.

25To oleodruk, z którym już nic się nie da zrobić. Wpatruję się w niego i nie wiem, czy go widzę. W

witrynie są oprócz niego też inne. Leży w samym środku witryny, we wnęce pod schodami.Ta postać tuli do piersi wiosnę, a oczy, którymi się we mnie wpatruje, są smutne. Uśmiecha się

lśnieniem papieru; twarz ma w barwach czerwieni. Niebo w tle jest w odcieniu jasnoniebieskiej tka-niny. Postać ma wycięte usta, niemal drobne, nad których pocztówkowym grymasem widnieją oczy,nieustannie wpatrujące się we mnie z wielkim żalem. Ręka z kwiatami przypomina mi rękę kogoś in-nego. Suknia lub bluzka ma okrągły dekolt. Smutek oczu jest rzeczywisty: ich spojrzeniu, kierowane-

mu ku mnie z głębi litograficznej rzeczywistości, towarzyszy jakaś prawda. Ta postać przybyła z wio-sną. Jej smutne oczy są wielkie, ale nie to je czyni smutnymi. Oddalam się od witryny, gwałtowniepodrywając nogi. Przechodzę na drugą stronę ulicy i odwracam się z bezsilnym sprzeciwem. Wciążtrzyma wiosnę, którą jej dali, a jej oczy są smutne jak wszystko, czego mi w życiu brak. Widziany zdaleka, oleodruk zyskuje wreszcie więcej barw. Głowa tej postaci jest opasana wstążką w przesad-nie różowym kolorze; nie zauważyłem tego. W oczach – ludzkich, mimo że litograficznych – jest cośprzerażającego: nieuchronna przestroga świadomości, utajony krzyk posiadania duszy. Z olbrzymimwysiłkiem unoszę się ze snu, który mnie zmoczył, i otrząsam się jak pies z wilgoci mrocznej mgły. Agdzieś ponad moim wycofaniem, jakby żegnając się z czymś innym, smutne oczy całego życia, oczytego metafizycznego oleodruku, który obserwujemy z oddali, wpatrują się we mnie, tak jakbym wie-dział o Bogu. Odbitka ma u dołu kalendarz. U góry i u dołu obramowana jest czarnymi, niechlujniepomalowanymi listewkami o płytkich żłobieniach. Pomiędzy swoją górną i dolną granicą, nad rokiem1929 i niemodną kaligrafią winiety okalającą nieunikniony Pierwszy Stycznia, smutne oczy uśmiecha-ją się do mnie ironicznie.

Ciekawe, skąd znałem tę postać. W głębi mojego biura wisi w narożniku identyczny kalendarz, naktóry wielokrotnie spoglądałem. Jednak mocą jakiejś tajemnicy – mojej lub oleodruku – ta identycznapostać z kalendarza w biurze nie ma oczu pełnych żalu. To tylko oleodruk. (Jest z błyszczącego papie-ru i przesypia ponad głową mańkuta Alvesa swoje malowane życie).

Chcę się uśmiechnąć do tego wszystkiego, ale czuję się bardzo źle. Czuję w duszy chłód nagiejchoroby. Nie mam siły oburzać się na ten absurd. W jakim oknie stanąłem i jaki boski sekret przez niemimowolnie oglądałem? Na co wychodzi okno witryny we wnęce pod schodami? Czyje oczy wpatru-ją się we mnie z oleodruku? Niemal drżę. Odruchowo kieruję spojrzenie w stronę odległego rogubiura, gdzie wisi prawdziwy oleodruk. Nie przestaję spoglądać w tamtą stronę.

26Nadać każdej emocji osobowość, każdemu stanowi duszy duszę.

Zza zakrętu wyłoniła się grupa dziewcząt. Szły drogą, śpiewając, a brzmienie ich głosów było ra-dosne. Nie wiem, czym mogły być. Słuchałem ich przez jakiś czas z oddali, bez osobistych odczuć.Potem poczułem gorycz w sercu.

Żałując ich przyszłości? Ich nieświadomości? Nie bezpośrednio ich – kto wie, może po prostu ża-łując samego siebie?

27Literatura – czyli sztuka, która poślubiła umysł, i realizacja nieskażona realnością – wydaje mi się

celem, do którego powinien zmierzać wszelki ludzki wysiłek, jeśli jest naprawdę ludzki, a nie zwie-rzęco jałowy. Wierzę, że wyrazić jakąś rzecz znaczy zachować jej zalety, pozbawiając równocześnieterroru. Łąki są bardziej zielone w stwierdzeniu, że są zielone, niż w swojej zieleni. Kwiaty, jeżelizostaną opisane zdaniami definiującymi je w powietrzu wyobraźni, zyskają trwałe barwy, na jakienie pozwala życie komórek.

Poruszać się znaczy żyć, wypowiedzieć się znaczy przeżyć. Nie ma niczego realnego w życiu pozatym, co zostało dobrze opisane. Zaściankowi krytycy mają zwyczaj wykazywać, że taki a taki wiersz,pełen rozwlekłych fraz, nie mówi w istocie niczego poza tym, że dzień jest ładny. Jednak trudno jestpowiedzieć, że dzień jest ładny – a sam ładny dzień mija. Dlatego musimy zachować ładny dzień wbujnej, przegadanej pamięci i upstrzyć w ten sposób nowymi kwiatami lub nowymi gwiazdami łąkibądź nieba pustej i ulotnej rzeczywistości.

Wszystko jest tym, czym jesteśmy, i wszystko będzie dla tych, którzy przyjdą po nas w bezmiarzeczasu, takie, jak to sobie usilnie wyobrażaliśmy, to znaczy będzie tym, czym – z wyobraźnią obleczo-ną w ciało – naprawdę byliśmy. Nie wierzę, że historia, z jej wielką i wyblakłą panoramą, jest czymświęcej niż ciągiem interpretacji, chaotycznym porozumieniem roztargnionych świadków. Każdy z nasjest powieściopisarzem, a naszą narrację prowadzimy patrząc, bo patrzenie, jak wszystko inne, jestwielowątkowe.

Mam w tej chwili tyle fundamentalnych myśli, tyle prawdziwie metafizycznych rzeczy do powie-dzenia, że nagle czuję zmęczenie i postanawiam już więcej nie pisać, nie myśleć, tylko pozwolić, abygorączka ekspresji zesłała na mnie sen, a ja z zamkniętymi oczami będę pieścił jak kota wszystko, comogłem powiedzieć.

28Tchnienie muzyki lub snu, coś, co pozwoliłoby niemal czuć; coś, co pozwoliłoby nie myśleć.

29Po tym, jak ostatnie krople deszczu zaczęły się ociągać ze skapywaniem z dachów, a w brukowanej

powierzchni ulicy zaczął się powoli przeglądać błękit nieba, odgłosy pojazdów przyjęły inną tona-cję, głośniejszą i bardziej radosną, i rozległ się dźwięk okien otwieranych na powitanie słońca, którepostanowiło o sobie przypomnieć. Potem z wąskiej uliczki za najbliższym rogiem dobiegło głośnenawoływanie sprzedawcy losów na loterię, a w przejrzyste powietrze wzbił się rezonujący odgłosgwoździ wbijanych w skrzynie w sklepie naprzeciwko.

To było niezdecydowane święto; takie, które jest oficjalne i którego się nie przestrzega. Panowaławszędzie stagnacja i równocześnie ludzie pracowali, a ja nie miałem nic do roboty. Wstałem wcze-śnie i ociągałem się z przygotowaniami do istnienia. Chodziłem od jednego końca pokoju do drugie-go i inscenizowałem głośno rzeczy niepowiązane i niemożliwe – gesty, które zapomniałem wykonać,bezsensowne ambicje, realizowane bez celu, długie i stanowcze rozmowy, które by się odbyły, gdybytylko mogły się odbyć. I w tych majaczeniach bez wzniosłości i opanowania, w tym bezcelowym ipozbawionym nadziei odwlekaniu, moje kroki trwoniły wolny poranek, a pogłos wypowiadanychprzeze mnie cicho słów zwielokrotniał się w klasztornych ścianach mojego plebejskiego odosobnie-nia.

Moja ludzka postać, postrzegana przeze mnie z zewnątrz, była śmieszna tą śmiesznością, która ce-chuje wszystko, co ludzkie, kiedy jest intymne. Na conocny strój porzuconego snu narzuciłem stareokrycie, po które sięgam w te poranne wigilie. Moje stare pantofle były dziurawe, zwłaszcza lewy. Itak, z rękami w kieszeniach pośmiertnego płaszcza, przemierzałem aleję mojego krótkiego pokoju za-maszystym, zdecydowanym krokiem, płacąc jałowymi rojeniami daninę mojemu nawykowi marzenia– takiego samego jak marzenie wszystkich ludzi.

Z przestronnej świeżości za moim jedynym oknem dochodził jeszcze odgłos spadania z dachówwielkich, wezbranych kropli minionego deszczu. Chłód, jaki po nim został, jeszcze dawał się w nie-uchwytny sposób odczuć. Jednak niebo miało barwę zdobywczego błękitu, a chmury, pozostałe popokonanym lub zmęczonym deszczu, wycofywały się w stronę Zamku5, ustępując z prawowitych ście-żek całego nieba.

Była okazja, aby poczuć się szczęśliwym. Ale coś mi ciążyło, jakiś nieznany niepokój, nieokreślo-ne pragnienie, może nawet niepospolite. Może spóźniało się moje wrażenie, że żyję. A kiedy wychy-liłem się z mojego okna i patrzyłem na ulicę, nie widząc jej, poczułem się nagle jak jedna z tych wil-gotnych szmat do wycierania kurzu, które zostawia się na oknie, aby wyschły, i które leżą tam, zapo-mniane, plamiąc powoli parapet.

5 Zamek św. Jerzego, stojący na szczycie jednego z lizbońskich wzgórz; dawniej muzułmańska twierdza, w 1147 roku odbity przezwojska chrześcijańskie.

30Uświadamiam sobie, nie wiem, czy ze smutkiem, oschłość mojego serca. Przymiotnik jest dla mnie

ważniejszy niż rzeczywisty szloch duszy. Mój mistrz Vieira6 […]Jednak czasami jestem inny i stać mnie na łzy, żarliwe łzy dla tych, którzy nie mają ani nie mieli

matki, a moje oczy, które płoną od tych martwych łez, płoną mi w środku serca.Nie pamiętam mojej matki. Umarła, kiedy miałem rok. Wszystko, co w mojej wrażliwości trudne i

rozproszone, bierze się z braku ciepła i z jałowej tęsknoty za pocałunkami, których nie pamiętam. Je-stem sztuczny. Budziłem się zawsze obok innych piersi, tulony przez namiastkę.

Ach, to tęsknota za tym innym, którym mogłem być, wzburza mnie i rozprasza! Kim innym bym był,gdybym otrzymał czułość, która pochodzi z łona i wyraża się pocałunkami składanymi na dziecięcejtwarzy?

Być może żal, że nigdy nie byłem dzieckiem, ma wielkie znaczenie dla mojej uczuciowej obojętno-ści. Kto w czasach mojego dzieciństwa tulił mnie do twarzy, ten nie mógł mnie przytulić do serca. Ta,która mogła to zrobić, była daleko, w grobie – ta, która należałaby do mnie, gdyby Los tak zechciał.

Opowiadano mi później, że moja matka była piękna, i podobno kiedy mi to mówili, milczałem. Pa-nowałem już nad ciałem i duszą, lecz nie znałem się na uczuciach, a ludzkie słowa nie były jeszczewiadomościami z innych, trudnych do wyobrażenia, stron.

Mój ojciec, który żył gdzieś daleko, zabił się, kiedy miałem trzy lata, i nigdy go nie poznałem. Na-wet nie wiem, dlaczego żył osobno. Nigdy mnie to nie obchodziło. Pamiętam wiadomość o jegośmierci, jak również wielką powagę pierwszych posiłków po tym, jak ta wiadomość do nas dotarła.Pamiętam, że co jakiś czas na mnie zerkano. A ja się odwzajemniałem, spoglądając z głupim zrozu-mieniem. Potem jadłem z większą starannością, na wypadek gdyby nadal mi się przyglądali po tym,jak odwróciłem wzrok.

Jestem tymi wszystkimi rzeczami, czy chcę, czy nie chcę, w skłębionej głębi mojej zgubnej wrażli-wości.

6 Brat António Vieira (1608-1697) – jezuicki misjonarz i kaznodzieja, który znaczną część życia spędził w Brazylii. Autor około 200kazań i 500 listów, uznawanych w Portugalii za wzór prozy i sztuki oratorskiej.

31Zegar w głębi domu – wymarłego, bo wszyscy śpią – wydaje z siebie powoli poczwórne, klarow-

ne brzmienie czwartej nad ranem. Jeszcze nie śpię, i nie czekam na sen. Mimo że nic nie zaprząta mo-jej uwagi, nie pozwalając mi zasnąć, ani nic nie dolega mojemu ciału, odbierając mi spokój, leżę wmroku, który mętne światło ulicznych latarni czyni jeszcze bardziej samotniczym w słabnącej ciszymojego obcego ciała. Nie jestem w stanie myśleć z winy mojej senności; nie jestem w stanie odczu-wać z winy snu, w który nie udaje mi się zapaść.

Wszystko wokół mnie jest nagim, abstrakcyjnym, stworzonym z nocnych negacji wszechświatem.Dzieląc się na zmęczonego i niespokojnego, zaczynam się zbliżać cielesnością do metafizycznego po-znania zagadki rzeczy. Co jakiś czas moja dusza mięknie, bezkształtne szczegóły codziennego życiadryfują na powierzchni świadomości, a ja zapisuję księgowe pozycje na powłoce mojej niemożnościzaśnięcia. Kiedy indziej budzę się z półsnu, w którym zastygłem, i niejasne obrazy o poetyckich i nie-zamierzonych kolorach odgrywają przed moją nieuwagą swój bezgłośny spektakl. Moje oczy nie sącałkiem zamknięte. Rozmyty widok obramowany jest przez światło, dochodzące z daleka – to uliczne

latarnie, które palą się tam w dole, na opuszczonych krańcach ulic.Zamrzeć, zasnąć, zastąpić tę przerywaną świadomość czymś lepszym, melancholijnym, powierza-

nym w sekrecie komuś, kto mnie nie zna!… Zamrzeć, uderzać płynnie, jak przypływ rozległego mo-rza, o widzialne brzegi nocy, podczas której naprawdę się śpi!… Zamrzeć, stać się czymś nieznanymi zewnętrznym, ruchem gałęzi drzew przy odległych alejach, lekkim opadaniem liści, odgadywanymbardziej po dźwięku niż po upadku, subtelnym morzem utworzonym przez fontanny w oddali i całąniejasnością nocnych parków, zagubionych pośród ciągłej gmatwaniny naturalnych labiryntów ciem-ności!… Zamrzeć, osiągnąć wreszcie kres, zachowując równocześnie życie; stać się stroną w książ-ce, pasmem rozpuszczonych włosów, kołysaniem się pnącza pod niedomkniętym oknem, pozbawiony-mi znaczenia krokami na drobnym żwirze zakrętu, ostatnim dymem z komina we wsi, która idzie spać,biczem, który zapomniany przez woźnicę leży o poranku na poboczu drogi… Absurdem, zamętem, za-marciem – wszystkim, co nie jest życiem…

I swoim sposobem przesypiam, bez snu ani odpoczynku, to wegetacyjne domniemane życie, a podmoimi nieukojonymi powiekami unosi się, jak milcząca piana brudnego morza, daleki odblask nie-mych latarni ulicy.

Zasypiam i budzę się.Z drugiej strony, za miejscem, w którym leżę, cisza domu dotyka nieskończoności. Słyszę, jak czas

skapuje kropla po kropli, lecz nie słychać przy tym, jak krople spadają. Moje fizyczne serce fizyczniedręczy pamięć, zredukowana do zera, pamięć o wszystkim, co było lub czym byłem. Czuję, jak mojagłowa spoczywa materialnie na poduszce, w której żłobi dolinę. Powierzchnia poszewki styka się zpowierzchnią mojej skóry, tak jak stykają się ze sobą ludzie w ciemności Samo ucho, którym sięopieram o łóżko, utrwala się matematycznie w moim mózgu. Mrugam ze zmęczeniem, a moje rzęsywydają na odczuwalnej bieli wzniesionej poduszki minimalny, niesłyszalny dźwięk. Oddycham wes-tchnieniami, ale moje oddychanie nie jest moje – ono się wydarza. Cierpię, nie czując i nie myśląc.Domowy zegar, pewny punkt w głębi wszystkiego, wybija suche i puste pół godziny. Tyle jest wszyst-kiego, tak głębokie jest wszystko, tak czarne i zimne jest wszystko!

Przemierzam czas, przemierzam ciszę, przechodzą przeze mnie światy bez formy.Nagle, jak dziecko Tajemnicy, pieje kogut, nieświadomy nocy. Mogę spać, bo jest we mnie pora-

nek. I czuję, jak moje usta uśmiechają się, rozciągając miękkie fałdy poszewki, do której przyciskamtwarz. Mogę oddać się życiu, mogę spać, mogę się zignorować… I poprzez nowy sen, który ciemnie-je nade mną, przypominam sobie pianie koguta – a może tak naprawdę to kogut zapiał po raz drugi.

32SYMFONIA NIESPOKOJNEJ NOCYWszystko spało, jakby wszechświat byl pomyłką; wiatr, dryfując niezdecydowanie, był bezkształt-

ną chorągwią rozpostartą nad nieistniejącym garnizonem. Nicość rozdzierała się w wyniosłym i na-prężonym powietrzu, a ramy okienne wstrząsały szybami, tak aby dało się słyszeć ich spięcie. Mil-cząca noc w głębi wszystkiego była grobem Boga (i dusza cierpiała z żalu nad Bogiem).

I nagle – kiedy nad miastem panował już nowy porządek uniwersalnych rzeczy – wiatr zagwizdałw przerwie między swoimi atakami i miało się senne wrażenie, że gdzieś w górze następują zwielo-krotnione wstrząsy. Potem noc zatrzasnęła się niczym klapa i wielki spokój kazał mi żałować, że nieśpię.

33W pierwszych dniach nagłej jesieni, kiedy popołudniowy mrok naznaczony jest pewną przedwcze-

snością i mamy wrażenie, że spóźniamy się z naszymi dziennymi czynnościami, smakuję – nawet po-śród codziennych zajęć – to przeczucie bezczynności, które niesie ze sobą sama ciemność, bo ciem-ność to noc – a noc to sen, dom, wyzwolenie. Kiedy w przestronnym biurze zapala się światło, rozja-śniając mrok, i nasze dzienne zajęcia stają się nagle pracą nocną, czuję komfort, absurdalny jak cudzewspomnienie, a moje zapiski uspokajają mnie, tak jakbym czytał przed snem.

Wszyscy jesteśmy niewolnikami zewnętrznych okoliczności: słoneczny dzień otwiera przed namirozległe pola, chociaż siedzimy w kafejce w ulicznym zaułku; pociemniałe niebo na wsi sprawia, żekulimy się w sobie i staramy się jakoś schronić w domu, nie potrafiąc samych siebie zamknąć naklucz; nadejście nocy, nawet pośród dziennych zajęć, rozciąga w nas, jak otwierający się powoli wa-chlarz, wewnętrzne przeświadczenie, że trzeba się udać na spoczynek.

Ale praca się wtedy nie przeciąga: ona się ożywia. Już nie pracujemy: zabawiamy się obowiązka-mi, na jakie nas skazano. I nagle na pełnej tabel, szerokiej stronicy mojego cyfrowego przeznaczenia,w starym domu moich wiekowych ciotek podaje się herbatę w senną godzinę dziesiątą, a lampa naf-towa mojego utraconego dzieciństwa, oświetlając wyłącznie stół nakryty lnianym obrusem, zaciemniami swoim światłem obraz Moreiry, rozjaśnianego czarną elektrycznością nieskończoności rozciągają-cej się poza mną. Pojawia się herbata – służąca, starsza niż ciotki, wnosi ją wraz z resztkami swoje-go snu i cierpliwym złym humorem wieloletniej, oddanej służby – a ja zapisuję bezbłędnie jakąś po-zycję lub sumę w poprzek całej mojej martwej przeszłości. Pogrążam się, gubię się w sobie, zapomi-nam siebie pośród odległych nocy, niepokalanych powinnością i światem, dziewic przyszłości i ta-jemnicy.

A wrażenia, które odciągają mnie od debetu i kredytu, są tak miłe, że kiedy ktoś mnie o coś naglepyta, odpowiadam też w sposób miły, jakbym był w środku pusty, jakbym nie był niczym więcej niżmaszyną do pisania, którą ze sobą noszę – czymś przenośnym i otwartym. Nie zrażam się, kiedy mojemarzenia zostają przerwane; ponieważ są tak miłe, snuję je nadal, mówiąc, pisząc, odpowiadając,nawet rozmawiając. I w następstwie tego wszystkiego utracona przed laty herbata się kończy i zamy-kają biuro… Unoszę znad książki, którą zamykam powoli, oczy zmęczone łzami, które się w nich niepojawiły, i w plątaninie uczuć muszę znieść to, że wraz z zamknięciem biura zamkną się równieżmoje marzenia, że zamykając książkę, pogrążam w mroku niepowetowaną przeszłość, że położę siędo łóżka życia bez senności, bez towarzystwa i bez spokoju, wśród przypływów i odpływów mojejpowikłanej świadomości, jak między dwiema falami czarnej nocy, u kresu przeznaczenia tęsknoty irozpaczy.

34Myślę czasami, że nigdy nie opuszczę Rua dos Douradores. A kiedy ta myśl przybiera formę pisa-

ną, zaczyna mi się wydawać wiecznością.

Nie przyjemność, nie chwała, nie władza – wolność, wyłącznie wolność.

Zmiana fantazmatów wiary na widma rozumu to tylko zmiana więziennej celi. Sztuka, jeśli wyzwa-la nas od abstrakcyjnych, niemodnych bożków, wyzwala nas też od szlachetnych idei i społecznychtrosk, które również są bożkami.

Znaleźć osobowość w utracie osobowości – sama wiara gwarantuje sens tej misji.

35…i głęboka, nużąca pogarda dla wszystkich, którzy pracują dla ludzkości, dla wszystkich, którzy

się biją za ojczyznę i oddają życie za to, aby cywilizacja mogła trwać…

…pełna znużenia pogarda dla tych, którzy nie zdają sobie sprawy, że dla każdego jedyną rzeczywi-stością jest jego własna dusza, reszta zaś – świat zewnętrzny i inni ludzie – to nieestetyczny koszmar,niczym ujawniający się w marzeniach rezultat umysłowej niestrawności.

Moja awersja do wysiłku narasta do niemal gestykulującego przerażenia wobec wszelkich formgwałtownego wysiłku. Tak że wszystko to – wojna, energiczna i produktywna praca, pomaganie in-nym – wydaje mi się niczym więcej niż tworem bezwstydu, […]

W świetle wyższej rzeczywistości mojej duszy wszystko to, co pożyteczne i zewnętrzne, trąci mifrywolnością i banałem, kiedy tylko zostanie zestawione z suwerenną i czystą wielkością moich ma-rzeń, bardziej oryginalnych i częstszych. Dla mnie to one są bardziej rzeczywiste.

To nie nędzne ściany mojego pospolitego pokoju ani stare pulpity w obcym biurze, ani ubóstwoulic powszedniej Baixy7 leżących między pokojem i biurem – ulic przemierzanych przeze mnie tylerazy, że w moim odczuciu przywłaszczyły sobie stałość czegoś niezauważalnego – wywołują wemnie tak częste obrzydzenie wobec obraźliwej codzienności życia. To osoby, które mnie zazwyczajotaczają; dusze, które nie znając mnie, poznają mnie codziennie, żyjąc obok i rozmawiając ze mną – to one sprawiają, że gardło duszy dławi mi flegma fizycznej odrazy. To monotonna podłość ich życia,równoległa do zewnętrzności mojego, oraz ich świadomość, że są mi podobni, ubierają mnie w strójskazańca, zamykają w więziennej celi, czynią mnie sztucznym i żebraczym.

Są chwile, kiedy każdy szczegół pospolitości interesuje mnie samym swoim istnieniem i darzęwszystko uczuciem, bo potrafię wszystko wyraźnie odczytać. Widzę wtedy – tak jak według Vieiryuchwycił to w swoich opisach Sousa8 – powszedniość w jej wyjątkowości i jestem poetą o tej samejduszy, która pozwoliła Grekom stworzyć intelektualną epokę poezji. Jednak są też chwile – i terazgnębi mnie właśnie jedna z nich – kiedy odczuwam siebie silniej niż zewnętrzność i wszystko prze-mienia się w noc pełną deszczu i błota, pośród której siedzę na podrzędnej stacyjce, zagubiony w sa-motności, między jednym i drugim pociągiem trzeciej klasy.

Tak, moja zaleta, polegająca na tym, że zdobywam się często na obiektywność, a dzięki temu odry-wam się od myślenia o sobie, cierpi, tak jak wszystkie zalety – a nawet wszystkie wady – na niedo-stateczne potwierdzenie. I pytam samego siebie, jak to możliwe, że wciąż w ten sposób żyję, że staćmnie na tchórzostwo przebywania tu, pośród tych ludzi, w tak oczywistej identyczności z nimi, w rze-czywistym przystosowaniu do śmieciarskiej iluzji ich wszystkich? Przychodzą mi do głowy, jak od-blaski dalekiej latarni morskiej, wszystkie rozwiązania, które zamieniają wyobraźnię w kobietę – sa-mobójstwo, ucieczka, rezygnacja, wielkie gesty arystokratycznego ducha, płaszcz i szpada istnień po-zbawionych balkonu.

Ale idealna Julia z najwspanialszej rzeczywistości zamknęła przed zmyślonym Romeo mojej krwiokno literackiego spotkania. Ona jest posłuszna swojemu ojcu, on swojemu. Spór Kapuletich i Mon-tekich trwa; kurtyna spada na to, co się nie wydarzyło, a ja wracam do domu – do tego pokoju z od-pychającą właścicielką, której tam nigdy nie ma, dziećmi, które rzadko kiedy widzę, pracownikamibiura, których zobaczę dopiero jutro – z kołnierzem marynarki urzędnika postawionym całkiem natu-ralnie na szyi poety, z butami kupowanymi zawsze w tym samym sklepie, omijającymi odruchowo ka-łuże zimnej deszczówki; trochę zakłopotany tym, że znów zapomniałem parasola i poczucia godności.

7 Baixa (czyt. „bajsza”, od Cidade Baixa – dolne miasto) – położone między wzgórzami handlowe centrum Lizbony, najważniejszadzielnica miasta w życiu Soaresa i Pessoi.

8 Brat Luís de Sousa (1555-1632), dominikanin, autor biografii sławnych postaci portugalskiego Kościoła.

37BOLESNA PRZERWACoś rzuconego w kąt, łachman leżący na drodze – moja nikczemna istota zgrywa się przed życiem.

38Zazdroszczę wszystkim ludziom, bo to nie ja nimi jestem. Ze wszystkich rzeczy niemożliwych ta

wydawała mi się zawsze najwspanialsza; to ona stanowiła główny powód mojej codziennej żądzy imojej rozpaczy wszystkich smutnych godzin.

Blada chłosta zmatowiałego słońca wypaliła w moich oczach fizyczny zmysł wzroku. Żółty skwarzastygł w czarnej zieleni drzew. Marazm […]

39Nagle odrywam się od mojego anonimowego życia, doświadczając jasnej wizji mojej egzystencji,

jakby jakiś lekarz przeznaczenia wybawił mnie w jednej chwili z wieloletniej ślepoty. I widzę, żewszystko, co robiłem, wszystko, o czym myślałem, było rodzajem szaleństwa i mistyfikacji. Zachwy-cam się tym, czego udało mi się nie zobaczyć. Dziwię się wszystkiemu, czym byłem i czym, jak terazwidzę, w istocie nie jestem.

Ogarniam spojrzeniem niczym słońce, które przedziera się przez chmury, moje dotychczasowe ży-cie i z metafizycznym zdumieniem stwierdzam, że wszystkie moje nieomylne gesty, moje najbardziejklarowne myśli i najbardziej logiczne zamiary nie były w istocie niczym więcej niż wrodzonym za-mroczeniem alkoholowym, naturalnym obłędem, wielką nieświadomością. Nawet niczego nie odgry-wałem. To mnie odgrywano. Nie byłem aktorem, byłem gestami aktora.

Wszystko, co robiłem, o czym myślałem, czym byłem, to suma podporządkowań – albo pewnemufałszywemu bytowi, który uważałem za swój, ponieważ go uzewnętrzniałem moimi działaniami, albopewnemu zespołowi okoliczności, branych przeze mnie za powietrze, którym oddycham. W tym mo-mencie mojej wizji jestem człowiekiem, który nagle został osamotniony, który pojął, że jest banitątam, gdzie zawsze był obywatelem. W najgłębszej intymności moich myśli nie byłem sobą.

I dosięga mnie sarkastyczny terror życia, zniechęcenie, które przekracza granice mojej świadomejistoty. Wiem, że byłem pomyłką i wypaczeniem, że nigdy nie żyłem, że istniałem tylko dzięki zabija-niu czasu myślami i świadomością. Czuję się jak ktoś, kto budzi się ze snu pełnego namacalnych ma-jaków lub ktoś, kogo trzęsienie ziemi wyzwala od bladego światła więzienia, do którego się przy-zwyczaił.

To nagłe poznanie mojej prawdziwej osoby, tej, która zawsze błąkała się sennie pomiędzy tym, coczuje, i tym, co widzi, męczy mnie, męczy mnie dosłownie jak słuchanie wyroku.

Tak trudno jest opisać wrażenie, że się naprawdę istnieje i że dusza jest rzeczywistym bytem, żenie znajduję w ludzkim języku słów, aby to uchwycić. Nie wiem, czy mam gorączkę, którą czuję, czyteż minęła mi właśnie gorączka przesypiania życia. Tak, powtarzam, że jestem jak podróżnik, którynagle, nie wiedząc jak, znalazł się w obcym mieście. Przychodzą mi do głowy przypadki osób, któretracą pamięć i przez długi czas nie są sobą. Przez długi czas byłem kimś innym – od chwili narodzin iuzyskania świadomości – i budzę się teraz w połowie mostu, pochylony nad rzeką, ze świadomościąistnienia mocniejszą, niż miał ten, którym byłem dotychczas. Jednak miasto jest mi nieznane, ulice sąnowe, a na boleść nie ma lekarstwa. Mam jednak nadzieję, pochylony nad poręczą, że prawda mnieopuści, a ja na powrót stanę się sztuczny i nijaki, inteligentny i naturalny.

To była chwila – i minęła. Już widzę otaczające mnie meble, starą tapetę na ścianie, słońce za za-kurzonymi szybami. Przez chwilę widziałem prawdę. Przez chwilę wiedziałem, jak wygląda życiewielkich ludzi. Wspominam ich słowa i czyny i nie wykluczam, że również byli skutecznie kuszeniprzez Demona Rzeczywistości. Nie znać siebie znaczy żyć. Znać siebie źle znaczy myśleć. Poznaćsiebie nagle, w chwili jasności, znaczy doświadczyć bezpośredniego poznania wewnętrznej monady,magicznego słowa duszy. Jednak to nagłe światło wszystko zwęgla, wszystko pożera. Rozbiera nasnawet z nas samych.

To była tylko chwila, w której ujrzałem siebie. Teraz nie potrafię już nawet powiedzieć, kim by-łem. I wreszcie czuję senność – bo wydaje mi się, nie wiem dlaczego, że sensem tego wszystkiegojest sen.

40Czasami czuję się dotknięty, nie wiem dlaczego, przeczuciem śmierci… Nie wiem, czy jest to ja-

kaś niejasna choroba, która nie może zmaterializować się w bólu i dlatego dąży do uduchowienia wnicości, czy też zmęczenie, które pragnie snu tak głębokiego, że zwykły sen mu nie wystarcza – pewnejest to, że czuję się tak, jakbym w agonalnym stanie bez żalu ani walki wypuszczał wreszcie z osła-błych dłoni ciepły materiał.

Myślę wtedy, że właśnie to jest tym czymś, co nazywamy śmiercią. Nie mam na myśli „tajemnicyśmierci” – bo niczego tu nie zgłębiam – tylko fizyczne wrażenie urywającego się życia. Ludzie bojąsię śmierci, jednak bez przekonania – normalny człowiek bierze czynny udział w działaniach wojen-nych; normalny człowiek, chory lub stary, rzadko spogląda w otchłań owej nicości, którą tej otchłaniprzypisuje. Wszystko to jest brak wyobraźni. Nie powinno być dla osoby myślącej czegoś bardziejbezpodstawnego niż założenie, że śmierć jest snem. Dlaczego miałaby nim być, skoro w niczym gonie przypomina? Zasadniczą cechą snu jest to, że się z niego budzimy, a ze śmierci, jak możemy zaob-serwować, nie ma przebudzenia. A jeśli śmierć ma przypominać sen, to powinniśmy mieć jakąś wizjębudzenia się z niej. Nie to jednak wyobraża sobie człowiek normalny: wyobraża sobie śmierć jakosen, z którego się nie budzi, czyli jako rzecz bezsensowną. Jak powiedziałem, śmierć nie przypominasnu, bo we śnie się żyje i śpi, nie wiem też, jak śmierć może komuś w ogóle cokolwiek przypominać,skoro jej nie doświadczył, ani jak może ją z czymkolwiek porównywać.

Kiedy przyglądam się zmarłemu, śmierć wydaje mi się wyruszeniem w drogę. Zwłoki robią namnie wrażenie porzuconego ubrania. Ktoś sobie poszedł i nie był mu już potrzebny ten szczególnystrój, który dotychczas nosił.

41Cisza, którą rodzi odgłos deszczu, szerzy się, w crescendo szarej monotonii, na wąskiej ulicy, któ-

rą obserwuję. Śnię na jawie, stojąc w oknie, o które opieram się jak o cały świat. Staram się wyod-rębnić w sobie te odczucia, które wywołuj e u mnie spadanie strużek mrocznie lśniącej wody, odry-wających się od brudnych fasad i – jeszcze obficiej – od framug otwartych okien. I nie wiem, co czu-ję, nie wiem, co chciałbym czuć, nie wiem, o czym myślę ani kim jestem.

Cała spóźniona gorycz mojego życia zdejmuje z siebie, przed moimi niewzruszonymi oczyma, strójnaturalnej radości, który nosi podczas wszystkich przypadkowych, codziennych zdarzeń. Uświada-miam sobie, że nawet będąc wesoły i zadowolony, zawsze jestem smutny. I ta świadomość znajdujesię za mną, jakby pochylała się nad moim opieraniem się o okno i patrzyła mi przez ramię, albowręcz ponad moją głową, wzrokiem bardziej intymnym niż mój ludzki wzrok, na powolny, już niecofalujący deszcz, który ornamentuje swoim filigranowym ruchem pociemniałe i złowrogie powietrze.

Porzucić wszystkie obowiązki, nawet te, których się od nas nie wymaga, wyrzec się domu, nawettego, który nie był nasz, żyć szczątkami i niedopowiedzeniem wśród wspaniałych purpur obłędu isztucznych koronek wyśnionych majestatów… Być czymś, co nie czuje ciężaru zewnętrznego deszczuani smutku wewnętrznej pustki… Błądzić bez duszy i myśli, jak wrażenie pozbawione wrażeń, podrogach okalających szczyty, w dolinach ledwo widocznych między stromymi stokami; odległy, po-grążony, poddany losowi… Zgubić się wśród pejzaży jak wśród obrazów. Nie być daleko i koloro-wo…

Lekkie tchnienie wiatru, którego nie czuję po tej stronie okna, rozdziera regularny kierunek deszczu

na powietrzne poziomy. Rozjaśnia się jakaś część nieba, której nie widzę. Przekonuję się o tym, bo zaniedomytymi szybami okna naprzeciwko dostrzegam już niewyraźnie ścienny kalendarz, którego do-tychczas nie widziałem.

Zapominam. Nie widzę i nie myślę.Deszcz ustaje i przez chwilę zostaje po nim pył miniaturowych diamentów, jakby te okruszki

strzepnięto błękitnie u góry z jakiegoś wielkiego obrusu. Czuć, że część nieba już jest czysta. Przezokno naprzeciwko wyraźniej widać kalendarz. Postać, którą przedstawia, ma twarz kobiety; resztajest prosta, bo mam ją w pamięci, no a pasta do zębów to ta najpopularniejsza ze wszystkich.

Ale o czym myślałem, zanim zagubiłem się w obserwacji? Nie wiem. O zachciankach? O wysiłku?O życiu? Wraz z szybką ekspansją światła można się przekonać, że prawie całe niebo już jest błękit-ne. Jednak nie ma spokoju – i nigdy go nie będzie! – w głębi mojego serca, tej starej studni na tyłachsprzedanego gospodarstwa, tego wspomnienia dzieciństwa zamkniętego na zakurzonym strychu cu-dzego domu. Nie ma spokoju i nie ma nawet – biada mi! – pragnienia spokoju…

42Tylko jako pewien brak czystości postrzegam tę bezwładną ciągłość, z jaką trwam wraz z moim

płaskim i niezmiennym życiem, zalegającym jak kurz lub brud na powierzchni nienastępującej nigdyzmiany.

Tak jak myjemy swoje ciało, tak samo powinniśmy myć swój los; zmieniać życie, tak jak się zmie-nia ubranie – nie po to, aby życie podtrzymywać, jak wtedy gdy jemy i śpimy, ale ze względu na tenobcy szacunek dla nas samych, który trafnie nazywamy czystością.

Jest wiele osób, u których nieczystość nie jest świadomym wyborem, lecz wzruszeniem ramion in-teligencji. Jest też wiele takich osób, u których wymazywanie i jednostajność życia nie jest upragnio-ną formą życia ani naturalnym przystosowaniem się do tego, że się go nigdy nie pragnęło – jest wy-mazywaniem własnej inteligencji, automatyczną ironią świadomości.

Są świnie, które brzydzą się własnym świństwem, ale nie uciekają przed nim z powodu tej samejskrajności doznania, która sprawia, że przerażony człowiek nie ucieka przed zagrożeniem. Są świnieprzeznaczenia – jak ja – które nie uciekają przed codzienną banalnością, bo hipnotyzuje je własnaniemoc. Są ptaki zafascynowane myślą węża; muchy, które idą po gałęzi, niczego nie widząc, aż znaj-dą się w lepkim zasięgu języka kameleona.

Tak samo i ja prowadzę powoli na spacer po gałęzi drzewa zwyczajności moją świadomą nie-świadomość. Tak samo i ja prowadzę na spacer moje przeznaczenie, które idzie naprzód, chociaż janie idę; mój czas, który płynie, chociaż ja stoję w miejscu. Nic mnie nie ratuje przed monotoniąoprócz tych krótkich komentarzy na jej temat. Zadowalam się tym, że moja cela ma szyby wewnątrzkrat i piszę na szkle, w kurzu konieczności, moje imię wielkimi literami; codzienny podpis mojegopaktu ze śmiercią.

Ze śmiercią? Nie, nawet nie ze śmiercią. Kto żyje tak jak ja, nie umiera: kończy, więdnie, rozkładasię. Miejsce, w którym stał, trwa, kiedy on w nim nie stoi, ulica, którą chodził, trwa, kiedy go na niejnie widać, dom, w którym mieszkał, jest zamieszkany przez kogoś innego. Oto wszystko i nazywamyto nicością; jednak nawet tej tragedii negacji nie możemy wystawić, licząc na aplauz, bo nawet niemamy pewności, że to jest nicość – my, rośliny zarówno prawdy, jak życia, kurz, który jest zarównowewnątrz, jak i na zewnątrz szyb, wnuki Przeznaczenia i pasierbowie Boga, który poślubił WiecznąNoc, kiedy została wdową po Chaosie, naszym prawdziwym ojcu.

Wyjechać z Rua dos Douradores do Niemożliwości… Wstać od biurka, aby wejść w Nieznane…Ale to wszystko jest przetkane Rozumem – Wielką Księgą, która opowiada o tym, że istnieliśmy.

43Istnieje zmęczenie, którego źródłem jest abstrakcyjna inteligencja, i jest to najbardziej przerażający

rodzaj zmęczenia. Nie ciąży tak jak zmęczenie ciała ani nie niepokoi jak zmęczenie emocjonalnymprzeżyciem. To, co wtedy dręczy, to świadomość świata, dławienie się duszy.

Wtedy wszystkie idee, w których przeczuwaliśmy życie, wszystkie ambicje i zamiary, na którychopieraliśmy nasze nadzieje, rozpadają się, rozpraszają jak chmury, rozgonione przez wiatr, zmienia-jąc się w mgliste popioły, strzępy tego, czego nie było i nie może być. A ponad tym obrazem klęskiunosi się czarna i nieubłagana samotność rozgwieżdżonych pustkowi nieba.

Tajemnica życia boli nas i przeraża w najrozmaitszy sposób. Czasem nachodzi nas jako bezkształt-na zjawa i dusza drży w najgorszym rodzaju strachu – takim, który wywołuje zwyrodniałe ucieleśnie-nie niebytu. Innym razem staje za nami i dostrzegamy ją pod warunkiem, że nie odwracamy się za sie-bie; i jest skończoną prawdą, objawioną w najgłębszym okropieństwie faktu, że jej nie znamy.

Jednak horror, który mnie dziś dręczy, jest mniej wzniosły i bardziej gryzący. To chęć, aby nie my-śleć, pragnienie, aby nie mieć żadnej przeszłości, świadoma rozpacz wszystkich komórek ciała i du-szy. To nagłe wrażenie, że jest się uwięzionym w nieskończonej celi. Jak można myśleć o ucieczce,jeżeli wszystko jest celą?

Wówczas czuję przemożne, absurdalne pragnienie takiego satanizmu, który istniał przed Szatanem;życzę sobie, aby nadszedł dzień – dzień bez czasu i substancji – kiedy stanie się możliwa ucieczkapoza Boga i aby to, co w nas najgłębsze, przestało – nie wiem jak – brać udział w byciu lub niebyciu.

44Istnieje pewna senność bacznej uwagi, senność, której nie potrafię wyjaśnić i która wielokrotnie

mnie atakuje, jeżeli o czymś tak rozmytym można powiedzieć, że kogoś atakuje. Idę ulicą jak ktoś, ktosiedzi na krześle, a moją uwagę, chociaż jest na wszystko wyczulona, ogarnia bezwład odpoczywają-cego ciała. Nie byłbym w stanie ustąpić świadomie przed przechodniem idącym z naprzeciwka. Niepotrafiłbym odpowiedzieć słowami ani nawet – w moim wnętrzu – myślami na pytanie jakiejś przy-padkowej osoby, która znalazłaby się na trasie mojej przypadkowości. Nie byłbym zdolny do pra-gnień, nadziei, do czegokolwiek, co wynika z aktu woli, już nawet nie woli mojej pełnej istoty, alejeśli można tak powiedzieć, woli cząstkowej, właściwej dla poszczególnych elementów, na jakiemnie można rozłożyć. Nie byłbym w stanie pomyśleć, poczuć, zechcieć. Idę, posuwam się, błądzę.Nic w moich ruchach (zauważam to dzięki temu, że inni niczego nie zauważają) nie przenosi tej sta-gnacji, w której kroczę, w widzialną sferę. A ten stan braku duszy, który – jako naturalny – byłby wy-godny dla kogoś leżącego lub rozpartego w fotelu, jest wyjątkowo niewygodny, nawet bolesny dlakogoś, kto idzie ulicą.

To wrażenie upojenia bezwładem, pijaństwa, w którym brak radości – zarówno w samym pijań-stwie, jak w jego przyczynie. To choroba, która nie zna snów o zdrowieniu. To podchmielona śmierć.

45Wieść życie beznamiętne i wykształcone pod gołym niebem idei, czytając, marząc i myśląc o pisa-

niu, życie wystarczająco powolne, aby znajdować się zawsze na granicy znudzenia, i wystarczającoprzemyślane, aby nigdy jej nie przekroczyć. Przeżywać to życie z dala od emocji i myśli, wyłączniew myśli o emocji i w emocji myśli. Zastygnąć złociście w słońcu jak ciemne jezioro wśród kwiatów.Kultywować w cieniu to szlachectwo osobowości, które polega na nieupieraniu się w życiu przy ni-czym. Być wśród wirujących kwiatów jak kwiatowy pyłek, który nieznany wiatr unosi w popołudnio-we powietrze i który drętwota zmierzchu pozwala porzucić w przypadkowym miejscu, gdzie znikniewśród rzeczy większych od siebie. Być nim z niewzruszoną świadomością, ani radosną, ani smutną,

wdzięczną słońcu za jego blask i gwiazdom za ich oddalenie. Nie być niczym więcej, nie mieć nicwięcej, nie chcieć nic więcej… Być muzyką głodnego, piosenką ślepca, relikwią nieznanego wę-drowca, krokami wielbłąda, który zmierza donikąd, stąpając po jałowej pustyni…

46Po raz kolejny czytam biernie te proste zdania Caeiro9, odnoszące się w naturalny sposób do faktu,

że jego wioska jest mała, i odbieram to jak inspirację i wyzwolenie. Dlatego że jest mała – powiadaon – można z niej zobaczyć więcej świata niż z miasta; i dlatego wioska jest większa niż miasto…

„Bo jestem tak duży jak to, co widzęA nie taki, ile mam wzrostu”.

Tego rodzaju zdania, zdające się rozkwitać niezależnie od woli tego, kto je wypowiedział, oczysz-czają mnie z całej metafizyki, którą odruchowo dodaję do życia. Po przeczytaniu ich podchodzę domojego okna wychodzącego na wąską ulicę, spoglądam w szerokie niebo usiane gwiazdami i jestemwolny w skrzydlatej chwale, której wibracja wprawia całe moje ciało w drżenie.

„Jestem tak duży jak to, co widzę!”. To zdanie, gdy myślę o nim z całą uwagą moich nerwów, zakażdym razem bardziej wydaje mi się przeznaczone do tego, aby przebudować wszystkie konstelacjewszechświata. „Jestem tak duży jak to, co widzę!”. Jak wielka umysłowa siła promieniuje od studniskrytych emocji aż do gwiazd, które się w niej odbijają, a tym samym w jakiś sposób się w niej znaj-dują!

I teraz, wiedząc już, że potrafię dostrzegać, przyglądam się rozległej obiektywnej metafizycewszystkich niebios z pewnością, która sprawia, że mam ochotę umrzeć śpiewając. „Jestem tak dużyjak to, co widzę!”. I blade światło księżyca, w całości należące do mnie, zaczyna mętnie kalać nawpół czarną niebieskość horyzontu.

Mam ochotę unieść ramiona i krzyczeć coś z beztroską dzikością, przemawiać do tajemnic w gó-rze, potwierdzać moją nową, przestronną osobowość wobec wielkich przestrzeni pustej materii.

Jednak koncentruję się i łagodnieję. „Jestem tak duży jak to, co widzę!”. To zdanie staje się całąmoją duszą; opieram na nim wszystkie moje odczucia i spada – na mnie od wewnątrz, na miasto z ze-wnątrz – nie dający się rozszyfrować spokój ciężkiej poświaty księżyca, która rozlewa się szerokowraz z nastaniem nocy.

9 Alberta Caeiro (1889-1915) – jeden z wielu fikcyjnych autorów, których Pessoa powołał do życia, nazywając swoimi „heteronima-mi”. Caeiro, którego Pessoa nazywał Mistrzem, zostawił po sobie dwa zbiory wierszy, Pasterz trzód oraz Zakochany pasterz, w któ-rych sławi życie w jedności z naturą i potępia wszelkie intelektualne dywagacje jako źródło fałszu i cierpienia (patrz „Literatura na Świe-cie” nr 10-11-12/2002 oraz „Poezja” nr 1-3/1990).

47…w smutnym nieładzie moich pogmatwanych odczuć…Smutek zmierzchu, zrodzony ze zmęczenia i fałszywych wyrzeczeń, nuda odczuwania czegokol-

wiek, ból jakby zastygłego szlochu lub poznanej prawdy. W mojej zniechęconej duszy rozwija się tenpejzaż abdykacji – aleje zaniechanych gestów, wysokie klomby nawet porządnie nieprześnionychsnów, niekonsekwencje jak ściany żywopłotu z jałowca dzielące puste ścieżki, domniemania jak starestawy z zepsutą fontanną – wszystko się plącze i uwidacznia swoją nędzę w smutnym nieładzie moichpogmatwanych odczuć.

48Aby zrozumieć, zniszczyłem się. Zrozumieć znaczy zapomnieć, jak się kocha. Nie znam niczego

bardziej fałszywego, a równocześnie bardziej znaczącego niż to powiedzenie Leonarda da Vinci, żekochać coś lub nienawidzić można dopiero wtedy, kiedy się to zrozumiało.

Samotność mnie pustoszy, towarzystwo mnie męczy. Obecność drugiej osoby wybija z rytmu mojemyśli; marzę o jej obecności z niezwykłym roztargnieniem, którego nie jest w stanie zdefiniować całymój analityczny talent.

49Odosobnienie skroiło mnie na swój obraz i podobieństwo. Obecność drugiej osoby – jednej, ja-

kiejkolwiek osoby – hamuje automatycznie tok mojego myślenia i podczas gdy dla normalnego czło-wieka kontakt z kimś innym jest bodźcem do ekspresji i wypowiedzi, dla mnie ten kontakt jest anty-bodźcem, jeśli to złożone słowo ma rację bytu w języku. W samotności potrafię obmyślać dowcipneuwagi, błyskawiczne riposty na coś, czego nikt nie powiedział, fajerwerki błyskotliwych dysput pro-wadzonych z nikim, jednak wszystko to przepada, kiedy staję przed innym organizmem – tracę wów-czas inteligencję, tracę zdolność mówienia i po upływie kwadransa czuję już tylko senność. Tak, roz-mowa z ludźmi sprawia, że chce mi się spać. Tylko moi widmowi i zmyśleni przyjaciele, tylko mojerozmowy odbywane we śnie są prawdziwą rzeczywistością i mają pewne zarysy; i to w nich objawiasię błyskotliwość, jak obraz w lustrze.

Męczy mnie zresztą wszelka myśl o konieczności kontaktu z innymi. Zwykłe zaproszenie na obiadprzez kogoś znajomego wywołuje u mnie trudny do określenia lęk. Myśl o jakimkolwiek społecznymobowiązku – pójściu na pogrzeb, zajęciu się wraz z innym urzędnikiem jakimś problemem w biurze,odebraniu z dworca jakiejś znajomej bądź nieznajomej osoby – sama ta ewentualność gnębi przezcały dzień mój umysł, a czasami zaczynam się tym martwić już dzień wcześniej i źle śpię, a samozdarzenie, jeśli do niego dochodzi, jest absolutnie bez znaczenia, nie usprawiedliwia moich lęków; isytuacja się powtarza, a ja nigdy nie potrafię nauczyć się uczyć.

„Moje obyczaje to obyczaje samotności, a nie ludzi” – nie wiem, czy to powiedział Rousseau czySenancour. W każdym razie była to jakaś postać mojego gatunku – chyba nie mogę powiedzieć „mojejrasy”.

50Białoniebieski ślad świetlika rozciąga się w przestrzeni. Ciemne pola dookoła to wielka nieobec-

ność zgiełku, która pachnie niemal przyjemnie. Spokój wszystkiego ciąży i boli. Dusi mnie bezkształt-ne znudzenie.

Rzadko jeżdżę na wieś; prawie nigdy nie spędzam tam całego dnia ani nie zostaję na noc. Jednakdzisiaj, ze względu na to, że znajomy, w którego domu właśnie przebywam, nie pozwolił mi nie przy-jąć zaproszenia, przyjechałem tu pełen skrępowania, jak ktoś nieśmiały przyjeżdża na wielkie święto.Przybyłem z radością, spodobały mi się powietrze i rozległy pejzaż, zjadłem ze smakiem śniadanie iobiad, a teraz, gdy pośród głębokiej nocy tkwię w moim pozbawionym oświetlenia pokoju, to nie-pewne miejsce napełnia mnie lękiem.

Okno pokoju, w którym będę spał, wychodzi na otwarte pole, na rozległą nieokreśloność, która jestwszystkimi polami naraz, na wielką, niewyraźnie roziskrzoną noc, w której wyczuwa się niesłyszalnąbryzę. Siedząc przy oknie, kontempluję zmysłami całą tę nicość uniwersalnego życia, które jest na ze-wnątrz. Wszystko zestraja się w tej chwili w uczucie niepokoju, od widzialnej niewidzialnościwszystkiego po marszczące się niewyraźnie od starej, spękanej farby drewno bielejącego parapetu,na którym opiera się moja lewa ręka.

Przecież tak często pożądam wizualnie tego spokoju, od którego teraz chętnie bym uciekł, gdyby

tylko pozwalała na to sposobność i przyzwoitość! Tak często nabieram przekonania – tam gdziemieszkam, wśród ciasnych ulic i wysokich domów – że spokój, proza, to, co ostateczne, znajdują sięraczej tu, pośród natury, a nie tam, gdzie stołowy obrus cywilizacji każe zapomnieć o już pomalowa-nym drzewie sosnowym, na którym spoczywa! A teraz, kiedy tutaj jestem, zdrowy i przyjemnie zmę-czony – czuję się więźniem, czuję niepokój, czuję tęsknotę.

Nie wiem, czy jest tak tylko w moim przypadku, czy w przypadku tych wszystkich, którym cywili-zacja kazała narodzić się po raz drugi. W każdym razie wydaje mi się, że dla mnie lub dla tych, któ-rzy czują tak jak ja, to, co sztuczne, stało się naturalne, a to, co naturalne, jest obce. Źle się wyrazi-łem: sztuczne nie stało się naturalnym – to naturalne stało się innym. Nie potrzebuję i nie cierpię po-jazdów, nie potrzebuję i nie cierpię wytworów nauki – telefonów i telegrafów – które czynią życiełatwiejszym oraz ubocznych produktów fantazji – gramofonów i radioodbiorników – które dostarcza-jąc rozrywki swoim amatorom, czynią ich życie zabawnym.

Żadna z tych rzeczy mnie nie interesuje, żadnej z nich nie pożądam. Jednak kocham Tag dlatego, żeleży nad nim wielkie miasto. Cieszę się niebem, ponieważ oglądam je z czwartego piętra budynku wBaixy. Ani wieś, ani przyroda nie mogą mi dać niczego, co by dorównywało nieregularnemu majesta-towi spokojnego miasta, oglądanego w blasku księżyca z Graça lub z S. Pedro de Alcântara10. Nieistnieją dla mnie takie kwiaty, które dorównywałyby nieskończenie różnorodnym barwom skąpanej wsłońcu Lizbony.

Tylko rasy odziane dostrzegają piękno nagiego dała. Wstydliwość służy przede wszystkim zmysło-wości – jako hamulec energii.

Sztuczność to sposób czerpania radości z natury. To, co spodobało mi się w tych rozległych połach,spodobało mi się dlatego, że tu nie mieszkam. Nie odczuje wolności ktoś, kto nigdy nie był skrępo-wany.

Cywilizacja to uczenie się natury. Sztuczność to droga, która pozwała docenić naturalność.Ważne jest jednak, abyśmy nigdy nie brali tego, co sztuczne, za to, co naturalne.Naturalność szlachetnej duszy ludzkiej opiera się na harmonii pomiędzy tym, co naturalne, a tym,

co sztuczne.10 Graça i São Pedro de Alcântara – punkty widokowe na wzgórzach Lizbony.

51Pociemniałe niebo na południe od Tagu odznaczało się złowrogą czernią w zestawieniu z jaskra-

wobiałymi skrzydłami krążących niespokojnie mew. Jednak burzowa pogoda już minęła. Cały grożą-cy deszczem masyw przesunął się na drugi brzeg i Baixa, jeszcze wilgotna od drobnego deszczu,uśmiechała się swoim brukiem do nieba, którego północna strona zaczęła przybierać barwę błękitną,jeszcze dość bladą. Wiosenny chłód był lekki.

W takich chwilach, pustych i nieuchwytnych, lubię celowo prowadzić myśl ku medytacji, która nicnie znaczy, ale może uchwycić w swojej nieskalanej nicości coś z samotnego zimna jaśniejącegodnia, z czarnym tłem w oddali i pewnymi przeczuciami jak mewy, mocą kontrastu wywołującymi zwielkiej pomroki tajemnicę wszechrzeczy.

Jednak nagle, na przekór moim intymnym literackim zamiarom, czarna dal nieba na południu jawimi się – w autentycznym lub fałszywym wspomnieniu – jako jakieś inne niebo, być może oglądane winnym życiu, z mniejszą rzeką na północy, smutnym sitowiem i bez żadnego miasta. Choć nie wiemjak, moją wyobraźnię wypełnia pejzaż przeznaczony dla dzikich kaczek i czuję z jaskrawością nie-zwykłego snu, że obcuję z rozległym obszarem, który sobie wyobrażam.

Nieregularne brzegi nadrzecznego sitowia, terenu polowań i lęków, wcinają się jak małe, brudneprzylądki w żółtoołowianą wodę; potem tworzą błotniste zatoczki dla okrętów-zabawek, odnogi, któ-rych woda lśni ponad ukrytym mułem wśród czarnozielonych badyli nieprzebytego sitowia.

Pustkowie jest jak martwe, poszarzałe niebo, pomarszczone gdzieniegdzie ciemniejszymi chmura-mi. Nie czuję wiatru, ale on jest, a drugi brzeg to tak naprawdę długa wyspa, za którą wyodrębnia się– wielka i porzucona rzeka! – rzeczywisty drugi brzeg, leżący w spłaszczonej dali.

Nikt tu nie dociera ani nigdy nie dotrze. Nawet gdybym mógł dzięki sprzecznej z czasem i prze-strzenią podróży umknąć ze świata, aby znaleźć się pośród tego pejzażu, nikt by mnie tam nigdy nieodwiedził. Czekałbym na coś daremnie, nie wiedząc, że na to czekam, a u kresu wszystkiego byłbytylko powolny zmierzch, zmieniający się całkowicie w przestrzeń o barwie najczarniejszych chmur,które stopniowo grzęzną w unieważnionej strukturze nieba.

I nagle czuję dochodzące stamtąd zimno. Ogarnia moje ciało, promieniując od kości. Wzdychamgłęboko i budzę się. Człowiek, który mija się ze mną pod arkadami giełdy, przygląda mi się z nieuf-nością, której nie potrafiłby wyjaśnić. Czarne niebo, przybliżając się, zawisło jeszcze niżej nad połu-dniową stroną miasta.

52Podniósł się wiatr… Z początku był jak odgłos próżni… jak wessanie przestrzeni przez dziurę,

brak w milczącym powietrzu. Później pojawiło się łkanie, łkanie z głębi świata, wraz z wrażeniem,że drżą szyby i że naprawdę wieje wiatr. Potem rozbrzmiało głośniej – głuchy ryk, bezosobowyszloch wobec gęstniejącego mroku, zgrzytanie materii, rozpad na kawałki, atom końca świata.

Później zdawało się, że […]

53Kiedy chrześcijaństwo przeszło nad duszami niczym nocna burza kończąca się świtaniem, ukazały

się zniszczenia, których dokonało w mroku – ruinę przez nie spowodowaną można było dostrzec do-piero wtedy, gdy już minęło. Niektórzy sądzili, że to spustoszenie jest skutkiem zaniku chrześcijań-stwa, ono jednak po prostu ukazało się po jego odejściu, a nie z niego wynikło.

Ukazały się więc na tym świecie dusz widzialna ruina, jawne nieszczęście, bez pomroki, któraokrywałaby to fałszywą pieszczotą. Dusze zobaczyły się takie, jakie są.

I żyjące wówczas dusze zaczęły zapadać na chorobę zwaną romantyzmem, który jest chrześcijań-stwem bez iluzji, chrześcijaństwem bez mitów, suchym ekstraktem jego chorej esencji.

Całe zło romantyzmu polega na myleniu tego, czego potrzebujemy, z tym, czego pragniemy. Wszy-scy potrzebujemy rzeczy niezbędnych do życia, żeby je chronić i podtrzymywać; i równocześniewszyscy pragniemy doskonalszego życia, całkowitego szczęścia, urzeczywistnienia naszych marzeń i[…]

Ludzką rzeczą jest, że chce się mieć to, czego się potrzebuje, i ludzką rzeczą jest pragnąć czegoś,czego się nie potrzebuje, ale co jest upragnione. Natomiast rzeczą chorobliwą jest pragnąć równiemocno tego, co potrzebne, i tego, co upragnione, i cierpieć dlatego, że się nie jest doskonałym, taksamo, jakby się cierpiało z głodu.

Oto choroba romantyczna: ludzie chcą dostać na własność księżyc, tak jakby to było możliwe.

„Nie da się zjeść ciastka, nie tracąc go”.

W nędznej sferze polityki, podobnie jak w intymnych zakamarkach duszy – ta sama choroba.

Poganinowi obcy był – w świecie rzeczywistym – ten chory obraz rzeczy i własnej osoby. Rów-

nież pragnął niemożliwego, ponieważ był człowiekiem, jednak nie chciał tego mieć. Jego religia była[…] i tylko w głębokim ukryciu uczono – i wyłącznie wtajemniczonych, z dala od ludu i od […] – otranscendentalnej sferze religii, która wypełnia dusze próżnią świata.

54Kilkakrotnie próbowałem wcielić się w marzeniach w bezsilnego indywidualistę, postać, którą ro-

mantycy odgrywali w samych sobie, i za każdym razem, kiedy próbowałem to robić, prędzej czy póź-niej śmiałem się głośno z własnego pomysłu. W końcu pewna dramatyczna postać istnieje w prywat-nych marzeniach wszystkich postaci pospolitych, a romantyzm jest jedynie przewróceniem do górynogami naszej władzy, której wizję hołubimy w sobie na co dzień. Prawie wszyscy mężczyźni marząw tajnych zakamarkach duszy o wielkim prywatnym imperializmie, o panowaniu nad wszystkimi męż-czyznami, o zdobyciu wszystkich kobiet, o uwielbieniu ludu oraz, w przypadku tych najwznioślej-szych, o uwielbieniu wszystkich epok… Niewiele osób przyzwyczajonych tak jak ja do marzenia jestwystarczająco trzeźwych, aby śmiać się z estetycznej możliwości snucia takich rojeń.

Głównego oskarżenia wobec romantyzmu jeszcze nie sformułowano – oskarżenia o to, że przedsta-wia wewnętrzną prawdę ludzkiej natury. Jego przejaskrawienia, jego śmieszności, jego rozmaitezdolności do wzruszania i uwodzenia ujawniają się dlatego, że jest zewnętrzną reprezentacją najgłęb-szych zakamarków duszy – w tym przypadku reprezentacją konkretną, wizualną, nawet możliwą, gdy-by możliwość zależała od czegoś innego niż Los.

Ile razy ja sam, który wyśmiewam takie pokusy umysłowych figli, przyłapuję się na rozmyślaniu, żedobrze byłoby być sławnym, że przyjemnie byłoby być pieszczonym, że malowniczo byłoby być zwy-cięskim! Jednak nie jestem w stanie wyobrazić sobie siebie w tych szczytnych rolach bez wybuchuśmiechu tego drugiego, który jest zawsze tuż obok, jak ulica w Baixy. Widzę się w roli gwiazdora?Ale jestem gwiazdorem jako księgowy w Lizbonie. Czuję się wyniesiony na trony sławy? Ale to siędzieje w biurze przy Rúa dos Domadores i inni urzędnicy stanowią poważną przeszkodę. Słyszę, jakoklaskuje mnie wielobarwny tłum? Oklaski docierają na moje czwarte piętro i kolidują z nędznymumeblowaniem mojego taniego pokoju, z tym, co mnie otacza i deprecjonuje od kuchni aż po marze-nie. Nie miałem nawet nędznych zamków w Hiszpanii, jak wielcy Hiszpanie wszystkich iluzji. Mojezamki zbudowane były z kart – starych, brudnych, z niekompletnej talii, którą już się nie dawało grać– i nawet się nie rozpadły; musiała je zniszczyć niecierpliwym machnięciem dłoni stara służąca,chcąc rozłożyć na całym stole odsunięty do połowy obrus, bo niczym przekleństwo Przeznaczeniawybiła godzina podwieczorku. Ale nawet ta wizja jest chybiona, bo nie mam domu na wsi ani starychciotek, przy których stole piłbym pod koniec rodzinnego wieczoru herbatę smakującą odpoczynkiem.Moje marzenie zawiodło nawet w metaforach i przedstawieniach. Mojego imperium nie starczyło na-wet na stare karty do gry. Moje zwycięstwo spaliło na panewce, nie dając mi nawet czajnika ani sę-dziwego kota. Umrę tak, jak żyłem, wśród bric-à-bracna przedmieściach, wyceniony według wagimiędzy dopiskami do rzeczy zaginionych.

Przynajmniej unoszę ze sobą do możliwego ogromu otchłani chwałę mojego rozczarowania, jakbybyła chwałą wielkiego marzenia; splendor niewiary jak sztandar klęski – sztandar trzymany przezosłabłe ręce, ale mimo wszystko sztandar; wleczony przez błoto i krew słabeuszy, ale wciąż uniesio-ny w górę – nie wiadomo, czy jako wyzwanie, czy jako protest, czy w geście rozpaczy – podczas gdymy pogrążamy się w ruchomych piaskach. Nie wiadomo, co ten sztandar znaczy, bo niczego nie wia-domo, a piasek pochłania zarówno tych ze sztandarami, jak tych bez sztandarów. I piasek pokrywawszystko – moje życie, moją prozę, moją wieczność.

Unoszę ze sobą świadomość klęski jak sztandar zwycięstwa.

55Nawet jeśli jestem duchowym spadkobiercą romantyków, wytchnienie znajduję tylko w lekturze

autorów klasycznych. Sama oszczędność języka, zapewniająca klarowność wyrazu, w niejasny spo-sób mnie pokrzepia. Czerpię z nich radosne wrażenie bujnego życia, które zgłębia rozległe przestwo-rza, wcale ich przy tym nie przemierzając. Nawet pogańscy bogowie odpoczywają od tajemnicy.

Chorobliwie wnikliwa analiza odczuć, czasem tylko domniemanych, utożsamianie serca z pejza-żem, anatomiczne odsłanianie wszystkich nerwów, stosowanie pragnienia jako woli i zamiaru jakomyśli: to wszystko jest dla mnie zbyt znajome, aby – znalezione w czyimś tekście – mogło mnie za-skoczyć czymś nowym lub przynieść mi ukojenie. Zawsze, kiedy coś takiego czuję, pragnę – właśniedlatego, że to czuję – poczuć coś innego. I to coś daje mi lektura klasyków.

Przyznaję się do tego otwarcie i bez zażenowania. Żaden z fragmentów Chateaubrianda ani żadna zpieśni Lamartine’a – fragmentów, które tak często zdają się wyrażać moje myśli, pieśni, które takczęsto zdają się służyć poszerzaniu mojej świadomości – nie zachwyca mnie ani nie unosi, tak jakfragmenty prozy Vieiry lub innej prozy tych nielicznych naszych klasyków, którzy naprawdę szli drogąHoracego.

Czytam i staję się wolny. Zdobywam się na obiektywność. Przestaję być sobą i przestaję być roz-proszony. A to, co czytam, nie jest moim strojem, który ledwo dostrzegam i który czasem mi ciąży,tylko wielką jasnością zewnętrznego świata, widzianego w całej swojej pełni, ze słońcem, które pa-trzy na wszystkich, księżycem, który młóci cieniami milczącą ziemię, wielkimi przestrzeniami, któreznajdują kres w morzu, czarną trwałością drzew kołyszących u góry zielenią, niewzruszonym spoko-jem wiejskich stawów, drogami zarośniętymi winem, które biegną wzdłuż łagodnych stoków.

Czytam jak ktoś, kto abdykuje. A ponieważ królewska korona i płaszcz nigdy nie są tak wielkie, jakwtedy, gdy odchodzący król porzuca je na ziemi, składam na mozaikowych posadzkach przedsionkówwszystkie zdobycze mojej nudy i mojego marzenia, po czym wspinam się po schodach obdarzony je-dynym szlachectwem – patrzenia.

Czytam jak ktoś, kto przemija. I to właśnie wśród klasyków, wśród tych spokojnych, którzy nawetjeśli cierpią, to o tym nie mówią, czuję się świętym przechodniem, namaszczonym pielgrzymem kon-templującym bez powodu świat pozbawiony celu; Księciem Wielkiego Wygnania, który odchodząc,dał ostatniemu żebrakowi najwyższą jałmużnę swojej rozpaczy.

56Wspólnik finansowy firmy, wiecznie cierpiący na jakąś niejasną przypadłość, podczas przerwy w

chorobie wystąpił z osobliwą zachcianką posiadania grupowej fotografii personelu biura. Tak więcprzedwczoraj ustawiliśmy się wszyscy na polecenie rozradowanego fotografa przy białej, przybru-dzonej barierze, która oddziela swoimi kruchymi listwami właściwe biuro od gabinetu kierownikaVasquesa. W środku sam Vasques; na prawo i na lewo od niego ustawiły się – najpierw w określo-nej, potem w nieokreślonej hierarchii – pozostałe ludzkie dusze, stawiające się tu codziennie jak je-den mąż, aby realizować błahe cele, których ostateczne przeznaczenie jest tajemnicą znaną tylko bo-gom.

Kiedy dzisiaj przyszedłem do biura, trochę spóźniony, zapomniawszy już, szczerze mówiąc, o sta-tycznym zdarzeniu, jakim było dwukrotne pstrykanie zdjęcia, zastałem Moreirę – rzecz niespodziewa-na o tak wczesnej porze – z przysłanym z miasta handlowcem, pochylonych nad czymś czarniawym,co z początku uznałem z zaskoczeniem za pierwsze odbitki dwóch fotografii. W istocie były to dwieodbitki jednej fotografii – tej, która wyszła lepiej.

Prawda zadawała mi ból, kiedy oglądałem samego siebie, bo – co było do przewidzenia – naj-pierw odszukałem siebie. Nigdy nie miałem wygórowanego pojęcia o własnym wyglądzie, jednak ni-

gdy nie wydał mi się równie nijaki jak tutaj, w zestawieniu z innymi, tak dobrze mi znanymi twarza-mi, w tym uszeregowaniu aktorów codzienności. Wyglądam jak anonimowy jezuita. Moja szczupłatwarz bez wyrazu pozbawiona jest śladów inteligencji, siły i w ogóle czegokolwiek, co by ją wyod-rębniało z martwego natłoku innych twarzy. Nie, nie martwego. Są tutaj twarze naprawdę pełne wyra-zu. Kierownik Vasques wygląda jak należy – szeroka, jowialna i zarazem surowa twarz, stanowczespojrzenie i sztywne wąsy na dokładkę. Męska energia i spryt – w końcu tak banalne i po tylekroćpowtarzane przez tysiące mężczyzn na całym świecie – mimo wszystko są wpisane w tę fotografię jakw psychologiczny paszport. Dwaj agenci handlowi wyszli genialnie, handlowca z miasta widać nie-źle, choć przesłania go ramię Moreiry. A Moreira! Mój zwierzchnik Moreira, esencja monotonii iciągłości, wygląda znacznie bardziej ludzko niż ja. Nawet chłopak do pomocy w biurze – zauważającto, nie potrafię stłumić uczucia, którego staram się nie uważać za zazdrość – ma na twarzy jakąś pew-ność, bezpośredniość wyrazu, która dzieli jego uśmiech od mojego jałowego wygaszenia sfinksa zesklepu papierniczego.

Co to znaczy? Jaką prawdę oddaje nieomylnie błona filmowa? Jaką pewność rejestruje zimna so-czewka? Kim jestem, jeżeli tak zostaję oddany? W końcu… A ta zniewaga bycia w grupie?

„Doskonale pan wyszedł”, powiedział nagle Moreira. Po czym zwrócił się do handlowca: „Wy-pisz, wymaluj on, co?”. A handlowiec przytaknął z radosną skwapliwością, która cisnęła mnie dośmietnika.

57A dzisiaj, kiedy myślę o tym, co było moim życiem, czuję się jak zwierzę, niesione w koszyku zwi-

sającym ze zgiętego ramienia z jednej podmiejskiej stacji na drugą. Obrazek jest głupi, ale życie, któ-re opisuje, jest jeszcze głupsze. Te kosze mają zazwyczaj dwa wieka, jakby półkola, które unoszą sięlekko z jednego lub drugiego końca, kiedy zwierzę w środku się rzuca. Jednak ramię niosące kosz,wsparte nieco o środkowe spojenia wieka, nie pozwala czemuś tak słabemu na więcej niż nędzne ibezowocne uchylenie koniuszków wiek jak osłabłych skrzydeł motyla.

Zapomniałem, że opisując kosz, mówię o sobie. Widzę go wyraźnie, podobnie jak tłuste, opaloneramię służącej, która go niesie. Poza ramieniem i pokrywającym go meszkiem nie dostrzegam samejsłużącej. Czuję się dobrze tylko wtedy, gdy wielki chłód […] te białe pręty i linki, z których wyrabiasię kosze i pośród których się ciskam – ja, zwierzę między dwiema stacjami, których istnienie prze-czuwam. W drodze odpoczywam na czymś, co wydaje się ławką, podczas gdy na zewnątrz mojegokosza toczy się rozmowa. Uspokajam się, zasypiam i będę spać aż do chwili, kiedy mnie znowu po-niosą na stację.

58Otoczenie jest duszą rzeczy. Każda rzecz ma własny wyraz i ten wyraz został jej dany z zewnątrz.

Każda rzecz to przecięcie trzech linii i te trzy linie tworzą rzecz: ilość materii, sposób naszej inter-pretacji oraz otoczenie, w którym się znajduje. Stół, przy którym piszę, jest kawałkiem drewna, jeststołem, i jest jednym z mebli znajdujących się w tym pokoju. Gdybym chciał ująć w słowa moje wra-żenie na temat tego stołu, będą się musiały na nie złożyć moje spostrzeżenia – że jest drewniany, żenazywam go stołem, że przypisuję mu określone zastosowania i cele, i że odbijają się w nim, łącząsię z nim i przetwarzają go leżące na nim przedmioty, które w swoim zestawieniu obdarzają go ze-wnętrzną duszą. I sam kolor, który mu nadano, blaknięcie tego koloru, plamy i pęknięcia blatu –wszystko to przyszło z zewnątrz i właśnie to, bardziej niż jego drewniana istota, daje mu duszę. Agłębia tej duszy, którą jest stołowy byt, również pochodzi z zewnętrzności – zewnętrzności, która jestosobowością.

Dlatego uważam, że nie ma ludzkiego ani literackiego błędu w przypisywaniu duszy materii, którąnazywamy nieożywioną. Być czymś znaczy być obiektem atrybucji. Być może błędne jest mówienie,że drzewo czuje, rzeka biegnie, zachód słońca jest smutny albo że spokojne morze (niebieskie dziękiniebu, które do niego nie należy) uśmiecha się (dzięki słońcu, które jest gdzie indziej). Jednak równiebłędne jest przypisywanie czemukolwiek piękna. Równie błędne jest przypisywanie czemukolwiekkoloru, formy, może nawet bytu. Morze to słona woda. Zachód słońca to początek zanikania światłasłonecznego na tej długości i szerokości geograficznej. Dziecko, które się bawi naprzeciw mnie, jestintelektualnym nagromadzeniem komórek – więcej, jest zegarowym mechanizmem mikroskopijnychruchów, niezwykłym elektrycznym konglomeratem milionów układów słonecznych w miniaturze.

Wszystko pochodzi z zewnątrz i nawet ludzka dusza może nie być niczym więcej niż promieniemsłońca, który swoim lśnieniem oddziela od ziemi leżącą na niej stertę nawozu, jaką jest ciało.

Niewykluczone, że w tych rozważaniach mieści się cała filozofia, jeśli ktoś miałby siłę wyciągaćwnioski. Ja tej siły nie mam – nachodzą mnie skupione, niejasne myśli o logicznym prawdopodobień-stwie i wszystko łączy mi się w wizję słonecznego promienia, który oświetla nawóz jak ciemną, wil-gotnie wygniecioną słomę, leżącą na niemal czarnej ziemi pod kamiennym murem.

Taki jestem. Kiedy chcę myśleć, patrzę. Kiedy chcę zstąpić w swoją duszę, zastygam nagle w za-pomnieniu na pierwszym stopniu długich, spiralnych schodów wiodących w dół, widząc przez oknona piętrze słońce, które zalewa złocistym pożegnaniem rozległe skupisko dachów.

59Zawsze, kiedy mój zamiar szybował, zainspirowany marzeniami, ponad codzienny poziom mojego

życia i przez chwilę czułem się wywyższony niczym dziecko na huśtawce, zaraz musiałem opaść, taksamo jak dziecko, na ziemię placu zabaw i uznać moją porażkę, bez wzniesionych chorągwi i bezszpady, której mógłbym dobyć.

Przypuszczam, że większość tych, których mijam przypadkowo na ulicy, również nosi w sobie (za-uważam to po niemym ruchu ich warg i po skrytym niezdecydowaniu oczu, a może po wahaniach ichzbiorowego mamrotania) tę samą wizję daremnej walki toczonej przez oddział bez sztandarów. Iwszyscy – odwracam się za siebie, aby przyjrzeć się tym plecom żałosnych przegranych – doznają takjak ja, wielkiej haniebnej porażki wśród chaszczy i mokradeł, bez księżyca nad brzegami ani nawetbanalnego liryzmu bagien.

Wszyscy mają tak jak ja egzaltowane i smutne serce. Dobrze ich znam: niektórzy są pomocnikamiw sklepie, inni pracują w biurze lub prowadzą drobne interesy, jeszcze inni są zwycięzcami z ka-wiarni i knajp, bezwiednie wzniosłymi w ekstazie swoich egoistycznych tyrad lub – dla odmiany – wegoistycznym milczeniu, którego skąpstwo wyklucza potrzebę bronienia własnej pozycji. Jednakwszystkie te biedaczyny są poetami i wleką przed moimi oczami, tak jak ja wlokę przed ich oczami,tę samą nędzę naszej wspólnej nieprzystawalności. Tak samo jak ja wszyscy mają swoją przyszłośćw przeszłości.

Akurat teraz, kiedy tkwię bezwładnie w biurze, bo wszyscy inni poszli na obiad, przyglądam sięprzez matowe okno starcowi, który sunie chwiejnie chodnikiem po drugiej stronie ulicy. Nie jest pi-jany – on marzy. Skupia się na tym, co nie istnieje. Być może wciąż ma nadzieję.

Jeżeli Bogowie są sprawiedliwi w swojej niesprawiedliwości, niech zapewniają nam marzenia,nawet jeśli są niemożliwe, i niech dają nam marzenia dobre, nawet jeśli przyziemne. Dzisiaj, nie bę-dąc jeszcze stary, mogę marzyć o południowych wyspach i niemożliwych Indiach; jutro zostanie mibyć może dane przez tych samych Bogów marzenie o tym, że jestem właścicielem małego sklepu tyto-niowego albo emerytem w domku na przedmieściach. Każde z marzeń jest tym samym marzeniem,

dlatego że wszystkie są marzeniami. Bogowie mogą zmieniać treść moich marzeń, ale nie zmieniąmojej zdolności marzenia.

Kiedy o tym myślałem, umknął mojej uwadze starzec. Już go nie widzę. Otwieram okno, aby od-szukać go wzrokiem. Nie ma go. Poszedł sobie. Spełniał – dla mnie – wizualną powinność symbolu;spełniwszy ją, znikł za rogiem. Gdyby mi powiedziano, że znikł za absolutnym rogiem i że nigdy go tunie było, zaakceptowałbym to tym samym gestem, jakim zamykam właśnie okno.

Osiągnąć cel?…

Biedni półbogowie-sklepikarze, którzy we wzniosłych słowach i zamiarach zdobywają imperia, amuszą zbierać na jedzenie i mieszkanie! Sprawiają wrażenie żołnierzy rozpuszczonego wojska, które-go dowódcy śnili o chwale, a żołnierzom, zagubionym pośród błot i bagien, zostało po tych snach tyl-ko wyobrażenie wielkości, przeświadczenie, że się było wojskiem, oraz próżnia nieświadomości na-wet tego, co zrobił dowódca, którego nigdy nie widzieli.

I każdy przez chwilę marzy, że jest dowódcą oddziału, z którego tylnej straży zbiegł. I każdy po-śród mokradeł świętuje zwycięstwo, choć żadne nie mogłoby go odnieść, choć zostały z niego tylkookruszki na poplamionym obrusie, który zapomniano strzepnąć.

Wypełniają szczeliny codziennych czynności, jak kurz wypełnia szczeliny mebli, kiedy się ich sta-rannie nie wyciera. W zwykłym świetle dnia lśnią jak szare robaki na czerwonawym mahoniu. Możnaje usunąć szpilką. Ale nikt nie chce sobie tym zawracać głowy.

Jak zazdroszczę i jak gardzę moimi biednymi towarzyszami, którzy mają wzniosłe marzenia! Przymnie są inni – jeszcze biedniejsi, ci, którzy tylko sobie samym mogą opowiadać swoje marzenia i po-kazywać swoje wiersze, gdyby je napisali, ci żałośni łajdacy, którzy nie mają żadnych książek i żad-nej literatury poza własną duszą, którzy umierają, dusząc się faktem, że istnieją, nie poddawszy siętemu tajemnemu, transcendentalnemu egzaminowi, upoważniającemu do życia.

Jedni są bohaterami i właśnie wczoraj powalili na rogu pięciu chłopa. Inni są uwodzicielami, któ-rym nawet nieistniejące kobiety nie mogły się oprzeć. Wierzą w to, kiedy o tym mówią; być możemówią po to, aby uwierzyć. Jeszcze inni […] Dla nich wszystkich zdobywcy świata, kimkolwiek bybyli, są po prostu ludźmi.

I wszyscy kotłują się i splatają ze sobą jak węgorze w kadzi, nigdy tej kadzi nie opuszczając. Cza-sami piszą o nich gazety. O niektórych piszą więcej niż raz – jednak nigdy nie zdobywają sławy.

Oni są szczęśliwi, ponieważ zostało im dane magiczne marzenie głupoty. Jednak dla takich jak ja,którzy mają marzenia bez złudzeń […]

60BOLESNA PRZERWAJeżeli mnie spytacie, czy jestem szczęśliwy, odpowiem wam, że nie jestem.

61Szlachetna jest nieśmiałość, chwalebna jest nieumiejętność działania, wspaniała jest niezdolność

do życia.Tylko Znudzenie, które jest odosobnieniem, i Sztuka, która jest pogardą, złocą odblaskiem zaspo-

kojenia naszą […]Błędne ognie, które rodzi nasza zgnilizna, przynajmniej rozjaśniają nasze mroki.Tylko brak szczęścia wynosi ponad poziom – a znudzenie, które wynika z braku szczęścia, jest he-

raldyczne jak potomkowie pradawnych bohaterów.

Jestem studnią gestów, z których nawet w moim wnętrzu nie wszystkie się zarysowały, słów, doktórych nawet nie zamierzałem składać ust, snów, które zapomniałem prześnić do końca.

Jestem ruinami budynków, które nigdy nie były niczym więcej niż ruinami; nieukończoną budowlą,którą ktoś porzucił w połowie, bo miał dosyć zastanawiania się nad tym, co buduje.

Nie zapominajmy nienawidzić tych, którzy się cieszą, dlatego że się deszą, i pogardzać wesołymi,ponieważ my nie umiemy się weselić… Ta fałszywa pogarda, ta słaba nienawiść to tylko cokół, nie-ociosany i zabrudzony ziemią, na którym wznosi się wyniosły i wyjątkowy posąg naszego Znudzenia,mroczna postać, której twarz niezgłębiony uśmiech zdobi mglistą aurą tajemnicy.

Błogosławieni ci, którzy nikomu nie powierzają swojego życia.

62Mdli mnie pospolita ludzkość, która jest, skądinąd, jedyną ludzkością, jaka istnieje. I czasami z

rozmysłem potęguję w sobie te mdłości, tak jak czasem ktoś zmusza się do wymiotów, aby położyćkres mdłościom.

Jeden z moich ulubionych rodzajów przechadzek, odbywanych rankiem, kiedy obawiam się banal-ności dnia jak ktoś, kto boi się więzienia, polega na powolnym przemierzaniu ulic przed otwarciemsklepów i magazynów oraz na słuchaniu strzępków zdań, które grupy dziewcząt, chłopców, lubdziewcząt i chłopców rzucają jak ironiczną jałmużnę do niewidzialnego warsztatu mojej otwartejmedytacji.

I zawsze jest to ta sama sekwencja tych samych zdań… „A wtedy ona powiedziała…”, i ton oddajecałą intrygę. „Jeżeli to nie był on, to byłeś ty…”, i głos, który odpowiada, unosi się w proteście, któ-rego już nie słyszę. „Powiedział pan, owszem, powiedział pan…”, i głos krawcowej zapewnia pi-skliwie, „Moja matka powiedziała, że sobie nie życzy…”. „Ja?”, i zdumienie chłopca, niosącegolunch zawinięty w papier śniadaniowy, nie przekonuje mnie, tak jak raczej nie przekona umorusanejblondynki. „Może to był…”, i śmiech trzech z czterech dziewcząt napełnia moje uszy obsceną, która[…] „A wtedy podchodzę do tego gościa i prosto w twarz, mówię d, Ze, prosto w twarz…”, i biednyhultaj kłamie, bo szef biura – odgaduję po głosie, że adwersarzem był szef jakiegoś nieznanego mibiura – nie spotyka się na arenie pośród biurek z gestami słomianego gladiatora. „…A potem posze-dłem do klozetu zapalić…” śmieje się nastolatek z ciemnymi łatami na tyłku.

Inni, przechodzący samotnie lub razem, nie mówią nic albo mówią tak, że ich nie słyszę, jednakwszystkie głosy są wyraźne dzięki przenikliwości mojej intuicji. Nie ośmielam się powiedzieć – na-wet do siebie, na piśmie, choćbym miał to zaraz podrzeć – co ujrzałem w przypadkowych spojrze-niach, w ich mimowolnych zwrotach w dół, w ich obleśnym prześlizgiwaniu się. Nie ośmielam się,bo kiedy ktoś zmusza się do wymiotów, wystarczy, że zwymiotuje raz.

„Facet był taki tłusty, że nie widział schodów”. Unoszę głowę. Ten chłopczyna przynajmniej cośopisuje. A lepiej, kiedy ci ludzie coś opisują, niż kiedy relacjonują swoje uczucia, bo kiedy się opi-suje, zapomina się o sobie. Przechodzą mi mdłości. Widzę tego faceta. Widzę go fotograficznie. Oży-wia mnie nawet niewinny żargon. Błogosławiony powiew na moim czole; facet taki tłusty, że nie wi-dział stopni schodów – być może schodów, po których wchodzi, potykając się, szturchając i depcząc,ludzkość, brnąca w górę przez usystematyzowany fałsz, z którego spada się prosto na podwórze.

Knucie, obmowa, chełpienie się tym, czego nie miało się odwagi zrobić, zadowolenie wszystkichnędznych poczwar ubranych w nieświadomą świadomość własnej duszy, ich niedomyta seksualność,ich żarty jak małpie łaskotki, ich przerażająca nieznajomość faktu, że są bez znaczenia… Wszystko tojawi mi się jako olbrzymi i odpychający zwierz, stworzony w próżni snów z rozmiękłych strupówpragnień, z wyplutych resztek odczuć.

63Całe ludzkie życie to ruch w półmroku. Żyjemy w zmierzchu świadomości, nigdy w pełni tożsami z

tym, kim jesteśmy i za kogo się uważamy. Nawet najwybitniejsi z nas noszą w sobie jakąś próżność ijakiś błąd, którego skali nie znają. Jesteśmy czymś, co następuje podczas przerwy w spektaklu; cza-sami za jakimiś drzwiami miga nam coś, co może jest tylko scenografią. Cały świat to zamęt, jak gło-sy pośród nocy.

Właśnie przeczytałem ponownie te strony, zapisywane przeze mnie z trzeźwością, która się na nichutrwala, i zaczynam wypytywać sam siebie: Co to jest i do czego służy? Kim jestem, kiedy czuję? Couśmiercam, kiedy jestem?

Jak ktoś, kto z wielkiej wysokości próbuje rozróżnić w dole poszczególne postaci, obserwuję się zwyżyn i widzę siebie, wraz z wszystkim, co mnie otacza, jako pogmatwany i zamazany pejzaż.

Właśnie w takich momentach otchłani w duszy najdrobniejszy szczegół gnębi mnie jak pożegnalnylist. Czuję się nieustannie jak ktoś tuż przed przebudzeniem, cierpię z powodu własnej powłoki, du-szony przez konkluzje. Z chęcią zacząłbym krzyczeć, gdyby mój głos miał szansę gdzieś dotrzeć. Aletowarzyszy mi wielka senność, przenosząca się od jednych odczuć do drugich jak chmury, które bar-wią odcieniami słońca i zieleni na wpół zacienioną trawę rozległych pól.

Jestem jak ktoś, kto szuka na oślep, nie wiedząc ani tego, gdzie ukryto przedmiot jego poszukiwań,ani czym on jest. Wszyscy bawimy się w chowanego w pojedynkę. Gdzieś się w tym kryje transcen-dentalny podstęp, płynna boskość, którą można wyłącznie usłyszeć.

Tak, czytam od nowa te strony, które odzwierciedlają nędzne godziny, drobne ukojenia lub iluzje;wielkie nadzieje, które wessał pejzaż, zmartwienia jak pokoje, do których się nie wchodzi, jakieśgłosy, przemożne zmęczenie, niespisaną ewangelię.

Każdy ma swoją próżność, a każda próżność to zapomnienie o fakcie, że są jeszcze inni ludzie ztaką samą duszą. Moja próżność to trochę stron, kilka fragmentów, parę wątpliwości…

Czytam? Skłamałem! Nie ośmielam się czytać. Nie potrafię czytać. Po co mam czytać? Ten, którysię w tym zawiera, to ktoś inny Już nic nie rozumiem…

64Opłakuję moje niedoskonałe strony, ale jeśli je przeczytają potomni, mój płacz powie im więcej,

niż by powiedziała doskonałość, gdyby udało mi się ją osiągnąć – bo ta położyłaby kres mojemu pła-czowi, a przez to i samemu pisaniu. Doskonałość się nie objawia. Święty płacze i jest ludzki. Bógmilczy. Dlatego możemy kochać świętego, ale nie możemy kochać Boga.

65Ta boska i chwalebna nieśmiałość, która ma w swojej pieczy […] skarby i regalia duszy…

Ach, jakbym chciał wsączyć w choćby jedną duszę truciznę, lęk lub niepokój! To pocieszyłobymnie trochę w zaniechaniu działania, tak u mnie nieprzepartym. Deprawacja byłaby celem mojego ży-cia. Ale czy moje słowa wprawiają jakąś duszę w drżenie? Czy słyszy je ktokolwiek poza mną?

66WZRUSZENIE RAMIONZazwyczaj zdobimy nasze wyobrażenia o tym, co nieznane, barwami naszego pojmowania tego, co

znane: jeżeli nazywamy śmierć snem, to dlatego, że z pozoru przypomina sen; jeżeli śmierć nazywamynowym życiem, to dlatego, że wydaje się czymś innym niż życie. Z drobnych nieporozumień z rzeczy-wistością budujemy przekonania i nadzieje, żyjąc jak gdyby suchymi skórkami, którym nadajemy mia-no ciastek, jak biedne dzieci bawiące się w dzieci szczęśliwe.

Ale takie jest całe życie. Taki jest przynajmniej ten szczególny życiowy system, który nazywa sięcywilizacją. Cywilizacja polega na tym, że najpierw nadaje się czemuś nazwę, która temu nie przy-sługuje, a następnie fantazjuje się na temat rezultatu. I w istocie fałszywa nazwa i prawdziwe fantazjetworzą nową rzeczywistość. Obiekt naprawdę staje się inny, ponieważ go zmieniamy. Fabrykujemyrzeczywistości. Surowiec jest wciąż ten sam, jednak forma, którą nadaje mu sztuka, skutecznie go od-mienia. Stół z sośniny jest sośniną, lecz jest także stołem. Siadamy przy stole, a nie przy sośninie. Mi-łość to instynkt seksualny, jednak nie kochamy instynktem seksualnym, tylko domniemaniem innegouczucia. I w rezultacie to domniemanie staje się innym uczuciem.

Nie wiem, jaki subtelny efekt światła, niejasny hałas lub wspomnienie zapachu czy muzyki, roz-brzmiałej wskutek nieznanej zewnętrznej ingerencji, wywołały we mnie, gdy szedłem ulicą, te rozwa-żania, które rejestruję bez pośpiechu i z roztargnieniem już przy kawiarnianym stoliku. Nie wiem, do-kąd wiodły moje myśli, ani dokąd bym chciał, żeby wiodły. Unosi się lekka, wilgotna i ciepła mgła,smutna i nieniosąca zagrożeń, monotonna bez powodu. Boli mnie jakieś nieznane uczucie; brak mipewnego argumentu nie wiem w jakiej sprawie; moim nerwom brakuje woli. Jestem smutny poniżejmojej świadomości. I piszę te rzeczywiście niechlujne zdania nie po to, żeby coś powiedzieć, nieżeby cokolwiek powiedzieć, tylko żeby zaprzątnąć moją nieuwagę. Zapełniam powoli rozlazłymi śla-dami tępego ołówka – brak mi sentymentalizmu, aby go zaostrzyć – papier śniadaniowy, który dosta-łem przy barze, bo lepszego nie potrzebuję i odpowiada mi każdy, byle był biały. I jestem z niego za-dowolony. Odchylam się na krześle. Wieczór zapada monotonnie i bezdeszczowo w zniechęconym iniepewnym świetle… I przestaję pisać, ponieważ przestaję pisać.

67Ile razy, padając ofiarą powierzchowności i czarów, czuję się człowiekiem! Żyję wtedy wśród lu-

dzi z radością, a moje istnienie staje się przejrzyste. Dryfuję po powierzchni. Przyjemność sprawiami odbieranie wypłaty i powrót do domu. Odczuwam pogodę, nie widząc jej, i cieszy mnie coś orga-nicznego. Jeżeli medytuję, to przy tym nie myślę. W takie dni bardzo lubię parki.

Nie wiem, co dziwnego i nędznego kryje się w intymnej substancji parków miejskich, którą odczu-wam dokładnie tylko wtedy, kiedy niedokładnie odczuwam siebie. Park to streszczenie cywilizacji –anonimowa modyfikacja natury. Są tu rośliny, ale są i uliczki. Uliczki! Rosną drzewa, ale w ich cie-niu kryją się ławki. Wzdłuż alejek, wyznaczających cztery strony miasta, stoją ławki większe i pra-wie zawsze ktoś na nich siedzi.

Nie drażni mnie w klombach regularny układ kwiatów. Jednak nienawidzę publicznego wykorzy-stywania kwiatów. Gdyby klomby znajdowały się w zamkniętych parkach, gdyby drzewa porastałyfeudalne zakątki, gdyby ławki były puste, znalazłbym w jałowej kontemplacji parków pocieszenie.Jednak parki w mieście, nie tylko uporządkowane, ale i użyteczne, są dla mnie jak klatki, w którychbarwna spontaniczność drzew i kwiatów ma tylko tyle przestrzeni, aby jej nie mieć, tylko tyle miej-sca, aby go nie opuszczać, i ma swoje piękno – samo piękno, bez życia, które do piękna należy.

Są jednak dni, kiedy właśnie to jest pejzaż, który mi przynależy i w który wchodzę jak statysta wtragikomedii. W takie dni ulegam fałszowi, ale – przynajmniej w pewien sposób – jestem szczęśliwy.Kiedy się rozpraszam, wydaje mi się, że naprawdę mam dom, do którego wrócę. Kiedy zapominam,staję się normalny, oszczędzam się w jakimś celu, szczotkuję kolejny garnitur i czytam gazetę od de-ski do deski.

Jednak złudzenie nie trwa długo, po pierwsze dlatego, że nie trwa, po drugie dlatego, że nastajenoc. I wszystko – kolor kwiatów, cienie drzew, regularność alejek i klombów – blaknie i się kurczy.Ponad fałszem, ponad tym, że jestem człowiekiem, rozpościera się nagle wielka dekoracja gwiazd,

jakby dzienne światło było kurtyną, zakrywającą mi scenę. A wówczas moje oczy zapominają o bez-kształtnym parterze i czekam na pierwszych aktorów z przejęciem dziecka, które przyszło do cyrku.

Jestem wyzwolony i zagubiony.Czuję. Kostnieję od gorączki. Jestem sobą.

68Zmęczenie wszystkimi złudzeniami i wszystkim, co obejmują złudzenia – ich utratą, nieprzydatno-

ścią/ przeczuciem zmęczenia tym, że trzeba je było mieć po to, aby je stracić; smutkiem, że się miałozłudzenia, intelektualnym wstydem, że się je miało, wiedząc przy tym, że czeka je taki koniec.

Świadomość nieświadomości życia to najstarszy podatek, jakim obłożono inteligencję. Są inteli-gencje nieświadome – błyski dowcipu, strumień zrozumienia, tajemnice i filozofie – które funkcjonu-ją z automatyzmem cielesnych odruchów, automatyzmem, z jakim wątroba i nerki tworzą swoje wy-dzieliny.

69Pada bardzo mocno, mocniej, coraz mocniej… Jakby coś miało runąć w czarną przestrzeń za okna-

mi…

Całe nieregularne i górzyste spiętrzenie miasta wydaje mi się dziś równiną, równiną deszczu.Wszędzie, gdzie kieruję wzrok, wszystko ma bladoczarną deszczową barwę.

Mam dziwne odczucia i wszystkie z nich są zimne. Teraz zdaje mi się, że podstawowym pejzażemjest mgła, domy zaś to inna mgła, która przesłania tamtą.

Rodzaj preneurozy tego, czym będę, gdy mnie już nie będzie, paraliżuje mi ciało i duszę. Coś w ro-dzaju wspomnienia mojej przyszłej śmierci przyprawia mnie w środku o dreszcze. W mgle intuicjiczuję się martwą materią, opłakiwanym przez wiatr kielichem na deszczu. A chłód tego, czego niebędę odczuwać, zżera dzisiejsze serce.

70Jeżeli nie ma we mnie innych zdolności, jest przynajmniej nieustająca świeżość nieskrępowanych

wrażeń.Idąc dziś Rua Nova do Almada, zwróciłem uwagę na plecy człowieka, który szedł przede mną.

Były to zwyczajne plecy pierwszego lepszego mężczyzny, skromna marynarka na grzbiecie przypad-kowego przechodnia. Pod lewym ramieniem niósł starą teczkę, a w prawej ręce trzymał złożony pa-rasol, którym postukiwał o ziemię w takt swojego marszu.

Nagle poczułem do tego człowieka coś w rodzaju czułości, czułości, jaką się czuje do zwykłej po-spolitości ludzkiej, do banalnej codzienności ojca rodziny idącego do pracy, do jego nędznego i po-godnego domu, do wesołych i smutnych przyjemności, z jakich nieuchronnie składa się jego życie, doniewinności życia bez analizowania, do zwierzęcej naturalności tych odzianych pleców.

Ponownie zwróciłem oczy na plecy mężczyzny – na okno, w którym ujrzałem moje myśli.Wrażenie było identyczne z tym, które odnosimy przyglądając się komuś śpiącemu. Wszystko, co

śpi, ponownie staje się dzieckiem. Może dlatego, że we śnie nie można krzywdzić i nie ma się świa-domości życia, największy zbrodniarz, najbardziej zatwardziały egoista, mocą naturalnej magii jestświęty, kiedy śpi. Nie dostrzegam żadnej różnicy pomiędzy zabójstwem kogoś śpiącego a zabój-stwem dziecka.

Tak więc plecy tego człowieka śpią. On cały, idąc przede mną tą samą drogą, co ja, śpi. Idzie nie-świadomie. Żyje nieświadomie. Śpi, bo wszyscy śpimy. Całe życie to sen. Nikt nie wie, co robi, nikt

nie wie, czego chce, nikt nie wie o tym, co wie. Wieczne dzieci Przeznaczenia, przesypiamy życie.Dlatego zawsze, kiedy moim myślom udziela się to doznanie, czuję bezkształtną i bezmierną czułośćdla całej dziecinnej ludzkości, dla uśpionego życia społecznego, dla wszystkiego, dla wszystkich.

To, co mnie w tej chwili ogarnia, to bezpośredni humanitaryzm bez wniosków i celów. Cierpięczułość jak bóg, który patrzy. Widzę ich wszystkich poprzez współczucie jedynego świadomego; całeto biedne ludzkie hultajstwo, tego biednego hultaja ludzkości. Co to wszystko tutaj robi?

Wszystkie ruchy i zamiary życia, od zwykłego funkcjonowania płuc po budowę miast i obwarowy-wanie imperiów, uważam za senność, za rodzaj snu lub odpoczynku, zażywanego mimowolnie wprzerwie między jedną rzeczywistością a drugą, między jednym a drugim dniem Absolutu. I jak ktośabstrakcyjnie matczyny pochylam się nocą zarówno nad złymi, jak i nad dobrymi dziećmi, tak pospo-litymi w ich śnieniu, które je czyni moimi. Wzruszam się z nieskończoną szczodrością uczucia.

Odwracam oczy od tego, który idzie przede mną, i kierując je na wszystkich innych ludzi idącychulicą, ogarniam ich przenikliwie, z tą samą absurdalną i chłodną czułością, jaką wzbudziły we mnieplecy nieświadomego człowieka, za którym podążam. Wszyscy są tym samym, co on; wszystkie tedziewczęta paplające w drodze do swoich warsztatów, wszyscy młodzi urzędnicy śmiejący się wdrodze do biura, cycate służące wracające z ciężkimi zakupami, chłopcy na posyłki – wszystko jest tąsamą nieświadomością rozparcelowaną na twarze i ciała, które się wyróżniają jak kukiełki poruszanesznurkami trzymanymi przez jedną i tę samą dłoń niewidzialnej osoby. Przechodzą z wszystkimi po-glądami, które uważa się za warunek posiadania świadomości i nie mają świadomości, niczego, bonie mają świadomości tego, że mają świadomość. Zarówno mądrzy, jak i głupi są równie głupi. Za-równo starzy, jak i młodzi są w tym samym wieku. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety reprezentują tęsamą, nieistniejącą płeć.

71Wydaje mi się, że powodem głębokiego przekonania o moim niedostosowaniu do innych – przeko-

nania, które mi wciąż towarzyszy – jest to, że większość ludzi myśli wrażliwością, a ja odczuwammyślą.

Dla przeciętnego człowieka czuć znaczy żyć, a myśleć znaczy umieć żyć. Dla mnie myśleć znaczyżyć, a odczuwanie jest dla mnie jedynie pożywką dla myśli.

Ciekawe, że bez względu na to, jak znikoma by była moja zdolność do entuzjazmu, jednostki o tem-peramencie odmiennym niż mój znajdują go u mnie o wiele więcej niż moi duchowi krewni. Nikogonie podziwiam bardziej w literaturze niż klasyków, których osobiście najmniej przypominam. Gdy-bym musiał wybierać pomiędzy czytaniem wyłącznie Chateaubrianda lub wyłącznie Vieiry, bez chwi-li zastanowienia wybrałbym Vieirę.

Im bardziej ktoś się ode mnie różni, tym bardziej mi się wydaje rzeczywisty, bo tym mniej zależyod mojej subiektywności. I to dlatego poddaję mojej pilnej i nieustającej analizie tę samą pospolitąludzkość, którą się brzydzę i wobec której się dystansuję. Kocham ją, ponieważ jej nienawidzę. Lu-bię ją oglądać, bo nienawidzę jej czuć. Pejzaż, tak zachwycający jako obraz, zazwyczaj nie jest zbytwygodnym posłaniem.

72Amiel11 powiedział, że pejzaż to stan duszy, ale zdanie to świadczy o gnuśnym zadowoleniu rachi-

tycznego marzyciela. Kiedy trzeba uznać, że pejzaż jest pejzażem, to nie można go już określać mia-nem stanu duszy. Obiektywizować znaczy tworzyć i nikt nie jest skłonny twierdzić, że napisanywiersz to stan, w którym się myśli o jego napisaniu. Być może widzenie jest marzeniem, lecz jeśli na-zywamy je widzeniem, a nie marzeniem, to dlatego, że odróżniamy marzenie od widzenia.

Zresztą czemu służą te spekulacje werbalnej psychologii? Niezależnie ode mnie rośnie trawa, natrawę, która rośnie, pada deszcz, a słońce opromienia miejsce, w którym trawa rosła lub ma wyro-snąć. Od pradawnych czasów wznoszą się góry, a wiatr wieje nadal w ten sam sposób, w jaki słyszałto Homer, nawet jeśli nie istniał. Trafniejsze byłoby stwierdzenie, że stan duszy to pejzaż – dziękitemu zdanie nie zawierałoby kłamstwa teorii, a jedynie prawdę metafory.

Te przypadkowe słowa podyktowała mi wielka przestrzeń miasta, oglądana we wszechogarniają-cym świetle słońca z São Pedro de Alcântara. Zawsze kiedy obserwuję w ten sposób rozległą prze-strzeń, ignorując całkowicie metr siedemdziesiąt wzrostu oraz sześćdziesiąt jeden kilo wagi, z któ-rych składam się fizycznie, uśmiecham się w nadzwyczaj metafizyczny sposób do tych, którzy śnią otym, że sen jest snem, i kocham prawdę absolutnej zewnętrzności dzięki nieocenionej sztuce rozumie-nia.

Tag w dole to niebieskie jezioro, a wzgórza Drugiego Brzegu są jak spłaszczona Szwajcaria. Małystatek – czarny frachtowy parowiec – sunie od strony Poço do Bispo12 do przystani, której nie widzę.Niech wszyscy Bogowie zachowają dla mnie, dopóki trwa moja doczesna powłoka, to klarowne isłoneczne pojmowanie zewnętrznej rzeczywistości, nieodłączne przeczucie, że nie mam znaczenia,komfort tego, że jestem mały i że mogę myśleć o byciu szczęśliwym.

11 Henri-Frédéric Amiel (1821-1881) – szwajcarski profesor estetyki i filozofii, zdobył pośmiertną sławę dzięki Dziennikowi intym-nemu (przeł. Joanna Guze, Czytelnik, Warszawa 1997), uważanemu za klasyczny przykład introspekcyjnej prozy psychologicznej.

12 Poço do Bispo – rejon portowy we wschodniej Lizbonie.

73Kiedy wchodzimy na samotne wyżyny szczytów, odnosimy wrażenie uprzywilejowania. Stając na

szczycie całą wysokością ciała, stajemy się wyżsi niż sam szczyt. Maksimum Natury, przynajmniej tu-taj, znajduje się pod podeszwami naszych butów. Jesteśmy dzięki naszej pozycji królami widzialnegoświata. Wszystko wokół nas jest niższe: życie jest opadającym stokiem lub położoną w dole równinąwobec tego wzniesienia i tego szczytu, którymi jesteśmy my.

Wszystko w nas jest przypadkowością i oszukaństwem; i ta wysokość, którą osiągnęliśmy, w isto-cie nie jest nasza – nie jesteśmy tam w górze wyżsi niż zazwyczaj. Unosi nas to, co depczemy, a jeślijesteśmy wysocy, to dlatego, że to coś nas wywyższyło.

Lepiej się oddycha, kiedy się jest bogatym; ma się więcej swobody, kiedy się jest sławnym; samoposiadanie szlacheckiego tytułu to już mały szczyt. Wszystko jest oszukaństwem, ale nawet to oszu-kaństwo nie jest nasze. Wdrapujemy się na nie, wniesiono nas na nie albo rodzimy się w domu naszczycie.

Jednakże wielki jest ten, kto uznaje, że różnica między doliną i niebem lub górą i niebem nie stano-wi żadnej różnicy. Gdyby miał nastąpić potop, bylibyśmy bezpieczniejsi na szczycie. Jednak gdybyBóg postanowił pokarać nas piorunami jak Jupiter albo wichurą jak Eol, lepiej dla nas byłoby pozo-stać w dole i paść plackiem na ziemię.

Prawdziwie mądry jest ten, kto w mięśniach ma możliwość osiągnięcia wyżyn, podczas gdy wświadomości ma odmowę wznoszenia się. Dzięki swoim oczom ma wszystkie góry, a dzięki pozycji– wszystkie doliny. Słońce, które złoci szczyty, złoci je dla niego piękniej niż dla kogoś, kto cierpi zpowodu słońca, tkwiąc na szczycie; a pałac wzniesiony wysoko pośród lasów będzie piękniejszy dlatego, kto go ogląda z doliny, niż tego, kto zamknięty pośród pałacowych ścian jak w więzieniu o pała-cu zapomina.

Pocieszam się tymi rozważaniami, bo nie znajduję pocieszenia w życiu. I symbol zlewa mi się zrzeczywistością, kiedy, przemierzając ciałem i duszą te opadające ulice, które wychodzą na Tag, wi-dzę, jak miejskie wyżyny lśnią – niczym cudza chwała – różnymi odblaskami słońca, które zdążyło

już zajść.

74BURZABłękit nieba pośród znieruchomiałych chmur skażony był przezroczystą bielą.Chłopak w głębi biura na chwilę zastyga, zawieszając w powietrzu rękę ze sznurkiem, którym miał

opasać odwieczny pakunek…„Tylko jedną taką pamiętam”, wypowiada statystyczny komentarz.Zimna cisza. Odgłosy ulicy zamarły, jak nożem uciąć. Dało się wyczuć przeciągłe, kosmiczne

wstrzymanie oddechu, jakby wszystko zaniemogło. Cały wszechświat się zatrzymał. Chwile, chwile,chwile. Mrok poczerniał od ciszy.

Nagle żywa stal […]Jak ludzki był metaliczny dźwięk tramwajów! Jaki radosny pejzaż zwyczajnego deszczu na ulicy

wskrzeszonej z otchłani!

Lizbono, mój domu!

75Nie potrzebuję samochodów ani ekspresowych pociągów, aby odczuć rozkosz i terror prędkości.

Wystarcza mi tramwaj i zadziwiająca zdolność abstrakcji, którą mam i którą kultywuję.W jadącym tramwaju potrafię, dzięki nieustającej i natychmiastowej analizie, oddzielić ideę tram-

waju od idei szybkości, oddzielić je tak całkowicie, że stają się odrębnymi realiami. Następnie po-trafię odczuć, że jadę nie w tramwaju, lecz w Samej Szybkości tramwaju. A jeżeli zdarzy się, że znu-żony zapragnę obłędu olbrzymiej szybkości, potrafię przekształcić tę ideę w Czystą Imitację Szybko-ści i dla własnej przyjemności zwiększać ją lub zmniejszać, rozciągać w skali wykraczającej pozawszelkie możliwe szybkości samochodów i pociągów.

Unikanie realnego ryzyka nie wynika u mnie ze strachu przed zbyt silnymi doznaniami – powód jesttaki, że zostaje wtedy zakłócona idealna uwaga, jaką poświęcam moim odczuciom, a to mnie rozbija idepersonalizuje.

Nigdy nie idę tam, gdzie jest ryzyko. Boję się nudy zagrożenia.

Zachód słońca to zjawisko intelektualne.

76Czasami myślę z przyjemnością (w stanie rozdwojenia) o tym, że kiedyś może powstanie geografia

naszej samoświadomości. Moim zdaniem przyszły historyk własnych wrażeń będzie w stanie przekućpostawę, jaką przyjmuje wobec świadomości własnej duszy, w precyzyjną naukę. Jak na razie dopie-ro zaczynamy zgłębiać tę trudną sztukę – wciąż tylko sztukę, tę chemię odczuć, na razie w jej stadiumalchemicznym. Ten naukowiec pojutrza będzie traktował z wyjątkową sumiennością własne życiewewnętrzne. Z siebie samego uczyni precyzyjne narzędzie, dzięki któremu zredukuje swoje życie tak,aby mogło się poddać analizie. Nie widzę zasadniczej trudności w skonstruowaniu na użytek autoana-lizy precyzyjnego narzędzia z brązu i stali nagiej myśli. Odnoszę się do rzeczywistego brązu i rzeczy-wistej stali, ale formowanych z ducha. Może właśnie tak to narzędzie powinno być konstruowane.Być może należałoby stworzyć ideę precyzyjnego narzędzia, wizualizując ją materialnie, tak abymożna było przejść do rygorystycznej analizy wewnętrznej. Naturalnie, niezbędne też będzie zreduko-wanie ducha do rzeczywistej materii z pewną przestrzenią, w której istnieje. Wszystko to zależy odskrajnego wyostrzenia naszych wewnętrznych doznań, które, przeniesione tak daleko jak się da, bez

wątpienia odkryją lub utworzą w nas przestrzeń równie realną jak ta, w której istnieją rzeczy mate-rialne i która jest skądinąd nierealna jako rzecz.

Nie wiem jednak, czy ta wewnętrzna przestrzeń nie będzie zaledwie nowym wymiarem starej prze-strzeni. Być może przyszłe badania naukowe wykażą, że wszystko jest pewnym wymiarem tej samejprzestrzeni, która nie jest ani materialna, ani duchowa. W jednej przestrzeni będziemy żyć ciałem, aw drugiej duszą. A mogą też istnieć wymiary, w których będziemy żyć jako jeszcze coś innego, rów-nie rzeczywistego jak my sami. Czasami lubię oddawać się bezużytecznym medytacjom nad tym, do-kąd mogą takie badania doprowadzić.

Może okaże się, że to, co nazywamy Bogiem i co w tak oczywisty sposób sytuuje się w innym pla-nie, który nie podlega ani logice, ani czasowej i przestrzennej rzeczywistości, jest jednym z naszychsposobów istnienia, naszym odczuwaniem samych siebie w innym wymiarze bycia. Nie widzę w tymnic niemożliwego. Może marzenia też okazałyby się kolejnym wymiarem, w którym żyjemy, lubskrzyżowaniem dwóch wymiarów. Tak jak ciało żyje w wysokości, szerokości i długości, nasze ma-rzenia, kto wie, mogą żyć w ideale, w jaźni i w przestrzeni. W przestrzeni jako widzialna reprezenta-cja; w ideale jako manifestacja niematerialna; w jaźni jako nasz wewnętrzny wymiar. Samo Ja, Japrzynależne każdemu z nas, to być może wymiar boski. To jest wszystko złożone, lecz w swoim cza-sie bez wątpienia zostanie rozstrzygnięte. Dzisiejsi marzyciele są być może wielkimi prekursoramiostatecznej nauki przyszłości. Rzecz jasna nie wierzę w ostateczną naukę przyszłości. To jednak niema nic do rzeczy.

Oddaję się czasem takiej metafizyce z sumiennością i namaszczeniem kogoś, kto naprawdę pracujenad stworzeniem nauki. Jak powiedziałem, jest całkiem możliwe, że rzeczywiście ją tworzę. Jestsprawą zasadniczą, abym nie był z tego zbyt dumny, jako że duma szkodzi ścisłej bezstronności na-ukowej precyzji.

77Zdarza się nieraz, że chcąc się zabawić – bo nic tak nie bawi jak nauka lub działalność o precyzji

nauki, stosowana w błahym celu – zaczynam skrupulatnie studiować moją psychikę poprzez sposób,w jaki postrzegają ją inni. Przyjemność, jaką daje mi ta jałowa taktyka, jest czasem bolesna, w rzad-kich przypadkach smutna.

Zazwyczaj staram się badać ogólne wrażenie, jakie wywołuję u innych, po czym wyciągam wnio-ski. Ogólnie rzecz biorąc, jestem osobnikiem łubianym przez innych, ale z pewnym niejasnym i oso-bliwym szacunkiem. Nie wywołuję jednak żadnej spontanicznej sympatii. Nikt nigdy nie wzruszy siędo tego stopnia, żeby zostać moim przyjacielem. Dlatego tak liczni są ci, którzy mogą mnie szanować.

78Są wrażenia jak sny, które wypełniają niczym mgła całą duchową przestrzeń; które nie pozwalają

myśleć, nie pozwalają działać, nie pozwalają istnieć w sposób klarowny. Tak jakbyśmy nie spali, cośze snu w nas przeżywa, a marazm słońca ogrzewa zastygłą powierzchnię uczuć. To upojenie tym, żejest się niczym, kiedy cała wola staje się kubłem, który, potrącony przez czyjąś niedbałą nogę, wylałswoją zawartość na podwórze.

Patrzy się, ale się nie widzi. Długa ulica, mrowiąca się ludzkimi zwierzętami, to rodzaj leżącej ta-blicy, na której litery są w ruchu i nie tworzą znaczeń. Domy to tylko domy. Zanika możliwość nada-wania znaczenia temu, co się widzi, ale to, co tam jest, widzi się dokładnie.

Uderzenia młotka w zakładzie wytwórcy skrzyń rozlegają się z jakąś bliską obcością. Brzmią od-dzielnie, każde z własnym pogłosem i bez żadnego pożytku. Zgiełk wozów przywodzi na myśl dzień,w którym zbiera się na burzę. Głosy dobywają się z powietrza, a nie z gardeł. Rzeka w dole jest zmę-

czona.To nie znudzenie się czuje. Nie smutek. To chęć zaśnięcia z inną osobowością, popadnięcia w za-

pomnienie wraz z podwyżką wynagrodzenia. Nic się nie czuje, może z wyjątkiem automatyzmu tam wdole, każącego przynależnym nam nogom uderzać obutymi stopami o ziemię w mimowolnym marszu.Być może tego też się nie czuje. Głowa jest uciskana, jakby coś napierało na oczy, a w uszach tkwiłypalce.

To jakby katar duszy. A wraz z literacką wizją choroby rodzi się pragnienie, aby życie było rekon-walescencją, taką, którą spędza się w łóżku; zaś myśl o rekonwalescencji wywołuje obraz działek naprzedmieściach, a raczej ich domowego zacisza, odgrodzonego od ulic i kół. Tak, nic się nie czuje.Przechodzi się świadomie przez drzwi, w które trzeba wejść, i idzie się spać – tylko dlatego, że niemożna nadać ciału innego kierunku. Przechodzi się przez wszystko. Co z tamburynem, zamarły niedź-wiedziu?

79Zapach odpływu, lekki jak początek, uniósł się znad Tagu i rozproszył niechlujnie po obrzeżach

Baixy. Mdlił odświeżająco, niosąc ze sobą skostniałą drętwotę letniego morza. Czułem życie w żo-łądku, a mój węch znalazł się za moimi oczyma. Wywyższone, rozsiane chmury spoczywały w nico-ści, w szarości rozsypującej się w fałszywą biel. Atmosfera kryła w sobie groźbę tchórzliwego nie-ba, jakby groźbę niesłyszalnej burzy, złożonej tylko z powietrza.

W samym locie mew była jakaś stagnacja; wydawały się lżejsze od powietrza, przez kogoś w nierzucone. Nic nie dusiło. Wieczór zapadał nad naszym niepokojem, odświeżający wiatr nie zamierał.

Nędzne nadzieje, które miałem, wyłonione z życia, które musiałem mieć! Są jak ta chwila i to po-wietrze, mgliste bez mgły, jak sprute fastrygi fałszywej burzy. Mam ochotę krzyczeć, żeby skończyć zpejzażem i z rozmyślaniem. Ale morska stęchlizna ciąży nad moimi zamiarami, a odpływ, który doko-nał się we mnie, odkrył mulistą ciemność, która jest gdzieś na zewnątrz i którą dostrzegam tylko wę-chem.

Tyle niekonsekwencji w pragnieniu starczania samemu sobie! Tyle sarkastycznej świadomości do-mniemanych wrażeń! Takie splątanie duszy z wrażeniami, myśli z powietrzem i rzeką, po to, aby po-wiedzieć, że życie sprawia ból mojemu powonieniu i mojej świadomości, po to, aby nie potrafić po-wiedzieć, jak w prostym i absolutnym zdaniu z Księgi Hioba: „Życie obrzydło mojej duszy”13.

13 Według Biblii Tysiąclecia (Księga Hioba, 10,1).

80BOLESNA PRZERWAWszystko mnie męczy – nawet to, co mnie nie męczy. Moja radość jest równie bolesna jak mój ból.Jakże bym chciał być dzieckiem, puszczającym na wiejskim stawie papierowe łódki pod altaną po-

splatanych winorośli zdobiących szachownicami światła i zielonego cienia mroczne refleksy płytkiejwody!

Pomiędzy mną a życiem jest cienkie szkło. Choćbym nie wiem jak wyraźnie widział i rozumiał ży-cie, nie mogę go dotknąć.

Analizować mój smutek? Po co? Analiza to wysiłek, a ktoś, kto jest smutny, nie powinien się wysi-lać.

Nawet nie rezygnuję z tych banalnych gestów życia, z których tak bym chciał zrezygnować. Rezy-gnacja to wysiłek, a mojej duszy nie stać na wysiłek.

Jak często gnębi mnie to, że nie jestem kierowcą tego samochodu lub motorniczym tej kolejki! Ja-kimkolwiek zmyślonym, banalnym Innym, którego życie przez to, że nie jest moje, przejmuje mnierozkosznie pragnieniem i obcością!

Życie nie przerażałoby mnie jak Rzecz. Pojmowanie życia jako Całości nie miażdżyłoby ramionmojego umysłu.

Moje marzenia to głupie schronienie, głupie jak parasol przeciw piorunom.Jestem taki bierny, taki biedniutki, taki wyprany z gestów i czynów.

Jakkolwiek bym się w siebie zagłębiał, wszystkie przesieki mojego marzenia i tak wychodzą napolany lęku.

Nawet ja, który tyle marzę, miewam chwile przerwy, kiedy marzenie mi umyka. Wtedy rzeczy ja-wią mi się wyraźnie. Rozpływa się mgła, którą się otaczam. I wszystkie widzialne krawędzie kalecząmoją duszę do krwi. Wszystkie twarde przedmioty, na które spoglądam, siniaczą moją świadomośćtego, że są twarde. Każdy dostrzegalny ciężar rzeczy ciąży mi w duszy.

Odczuwam moje życie tak, jakby mnie nim tłuczono.

81Pojazdy na ulicy pomrukują, wydając odrębne i powolne dźwięki, jakby zgodne z moją sennością.

Wybiła godzina obiadu, ale zostałem w biurze. Dzień jest letni i trochę mglisty. Uliczne odgłosy są zjakiegoś powodu – może z powodu mojej senności – takie same jak dzień.

82Nie wiem, jaką nieznaną pieszczotę, tym bardziej łagodną, im mniej jest pieszczotą, niepewny wie-

czorny wiatr daje mojemu czołu i mojemu zrozumieniu. Wiem tylko, że znużenie, na które cierpię, nachwilę ustępuje, jak ubranie, które przestaje ocierać się o ranę.

Nędzna to wrażliwość, jeśli osiągnięcie przez nią, choćby epizodyczne, spokoju, zależy od delikat-nego ruchu powietrza! Ale taka jest cała ludzka wrażliwość i nie sądzę, aby więcej ważyły na wadzeistnień zarobione niespodziewanie pieniądze lub przesłany niespodziewanie uśmiech, będące dla in-nych tym, czym dla mnie był ten krótki powiew wiatru.

Mogę myśleć o spaniu. Mogę marzyć o marzeniu. Wyraźniej widzę obiektywność wszystkiego. Wy-godniej jest odczuwać życie zewnętrznie. A wszystko to rzeczywiście z powodu lekkiej bryzy, którasprawia radość powierzchni mojej skóry, kiedy znajduję się już prawie na rogu.

Wszystko, co kochamy lub tracimy – rzeczy, ludzie, znaczenia – ociera się o naszą skórę, a przez totrafia do duszy i cały epizod nie jest wobec Boga niczym więcej niż ten wiatr, który przyniósł mi tyl-ko zmyśloną ulgę, sprzyjającą chwilę i możność podniosłej utraty wszystkiego.

83Wiry, zawirowania w płynnej jałowości życia! Na wielkim placu w centrum miasta wstrzemięźli-

wie wielobarwna fala ludzi przepływa, odbija w bok, tworzy kałuże, rozgałęzia się na strumyki, łą-czy w rzeki. Moje oczy patrzą nieuważnie, a ja buduję w sobie ten wodny obraz, który lepiej niż jaki-kolwiek inny – także dlatego, że spodziewałem się deszczu – pasuje do tego rozchwianego poruszeń.

Pisząc to ostatnie zdanie, które dla mnie mówi dokładnie to, co chce powiedzieć, pomyślałem, żekiedy moja książka będzie już szła do druku, dobrze byłoby umieścić na końcu nie tylko „Erratę”, alei „Antyerratę”, z uwagą: „Zwrot «do tego rozchwianego poruszeń» na takiej i takiej stronie ma wy-glądać właśnie tak, z zaimkiem i przymiotnikiem w liczbie pojedynczej i rzeczownikiem w liczbie

mnogiej”. Ale co to ma wspólnego z tym, o czym myślałem? Nic – i właśnie dlatego pozwalam sobieo tym myśleć.

Wokół placu brzęczą i pomrukują tramwaje niczym żółte, olbrzymie, ruchome pudełka zapałek, wktóre dziecko zatknęło pod kątem spaloną zapałkę, żeby udawała maszt. Startując, gwiżdżą głośno imetalicznie. Gołębie wokół stojącego pośrodku pomnika są jak czarne okruchy, poruszające się, jak-by rozpraszał je wiatr. Grube, stawiają cienkimi nóżkami swoje kroczki.

I cienie, cienie…

Oglądani z bliska, wszyscy ludzie są monotonnie różnorodni. Według Vieiry brat Luís de Sousa pi-sał o „wyjątkowej pospolitości”. Ci ludzie są pospolitą wyjątkowością, odwrotnie do stylu Życia ar-cybiskupa14. Wszystko to budzi mój żal, chociaż jest mi obojętne. Po prostu zatrzymałem się na tymbez żadnego powodu, tak jak robi się wszystko w życiu.

Część miasta migająca na wschodzie wznosi się niemal w fałszywym pionie, szturmując statycznieZamek. Blade słońce zdobi mglistą pozłotą tę nagłą nawałę domów, która je przesłania. Niebo mabarwę pobielonego wilgotnie błękitu. Może wczorajszy deszcz dziś się powtórzy, będzie jednak lżej-szy. Wiatr zdaje się wiać ze wschodu, może dlatego, że niesie lekki zapach dojrzałej zieleni – zapachpobliskiego targu. Po wschodniej stronie placu jest więcej nietutejszych. Jak dywanowa salwa, stalo-we żaluzje zatrzaskują się do góry: nie wiem, dlaczego takim zwrotem oddaję ten dźwięk. Może dla-tego, że brzmią tak głównie wtedy, gdy się zatrzaskują, a teraz są podnoszone. Wszystko się wyjaśnia.

Nagle jestem na świecie sam. Spoglądam na wszystko ze szczytu duchowego dachu. Jestem sam naświecie. Widzieć znaczy być oddalonym. Widzieć wyraźnie znaczy się zatrzymać. Analizować znaczybyć obcym. Wszyscy przechodzą, nie ocierając się o mnie. Wokół siebie mam tylko powietrze. Do-świadczam takiego odosobnienia, że czuję dystans pomiędzy mną i moją marynarką. Jestem dziec-kiem, które w nocnej koszuli idzie z ledwo tlącą się świecą przez wielki, opustoszały dom. Wokółmnie żyją cienie – same cienie, dzieci naprężonych mebli i światła, z którym idę. Otaczają mnie tutaj,w słońcu, ale tu są ludźmi.

14 Mowa o wydanej w 1619 roku biografii portugalskiego arcybiskupa autorstwa brata Bartolomeu dos Mártires.

84Zastanawiam się dziś, podczas przerwy w odczuwaniu, nad formą prozy, którą się posługuję. Jak

naprawdę piszę? Ja też, podobnie jak wielu innych, doświadczyłem perwersyjnego pragnienia posia-dania systemu i zasad. Niewątpliwie pisałem, zanim posiadłem normę i system, jednak nie różnię siętutaj od innych.

Wieczorem analizuję się i odkrywam, że mój system stylistyczny opiera się na dwóch zasadach. Inatychmiast – zgodnie z dobrym obyczajem dobrych klasyków – czynię z tych dwóch zasad ogólnąpodstawę całego stylu. Po pierwsze: opowiadać, co się czuje, dokładnie tak, jak się to czuje – wy-raźnie, jeśli jest wyraźne, mętnie, jeśli jest mętne, zawile, jeśli jest zawiłe. Po drugie: zrozumieć, żegramatyka jest instrumentem, a nie prawem.

Załóżmy, że staje przed nami dziewczyna o męskim sposobie bycia. Przeciętny człowiek powie:„Ta dziewczyna jest jak chłopak”. Inny przeciętny człowiek, już bliższy świadomości, że mówić zna-czy stwierdzać, powie: „Ta dziewczyna to chłopak”. Jeszcze inny, równie świadom obowiązków eks-presji, tylko bardziej radykalny wskutek umiłowania zwięzłości – czyli perwersji myślenia – powie:„Ten chłopak”. A ja powiem: „Ta chłopak”, pogwałcając najbardziej elementarne zasady gramatyki,zgodnie z którymi pomiędzy zaimkiem i rzeczownikiem musi panować zgodność rodzaju i liczby. Iwyrażę się właściwie; przemówię absolutnie, fotograficznie, unikając płycizny, normy i codzienno-

ści. Nie przemówię – powiem.Określając normy zastosowania, gramatyka dokonuje podziałów zarówno słusznych, jak fałszy-

wych. Dzieli, na przykład, czasowniki na zwrotne i niezwrotne. Jednak człowiek, który potrafi sięwyrazić, musi wielokrotnie przemieniać czasowniki zwrotne w niezwrotne, aby sfotografować to, coczuje, a nie – jak to robi pospolita większość ludzkich zwierząt – macać na oślep. Gdy zechcę po-wiedzieć, że istnieję, powiem „Jestem”. Gdy zechcę powiedzieć, że istnieję jako odrębna dusza, po-wiem „Jestem sobą”. Ale gdy zechcę powiedzieć, że jestem bytem, który zwraca się do samego sie-bie i samego siebie formuje, który sam spełnia boską funkcję autokreacji, jak inaczej będę mógł użyćczasownika „być”, niż zmieniając go błyskawicznie w zwrotny? I wtedy, triumfalny, antygramatyczniegórujący, powiem „Jestem się”. Wyrażę w dwóch krótkich słowach całą filozofię. Czy nie jest to lep-sze od niepowiedzenia niczego w czterdziestu zdaniach? Czego więcej można wymagać od filozofii iretoryki?

Niech przestrzega gramatyki ten, kto nie potrafi myśleć o tym, co czuje. Niech posługuje się nią ten,kto umie rozkazywać własnej ekspresji. Podobno Zygmunt Luksemburski, król Rzymu, popełniwszyw publicznej mowie błąd gramatyczny, odparł temu, kto mu go wytknął: „Jestem królem Rzymu i sto-ję ponad gramatyką”. I przeszedł do historii jako Zygmunt „Super-Grammaticam”. Cudowny symbol!Każdy człowiek, który potrafi powiedzieć to, co chce powiedzieć, jest na swój sposób królem Rzy-mu. Tytuł nie jest zły, a ten, kto go nosi, jest się.

85Przyglądając się obfitej łub przynajmniej owocującej obszernymi i kompletnymi pracami działal-

ności literackiej niezliczonych osób, które znam lub o których wiem, czuję niejasną zazdrość, wzgar-dliwy podziw, bezładną mieszaninę mieszanych uczuć.

Robienie czegoś pełnego, całościowego, czy jest dobre, czy złe – a jeżeli nigdy nie jest całkowiciedobre, to często nie jest całkowicie złe – wywołuje u mnie może więcej zazdrości niż jakiegokol-wiek innego uczucia. Zazdrość jest jak dziecko; jest niedoskonała jak każdy ludzki twór, ale jest na-sza, tak jak nasze są dzieci.

I ja, którego samokrytyczny zmysł pozwala dostrzegać wyłącznie defekty i wady, ja, który ośmie-lam się zapisywać jedynie ślady, fragmenty, wyjątki z nieistniejącego, ja sam, w tej skali mikro, wktórej piszę, również jestem niedoskonały.

Właściwsze byłyby więc albo kompletne dzieło, nawet złe – bo w każdym razie byłoby to jakieśdzieło – albo brak słów, całkowite milczenie duszy, która uznaje swoją niezdolność do działania.

86Zastanawiam się, czy wszystko w życiu nie jest pewną degeneracją. Czy bycie nie jest pewnym

przybliżeniem – jakąś wigilią lub jakimiś przedmieściami.Tak jak chrześcijaństwo było jedynie bękarcią degeneracją zwulgaryzowanego neoplatonizmu, ro-

manizacją hellenizmu poprzez judaizm, tak samo nasza epoka, starcza i rakowata, jest zwielokrotnio-nym wypaczeniem wszystkich wielkich celów, zbieżnych lub przeciwstawnych, i to z ich bankructwawyłonił się szereg negacji, w których się utwierdzamy.

Żyjemy podczas przerwy w koncercie.

Jednak co ja na tym czwartym piętrze mam wspólnego z tymi wszystkimi socjologiami? Wszystkoto jest dla mnie snem, tak jak księżniczki Babilonii, a zajmowanie się ludzkością jest czymś komplet-nie jałowym – to archeologia teraźniejszości.

Zginę we mgle, obcy wobec świata, ludzka wyspa oderwana od snu o morzu, statek dryfujący bezcelu po powierzchni wszystkiego.

87Metafizyka wydawała mi się zawsze przedłużoną formą ukrytego szaleństwa. Gdybyśmy znali

prawdę, widzielibyśmy ją; cała reszta to system i obrzeża. Do myślenia wystarczy nam niepojętośćwszechświata; chcieć go zrozumieć, to być mniej niż człowiekiem, bo być człowiekiem znaczy wie-dzieć, że się nie rozumie.

Podają mi wiarę jak zamkniętą paczkę na nieznanej tacy. Chcą, żebym tę paczkę przyjął, ale jej nieotwierał. Podają mi naukę jak nóż na talerzu, żebym mógł przeciąć strony książki, w której nie ma li-ter. Podają mi zwątpienie jak kurz na dnie pudełka – tylko po co mi podają pudełko, skoro nie ma wnim nic oprócz kurzu?

Ponieważ nie wiem, piszę – i stosuję obce, wielkie terminy Prawdy zgodnie z wymogami uczucia.Jeżeli uczucie jest przejrzyste i fatalne, mówię naturalnie o Bogach i w ten sposób plasuję uczucie wświadomości różnorodnych światów. Jeżeli uczucie jest głębokie, mówię naturalnie o Bogu i w tensposób wbudowuję uczucie w świadomość jedności. Jeżeli uczucie jest myślą, mówię naturalnie oPrzeznaczeniu i w ten sposób opieram uczucie o ścianę.

Czasami sam rytm zdania wymaga Boga, a nie Bogów; innym razem mogą się narzucić trzy sylabyBo-go-wie i odmienię werbalnie wszechświat. Jeszcze innym razem zaważy konieczność rymu we-wnętrznego, przesunięcia akcentu lub zagrania na uczuciach – i czasem stosowny będzie politeizm, aczasem monoteizm. Bogowie to funkcja stylu.

88Gdzie jest Bóg, nawet jeśli nie istnieje? Chcę modlić się i szlochać, kajać się za zbrodnie, których

nie popełniłem, cieszyć się z przebaczenia jak z pieszczoty słodszej niż pieszczota matki.Łono, na którym można płakać, ale łono ogromne, pozbawione formy, przepastne jak letnia noc, a

równocześnie bliskie, gorące, kobiece, przy jakimś kominku… Móc na nim opłakiwać rzeczy nie dopomyślenia, nawet nie wiem jakie błędy, tkliwość tego, co nie istnieje, straszne zwątpienia w niewiem jaką przyszłość…

Ponowne dzieciństwo, ponownie stara niania i maleńkie łóżko, do którego bym się kładł przy nie-zwykłych opowieściach kołyszących do snu – ledwo słuchanych, z coraz bardziej obojętną uwagą –opowieściach, które przeczesywały młode włosy, jasne jak pszenica… A wszystko to bardzo wiel-kie, absolutnie wieczne, definitywne, w wyjątkowym boskim wymiarze, w smutnej i sennej głębiostatecznej Rzeczywistości…

Łono albo kołyska, albo gorące ramię wokół mojej szyi… Głos śpiewający cicho, tak jakbychciał, abym się rozpłakał… Trzaski płomienia w kominku… Upał w zimie… Miękkie zaginięciemojej świadomości… A potem bezdźwięczny, spokojny sen pośród ogromnej przestrzeni, jak księżyckrążący wśród gwiazd.

Kiedy odkładam na bok wszystkie sztuczki i ustawiam w kącie moje zabawki, słowa, obrazy i zda-nia, z troskliwością tak czułą, że chciałbym je całować, staję się taki mały i niegroźny, taki samotnyw pokoju tak wielkim i tak smutnym, tak do głębi smutnym…

Ostatecznie kim jestem, kiedy się nie bawię? Biedną sierotą porzuconą na ulicy odczuć, dygocącą zzimna na rogach Rzeczywistości, zmuszoną do spania na schodach Smutku i do jedzenia chleba rzuca-nego przez Fantazję. Jeśli chodzi o mojego ojca, znam tylko jego imię; podobno nazywa się Bóg, aleimię nic mi nie mówi. Czasami w nocy, kiedy się czuję samotny, wzywam go i płaczę, i wyobrażamgo sobie jako kogoś, kogo mógłbym kochać… Ale potem wydaje mi się, że go nie znam, że może jest

inny, że może nigdy nie był ojcem mojej duszy…Kiedy to wszystko się skończy, te ulice, po których wlokę swoją nędzę, te schody, na których kulę

się z zimna i czuję, jak dłonie nocy przenikają przez moje łachmany? Gdyby tak któregoś dnia Bóg ze-chciał mnie odszukać, gdyby zabrał mnie do swojego domu i dał mi ciepło i uczucie… Czasem myślęo tym i płaczę z radości tylko dlatego, że mogę o tym myśleć… Ale wiatr niesie się po ulicy i liściespadają na chodnik… Unoszę oczy i widzę gwiazdy, które nie mają żadnego znaczenia… I z tegowszystkiego zostaję tylko ja, biedne porzucone dziecko, którego nie chciała adoptować Miłość i któ-rego żadna Przyjaźń nie chciała mieć za towarzysza zabaw.

Czuję niepojęty chłód; jestem taki wyczerpany w moim opuszczeniu. Odszukaj, Wietrze, moją Mat-kę. Unieś mnie Nocą do domu, którego nie poznałem. Oddaj mi moją nianię, bezmierna Ciszo, i mojąkołyskę, i piosenkę, przy której zasypiałem.

89Jedyna postawa godna człowieka wyższego to uporczywe trwanie przy jakiejś czynności, którą

uważa za bezużyteczną, kultywowanie jakiejś dyscypliny, która jest dla niego ewidentnie jałowa,oraz niezmienne stosowanie takich zasad filozoficznego i metafizycznego myślenia, których skutecz-ność jest bezsprzecznie zerowa.

90Uznanie rzeczywistości za formę złudzenia i złudzenia za formę rzeczywistości jest jednakowo nie-

zbędne i jednakowo bezużyteczne. Życie kontemplacyjne, aby w ogóle istniało, musi postrzegaćobiektywne zdarzenia jako rozproszone przesłanki pewnej nieosiągalnej konkluzji; jednak równocze-śnie musi postrzegać ewentualności marzenia jako w pewien sposób godne uwagi – uwagi, która de-cyduje o tym, że kontemplujemy.

Wszystko, zależnie od punktu widzenia, jest fenomenem lub zawadą, wszystkim lub niczym, drogąlub kłopotem. Postrzegać to za każdym razem inaczej znaczy odnawiać to, zwielokrotniać dla samejtej rzeczy. Dlatego człowiek o kontemplacyjnej naturze może nigdy nie opuszczać swojej wioski, amimo to będzie miał we władaniu cały wszechświat. W celi lub na pustyni mieści się nieskończo-ność. Na kamieniu śpi się kosmicznie.

Istnieją jednak takie medytacje – a zdarzają się one wszystkim, którzy medytują – kiedy wszystkojest zużyte, stare, już oglądane, nawet jeśli jeszcze się nie ukazało. Bo bez względu na to, jak długobyśmy nad czymś medytowali i przetwarzali to poprzez medytację, nigdy tego nie przetworzymy wcoś, co nie będzie jedynie substancją medytacji. Opanowuje nas wtedy żądza życia, poznania bezudziału Poznania, medytacji samymi zmysłami lub myślenia w sposób namacalny i wrażliwy, we-wnątrz przedmiotu rozmyślań, jakbyśmy byli wodą, a przedmiot gąbką. Wtedy i my przeżywamy swo-ją noc, a zmęczenie wszystkimi emocjami, już i tak głębokimi, pogłębia się dodatkowo przez to, że sąjeszcze emocje myśli. Jednak jest to noc bez odpoczynku, bez księżyca, bez gwiazd, noc, w którejwszystko jest na opak – nieskończoność staje się wewnętrzna i stłoczona, dzień jest czarną podszew-ką nieznanego stroju.

Lepiej, naprawdę lepiej być ciągle ludzkim ślimakiem, który kocha i nie pojmuje, pijawką, któranie wie, że jest obrzydliwa. Niewiedza jako życie! Odczuwanie jako zapomnienie! Ile epizodów za-traconych w białozielonej pianie za niknącymi okrętami jak zimna flegma z wysokiego steru, który za-stępuje nos pod oczami starych kabin!

91Krótkie spojrzenie na wiejski krajobraz, rzucone zza muru na przedmieściach, wyzwala mnie peł-

niej, niż cała podróż wyzwoliłaby kogoś innego. Każdy punkt widzenia to wierzchołek odwróconejpiramidy, której podstawa jest nieokreślona.

Kiedyś irytowały mnie rzeczy, które dziś wywołują mój uśmiech. Jedną z tych rzeczy, przypomina-jącą mi o sobie niemal codziennie, jest upór, z jakim przeciętni ludzie, pogrążeni w codzienności,uśmiechają się do poetów i artystów. Nie zawsze – jak sądzą gazetowi myśliciele – z wyrazem wyż-szości. Często z czułością. Jednak zawsze robią to jak ktoś, kto rozczula się nad dzieckiem, ktoś,komu obca jest pewność i dokładność życia.

Kiedyś mnie to irytowało, bo przypuszczałem jak wszyscy naiwni – a ja byłem naiwny – że tenuśmiech poświęcany trudom marzenia i ekspresji emanował z wewnętrznego poczucia wyższości. Ato tylko ledwo słyszalny trzask różnicy. I jeśli dawniej uważałem ten uśmiech za obrazę, bo widzia-łem w nim okazywanie wyższości, dzisiaj uważam go za nieświadome zwątpienie: tak jak dorośli ob-serwują często u dzieci bystrość, która dla dorosłych jest nieosiągalna, tak samo obserwują w nas –tych, którzy marzą i wypowiadają się – coś odmiennego, co budzi ich nieufność jako obce. Lubię za-kładać, że najinteligentniejsi z nich wyczuwają często naszą wyższość, a wtedy uśmiechają się z wyż-szością, aby ukryć fakt, że ją wyczuli.

Jednak nasza wyższość nie jest wyższością, jaką przypisuje sobie tylu marzycieli. Marzyciel niejest lepszy od człowieka czynu dlatego, że marzenie jest lepsze od rzeczywistości. Wyższość marzy-ciela polega na tym, że marzenie jest o wiele praktyczniejsze od życia, jak również na tym, że marzy-ciel czerpie z życia przyjemność znacznie większą i znacznie bardziej urozmaiconą niż człowiek czy-nu. Ujmując rzecz ściślej i bardziej bezpośrednio, to właśnie marzyciel jest człowiekiem czynu.

Zważywszy, że życie jest przede wszystkim stanem umysłu, a wszystko, co robimy lub myślimy,jest dla nas wartościowe o tyle, o ile tak nam się wydaje, waloryzacja zależy od nas. Marzyciel emi-tuje banknoty i banknoty te krążą po mieście jego ducha w taki sam sposób, jak to się dzieje w świe-cie rzeczywistym. Co mnie to obchodzi, że nigdy nie zdołam wymienić banknotu z mojej duszy na zło-to, skoro w sztucznej alchemii życia nigdy nie używa się złota? Po nas wszystkich nastąpi potop; aledopiero po nas wszystkich. Lepsi i szczęśliwsi ci, którzy, odkrywszy fikcyjność wszystkiego, pisząpowieść, zanim ktoś ją napisze dla nich, i jak Machiavelli wdziewają dworski strój, aby tworzyć wtajemnicy.

92(our childhood’s playing with cotton reels, etc.)Nigdy nie zajmowałem się niczym innym niż marzeniem. Było to – i tylko to – sensem mojego ży-

cia. Moim jedynym prawdziwym zajęciem było wyłącznie moje życie wewnętrzne. Największe bo-lączki mojej egzystencji bladły, kiedy otwierałem okno na ulicę snu i zapominałem się w wizji jegoruchu.

Nigdy nie starałem się być kimś innym niż tylko marzycielem. Nigdy nie poświęcałem uwagi tym,którzy mi opowiadali o życiu. Zawsze należałem do tego, co było gdzie indziej niż ja, i do tego, czymnigdy nie mogłem być. Wszystko, co nie jest moje, łącznie z rzeczami najbardziej przyziemnymi, za-wsze było dla mnie poezją. Poza niczym, nic nie było obiektem mojej miłości. Nigdy nie pragnąłemniczego innego niż to, czego nawet nie byłem w stanie sobie wyobrazić. Zawsze prosiłem życie tylkoo to, aby mijało tak, żebym go nie odczuwał. Od miłości wymagałem tylko tego, aby nigdy nie stałasię czymś więcej niż odległym marzeniem. W moich prywatnych, wewnętrznych pejzażach, z którychwszystkie były nierzeczywiste, zawsze pociągało mnie to, co odległe, a rozpływające się akwedukty– niemal niedostrzegalne w moich śnionych pejzażach – miały słodycz snu w odniesieniu do innychelementów pejzażu, słodycz, która sprawiała, że mogłem je kochać.

Moja mania tworzenia fałszywego świata nadal mi towarzyszy i opuści mnie dopiero z chwilą mo-jej śmierci. Dziś w moich szufladach nie ustawiam w szeregu szpulek z nićmi ani figur szachowych –z wystającym przez przypadek koniem lub gońcem – ale żałuję, że tego nie robię; i ustawiam w mojejwyobraźni – z upodobaniem kogoś, kto grzeje się zimą przy kominku – niezmienne i żywe figury, któ-re zamieszkują moje życie wewnętrzne. Mam w sobie świat przyjaciół obdarzonych własnym życiem,rzeczywistym, określonym i niedoskonałym.

Jedni zmagają się z kłopotami, inni wiodą życie dekadenckie, barwne i nędzne. Są tam też komi-wojażerowie. (Możliwość marzenia o tym, że jestem komiwojażerem, była zawsze jedną z moichwielkich ambicji – niestety, niezaspokojoną!). Inni zamieszkują wioski i letnie domki w granicachPortugalii mojego wnętrza; przyjeżdżają do miasta, gdzie przypadkiem ich spotykam i rozpoznaję,otwierając z radością ramiona… A kiedy o tym marzę, przechadzając się po moim pokoju, mówiącgłośno, gestykulując… kiedy o tym marzę i widzę moje spotkanie z nimi, cały się weselę i spełniam; ipodskakuję, lśnią mi oczy, rozpościeram ramiona i odczuwam czyste, niezrównane szczęście.

Ach, nie ma tęsknoty bardziej bolesnej niż tęsknota za tym, czego nigdy nie było! Nawet to, co czu-ję, myśląc o mojej przeszłości w czasie rzeczywistym, płacząc nad zwłokami mojego minionegodzieciństwa, nie dorównuje bolesnej i roztrzęsionej gorączce, z jaką opłakuję nierzeczywistość nędz-nych postaci z moich snów, nawet tych drugorzędnych, o których pamiętam, że spotkałem je tylko raz,przypadkiem, w moim nibyżyciu, skręcając za rogiem mojej fantazji, wychodząc z bramy na ulicę,która biegła na przestrzał marzenia.

Wściekłość, że moja tęsknota nie jest nigdy w stanie ponownie tego wszystkiego ożywić i ukazać,jest jak płaczliwa skarga na Boga, który stworzył niemożliwości, kiedy myślę o tym, że moi przyja-ciele ze snu, z którymi dzieliłem tyle szczegółów zmyślonego życia, z którymi odbyłem tyle natchnio-nych rozmów w zmyślonych kawiarniach, nie należeli w istocie do żadnej przestrzeni, w jakiej mo-gliby istnieć w sposób rzeczywisty, niezależny od mojej wiedzy o nich!

Och, martwa przeszłość, którą za sobą ciągnę i która łączyła się tylko ze mną! Kwiaty z ogroduwiejskiego domku, który istniał tylko we mnie! Warzywniki, sady, sosnowe zagajniki posiadłości,która istniała tylko w moim śnie! Moje zmyślone wczasy, moje przechadzki po polach, które nigdynie istniały! Drzewa przy drodze, skróty, kamienie, mijani wieśniacy… Tego wszystko, co nigdy niewykroczyło poza marzenie, strzeże moja pamięć, gdzie to zadaje ból, a ja, który spędziłem długie go-dziny na tych marzeniach, spędzam potem długie godziny na wspominaniu ich; i to jest moja prawdzi-wa tęsknota, przeszłość, którą opłakuję, martwe prawdziwe życie, które składam uroczyście do gro-bu.

Są też pejzaże i istnienia, które nie były całkowicie wewnętrzne. Niektóre obrazy bez wielkich am-bicji artystycznych, niektóre oleodruki, które wisiały na ścianach i z którymi wielokrotnie obcowa-łem, stają się rzeczywistością w moim wnętrzu. Tutaj wrażenie było inne, bardziej bolesne i smutne.Paliło mnie do żywego, że nie mogę się w nich znaleźć, bez względu na to, czy były rzeczywiste czynie; że nie jestem choćby tą zbędną postacią namalowaną na skraju lasu w świetle księżyca, którą wi-działem na małym sztychu w pokoju, gdzie sypiałem, nie będąc już dzieckiem! Że nie mogę myśleć otym, jak stałem tam w ukryciu na brzegu rzeki, w tym wiecznym, choć kiepsko naszkicowanym świe-tle księżyca, patrząc, jak człowiek w łódce przepływa pod nachylająca się wierzbą! Tutaj bezsilnośćmarzenia bolała mnie do głębi. Moja tęsknota miała inny charakter. Moja rozpacz wykonywała innegesty. Torturująca mnie niemożliwość należała do innej kategorii niepokoju. Ach, że też to wszystkonie ma znaczenia w Bogu, realizacji zgodnej z duchem naszych pragnień, nie wiem gdzie, w czasiepionowym, tożsamym z kierunkiem moich tęsknot i moich rojeń! Że też nie mogę spotkać przyjaciół,

których wyśniłem, przejść się po ulicach, które stworzyłem, obudzić się wśród wrzawy kur i kogutówi porannej krzątaniny wiejskiego domu, w którym założyłem, że przebywam… I wszystko to jeszczedoskonalej urządzone przez Boga, ułożone w porządku idealnym do istnienia, dokładnie w takiej for-mie, aby mogło należeć do mnie; takiej, której nawet moje marzenia nie osiągają z braku pewnegowymiaru wewnętrznej przestrzeni, podtrzymującej te nędzne rzeczywistości.

Unoszę głowę znad kartki, na której piszę… Jest jeszcze wcześnie. Minęło dopiero południe, jestniedziela. Udręka życia – choroba bycia świadomym – pojawia się wraz z moim ciałem i budzi wemnie niepokój. Że też nie ma wysp dla znękanych, sędziwych alej dla odosobnionych w marzeniu,alej niedostępnych dla innych! Musieć żyć i działać, jakkolwiek znikome by to działanie było, musiećocierać się o to, że w życiu są też inni ludzie, tak samo rzeczywiści! Musieć być tutaj i to pisać, bodusza tego wymaga, a przy tym nie móc sobie tego nawet wymarzyć, wyrazić bez słów ani świado-mości, poprzez konstrukcję samego siebie z muzyki i zarysów, dzięki czemu łzy napłynęłyby mi dooczu tylko dlatego, że wówczas czułbym, że się wyrażam; i sunąłbym jak zaklęta rzeka, spływającapowolnymi uskokami mnie samego, zbliżając się coraz bardziej do tego, co nieświadome i Odległe,bez żadnego celu poza Bogiem.

93Dla mnie intensywność odczuć była zawsze mniejsza niż intensywność świadomości odczuć.

Świadomość, że cierpię, zawsze sprawiała mi większe cierpienie niż to, co mi sprawiało cierpienie.Życie moich uczuć przeprowadziło się już w dzieciństwie do domu myśli i właśnie tam najgłębiej

przeżywałem uczuciowe doznania życia.A ponieważ myśl, przyjmując w gościnę uczucie, staje się bardziej wymagająca niż ono, w efekcie

reżim świadomości, w którym zacząłem przeżywać to, co czułem, kazał mi czuć w sposób bardziejcodzienny, naskórkowy, łaskotliwy.

Myśląc, uczyniłem z siebie echo i otchłań. Eksplorując siebie, zwielokrotniłem się. Najdrobniejszyepizod – drgnienie światła, wirujący upadek uschniętego liścia, pożółkły płatek odrywający się odinnych, głos za ścianą i kroki tego, który mówi, przemieszane z krokami tego, który niewątpliwie słu-cha, półotwarta brama starego gospodarstwa, dziedziniec ukazujący półkolisty pejzaż domów stło-czonych w świetle księżyca – wszystkie te rzeczy, nienależące do mnie, skuwają moją zmysłową kon-templację łańcuchem rezonansu i tęsknoty. W każdym z tych odczuć jestem inny, odnawiam się bole-śnie w każdym nieokreślonym wrażeniu.

Żyję z wrażeń, które do mnie nie należą – ja, rozrzutnik wyrzeczeń, ktoś inny ode mnie, pozostającynieodmiennie mną samym.

94Żyć znaczy być innym. Nawet odczuwanie jest niemożliwe, jeśli ktoś czuje dzisiaj to, co czuł

wczoraj, bo czuć dzisiaj to samo, co wczoraj, nie znaczy czuć – to przypominać sobie dzisiaj, co czu-ło się wczoraj; być żywym trupem tego, co wczoraj było straconym życiem.

Wymazywać z obrazu wszystko z dnia na dzień, być nowym z każdym kolejnym świtem, w nie-ustannie przywracanym dziewictwie uczucia – tym i tylko tym warto być i tylko to mieć, aby być lubmieć to, czym niedoskonale jesteśmy.

Ten świt to pierwszy świt świata. Nigdy ten żółciejący w ciepłą biel róż nie rozlewał się tak na za-chodniej stronie miejskiego skupiska, zwracającego twarz pełną oszklonych oczu ku ciszy rodzącegosię światła. Nigdy nie było tej godziny ani tego światła, ani takiego mnie. To, co będzie jutro, będzie

czymś innym, a to, co zobaczę, widziane będzie przez oczy przekształcone, pełne nowego spojrzenia.Wysokie miejskie wzniesienia! Dostojne architektury, strzeżone i wywyższane przez strome zbo-

cza, uskoki piętrzących się nieregularnie budynków, które światło przeplata cieniem i złoceniami –jesteście dzisiaj, jesteście mną, ponieważ was widzę, jesteście tym, czym jutro […] i kocham waszza pokładowej bariery, jakby mijały się dwa statki, a ich mijanie budziło nieznane tęsknoty.

95Przeżyłem niepojęte godziny, ciągi pozbawionych związku chwil, idąc nocą nad samotny brzeg mo-

rza. Wszystkie myśli, które sprawiły, że ludzie żyli, wszystkie uczucia, które w ludziach obumarły,przepływały przez mój umysł jak mroczne streszczenie historii, w tej zmierzającej na plażę medyta-cji.

Cierpiałem w sobie, ze sobą, z powodu aspiracji z wszystkich epok i kroczyły wraz ze mną ku sły-szalnemu wybrzeżu niepokoje wszystkich czasów. To, co ludzie chcieli zrobić, ale nie zrobili, co za-bili, robiąc to, to, czym dusze były, choć nikt o tym nie wiedział – z tego wszystkiego uformowała sięwrażliwa dusza, z którą udałem się nocą nad morski brzeg. I to, co dziwi w sobie kochanków, cożona ukrywa przed mężem, co matka myśli o synu, którego nie ma, co ma swoją formę tylko w uśmie-chu lub ewentualności – wszystko to poszło razem ze mną na plażę i razem ze mną wróciło, a falerozbujały potężnie swój akompaniament, który sprawił, że wszystko to śniłem.

Jesteśmy, kim nie jesteśmy, a życie jest krótkie i smutne. Dźwięk fal pośród nocy to dźwięk nocy; ailu go słyszało we własnej duszy niczym nieustającą nadzieję, która rozbija się w mroku z głuchymgrzmotem nieprzebranej piany! Ile łez wypłakali ci, którzy dostali, co chcieli, ile łez stracili ci, któ-rym się powiodło! I wszystko to podczas mojej przechadzki nad morze było dla mnie sekretem nocy ipoufnością otchłani. Ilu nas jest! Ilu z nas się oszukuje! Jakie morza w nas szumią podczas nocy na-szego bycia, rozbijając się o brzegi, które czujemy, zalewani przez emocje! To, co się zagubiło, to,czego należało pragnąć, to, co się dostało i spełniło przez pomyłkę, co kochaliśmy i straciliśmy, a po-tem, pokochawszy to jako utracone, pojęliśmy, żeśmy tego nie kochali; wszystko, co wydawało namsię naszymi myślami, a było naszym uczuciem; wszystko, co było wspomnieniem, a co braliśmy zaemocję; i całe morze, grzmiące i zimne, nacierające z wielkiej otchłani nocy, aby z sykiem omiataćplażę podczas mojej nocnej przechadzki na plażę…

Czy ktoś w ogóle wie, co myśli lub czego pragnie? Kto wie, kim jest dla samego siebie? Ile rzeczysugeruje nam muzyka, sprawiając tym przyjemność, bo są to rzeczy niemożliwe? Ile rzeczy przypomi-na nam noc, każąc nam je opłakiwać, choć nigdy ich nie było? Jak oswobodzony głos spokoju, cią-gnący się w nieskończoną dal, skłębione fale eksplodują, zamierają, i na całej niewidzialnej plażydaje się słyszeć syk toczonej śliny.

Jak bardzo umieram, kiedy czuję za wszystko! Ile czuję, kiedy tak się błąkam, bezcielesny i ludzki,z sercem zamarłym jak plaża, a morze wszechrzeczy rozbija się głośno i drwiąco; i zastyga pośródnocy, w której żyjemy, podczas mojej wiecznej przechadzki nad morze!

96Widzę pejzaże wyśnione równie wyraźnie jak rzeczywiste. Kiedy pochylam się nad moimi snami,

pochylam się nad czymś. Kiedy widzę, jak mija życie, śnię o czymś.Ktoś o kimś powiedział, że postaci ze snów mają dla niego tę samą formę i wyrazistość co postaci

z życia. Jeżeli ktoś powiedziałby to samo o mnie, zrozumiałbym, ale bym tego nie zaakceptował. Po-staci ze snów nie są dla mnie identyczne z postaciami z życia. Są równoległe. Oba rodzaje życia – ży-cie fantazji i życie świata – mają swoją rzeczywistość, sobie właściwą i równorzędną; jednak inną.Tak jak rzeczy bliskie i rzeczy odległe. Postaci ze snu są dla mnie bliższe, jednak […]

97Prawdziwym mędrcem jest ten, kto nastraja się w taki sposób, aby zewnętrzne zdarzenia wpływały

nań w jak najmniejszym stopniu. W tym celu musi się opancerzyć, otaczając się taką rzeczywistością,która jest dla niego bliższa niż fakty, dzięki czemu fakty będą do niego docierać poprzez tę rzeczywi-stość – i do niej dostrojone.

98Obudziłem się dzisiaj bardzo wcześnie z chaotycznym zrywem i duszony przez niezrozumiałą nudę

wstałem od razu z łóżka. Nie spowodował tego żaden sen i nie mogła tego wywołać żadna rzeczywi-stość. To była nuda, skończona i absolutna, jednak w czymś zakorzeniona. W ciemnej głębi mojej du-szy niewidzialne siły toczyły bitwę, dla której moja istota była ubitą ziemią i cały drżałem od niepo-jętej walki. Wraz z przebudzeniem pojawiły się fizyczne mdłości całego życia. Przerażenie przymu-sem istnienia wstało z łóżka razem ze mną. Wszystko wydawało mi się puste i odniosłem chłodnewrażenie, że dla żadnego problemu nie ma rozwiązania.

Olbrzymie zdenerwowanie kazało mi się trząść przy wykonywaniu najdrobniejszych gestów. Ba-łem się, że zwariuję – nie od szaleństwa, lecz od samego otoczenia. Moje ciało było zdławionymkrzykiem. Serce biło mi tak, jakby przemawiało.

Wielkimi, nienaturalnymi krokami, którym na próżno próbowałem nadać inny charakter, przemie-rzałem boso niewielką przestrzeń pokoju oraz jałową przekątną pokoju wewnętrznego, który ma wrogu drzwi wychodzące na korytarz. Niezbornymi i niedokładnymi ruchami dotknąłem szczotek leżą-cych na komodzie, przesunąłem zeszyt i uderzyłem jeden raz rozkołysaną ręką w szorstkie żelazo nógangielskiego łóżka. Zapaliłem papierosa, wypaliłem go podświadomością i dopiero kiedy zauważy-łem, że popiół upadł na poduszkę – jak, jeżeli się nad nią nie nachylałem? – zrozumiałem, że jestemopętany lub stało się coś analogicznego z natury, jeśli nie z nazwy, i że moja normalna samoświado-mość została przecięta otchłanią.

Zapowiedź poranka, przekazaną przez nieznaczne, chłodne światło, które nadało blady, niebiesko-biały odcień odkrywającemu się horyzontowi, odebrałem jak wdzięczny pocałunek świata. Ponieważto światło, ten rzeczywisty dzień wyzwalają mnie, wyzwalają od nie wiem czego, podają mi ramięnieznanej starości, wyprawiają święto sztucznego dzieciństwa, umożliwiają żebraczy spoczynek mo-jej kipiącej wrażliwości.

Ach, cóż to za poranek, który budzi mnie do głupoty życia i do jego wielkiej czułości! Prawie pła-czę, widząc, jak rozjaśnia się przede mną i pode mną stara, wąska ulica; i kiedy kraty sklepu spożyw-czego na rogu ukazują już swój przybrudzony brąz w lekko przelewającym się świetle, moje serceznajduje w tej rzeczywistej bajce wytchnienie i zaczyna poznawać bezpieczeństwo nieodczuwaniasiebie.

Jakim ten żal jest porankiem! I jakie cienie odchodzą w dal? Jakie się pojawiły tajemnice? Żadne:to odgłos pierwszego tramwaju, jak zapałka, która ma rozjaśnić mroki duszy, oraz głośne kroki moje-go pierwszego przechodnia są tą konkretną rzeczywistością, która mówi mi przyjaźnie, abym taki niebył.

99Są chwile, kiedy wszystko męczy, także to, co zazwyczaj daje wytchnienie. To, co męczy, męczy

dlatego, że męczy. To, co daje wytchnienie – dlatego, że męczy pragnienie osiągnięcia tego. Istniejądepresje duszy głębsze niż wszelki lęk i wszelki ból; myślę, że znają je tylko ci, którzy wymykają sięludzkim bólom i lękom – i są na tyle dyplomatyczni wobec samych siebie, że unikają nawet znudze-nia. Nic więc dziwnego, że po tym, jak zredukowali się w ten sposób do istot opancerzonych przed

światem, na pewnym etapie samoświadomości cały pancerz zaczyna im nagle ciążyć, a życie staje sięlękiem na opak, utraconym bólem.

Przeżywam jedną z takich chwil i piszę te linijki jak ktoś, kto chce się upewnić, że przynajmniejżyje. Przez cały dzień, aż do teraz, pracowałem jakby przez sen, zapisując rachunki zgodnie z mecha-nizmem sennego marzenia, pisząc po mojej drętwocie. Przez cały dzień życie ciążyło moim oczom iskroniom – senność w oczach, ucisk na skronie, świadomość tego wszystkiego w żołądku; mdłości izniechęcenie.

Życie wydaje mi się metafizyczną pomyłką materii, przeoczeniem bezruchu. Nawet nie patrzę nadzień, aby sprawdzić, czy jest w nim coś, co mogłoby mnie oderwać od mojej osoby i co mogłoby –przez to, że bym to tutaj zapisał – uzupełnić pustą filiżankę mojego niechcenia siebie. Nawet nie pa-trzę na dzień i ignoruję pochylonymi plecami to, czy jest słońce, czy też brak słońca na subiektywniesmutnej ulicy, na opustoszałej ulicy, którą płynie ludzka wrzawa. Ignoruję wszystko i czuję ból wpiersiach. Przestałem pracować i nie zamierzam się stąd ruszać. Patrzę na brudnobiałą bibułę, któraprzyszpilona na rogach rozpościera się na pochylonym blacie sędziwego biurka. Przyglądam sięuważnie usianym na niej plamom skupienia i roztargnienia. Kilka moich podpisów do góry nogami iod tyłu. Kilka liczb tu i tam. Wzory niczego, dzieło mojej nieuwagi. Patrzę na to wszystko jak ciemnywieśniak z przejęciem kogoś, kto widzi coś zupełnie nowego, a cały mój mózg pozostaje w bezwła-dzie za ośrodkami mózgowymi, które odpowiadają za wizję.

Mam w sobie więcej senności, niż może się we mnie zmieścić. I niczego nie pragnę, niczego niewybieram, nie mam przed czym uciekać.

100Zawsze żyję w teraźniejszości. Przyszłości nie znam. Przeszłości już nie mam. Pierwsza nuży mnie

jako ewentualność wszystkiego, druga jako rzeczywistość niczego. Nie mam nadziei ani tęsknot. Zna-jąc to, co jest moim dotychczasowym życiem – tak często sprzecznym z moimi oczekiwaniami – czymogę się spodziewać po moim przyszłym życiu czegoś innego niż to, że będzie czymś, czego się niespodziewam, czego nie chcę, co mi się przydarza z zewnątrz, nawet jeśli z mojej woli? Także w prze-szłości nie mam niczego, co wspominałbym z jałowym pragnieniem powtórzenia. Zawsze byłem tyl-ko swoimi szczątkami, swoim symulakrami. Moja przeszłość jest wszystkim, czym nie zdołałem być.Nie tęsknię nawet za minionymi uczuciami: to, co się czuje, wymaga chwili; kiedy ta minie, stronazostaje przewrócona i historia ciągnie się dalej, ale tekst jest już inny.

Skąpy, mroczny cień miejskiego drzewa, lekki odgłos wody wpadającej do smutnego stawu, zieleńprzystrzyżonej trawy – park miejski tuż przed świtem – w tym momencie jesteście dla mnie całymwszechświatem, bo stanowicie pełną treść moich świadomych wrażeń. Nie chcę od życia niczegopoza tym, abym mógł czuć, jak się gubi w tych nieprzewidzianych wieczorach pośród głosów cu-dzych dzieci, które bawią się w parkach ogrodzonych melancholią okolicznych ulic i zwieńczonychponad wysokimi gałęziami drzew starym niebem, na którym gwiazdy zaczynają od nowa.

101Gdyby tak nasze życie było wiecznym staniem w oknie, gdybyśmy już tak zostali jak zastygła smuga

dymu, przeżywając bez końca tę samą chwilę zmierzchu wyostrzającego boleśnie stoki wzgórz…Gdybyśmy mogli tak zostać poza wiecznością! Gdybyśmy przynajmniej po tej stronie niemożliwegomogli trwać i zaniechać przy tym wszelkiej aktywności; a nasze zsiniałe wargi nie zgrzeszyłyby jużżadnymi słowami!

Patrzcie, jak się ściemnia!… Niewzruszony spokój wszystkiego przepełnia mnie wściekłością,czymś, co sprawia, że wdychane przeze mnie powietrze jest cierpkie. Boli mnie dusza… Powolnasmużka dymu unosi się i rozprasza w oddali… Wzburzone znudzenie każe mi przestać o tobie my-śleć…

Wszystko takie zbyteczne! My i świat, i tajemnica jednego i drugiego.

102Życie jest dla nas tym, za co je uważamy. W przypadku wieśniaka, dla którego własne pole jest

wszystkim, pole to imperium. W przypadku Cezara, dla którego własne imperium to jeszcze za mało,imperium to pole. Nędzarz ma imperium, a możny pole. Tak naprawę nie posiadamy nic poza naszymiwrażeniami; w końcu to na nich, a nie na tym, skąd się biorą, musimy opierać rzeczywistość naszegożycia.

To nie ma związku z niczym.

Wiele marzyłem. Zmęczony jestem tym, że marzyłem, ale nie jestem zmęczony marzeniem. Marze-niem nikt się nie męczy, bo marzyć to zapominać, a zapomnienie nie ciąży – to sen bez snów, podczasktórego jesteśmy przebudzeni. W marzeniach osiągnąłem wszystko. Też się przebudziłem, ale co ztego? Iloma byłem Cezarami! A wszyscy wielcy ludzie – jacy podli! Cezar, uratowany od śmierciprzez wspaniałomyślnego pirata, każe go potem odszukać, pojmać i ukrzyżować. Napoleon, pisząc naŚwiętej Helenie swój testament, zostawia w nim zapis dla zbrodniarza, który usiłował zamordowaćWellingtona. O wielkości, równa duchem zezowatej sąsiadce! O sławni ludzie wymarzeni przez ku-charkę z zaświatów! Iloma Cezarami byłem, a mimo to wciąż marzę, aby nimi być!

Iloma byłem Cezarami – ale nie tymi prawdziwymi. Kiedy marzyłem, byłem naprawdę cesarski – idlatego nie byłem niczym. Moje oddziały poniosły klęskę, ale klęska była papierowa i nikt nie zginął.Nie straciłem chorągwi. Nie dośniłem do sceny z oddziałami, w której chorągwie wychynęłyby zzarogu mojego marzenia. Iloma byłem Cezarami nawet tu, na Rua dos Douradores. I Cezarzy, którymibyłem, żyją jeszcze w mojej wyobraźni, ale Cezarzy, którzy istnieli, nie żyją, a Rua dos Douradores,czyli Rzeczywistość, nie może ich znać.

Rzucam puste pudełko po zapałkach w otchłań, jaką jest ulica za parapetem mojego okna bez bal-konu. Prostuję się na krześle i nasłuchuję. Spadając, pudełko wydaje wyraźny, jakby znaczącydźwięk, donosząc mi, że ulica jest pusta. I nie słychać żadnych innych dźwięków; poza odgłosami ca-łego miasta. Tak, poza odgłosami całej miejskiej niedzieli – tak licznymi, niezrozumiałymi i absolut-nie właściwymi.

Jak niewiele w święcie rzeczywistym daje podstawę najlepszym medytacjom. Wystarczy, że późnosię zjadło obiad, że skończyły się zapałki, że rzuciłem – osobiście – pudełko na ulicę, czując siękiepsko, bo jadłem o niewłaściwej porze; że niedziela jest powietrzną obietnicą brzydkiego zachodu,że nikogo nie ma na świecie, no i że cała metafizyka.

Ale iloma byłem Cezarami!

103

Pielęgnuję nienawiść do działania jak kwiat w cieplarni. Przechwalam się przed sobą moim od-szczepieństwem od życia.

104Żadna błyskotliwa idea nie może wejść w obieg bez nabrania pewnych cech głupoty. Myślenie

zbiorowe jest głupie, ponieważ jest zbiorowe; nic nie może przekroczyć granic zbiorowości, nie zo-stawiając na rogatkach – niczym podatku drogowego – większości ładunku inteligencji, który ze sobąwiezie.

W młodości jesteśmy podwójni: współistnieją w nas własna inteligencja, która może być wielka,oraz głupota naszego doświadczenia, które formuje drugą, podrzędną inteligencję. Dopiero w póź-niejszych latach następuje w nas ujednolicenie tych dwóch elementów. Dlatego poczynania młodościsą zazwyczaj chybione – nie z powodu niedoświadczenia, tylko przez rozdwojenie.

Dla wybitnie inteligentnego człowieka nie ma dzisiaj drogi innej niż droga abdykacji.

105ESTETYKA ABDYKACJIPrzystosować się znaczy ulec, a zwyciężyć znaczy przystosować się – czyli zostać zwyciężonym.

Dlatego każde zwycięstwo to prostactwo.Zwycięzcy tracą zawsze wszystkie zalety zniechęcenia stanem obecnym, które skłoniło ich do pod-

jęcia zwycięskiej walki. Są zadowoleni, a zadowolony może być tylko ktoś, kto się przystosowuje,ktoś pozbawiony charakteru zwycięzcy. Zwyciężają tylko ci, którzy nigdy niczego nie osiągają. Silnito tylko ci, którzy są wiecznie zniechęceni. Najlepszą, godną cesarskiej purpury rzeczą jest abdyka-cja. Najwyższe cesarstwo należy do Cesarza, który abdykuje z całego normalnego życia i ze współży-cia z innymi, bo wtedy troska o władzę przestaje przytłaczać go jak wagon diamentów.

106Czasami, kiedy unoszę zamroczoną głowę znad ksiąg, w których odnotowuję cudze rachunki i brak

własnego życia, czuję fizyczne mdłości, które mogłyby wynikać z tego, że długo siedziałem pochylo-ny, są to jednak mdłości wykraczające poza zakres liczb i rozczarowania. Życie zniechęca mnie jaknieskuteczny lek. I właśnie wtedy widzę wyraźnie, jak łatwe byłoby odrzucenie tego znudzenia, gdy-bym zwyczajnie miał dość siły, aby naprawdę chcieć je odrzucić.

Żyjemy poprzez działanie, czyli poprzez spełnianie woli. Tych z nas, którzy nie potrafią chcieć –czy są geniuszami, czy żebrakami – brata niemoc. Na co mi ogłaszać się geniuszem, skoro zawszekończę jako pomocnik księgowego? Kiedy Cesario Verde oświadczył lekarzowi, że nie jest panemVerde, urzędnikiem handlowym, lecz poetą Cesariem Verde, uciekł się do jednego z tych sloganówjałowej dumy, które zalatują stęchlizną próżności. To, czym biedaczyna zawsze był, to pan Verde,urzędnik handlowy. Poeta narodził się po jego śmierci, bo dopiero wtedy zaczęto doceniać poetę.

Działanie – oto prawdziwa inteligencja. Będę, kim zechcę. Ale muszę chcieć być tym kimś. Sukcesjest wtedy, kiedy się go osiąga, a nie wtedy, kiedy są warunki do jego osiągnięcia. Warunki, aby sta-nął pałac, spełnia każde rozległe pole, ale gdzie będzie stał ten pałac, jeżeli go tam nie zbudują?

Moja duma kamienowana przez ślepców i moje rozczarowanie deptane przez żebraków.

„Pragnę tylko marzyć o tobie”, mówią do kochanej kobiety w strofach, których jej nie wysyłają cizbyt nieśmiali, by jej cokolwiek powiedzieć. Owo „pragnę tylko marzyć o tobie” to wers z mojegostarego wiersza. Odnotowuję to wspomnienie z uśmiechem i nie komentuję nawet tego uśmiechu.

107Należę do tych, o których kobiety mówią, że ich kochają, a mimo to w razie spotkania nigdy nas nie

rozpoznają, a nawet gdyby rozpoznały, pozostalibyśmy nierozpoznani. Męczę się delikatnością swo-ich uczuć, poświęcając im wzgardliwą uwagę. Mam wszystkie cechy, za które podziwia się roman-tycznych poetów, odznaczam się nawet brakiem tych cech, który jest warunkiem bycia prawdziwympoetą romantycznym. Spotykam się opisanego (częściowo) w różnych powieściach jako protagonistęrozmaitych intryg, jednak istotą mojego życia, podobnie jak mojej duszy, jest nie być nigdy protagoni-stą.

Nie mam koncepcji własnej osoby, nawet takiej, która polega na braku koncepcji własnej osoby.Jestem koczownikiem w świadomości siebie. Stada mojego wewnętrznego bogactwa rozpierzchły siępodczas pierwszej warty.

Jedyna tragedia polega na tym, że nie możemy uważać się za postaci tragiczne. Zawsze wyraźniedostrzegałem moje współistnienie ze światem. Nigdy nie odczułem jednoznacznie, że brakuje miwspółistnienia z nim – dlatego nigdy nie byłem normalny.

Działać znaczy odpoczywać.

Wszystkie problemy są nierozwiązywalne. Istotą problemu jest brak rozwiązania. Próba ustaleniafaktu świadczy o tym, że fakt nie istnieje. Myśleć znaczy nie umieć istnieć.

Spędzam czasami całe godziny na Terreiro do Paço15, oddając się na brzegu rzeki jałowym rozmy-ślaniom. Moja niecierpliwość nieustannie chce mnie oderwać od tego spokoju, a mój bezwład każemi nieustannie w nim trwać. Wówczas w tej fizycznej apatii, która jest zmysłowa tylko w takim stop-niu, w jakim westchnienie wiatru przypomina ludzkie glosy, rozmyślam o wiecznym nienasyceniu mo-ich mglistych pragnień, o ciągłym rozchybotaniu moich niemożliwych żądz. Przede wszystkim cierpięz powodu skazy, jaką jest zdolność do cierpienia. Brakuje mi czegoś, czego wcale nie pragnę, i cier-pię, dlatego że to nie jest prawdziwe cierpienie.

Zarówno przystań, jak wieczór i mdlący zapach odpływu wkomponowują się w mój niepokój. Fu-jarki urojonych pasterzy nie są słodsze niż obecny brak fujarek, który mi o nich przypomina. Odległeidylle nad brzegami strumieni bolą mnie w tej wewnętrznie analogicznej chwili […]

15 Terreiro do Paço (plac Pałacowy) – wielki lizboński plac nad Tagiem, położony w miejscu, gdzie od XVI do XVIII wieku stał pa-łac królewski. Kiedy pałac uległ zniszczeniu podczas trzęsienia ziemi w 1755 roku, teren rozplanowano ponownie i przemianowano naPraça do Comércio (plac Handlowy).

108Życie można odczuwać jako mdłości w żołądku, istnienie własnej duszy jako dolegliwość mięśni.

Przygnębienie ducha, w swej ostrej postaci, wywołuje z oddali przypływy i odpływy w ciele i boliza pośrednictwem wysłanników.

Jestem świadomy siebie w dniu, kiedy ból bycia świadomym jest, jak mówi poeta16:

languidez, mareoy angustioso afán.16 José de Espronceda (1808-1842) – poeta hiszpański. Cytat (po hiszpańsku w oryginale, dosłownie: „apatią, mdłościami / i dręczą-

cym pragnieniem”) pochodzi z poematu El Estudiante de Salamanca.

109(storm)

Wokół panuje posiniała w swoim mroku cisza. Gdzieś w pobliżu, pośród nielicznych, przemykają-cych szybko wozów, swoim zwyczajem grzmi ciężarówka – śmieszne, mechaniczne echo rzeczywi-stych zdarzeń, następujących w pobliskiej strefie nieba.

Znowu bez uprzedzenia tryska, mrugając, magnetyczne światło. Serce bije krótkimi haustami. Ko-puła u góry roztrzaskuje się na wielkie odłamki. Ciężki całun ponurego deszczu wymusza odgłos zie-mi.

(kierownik Vasques) Jego zsiniała twarz ma odcień fałszywej i zdezorientowanej zieleni. Obser-wuję go, oddychając z trudem, z braterską świadomością, że też tak wyglądam.

110W okresie, kiedy wiele mi się śni, chodzę po ulicach z otwartymi oczyma, wciąż ze śladami snów i

wciąż przez nie ubezpieczany. I zdumiewa mnie mój automatyzm, dzięki któremu pozostaję nieznanydla innych. Dzieje się tak, ponieważ kroczę przez codzienne życie, nie puszczając dłoni astralnejniańki, a moje kroki po ulicy są zgodne i współbrzmiące z mrocznymi zamysłami wyobraźni snu. Idępo ulicy pewnie, nie zataczam się, odpowiadam przytomnie, istnieję.

Kiedy jednak następuje przerwa i nie muszę kontrolować swojego marszu, aby unikać kolizji z po-jazdami i pieszymi, kiedy nie muszę z nikim rozmawiać ani gnębić się tym, że trzeba wejść w następ-ne drzwi, rzucam się znowu na wody snu jak papierowa łódka i powracam do gasnącej iluzji, którakoi moją zmąconą świadomość poranka, rodzącego się pośród odgłosów wozów z warzywami.

I właśnie wtedy, pośród pełni życia, marzenie wyświetla swoje najlepsze filmy. Idę nierealną ulicąw Baixy, a rzeczywistość istnień, których nie ma, omotuje mi pieszczotliwie głowę białym łachma-nem fałszywych wspomnień. Jestem nawigatorem pośród nieznajomości siebie. Zwyciężyłem wszyst-ko tam, gdzie nigdy nie byłem. A ta senność, dzięki której idę, pochylony do przodu w tym marszu po-nad niemożliwością, jest jak świeży powiew wiatru.

Każdy ma swój alkohol. Dla mnie wystarczającym alkoholem jest to, że istnieję. Pijany odczuwa-niem zataczam się, stawiając przy tym pewne kroki. Jeżeli będzie już czas, udam się do biura, jakkażdy inny. Jeżeli to jeszcze nie będzie ta pora, pójdę nad rzekę, aby popatrzeć na nią, jak każdy inny.Jestem taki sam. A w tle tego wszystkiego – o, moje niebo – rozgwieżdżam się po kryjomu i mamswoją nieskończoność.

111Każdy współczesny człowiek, jeżeli jego postawa moralna nie jest postawą pigmeja, a pułap inte-

lektualny pułapem troglodyty, kocha – jeśli kocha – miłością romantyczną. Miłość romantyczna tokrańcowy produkt wielowiekowego wpływu chrześcijaństwa i zarówno pod względem treści, jak iformy rozwoju można ją scharakteryzować – komuś, kto jej nie pojmuje – jako szatę, strój, który fa-brykuje dusza lub wyobraźnia, aby ubrać w niego postaci, które się ewentualnie pojawią, a umysłuzna, że właśnie do nich ten strój pasuje.

Jednak żaden strój nie jest wieczny i trwa tylko tak długo, dopóki trwa, tak że wkrótce spod stwo-rzonego przez nas stroju-ideału, który niszczeje, wyłania się rzeczywiste ciało ludzkiej istoty, którą wniego odzialiśmy.

Tak więc miłość romantyczna jest drogą rozczarowania. Nie jest rozczarowaniem tylko wtedy, kie-dy rozczarowanie, akceptowane od samego początku, postanawia nieustannie odmieniać ideał, nie-ustannie tkać w szwalniach duszy nowe stroje, którymi odnawia się ciągle obraz ubieranej w nie po-staci.

112

Nigdy nikogo nie kochamy. Kochamy tylko nasze pojęcie o kimś. To nasze wyobrażenie – a w grun-cie rzeczy siebie samych – kochamy.

Potwierdza się to w każdym rodzaju miłości. W miłości seksualnej szukamy własnej przyjemnościza pośrednictwem drugiego ciała. W miłości innej niż seksualna szukamy własnej przyjemności zapośrednictwem własnego wyobrażenia. Onanista jest odpychający, ale uczciwie rzecz ujmując, to onjest idealnym, logicznym wzorem kochanka. Tylko on się nie maskuje i nie okłamuje.

Stosunki między jedną duszą a drugą, budowane poprzez coś tak niepewnego i rozbieżnego jak sło-wa i gesty, stanowią oszukańczo złożoną materię. Sam akt wzajemnego poznawania się obejmuje nie-znajomość drugiej osoby. Dwie osoby mówią „kocham cię” lub tak o sobie myślą i czują, a każda mana myśli inne pojęcie, inne życie, może nawet inny kolor lub zapach w tej abstrakcyjnej sumie wra-żeń, która stanowi o aktywności duszy.

Jestem dziś przytomny, jakbym nie istniał. Moja myśl jest przejrzysta jak szkielet, pozbawiona cie-lesnych ochłapów iluzorycznej ekspresji. A tych rozważań, które snuję i porzucam, nic nie zrodziło –w każdym razie nic, co by się mieściło na parterze mojej świadomości. Może ich źródłem był zawódmiłosny handlowca z mojej firmy, może jakieś zdanie z jednej z tych miłosnych historii, które pismaprzedrukowują z prasy zagranicznej, a może te czcze mdłości, które mi towarzyszą i których nie po-trafię wytłumaczyć fizjologią…

Scholiasta Wergiliusza się mylił. Przede wszystkim męczy nas rozumienie. Żyć znaczy nie myśleć.

113Dwa, trzy dni przypominające początek miłości…

Esteta ma z tego wszystkiego korzyść dzięki odbieranym wrażeniom. Posuwać się dalej znaczyłobywkraczać w dziedzinę, gdzie zaczyna się zazdrość, cierpienie i gorączka. W tym przedsionku emocjimieści się cała słodycz miłości pozbawionej głębi, a więc lekka satysfakcja, pusty aromat pożądania– a jeśli ginie w tym doniosłość miłości tragicznej, trzeba zauważyć, że dla estety tragedie może inte-resująco jest obserwować, ale przeżywać raczej niewygodnie. Kultywacja życia szkodzi właściwejkultywacji wyobraźni. Króluje ten, kto nie przebywa wśród pospólstwa.

Faktem jest, że byłbym niezwykle zadowolony, mogąc przekonać samego siebie, że ta teoria niejest tym, czym jest: pogmatwanym zgiełkiem, którym napełniam uszy mojej inteligencji, która w efek-cie prawie zapomina o tym, że w istocie nie ma niczego poza moją nieśmiałością, moją niezdatnościądo życia.

114ESTETYKA SZTUCZNOŚCIŻycie krępuje ekspresję życia. Gdybym przeżył wielką miłość, nigdy nie mógłbym o niej opowie-

dzieć.Sam nie wiem, czy ten ja, którego wam przedstawiam na tych pokrętnych stronach, naprawdę ist-

nieje, czy też jest jedynie fałszywym estetycznym pojęciem, które z siebie ukułem. Owszem, właśnietak jest. Żyję w estetycznym wymiarze jako ktoś inny. Wyrzeźbiłem moje życie jak posąg z surowcaobcego mojej istocie. Czasami się nie rozpoznaję, tak dalece wykroczyłem poza swoje granice i takdalece wykorzystałem – w czysto artystyczny sposób – moją samoświadomość. Kim jestem za tą nie-realnością? Nie wiem. Kimś muszę być. I jeśli unikam życia, działania, odczuwania, to – wierzcie mi– robię to dlatego, aby nie zakłócać zarysów mojej zmyślonej osobowości. Chcę być taki, jaki chcia-łem być i jaki nie jestem. Gdybym ustąpił, uległbym zagładzie. Chcę być dziełem sztuki, przynajmniejduszą, skoro nie mogę być ciałem. Dlatego wyciosałem się w spokoju i izolacji i umieściłem się w

cieplarni, z dala od chłodnych wiatrów i jasnego światła – tam moja sztuczność, absurdalny kwiat,rozwija swoje odosobnione piękno.

Myślę czasami, jak byłoby pięknie, gdybym mógł poprzez scalenie moich marzeń nadać ciągłośćżyciu, które składałoby się z pełnych, następujących kolejno dni, zaludnionych zmyślonymi postacia-mi, a ja przeżywałbym to fałszywe życie, czerpiąc z niego cierpienie i radość. Tam spotykałyby mnieniepowodzenia, tam doświadczałbym wielkiego szczęścia. I nic we mnie nie byłoby rzeczywiste –jednak wszystko miałoby własną, trzeźwą logikę, wszystko odbywałoby się w rytmie zmysłowegofałszu, wszystko działoby się w mieście zbudowanym z mojej duszy, gubiącej się gdzieś przy nad-morskiej stacji z zamarłym pociągiem, bardzo daleko wewnątrz mnie, bardzo daleko… I wszystkoprzejrzyste, nieuniknione jak zewnętrzne życie – lecz z pięknem Martwego Słońca.

115Tak urządzić życie, aby było dla innych tajemnicą, tak że jeśli ktoś nas lepiej pozna, będzie to zna-

czyło tylko tyle, że nas nie zna z mniejszej odległości niż inni. Tak właśnie ja ukształtowałem swojeżycie, robiąc to niemal nieświadomie; jednak włożyłem w to tyle instynktownej sztuki, że dla samegosiebie stałem się dość mętną i niezbyt czytelną figurą.

116Pisać to zapominać. Literatura to najprzyjemniejszy sposób ignorowania życia. Muzyka koi, sztuki

wizualne ożywiają, sztuki żywe (jak taniec i przedstawienia) zabawiają. Jednak ta pierwsza oddalasię od życia, przemieniając się w marzenie, podczas gdy dwie pozostałe mimo wszystko tkwią w ży-ciu – jedne dlatego, że posługują się formułami widzialnymi, a przez to żywotnymi, drugie dlatego, żekarmią się samym ludzkim życiem.

Przypadek literatury jest inny. Ta symuluje życie. Powieść przedstawia historię o tym, co nigdy niemiało miejsca, dramat to powieść bez narracji, zaś wiersz to ekspresja myśli lub uczuć w języku, któ-rym nikt się nie posługuje – w końcu nikt nie mówi wierszem.

117Większość ludzi cierpi na niemoc wypowiadania tego, co widzi i o czym myśli. Podobno nie ma

nic trudniejszego niż opisanie słowami spirali: trzeba ponoć wykonać w powietrzu nieuzbrojoną wpióro dłonią kolisty, wznoszący się miarowo ruch, w jakim ta abstrakcyjna figura sprężyny lub scho-dów ukazuje się naszym oczom. Jednak gdybyśmy pamiętali, że mówić znaczy odnawiać, zdefiniowa-libyśmy spiralę bez trudu: to koło, które sunie w górę, nigdy się nie zamykając. Wiem, że większośćludzi nie ośmieliłaby się sformułować takiej definicji. Ujmę to dokładniej: spirala to potencjalnekoło, które się rozwija i nigdy się nie urzeczywistnia. Ale nie, ta definicja jest wciąż abstrakcyjna.Posłużę się konkretem i wszystko będzie jasne: spirala to wąż bez węża, owinięty pionowo wokół ni-czego.

Cała literatura to wysiłek, mający na celu uczynienie życia rzeczywistym. Jak wszyscy wiedzą –nawet jeśli działają wbrew tej wiedzy – życie jest absolutnie nierzeczywiste w swojej bezpośredniejrzeczywistości; pola, miasta i idee to rzeczy całkowicie fałszywe, to dzieci naszego złożonego poj-mowania nas samych. Wszystkie wrażenia są nieprzekazywalne, chyba że je uczynimy literackimi.Dzieci postępują bardzo literacko, bo mówią to, co czują, a nie to, co komuś się wydaje, że powinnyczuć. Słyszałem kiedyś dziecko, które chcąc powiedzieć, że jest bliskie płaczu, nie powiedziało:„Chce mi się płakać”, tak jakby to ujął człowiek dorosły, czyli głupi, tylko: „Chce mi się łez”. I tozdanie, absolutnie literackie, do tego stopnia, że kojarzyłoby się z jakimś sławnym poetą, gdyby któ-ryś był w stanie je wymyślić, oddaje stanowczo palącą obecność łez, cisnących się pod powiekami,

świadomymi płynnej goryczy. „Chce mi się łez!”. To małe dziecko dobrze zdefiniowało swoją spira-lę.

Powiedzieć! Umieć powiedzieć! Umieć istnieć poprzez słowo pisane i obraz intelektualny! Tylkoto liczy się w życiu: reszta to mężczyźni i kobiety, domniemane miłości i sztuczna pycha, sztuczki tra-wienia i zapominania, ludzie mrowiący się jak robaki, gdy uniesie się kamień; mrowiący się podwielkim, abstrakcyjnym głazem niebieskiego nieba bez znaczenia.

118Co mi to szkodzi, że nikt nie czyta mojej twórczości? Piszę, aby się oderwać od życia, a publikuję

dlatego, że takie są zasady gry. Gdybym zgubił jutro wszystkie moje zapiski, żałowałbym, ale jestemprzekonany, że nie byłby to żal gwałtowny i wściekły, jakiego można by się spodziewać – w końcuprzepadłoby wraz z tym całe moje życie. Prawdopodobnie przypominałbym matkę, która straciłasyna, ale po paru miesiącach dochodzi do siebie. Wielka ziemia, która przygarnia góry, przygarnęłabyteż – może w mniej matczyny sposób – te papiery. Nic nie ma znaczenia i jestem przekonany, że byłktoś, kto przyglądał się życiu, tracąc już cierpliwość dla tego rozbudzonego dziecka i pragnąc bardzospokoju, który z pewnością zapanuje, kiedy dziecko pójdzie wreszcie spać.

119Zawsze, kiedy napotykałem w dzienniku Amiela wzmianki o tym, że publikował książki, odczuwa-

łem niesmak. Tutaj jego postać bankrutuje. Gdyby nie to – jaki byłby wielki!Dziennik Amiela zawsze mnie bolał – z mojego powodu. Kiedy dotarłem do miejsca, w którym pi-

sze, że Scherer17 opisał mu owoc umysłu jako „świadomość świadomości”, odczułem to jako bezpo-średnie odniesienie do własnej duszy.

17 Edmond Scherer (1815-1889) – francuski krytyk literacki, przyjaciel Amiela, autor przedmowy do jego wydanego pośmiertnieDziennika intymnego.

120Tę niejasną i niemal nieuchwytną złośliwość, która raduje każde ludzkie serce wobec cudzego

bólu i cudzej niewygody, ja stosuję wobec własnych bólów, odkształcam ją do tego stopnia, że kiedyczuję, iż jestem śmieszny albo małostkowy, cieszę się tym, tak jakbym był kimś obcym, wyposażonymw te cechy. Wskutek dziwnej i fantastycznej transformacji uczuć nie czuję tej złośliwej i arcyludzkiejradości wobec cudzego bólu i cudzej śmieszności. Kiedy to inni są w poniżających sytuacjach, nieczuję żalu, lecz estetyczny dyskomfort i pokrętną irytację. Dzieje się tak nie dlatego, że jestem dobry,lecz dlatego, że kiedy ktoś okazuje się śmieszny, to okazuje się taki nie tylko dla mnie, lecz także dlainnych – a mnie irytuje to, że ktoś może być śmieszny dla innych; boli mnie, że jakieś zwierzę ludz-kiego gatunku może śmiać się kosztem drugiego, kiedy nie ma prawa tego robić. To, że inni się śmiejąmoim kosztem, nie obchodzi mnie, bo odgradza mnie od otoczenia niezastąpiona, opancerzona pogar-da.

Otoczyłem najwyższymi z możliwych krat, straszniejszymi niż jakikolwiek mur, ogród mojego by-cia – w taki sposób, że widząc doskonale innych, równocześnie jak najdoskonalej ich wykluczam iutrzymuję nieustannie w roli innych.

Wynajdywanie sposobów na to, aby nie działać, zawsze było w moim życiu pilnym zadaniem.Nie podlegam państwu ani ludziom, stawiam opór własnym bezwładem. Państwo może chcieć ode

mnie wyłącznie jakiegoś działania. Dopóki nie działam, państwo nic ze mnie nie ma. Dzisiaj już niemorduje się obywateli, więc państwo może mnie najwyżej nękać; jeżeli to nastąpi, będę musiał jesz-cze bardziej opancerzyć mój umysł i zanurzyć się jeszcze głębiej w moje sny. Ale to nigdy nie nastą-

piło. Państwo nigdy mnie nie dręczyło. Myślę, że los mnie ustrzegł.

121Jak każda jednostka o niezwykle ruchliwym umyśle, darzę organiczną i nieodwołalną miłością sta-

łość. Nie cierpię życiowych zmian i nieznanych miejsc.

122Idea podróży przyprawia mnie o mdłości.Widziałem już wszystko, czego nigdy nie widziałem.Widziałem już wszystko, czego jeszcze nie widziałem.

Nuda doświadczania czegoś niezmiennie nowego, nuda odkrywania pod fałszywym zróżnicowa-niem idei i rzeczy odwiecznej identyczności wszystkiego, absolutnego podobieństwa między mecze-tem, świątynią i kościołem, równości chałupy i zamku, tego samego materialnego ciała, jakim jest wistocie ubrany król i nagi dzikus, wiekuistej zgodności życia z samym sobą, płynnej stagnacji tegowszystkiego, co przeżywam tylko w zmianie, na którą jest skazane.

Pejzaże to powtórzenia. Podczas zwykłej podróży pociągiem rozdzielam się jałowo i niespokojniemiędzy nieuwagę wobec pejzażu i nieuwagę wobec książki, która wciągnęłaby mnie, gdybym byłkimś innym. Życie wywołuje u mnie niejasne mdłości, a ruch je uwydatnia.

Nie ma nudy tylko w tych pejzażach, które nie istnieją, w książkach, których nigdy nie przeczytam.Życie to dla mnie senność, która nie opanowuje umysłu. Ten zachowuję wolny, abym mógł w nim po-zostać smutny.

Ach, niech podróżują ci, którzy nie istnieją! Dla kogoś, kto nie jest niczym, jak rzeka, płynący nurtmusi stanowić życie. Ale tym, którzy myślą i czują, tym, którzy są czujni, przeraźliwa histeria pocią-gów, samochodów i statków nie pozwala ani zasnąć, ani się obudzić.

Z każdej podróży, choćby najkrótszej, wracam jak ze snu pełnego majaczeń – z odrętwiałym zamę-tem w głowie, posklejanymi wrażeniami, pijany tym, co widziałem.

Brakuje mi zdrowia duszy, abym mógł odpoczywać. Abym mógł się poruszać, brakuje mi czegoś,co jest pomiędzy duszą i ciałem – to nie ruchy odmawiają mi posłuszeństwa, tylko pragnienie ich wy-konywania.

Wielokrotnie nachodziła mnie ochota, aby przepłynąć rzekę; te dziesięć minut z Terreiro do Paçodo Casilhas18. I prawie zawsze czułem jakby nieśmiałość wobec tych wszystkich ludzi, wobec siebiesamego i swojego zamiaru. Kilka razy odbyłem tę przejażdżkę i zawsze czułem się zgnębiony, zawszestawiałem stopę na lądzie dopiero wtedy, kiedy już wróciłem.

Kiedy odczuwa się wszystko zbyt mocno, Tag jest bezmiernym Atlantykiem, a Casilhas innym kon-tynentem lub nawet innym wszechświatem.

18 Casilhas – była wioska rybacka, jedna z kilku miejscowości po drugiej stronie Tagu, do których stale kursuje prom z centrum Li-zbony, umożliwiając podróż na południe kraju.

123Rezygnacja to wyzwolenie. Nie chcieć znaczy móc.Co takiego mogą mi dać Chiny, czego nie dała mi już własna dusza? A jeśli moja dusza nie może

mi tego dać, jak mi to dadzą Chiny, skoro to właśnie duszą zobaczę Chiny, jeśli się pojawią? Mógł-bym szukać na Wschodzie bogactwa, ale nie bogactwa duszy, bo bogactwem duszy jestem ja, a ja je-stem tam, gdzie jestem, ze Wschodem czy bez niego.

Rozumiem, że podróżuje ktoś niezdolny do odczuwania. Dlatego książki podróżnicze są tak ubogie

w wymiarze doświadczenia – ich wartość zależy tylko od wyobraźni tego, kto je pisze. A jeśli ten,kto je pisze, ma wyobraźnię, tak samo może nas oczarować drobiazgowym, rejestrującym fotograficz-nie nawet płatki kwiatów opisem pejzażu, który sobie wyobraził, jak z konieczności mniej drobiazgo-wym opisem pejzaży, które przypuszczał, że ogląda. Wszyscy jesteśmy krótkowidzami, nie jesteśmynimi tylko patrząc w swoje wnętrze. Tylko sen patrzy jasnym wzrokiem.

W istocie doświadczamy na ziemi tylko dwóch kategorii rzeczy – uniwersalnej i szczególnej. Opi-sywanie uniwersalnego to opisywanie tego, co wspólne dla każdej ludzkiej duszy i każdego ludzkie-go doświadczenia: szerokiego nieba z dniem i nocą, które następują dla niego i w nim; nurtu rzek,wszystkich z tą samą siostrzaną i chłodną wodą; oceanów, czyli bezmiernych i rozchybotanych gór,strzegących majestatu wysokości w tajemnicy głębi; pól, stacji, domów, twarzy, gestów, ubrań iuśmiechów; miłości, wojen, skończonych i nieskończonych bogów; bezkształtnej Nocy, matki począt-ku świata; Losu, tego intelektualnego potwora, który jest wszystkim… Opisując to lub jakąkolwiekinną uniwersalną rzecz, rozmawiam z duszą pierwotnym i boskim językiem, językiem Adama, którywszyscy rozumieją. Ale jakiego fragmentarycznego języka Wieży Babel musiałbym użyć, żeby opisaćwindę Santa Justa19, katedrę w Reims, spodnie żuawów, wymowę portugalskiego w prowincji Trás-os-Montes? Te rzeczy to przypadki powierzchni; można je poczuć nogami, ale nie wrażliwością. Wwindzie Santa Justa uniwersalna jest mechanika, czyniąca nasz świat wygodniejszym. W katedrze zReims prawdziwa jest nie katedra z Reims, tylko religijny majestat budynków poświęconych zgłębia-niu ludzkiej duszy. To, co jest wieczne w spodniach żuawów, to barwna fikcja stroju, ludzki język,tworzący pewną społeczną prostotę, która na swój sposób jest nową nagością. To, co jest uniwersal-ne w prowincjonalnej wymowie, to znajome brzmienie głosów żyjących spontanicznie ludzi, rozma-itość splecionych istnień, wielobarwna sukcesja obyczajów, różnorodność ludów.

Wieczni przechodnie, przemierzający samych siebie, nie ma dla nas innego pejzażu niż ten, którymsami jesteśmy. Niczego nie posiadamy, bo nie posiadamy nawet siebie. Niczego nie mamy, bo niczymnie jesteśmy. Jakie ręce wyciągnę i w stronę jakiego wszechświata? Wszechświat nie jest mój – janim jestem.

19 Winda Santa Justa (Elevador Santa Justa) – zbudowana w 1902 roku winda, pozwalająca przedostać się szybko z dolnej do górnejczęści Lizbony; dziś jedna z atrakcji turystycznych.

124(Chapter on Indifference or something like that)Każda dusza godna samej siebie pragnie żyć w Skrajności. Zadowalać się tym, co dają, to cecha

niewolników. Prosić o więcej to cecha dzieci. Zdobywać więcej to cecha szaleńców, bo każdy pod-bój jest […]

Życie w Skrajności oznacza przeżywanie życia aż do jego granic, są na to jednak trzy sposoby ikażdej wzniosłej duszy przysługuje wybór jednego z nich. Można przeżywać życie w skrajności dzię-ki skrajnemu zawładnięciu nim, dzięki ulissesowej podróży przez wszystkie życiowe doznania,wszystkie formy uzewnętrznionej energii. Jednak w całej historii świata niewielu znajdzie się takich,którzy zamknęli oczy pełne zmęczenia, będącego sumą wszystkich zmęczeń świata; takich, którzy po-siedli wszystko na wszystkie sposoby.

Niewielu potrafi zażądać z powodzeniem od życia tego, aby oddało im się duszą i ciałem, i nie byćo nie zazdrosnym dzięki pewności, że zdobyło się całą jego miłość. Jednak bez wątpienia takie musibyć pragnienie każdej wzniosłej i silnej duszy. Ale kiedy ta dusza przekona się, że to niemożliwe, żebrak jej sił do podboju wszystkich części Wszystkiego, ma przed sobą dwie inne drogi: drogę całko-witej rezygnacji, formalnego, kompletnego wyrzeczenia, które odsyła w sferę wrażliwości to, czego

nie można posiąść całkowicie w dziedzinie aktywności i energii (lepiej z wyższością nie działać wogóle, niż działać bezużytecznie, fragmentarycznie, niedostatecznie jak niezliczona, zbyteczna więk-szość jałowych ludzi), oraz drogę doskonałej równowagi, poszukiwanie Granicy Absolutnej Propor-cji, gdzie łaknienie Skrajności przemieszcza się ze sfery woli i emocji do Inteligencji, stając się wy-łącznie ambicją nie przeżywania całego życia, nie odczuwania całego życia, lecz uporządkowania ca-łego życia, spełnienia go w inteligentnej Harmonii i Koordynacji.

Żądza zrozumienia, która tylu wybitnym jednostkom zastępuje żądzę działania, należy do sferywrażliwości. Zastąpienie energii przez inteligencję, zerwanie więzi między wolą i emocją, odarte zinteresowności wszystkich gestów materialnego życia – to właśnie, jeśli zrealizowane z powodze-niem, warte jest więcej niż samo życie – tak trudne do posiadania w całości, tak smutne, gdy się jeposiada częściowo.

Argonauci mawiali20, że życie nie jest konieczne, konieczne jest żeglowanie. My, argonauci choro-bliwej wrażliwości, powiemy, że życie nie jest konieczne, konieczne jest odczuwanie.

20 Pessoa często używa stówa „argonauci” w odniesieniu do starożytnych żeglarzy w ogóle, a nie do drużyny Jazona. Przytoczoneprzez niego zdanie wypowiedział według Plutarcha Pompejusz Wielki, kiedy pomimo sztormu rozkazał wyruszyć swoim załadowanymzbożem okrętom z północnej Afryki do Rzymu.

125Twoje okręty, Panie, nie odbyły takiej podróży, jak moja myśl podczas klęski tej książki. Nie okrą-

żyły żadnego przylądka ani nie dostrzegły żadnych brzegów w oddali – dzięki śmiałości śmiałkówlub wyobraźni ochotników – równych przylądkom, które okrążyłem moją wyobraźnią, i brzegom, doktórych zawinął mój wysiłek.

Dzięki tobie, Panie, został odkryty Świat Rzeczywisty; dzięki mnie odkryty zostanie Świat Intelek-tualny.

Twoi argonauci zmagali się z potworami i lękami. Ja też podczas podróży mojej myśli spotykałemsię z potworami i lękami. Na drodze do abstrakcyjnej otchłani, leżącej w głębi wszechrzeczy, czekatrwoga, jakiej nie wyobrażają sobie ludzie tego świata, i lęki, których nie zna ludzkie doświadczenie;być może wychodzący w pospolite morze przylądek, za którym leży nieznane, jest bardziej ludzki niżabstrakcyjna ścieżka, wiodąca do próżni świata.

Twoi wysłannicy, oddaleni od swoich rodzinnych stron, banici bez szans na powrót do domu,wieczni wdowcy po łagodnym życiu, które nie ulega zmianie, dotarli w końcu, kiedy ty już umarłeś,do oceanicznego kresu Ziemi. Ujrzeli rzeczywiste nowe niebo i nowy ląd.

Ja, oddalony od drogi do siebie, ślepy na życie, które kocham, […], dotarłem w końcu do próżnegokresu rzeczy, do nieuchwytnej granicy istnień, do nieumiejscowionych wrót abstrakcyjnej otchłaniŚwiata.

Wszedłem, Panie, w te Wrota. Błąkałem się po tym morzu. Wpatrywałem się, Panie, w tę niewi-dzialną otchłań.

Poświęcam tę relację z najwyższego Odkrycia twojemu portugalskiemu imieniu, twórco argonau-tów.

126Miewam okresy wielkiej stagnacji. Nie chodzi o to, że zwlekam – jak większość – z odpowiedzią

na pilny list, który otrzymałem. Nie chodzi o to, że – jak nikt inny – zwlekam bez końca ze zrobieniemczegoś łatwego, co byłoby dla mnie przydatne, albo czegoś przydatnego, co byłoby dla mnie przyjem-ne. Moje nieporozumienie z samym sobą jest bardziej subtelne. Stagnacja opanowuje duszę. Dokonu-

je się we mnie zawieszenie woli, emocji, myśli i zawieszenie to trwa wiele dni; jedynie wegetacyjneprzejawy życia duszy – słowa, gesty, nawyki – wyrażają mnie jakoś wobec otoczenia i wobec mniesamego.

W tych mrocznych okresach jestem niezdolny do myślenia, czucia, pragnienia. Mogę pisać tylkoliczby i gryzmoły. Nie czuję – śmierć kochanej osoby wywołałaby we mnie wrażenie, że dokonałosię to w jakimś obcym języku. Nie jestem władny – tak jakbym spał, a moje gesty, słowa i konkretneczyny były jedynie peryferyjnym oddychaniem, rytmicznym instynktem obcego organizmu.

Tak mija dzień za dniem (ciekawe, jaki wynik dałoby podsumowanie, gdyby było możliwe, wszyst-kich takich dni w moim życiu). Czasami, kiedy otrząsam się z tego skostnienia, przychodzi mi namyśl, że może nie jestem tak całkowicie obnażony, jak przypuszczam, że leży jeszcze na mnie niena-macalny strój, który okrywa wieczną nieobecność mojej prawdziwej duszy. Przychodzi mi do głowy,że myślenie, odczuwanie i pragnienie też mogą być stagnacją w zestawieniu z bardziej intymnym my-śleniem, bardziej osobistym odczuwaniem, z wolą zagubioną gdzieś w labiryncie mojej prawdziwejistoty.

Jakkolwiek jest, niech tak będzie. I jakikolwiek to bóg lub bogowie, rzucam im do stóp moją po-stać, zgodnie z tym, jak każe los lub sprawia przypadek, lojalny wobec zapomnianego cyrografu.

127Nie oburzam się, bo oburzenie jest dla silnych; nie wyrzekam się, bo wyrzeczenie jest dla szlachet-

nych; nie milczę, bo milczenie jest dla wielkich. Cierpię i marzę. Żalę się, bo jestem słaby, a ponie-waż jestem artystą, bawię się komponowaniem melodii z moich żalów i układaniem moich marzeńtak, aby wydały mi się jak najpiękniejsze.

Żałuję tylko, że nie jestem dzieckiem, bo mógłbym wtedy wierzyć w swoje marzenia, i że nie je-stem szaleńcem, bo mógłbym wtedy odgrodzić duszę od wszystkich, którzy mnie otaczają, […]

Branie marzeń za rzeczywistość i zbyt głębokie ich przeżywanie sprawiło, że fałszywa róża moje-go śnionego życia ma teraz cierń – i przez ten cierń nawet sny mnie nie cieszą, ponieważ odkrywamw nich skazy.

Nawet malując szkło różnymi barwami, nie potrafię odciąć się od zgiełku cudzego życia, którepodglądam z drugiej strony.

Szczęśliwi są twórcy pesymistycznych systemów! Nie tylko znajdują oparcie w tym, że coś zrobili,ale mogą się też cieszyć, że znaleźli jakieś wytłumaczenie i uczestniczą w uniwersalnym bólu.

Nie narzekam na świat. Nie protestuję w imieniu wszechświata. Nie jestem pesymistą. Cierpię inarzekam, ale nie wiem, czy cierpienie jest czymś powszechnym, ani czy rzeczą ludzką jest cierpieć.Na co mi taka wiedza?

Cierpię; nie wiem, czy zasłużenie. (Prześladowana łania).Nie jestem pesymistą, jestem smutny.

128Nigdy nie chciałem być rozumiany. Być rozumianym to prostytuować się. Wolę być traktowany po-

ważnie jako ktoś, kim nie jestem, po ludzku lekceważony – przyzwoicie i naturalnie.Nic nie mogłoby mnie bardziej wytrącić z równowagi niż to, że dziwią mi się w biurze. Chcę się

cieszyć groteskowym faktem, że mi się nie dziwią. Chcę nosić włosiennicę faktu, że mają mnie zarównego sobie. Chcę ukrzyżowania przez to, że mnie nie odróżniają od reszty. Istnieją męczennicybardziej subtelni niż ci, których znaleziono wśród świętych i pustelników. Istnieją męki inteligencji

równe mękom ciała i pragnienia. I zarówno w jednych, jak i drugich jest rozkosz […]

129Chłopak wiązał odwieczne pakunki w chłodnym mroku przestronnego biura. „Ale grzmot”, rzucił

głośno w powietrze w tonacji „dzień dobry” (co za okrutny bandyta). Moje serce znowu zaczęło bić.Apokalipsa minęła. Nastąpiła przerwa.

I jaką ulgę – mocne i jasne światło, przestrzeń, ciężki grzmot – niósł ze sobą ten bliski, a już odle-gły huk, uwalniający nas od tego, co się wydarzyło.

Bóg odszedł. Czułem, że oddycham całymi płucami. Stwierdziłem, że w biurze brakuje tlenu i żeoprócz młodego pomocnika są w nim jeszcze inni ludzie. Wszyscy milczeli. Rozległ się jakiś drżący ichropawy dźwięk: to Moreira, chcąc coś sprawdzić, przewrócił gwałtownie wielką, ciężką stronicęksięgi rachunkowej.

130Zastanawiam się nieraz, jaki bym był, gdybym, chroniony przed wiatrami losu przez parawan za-

możności, nie dał się nigdy powieść moralnej ręce mojego wuja do biura w Lizbonie, aby piąć siępotem przez wszystkie kolejne biura wzwyż, aż na ten tani szczyt solidnego pomocnika księgowego, zpracą jako swego rodzaju sjestą i zarobkami, które pozwalają utrzymać się przy życiu.

Dobrze wiem, że gdyby ta przeszłość, której nigdy nie było, miała miejsce, to nie byłbym dzisiajzdolny do pisania tych stron, mimo wszystko czasem lepszych niż te, o których w dogodniejszych wa-runkach jedynie bym marzył. To banalność jest inteligencją, a rzeczywistość, zwłaszcza głupia lubdokuczliwa, naturalnym dopełnieniem duszy.

Mojej pracy biurowej zawdzięczam wiele z tego, co mogę odczuwać i o czym mogę myśleć – a towłaśnie jest moja negacja i ucieczka przed obowiązkami.

Gdybym w puste miejsce kwestionariusza miał wpisać odpowiedź na pytanie, jakie wpływy lite-rackie ukształtowały mój umysł, otworzyłbym rubrykę imieniem Cesària Verde, ale nie omieszkałbymwpisać tam również przełożonego Vasquesa, księgowego Moreiry, handlowca z giełdy Vieiry i Anto-nia, pomocnika biurowego. I przy każdym umieściłbym adres-klucz: LIZBONA.

Niewątpliwie zarówno Cesario Verde, jak i pozostali byli dla mojej wizji świata współczynnikamikorygującymi. Chyba właśnie tym terminem – którego dokładnego znaczenia oczywiście nie znam –inżynierowie określają takie traktowanie matematyki, aby mogła sprawdzać się w życiu. Jeżeli to jestten termin, właśnie o to mi chodziło. Jeżeli nie, niech uchodzi za to, czym mógłby być, i niech inten-cja zastąpi metaforę, która zawiodła.

Zresztą kiedy myślę, z całą przenikliwością, na jaką mnie stać, o tym, co pozornie było moim ży-ciem, widzę to jako coś kolorowego – papierek po czekoladce lub banderolę od cygara – zmiatanegoprzez natrętną służącą szczotką z obrusu, aby trafić zaraz na śmietniczkę między okruchy i skorupki tejprawdziwej rzeczywistości. Ten barwny drobiazg wyróżnia się wśród rzeczy o równie błahym prze-znaczeniu, bo jest jednym z wybrańców, którzy trafią na śmietniczkę. A gdzieś ponad zamiataniemkontynuują swoją rozmowę bogowie, obojętni na incydenty przy obsłudze świata.

Tak, gdybym był bogaty, wychuchany, wyszczotkowany i wystrojony, nie stałbym się nawet tymkrótkim epizodem kolorowego papierka wśród okruchów; pozostałbym na talerzu losu – „nie, nie, na-prawdę dziękuję” – i trafił do kredensu, aby się tam zestarzeć. A tak, odrzucony po tym, jak wyjedzo-no moją praktyczną treść, trafiam wraz z prochem, który pozostał z ciała Chrystusa, do kubła na śmie-ci i nawet nie wyobrażam sobie, co potem może nastąpić i między jakimi gwiazdami – zawsze jednakcoś następuje.

131Ponieważ nie mam co robić ani o czym myśleć, przedstawię na tej kartce mój ideał:NotatkaMieć wrażliwość Mallarmégo i styl Vieiry, marzyć jak Verlaine w ciele Horacego, być Homerem

w świetle księżyca.Czuć wszystko na wszystkie sposoby, umieć myśleć uczuciami i odczuwać myślą, nie pragnąć zbyt

wiele, chyba że wyobraźnią, cierpieć z powodu własnej kokieterii, widzieć wyraźnie, aby pisać traf-nie, poznać siebie poprzez udawanie i taktyczne zwody, naturalizować się z załączeniem wszystkichdokumentów; w sumie – wykorzystać w sobie wszystkie emocje, kolejno je oddzierając, aż ukaże sięBóg, a potem zwinąć je ponownie i umieścić na wystawie jak tamten handlarz, którego dostrzegam zdaleka, rozkładający puszeczki nowego gatunku pasty do butów.

Wszystkie te ideały, możliwe lub niemożliwe, w jednej chwili giną. Mam przed sobą rzeczywi-stość – to nawet nie handlarz, tylko jego ręka (bo jego samego nie widzę), absurdalna macka duszy zwłasną rodziną i losem, która wychyla się, podrygując jak pająk bez pajęczyny, ponad odnawianą de-koracją.

I jedna z puszek leci w dół, jak Przeznaczenie nas wszystkich.

132Im dłużej przyglądam się spektaklowi świata i płynnej zmienności rzeczy, tym głębiej sobie uświa-

damiam wrodzoną fikcyjność wszystkiego, fałszywy splendor wszystkich rzeczywistości. I w tej kon-templacji, której wcześniej czy później oddaje się każda myśląca istota, cały ten wielobarwny po-chód mód i obyczajów, wielotorowa droga postępów i cywilizacji, prześwietny chaos imperiów ikultur wydają mi się mitem i fikcją, śnionymi pośród cieni i ruin. Tyle że nie wiem, czy ostatecznadefinicja wszystkich martwych zamiarów, nawet tych zrealizowanych, powinna się zawierać w sta-tycznej abdykacji Buddy, który, pojąwszy próżność wszystkiego, uniósł się ze swojej ekstazy ze sło-wami „Wiem już wszystko”, czy też w aż nazbyt doświadczonej obojętności cesarza Sewera: Omniafui, nihil expedit – byłem wszystkim, nic nie jest warte zachodu.

133…świat, śmietnisko instynktownych sił, które jednak lśni w słońcu odcieniami jasnego i ciemnego

złota.Kiedy myślę o zarazach, burzach, wojnach, przyjmuję je jako wytwory tej samej ślepej siły, działa-

jącej czasem poprzez nieświadome mikroby, czasem poprzez nieświadome wody i pioruny, kiedy in-dziej poprzez ludzką nieświadomość. Między trzęsieniem ziemi i wojenną masakrą nie ma dla mniewiększej różnicy niż między morderstwem za pomocą kuchennego noża i morderstwem za pomocąsztyletu. Immanentny potwór, który zamieszkuje materię, tak samo się posługuje – na swoją korzyśćlub na swoją niekorzyść, co, jak się zdaje, jest mu obojętne – poruszeniem głazu gdzieś w górze, jakporuszeniem zazdrości lub żądzy w ludzkim sercu. Głaz spada i zabija człowieka; żądza lub zazdrośćuzbrajają rękę i ręka zabija człowieka. Taki właśnie jest świat, śmietnisko instynktownych sił, którejednak lśni w słońcu odcieniami jasnego i ciemnego złota.

Mistycy odkryli, że najlepszym sposobem, aby stawić czoło brutalnej obojętności, która jest wi-dzialną esencją rzeczy, jest odrzucenie. Trzeba wyprzeć się świata, odwrócić się od niego jak od ba-gna, na którego brzeg zostaliśmy rzuceni. Wyprzeć się jak Budda, odmawiając światu rzeczywistościabsolutnej, wyprzeć się jak Chrystus, odmawiając mu rzeczywistości względnej, wyprzeć się […]

Prosiłem życie tylko o to, aby mnie o nic nie prosiło. Przed drzwiami chaty, której nie miałem,usiadłem w słońcu, które nigdy nie wyszło, i cieszyłem się przyszłą starością mojej zmęczonej rze-

czywistości (z zadowoleniem, że jeszcze nie nadeszła). To, że jeszcze się nie umarło, to wystarczają-co dużo dla nędzarzy życia, podobnie jak to, że ma się jeszcze nadzieję na […]

[…] będąc zadowolonym ze snu tylko wtedy, kiedy nie śnię, zadowolonym ze świata tylko wtedy,kiedy śnię daleko od niego. Rozkołysane wahadło, poruszające się zawsze tak, aby nigdy nigdzie niedotrzeć, postępujące tylko po to, aby powrócić, uwięzione wiecznie w podwójnym fatalizmie środkai jałowego ruchu.

134Szukam się i się nie znajduję. Należę do godzin-chryzantem, przejrzystych przedłużeń dzbanów.

Bóg stworzył moją duszę jako coś ozdobnego.Nie wiem, jakie przesadnie misterne i wyszukane detale zarysowują wzór mojego ducha. Moja mi-

łość do ornamentacji bierze się niewątpliwie stąd, że znajduję w niej coś identycznego z substancjąmojej duszy.

135Rzeczy najprostsze, najprawdziwiej proste, których nic nie może uczynić półprostymi, w moim

przypadku okazują się skomplikowane. Czasami onieśmiela mnie powiedzenie komuś „dzień dobry”.Głos więźnie mi w gardle, jakby wypowiedzenie tych słów było jakąś niezwykłą zuchwałością. Tojakaś wstydliwość istnienia – nie da się tego nazwać inaczej!

Nieustanna analiza własnych doznań rodzi nowy sposób odczuwania, który wydaje się sztuczny ko-muś, kto analizuje tylko inteligencją, a nie samym doznaniem.

Przez całe życie byłem błahy w kwestiach metafizyki, a poważny w zabawie. Niczego nie robiłemna poważnie, choćbym tego bardzo chciał. W moim wnętrzu igrało ze mną złośliwe Przeznaczenie.

Mieć emocje z perkalu, jedwabiu lub brokatu! Mieć emocje, które można w ten sposób opisać!Mieć emocje, które można opisać!

Narasta we mnie boska skrucha za wszystko, głucha męka łez wywołanych przez potępienie marzeńw ciałach marzycieli… I nienawidzę bez nienawiści wszystkich poetów, którzy napisali swoje wier-sze, wszystkich idealistów, którzy ujrzeli swój ideał, wszystkich tych, którzy osiągnęli to, co chcieliosiągnąć.

Błąkam się bezładnie po cichych ulicach, chodzę tak długo, aż ciało staje się równie zmęczone, jakdusza, boli mnie aż do granic tego znajomego bólu, który znajduje w sobie przyjemność i ma dla sie-bie matczyne współczucie, melodyjne i nieokreślone.

Spać! Zasnąć! Uspokoić się! Stać się abstrakcyjną świadomością spokojnego oddechu, bez świata,bez nieba, bez duszy – martwym morzem emocji odbijającym nieobecność gwiazd!

136Brzemię odczuwania! Brzemię tego, że trzeba odczuwać!

137…nadwrażliwość moich odczuć lub tylko ich ekspresji, czy też, ściślej rzecz ujmując, inteligencji,

która mieści się między jednym a drugim i z chęci wyrażania tworzy fikcyjną emocję, istniejącą tylkopo to, aby być wyrażoną. (Być może całe moje wnętrze to tylko maszyna służąca do ustalania tego,kim nie jestem).

138Istnieje erudycja wiedzy, czyli właśnie to, co zazwyczaj nazywa się erudycją i istnieje erudycja ro-

zumienia, czyli to, co nazywa się kulturą. Ale istnieje też erudycja wrażliwości.Erudycja wrażliwości nie ma nic wspólnego z życiowym doświadczeniem. Życiowe doświadcze-

nie niczego nie uczy, tak samo jak historia o niczym nie informuje. Prawdziwe doświadczenie polegana zawężaniu kontaktów z rzeczywistością i na rozwijaniu analizy tych kontaktów. W ten sposóbwrażliwość poszerza się i pogłębia, ponieważ w nas mieści się wszystko – wystarczy, abyśmy tegoszukali, abyśmy umieli szukać.

Czym jest podróżowanie i co ono daje? Zachód słońca jest wszędzie tym samym zachodem słońca inie ma potrzeby jechać do Konstantynopola, aby go zobaczyć. Wrażenie wyzwolenia, jakie dają po-dróże? Mogę go doznać jadąc z Lizbony do Benfiki21 i moje wrażenie może być intensywniejsze niżwrażenie kogoś, kto jedzie z Lizbony do Chin, bo jeśli wyzwolenia nie ma we mnie, to nigdzie go nieznajdę. „Każda droga”, powiada Carlyle, „a więc i ta prosta droga w Entepfuhl, zaprowadzi nas nakoniec świata”22. Jednak jeśli przemierzymy całą drogę w Entepfuhl, do samego końca, to wrócimydo Entepfuhl; tak że to właśnie Entepfuhl, w którym już byliśmy, okaże się końcem świata, którego-śmy szukali.

Condillac rozpoczyna swoją słynną książkę słowami: „Bez względu na to, jak wysoko byśmy sięwznieśli i jak nisko zstąpili, nie zdołamy nigdy wyjść z naszych wrażeń”23. Nigdy nie schodzimy zpokładu samych siebie. Nigdy nie docieramy do innych, chyba że sami uczynimy się kimś innym po-przez subtelne wyobrażenie własnej osoby. Prawdziwe pejzaże to te, które sami stwarzamy, bo w tensposób, będąc ich bogami, widzimy je takie, jakie są naprawdę, czyli takie, jakie zostały stworzone.Nie interesuje mnie żadna z czterech stron świata i żadnej z nich nie mogę naprawdę zobaczyć; zwie-dzam piątą stronę świata i ta należy do mnie.

Kto przemierzył wszystkie morza, przemierzył tylko monotonię samego siebie. Ja przemierzyłemwięcej mórz niż inni. Widziałem więcej gór, niż jest na ziemi. Przejeżdżałem nawet przez takie mia-sta, które nie istnieją, a wielkie rzeki nienależące do żadnego ze światów przepływały w swoim ab-solucie przed oczami mojej kontemplacji. Gdybym podróżował, znalazłbym tylko lichą kopię tego, cojuż zobaczyłem, nie ruszając się z miejsca.

Inni, którzy zwiedzają obce kraje, zwiedzają je jako anonimowi pielgrzymi. W krajach, które jazwiedzałem, uosabiałem nie tylko skrytą przyjemność anonimowego podróżnika, ale i majestat królatamtej ziemi, zamieszkujący ją lud i całą historię narodu – tego i innych. Widziałem dokładniewszystkie pejzaże i domy, ponieważ były częścią mnie, stworzone w Bogu z substancji mojej wy-obraźni.

21 Benfica – dawniej miejscowość pod Lizboną, dzisiaj jedna z dzielnic miasta.22 Thomas Carlyle, Sartor Resartus: Życie i zdania pana Teufelsdröckha, przeł. Sygurd Wiśniowski, Warszawa 1882, s. 80.23 Pessoa cytuje niedokładnie; w istocie rozprawa Condillaca (1715-1780) zaczyna się od stów: „Choćbyśmy wzbili się, mówiąc

przenośnie, aż do niebios, choćbyśmy zstąpili w otchłanie, nie zdołamy nigdy wyjść z samych siebie […]”. (Etienne de Condillac, O po-chodzeniu poznania ludzkiego, przeł. Kazimierz Brończyk, Kraków 1952).

139Nie piszę od bardzo dawna. Nie żyję od miesięcy i trwam między biurem i fizjologią, w osobistej

stagnacji myśli i uczuć. To, niestety, nie daje wytchnienia: gnicie łączy się z fermentacją.Od bardzo dawna nie tylko nie piszę, ale nawet nie istnieję. Chyba nawet ledwo co mi się śni. Uli-

ca to dla mnie ulica. Wykonuję pracę biurową, poświęcając jej całkowicie swoją świadomość, alenie powiedziałbym, że robię to bez roztargnienia: gdzieś w głębi siebie tym razem nie rozmyślam,lecz śpię – jednak wciąż w tle moich zajęć kryje się inne ja.

Od bardzo dawna nie istnieję. Jestem wyjątkowo spokojny. Nikt mnie nie odróżnia od tego, kim je-stem. Poczułem teraz swój oddech, jakbym trenował jakąś nową lub spóźnioną czynność. Zaczynambyć świadomy bycia świadomym. Może jutro obudzę się dla samego siebie i znów podejmę kursswego istnienia. Nie wiem, czy uczyni mnie to bardziej czy mniej szczęśliwym. Nie wiem niczego.Unoszę moją głowę przechodnia i widzę, że na zamkowym wzgórzu zachód słońca płonie w dziesiąt-kach okien, w strzelistym odblasku zimnego ognia. Wokół tych rozpłomienionych oczu całe wzgórzepromieniuje łagodnością zmierzchu. Przynajmniej mogę czuć się smutny i uświadomić sobie, że zmoim smutkiem skrzyżowały się właśnie – widziane słuchem – nagły odgłos przejeżdżającego tram-waju, strzępki rozmowy młodych ludzi, zapomniany szmer żyjącego miasta.

Od bardzo dawna nie jestem sobą.

140Zdarza się czasem – a zawsze, kiedy się zdarza, to mnie w jakiś sposób zaskakuje – że w trakcie

czucia opada mnie tak straszliwe znużenie życiem, że nie do pomyślenia jest nawet hipotetyczny spo-sób przezwyciężenia go. Samobójstwo wydaje się tu niepewne jako środek zaradczy; śmierć, nawetpojmowana jako nieświadomość, wydaje się niewystarczająca. Jest to znużenie, które pragnie, jed-nak nie tego, aby przekreślić istnienie czegoś, co mogłoby być możliwe lub niemożliwe; pragnie cze-goś znacznie bardziej przerażającego i głębokiego – przekreślenia faktu, że się w ogóle kiedykolwiekistniało; czegoś, co w żaden sposób możliwe nie jest.

Zdaje mi się czasem, że wyczuwam w zazwyczaj dość mętnych, hinduskich spekulacjach coś z tegopragnienia bardziej negatywnego niż nicość. Ale albo im brak ostrości uczucia, aby w ten sposób od-dać to, co myślą, albo im brak przenikliwości myśli, aby poczuć w ten sposób to, co czują. Pewnejest to, że nie dostrzegam tego, co w nich przeczuwam. Pewne jest to, że uważam się za pierwszego,który ujął w słowa złowrogi absurd tego nieuleczalnego wrażenia.

Ale leczę je – opisując. Tak, nie ma takiej rozpaczy – jeśli jest naprawdę głęboka, to znaczy niejest czystym uczuciem, lecz zawiera element inteligencji – na którą nie byłoby ironicznego lekarstwa:opisania jej. Jeżeli z literatury nie ma żadnego pożytku, to przynajmniej z takiej byłby jakiś; co praw-da dla niewielu.

Cierpienia inteligencji bolą niestety mniej niż cierpienia uczucia, a cierpienia uczucia niestetymniej niż cierpienia dała. Piszę „niestety”, bo ludzka godność wymagałaby odwrotnej kolejności. Niema takiego metafizycznego lęku, który mógłby zaboleć jak miłość, zazdrość, tęsknota, który mógłbydusić jak silny fizyczny strach, który mógłby odmienić człowieka jak wściekłość lub ambicja. Ale teżżaden ból nękający duszę nie jest tak rzeczywisty jak ból zębów, kolka czy (jak przypuszczam) bóleporodowe.

Jesteśmy skonstruowani w taki sposób, że inteligencja, która uwzniośla pewne emocje lub wraże-nia i wynosi je ponad inne, równocześnie poniża je, kiedy obejmuje swoją analizą porównania mię-dzy nimi wszystkimi.

Piszę jak ktoś, kto śpi, a całe moje życie to kwit, czekający na podpis.

W kurniku, z którego go wezmą pod nóż, kogut śpiewa hymny o wolności.

141DESZCZOWY PEJZAŻZ każdą kroplą deszczu moje chybione życie płacze pośród natury. Jest coś z mojego niepokoju w

kolejnych kroplach i nagłych zrywach ulewy, którymi smutek dnia wylewa się bezcelowo na ziemię.Tak bardzo, bardzo pada. Moja dusza zawilgotniała od słuchania deszczu. Tak bardzo… Moje cia-

ło, okalające moje odczuwanie go, jest płynne i wodniste.Niespokojny chłód okrywa lodowatymi dłońmi moje biedne serce. Szare i […] godziny rozciągają

się, wypłaszczają się w czasie, chwile się wleką.Ale pada!

Rynny wytryskują nagłymi potokami. Przez moją świadomość tego, że istnieją rury kanalizacyjne,przepływa skłębiony hałas spadającej wody. Deszcz uderza o szyby ospale, pojękując, […]

Zimna dłoń chwyta mnie za gardło i nie pozwala nabrać życia w płuca.Wszystko we mnie umiera, nawet świadomość tego, że mogę marzyć! Czuję się źle pod każdym fi-

zycznym względem. Wszystkie miękkie płaszczyzny, na których się opieram, ranią moją duszę ostrymikrawędziami. Wszystkie spojrzenia, które podchwytuję, są poczerniałe od tego wynędzniałego świa-tła dnia, idealnego dnia, żeby sobie umrzeć bez bólu.

142Najnędzniejsze w marzeniach jest to, że wszyscy je mają. Chłopiec na posyłki, drzemiący przy

lampce podczas przerwy między swoimi kursami, też o czymś tam sobie roi. I nawet wiem o czym: otym samym, co mnie samego pochłania między zaksięgowaniem jednej i drugiej pozycji w ogarniętymletnią ciszą biurze.

143Bardziej mi żal tych, którzy marzą o czymś prawdopodobnym, uzasadnionym, bliskim, niż tych, któ-

rzy marzą o czymś dziwacznym i odległym. Ci, którzy marzą na wielką skalę, są albo szaleńcami, któ-rzy w swoje marzenia wierzą – co czyni ich szczęśliwymi – albo zwykłymi marzycielami, dla którychrojenia są tylko muzyką duszy, kołyszącą ich do snu, niczego przy tym nie mówiąc. Ale człowiek, któ-ry marzy o czymś prawdopodobnym, ma realną możliwość prawdziwego rozczarowania. Nie możemnie specjalnie zaboleć fakt, że nie zostałem rzymskim cesarzem, ale może mnie zaboleć to, że nigdynie zdołałem porozmawiać z krawcową, która codziennie około dziewiątej rano skręca na rogu wprawo. Marzenie, które obiecuje nam coś niemożliwego, już przez sam ten fakt nas tego pozbawia,jednak marzenie obiecujące rzecz możliwą wtrąca się w samo życie i sugeruje mu konkretne rozwią-zanie. Pierwsze żyje ekskluzywnie i niezależnie, drugie podlega przypadkowości zdarzeń.

Dlatego kocham niemożliwe pejzaże i rozległe pustkowia, wśród których nigdy się nie znajdę. Mi-nione epoki historyczne to czysty cud, bo od razu wiem, że się dla mnie nie urzeczywistnią. Śpię,śniąc o tym, czego nie ma; obudzę się, gdy zacznę śnić o tym, co może być.

Wychylam się przez jedno z balkonowych okien opustoszałego w południe biura nad ulicą, na któ-rej moje roztargnienie rejestruje oczyma ruchy ludzi, ale ich nie dostrzega z oddali mojej medytacji.Drzemię wsparty na łokciach, w które uwiera mnie poręcz, i nie wiem o niczym, czując wielkie roz-budzenie nadziei. Szczegóły zastygłej ulicy, po której chodzi tylu ludzi, wyodrębniają się dzięki dy-stansowi umysłu: skrzynie upchane na wozach, worki przed bramą magazynu oraz, w najdalszej wi-trynie sklepu spożywczego na rogu, odblask butelek tego porto, o którym marzę, że nikogo na nie niestać. Połowa mojego umysłu odłącza się od materii. Prowadzę badania wyobraźnią. Ludzie, którzyidą ulicą, to zawsze ci sami, którzy dopiero co tędy przeszli, to zawsze czyjaś płynna sylwetka, plamyruchu, odgłosy niepewności, rzeczy, które mijają i nigdy nie następują.

Obserwacja raczej świadomością zmysłów niż samymi zmysłami… Możliwość czegoś innego… Inagle w biurze, za moimi plecami, z metafizyczną gwałtownością obwieszcza swoje przybycie chło-pak na posyłki. Czuję, że mógłbym go zabić za to, że przerwał mi coś, o czym nie myślałem. Odwra-

cając się, spoglądam na niego w pełnym nienawiści milczeniu i, w przeczuciu skrytobójstwa, nasłu-chuję, czekając na głos, którym się posłuży, aby mi coś zakomunikować. Uśmiecha się z głębi biura imówi głośno: „Dzień dobry!”. Nienawidzę go jak wszechświata. Moje oczy są ciężkie od zmyśleń.

144Po dniach pełnych deszczu niebo ponownie obdarzyło skrywanym dotąd błękitem swoje wysokie

przestworza. Pomiędzy ulicami, gdzie niczym wiejskie bajora śpią kałuże, a jasną radością, którakrzepnie w górze, panuje kontrast, sprawiający, że zachlapane ulice są przyjemne, a banalnie zimoweniebo kojarzy się z wiosną. Jest niedziela i nie mam nic do roboty. Nie chce mi się nawet marzyć, takmiły jest ten dzień. Cieszę się nim ze szczerością zmysłów, na które zdaje się inteligencja. Czuję sięjak wyzwolony subiekt. Czuję się staro – tylko po to, aby cieszyć się poczuciem, że młodnieję.

Na wielkim niedzielnym placu panuje uroczysty ruch, pasujący do innego rodzaju dnia. W kościeleSão Domingos skończyła się msza i zaraz zacznie się następna. Widzę tych, którzy wychodzą, i tych,którzy jeszcze nie weszli – czekają na kogoś, przyglądając się wychodzącym.

Wszystkie te rzeczy są bez znaczenia. Są, jak wszystko w pospolitym życiu, snem o tajemnicach izamkowych blankach, a ja, jak świeżo przybyły herold, spoglądam z murów na równinę mojej medy-tacji.

Kiedyś, jako dziecko, chodziłem na tę samą mszę, a może na inną – ale to raczej musiała być ta.Wkładałem, świadomy doniosłości chwili, moje jedyne eleganckie ubranie i cieszyłem się wszystkim– nawet tym, z czego cieszyć się nie było powodu. Żyłem zewnętrznością, a ubranie było czyste inowe. Czego może chcieć więcej ktoś, kto musi umrzeć i o tym nie wie, prowadzony przez matczynądłoń?

Kiedyś cieszyłem się tym wszystkim, ale chyba dopiero teraz rozumiem, jak bardzo się cieszyłem.Szedłem na mszę jak na wielkie misterium, a wychodziłem, jakbym wychodził na polanę. I tak na-prawdę było – i wciąż naprawdę jest. Tylko ten, kto nie wierzy i jest dorosły, z duszą, która wspomi-na i płacze – tylko on jest fikcją i zamętem, zaniedbaniem i zimnym betonem.

Tak, to, czym jestem, byłoby nieznośne, gdybym nie pamiętał, czym byłem. I ten obcy tłum, którywciąż wychodzi po mszy, i początek prawdopodobnego tłumu, który właśnie zaczyna wchodzić nanastępną mszę – wszystko to są łodzie, które przepływają powoli po rzece pod otwartymi oknamimojego domu na skarpie.

Wspomnienia, niedziele, msze, przyjemność, że się było, cud czasu, który trwa dlatego, że minął, iktóry nie może być zapomniany, ponieważ był mój… Absurdalna przekątna codziennych wrażeń, na-gły odgłos powozu na placu, turkocącego kołami w tle hałaśliwej ciszy samochodów; w jakiś spo-sób, przez matczyny paradoks czasu, trwający do dziś, właśnie tu, pomiędzy tym, czym jestem, i tym,co straciłem, w moim wstecznym spojrzeniu, które nazywam sobą…

145Im człowiek jest wyżej, tym więcej musi się wyrzec. Na szczycie jest miejsce tylko dla samego

człowieka. Im jest doskonalszy, tym bardziej kompletny, a im bardziej kompletny, tym mniej sobieobcy.

Te myśli naszły mnie po tym, jak przeczytałem w gazecie o wspaniałym i wielobarwnym życiupewnej sławy – chodziło o amerykańskiego milionera, który był w życiu wszystkim po kolei. Osią-gnął to, co zamierzał: pieniądze, miłość, sympatię, oddanie, podróże, kolekcje. Nie jest tak, że pie-niądze dają wszystko, jednak ten wielki magnetyzm, dzięki któremu zdobywa się pieniądze, rzeczywi-ście daje prawie wszystko.

Odkładając gazetę na kawiarniany stolik, myślałem już o tym, że taką samą historię – z zachowa-

niem właściwych proporcji – mógłby opisać handlowiec z firmy, w jakimś tam stopniu mój znajomy,który jada tu codziennie – tak jak i dzisiaj – obiad przy stoliku w rogu. Wszystko, co miał milioner,miał również ten człowiek, niewątpliwie w mniejszym stopniu, ale odpowiednio do swojego kalibru.Ci dwaj ludzie osiągnęli to samo; nie ma też różnicy w sławie, bo i tu trzeba brać pod uwagę różnicęśrodowisk. Nie ma na świecie osoby, która nie znałaby nazwiska amerykańskiego milionera, ale niema też takiej osoby w sferach handlowych Lizbony, która nie znałaby nazwiska człowieka, który tamw rogu je obiad.

W końcu ci ludzie osiągnęli wszystko, co można osiągnąć poprzez wyciągnięcie ręki. Różna byładługość ich rąk; poza tym byli tacy sami. Nigdy nie udało mi się zazdrościć takim ludziom. Zawszeuważałem, że cnotą jest sięgać po to, co nieosiągalne, żyć gdzie indziej, niż się jest, być bardziej ży-wym po śmierci niż za życia, realizować niemożliwe i absurdalne, przezwyciężyć – niczym przeszko-dę – samą rzeczywistość świata.

Jeżeli ktoś mi powie, że przyjemność trwania po tym, jak kończy się istnienie, jest zerowa, odpo-wiem, że po pierwsze nie wiem, czy jest taka, czy nie, bo nie znam prawdy o ludzkim przetrwaniu, apo drugie przyjemność przyszłej sławy jest przyjemnością teraźniejszą – to tylko sława jest przyszła.I jest to przyjemność płynąca z dumy, dumy, jakiej nie zapewni żadne materialne posiadanie. I rzeczy-wiście może być iluzoryczna, ale i tak jest głębsza od przyjemności cieszenia się tylko tym, co jest tu-taj. Amerykański milioner nie może wierzyć w to, że potomność doceni jego wiersze, zważywszy, żeżadnych nie napisał; handlowiec z firmy nie może zakładać, że potomność będzie się delektować jegoobrazami, zważywszy, że żadnych nie namalował.

Ja zaś, który w tym przejściowym życiu jestem niczym, mogę cieszyć się wizją przyszłości, czyta-jąc tę stronę, ponieważ ją naprawdę zapisuję; mogę szczycić się – jak dzieckiem – moją przyszłą sła-wą, bo przynajmniej mam coś, co może ją przynieść. I kiedy o tym myślę, wstając od stolika, mojaniewidzialna postać pełna skrytego majestatu wznosi się ponad Detroit, Michigan i handlowe sferyLizbony.

Uświadamiam sobie jednak, że to nie od tych myśli zaczęły się moje rozważania. Najpierw myśla-łem o tym, jak mało musi osiągnąć w życiu ktoś, kto chce, aby jego imię przetrwało. Wszystko jedno,czy ta refleksja, czy tamta, w końcu są jedną i tą samą. Chwała to nie medal, tylko moneta: z jednejstrony jest czyjaś postać, z drugiej oznaczenie wartości. Dla większych wartości nie ma monet: dlanich przeznaczono papier, którego wartość jest raczej niewielka.

Takimi metafizycznymi psychologiami pocieszają się maluczcy mojego pokroju.

146Niektórzy mają w życiu wielkie marzenie i sprzeniewierzają mu się. Inni nie mają w życiu żadnego

marzenia i też mu się sprzeniewierzają.

147Każdy wysiłek, bez względu na to, jaki jest jego cel, manifestując się, ulega wypaczeniom, narzu-

canym przez życie – staje się innym wysiłkiem, zaczyna służyć innym celom, czasem przynosi coś do-kładnie przeciwnego niż to, co starał się osiągnąć. Tylko przyziemny cel wart jest zachodu, bo tylkoprzyziemny cel można osiągnąć w pełni. Gdybym zechciał zaprzęgnąć wszystkie moje wysiłki dotego, aby zdobyć fortunę, to mogłoby mi się powieść; cel jest przyziemny i jak wszystkie cele – jed-nostkowe lub nie – w których chodzi o ilość, jest osiągalny i sprawdzalny. Ale jak miałbym zrealizo-wać zamiar służenia mojej ojczyźnie, wzbogacenia światowej kultury lub polepszenia losu ludzko-ści? Nie mam ani pewności co do zachodzących procesów, ani możliwości zweryfikowania efektów;[…]

148Człowiek doskonały poganina był doskonałością człowieka, który jest; człowiek doskonały chrze-

ścijanina był doskonałością człowieka, którego nie ma; człowiek doskonały buddysty to doskonałośćtego, że nie ma człowieka.

Natura to różnica między duszą i Bogiem.

Wszystko, co człowiek stwierdza lub wyraża, to notatka na marginesie całkowicie wymazanegotekstu. Możemy na podstawie notatki zgadywać, jaka była mniej więcej istota tekstu, ale zawsze po-zostaje pewna wątpliwość, a możliwych znaczeń jest wiele.

149Wielokrotnie definiowano człowieka i zazwyczaj robiono to przez przeciwstawianie go zwierzę-

tom. Dlatego w definicjach człowieka często spotyka się zwrot „człowiek to zwierzę…”, uzupełnionyjakimś przymiotnikiem, lub „człowiek to takie zwierzę, które…”, po czym określa się, co to za zwie-rzę. „Człowiek to chore zwierzę”, powiedział Rousseau i częściowo miał rację. „Człowiek to rozum-ne zwierzę”, mówi Kościół i częściowo ma rację. „Człowiek to zwierzę, które posługuje się narzę-dziami”, mówi Carlyle i częściowo ma rację. Jednak te definicje, i inne im podobne, zawsze sąułomne i powierzchowne. A powód jest bardzo prosty: niełatwo odróżnić człowieka od zwierzęcia;nie ma wiarygodnego kryterium odróżnienia człowieka od zwierzęcia. Życie człowieka przebiega wtakiej samej naturalnej nieświadomości co życie zwierzęcia. Te same głębokie prawa, które rządzą zzewnątrz instynktami zwierząt, rządzą, też z zewnątrz, inteligencją człowieka, która wydaje się ni-czym więcej niż instynktem w procesie formowania, równie nieświadomym jak każdy inny instynkt,tyle że mniej doskonałym, bo nieuformowanym.

„Wszystko bierze się z bezrozumności”, mówi się w Antologii greckiej24. I rzeczywiście, wszystkobierze się z bezrozumności. Poza matematyką, która zajmuje się tylko martwymi liczbami i pustymiformułami, przez co może być idealnie logiczna, cała nauka to tylko zabawa dzieci w mroku, próbyschwytania cieni ptaków i zatrzymania cieni traw kołysanych przez wiatr.

Jest rzeczą niezwykłą, że podczas gdy trudno jest skonstruować solidną definicję człowieka jakoistoty odmiennej od zwierzęcia, łatwo jest dokonać rozróżnienia pomiędzy człowiekiem wyższym iczłowiekiem pospolitym.

Nigdy nie zapomniałem tego zdania Haeckela25, biologa, którego czytałem w dzieciństwie inteli-gencji, kiedy to pochłania się popularnonaukowe rozprawy i antyreligijne filipiki. Zdanie brzmimniej więcej tak: „O ileż więcej dzieli człowieka wybitnego [chyba chodziło o Kanta lub Goethego]od człowieka pospolitego niż człowieka pospolitego od małpy”. Nigdy nie zapomniałem tego zdania,ponieważ jest prawdziwe. Między mną, który wśród ludzi myślących znaczę niewiele, a wieśniakiemz Loures26 jest bez wątpienia większy dystans niż między tym wieśniakiem a już nie powiem małpą,ale psem czy kotem. Żadne z nas, od kota aż po moją osobę, nie kieruje faktycznie życiem, które munarzucono, lub losem, który mu dano; wszyscy tak samo wywodzimy się od nie wiadomo czego – cie-nie cudzych gestów, ucieleśnione skutki, unerwione konsekwencje. Ale między mną a wieśniakiemjest różnica właściwości, wynikająca z istnienia we mnie abstrakcyjnej myśli i bezinteresownej emo-cji, zaś między nim i kotem nie ma, w duchowych kategoriach, żadnej różnicy, poza różnicą pozio-mów.

Człowiek wyższy różni się od człowieka niższego i od jego zwierzęcych braci prostą cechą ironii.Ironia jest pierwszym symptomem tego, że świadomość stała się świadoma. A ironia przechodziprzez dwa etapy: etap, który wyznaczył Sokrates, mówiąc „Wiem, że nic nie wiem”, i etap, który wy-

znaczył Sanches27 mówiąc „Nie wiem nawet tego, że nic nie wiem”. Na pierwszym etapie wątpimyw siebie w sposób dogmatyczny i każdy człowiek wyższy ten etap osiąga. Na drugim etapie wątpimyw siebie i w swoje zwątpienie; i niewielu go osiągnęło w tym krótkim czasie, którego już tyle – zda-wałoby się – minęło od chwili, kiedy ludzkość dojrzała słońce i noc nad różnorodną powierzchniąziemi.

Poznać siebie znaczy błądzić. Wyrocznia, która powiedziała „Poznaj samego siebie”, zadała pracęcięższą niż wszystkie prace Herkulesa i zagadkę bardziej zawiłą niż zagadki Sfinksa. Świadomie sięnie znać – oto droga. A świadoma nieznajomość siebie to aktywna funkcja ironii. Nie znam nic wspa-nialszego ani odpowiedniejszego dla prawdziwie wielkiego człowieka niż cierpliwa i ekspresyjnaanaliza naszych form nieznajomości siebie, świadome rejestrowanie nieświadomości naszych świa-domości, metafizyka autonomicznych cieni, poezja zmierzchu deziluzji.

Ale zawsze coś nas zwodzi, zawsze jakaś analiza nam się rozłazi, zawsze prawda, nawet ta fałszy-wa, jest za następnym rogiem. I to właśnie męczy bardziej niż życie – jeśli życie męczy – i bardziejniż poznawanie i roztrząsanie życia – bo one nigdy nie przestają męczyć.

Wstaję z krzesła, na którym zabawiałem się, pochylony z roztargnieniem nad stołem, tymi nieprze-pisowymi impresjami. Wstaję, wspieram ciało na nim samym i podchodzę do okna, górującego naddachami, aby obserwować miasto, idące spać w rodzącej się powoli ciszy. Wielki, absolutnie białyksiężyc oświetla smutno tarasowe zróżnicowanie miejskiego skupiska. Wydaje się, że księżycowyblask rozjaśnia lodowato całe misterium świata. Wydaje się, że pokazuje wszystko; a wszystko tocienie z domieszką mętnego światła, fałszywe przerwy na absurdalnie rozwarstwionej ziemi, nie-spójność niewidzialnego. Nie ma wiatru i tajemnica wydaje się większa. Mdli mnie od abstrakcyj-nych myśli. Nigdy nie napiszę strony, która by mnie odsłaniała, lub odsłaniała cokolwiek. Bardzolekka chmura buja niewyraźnie nad księżycem jak jego schronienie. Nic nie wiem, tak jak te dachy.Zawiodłem, jak cała natura.

24 Myśl Glykona.25 Ernst Heinrich Haeckel (1834-1919) – niemiecki biolog i filozof; Pessoa miał w swojej bibliotece jego prace.26 Loures – miejscowość położona około 5 km na północ od Lizbony.27 Francisco Sanches (1551-1623) – portugalski lekarz, filozof i matematyk, spędził większość życia we Francji, wykładając na uni-

wersytetach w Montpellier i Tuluzie. Opowiadał się za metodami doświadczalnymi i głosił tezę, że niczego nie można wiedzieć na pewno.Najważniejsze jego dzieło to Tractatus de multum nobili et prima universali scientia quod nihil scitur (1581).

150Instynktowny upór życia upozorowany na inteligencję to dla mnie temat jednej z najbardziej pry-

watnych i częstych kontemplacji. Fałszywa maska świadomości pozwala mi tylko wyraźniej dostrzectę nieświadomość, która nie maskuje niczego.

Od narodzin do śmierci człowiek żyje jako niewolnik tej samej zewnętrzności, jaką mają zwierzę-ta. Przez całe życie nie żyje, lecz wegetuje – tyle że na wyższym poziomie i z większą złożonością niżzwierzęta. Kieruje się normami, o których nie wie, że istnieją; nie wie też, że się nimi kieruje, awszystkie jego myśli, uczucia i działania są nieświadome – nie dlatego, iż brakuje im świadomości,tylko dlatego, że brakuje im drugiej świadomości.

Domysły tego, że się ulega złudzeniu – oto wszystko, co ma większość ludzi.Dywagującym umysłem śledzę pospolitą historię pospolitych losów. Widzę, że we wszystkim są

niewolnikami podświadomego temperamentu, obcych, zewnętrznych uwarunkowań, impulsów współ-życia i izolacji, w których, z którymi i przez które zderzają się ze sobą jak drobiny.

Ile razy słyszałem ten zwrot, symbolizujący cały absurd, całą nicość, całą wyartykułowaną niewie-dzę ich egzystencji; zwrot, którym się posługują w odniesieniu do każdej materialnej przyjemności:

„Tyle ma człowiek z tego życia…”. Gdzie ma to coś? Dokąd to ze sobą zabiera? I po co? Smutno by-łoby obudzić ich z drzemki takim pytaniem… Takiego zwrotu używa materialista, bo każdy, kto goużywa, jest – choćby tylko podświadomie – materialistą. Co chce mieć z tego życia i w jaki sposób?Dokąd zamierza zabrać wieprzowe kotlety, czerwone wino i przypadkową dziewczynę? Do jakiegonieba, w które nie wierzy? Do jakiej ziemi, w którą wniesie tylko zgniliznę, bo to nią było w istociecałe jego życie? Nie znam zwrotu, który byłby równie tragiczny i który by równie dobrze demasko-wał istotę człowieczeństwa. Tak powiedziałyby rośliny, gdyby umiały uświadomić sobie, że cieszy jesłońce. Tak o swoich przyjemnościach powiedziałyby zwierzęta, bardziej upośledzone od człowiekapod względem ekspresji. Kto wie, może i ja, piszący te słowa z niejasnym wrażeniem, że przetrwają,sądzę, że moja świadomość, że je napisałem, jest tym, co „mam z tego życia”. I tak jak bezużytecznezwłoki pospolitego człowieka legną we wspólnej ziemi, tak równie bezużyteczne zwłoki mojej pisa-nej z nadzieją prozy legną we wspólnym zapomnieniu. Czyjeś wieprzowe kotlety, wino, dziewczyna– dlaczego się z nich nabijam?

Bracia we wspólnej niewiedzy, różne postaci tej samej krwi, odmienne formy tego samego dzie-dzictwa – kto z nas mógłby się wyprzeć drugiego? Można się wyprzeć żony, ale nie matki, nie ojca,nie brata.

151W księżycowym świetle ospałej nocy wiatr trzęsie powoli rzeczami, które rzucają drżące cienie.

Może to tylko ubranie rozwieszone na wyższym piętrze, jednak cień nie wie o koszuli i unosi się nie-uchwytnie, pozostając w milczącej zgodzie z całym otoczeniem.

Zostawiłem okno otwarte, żeby się wcześnie obudzić, ale aż do teraz – a noc jest już tak stara, żenic nie słychać – nie zdołałem zapaść w sen, równocześnie nie jestem też całkiem przebudzony. Zacieniami mojego pokoju jest światło księżyca, jednak nie przedostaje się przez okno. Istnieje jakdzień z pustego srebra, a dachy budynków naprzeciwko, które dostrzegam z łóżka, są płynne od po-czerniałej bieli. Ciężkie światło księżyca niesie ze sobą smutny pokój, jak pozdrowienie przesyłane zwysokości komuś, kto nie słucha.

I nie patrząc, nie myśląc, z oczyma już zamkniętymi nad nieobecnym snem, rozważam, jakimi wia-rygodnymi słowami dałoby się opisać światło księżyca. Starożytni powiedzieliby, że księżycowa po-świata jest biała albo że jest srebrna. Jednak fałszywa biel księżycowego światła ma wiele barw.Dobrze wiem, że gdybym wstał z łóżka i spojrzał przez lodowate szyby, okazałoby się, że na wyso-kim i wyobcowanym niebie światło księżyca to popielata biel niebieskawa od żółtych odcieni, którapadając na różne dachy, wobec braku równowagi między ich mrokiem, raz złoci czarną bielą uległebudynki, raz zalewa bezbarwną poświatą brązowawą czerwień dachówek. Na dnie ulicy, w cichejotchłani, gdzie zaokrąglają się nieregularnie nagie kamienie, jedynym kolorem jest niebieski, którybierze się może z szarości kamieni. Horyzont jest niemal ciemnobłękitny, w odróżnieniu od czarno-granatowej głębi nieba. W oknach światło odbija się czarno-żółto.

Stąd, z łóżka, kiedy otwieram oczy pełne senności, której nie mogę się poddać, widać śnieg, którystał się barwą, pełną pływających włókienek wyblakłej masy perłowej. A jeśli myślę o tym poprzezto, co czuję, odbieram to jako znudzenie, które stało się białym cieniem, ciemniejącym tak, jakby nadtą zamazaną bielą zamykały się oczy.

152Zdumiewam się zawsze, kiedy coś kończę. Zdumiewam i wpadam w przygnębienie. Mój zmysł do-

skonałości powinien powstrzymywać mnie przed kończeniem; powinien mnie powstrzymywać nawetprzed zaczynaniem. Ale ulegam chwili nieuwagi i piszę. To, co osiągam, nie jest tworem mojej woli,

tylko jej wycofania. Zaczynam, ponieważ nie mam siły myśleć; kończę, ponieważ nie mam odwagiprzerwać. Ta książka to moje tchórzostwo.

Jeżeli tak często przerywam ciąg myśli fragmentem pejzażu, który w jakiś sposób wpisuje się wrzeczywisty lub zmyślony schemat moich wrażeń, robię to dlatego, że ten pejzaż to furtka, przez którąuciekam przed uświadomieniem sobie mojej niemocy twórczej. W środku moich rozmów z samymsobą, które formują słowa tej książki, czuję naglą potrzebę porozmawiania z kimś innym i zwracamsię do światła igrającego – tak jak teraz – na okolicznych dachach, które wydają się nim zmoczone,do łagodnego rozkołysania wysokich drzew na miejskim zboczu, drzew, które, zdawałoby się, są nawyciągnięcie ręki, jakby miały zaraz runąć bezgłośnie w dół, do ponakładanych jeden na drugi plaka-tów spiętrzonych na stromiźnie domów, gdzie okna to litery, na których złoci się w martwym słońcuwilgotny klej.

Dlaczego piszę, skoro nie piszę lepiej? No tak, ale kim bym był, gdybym nie pisał nawet tego, comi się udaje napisać, choćby było to jak najgorsze w odniesieniu do moich możliwości? Jestem ple-bejuszem aspiracji, ponieważ próbuję coś realizować; nie śmiem wybrać milczenia jak ktoś, kto sięlęka ciemnego pokoju. Jestem jak ci, którzy cenią sobie bardziej medal niż wysiłek i obnoszą się zeswoją chwałą w futrze.

Dla mnie pisanie to pogardzanie samym sobą, jednak nie jestem w stanie przestać pisać. Pisaniejest jak narkotyk, którym się brzydzę, i mimo to wciąż go biorę, jak nałóg, którym gardzę, a równo-cześnie nim żyję. Istnieją trucizny niezbędne i nadzwyczaj subtelne, złożone ze składników duszy;zioła zbierane w zakamarkach ruin snów, czarne maki zrywane na grobach zamiarów, długie liścieobscenicznych drzew, których gałęzie drżą nad słyszalnymi brzegami piekielnych rzek duszy.

Pisanie oznacza dla mnie zatracanie się, tak, jednak wszyscy się zatracają, ponieważ wszystkopodlega zatracie. Tyle że ja się zatracam bez radości – nie tak jak rzeka w ujściu, dla którego się ano-nimowo zrodziła, tylko jak utworzone przez przypływ jeziorko, którego woda powoli znika, nigdy niewracając do morza.

153Podnoszę się z potwornym wysiłkiem z krzesła, jednak mam wrażenie, że ono unosi się razem ze

mną i że jest teraz cięższe, ponieważ stało się krzesłem subiektywizmu.

154Kim jestem dla siebie? Tylko jednym z moich wrażeń.

Moje serce opróżnia się wbrew własnej woli jak dziurawe wiadro. Myśleć? Czuć? Jak męczywszystko, kiedy jest czymś określonym!

155Tak jak niektórzy pracują z nudów, tak mnie zdarza się pisać dlatego, że nie mam nic do powiedze-

nia. Rojenia, opadające ludzi zazwyczaj wtedy, kiedy nie myślą, u mnie przejawiają się w formie pi-sanej, bo potrafię marzyć prozą. I czerpię dużo szczerych uczuć, dużo prawdziwych emocji z faktu, żenie odczuwam.

Są chwile, kiedy pustka odczuwania własnego życia osiąga intensywność czegoś pozytywnego. Uwielkich ludzi czynu, którzy są świętymi, bo kierują się totalną, a nie fragmentaryczną, emocją, to po-czucie nicości życia prowadzi do nieskończoności. Przystrajają się nocą i gwiazdami, namaszczająciszą i samotnością. U wielkich ludzi bezczynności, do których zalicza się moja skromna osoba, tosamo poczucie prowadzi do nieskończonej małości: wrażenia rozciągają się jak guma, ukazując poryswojej fałszywej, rozlazłej kontynuacji.

I jedni, i drudzy, przeżywając takie chwile, kochają sen, tak jak zwykły człowiek, który ani działa,ani nie działa, będąc jedynie odbiciem rodzajowej egzystencji ludzkiego gatunku. Sen to połączenie zBogiem, z Nirwaną, jakkolwiek się to określi; sen to powolna analiza wrażeń, czy stosuje się ją jakoatomową naukę o duszy, czy przesypia jak muzykę woli, powolny anagram monotonii.

Zapisując kolejne słowa, ociągam się, jakby mijając witryny sklepów, na które nie patrzę, a to, comi po nich zostaje, to półuczucia, quasi-ekspresje, jak barwy tkanin, których nie widziałem, harmo-nijne układy złożone z nieznanych przedmiotów. Pisząc, kołyszę się słowami, jak obłąkana z bólumatka kołysze martwe dziecko.

Pewnego dnia, nie wiem którego, znalazłem się na tym świecie i aż do tego czasu – od chwili, kie-dy się jawnie narodziłem – żyłem bez uczuć. Kiedy pytałem, gdzie jestem, wszyscy mnie wprowadza-li w błąd i mówili rzeczy sprzeczne. Kiedy prosiłem, aby mi powiedzieli, co mam robić, wszyscymówili fałszywie i wszyscy co innego. Kiedy stawałem bezradnie na drodze, wszyscy się dziwili, żenie idę tam, gdzie nikt nie wie, co jest, albo że się nie cofam – ja, który obudziwszy się na skrzyżo-waniu, nie wiedziałem, skąd przybyłem. Zauważyłem, że jestem na scenie i że nie znam roli, którąinni, też jej nie znając, już mówili. Zauważyłem, że mam na sobie strój pazia, ale nie dali mi królo-wej i obwiniali o to, że jej nie mam. Zauważyłem, że mam w ręku wiadomość, którą trzeba doręczyć,a kiedy im powiedziałem, że kartka jest pusta, śmiali się ze mnie. I wciąż nie wiem, czy śmiali siędlatego, że wszystkie kartki są puste, czy dlatego, że wszystkie wiadomości trzeba odgadywać.

W końcu usiadłem na kamieniu przy skrzyżowaniu jak przed kominkiem, którego mi zabrakło. I za-cząłem, pozostawiony sam sobie, robić papierowe łódki z kłamstwa, które mi dali. Nikt mi nie chciałuwierzyć, nawet jako kłamcy, a nie miałem jeziora, na którym mógłbym potwierdzić moją prawdę.

Próżne, zagubione słowa, luźne metafory, które nieokreślony lęk przykuwa do cieni… Szczątki lep-szych godzin, spędzonych na nieznanych mi alejkach… Zgaszona lampa, której złoto lśni pośród mro-ku wspomnieniem martwego światła… Słowa rzucane nie na wiatr, lecz na ziemię, wyślizgujące się zwiotkich palców jak uschnięte liście, które spadły z niewidzialnie nieskończonego drzewa… Tęskno-ta za stawami w cudzych posiadłościach… Tkliwość tego, co nigdy nie nastąpiło…

Żyć! Żyć! I przynajmniej zakładać, że dobrze by mi się spało na łóżku Prozerpiny.

156Jaka wszechwładna królowa przechowuje nad swoimi jeziorami wspomnienie o moim złamanym

życiu? Byłem paziem w alejach zbyt ciasnych dla skrzydlatych chwil mego niebieskiego spokoju.Okręty w oddali dopełniały morze, omiatające falami moje tarasy, a pośród południowych chmurzgubiłem duszę, jak wiosło wypuszczone z dłoni.

157Stworzyć w sobie państwo z polityką, z partiami i rewolucjami i być tym wszystkim naraz, być Bo-

giem w rzeczywistym panteizmie tego ludu-jaźni, substancją i działalnością jego ciał, jego dusz, zie-mi, po której stąpają, i czynności, które wykonują. Być wszystkim; być równocześnie nimi i nienimi… Jaka szkoda! To kolejne marzenie, którego nie jestem w stanie zrealizować. Gdybym je zreali-zował, być może bym umarł, nie wiem dlaczego, ale chyba nie powinno się po czymś takim żyć; potakim świętokradztwie popełnionym przeciw Bogu; po takiej uzurpacji boskiej władzy bycia wszyst-kim.

Jaką przyjemność dałoby mi stworzenie jezuityzmu uczuć!Są metafory bardziej rzeczywiste niż ludzie chodzący po ulicy. W zakamarkach literatury można

znaleźć obrazy żyjące bardziej wyraziście niż niejeden mężczyzna i niejedna kobieta. W książkachistnieją zdania, które mają absolutnie ludzką osobowość. Niektóre fragmenty moich tekstów przeszy-

wają mnie strachem, tak wyraźnie wyczuwam w nich ludzi, tak bardzo się odcinają na tle ścian moje-go pokoju, w nocy, w cieniu, […]. Napisałem zdania, których dźwięk, czy się je czyta głośno, czy ci-cho – nie sposób ukryć ich dźwięku – niewątpliwie dobywa się z czegoś, co osiągnęło totalną ze-wnętrzność i pełnię duszy.

Po co przedstawiam czasami sprzeczne, niedające się pogodzić procesy marzenia i procesy ucze-nia się marzeń? Prawdopodobnie dlatego, że tak się przyzwyczaiłem do odczuwania fałszu jakoprawdy, do odczuwania snu tak wyraźnie jak czegoś widzialnego, że utraciłem ludzką zdolność, jakmi się zdaje fałszywą, rozróżniania prawdy i kłamstwa.

Wystarczy, że wyraźnie coś dostrzegam – wzrokiem, słuchem lub jakimś innym zmysłem – i jużczuję, że to jest rzeczywiste. Może być i tak, że odczuwam równocześnie dwie niedające się połą-czyć rzeczy. Bez różnicy.

Niektórzy zdolni są cierpieć przez długie godziny tylko dlatego, że nie mogą być postacią z obrazulub figurą karcianą. Istnieją dusze, którym jak przekleństwo ciąży niemożność bycia w dzisiejszychczasach postacią średniowieczną. Dawniej zdarzało mi się takie cierpienie. Dziś już mi się nie zda-rza. Jestem ponad tym. Ale boli mnie na przykład to, że nie mogę sobie wymarzyć siebie jako dwóchkrólów w odrębnych królestwach, należących, na przykład, do wszechświatów o różnych rodzajachprzestrzeni i czasu. Niewykonalność tego naprawdę mnie przygnębia. Smakuje mi głodowaniem.

Móc śnić niepojęte, wizualizując je, to jeden z wielkich triumfów, który nawet ja, tak wybitnyprzedstawiciel tej dyscypliny, odnoszę niezwykle rzadko. Tak, na przykład śnić, że jestem – równo-cześnie, w sposób rozdzielny i klarowny – mężczyzną i kobietą podczas przechadzki, którą mężczy-zna i kobieta odbywają na brzegu rzeki. Zobaczyć, że jestem – w tym samym czasie, z tą samą wyra-zistością, w ten sam sposób, bez przemieszania – dwiema odrębnymi rzeczami i integrować się znimi w równym stopniu; świadomym okrętem na południowym morzu i zadrukowaną kartką w starejksiążce. Jakim się to wydaje absurdem! Jednak wszystko jest absurdem, a marzenie jest jeszcze naj-mniejszym z możliwych.

158Czy dla kogoś, kto – choćby tylko we śnie – jak Dis porwał Prozerpinę, miłość jakiejkolwiek

ziemskiej kobiety może być czymś więcej niż snem? Tak jak Shelley28 kochałem Antygonę, zanim ist-niał czas: żadna doczesna miłość nie miała dla mnie uroku, poza tym, że przypominała mi, co straci-łem.

28 W liście z Pisy do Johna Gisborne’a z 22 października 1821 roku Shelley pisze: „Miałeś rację co do Antygony; co za wspaniałyportret kobiety! […] Niektórzy z nas byli w poprzednim życiu zakochani w Antygonie, wskutek czego nie potrafimy znaleźć pełnego za-dowolenia w jakimkolwiek śmiertelnym związku”.

159Dwukrotnie w czasach mojej młodości – którą odczuwam jako tak odległą, że wydaje mi się cudzą

prozą; relacjonowaną mi przez kogoś historią – miałem okazję cieszyć się bólem poniżenia, jakiedaje miłość. Kiedy patrzę z dzisiejszej perspektywy na tę przeszłość, której nie potrafię już określićani jako odległej, ani jako niedawnej, wydaje mi się, że dobrze się stało, iż doświadczyłem tego roz-czarowania tak wcześnie.

Nie miało to żadnego znaczenia, poza tym, co zmieniło się we mnie. Jeśli rozważyć te wewnętrznesprawy w aspekcie zewnętrznym, całe legiony mężczyzn przeszły przez te same tortury. Jednak […]

Wskutek równoczesnego rozwoju wrażliwości i inteligencji, wyjątkowo wcześnie nabrałem prze-konania, że życie w świecie wyobraźni, jakkolwiek kruche by się wydawało, jest tym, które odpo-wiada jednostkom o moim typie charakteru. Fikcje mojej wyobraźni (która później doszła do głosu)

mogą męczyć, ale nie bolą, ani nie upokarzają. Dla niemożliwych kochanków niemożliwy jest takżefałszywy uśmiech, oszukańcza pieszczota, podstępna czułość. Nigdy się nie porzucają i w żaden spo-sób nie mogą siebie stracić.

Wielkie niepokoje naszej duszy to zawsze kosmiczne kataklizmy. Kiedy nas dosięgają, zaburza sięwokół nas rytm słońca, a planety wypadają z orbit. Dla każdej czującej duszy nadchodzi kiedyś dzień,w którym Los uosabia apokalipsę lęku – na niepocieszenie duszy walą się wtedy wszystkie niebiosa iwszystkie światy.

Czuć się kimś lepszym i widzieć przy tym, że jest się traktowanym przez Los jak najgorszy z naj-gorszych – kto w takiej sytuacji może się chełpić, że jest człowiekiem?

Gdyby dany mi był któregoś dnia przypływ ekspresji tak wielki, że skupiłby we mnie całą sztukę,napisałbym apoteozę snu. Nie znam przyjemności większej niż możliwość spania. Totalne wygasze-nie życia i duszy, całkowite oddalenie wszystkich bytów i ludzi, noc bez pamięci i iluzji, brak prze-szłości i przyszłości […]

160Cały dzień, pełen smutku lekkich i ospałych chmur, upłynął pod znakiem doniesień o rewolucji. Ta-

kie wiadomości, fałszywe lub prawdziwe, sprawiają zawsze, że czuję specjalny rodzaj dyskomfortu,mieszaninę pogardy i fizycznych mdłości. Boli moją inteligencję fakt, że ktoś się wzburza i sądzi, żecoś tym zmienia. Przemoc, jakiegokolwiek rodzaju, zawsze była dla mnie wyjaskrawioną formą ludz-kiej głupoty. Stąd wszyscy rewolucjoniści są głupi, podobnie jak wszyscy reformatorzy (choć ci wmniejszym stopniu, bo mniej kłopotliwi). Rewolucjonista czy reformator – błąd jest ten sam. Będącniezdolnym do opanowania i zreformowania własnej postawy wobec życia, które jest wszystkim, lubwobec własnej osoby, która jest prawie wszystkim, człowiek ucieka się do prób odmieniania innychludzi i zewnętrznego świata. Każdy rewolucjonista i każdy reformator to uciekinier. Walczyć znaczynie umieć zwalczyć siebie. Reformować znaczy nie umieć się poprawić.

Jeżeli wrażliwy i prostolinijny człowiek przejmuje się złem i niesprawiedliwością świata, to wnaturalny sposób najpierw próbuje zaradzić ich najbardziej bezpośrednim przejawom – a znajdzie jew samym sobie. Ta praca zajmie mu całe życie.

Wszystko zawiera się dla nas w naszym pojmowaniu świata; zmieniając nasze pojmowanie świata,zmieniamy dla siebie świat, czyli po prostu zmieniamy świat, zważywszy, że nigdy nie będzie dla nasczymś innym niż tym, czym dla nas jest. Wewnętrzna sprawiedliwość, która pozwala nam napisaćpiękną i potoczystą stronę, prawdziwa reforma, która wskrzesza naszą martwą wrażliwość – to jestprawda, nasza prawda, jedyna prawda. Cała reszta to pejzaż, ramy, w które wtłacza się nasze wraże-nia; to oprawa naszych myśli. I jest tak bez względu na to, czy jest to barwny pejzaż rzeczy i istnień –pola, domy, plakaty, ubrania – czy bezbarwny pejzaż monotonnych dusz, wypływający chwilowo napowierzchnię w starych słowach i zużytych gestach, aby zaraz ponownie pogrążyć się w otchłań fun-damentalnej głupoty ludzkiej ekspresji.

Rewolucja? Zmiana? To, czego naprawdę pragnę z głębi duszy, to żeby ustąpiły atonalne chmury,namydlające szarością niebo; to, czego pragnę, to zobaczyć, jak rodzi się między nimi błękit, prawdapewna i jasna, bo niczym nie jest i niczego nie chce.

161Nic nie przepełnia mnie takim niesmakiem, jak społeczne terminy moralne. Już słowo „obowiązek”

razi mnie jak jakiś intruz. Jednak terminy „obywatelski obowiązek”, „solidarność”, „humanitaryzm”

oraz inne o podobnym rodowodzie odrzucają mnie, jakby ktoś wylewał na mnie przez okno pomyje.Obraża mnie założenie, przyjmowane przez kogoś mimochodem, że te określenia mają ze mną cośwspólnego, że znajduję w nich nie tylko wartość, ale w ogóle jakiekolwiek znaczenie.

Widziałem niedawno w witrynie sklepu z zabawkami przedmioty, które uświadomiły mi dokładnie,czym są te określenia. Zobaczyłem to w służących do zabawy talerzach, sztucznych smakołykach,przeznaczonych na stoliki dla lalek. Co człowiekowi z krwi i kości, zmysłowemu, egoistycznemu ipróżnemu, przyjacielowi innych, bo posiada dar wymowy, i nieprzyjacielowi innych, bo posiada darżycia, może dać bawienie się lalkami bezsensownych słów?

Sprawowanie władzy zasadza się na dwóch rzeczach: na hamowaniu i oszukiwaniu. Problem ztymi szumnymi terminami jest taki, że ani nie hamują, ani nie oszukują. Co najwyżej oszałamiają, a tojuż jest co innego.

Jeżeli kogoś nienawidzę, to reformatora. Reformator to człowiek, który dostrzega powierzchownedolegliwości świata i postanawia je wyleczyć, potęgując dolegliwości zasadnicze. Lekarz stara sięuczynić z chorego ciała ciało zdrowe, nie wiemy jednak, co oznacza „zdrowe” i „chore” w życiuspołecznym.

Nie potrafię pojmować ludzkości inaczej niż jako jednej z ostatnich szkól malarstwa dekoracyjne-go Natury. Nie odróżniam zasadniczo człowieka i drzewa i z pewnością wolę to, co jest bardziejozdobne, to, co bardziej interesuje moje myślące oczy. Jeżeli bardziej interesuje mnie drzewo, to je-stem skłonny bardziej żałować ścinanego drzewa niż umierającego człowieka. Istnieją odchodzącezachody słońca, które bolą mnie bardziej niż śmierć dzieci. Wobec wszystkiego zachowuję nieczu-łość, po to abym mógł odczuwać.

Prawie się obwiniam za to, że zapisuję te quasi-refleksje w chwili, kiedy z kresów wieczoru po-wstaje, zabarwiając się, lekki wiatr. Nie zabarwiając się, bo zabarwia się nie on, lecz powietrze, wktórym niepewnie szybuje, ale ponieważ wydaje mi się, że to on sam się barwi, tak właśnie to okre-ślam, bo muszę silą rzeczy mówić to, co mi się wydaje, zważywszy, że to ja.

162Wszystkie nieprzyjemności, jakie się nam w życiu przytrafiają – sytuacje, w których jesteśmy

śmieszni, nasze niezręczne gesty, pomyłki, przez które tracimy twarz – powinny być przez nas uważa-ne jedynie za zewnętrzne przypadki, niezdolne do tego, aby sięgnąć substancji duszy. Traktujmy jejako ból zębów życia lub jako odciski życia; rzeczy, które nam przeszkadzają, ale są dla nas ze-wnętrzne, choćby były własne; które musi uwzględniać tylko nasz byt organiczny lub którymi musi sięprzejmować tylko to, co w nas witalne.

Kiedy przyswoimy sobie tę postawę, która jest w pewnym sensie postawą mistyków, będziemychronieni nie tylko przed światem, ale i przed nami samymi, bo zwyciężamy w ten sposób to, co wnas zewnętrzne, obce, przeciwne nam – czyli to wszystko, co jest nam wrogie.

Horacy, charakteryzując prawego męża, powiedział, że pozostanie on niewzruszony, nawet gdybywalił się wokół niego świat. Sytuacja jest absurdalna, ale jej sens rzeczywisty. Nawet jeśli wokółnas wali się to, czym udawaliśmy, że jesteśmy, ponieważ z tym współistnieliśmy, powinniśmy pozo-stać niewzruszeni – nie dlatego, że jesteśmy prawi, tylko dlatego, że jesteśmy sobą, a nasze byciesobą polega na zerwaniu wszystkich związków z tą walącą się zewnętrznością, nawet jeśli wali sięona na to, czym dla niej jesteśmy.

Życie najlepszych z nas powinno być marzeniem, które uchyla się przed konfrontacją.

163Bezpośrednie doświadczenie to wykręt albo kryjówka dla osób pozbawionych wyobraźni.

Czytając o ryzykownych sytuacjach, które stały się udziałem myśliwego polującego na tygrysy,przeżywam wszystko, co warto było ryzykować, z wyjątkiem ryzyka myśliwego, ryzyka, którego takbardzo nie było warto podejmować; które się rozmyło…

Ludzie czynu to mimowolni niewolnicy ludzi rozumu. Rzeczy przedstawiają jakąś wartość tylkowtedy, gdy się je interpretuje. Dlatego jedni coś spełniają, po to, aby drudzy, przypisując temu cze-muś znaczenie, czynili z tego część życia. Opowiadać znaczy tworzyć, natomiast żyć znaczy jedyniebyć przeżywanym.

164Zaniechanie działania pociesza we wszystkim. Bezruch daje nam wszystko. Wyobraźnia, jeśli nie

skłania się do działania, jest wszystkim. Królem świata można być tylko w marzeniu. A każdy z nas,jeśli naprawdę zna siebie, chce być królem świata.

Nie być, myśląc – oto tron. Nie chcieć, pragnąc – oto korona. Mamy tylko to, z czego rezygnujemy,bo zachowujemy to, nietknięte, w marzeniu, w wiecznym świetle słońca, którego nie ma, lub księży-ca, którego nie może być.

165Wszystko, co nie jest moją duszą, jest dla mnie wyłącznie – choćbym bardzo chciał, żeby było ina-

czej – scenerią i dekoracją. Drugi człowiek, nawet jeślibym uznawał intelektualnie fakt, że jest takąsamą żywą istotą jak ja, zawsze miał dla mojej mimowolnej (czyli prawdziwej) istoty mniejsze zna-czenie niż drzewo, jeśli drzewo było od niego piękniejsze. Dlatego zawsze odbierałem ludzkie wzbu-rzenia – wielkie zbiorowe tragedie historii tub tragedie tego, co się robi z historią – jako barwne fry-zy, pozbawione wszelkich śladów osób, które się wśród nich przewijają. Nigdy nie mogłem przejąćsię tym, że w Chinach wydarzyła się jakaś tragedia. To odległa dekoracja, nawet jeśli przepojonakrwią i zarazą.

Przypominam sobie z ironicznym smutkiem manifestację robotników, nie wiem, na ile szczerą (bozawsze trudno mi dopatrzyć się szczerości w rzeczach zbiorowych, zważywszy, że tylko jednostka,pozostawiona sama sobie, jest czującym bytem). Była to zbita i masywna grupa animowanych głup-ców, która, wykrzykując rozmaite hasła, przeszła przed moją obojętnością obcego. Nagle poczułemmdłości. Nawet nie byli wystarczająco brudni. Ci, którzy naprawdę cierpią, nie zasilają tłuszczy, nietworzą wspólnoty. Ten, kto cierpi, cierpi samotnie.

Jakie marne zgromadzenie! Jaki brak człowieczeństwa i bólu! Byli realni, a przez to niewiarygod-ni. Nikt by ich nie wykorzystał jako ramy powieści lub scenerii opisu. Przepłynęli jak śmiecie porzece życia. Ich widok wywołał u mnie poczucie wyższości, odruch wymiotny i senność.

166Kiedy przyglądam się uważnie życiu ludzi, nie dostrzegam niczego, co by je różniło od życia zwie-

rząt. I ludzie, i zwierzęta ścierają się nieświadomie ze światem; i ludzie, i zwierzęta cieszą się chwi-lami przerwy; i ludzie, i zwierzęta podlegają codziennie temu samemu organicznemu procesowi; i lu-dzie, i zwierzęta nie myślą niczego poza tym, co myślą, ani nie przeżywają niczego poza tym, co prze-żywają. Kot kuli się w słońcu i śpi. Człowiek – o naturze, zdawałoby się, tak bardzo złożonej – kulisię w życiu i śpi. Ani jedno, ani drugie nie wyzwala się od fatalnego prawa bycia tym, czym jest. Anijedno, ani drugie nie próbuje zdjąć z siebie ciężaru bycia. Najwięksi z ludzi kochają chwałę, jednaknie jako własną nieśmiertelność, tylko jako nieśmiertelność abstrakcyjną, która akurat ich może omi-nąć.

Tego rodzaju refleksje, nachodzące mnie dość często, prowadzą do tego, że nagle czuję podziw dla

jednostek, które moja natura instynktownie odrzuca. Myślę o mistykach i ascetach – o odosobnionychz wszystkich Tybetów, o Szymonach Słupnikach z wszystkich słupów. Ci rzeczywiście próbują, nawetjeśli w absurdalnej formie, uwolnić się od zwierzęcego prawa. Ci rzeczywiście próbują, choćby po-przez szaleństwo, zanegować prawo życia, skulić się w słońcu i czekać na śmierć, nie myśląc o niej.Szukają, nawet zastygli na słupie; pragną, nawet zamknięci w ciemnej celi; chcą tego, czego nie zna-ją, nawet w narzuconym im bólu i męczeństwie.

Wszyscy pozostali, wiodący życie bardziej lub mniej skomplikowanych zwierząt, przemykająprzez scenę jak niemi statyści, zadowoleni z próżnej podniosłości swojego entrée.Psy i ludzie, koty ibohaterowie, pchły i geniusze – wszyscy bawimy się w istnienie, nie myśląc o nim (najwybitniejsi znas myślą tylko o myśleniu) wobec wielkiego spokoju gwiazd. Inni – mistycy czasu próby i poświę-cenia – przynajmniej czują, swoim ciałem i swoją codziennością, magiczną obecność tajemnicy. Sąwolni, bo odrzucają widzialne słońce; są pełni, bo wyzbyli się próżni świata.

Kiedy o nich mówię, staję się prawie takim samym mistykiem jak oni, chociaż nie mógłbym byćczymś więcej niż te słowa, kreślone na użytek mojej okazjonalnej skłonności. Zawsze będę z Rúa dosDomadores, tak jak cala ludzkość. Zawsze będę – wierszem lub prozą – biurowym urzędnikiem. Za-wsze będę, z mistycyzmem lub bez, lokalny i podwładny, sługa własnych odczuć i chwil, w którychmnie nachodzą. Zawsze będę, pod wielkim, niebieskim baldachimem niemego nieba, paziem spełnia-jącym niezrozumiały rytuał, ubranym na tę okazję w życie, przedstawiającym, nie wiedząc po co, ge-sty i kroki, pozycje i zachowania tak długo, aż skończy się uroczystość – albo moja w niej rola – ibędę mógł najeść się świątecznych przysmaków w wielkich namiotach, stojących podobno na końcuogrodu.

167Monotonia wszystkiego męczy mnie dziś jak początek odsiadywania wyroku. Jednak monotonia

wszystkiego jest tylko monotonią mnie samego. Każda twarz, nawet ta, którą wczoraj widzieliśmy,dzisiaj jest inna, bo dzisiaj to nie wczoraj. Każdy dzień jest tym, który właśnie trwa, i nigdy przedtemtakiego samego nie było. Tylko w naszej duszy rzeczy mogą być tożsame – tożsamością naprawdę od-czuwaną, choć fałszywą – wskutek czego wszystko się upodabnia i upraszcza. Świat to odrębne ele-menty i rozmaite krawędzie, jednak, jeśli jesteśmy krótkowidzami, staje się nieprzerwaną i nieprze-niknioną mgłą.

Moim pragnieniem jest uciec. Uciec od tego, co znam, od tego, co jest moje, od tego, co kocham.Chcę wyjechać: nie do niemożliwych Indii ani na wspaniałe wyspy, gdzieś na południe od wszystkie-go, tylko w takie miejsce – czy będzie to wieś, czy pustkowie – w którym by tego miejsca nie było.Nie chcę więcej oglądać tych twarzy, tych zwyczajów i tych dni. Chcę odpocząć, w wyobcowaniu,od mojego organicznego udawania. Chcę czuć, że sen nadchodzi jak życie, a nie jak spoczynek. Mo-głaby mi to dać chata na brzegu morza lub nawet jaskinia na poszarpanym górskim zboczu. Tylkomoja wola nie może mi, niestety, tego dać.

Niewolnictwo jest prawem życia i to prawem jedynym – musi być przestrzegane; nie można sięprzeciw niemu buntować ani przed nim schronić. Jedni rodzą się niewolnikami, inni stają się niewol-nikami, jeszcze innym niewolnictwo zostaje narzucone. Tchórzliwa miłość, jaką darzymy wolność –która, rzeczywiście osiągnięta, tak by nas zaskoczyła, że byśmy ją odrzucili – jest prawdziwym świa-dectwem skali naszego zniewolenia. Czyja sam, który właśnie napisałem, że pragnę chaty lub jaskini,gdzie byłbym wolny od monotonii wszystkiego – która jest monotonią mnie samego – ośmieliłbym sięudać do tej chaty lub jaskini ze świadomością, że monotonia, jako moja, będzie mi towarzyszyć rów-nież i tam? Gdzie ja – który duszę się tam, gdzie jestem, i dlatego, że jestem – będę mógł swobodniej

oddychać, jeśli choroba nęka moje płuca, a nie moje otoczenie? Kto mi obieca, że ja, który tak pragnęjasnego słońca i rozległych pól, widzialnego morza i otwartego horyzontu, zniosę łóżko, jedzenieoraz to, że nie schodzi się na ulicę przez osiem półpięter, że nie wpada się do sklepu tytoniowego narogu, że nie mówi się „dzień dobry” fryzjerowi sterczącemu przed swoim zakładem?

Wszystko, co nas otacza, staje się częścią nas, wślizguje się w nasz fizyczny i psychiczny odbiórżycia; jak ślina wielkiego Pająka sczepia nas subtelnie z tym, co najbliższe, i omotuje w zwiewną po-ściel na łożu powolnej śmierci, bujanym przez wiatr Wszystko to my, a my to wszystko; ale co z tego,skoro wszystko jest niczym? Promień słońca, przepływający nagle po ziemi cień chmury, zrywającysię wiatr, nastająca po nim cisza, ta czy inna twarz, jakieś glosy, śmiech rozlegający się pośród roz-mowy, a potem noc, wraz z którą wyłaniają się, nie niosąc żadnego znaczenia, poszarpane hieroglifygwiazd.

168…A ja, który nieśmiało nienawidzę życia, lękam się śmierci z fascynacją. Boję się tej nicości, któ-

ra może być czymś nowym; i boję się jej równocześnie jako nicości i jako czegoś nowego, jakby mo-gły się w niej zawierać i pustka, i przerażenie; jakby miało mi towarzyszyć w trumnie wieczne oddy-chanie cielesnej duszy; jakby izolacja miażdżyła nieśmiertelność. Mam wrażenie, że idea piekła, któ-rą mogła wynaleźć tylko szatańska dusza, wywodzi się właśnie z tego rodzaju pomieszania – kombi-nacji dwóch różnych lęków, które przeczą sobie i się pogłębiają.

169Czytam, przytomnie i powoli, fragment po fragmencie, wszystko, co do tej pory napisałem. I odkry-

wam, że to wszystko jest nic niewarte, że pożyteczniej byłoby, gdybym tego nie napisał. Rzeczy stwo-rzone, zarówno imperia, jak zdania, cechuje – dlatego właśnie, że zostały stworzone – owa gorszastrona rzeczy realnych, polegająca na tym, że wiemy o ich ulotności. Jednak nie to czuję i nie to mnieboli w moich tekstach podczas tych wlokących się chwil, kiedy je czytam. Boli mnie to, że nie byłowarto pisać i że czas, który na to straciłem, zyskałem tylko w złudzeniu, teraz rozwianym, że byłowarto.

Wszystko, co chcemy osiągnąć, chcemy osiągnąć poprzez ambicję, ale albo ta ambicja się nie speł-nia i zostajemy biedakami, albo sądzimy, że się spełnia – i zostajemy bogatymi szaleńcami.

Boli mnie to, że najlepsze z tych rzeczy są złe i że gdyby istniał ten inny, wyśniony przeze mniektoś, zrobiłby to lepiej. Wszystko, co robimy, w życiu czy w sztuce, jest niedoskonałą kopią naszychplanów. Przeczy nie tylko doskonałości zewnętrznej, lecz również wewnętrznej; nie spełnia normynie tylko tego, co powinno być, ale również normy tego, o czym sądziliśmy, że mogłoby być. Jesteśmypuści nie tylko w środku, lecz również na zewnątrz – pariasi zamiarów i obietnicy.

Z jakim wigorem samotnej duszy zapisywałem kolejne pustelnicze strony, przeżywając sylaba posylabie fałszywą magię – nie tego, co pisałem, lecz tego, co przypuszczałem, że piszę! Jak byłemomamiony ironicznymi czarami, uważając się za poetę mojej prozy w tym skrzydlatym momencie,kiedy się we mnie rodziła, szybsza od ruchów pióra, niczym złudna zemsta za zniewagi życia! A kie-dy dzisiaj to czytam, widzę, jak rozpadają się moje kukiełki, jak wychodzi z nich słoma, jak flaczeją,nawet nie zaistniawszy…

170Po tym, jak ostatnie ulewy przeniosły się na południe i pozostał tylko wiatr, który je przegonił,

wzgórza miejskiego skupiska ponownie opanowała radość niewzruszonego słońca, a na linkach roz-ciągniętych pod oknami wielobarwnych budynków pojawiły się smagane wiatrem sztuki schnącej

bielizny.Ja też odczuwałem radość: istniałem. Wyszedłem z domu w doniosłym celu, którym było w istocie

stawienie się punktualnie w biurze. Jednak tego dnia sam przymus życia upodabniał się do tego dru-giego poczciwego przymusu, który każe słońcu pojawiać się według kalendarza, zgodnie z długościąi szerokością geograficzną poszczególnych miejsc na ziemi. Byłem szczęśliwy, bo nie potrafiłem byćnieszczęśliwy. Ruszyłem spokojnie ulicą z poczuciem pewności, bo w końcu znane biuro i znani lu-dzie w tym biurze to były pewniki. Nic dziwnego, że poczułem się wolny, nie wiedząc od czego. Ba-nany w koszach wystawionych na skraju chodnika przy Rua da Prata lśniły w słońcu wspaniałą żół-cią.

W końcu zadowalam się czymś niewielkim: tym, że ustał deszcz, że na tym szczęśliwym południupojawiło się słońce, że banany dzięki czarnym plamkom wydają się jeszcze bardziej żółte, że ktoś jesprzedaje, zagadując klientów; chodnikami Rua da Prata, Tagiem w dole, zazielenionym błękitem ozłotych odcieniach, całym tym domowym zakątkiem wszechświata.

Nadejdzie dzień, w którym przestanę na to patrzeć, kiedy przeżyją mnie banany ze skraju chodnika,głosy chytrych przekupek i gazety, rozłożone przez dzieciaka na rogu po drugiej stronie ulicy. Dobrzewiem, że banany będą inne i że przekupki będą inne, a gazety ukażą – tym, którzy się nad nimi pochy-lą – datę inną od dzisiejszej. Jednak wszystko to, ponieważ nie żyje, trwa, choćby się zmieniało; ja,ponieważ żyję, przemijam, choćbym był wciąż ten sam.

Mógłbym właściwie uczcić tę chwilę, kupując banany, bo mam wrażenie, że skupiło się w nich,jak w samoistnym reflektorze, całe słońce tego dnia. Jednak wstydzę się rytuałów, symboli, kupowa-nia czegoś na ulicy. Mogliby mi źle zapakować te banany, nie sprzedać mi ich tak, jak powinny byćsprzedane, bo ja nie umiem ich kupować tak, jak powinny być kupowane. Mógłby ich zaskoczyć mójgłos, pytający o cenę. Lepiej pisać, niż ośmielać się żyć, nawet jeśli życie oznacza tylko kupowaniew słońcu bananów, dopóki istnieje słońce i są banany na sprzedaż.

Może później… Tak, później… Może ktoś inny… Nie wiem…

171Tylko jedna rzecz olśniewa mnie bardziej niż głupota, z jaką większość ludzi przeżywa swoje ży-

cie: to inteligencja, która zawiera się w tej głupocie.Monotonia pospolitych losów wydaje się przerażająca. Jem obiad w tej przeciętnej restauracji i

przyglądam się postaci kucharza za kontuarem oraz stojącemu przede mną kelnerowi, który mnie ob-sługuje; już podstarzałemu, pracującemu tu chyba od trzydziestu lat. Jak wygląda życie tych ludzi?Tamten osobnik od czterdziestu lat spędza niemal każdy dzień w kuchni; miewa krótkie urlopy, śpistosunkowo mało, raz na jakiś czas jeździ na wieś, skąd wraca bez żalu i wahania, gromadzi z mozo-łem mozolne oszczędności, których nie zamierza wydać, rozchorowałby się, gdyby musiał porzucić(na zawsze) swoją kuchnię i przenieść się do posiadłości, którą kupił w Galicii; jest w Lizbonie odczterdziestu lat, a nie był nigdy nawet na Rotundzie29 ani w teatrze, raz tylko poszedł do cyrku –klowni pląsający pośród wewnętrznych resztek jego życia. Ożenił się, nie wiem jak ani po co, maczterech synów i jedną córkę, a jego uśmiech, kiedy wychyla się zza lady w moją stronę, wyrażawielkie, pełne i uroczyste szczęście. I nie udaje, ani nie ma powodów, żeby udawać. Czuje szczęściedlatego, że naprawdę je osiągnął.

A stary kelner, który mnie obsługuje i który właśnie postawił przede mną milionową kawę w swo-jej karierze? Wiedzie takie samo życie jak kucharz; jedyna różnica to te cztery czy pięć metrów, któredzielą tego w kuchni od tego, który pracuje na sali. Poza tym ma tylko dwóch synów, częściej jeździdo Galicii, zwiedził już trochę Lizbonę i poznał Porto, gdzie spędził cztery lata; i jest tak samo szczę-

śliwy.Ponownie przyglądam się z wystraszonym zdumieniem panoramie tych losów i odkrywam, w prze-

czuciu przerażenia, żalu i buntu, że ludźmi wolnymi od przerażenia, żalu i buntu są właśnie ci, którzymają do nich prawo; d sami, którzy przeżywają właśnie takie życie. To podstawowy błąd literackiejwyobraźni: zakładanie, że inni są nami samymi i że powinni odczuwać tak samo jak my. Jednak,szczęśliwie dla ludzkości, każdy jest tym, kim jest, i tylko geniuszom dane jest być kimś więcej, niżsię jest.

W końcu wszystko, co się wydarza, uzależnione jest od tego, komu się wydarza. Drobne zajścieuliczne, które przyciąga do drzwi kucharza tej restauracji, zajmuje go bardziej, niż mnie mogłaby za-jąć kontemplacja najoryginalniejszej idei, lektura najlepszej książki, najprzyjemniejszy z bezużytecz-nych snów. A jeśli życie jest z natury monotonne, to on uciekł przed monotonią skuteczniej niż ja. Iudeka przed nią z większą łatwością niż ja. Prawda nie jest ani po jego stronie, ani po mojej, bo niejest po niczyjej; ale faktem jest, że po jego stronie jest szczęście.

Mądry ten, kto czyni swoje życie jednostajnym, bo wtedy każde drobne zdarzenie ma wymiar cudu.Myśliwego, który poluje na lwy, po zastrzeleniu trzeciej sztuki nic już nie może podniecić. Dla moje-go monotonnego kucharza scena policzkowania na ulicy zawsze ma coś ze skromnej apokalipsy. Dlakogoś, kto nigdy nie wyjeżdżał z Lizbony, jazda do Benfiki będzie podróżą na koniec świata, a jeślipewnego dnia pojedzie do Sintry30, będzie miał wrażenie, że przybył na Marsa. Podróżnik, któryprzemierzył cały świat, przez pięć tysięcy mil nie napotka żadnej nowości, bo nieustannie napotykacoś nowego; jeszcze jedną nowość, starość wiecznie nowego – jednak abstrakcyjne pojęcie nowościległo dla niego w morzu już po drugiej nowej rzeczy, jaką napotkał.

Jeżeli człowiek odznacza się prawdziwą mądrością, może podziwiać cały spektakl świata, nie ru-szając się z krzesła, nie umiejąc czytać i z nikim nie rozmawiając; wyłącznie dzięki zmysłom i duszy,która nie potrafi być smutna.

Uczynić życie monotonnym, tak aby nie było monotonne. Uczynić codzienność nieistotną, tak abynajdrobniejsze zdarzenie było rozrywką. Z głębi moich codziennych zajęć, wyblakłych, identycznychi bezużytecznych, wyłaniają się przede mną wizje ucieczki, przeczucia dalekich wysp, zabawy w par-kowych alejach z innej epoki, inne pejzaże, inne uczucia, inne ja. Ale między zaksięgowaniem jednejpozycji i drugiej zdaję sobie sprawę z tego, że gdybym to wszystko zyskał, nic z tego nie byłobymoje. W rzeczywistości kierownik Vasques więcej jest wart niż Królowie z Marzeń; w rzeczywisto-ści biuro przy Rua dos Douradores więcej jest warte niż wielkie aleje nierealnych parków. Mająckierownika Vasquesa, mogę cieszyć się marzeniem o Królach z Marzeń; mając biuro przy Rua dosDouradores, mogę się cieszyć wewnętrzną wizją nieistniejących pejzaży. A gdybym miał Królów zMarzeń, o czym mógłbym marzyć? Gdybym miał niemożliwe pejzaże, co by mi zostało z rzeczy nie-możliwych?

Monotonia, szara identyczność kolejnych dni, brak jakiejkolwiek różnicy między dzisiaj i wczoraj– niech tak pozostanie na zawsze, a moja przebudzona dusza będzie mogła się cieszyć przypadkowąmuchą, która mnie rozprasza, przelatując nagle przed oczyma, wybuchem śmiechu o zmiennej tonacji,dobiegającym z niewiadomej ulicy, pełnym wyzwoleniem, jakie niesie ze sobą godzina zamknięciabiura, nieskończonym odpoczynkiem w dniu wolnym od pracy.

Mogę sobie wyobrazić wszystko, bo jestem nikim. Gdybym był kimś, nie mógłbym sobie wyobra-żać. Pomocnik księgowego może marzyć, że jest rzymskim cesarzem; król Anglii nie może o tym ma-rzyć, bo pozbawiono go możliwości bycia w marzeniach królem innym niż ten, którym naprawdę jest.Jego rzeczywistość nie pozwala mu odczuwać.

29 Rotundą nazywany jest plac Markiza de Pombal, wielkie lizbońskie rondo.

30 Sintra – zabytkowa miejscowość na północny zachód od Lizbony, w przeszłości letnia rezydencja królewska.

272Ścieżka na zboczu prowadzi do młyna, ale wysiłek nie prowadzi do niczego.

To było jesiennego wieczoru, kiedy niebo tchnie skostniałym, martwym ciepłem, a chmury otulająświatło kocami wilgoci.

Tylko dwie rzeczy dał mi Los: księgi rachunkowe i zdolność marzenia.

273Marzenie to najgorszy z narkotyków, bo najbardziej naturalny ze wszystkich. Wchodzi nam w krew

z łatwością jak żaden inny, przyjmuje się go mimowolnie jak podaną przez kogoś truciznę. Nie boli,nie wywołuje bladości, nie ścina z nóg-jednak dusza, która go zażywa, jest nieuleczalnie chora, bo wżaden sposób nie może się oczyścić z trucizny, która jest nią samą.

Jak spektakl we mgle […]W marzeniach nauczyłem się koronować obrazami czoła codzienności, mówić rzeczy banalne w

niezwykły sposób i rzeczy proste w sposób zawiły, rozświetlać sztucznym słońcem zakamarki i mar-twe meble oraz, gdy piszę, nadawać melodię płynnym zdaniom mojej fiksacji – jakby po to, aby mnieukołysały.

274Po źle przespanej nocy nikt nas nie lubi. Sen, odchodząc, zabrał ze sobą coś, co czyniło nas ludźmi.

Wydaje się, że nawet nieorganiczne powietrze wokół nas kryje w sobie irytację naszą osobą. W koń-cu to my sami osłabiliśmy nasze szeregi i to wewnątrz nas ścierają się dyplomacje niemej walki.

Wlokę dziś po ulicy swoje nogi oraz wielkie zmęczenie. Moja dusza jest zredukowana do kłębkasplątanych nici, a to, czym jestem i czym byłem, czyli to, co jest mną, zapomniało, jak się nazywa.Nie wiem, czy będę miał dzień jutrzejszy; wiem tylko, że nie spałem, a mieszanina rozmaitych pauzokrywa wielkim milczeniem mój wewnętrzny monolog.

Ach, wspaniałe parki innych ludzi, ogrody dla tak wielu codzienne, cudowne aleje tych, którzymnie nigdy nie poznają! Zastygam między bezsennymi nocami jak ktoś, kto nigdy nie ośmielił się byćkimś zbędnym, a moje rozmyślania zrywają się jak ze snu, który odchodzi.

Jestem owdowiałym domem, trzymającym w odosobnieniu samego siebie, pełnym cieni nieśmia-łych i skrytych widm. Jestem zawsze w sąsiednim pokoju, albo to one tam są, i słyszę wokół siebiedonośny szum drzew. Błąkam się i znajduję; znajduję, ponieważ się błąkam. Moje dziecięce dni ubra-ne w śliniaki!

I razem z tym wszystkim idę po ulicy, błądząc w swoim zaspaniu jak zwiewny liść. Jakiś lekkiwiatr uniósł mnie z ziemi i snuję się, jak koniec zmierzchu, pośród zdarzeń krajobrazu. Powieki ciążąmi na wleczonych ciężko nogach. Chce mi się spać od chodzenia. Moje usta są zamknięte, jakbychciały, żeby skleiły się wargi. Idę w mojej błąkaninie na dno jak tonący statek.

Tak, nie spałem, ale nie mając za sobą snu ani nie śpiąc teraz, jestem pełniejszy. Jestem naprawdęsobą w przypadkowej i symbolicznej wieczności tego stanu pół-ducha, stanu, którym się otumaniam.Czasem ludzie patrzą na mnie, tak jakby mnie znali i mii się dziwili. Zdaje mi się, że też im się przy-glądam oczodołami, które czuję, bo ocierają się o nie powieki; poza tym nie chcę wiedzieć, że światistnieje.

Czuję senność, wielką senność, totalną senność!

175

Kiedy narodziło się moje pokolenie, zastało świat nieoferujący żadnego wsparcia tym, którzy majązarówno mózg, jak i serce. Niszczycielska działalność poprzednich pokoleń sprawiła, że świat, naktóry przyszliśmy, nie mógł nam dać bezpieczeństwa w dziedzinie religii, podpory w dziedzinie mo-ralności ani spokoju w dziedzinie polityki. Zrodziliśmy się od razu w skrajnym lęku metafizycznym,skrajnym lęku moralnym i skrajnej niepewności politycznej. Wcześniejsze pokolenia, upojone naby-tymi formułami, prostymi procesami nauki i rozumu, zburzyły podstawy chrześcijańskiej wiary, boich krytyka biblijna, przechodząc od krytyki tekstu do krytyki mitologii, sprowadziła ewangelie iwcześniejsze teksty Żydów do spiętrzonej niejasności mitów, legend i zwykłej literatury, zaś ich kry-tyka naukowa stopniowo wytykała błędy i jaskiniowe naiwności prymitywnej „nauki” ewangelii.Równocześnie wolność debaty, podejmując wszystkie problemy metafizyczne, wydobyła też na świa-tło dzienne problemy religijne, osadzone w metafizyce. Pokolenia tamtych czasów, upojone mętnymhasłem „pozytywizmu”, krytykowały całą moralność, szatkowały wszystkie życiowe reguły i z tejwielkiej kolizji doktryn pozostały tylko dwie rzeczy: pewność, że nie ma żadnej doktryny oraz żal, żejej nie ma. Społeczeństwo tak niezdyscyplinowane kulturowo nie mogło, rzecz jasna, uniknąć losupolitycznej ofiary tego niezdyscyplinowania, tak że obudziliśmy się na świecie żądnym społecznychnowinek, świecie kroczącym w radosnym pochodzie wolności, której nikt nie pojmuje, i postępu,którego nigdy nie zdefiniowano.

Jednak jeśli negatywny krytycyzm naszych ojców dał nam w spadku niemożność bycia chrześcija-nami, to nie dał zadowolenia z tego stanu rzeczy; jeśli przekazał nam niewiarę w ustalone formułymoralne, to nie przekazał obojętności na moralność i na zasady ludzkiego życia; jeśli pozostawił namnierozwiązane problemy polityczne, to nie uwolnił przy tym od dręczącego poczucia, że te problemypowinny być jakoś rozwiązane. Nasi ojcowie dokonywali dzieła zniszczenia z ochotą, bo żyli w epo-ce, która nosiła jeszcze ślady solidności minionych czasów. Właśnie to, co niszczyli, dawało siłęspołeczeństwu, tak że mogli niszczyć, nie czując, że wali się budynek. Dziedziczymy zniszczenie ijego skutki.

Dzisiaj świat należy tylko do głupich, nieczułych i porywczych. Prawo do życia i zwyciężania zdo-bywa się niemal tą samą drogą, jaką zdobywa się skierowanie do szpitala psychiatrycznego: niezdol-nością myślenia, niemoralnością i nadpobudliwością.

176GOSPODA ROZUMUW połowie drogi między wiarą i krytyką stoi gospoda rozumu. Rozum to wiara w to, co można zro-

zumieć bez wiary, niemniej jednak jest wiarą, bo z wolą rozumienia czegokolwiek łączy się założe-nie, że istnieje coś zrozumiałego.

177Teorie metafizyczne, które mogą nam dać chwilowe złudzenie, że potrafimy wytłumaczyć rzeczy

niewytłumaczalne; teorie moralne, które pozwalają nam sądzić przez godzinę, że nareszcie wiemy, zaktórymi zamkniętymi drzwiami mieszka cnota; teorie polityczne, które wmawiają nam na jeden dzień,że potrafimy rozwiązać jakiś problem, chociaż poza problemami matematycznymi nie ma problemówrozwiązywalnych – streśćmy naszą postawę wobec życia w tej świadomie jałowej działalności, wtym zajęciu, które, jeśli nie daje przyjemności, to przynajmniej pozwala nie odczuwać bólu.

Nic dobitniej nie świadczy o szczytowym stopniu rozwoju cywilizacji niż to, że żyjący w niej lu-dzie mają świadomość, iż wszelki wysiłek jest jałowy, bo są rządzeni przez nieubłagane prawa, któ-rych nic nie może cofnąć ani zahamować. Możliwe, że jesteśmy sługami zdanymi na kaprysy bogów,silniejszych, ale nie lepszych od nas, bo zarówno my, jak i oni, jesteśmy poddani bezwzględnej wła-

dzy abstrakcyjnego Losu, który jest ponad sprawiedliwością i wspaniałomyślnością, któremu obcejest dobro i zło.

178Jesteśmy śmiercią. To, co uważamy za życie, to sen rzeczywistego życia, to śmierć tego, czym je-

steśmy naprawdę. Trupy przychodzą na świat, a nie z niego odchodzą. To światy zmieniają się przednaszymi oczami. Kiedy sądzimy, że żyjemy, jesteśmy martwi – zaczniemy żyć, konając.

Między snem i życiem istnieje ta sama relacja co między tym, co nazywamy życiem, i tym, co nazy-wamy śmiercią. Śpimy, a to życie jest naszym snem – nie w sensie metaforycznym lub poetyckim, leczw sensie rzeczywistym.

Wszystkie nasze działania, które uważamy za wyższe, należą do śmierci; wszystkie są śmiercią.Czym innym jest ideał niż przyznaniem, że życie nie jest takie, jak być powinno? Czym innym jestsztuka niż negacją życia? Posąg to martwe ciało, ociosane tak, aby utrwalało w niezniszczalnej mate-rii śmierć. Nawet przyjemność, która tak bardzo przypomina zanurzenie się w życiu, jest raczej zanu-rzeniem się w nas samych, zniszczeniem relacji między nami i życiem, drżącym cieniem śmierci.

Samo życie jest umieraniem, bo każdy dzień więcej w naszym życiu to równocześnie jeden dzieńmniej.

Zamieszkujemy sny, jesteśmy cieniami błądzącymi pośród niemożliwych lasów, których drzewa todomy, obyczaje, idee, ideały i filozofie.

Nigdy nie spotkać Boga, nigdy się nawet nie dowiedzieć, czy istnieje! Przechodzić ze świata doświata, od inkarnacji do inkarnacji, zawsze w iluzji, która pieści, zawsze w błędzie, który tuli.

Nigdy prawdy, nigdy postoju! Nigdy jedności z Bogiem! Nigdy w całkowitym pokoju, zawsze tylkow jego namiastce, zawsze w pragnieniu go!

179Ten dziecięcy instynkt ludzkości, który sprawia, że najdumniejszy z nas, jeżeli jest człowiekiem, a

nie szaleńcem, pragnie, Ojcze Przenajświętszy, aby ojcowska dłoń – która, dopóki go prowadzi,może być czymkolwiek – prowadziła go przez tajemnicę i zamęt tego świata… Każdy z nas jest dro-biną pyłu, którą unosi wiatr życia, aby potem rzucić na ziemię. Musimy sobie znaleźć podporę, abypodać naszą małą dłoń cudzej dłoni, bo chwila jest zawsze niepewna, niebo zawsze dalekie, a życiezawsze obce.

Największy z nas jest jedynie tym, który poznał z najbliższej odległości pustkę i niepewnośćwszystkiego.

Być może prowadzi nas złudzenie – z pewnością nie prowadzi nas świadomość.

180Jeżeli pewnego dnia moje życie stanie się do tego stopnia zabezpieczone, że będę mógł swobodnie

pisać i wydawać, jestem przekonany, że będę tęsknił za tym niepewnym życiem, które wiodę teraz,niewiele pisząc i nie wydając w ogóle. Będę tęsknił, nie tylko dlatego, że to nędzne życie minęło i ni-gdy nie wróci, lecz także dlatego, że w każdym rodzaju życia jest określona jakość i szczególna przy-jemność, a kiedy przechodzi się do innego, choćby było lepsze, ta szczególna przyjemność jest mniejradosna, ta określona jakość jest niższa; przestają istnieć i pojawia się brak.

Jeżeli pewnego dnia zdołam zanieść do dobrej kalwarii krzyż mojej intencji, to znajdę w tej dobrejkalwarii nową kalwarię i zatęsknię za czasem, kiedy byłem jałowy, słaby i niedoskonały. Będę w ja-kiś sposób umniejszony.

Jestem senny. Dzień był ciężki od absurdalnej pracy w niemal pustym biurze. Dwóch pracowników

jest chorych, inni nie przyszli. Jestem sam, z wyjątkiem majaczącego w głębi pomocnika. Tęsknię zamożliwością, że pewnego dnia będę tęsknić, choć moja tęsknota jest absurdalna.

Niemal błagam bogów o to, aby zamknęli mnie tu jak w sejfie, broniąc zarówno przed goryczami,jak i radościami życia.

181Kiedy popołudnie powoli przechodzi w noc, a gasnące światło rzuca na ziemię niewyraźne cienie,

lubię błądzić, nie myśląc o niczym, pośród tego, w co zmienia się miasto; i snuję się tak, jakby nicze-mu nie można było zaradzić. Podoba mi się (bardziej mojej wyobraźni niż zmysłom) rozproszonysmutek, który mi towarzyszy. Błąkając się, przeglądam w sobie stronice książki, upstrzone migający-mi obrazami, i ospale formuję z nich myśl, która nigdy nie jest kompletna.

Niektórzy czytają z taką samą szybkością, z jaką patrzą i wyciągają wnioski, zanim się wszystkiegodowiedzą. Podobnie ja czerpię z książki, która kartkuje mi się w duszy, niejasną opowieść, wspo-mnienia innego włóczęgi, skrawki opisów zmierzchu lub światła księżyca, z parkowymi alejkami po-środku i różnymi postaciami z jedwabiu, które przechodzą, i przechodzą…

Nie odróżniam jednego znużenia od drugiego. Podążam równocześnie tropem ulicy, wieczoru iśnionej lektury, i wszystkie te ścieżki naprawdę są przeze mnie przemierzane. Emigruję i odpoczy-wam, jakbym był na pokładzie statku, który wyszedł już w pełne morze.

Nagle martwe latarnie rozbłyskują zgodnie w dwoistej perspektywie długiej i krętej ulicy. Mójsmutek pogłębia się jakby z hukiem. To książka się skończyła. W powietrznej lepkości abstrakcyjnejulicy wisi tylko uzewnętrzniona nić odczuwania, jak ślina idiotycznego Losu, skapująca mi na świa-domość duszy.

Inne życie, życie miasta o zmroku. Inna dusza, dusza kogoś, kto ogląda noc. Idę niepewny i alego-ryczny, nierealnie odczuwający. Jestem jak opowiedziana przez kogoś historia – opowiedziana takdobrze, że porusza się z odrobiną cielesności na początku rozdziału świata-powieści: „W tym czasiepewien człowiek szedł powoli ulicą…”.

Co ja mam wspólnego z życiem?

182PAUZAWypisałem się z życia, jeszcze zanim je miałem, bo nawet w marzeniach nie wydawało mi się ku-

szące. Opadło mnie zmęczenie marzeniami… A czując to zmęczenie, odnosiłem zewnętrzne i fałszy-we wrażenie, że dotarłem do kresu nieskończonej drogi. Wyszedłem z siebie, nie wiem dokąd, i za-stygłem tam jałowo. Jestem czymś, czym byłem. Nie znajduję się tam, gdzie się czuję, a kiedy się szu-kam, nie wiem, kim jest ten, który mnie szuka. Znudzenie wszystkim rozmiękcza mnie. Czuję się wy-gnany z duszy.

Asystuję sobie. Jestem swoim świadkiem. Moje wrażenia płyną przed moim spojrzeniem, któregonie pojmuję, jak zewnętrzne obiekty. Cokolwiek się dzieje, nudzę się sobą. Wszystkie rzeczy, razem zkorzeniami tkwiącymi w tajemnicy, mają barwę mojego znudzenia.

Kwiaty, które wręczył mi Los, były już zwiędłe. Jedyna czynność, jakiej się mogę oddawać, to po-wolne odrywanie im płatków. A to tak bardzo tchnie starością!

Minimalne czynności bolą mnie jak czyn heroiczny. Najdrobniejszy gest męczy mnie w wyobraźni,jakbym naprawdę myślał o wykonaniu go.

Do niczego nie aspiruję. Życie kłuje. Źle mi tam, gdzie jestem, i tam, gdzie mógłbym być.Ideałem byłoby nie wykonywać żadnej czynności poza sztuczną czynnością fontanny – wznosić się

po to, aby w tym samym miejscu spaść, lśniąc w słońcu bez żadnego pożytku, szumiąc pośród nocnej

ciszy, tak żeby ktoś, kto śni, pomyślał przez sen o rzekach i lekko się uśmiechnął.

183Od mglistego zarania gorącego i fałszywego dnia ciemne chmury o poszarpanych konturach patro-

lowały zgnębione miasto. Chmury te, konsekwentne i złowrogie, nadciągały od strony portowego na-brzeża, a wraz z ich gęstnieniem szerzyło się przeczucie tragedii, która wykluwała się w nieokreślo-nej złości ulic na odkształcone słońce.

Było południe i już wtedy, na początku przerwy obiadowej, ponure wyczekiwanie wisiało ciężkow pobladłej atmosferze. Łachmany postrzępionych chmur czerniły nacierający front. Niebo nad Zam-kiem było czyste, ale jego błękit tchnął wrogością. Świeciło słońce, a mimo to nikt nie miał ochotysię nim cieszyć.

Kiedy o wpół do drugiej wróciłem do biura, wyglądało na to, że się przejaśniło, ale tylko nad star-szą częścią miasta. Niebo w okolicach portu było rzeczywiście bardziej odsłonięte. Jednak nad pół-nocną częścią miasta wszystkie chmury łączyły się powoli w jedną wielką chmurę – czarną, nieubła-ganą, wysuwającą powoli tępe, białoszare szpony, osadzone na końcu czarnych ramion. Wkrótce mia-ła dosięgnąć słońca i miejskie hałasy jakby przytłumiły się w oczekiwaniu. Niebo od wschodniejstrony było – lub wydawało się – bardziej przejrzyste, ale prażąca duchota narastała. Pociłem się wcieniu biura. „Idzie wielka burza”, powiedział Moreira i przewrócił stronę Księgi Rachunkowej.

O trzeciej znikły już wszelkie ślady działalności słońca. Trzeba było zapalić światło – rzecz smut-na, bo było lato – najpierw na tyłach biura, gdzie leżały popakowane towary, potem w środku, gdziebezbłędne wypełnianie listów przewozowych i wpisywanie cyfr kontrolnych kolei stawało się coraztrudniejsze. W końcu, kiedy dochodziła już czwarta, nawet my, mający przywilej siedzenia przyoknach, widzieliśmy tak mało, że nie dawało się już pracować. Biuro rozjarzyło się elektrycznymświatłem. Kierownik Vasques otworzył z trzaskiem drzwi swojego gabinetu i wychyliwszy się przeznie, rzucił: „Słuchaj, Moreira, miałem jechać do Benfiki, ale nie jadę, bo będzie lać jak diabli”. „I toidzie właśnie stamtąd”, odparł Moreira, który mieszkał koło Avenidy31. Uliczne odgłosy nagle sięwyostrzyły, teraz trochę odmienione, a dzwonki tramwajów z sąsiedniej ulicy zabrzmiały – nie wiemdlaczego – jakoś smutno.

31 Avenida da Liberdade – aleja w centrum Lizbony.

184Przed końcem lata i nadejściem jesieni, w gorącej przerwie, kiedy powietrze ciąży, a barwy łagod-

nieją, popołudnia przywdziewają wyczuwalny strój fałszywej pychy. Można je porównać do sztucz-nych tworów wyobraźni, gdzie tęsknoty powstają z niczego i rozwijają się nieuchwytnie jak śladyokrętów, tworząc takie same, ciągnące się w dal węże.

W takie popołudnia przepełnia mnie, niczym przypływ morza, uczucie, które jest gorsze od nudy,ale które nie ma innej nazwy – uczucie nieumiejscowionej rozpaczy, całkowitego tonięcia duszy. Czu-ję wtedy, że straciłem życzliwego Boga, że zmarła Substancja wszystkiego. A odczuwalny wszech-świat jest dla mnie jak zwłoki kochanej osoby – jednak wszystko obróciło się w nicość w jeszczeciepłym świetle ostatnich kolorowych chmur.

Moja nuda przybiera formę przerażenia; moje znużenie zmienia się w lęk. Mój pot nie jest zimny,ale zimna jest moja świadomość, że się pocę. Nie czuję się źle fizycznie, poza tym, że złe samopo-czucie duszy jest tak intensywne, iż przenika przez pory i rozlewa się po ciele.

Tak wielkie jest znużenie, tak wszechwładny horror bycia żywym, że nie mam pojęcia, jaki możnaby tu zastosować środek uśmierzający, jakie antidotum, maść lub zapomnienie. Spanie przeraża mniejak wszystko inne. Umieranie przeraża mnie jak wszystko inne. Iść i zatrzymać się to jedno i to samo

niewykonalne zadanie. Nadzieja i niewiara zrównują się w chłodzie i szarości. Jestem półką z pusty-mi słojami.

Jaką jednak czuję tęsknotę za przyszłością, kiedy pozwalam moim pospolitym oczom przyjmowaćmartwe pozdrowienie gasnącego dnia! Jaki wspaniały pogrzeb nadziei idzie przez jeszcze złotawąciszę bezwładnych niebios, jaki orszak próżni i nicości rozwija się w niebieskiej purpurze, która mapoblednąć na rozległych równinach bielonej przestrzeni!

Nie wiem, czego chcę ani czego nie chcę. Już nie umiem chcieć, nie wiem, jak się chce, nie wiem,jakie uczucia lub myśli wskazują zazwyczaj na to, że się chce lub że chce się chcieć. Nie wiem, kimjestem, ani czym jestem. Jak ktoś pogrzebany pod murem, który runął, leżę pod zwaloną próżnią całe-go wszechświata. I tak podążam tropem siebie samego, aż nastanie noc, a drobna przyjemność byciainnym zafaluje, jak powiew wiatru, nad moim zniecierpliwieniem własną osobą.

Ach, wysoki i powiększony księżyc tych spokojnych nocy, zobojętniałych od lęku i niepokoju! Zło-wrogi spokój niebieskiego piękna, zimna ironia ciepłego powietrza, czarny granat, zamglony świa-tłem księżyca i kryjący nieśmiało gwiazdy.

185PRZERWATo ta straszna godzina, kiedy albo kurczę się do możliwego, albo rozrastam do śmiertelnego.Niech poranek nigdy nie rozbłyśnie, niech cała ta sypialnia z jej wewnętrzną atmosferą, do której

należę, uduchowi się w Nocy, niech znajdzie swój absolut w Mroku i niech nie zostanie ze mnie na-wet cień, który by plamił moim wspomnieniem to, co miałoby przetrwać.

Gdyby mogło się okazać, moje smutne serce, że Los ma znaczenie dla bogów! A raczej – gdybymogło się okazać, że bogowie mają znaczenie dla Losu!

Czasami budzę się w nocy i czuję, jak niewidzialne dłonie tkają moje przeznaczenie.

Moje życie leży na wznak. Nic we mnie niczego nie zakłóca.

187Główna tragedia mojego życia to, jak wszystkie tragedie, ironia Losu. Odrzucam rzeczywiste życie

jak skazujący wyrok i odrzucam marzenia jak nędzne wyzwolenie. A mimo to przeżywam najbardziejplugawe i pospolite życie, jakie może być, i żyję najbardziej intensywnym i uporczywym marzeniem.Jestem jak niewolnik, który się upija podczas sjesty – dwie nędze w jednym ciele.

Tak, widzę wyraźnie – z jasnością, której mocą błyskawice rozumu wyłaniają z mroków życia po-bliskie przedmioty, formułujące życie – wszystko to, co jest nędzne, rozlazłe, nieważne i sztuczne natej Rua dos Domadores, która stanowi dla mnie całe życie: biuro, obmierzłe aż do swojego ludzkiegoszpiku, opłacany co miesiąc pokój, w którym nic się nie dzieje oprócz tego, że żyje w nim trup, sklepspożywczy na rogu, którego właściciela znam, tak jak ludzie znają ludzi; młodych zuchów sterczącychw drzwiach starej knajpy, pracowitą jałowość wszystkich identycznych dni, seryjną powtarzalnośćtych samych postaci, niczym dramat, który opiera się wyłącznie na scenografii i którego scenografiajest wywrócona na opak…

Ale równocześnie uświadamiam sobie, że uciec od tego oznaczałoby albo nad tym zapanować,albo to odrzucić; a ja nie mogę ani nad tym zapanować – bo nie mogę stanąć ponad tym, tkwiąc wrzeczywistości – ani nie mogę tego odrzucić, bo o czymkolwiek bym marzył, zawsze jestem tam,gdzie jestem.

I to marzenie, ten wstyd uciekania w samego siebie, tchórzostwo życia tymi odpadkami duszy, któ-

re inni znajdują tylko we śnie, w figurze śmierci, przy której pochrapują; w spokoju, kiedy wyglądająjak dorodne rośliny!

Nie móc wykonać żadnego szlachetnego gestu, który by nie był tylko gestem we mnie samym, aninie mieć choćby jednego jałowego pragnienia, które by nie było w stu procentach jałowe!

Cezar, mówiąc: „Lepiej być pierwszym we wsi niż drugim w Rzymie!”, uchwycił w pełni naturęambicji. Ja nie jestem niczym ani we wsi, ani w żadnym Rzymie. Kierownik spożywczego na rogujest przynajmniej szanowany od Rua da Assunção do Rua da Vitória; jest Cezarem miejskiego kwar-tału. Jestem od niego lepszy? W czym, jeśli bycie niczym nie pozwala ani na wyższość, ani na niż-szość, ani nawet na porównywanie się?

To Cezar całego miejskiego kwartału i zupełnie zasłużenie jest bożyszczem kobiet.Tak więc robię dalej to, czego nie chcę, i dalej marzę o tym, czego nie mogę mieć, moje życie […],

absurdalne jak publiczny zegar, który przestał chodzić.Ta nikła, lecz pewna wrażliwość i przewlekłe, lecz świadome marzenie […], które razem formują

mój przywilej trwania w półmroku.

188Człowiek pospolity, choćby miał najcięższe życie, ma przynajmniej to szczęście, że o nim nie my-

śli. Na ogół ludzie żyją w sposób płynny, uzewnętrzniony, jak kot albo pies, i właśnie tak trzeba prze-żywać życie, jeżeli chce się osiągnąć zadowolenie kota albo psa.

Myśleć znaczy niszczyć. Proces myślenia prowadzi do zniszczenia samej myśli, bo myśleć znaczyrozkładać. Gdyby ludzie rozważyli głęboko tajemnicę życia, gdyby byli w stanie poczuć tysiące zło-żoności, które szpiegują duszę w każdym szczególe działania, to nigdy nie mogliby działać; nie mo-gliby nawet żyć. Zabiliby się ze strachu, jak ci, którzy popełniają samobójstwo, żeby nie pójść na-stępnego dnia na gilotynę.

189DESZCZOWY DZIEŃPowietrze ma barwę utajonej żółci – pobladłej żółci oglądanej przez pryzmat przybrudzonej bieli.

W poszarzałym powietrzu tę żółtą barwę ledwo można dostrzec. Jednak bladość szarości ma coś żół-tego w swoim smutku.

190Każde zakłócenie ustalonego harmonogramu zawsze przepełnia ducha chłodem nowości, przyjem-

nością, która odrobinę uwiera. Jeżeli ktoś ma zwyczaj wychodzić z biura o szóstej, a zdarzy mu sięraz wyjść o piątej, jego umysł od razu ogarnia atmosfera święta i czuje coś w rodzaju żalu, ponieważnie wie, co ze sobą zrobić.

Ponieważ wczoraj musiałem zająć się czymś poza biurem, wyszedłem o czwartej, a o piątej mojeterenowe zadanie było już wykonane. Nie przywykłem chodzić o tej godzinie po ulicy, dlatego znala-złem się poniekąd w innym mieście. Powolne refleksy światła na znajomych fasadach budynków mia-ły coś z daremnej słodyczy, a odwieczni przechodnie przemierzali otaczające mnie miasto jak mary-narze eskadry, która minionej nocy zawinęła do portu.

O tej godzinie biuro było jeszcze otwarte. Schroniłem się w nim, wywołując naturalne zdumieniepracowników, z którymi się już wcześniej pożegnałem. Z powrotem? Tak, z powrotem. Tutaj byłemwolny od uczuć, sam pośród tych, którzy mi towarzyszyli, nie istniejąc dla mnie duchowo… W pew-nym sensie to był dom – to znaczy miejsce, w którym się nie czuje.

191

Myślę czasami ze smutną przyjemnością, że jeżeli pewnego dnia to, co piszę, zyska uznanie, będęmiał wreszcie kogoś, kto mnie „rozumie”, swoich, prawdziwą rodzinę, w której mógłbym się urodzići być kochany. Jednak zanim przyjdzie mi się w niej urodzić, będę już od dawna nieboszczykiem.Będę rozumiany tylko jako moja podobizna, kiedy ludzkie uczucie nie kompensuje już zmarłemu kom-pletnego braku uczucia, jakiego doznał za życia.

Może pewnego dnia zrozumieją, że spełniałem swój naturalny obowiązek zdawania relacji z frag-mentu naszego wieku; a kiedy to zrozumieją, będą musieli napisać, że moi współcześni mnie nie rozu-mieli, że za życia spotykałem się niestety z chłodem oraz obojętnością i że wielka szkoda, iż tak było.I ten, kto to napisze, wykaże się takim samym niezrozumieniem mojej postaci – postaci z przyszłości– jakim wykazują się wobec mnie ci, którzy mnie otaczają dzisiaj. Bo z ludzkiej nauki korzystają tyl-ko pradziadkowie, którzy już umarli. Tylko zmarłych potrafimy nauczyć właściwych zasad życia.

Deszczowemu dniu położył kres wieczór – wtedy zacząłem pisać. Radość powietrza jest zbytchłodna dla skóry. Dzień kończy się nie w szarości, lecz w barwie bladoniebieskiej. Mętny niebieskikolor powleka nawet kamienną nawierzchnię ulic. Życie boli, ale ten ból pochodzi z daleka. Odczu-wanie nie ma znaczenia. Kilka witryn rozjaśnia się światłem.

W innym oknie, na wyższym piętrze, widać ludzi, którzy właśnie skończyli dzień pracy. Żebrak,który się o mnie ociera, zdziwiłby się, gdyby mnie znał.

W niebieskiej barwie, która odbijając się w budynkach, traci swoją bladość i swoją niebieskość,nieokreślona godzina jeszcze szybciej chyli się ku wieczorowi.

Lekko zapada koniec niepodważalnego dnia, kiedy d, którzy wierzą i błądzą, oddają się swojej co-dziennej pracy i mają we własnym bólu szczęście nieświadomości. Lekko zapada fala gasnącegoświatła, melancholia nieprzydatnego wieczoru, mgła bez oparów, która wnika w moje serce. Lekko,łagodnie zapada nieokreślona, trzeźwa i niebieska bladość wodnego zmierzchu – lekkiego, łagodnegoi smutnego ponad zimną i zwyczajną ziemią. Lekko opada niewidzialny popiół, smutna monotonia,nuda bez odrętwienia.

192Po trzech bitych dniach upału bez wytchnienia, z burzą czającą się w podenerwowaniu całej at-

mosfery, na jasnej powierzchni rzeczy pojawił się – kiedy burza ostatecznie odpłynęła gdzie indziej –lekki, leniwy i przyjemny chłód. Podobnie zdarza się czasem w ludzkim życiu, kiedy dusza, któracierpiała, bo życie jej ciążyło, czuje nagle ulgę, chociaż to, co mogło być przyczyną ulgi, nastąpiłogdzieś daleko.

Pojmuję nas jako strefy klimatyczne, nad którymi wisi groźba burzy, wyładowującej się ostateczniegdzieś indziej.

Pusty bezmiar rzeczy, wielkie zapomnienie, które jest zarówno w niebie, jak i na ziemi…

193Asystowałem incognito przy stopniowym obumieraniu mojego życia, przy powolnym rozkładzie

wszystkiego, czym chciałem być. Mogę wypowiedzieć tę prawdę, której nie trzeba zdobić kwiatami,aby widziano, że jest martwa: wszystko, czego pragnąłem, i wszystko, z czym przez chwilę łączyłosię moje marzenie tylko o tej chwili, rozsypało się pod moimi oknami w proch jak kamyk, który wy-padł z doniczki na wysokim piętrze. Wydaje się wręcz, że los zawsze dążył do tego, abym kochał ipragnął tego, co on trzymał w zanadrzu tylko po to, abym następnego dnia się przekonał, że tego niemam i mieć nie będę.

Mimo iż jestem ironicznym widzem samego siebie, nigdy się nie zniechęciłem do śledzenia życia.A ponieważ wiem dzisiaj, że każda nikła nadzieja prędzej czy później się rozwieje, doświadczam

niezwykłej przyjemności, ciesząc się już przyszłym rozczarowaniem właśnie z nadzieją – jakby mie-szając słodkie z gorzkim, które, przez kontrast, czyni słodkie jeszcze słodszym. Jestem ponurym stra-tegiem, który, przegrawszy jak dotąd wszystkie bitwy, w przededniu każdej nowej potyczki kreśli zrozkoszą szczegółowy plan swojej nieuchronnej rejterady.

Jak złośliwy stwór prześladuje mnie moje przeznaczenie, które pozwala mi pragnąć tylko tego, oczym wiem, że nigdy tego nie zdobędę. Jeżeli miga mi na ulicy postać dorodnej dziewczyny i zastana-wiam się przez chwilę – choćby obojętnie – co by było, gdyby była moja, jest rzeczą pewną, że dzie-sięć kroków od mojego marzenia dziewczyna podejdzie do tamtego mężczyzny, który jest jej mężemalbo kochankiem. Romantyk zrobiłby z tego tragedię; ktoś obcy odebrałby to jako komedię; ja nato-miast mieszam jedną z drugą, bo jestem romantykiem w swoim wnętrzu i kimś obcym wobec swojegownętrza – i przewracam kartkę, aby poznać kolejną ironię.

Niektórzy mówią, że życie bez nadziei jest niemożliwe, inni, że życie z nadzieją jest puste. Dlamnie, pozbawionego dziś i nadziei, i beznadziei, nadzieja to zwykły zewnętrzny obrazek, który obej-muje moją osobę i który oglądam jak sztukę bez intrygi, wystawianą tylko dla uciechy oczu – bezład-ne pląsy, wirowanie liści na wietrze, chmury zmieniające w słońcu barwę, stare ulice, biegnące nachybił trafił po niespodziewanych częściach miasta.

Jestem w znacznej mierze prozą, którą piszę. Rozwijam się w zdania i akapity, dzielę znakamiprzestankowymi. W moim niepohamowanym mnożeniu obrazów jestem jak dziecko, które robi sobiestrój z gazety, żeby się przebrać za króla; w tym, jak tworzę rytm z szeregu słów, jestem niczym obłą-kaniec, który wtyka sobie we włosy uschnięte kwiaty, wciąż żyjące w jego marzeniach. A przedewszystkim jestem spokojny jak wypchana trocinami lalka, która zyskawszy świadomość własnej isto-ty, przechyla od czasu do czasu głowę, żeby dzwonek na spiczastej czapeczce (integralnej części gło-wy) wydał jakiś dźwięk – brzęczące życie trupa, mikroskopijna wiadomość dla Losu.

Jednak jakże często w samym środku tego spokojnego niezaspokojenia moje świadome emocjeopanowuje stopniowo poczucie pustki i nudy takiego myślenia! Jak często czuję – niczym ktoś, ktosłyszy głos zagłuszany przez rytmiczny zgiełk – że sam jestem immanentną goryczą tego życia obcegoludzkiemu życiu; życia, w którym jeśli coś się dzieje, to tylko w jego samoświadomości! Jak często,budząc się z siebie, z wygnania, którym jestem, pojmuję nagle, że znacznie lepiej byłoby być nikim;szczęściarzem, który ma przynajmniej prawdziwą gorycz, osobą zadowoloną, która zamiast nudy od-czuwa zmęczenie, która cierpi, zamiast sobie roić, że cierpi, która się zabija, tak, zamiast śledzićswoje umieranie!

Uczyniłem z siebie postać z książki, życie, które ktoś czyta. Wszystko, co czuję, jest (wbrew mojejwoli) odczuwane tak, aby można było napisać, że się to czuło. Wszystko, o czym myślę, jest od razuułożone w słowa, przemieszane z obrazami, które to dezintegrują, otwarte na rytmy, które są jeszczeczymś innym. Wskutek tak usilnego przetwarzania siebie, zniszczyłem się. Wskutek tak usilnego prze-myśliwania siebie, jestem teraz moimi myślami, nie sobą. Sondowałem się, puściłem sondę na dno iteraz żyję, zastanawiając się, czy jestem głęboki, czy nie, i nie mając już teraz innej sondy niż spoj-rzenie, pokazujące mi wyraźnie w czerni lustra studni moją własną twarz, która studiuje mnie, studiu-jącego ją.

Jestem kartą do gry starego i nieznanego dziś koloru, jedyną, jaka została z pogubionej talii. Niemam znaczenia, nie znam swojej wartości, nie mam z czym się porównać, żeby się określić, nie mampowodu, dla którego warto byłoby siebie poznać. I tak, opisując się kolejnymi obrazami – nie tylenieprawdziwymi, co zawierającymi kłamstwa – zaczynam się zawierać bardziej w obrazach niż wsobie, wyrażając siebie w takim stopniu, że aż przestaję istnieć, używając jako atramentu duszy, nienadającej się do niczego – poza tym, aby nią pisać. Jednak reakcja ustaje i znów się poddaję. Wra-

cam do tego, czym jestem, nawet jeśli jestem niczym. A ślad niewypłakanych łez pali mnie w zaci-śniętych oczach; ślad lęku, którego nie było, pęcznieje mi w zaschniętym gardle. Ale nawet nie wiem,nad czym miałbym płakać, jeżeli płakałem, nie wiem też, dlaczego nad tym nie płakałem. Fikcja to-warzyszy mi jak cień. A to, czego pragnę, to sen.

194W duszy mojego serca panuje wielkie znużenie. Smuci mnie ktoś, kim nigdy nie byłem i nie wiem,

jaki rodzaj tęsknoty czuję, wspominając tę postać. Runąłem na nadzieje i na pewniki wraz z wszystki-mi zachodami słońca.

195Istnieją ludzie, którzy przechodzą prawdziwe cierpienia, dlatego że nie zdołali poznać w rzeczywi-

stym życiu pana Pickwicka i uścisnąć ręki pana Wardle’a. Jestem jednym z nich. Wylewałem praw-dziwe łzy nad tą powieścią, nie mogąc żyć w tamtych czasach, z tamtymi ludźmi; ludźmi rzeczywisty-mi.

Wypadki w powieściach zawsze są piękne, bo nie płynie w nich autentyczna krew; w powieściachtrupy nie gniją, w powieściach nawet zgnilizna nie jest zgniła.

Kiedy pan Pickwick jest śmieszny, nie jest śmieszny, bo jest taki tylko w powieści. Kto wie, czypowieść nie jest najdoskonalszą rzeczywistością i najdoskonalszym życiem, które Bóg tworzy po-przez nas i których tworzenie jest jedynym celem naszego istnienia? Wydaje się, że cywilizacje ist-nieją tylko po to, aby tworzyć sztukę i literaturę; to słowa o nich mówią i po nich zostają. Dlaczego teekstraludzkie postaci nie miałyby być naprawdę rzeczywiste? Mój umysł dręczy boleśnie myśl o tym,że mogłoby tak być…

196Najbardziej bolesne uczucia, najbardziej uciążliwe emocje to te, które są absurdalne – pożądanie

rzeczy niemożliwych, właśnie dlatego, że są niemożliwe, tęsknota za tym, czego nigdy nie było, pra-gnienie tego, co mogło być, żal, że nie jest się kimś innym, niezadowolenie z istnienia świata.Wszystkie te półtony świadomości duszy tworzą w nas bolesny pejzaż, wieczny zachód słońca naszejistoty. Odczuwamy wówczas siebie jako puste pole, które pogrąża się w mroku i smutku, z sitowiemnad rzeką bez łodzi, czerniejącą połyskliwie pomiędzy oddalonymi brzegami.

Nie wiem, czy te uczucia są postępującym powoli obłędem niepocieszenia, czy też reminiscencja-mi jakiegoś innego świata, na którym byliśmy – reminiscencjami krzyżującymi się i przemieszanymi,jak rzeczy oglądane we śnie, absurdalne w swojej formie, którą oglądamy, ale nie w swoich źródłach– gdybyśmy mogli je poznać. Nie wiem też, czy byliśmy innymi istotami, których doskonałą pełnięodczuwamy w sposób niepełny, odtwarzając nieudolnie ich zagubioną solidność w dwóch wymia-rach cienia, którym jesteśmy.

Wiem, że te myśli emocji wzbudzają w duszy bolesny gniew. Niemożność przedstawienia sobietego, z czym one się łączą, niemożność znalezienia czegoś, co by zastąpiło to, co obejmują w naszejwizji – wszystko to ciąży jak kara, na którą zostaliśmy skazani, nie wiadomo gdzie, przez kogo, dla-czego.

Jednak to, co zostaje z odczuwania tego wszystkiego, to bez wątpienia niechęć do życia i wszyst-kich jego gestów, zmęczenie antycypowane pragnieniami we wszystkich ich formach, anonimowa nie-chęć do wszelkich uczuć. W tych chwilach delikatnego przygnębienia rola kochanka, bohatera czy ko-goś szczęśliwego staje się dla nas niemożliwa nawet w marzeniach. Wszystko to jest wyrażane w ob-cym, niezrozumiałym dla nas języku; dźwiękami urwanych sylab, obijającymi się o nasz umysł. Życie

jest puste, dusza jest pusta, świat jest pusty. Wszyscy bogowie umierają śmiercią potężniejszą niżśmierć. Wszystko jest bardziej próżne niż próżnia. Wszystko jest chaosem rzeczy, które nie istnieją.

Kiedy o tym myślę i spoglądam na rzeczywistość, aby sprawdzić, czy gasi moje pragnienie, widzędomy bez wyrazu, twarze bez wyrazu, gesty bez wyrazu. Kamienie, ciała, idee – wszystko jest mar-twe. Wszystkie ruchy są zastojami; wszystkie są jednym wielkim zastojem. Nic mi niczego nie mówi.Nic nie jest mi znane, nie dlatego, że jest mi obce, tylko dlatego, że nie wiem, czym jest. Świat sięzgubił. A na dnie mojej duszy kryje się – jak jedyna rzeczywistość tej chwili – głęboki, niewidzialnyżal i smutek; jak czyjś płacz w ciemnym pokoju.

197Z wielkim bólem odbieram upływ czasu. Zawsze kiedy coś porzucam, czuję przesadne wzruszenie.

Nędzny pokój, który wynajmowałem przez kilka miesięcy, stół w hotelu na prowincji, gdzie mieszka-łem przez sześć dni, nawet smętna poczekalnia dworcowa, gdzie przez dwie godziny czekałem na po-ciąg… Jednak kiedy porzucam to, co w życiu dobre, i uświadamiam sobie całą wrażliwością moichnerwów, że nigdy więcej tego nie zobaczę i nie będę tego miał, przynajmniej w tym ściśle określo-nym momencie, to czuję ból metafizyczny. Otwiera mi się w duszy otchłań i zimne tchnienie godzinyBoga owiewa mi posiniałą twarz.

Czas! Przeszłość! To, co było i nigdy więcej nie będzie! To, co miałem i już nigdy nie będę miał!Zmarli! Zmarli, którzy kochali mnie, kiedy byłem dzieckiem. Kiedy ich wzywam, kostnieje mi dusza iczuję się wygnany z ludzkich serc, osamotniony pośród nocy samego siebie, płacząc jak żebrakwśród zatrzaśniętej ciszy wszystkich drzwi.

198PROZA WAKACYJNAMała plaża, okalająca drobną zatoczkę, wykluczona ze świata przez dwa miniaturowe cyple, była

podczas tych trzydniowych wakacji moim schronieniem przed samym sobą. Na plażę schodziło się poniewykończonych schodach, które u góry były drewniane, a w połowie przechodziły w wykute w ska-le stopnie z żelazną, zardzewiałą poręczą. I zawsze, kiedy zstępowałem po tych starych schodach,zwłaszcza po ich dolnym odcinku, gdzie pod nogami miałem skałę, wychodziłem z własnego istnieniai spotykałem siebie.

Okultyści – albo niektórzy z nich – mówią, że są takie wzniosłe momenty, kiedy dusza przypominasobie, dzięki emocji bądź szczątkowej pamięci, chwilę, aspekt lub cień poprzedniego wcielenia. Awtedy, powróciwszy do czasów, które są bliższe źródeł i początków rzeczy niż jej teraźniejszość, zy-skuje pewne poczucie dzieciństwa i wyzwolenia.

Można powiedzieć, że schodząc po tych mało dziś uczęszczanych schodach i wchodząc powoli namałą, zawsze pustą plażę, stosowałem magiczny zabieg, aby zbliżyć się do tej możliwej monady, któ-rą jestem. Pewne formy i cechy mojego codziennego życia – reprezentowane w mojej niezmiennejistocie przez pragnienia, odrazy, troski – umykały ze mnie jak z policyjnej zasadzki, tonęły w cieniu,tak że nie można ich już było rozpoznać, a ja osiągałem stan intymnego dystansu, stan, w którym trud-no było mi przypomnieć sobie wczorajszy dzień albo rozpoznać osobę żyjącą we mnie na co dzień.Moje powszednie emocje, moje regularnie nieregularne zwyczaje, moje rozmowy z innymi, moje do-stosowywanie się do społecznej struktury świata – wszystko to wydawało mi się czymś, o czymgdzieś czytałem; zastygłymi stronami opublikowanej biografii, szczegółami jakiejś powieści, znajdo-wanymi w tych dygresyjnych rozdziałach, które czytamy, myśląc o czymś innym, przez co nić narracjitak się rozłazi, że w końcu zmyka gdzieś po podłodze jak wąż.

Wówczas na tej plaży, gdzie słychać było tylko fale lub szumiący w górze wiatr – wielki, nieistnie-

jący samolot – oddawałem się nowemu rodzajowi marzeń bezkształtnych i łagodnych; sugestywnymcudom bez obrazów i emocji, czystym jak niebo i woda, wybijającym się dźwięcznie na powierzch-nię wezbranego morza jak spiralne ornamenty z głębi wielkiej prawdy – drżąca w oddali, nachylonaniebieskość, która zbliżając się, przybierała połyskliwe brudnozielone tony, roztrzaskując potem z pi-skiem o brzeg tysiące swoich ramion, które rozpływając się po brunatnym piachu, pośród śladówprzeschniętej piany, zagarniały wszystkie zwrotne fale, powroty do wolności i źródeł, boskie tęskno-ty, wspomnienia (jak to, które nie bolało mnie w swojej bezkształtności) poprzedniego stanu, szczę-śliwego, bo był dobry lub szczęśliwego, bo był odmienny; ciało tęsknoty z duszą z piany, wytchnie-nie, śmierć, to wszystko lub to nic, które otacza niczym wielkie morze tę wyspę rozbitków, jaką jestżycie.

I spałem bez snu, już odległy od tego, co zobaczyłem w swoich uczuciach; jak zmierzch samegosiebie, szmer wody w gałęziach drzew, spokój wielkich rzek, chłód smutnych wieczorów, powolnyoddech białej piersi dziecięcego snu kontemplacji.

199Słodycz nieposiadania rodziny ani towarzystwa, smak przyjemny jak smak wygnania, kiedy czuje-

my, jak duma banicji nadaje niepokojowi oddalenia aurę niejasnej rozkoszy – cieszę się tym wszyst-kim na swój obojętny sposób. Ponieważ jednym z charakterystycznych rysów mojej postawy jest to,że staram się nie zwracać na nic przesadnej uwagi i nawet na marzenie spoglądam z góry, z arysto-kratyczną świadomością, że istnieje tylko dzięki mnie. Przywiązywanie nadmiernej wagi do marzeniabyłoby w końcu przywiązywaniem nadmiernej wagi do czegoś, co oddzieliło się od nas, co osadziłosię – na tyle, na ile to było możliwe – w rzeczywistości, całkowicie tracąc tym samym prawo dotego, abyśmy się z tym pieścili.

200Pospolitość jest domem. Codzienność jest jak matka. Po zmasowanym natarciu wielką poezją na

szczyty wzniosłych aspiracji, na turnie transcendencji i tajemnicy, najlepiej smakuje – smakujewszystkim, co w życiu ciepłe – powrót do schroniska, gdzie śmieją się szczęśliwi głupcy; najlepiejjest pić wtedy z nimi, będąc tylko kolejnym głupcem, tak jak nas stworzył Bóg, zadowalać sięwszechświatem, który nam został dany, zostawiając całą resztę tym, którzy wdrapują się na szczyty,aby niczego tam w górze nie robić.

Zupełnie mnie to nie porusza, kiedy mówi się o kimś, kogo uważam za szaleńca lub przygłupa, żewieloma zachowaniami i osiągnięciami góruje nad przeciętnym człowiekiem. Kiedy epileptycy mająatak, odznaczają się wielką siłą, paranoicy rozumują w sposób niedostępny dla ludzi normalnych, lu-dzie opętani manią religijną potrafią zgromadzić takie tłumy wiernych, na jakie może liczyć bardzoniewielu (jeśli w ogóle) politycznych demagogów; i robią to z taką wewnętrzną siłą, jakiej ci drudzynie byliby nigdy w stanie tchnąć w swoich zwolenników. A z tego wszystkiego wynika jedynie tyle,że szaleństwo jest szaleństwem. Wolę porażkę, w której jest miejsce na poznanie piękna kwiatów niżzwycięstwo na środku pustyni, pełne zaślepienia duszy, pozostawionej sam na sam ze swoją prywat-ną pustką.

Nieraz same jałowe rojenia wywołują u mnie przerażenie życiem wewnętrznym, fizyczne mdłościwobec mistycyzmów i kontemplacji. Z jakim pośpiechem pędzę z mojego domu, gdzie oddawałemsię tym marzeniom, do biura i patrzę na twarz Moreiry, tak jakbym w końcu zawinął do portu. Do-kładnie wszystko rozważywszy, wolę Moreirę od świata astralnego, wolę rzeczywistość od prawdy,wolę życie, a jakże, od samego Boga, który je stworzył. Takie mi dał i tak je przeżyję. Marzę, ponie-waż marzę, ale przynajmniej nie cierpię, znieważając siebie samego przez przypisywanie marzeniom

innej wartości poza tą, że są moim intymnym teatrem; tak jak nie nazywam wina – chociaż od niegonie stronię – pożywieniem lub życiową koniecznością.

201Na przekór słonecznym obyczajom jasnego miasta, mgła od wczesnego ranka owijała lekkim, roz-

jaśnianym miarowo przez słońce płaszczem mnożące się domy, unicestwione przestrzenie, wykwityziemi i budowli. Jednak kiedy zbliżało się już południe, łagodne opary zaczęły się rozwiewać, abywkrótce, jakby z westchnieniem cienistego welonu, obrócić się w nicość. Około dziesiątej tylko lek-ko skażony błękit nieba zdradzał, że była tu mgła.

Kiedy mgielna maska ześlizgnęła się z miejskiego oblicza, odrodziły się jego rysy. Rozpromieniłsię już wcześniej rozpromieniony dzień, tak jakby otworzyło się okno. Zmieniły nieco brzmieniewszystkie dźwięki – one również się pojawiły. Niebieski odcień przenikał nawet uliczny bruk i bez-osobową aurę przechodniów. Słońce grzało, ale wciąż w wilgotny sposób. Niewidzialnie infiltrowa-ła je nieistniejąca już mgła.

Budzenie się miasta – dzięki ustępującej mgle lub w jakiś inny sposób – to dla mnie zawsze cośbardziej rozczulającego niż jutrzenka promieniejąca nad polami. Tu odradza się znacznie więcej,znacznie więcej się oczekuje, kiedy słońce zamiast tylko omiatać ciemnym, wilgotnym, a w końcuzłocistym światłem trawę, krzewy i liściaste ramiona drzew, zwielokrotnia możliwości swoich efek-tów w oknach, gdzie lśni na tyle sposobów, na murach, gdzie tak zmienia barwy, na dachach, gdziema tyle odcieni: wielki poranek, odmienny od tylu odmiennych rzeczywistości. Świt na wsi robi midobrze, świt w mieście dobrze i źle; czyli więcej niż dobrze. Tak, bo ta większa nadzieja, jaką midaje, ma jak wszystkie nadzieje tę odległą i melancholijną cierpkość czegoś nierzeczywistego. Wiej-ski poranek istnieje, miejski poranek obiecuje. Pierwszy budzi do życia, drugi do myślenia. A ja, jakwielcy potępieńcy, nie mogę się uwolnić od poczucia, że lepiej myśleć, niż żyć.

202Po tym, jak zelżał upał gasnącego lata, przestronne niebo zaczęło przybierać po południu łagod-

niejsze barwy i pojawił się chłodny wiatr, zapowiadając nadejście jesieni. Liście jeszcze nie pożół-kły ani nie opadły z drzew; nie pojawił się też jeszcze ten niejasny lęk, który odczuwamy przedśmiercią przyrody, bo wiemy, że ta śmierć dotyczy i nas. Wyczuwało się jakby znużenie wszelkimiwysiłkami, mglistą senność, opanowującą ostatnie przejawy działalności. Ach, te popołudnia prze-pełnia tak smętna obojętność, że jesień zaczyna się w nas, jeszcze zanim się zacznie w przyrodzie.

Każda jesień jest bliższa naszej ostatniej jesieni – i to samo dotyczy wiosny lub lata, jednak jesień,będąc taka, jaka jest, przypomina nam, że wszystko ma kres, o czym łatwo zapominamy, przyglądającsię światu wiosną lub latem. Jeszcze nie ma jesieni, powietrze jeszcze nie jest żółte od opadłych li-ści, w pogodzie nie ma jeszcze wilgotnego smutku nadchodzącej zimy. Jednak jest jakiś posmak smut-ku przeczuwanego, jakby żal ubrany do podróży, w naszej mglistej świadomości szerzenia się no-wych barw, innego tonu wiatru, pradawnego spokoju, który wypełnia nocą nieuniknioną obecnośćwszechświata.

Tak, miniemy wszyscy, miniemy wszystko. Nic nie zostanie z tego, który miał uczucia i rękawiczki,z tego, który mówił o śmierci i o lokalnej polityce. Tak jak to samo światło rozjaśnia twarze świętychi getry przechodniów, podobnie ten sam brak światła porzuci w ciemności to nic, które zostanie poświętych i po właścicielach getrów. W wielkim zawirowaniu, które obraca bezwładnym światem jaksuchymi liśćmi, królestwa są tyle samo warte co ubrania krawcowych, a kędziory jasnowłosych dzie-ci wirują w tym samym śmiertelnym kręgu co cesarskie berła. Wszystko jest niczym, a w przedsionkuNiewidzialnego, za którego otwartymi drzwiami widać tylko zamknięte drzwi, tańczą, jak słudzywiatru, który obraca nimi bez udziału rąk, wszystkie rzeczy małe i duże, które uformowały dla nas i wnas wyczuwalny system wszechświata. Wszystko jest mieszaniną cienia i pyłu i nie słychać żadnegoodgłosu poza tym, jaki wydaje zrywający się lub pędzący wiatr, ani nie ma żadnej ciszy poza ciszą

tego, co wiatr porzuci. Niektórzy – lekkie liście, które dzięki swojej zwiewności mniej są związane zziemią – wzlatują wysoko ponad wir przedsionka i spadają poza kręgiem ociężałych. Inni – prawieniewidzialni, będący nieodmiennym pyłem, zróżnicowanym tylko wtedy, gdy się go ogląda z bliska –sami sobie robią posłanie w wirującym kręgu. Jeszcze inni – miniaturowe kłody – wleczeni są do-okoła, aby paść w tym czy innym miejscu. Pewnego dnia, po ostatecznym poznaniu rzeczy, otworząsię drugie drzwi i wszystko, czym byliśmy – śmieci gwiazd i dusz – zostanie wymiecione na ze-wnątrz, żeby to, co zostało, mogło się zacząć od nowa.

Moje serce boli mnie jak obce ciało. Mój mózg przesypia wszystko, co czuję. Tak, to początek je-sieni udziela powietrzu i mojej duszy tego światła bez uśmiechu, które obrębia martwą żółcią kłębytych kilku chmur wokół zachodzącego słońca. Tak, to początek jesieni i jasna chwila pełnego pozna-nia anonimowej niewystarczalności wszystkiego. Jesień, tak, jesień, to, co jest, lub to, co będzie;przeczuwane zmęczenie wszystkimi gestami, przeczuwane rozczarowanie wszystkimi marzeniami.Czego mogę się spodziewać i po czym? W moich myślach o sobie jestem już pośród liści i pyłuprzedsionka, na nic nieznaczącej orbicie niczego, wydając z siebie odgłosy życia na czystych płytachposadzki, którą złoci nachylone nisko słońce, odchodząc nie wiadomo dokąd.

Wszystko, o czym myślałem, wszystko, o czym marzyłem, wszystko, co zrobiłem lub czego nie zro-biłem – wszystko odejdzie w jesień, jak spalone zapałki, które zaścielają podłogę rozmaitymi znaka-mi, lub jak papiery zbite w sztuczne kule, lub jak wielkie imperia; wszystkie religie i filozofie, któretworzyły dla zabawy senne dzieci otchłani. Wszystko, co było moją duszą, od moich aspiracji po po-spolity dom, w którym mieszkam, od bogów, których miałem, po Vasquesa, kierownika, którego teżmiałem – wszystko odchodzi w jesień, wszystko w jesień, w obojętną czułość jesieni. Wszystko wjesień, tak, wszystko w jesień…

203Nie wiadomo nawet, czy to gasnący dzień kończy się w nas tym próżnym żalem, czy jesteśmy tylko

fałszem w półmroku i nie ma nic poza wielką ciszą bez dzikich kaczek, zapadającą nad jeziorami,gdzie przybrzeżne trzciny prężą swoje śmiertelne łodygi. Nic nie wiadomo, nawet wspomnienie niezostało po opowieściach z dzieciństwa, które są dziś jak glony na piasku; wciąż tylko obietnicą jestpieszczota przyszłych niebios, ten wiatr, dzięki któremu niedokładność otworzy się powoli na gwiaz-dy. Lampa wotywna kołysze się niepewnie w świątyni, do której już nikt nie przychodzi, stawy wopuszczonych posiadłościach zamierają w słońcu, nikt już nie zna imienia wyrytego przed laty nadrzewie, a przywileje nieznanych rozwiały się jak skrawki papieru po wietrznych ulicach, zatrzymu-jąc się tylko czasem na przypadkowych przeszkodach. Inni będą się wychylać z tego samego okna cowszyscy; ci, którzy zapomnieli o złym cieniu śpią, tęskniąc za słońcem, którego nie zaznali, a ja, pe-łen śmiałości wyzutej z gestów, skończę bez wyrzutów sumienia pośród mokrego sitowia, zbrukanyrzecznym błotem i gnuśnym zmęczeniem, okryty wielką wieczorną jesienią gdzieś w niemożliwejdali. I poprzez to wszystko wyczuję – za moimi rojeniami – własną duszę, jak syk nagłego lęku, czy-sty i przejmujący skowyt, tak jałowy pośród mroków świata.

204Chmury… Jestem dzisiaj świadomy nieba, bo zdarzają się dni, kiedy go nie oglądam, tylko czuję,

żyjąc w mieście, a nie w naturze, do której należy. Chmury… To one są dzisiaj zasadniczą rzeczywi-stością i niepokoją mnie, tak jakby przesłonięte niebo było jednym z wielkich zagrożeń mojego prze-znaczenia. Chmury… Płyną od nabrzeża w stronę Zamku, z zachodu na wschód, w rozproszonym i na-gim zamęcie – białe, które pędzą postrzępione w awangardzie nie wiadomo czego, półczarne, które,jako powolniejsze, później ulegają donośnemu wiatrowi, który ma je zmieść, oraz czarne z domiesz-

ką brudnej bieli, które, jakby pragnąc tu zostać, zaczerniają – bardziej swoim przybyciem niż cieniem– złudną przestrzeń ulic między szczelnymi szeregami domów.

Chmury… Istnieję nieświadomie i umrę niechcący. Jestem przerwą między tym, czym jestem, i tym,czym nie jestem, między tym, o czym marzę, i tym, co zrobiło ze mnie życie; abstrakcyjną i cielesnąprzeciętnością rzeczy nijakich, pośród których ja też jestem nijaki. Chmury… Jaki niepokój, kiedyodczuwam, jaka niewygoda, kiedy myślę, jaka jałowość, kiedy pragnę. Chmury… Płyną nieustannie;jedne robią wrażenie olbrzymich – bo domy nie pozwalają ocenić ich prawdziwej wielkości – i zda-ją się pochłaniać cale niebo, inne są nieokreślonych rozmiarów i mogą być dwiema złączonymichmurami lub jedną, która rozdziela się na dwie, bez żadnego znaczenia na wysokim i zmęczonymniebie; jeszcze inne są małe i wydają się zabawkami wielkoludów, nieregularnymi piłkami w absur-dalnej grze, stłoczonymi tylko po jednej stronie, gdzie tkwią w swoim zimnym odosobnieniu.

Chmury… Wypytuję siebie i siebie nie poznaję. Nie zrobiłem nic pożytecznego i nigdy nie zrobięnic właściwego. Tę część życia, której nie straciłem na chaotycznym interpretowaniu tego, co kom-pletnie puste, roztrwoniłem na ujmowanie moich nieprzekazywalnych odczuć w wiersze pisane pro-zą, dzięki którym czynię nieznany wszechświat własnym wszechświatem. Obiektywnie i subiektywniemam siebie dosyć. Mam dosyć wszystkiego, mam dosyć samej ogólności wszystkiego. Chmury… Sąwszystkim; rozpadem na wysokości, jedynym rzeczywistym elementem tego dnia pomiędzy ziemiąbez znaczenia i niebem, którego nie ma – niedające się opisać łachmany znudzenia, którym je obcią-żam, mgła zagęszczona w bezbarwne zagrożenia, strzępki brudnej waty w szpitalu bez ścian. Chmu-ry… Tak jak ja są zniszczonym przejściem między niebem i ziemią; grzmiące albo ciche na łasce nie-widocznego impulsu, radujące bielą lub przytłaczające czernią, fikcje pauzy i manowców, dalekie odzgiełku ziemi i pozbawione ciszy nieba. Chmury… Wciąż płyną, nieustannie płyną, będą płynąć bezkońca w swoim urywanym wirowaniu matowych kłębów, w rozproszonym przedłużeniu fałszywego,potrzaskanego nieba.

205Płynne wycofanie dnia gaśnie w znużonych purpurach. Nikt nie jest w stanie mi powiedzieć, kim

jestem, i nikt się nie dowie, kim byłem. Zszedłem z nieznanej góry w dolinę, o której nic nie wiem, amoje kroki w scenerii leniwego wieczoru były jak ślady pozostawiane na leśnych polanach. Wszyscy,których kochałem, zapomnieli mnie w cieniu. Nikt nic nie wiedział o ostatniej łodzi. Na poczcie niebyło wiadomości o liście, którego nikt nigdy nie miał napisać.

Ale to wszystko było fałszywe. Nikt nie powtarzał cudzych historii i nie było wiadomo nic pewne-go o człowieku, który stąd kiedyś wyjechał, wchodząc z nadzieją na fałszywy pokład; syn przyszłejmgły i nadchodzącego niezdecydowania. Mam swoje imię pośród tych, którzy przybywają spóźnieni,a imię to jest cieniem, jak wszystko.

206LASAch, ale nawet alkowa nie była niczym pewnym – to była stara alkowa mojego utraconego dzieciń-

stwa! Odpłynęła jak mgła, przeniknęła materialnie przez białe ściany mojego rzeczywistego pokoju, aon wyłonił się, wyraźny i pomniejszony, z cienia, jak życie i dzień, jak szarpnięcie wozu i tępy od-głos bata, które podrywają do góry leżące ciało ospałego zwierzęcia.

207Ile rzeczy, które uważamy za pewne lub słuszne, to tylko ślad naszych marzeń, somnambulizm na-

szego niezrozumienia? Czy ktoś w ogóle wie, co jest pewne lub słuszne? Ile rzeczy, które uważamy za

piękne, to tylko moda epoki, fikcja miejsca i czasu? Ile rzeczy, które uważamy za nasze, to tylko coś,czego jesteśmy idealnym lustrem lub przezroczystą powłoką; coś, czego natura jest z gruntu obca na-szej krwi!

Im dłużej myślę o naszej zdolności okłamywania samych siebie, tym obficiej przesypuje mi sięprzez palce drobny piasek pokruszonych pewników. A w chwilach, kiedy moja medytacja staje sięuczuciem, przez co zaćmiony zostaje umysł, cały świat wyłania się przede mną jak mgła cieni,zmierzch kątów i krawędzi, fikcja interludium, wieczny przedświt. Wszystko przeistacza się w mar-twy absolut, w stagnację detali. I nawet zmysły, do których odsyłam medytację, żeby móc o niej zapo-mnieć, są pewnego rodzaju snem, czymś dalekim i postronnym, pauzą, odmiennością, wypadkowącieni i zamętu.

W takich chwilach – w których rozumiałbym ascetów i samotników, gdybym był zdolny rozumiećkogoś, kto angażuje się w jakikolwiek wysiłek w imię absolutnych celów lub w jakąkolwiek wiarę,która może motywować wysiłek – stworzyłbym, gdybym mógł, kompletną estetykę niepocieszenia, in-tymną rytmikę dziecięcej kołyski, przesączoną przez czułość nocy w wielkim oddaleniu cudzych do-mów.

Spotkałem dziś na mieście, w dwóch różnych miejscach, dwóch swoich skłóconych znajomych.Każdy z nich opowiedział mi, dlaczego się pokłócili. Każdy z nich powiedział mi prawdę. Każdy znich przedstawił mi swoje racje. Obaj mieli rację. Obaj mieli całkowitą rację. Nie było tak, że jedenwidział jedno, a drugi drugie, ani tak, że jeden widział sprawę z jednej strony, a drugi z drugiej. Nie:jeden i drugi widział wszystko dokładnie tak, jak się odbyło, jeden i drugi widział to przykładającidentyczne kryterium, ale jeden i drugi widział co innego; i tym samym jeden i drugi miał rację.

Ta dwoistość prawdy wytrąciła mnie z równowagi.

208Tak jak wszyscy, świadomie lub nie, mamy swoją metafizykę, tak samo wszyscy, z własnej woli

lub wbrew niej, mamy swoją moralność. Ja mam moralność bardzo prostą – nie robić nikomu nic złe-go ani nic dobrego. Nie robić nic złego, bo po pierwsze inni kierują się najwyraźniej tą samą zasadąco ja – polegającą na tym, aby unikać wtrącania się innych – a po drugie uważam, że na świecie i takjuż jest tyle zła, że nie ma sensu dokładanie własnego. Wszyscy żyjemy na pokładzie okrętu, którypłynie z jednego nieznanego portu do drugiego i powinniśmy traktować się uprzejmie, bo jesteśmy to-warzyszami podróży. Staram się też nie robić nic dobrego, bo nie wiem, czym jest dobro, i nie wiem,czy na pewno czynię dobro, kiedy mi się wydaje, że to robię. Kto wie, jakie zło wspomagam, kiedydaję jałmużnę? Kto wie, jakie zło wspomagam, kiedy uczę lub informuję? Powstrzymuję się, bo mamwątpliwości. Uważam przy tym, że pomaganie lub wyjaśnianie to w pewnym sensie wtrącanie się wcudze życie, a więc coś złego. Dobroć to uczuciowy kaprys: nie mamy prawa czynić innych ofiaraminaszych kaprysów, nawet kaprysów człowieczeństwa lub czułości.

Dobrodziejstwo jest czymś, co się komuś wymierza, dlatego darzę je chłodną pogardą.Jeżeli nie czynię dobra ze względów moralnych, to również nie wymagam go od innych. Kiedy

choruję, najbardziej przeszkadza mi to, że ktoś się musi mną zajmować, który to obowiązek brzydził-by mnie, gdybym to ja miał go wobec kogoś spełniać. Nigdy nie odwiedziłem chorego przyjaciela.Zawsze, kiedy mnie odwiedzano podczas choroby, każda z takich wizyt męczyła mnie jak niewygoda,obraza, nieusprawiedliwione pogwałcenie mojej stanowczej intymności. Nie lubię, jak mi coś dają;mam wtedy wrażenie, że zobowiązują mnie do tego, abym się im odwdzięczył – im lub komuś inne-mu, wszystko jedno komu.

Jestem typem wysoce społecznym w wysoce negatywny sposób. Jestem wcieloną nieszkodliwo-

ścią. Ale nie jestem niczym więcej, nie chcę być niczym więcej, nie potrafię być niczym więcej. Wo-bec wszystkiego, co istnieje, mam wzrokową czułość, pieszczotliwość inteligencji – ale nie mam ni-czego w sercu. W nic nie wierzę, na nic nie mam nadziei, nic nie budzi mojej litości. Mdłości i prze-strach budzą we mnie ci szczerzy od wszystkich szczerości i ci mistycy od wszystkich mistycyzmówlub – ściślej rzecz ujmując – szczerości tych wszystkich szczerych i mistycyzmy tych wszystkich mi-styków. Mdłości stają się niemal fizyczne, kiedy te mistycyzmy się uaktywniają, kiedy starają sięprzekonać cudzą inteligencję, poruszyć cudzą wolę, znaleźć prawdę lub odmienić świat.

Uważam się za szczęśliwego, bo nie mam już krewnych. Dzięki temu nie czuję już obowiązku –który by mi nieuchronnie ciążył – kochania kogokolwiek. Odczuwam tęsknotę wyłącznie w wymiarzeliterackim. Wspominam moje dzieciństwo ze łzami, ale są to łzy rytmiczne, w których mieści się jużzalążek prozy. Wspominam je jako coś zewnętrznego i poprzez zewnętrzność; pamiętam wyłącznierzeczy zewnętrzne. To nie spokój wiejskich wieczorów sprawia, że rozczula mnie dzieciństwo, któresię pośród nich rozgrywało; to nakrywanie stołu do podwieczorku, kształty mebli, twarze i gesty lu-dzi. To, za czym tęsknię, to obrazy. Dlatego cudze dzieciństwo jest w stanie wzruszyć mnie tak samo,jak moje własne: oba są czysto wizualnymi zjawiskami z przeszłości, o której nie mam żadnego poję-cia, a uwaga, jaką im poświęcam, ma charakter literacki. Wzruszam się, owszem, ale nie dlatego, żewspominam, tylko dlatego, że widzę.

Nigdy nikogo nie kochałem. Maksimum miłości poświęcam swoim odczuciom – stanom świado-mej wizualności, wrażeniom rozbudzonego słuchu, zapachom, za których pośrednictwem rozmawiaze mną skromność zewnętrznego świata, opowiadając o rzeczach z przeszłości (które tak łatwo roz-poznać po zapachu); to znaczy dając mi rzeczywistość i emocje, które odnoszą się do czegoś więcejniż prosty fakt, że w piekarni pieką chleb; jak tamtego odległego popołudnia, kiedy wracałem z po-grzebu swojego wuja, który tak mnie kochał, i czułem niejasno jakąś błogą ulgę, nie bardzo wiem zjakiego powodu.

Oto moja moralność, moja metafizyka, lub moje ja: być przechodniem wobec wszystkiego, nawetwobec własnej duszy, nienależącym do niczego, niepragnącym niczego, będącym niczym – abstrak-cyjnym centrum bezosobowych doznań, przewróconym czującym lustrem, które odbija różnorodnośćświata. Nie wiem, czy jestem z tym szczęśliwy, czy nieszczęśliwy. I nie obchodzi mnie to.

209Współpracować, przyłączać się, współdziałać z innymi to impuls metafizycznie chorobliwy. Dusza

dana jednostce nie powinna być wypożyczana relacjom z innymi. Boski fakt istnienia nie powinienulegać szatańskiemu faktowi współistnienia.

Współdziałając z innymi, tracę przynajmniej jedno – indywidualne działanie.Każde zaangażowanie mnie ogranicza, choćby mi się zdawało, że mnie rozwija. Współżyć znaczy

konać. Dla mnie rzeczywista jest tylko moja samoświadomość; inni są w tej świadomości niejasnymizjawiskami i przypisywanie im zbyt dużej dawki realności byłoby anormalne.

Dziecko, które chce siłą wprowadzić w czyn swoją wolę, jest bardzo bliskie Bogu, bo chce, żebycoś zaistniało.

Nasze życie dorosłych sprowadza się do dawania innym jałmużny. Wszyscy żyjemy z cudzej jał-mużny. Trwonimy naszą osobowość w orgiach współistnienia.

Każde wypowiedziane słowo zwraca się przeciwko nam. Jedyny dopuszczalny sposób porozumie-wania się to słowo pisane, ponieważ jest promieniem światła między gwiazdami, a nie kamieniem namoście łączącym dusze.

Wyjaśniać znaczy nie wierzyć. Cała filozofia to dyplomacja, podpierająca się pozorami wieczno-

ści […], jako dyplomacja jest czymś z gruntu fałszywym, czymś, co nie istnieje samodzielnie, tylkosłuży, totalnie i bez reszty, jakiemuś celowi.

Jedynym godnym losem pisarza, który publikuje, jest nie mieć sławy, na którą się zasłużyło. Jednaktym prawdziwie godnym losem jest los pisarza, który nie publikuje. Nie powiem „który nie pisze”,bo ten już nie będzie pisarzem. Mówię o takim, którego natura skłania do pisania, a duchowa kondy-cja odwodzi od przedstawiania tego ludziom.

Pisać znaczy obiektywizować marzenia, tworzyć świat zewnętrzny jako namacalną nagrodę dla na-szej twórczej natury. Publikować znaczy dawać ten zewnętrzny świat innym; tylko po co, skoro światzewnętrzny, wspólny nam i im to ten „rzeczywisty świat zewnętrzny”, ten materialny, widzialny i do-tykalny? Co inni mają wspólnego z wszechświatem, który jest we mnie?

210ESTETYKA ZNIECHĘCENIAPublikowanie – uspołecznianie samego siebie. Co za podła konieczność! A równocześnie jak dale-

ka od prawdziwego działania: to wydawca zarabia, to drukarz produkuje. Ten proces ma przynaj-mniej tę zaletę, że nie ma w nim żadnego związku.

Jedno z głównych zajęć dorosłego człowieka to przykrawanie się, poprzez myśli i czyny, na obraz ipodobieństwo własnego ideału. Zważywszy, że nic tak dobrze nie ucieleśnia logiki naszego ducho-wego arystokratyzmu wobec zgiełku i […] nowoczesnego świata, jak idealny bezwład, to bezwład, tobezczynność powinny być naszym ideałem. Jałowe? Być może. Ale tym będą się przejmować tylkoci, dla których jałowość jest pociągająca.

211Entuzjazm to wulgarność.Okazywanie entuzjazmu jest – bardziej niż cokolwiek innego – pogwałceniem zasad naszej nie-

szczerości.Nigdy nie wiemy, kiedy jesteśmy szczerzy. Być może nie jesteśmy nigdy. A nawet jeśli dzisiaj je-

steśmy szczerzy, jutro możemy być szczerzy w czymś całkiem przeciwnym.Jeżeli o mnie chodzi, nigdy nie miałem przekonań. Zawsze miałem wrażenia. Nigdy nie mógłbym

znienawidzić kraju, w którym widziałem obezwładniający zachód słońca.Uzewnętrznianie przez nas wrażeń nie świadczy o tym, że je mamy, tylko o tym, że chcemy siebie

samych przekonać, że je mamy.

212Mieć opinie znaczy zaprzedać się samemu sobie. Nie mieć opinii znaczy istnieć. Mieć opinie na

każdy temat znaczy być poetą.

213Wszystko mi się ulatnia. Całe moje życie, wspomnienia, wyobraźnia i wszystko, co one obejmują,

cała moja osobowość – wszystko mi się ulatnia. Nie opuszcza mnie wrażenie, że byłem kimś innym,że czułem jako ktoś inny i jako inny myślałem. To, co oglądam, to przedstawienie z zamienionym sce-nariuszem. A to, co oglądam, to ja sam.

Czasami znajduję w powszednim bałaganie swoich literackich szuflad kartki zapisane przeze mniedziesięć lat temu, piętnaście lat temu, być może jeszcze dawniej. I wiele z nich wydaje mi się cudze-go autorstwa: nie rozpoznaję w nich siebie. Niewątpliwie ktoś je napisał, i tym kimś byłem ja. Czujęw nich siebie, ale jakby siebie z innego życia, z życia, z którego dopiero teraz się obudziłem, jak zcudzego snu.

Często znajduję teksty, które napisałem, kiedy byłem jeszcze bardzo młody – urywki z siedemna-stego roku życia, urywki z dwudziestego roku życia. Niektóre z nich znamionuje zdolność ekspresji,której, z tego, co pamiętam, w tamtym czasie nie miałem. Pewne zdania i sformułowania, napisane wprzededniu mojego wieku młodzieńczego, wydają mi się dziełem człowieka, którym jestem teraz,człowieka doświadczonego przez lata i zdarzenia. Odkrywam, że jestem tym samym, którym byłem. Aponieważ jestem przekonany, że do chwili obecnej dokonałem wielkiego postępu w stosunku do tego,kim byłem, pytam, gdzie jest ten postęp, skoro wtedy byłem tym samym, którym jestem dzisiaj.

Jest w tym jakaś zagadka, która uwłacza mi i dokucza.Zaledwie kilka dni temu krótki tekst z mojej przeszłości wprawił mnie w osłupienie. Jestem prze-

konany, że moja sumienność, przynajmniej względna, wobec języka, pojawiła się kilka lat temu. Aznalazłem w szufladzie własny tekst ze znacznie bardziej odległej przeszłości, w którym ta sama su-mienność zaznacza się bardzo wyraźnie. W tamtych czasach z pewnością nie rozumiałem, kim jestem.

Jak stałem się tym, kim już byłem? Jak poznałem w sobie dzisiaj tego, którego nie poznawałem wsobie wczoraj? I wszystko miesza mi się w labiryncie, w którym gubię się samemu sobie.

Mój umysł fantazjuje i nabieram przekonania, że to, co piszę, kiedyś już napisałem. Przypominamsobie. I pytam tego we mnie, który zakłada, że istnieje, czy platonizm nie przewiduje innej, bardziejpokrętnej anamnezy; takiego wspomnienia poprzedniego życia, które odnosiłoby się tylko do tego ży-cia…

Mój Boże, mój Boże, kogo obserwuję? Iloma jestem? Kim jestem? Czym jest ta luka między mną amną?

214Kolejny raz znalazłem fragment mojego tekstu napisanego po francusku, mający już piętnaście lat.

Nigdy nie byłem we Francji, nigdy nie miałem bliskiej styczności z Francuzami, więc nigdy nie osią-gnąłem wprawy w tym języku, od którego się z czasem odzwyczaiłem. Czytam dziś po francusku tylesamo co dawniej. Jestem starszy, mam większe doświadczenie umysłowe, powinienem był poczynićpostępy. A ten fragment z mojej odległej przeszłości cechuje taka pewność w posługiwaniu się fran-cuskim, jakiej dzisiaj nie mam; styl jest płynny, czego obecnie w tym języku nie udałoby mi się osią-gnąć, są tam całe ustępy, pełne zdania, formy i sposoby ekspresji, świadczące o dobrym opanowaniutego języka, którą to zdolność utraciłem nie wiedząc nawet, że ją miałem. Czym to wytłumaczyć?Kogo zastąpiłem w samym sobie?

Wiem, że łatwo jest formułować teorię płynności rzeczy i dusz; uznać, że jesteśmy wewnętrznymstrumieniem życia, wyobrazić sobie, że jesteśmy licznymi bytami, że mijamy samych siebie, że byli-śmy wieloma postaciami… Ale tutaj jest coś więcej niż tylko przepływ osobowości między jej wła-snymi brzegami: jest jakiś absolutny obcy, jakiś cudzy byt, który należał do mnie. To, że miałem utra-cić z biegiem lat pewną wyobraźnię, emocje, pewien typ inteligencji i sposób odczuwania – wszyst-ko to może wzbudzić mój żal, lecz mnie nie zdumiewa. Ale z czym obcuję, kiedy czytam siebie jakkogoś obcego? Na jakim stoję brzegu, kiedy się widzę w głębinie?

Kiedy indziej znajduję fragmenty, o których nie pamiętam, że je napisałem, co nie jest zbyt zadzi-wiające, ale nie pamiętam również, żebym był w stanie je napisać – a to mnie przeraża. Pewne zda-nia świadczą o innej mentalności. Jest tak, jakbym znalazł stary portret, niewątpliwie mój, przedsta-wiający jednak osobę innego wzrostu, o pewnych nieznanych rysach – jednak bezsprzecznie mój,przerażająco mój.

215Mam najbardziej kontrowersyjne opinie, najbardziej wywrotowe przekonania. Dlatego że ja nigdy

nie myślę, nie mówię ani nie działam… Myśli, mówi i działa zawsze za mnie jakiś sen, który chwilo-wo ucieleśniam. Zaczynam mówić – i mówi inne ja. Z tego, co moje, czuję tylko totalną niezdolność,gigantyczną próżnię, niekompetencję wobec wszystkiego, co jest życiem. Nie potrafię podjąć gestówjakiegokolwiek rzeczywistego działania, […]

Nigdy nie nauczyłem się istnieć.Dostaję wszystko, czego chcę, jeśli tylko mieści się we mnie.

Chcę, żeby po lekturze tej książki zostało w was poczucie, że przeszliście zmysłowy koszmar.

To, co kiedyś było dla nas moralne, dzisiaj jest estetyczne… To, co było społeczne, dziś jest indy-widualne…

Po co mam oglądać zmierzch, skoro mam w sobie tysiące najróżniejszych zmierzchów – wśródnich i takie, które nie są zmierzchami – i poza tym, że je oglądam, sam nimi zawsze jestem?

216Zachód słońca rozproszył-się pośród chmur, którymi usiane jest całe niebo. Łagodne odblaski

wszystkich barw wypełniają kolejne poziomy powietrza, unoszą się nieobecnie w wielkim smutkuprzestworzy. Ostatnie, spowolnione promienie gasnącego słońca na na wpół barwnych, na wpół za-ciemnionych dachach przyjmują kolory, które nie należą ani do nich, ani do rzeczy, na których osiada-ją. Wielki spokój panuje nad hałaśliwą miejską strefą, która też się powoli uspokaja. Wszystko oddy-cha głębokimi i niemymi westchnieniami, poza barwą i dźwiękiem.

Na barwnych domach, których słońce nie widzi, kolory zaczynają ulegać szarości ścian. Z rozma-itości tych odcieni bije chłód. W sztucznych dolinach ulic drzemie lekkie zaniepokojenie. Drzemie iuspokaja się. A odblaski na najniższych chmurach zaczynają stopniowo nabierać mrocznych tonów –tylko w tamtej małej chmurze, która unosi się ponad wszystkim jak biały orzeł, słońce przechowuje, zoddali, swoje roześmiane złoto.

Wszystko, czego szukałem w życiu, sam porzuciłem, aby tego szukać. Jestem jak ktoś, kto szuka zroztargnieniem czegoś, o czym – podczas snu w przerwie poszukiwań – już zapomniał. Bardziej rze-czywisty od brakującego przedmiotu poszukiwań staje się obecny gest widzialnych rąk, które grze-biąc, przesuwając i macając, szukają i istnieją – długie, białe, każda z pięcioma palcami.

Wszystko, co miałem, jest jak to niebo, wysokie i różnorodnie identyczne; strzępy nicości omiataneodległym światłem, fragmenty fałszywego życia, pozłacane z oddali przez śmierć jej smutnym uśmie-chem pełnej prawdy. Tak, wszystko, co miałem, to moja nieumiejętność szukania, jak feudalny wład-ca bagien o zmierzchu, samotny książę miasta opustoszałych grobowców.

Wszystko, czym jestem lub czym byłem; lub czym myślę, że jestem lub byłem, nagle traci – w mo-ich myślach i w tym, że chmura w górze nagle zostaje pozbawiona światła – tajemnicę, prawdę, możeszczęście, którym cieszyło się to, co za posłanie ma życie… To wszystko – jak nieobecne słońce –jest tym, co mi zostało; kiedy światło nad rozmaitością wysokich dachów pozwala rękom ześlizgnąćsię w otchłań i pojawia się – teraz nad jednością dachów – wewnętrzny mrok wszechrzeczy.

Jak mętna, drżąca kropla rozbłyskuje w oddali pierwsza mała gwiazda.

217Wszystkie poruszenia wrażliwości, choćby najprzyjemniejsze, zawsze są zakłóceniem tego intym-

nego stanu, na którym wrażliwość się opiera. Nie tylko wielkie troski, ale i drobne potknięcia zabu-rzają spokój, do którego wszyscy bezwiednie dążymy.

Prawie zawsze żyjemy poza nami samymi i samo życie jest ciągłym rozproszeniem. Jednak to w

stronę nas samych się skłaniamy, jak w stronę centrum, wokół którego wykonujemy, jak planety, ab-surdalne i odlegle elipsy.

218Jestem starszy niż Czas i Przestrzeń, ponieważ jestem świadomy. Rzeczy wywodzą się ze mnie;

cała Natura to pierworodne dziecko moich wrażeń.

Szukam – i nie znajduję. Pragnę – i nie mogę.

Słońce wstaje i gaśnie beze mnie; beze mnie pada deszcz i zawodzi wiatr. To nie przeze mnie na-stępują kolejne pory roku, miesiące, godziny.

Władca świata w moim wnętrzu, posiadłości, których nie potrafię zabrać ze sobą, […]

219To aktywne miejsce odczuć, którym jest moja dusza, czasem towarzyszy mi świadomie podczas

przechadzek po nocnych ulicach miasta, w tych nużących godzinach, kiedy czuję się snem pośród in-nych snów, w gazowym świetle […] i przelotnym zgiełku pojazdów.

Kiedy moje ciało zapuszcza się w uliczki i zaułki, moja dusza plącze się w labiryntach wrażeń.Wszystko, co może dać przykre pojęcie o nierealności i o zmyślonym życiu, wszystko, co wykazujedobitnie, nie umysłowi, tylko […] i konkretnie, że miejsce, w którym znajduje się wszechświat, jestpróżniejsze od próżni – wszystko to unaocznia się wówczas mojemu oderwanemu duchowi. Niewiem dlaczego, ale niepokoją mnie te obiektywne rozplanowania wąskich i szerokich ulic, te szeregilatarni, drzew, rozświetlonych i ciemnych okien, zamkniętych i otwartych bram, różnorodnie nocnychform, które dzięki mojemu niedowidzeniu stają się subiektywnie monstrualne, niepojęte i nierzeczy-wiste.

Słowne skrawki zazdrości, lubieżności i trywialności zderzają się z moim zmysłem słuchu. Szepta-ne pomruki […] falują przed moją świadomością.

Stopniowo tracę jasną świadomość, że z tym wszystkim współistnieję, że naprawdę się poruszam,słysząc i niedowidząc pośród cieni, reprezentujących byty i miejsca, w których się te byty znajdują.Powoli staje się niejasne i niepojęte, jak to wszystko może istnieć w obliczu wiecznego czasu i nie-skończonej przestrzeni.

Idę i przez bierne skojarzenie zaczynam myśleć o ludziach, których świadomość tego czasu i tejprzestrzeni była tak analityczna i wnikliwa, że się zagubiła. Wydaje się groteskowe, że wśród tych lu-dzi, podczas niewątpliwie identycznych nocy, w miastach z pewnością nieróżniących się zasadniczood tego, w którym rozmyślam, znaleźli się Platon, Szkot Eriugena, Kant i Hegel, którzy jakby o tymwszystkim zapomnieli, jakby stali się inni niż ci ludzie […]. A należeli do tej samej ludzkości.

Ja sam, przechadzając się z tymi myślami, z tak przeraźliwą jasnością czuję się odległy, obcy,zmieszany i […]

Kończę swoją samotną wędrówkę. Rozległa cisza, której odbioru nie zakłócają drobne dźwięki,dopada mnie i obezwładnia. Olbrzymie zmęczenie zwykłymi rzeczami, zwyczajnym byciem tutaj[…], znajdowaniem się w takim stanie opanowuje mojego ducha i moje ciało. Zaskoczony niemalkrzyczę, czując, że pogrążam się w oceanie […], którego bezmiar nie ma nic wspólnego z nieskoń-czonością przestrzeni ani z wiecznością czasu, ani z niczym, co ma wymiary i nazwę. W tych chwi-lach milczącego władczo terroru nie wiem, kim jestem materialnie, czym się na co dzień zajmuję,czego zazwyczaj pragnę, co czuję i o czym myślę. Czuję, że zgubiłem się samemu sobie, że jestem

poza własnym zasięgiem. Moralna potrzeba walki, intelektualny wysiłek szeregowania i rozumienia,niespokojne artystyczne dążenie do stworzenia czegoś, o czym już nie mam pojęcia – choć pamiętam,że je miałem – i co nazywam pięknem: wszystko wymyka się mojemu poczuciu realności, wydaje sięnie zasługiwać nawet na to, abym je uważał za jałowe, puste i odlegle. Czuję w sobie jedynie próż-nię, złudzenie duszy, miejsce bycia, świadomy mrok, w którym dziwny owad […] daremnie szukachoćby ciepłego wspomnienia światła.

220BOLESNA PRZERWA

Marzyć? Po co?

Co z siebie zrobiłem? Nic.

Uduchowić się w Nocy [….]

Wewnętrzny Posąg bez konturów, Zewnętrzny Sen bez sennej treści.

221Zawsze byłem ironicznym marzycielem, niewiernym wobec swoich wewnętrznych obietnic. Jak

ktoś sobie obcy, towarzyszyłem czasem temu, kim mi się zdawało, że jestem, ciesząc się zawsze klę-skami własnych rojeń. Nigdy nie dowierzałem temu, w co wierzyłem. Napełniałem dłonie piaskiem,nazywałem go złotem i rozwierałem dłonie, pozwalając, aby się wysypał na ziemię. Jedyną prawdąbyło ułożone zdanie. Po tym, jak zdanie zostało wypowiedziane, wszystko już było dokonane; resztabyła piaskiem, który istniał zawsze.

Gdybym wiecznie nie marzył, gdybym nie żył w ciągłym odosobnieniu, mógłbym całkiem zasadnienazywać się realistą, to znaczy kimś, dla kogo zewnętrzny świat to niepodległy naród. Jednak wolęnie nadawać sobie żadnej nazwy; wolę być, kim jestem, z odpowiednią dozą niejasności, być chytrzenieprzewidywalny dla samego siebie.

Mam swego rodzaju powinność nieustannego marzenia, bo nie będąc niczym więcej – i nie chcącbyć niczym więcej – niż własnym widzem, muszę dbać o to, aby przedstawienie było jak najlepsze. Itak stwarzam się z jedwabiu i złota, w zmyślonych salach, na fałszywej scenie, w starych dekora-cjach, niczym zwidy wywołane przez niewidzialną muzykę i grę łagodnych świateł.

Hołubię – jak pamięć o wdzięcznym pocałunku – dziecięce wspomnienie teatru, gdzie niebieska-wa, księżycowa dekoracja przedstawiała taras niemożliwego pałacu. Wokół niego stał wielki park,również malowany, i gubiłem duszę, przeżywając to wszystko jako rzeczywistość. Muzyka, która roz-brzmiewała łagodnie na cześć mojego umysłowego doświadczania życia, nadawała tej chłodnej sce-nografii gorączkową realność.

Scenografia zdecydowanie była niebieskawa i księżycowa. Nie pamiętam, kto występował na sce-nie, ale sztuka, którą dziś sytuuję w tej wspomnieniowej scenerii, wyłania się z wierszy Verlaine’a iPessanhi32; to nie jest ta, której już nie pamiętam, która rozgrywała się na prawdziwej scenie i bezudziału tej niebieskiej muzyki. Ta jest moja i płynna – bezgraniczna, księżycowa maskarada, interlu-dium w srebrze i gasnącym błękicie.

Potem przyszło życie. Tamtej nocy zabrali mnie na kolację do Złotego Lwa33. Na podniebieniu tę-sknoty czuję jeszcze smak befsztyków, jakich dzisiaj (wiem, bo tak mi się wydaje) ani nikt nie robi,ani ja nie jadam. I wszystko się miesza – dzieciństwo, przeżyte z oddali, smaczny wieczorny posiłek,księżycowa dekoracja, przyszły Verlaine i teraźniejszy ja – w mglistą wypadkową, fałszywą lukę

między tym, czym byłem, i tym, czym jestem.32 Camilo Pessanha (1867-1926) – portugalski poeta symbolista, którego twórczość wywarła znaczny wpływ na Pessoę.33 Leão d’Ouro – otwarta w 1885 roku restauracja w centrum Lizbony.

222Jak wtedy, gdy zbiera się na burzę, a uliczne hałasy przemawiają donośnie odosobnionym głosem.

Ulica marszczyła się od intensywnego i pobladłego światła, a zmatowiała pomroka drżała odwschodu do zachodu świata w huku przetaczających się eksplozji… Ciężki smutek ostrego deszczuprzydał czarnemu powietrzu brzydkiej gęstości. Powietrze – równocześnie zimne, letnie i gorące –wszędzie było fałszywe. A potem klin metalicznego światła, wdarłszy się do przestronnego pomiesz-czenia, dokonał wyłomu w odłogu ludzkich ciał i z lodowatym grzmotem uderzyła o wszystko skaładźwięku, niwecząc się w głuchej ciszy. Dźwięk deszczu przycichł do ledwo słyszalnego szeptu.Wrzawa ulic przytłumiła się lękliwie. Nowe światło, szybkie i żółtawe, pokryło głuchy mrok; ale te-raz można było znów oddychać, aż cios wibrującego dźwięku rozbrzmiał nagle z innej strony niczymgniewne pożegnanie – burza zaczynała odchodzić.

…z przeciągłym, zamierającym pomrukiem, nie dając światła w świetle, które narastało, rozedrga-nie burzy uspokajało się na odległych przestrzeniach – krążyło nad Almadą34…

Nagle przeraźliwe światło rozsypało się na kawałki, aby zaraz zastygnąć w ludzkich mózgach i wpomieszczeniach. Wszystko zamarło. Na chwilę stanęły serca. Każde z nich to bardzo wrażliwa oso-ba. Cisza przeraża, jakby niosła śmierć. Narastający odgłos deszczu przynosi ulgę jak łzy całegoświata. Jest ołów.

34 Almada – miejscowość nieopodal Lizbony, położona na drugim brzegu Tagu.

223Miecz leniwej błyskawicy zatoczył mroczny krąg w przestronnym pokoju. A następujący po nim

dźwięk, wstrzymawszy na chwilę głęboki wdech, zagrzmiał, przetaczając się w przestrzeni. Odgłosdeszczu załkał głośno jak płaczki w przerwie mowy pogrzebowej. Wewnątrz pomieszczenia wyod-rębniły się niespokojnie drobne dźwięki.

224…ten epizod wyobraźni, który nazywamy rzeczywistością.

Od dwóch dni pada, a deszcz, który leje z szarego i zimnego nieba, ma odcień, który mnie przygnę-bia. Od dwóch dni… Jestem smutny od czucia i przez okno przekazuję mój smutek kapiącej wodzieoraz strugom deszczu. Mam zgnębione serce i wspomnienia, które przeradzają się w lęki.

Mimo że nie czuję senności i nie mam powodu, aby ją czuć, przepełnia mnie wielkie pragnieniesnu. Przed laty, kiedy byłem dzieckiem i byłem szczęśliwy, z domu po drugiej stronie naszego po-dwórza dobiegał głos zielono-pstrokatej papugi. Jej przemowy w deszczowe dni nigdy nie zdradzałyśladów smutku, wywrzaskiwała, przekonana o swoim bezpieczeństwie, jakąś niezmienną emocję,która unosiła się pośród smutku jak przedwczesny dźwięk gramofonu.

Pomyślałem o tej papudze, ponieważ jestem smutny i przywołało ją wspomnienie odległego dzie-ciństwa? Nie, pomyślałem o niej zupełnie realnie, ponieważ z podwórza naprzeciwko dobiega mniewłaśnie zwariowany wrzask papugi.

Wszystko mi się miesza. Kiedy sądzę, że wspominam, myślę o czymś innym; jeżeli widzę, to nie

poznaję, a kiedy się rozpraszam, dostrzegam wyraźnie.Odwracam się plecami do szarego okna, do szyb, których zimno przenika dłonie. I nagle stwier-

dzam, że mocą jakiejś magii półmroku noszę w sobie obraz wnętrza starego domu, na którego po-dwórzu krzyczała papuga; i moje oczy usypiają od całej nieodwracalności tego, że się rzeczywiścieżyło.

225Tak, to zachód słońca. Powoli, z roztargnieniem zbliżam się do końca Rua de Alfândega i z chwilą

gdy rozpościera się przede mną Terreiro do Paço, wyraźnie dostrzegam zachodnie niebo pozbawionesłońca. Ma kolor zielononiebieski, wpadający w białoszary po lewej stronie, gdzie nad wzgórzamiprzeciwległego brzegu czai się skłębiona, przybrudzona mgła o trupioróżowym odcieniu. Jesienne,abstrakcyjne niebo przepełnia ozięble wielki spokój, którego mi brak. Czerpię nikłą przyjemność ztego, że mi go brak, wyobrażając sobie, że istnieje. Ale tak naprawdę nie ma ani spokoju, ani jegobraku: jest tylko niebo, niebo we wszystkich kolorach, które blakną – białoniebieski, wciąż niebie-skawa zieleń, bladoszary między zielonym i niebieskim, blade, odległe odcienie chmur, które nie sąchmurami, ciemniejące żółtawo w gasnącą purpurę. I wszystko to jest wizją, która rozpływa się w tejsamej chwili, kiedy jest rejestrowana; skrzydlatą przerwą między niczym i niczym, wyznaczoną nawysokościach w tonacjach nieba i żalu, obfitości i nieokreślenia.

Czuję i zapominam. Tęsknota – tęsknota wszystkich za wszystkim – obezwładnia mnie poprzezzimne powietrze jak opium. Opanowuje mnie ekstaza widzenia, intymna i sztuczna.

Nad wybrzeżem, gdzie ślady słońca już ostatecznie zanikają, światło redukuje się do mętnej bieli,która wpada w zimny, zielonkawy granat. W powietrzu wisi drętwota tego, co nigdy się nie spełnia.Niebieski pejzaż donośnie milknie.

Teraz, kiedy moje odczucia wykraczają poza granice mojej osoby, chciałbym być zdolny do we-wnętrznej złośliwości wypowiadania się, mieć za przeznaczenie kapryśną swobodę stylu. Ale nie,nie ma nic poza wysokim i odległym niebem, które się unicestwia, a moje uczucie, czy raczej mno-gość splecionych i przemieszanych uczuć, jest jedynie odbiciem tego pustego nieba w jeziorze, któremam w sobie – w jeziorze milczącym, odgrodzonym od świata strzelistymi skałami, jak oko trupa, wktórym przeglądają się nieświadomie górskie wyżyny.

Tak wiele razy – podobnie jak i teraz – ciążyła mi świadomość, że odczuwam jakby lęk z tego tyl-ko powodu, że istnieją uczucia; niepokój przebywania tutaj, tęsknotę za czymś odmiennym, czego sięnigdy nie poznało, zmierzch wszystkich emocji, żółknięcie własnej osoby, przechodzące w popielatysmutek w mojej zewnętrznej świadomości siebie.

Ach, kto mnie wybawi od istnienia? Nie chcę śmierci ani życia: chcę czegoś innego, czegoś, colśni na dnie pożądania jak rzeczywisty diament na dnie jaskini, do której nie da się zejść. Chcę całe-go ciężaru i smutku tego prawdziwego i niemożliwego wszechświata, tego nieba, chorągwi nieznanejarmii, tych odcieni, które bledną w sztucznym powietrzu, gdzie zmyślony półksiężyc, wycięty z dali iniewrażliwości, wyłania się w zastygłej, elektrycznej bieli.

Wszystko to totalny brak prawdziwego Boga, złożony z próżni trup wysokiego nieba i zasklepionejduszy. Nieskończone więzienie – skoro jesteś nieskończone, nie da się z ciebie uciec!

226Jakie transcendentalne i […] rozpasanie czułem, kiedy przemierzając nocą ulice miasta, wpatrywa-

łem się głębią duszy w zarysy budynków, konstrukcyjne różnice, detale architektury, nieliczne oświe-tlone okna, doniczki z kwiatami zdobiącymi balkony i z jakąś radosną intuicją cisnął mi się na ustaświadomości ten krzyk odkupienia: przecież to wszystko jest nieprawdziwe!

227Wolę prozę od poezji jako gatunek sztuki z dwóch powodów, z których pierwszy – prywatny – jest

taki, że nie mam wyboru, bo nie potrafię pisać wierszem. Natomiast drugi powód dotyczy wszystkichi nie jest, jak sądzę, cieniem lub zamaskowaną formą pierwszego. Warto go zanalizować, bo dotykasamej kwestii wartości sztuki.

Uważam poezję za coś pośredniego, za stan przejściowy pomiędzy muzyką i prozą. Podobnie jakmuzyka, poezja podporządkowana jest prawom rytmiki, które nawet jeśli nie są sztywnymi prawamiregularnego wersu, istnieją mimo wszystko jako środki kontrolne i filtrujące, jako automatyczny in-strument kary i represji. Prozą wypowiadamy się swobodnie. Możemy zastosować rytmy muzyczne, amimo to myśleć. Możemy zastosować rytmy poetyckie, a mimo to być ponad nimi. Okazjonalny rytmwiersza nie zakłóca prozy. Okazjonalny rytm prozy sprawia, że wiersz się potyka.

Proza obejmuje całą sztukę – częściowo dlatego, że w słowie zawiera się cały świat, częściowodlatego, że w swobodnym słowie zawierają się wszystkie możliwości mowy i myśli. Prozą oddajemy– przenośnie – wszystko: kolor i formę, które malarstwo może oddać tylko bezpośrednio, w nich sa-mych, bez wewnętrznego wymiaru; rytm, który muzyka może oddać tylko bezpośrednio, w nim sa-mym, bez ciała formalnego i drugiego ciała, którym jest myśl; strukturę, którą architekt musi tworzyćz rzeczy materialnych, stałych, zewnętrznych, a którą my tworzymy z rytmu, niedopowiedzenia, z cią-gów i płynności; rzeczywistość, którą rzeźbiarz musi pozostawić na święcie, bez aury przenośnej tre-ści; wreszcie poezję, wobec której poeta, jako adept tajnego stowarzyszenia, jest sługą – choćby do-browolnym

– reguły i rytuału.Jestem przekonany, że doskonała cywilizacja nie będzie znać innej sztuki niż proza. Zostawimy za-

chody słońca zachodom słońca, dbając– w zakresie sztuki – tylko o to, aby je pojmować werbalnie, przeistaczając w zrozumiałą muzykę

barw. Nie będziemy rzeźbić ciał; będą mogły zachować dla siebie swój ruchomy kształt i swoje ła-godne ciepło. Będziemy budować domy tylko po to, aby w nich mieszkać, bo w końcu do tego służą.Poezja będzie przeznaczona tylko dla dzieci, aby oswajały się z przyszłą prozą, jako że poezja jestczymś z gruntu dziecinnym, pamięciowym, pomocniczym i początkowym.

Nawet tak zwana sztuka niska ma swoje subtelne odzwierciedlenie w prozie. Istnieje proza, któratańczy, śpiewa, recytuje się sobie samej. Istnieją werbalne rytmy, oddające się pląsom, podczas któ-rych myśl rozbiera się wśród wywijasów z doskonałą i jawną zmysłowością. I są też w prozie sce-niczne subtelności, poprzez które wielki aktor, Słowo, przekształca rytmicznie w swoją cielesną sub-stancję nieuchwytną tajemnicę wszechświata.

228Wszystko się splata. Dzięki lekturze klasyków, którzy nigdy nie mówią o zachodach słońca, zacho-

dy słońca, ze wszystkimi swoimi barwami, stały się dla mnie zrozumiałe. Istnieje związek międzykompetencją składni, dzięki której określa się wartość istot, dźwięków i form, a zdolnością dostrze-żenia tego, że niebieskie niebo jest w danej chwili tak naprawdę zielone i że niebieska zieleń niebama w sobie domieszkę żółci.

W gruncie rzeczy chodzi o to samo – o zdolność rozróżniania i wyszczególniania. Bez składni niema trwałej emocji. Nieśmiertelność leży w gestii gramatyków.

229Czytać to pozwalać, aby ktoś prowadził nas za rękę przez swoje marzenia. Czytać nieuważnie i

wyrywkowo to uwalniać się od prowadzącej nas ręki. Powierzchowne wykształcenie to najlepsza

gwarancja właściwej lektury i duchowej głębi.

Nic bardziej podłego i przyziemnego niż życie! Zauważcie, że wystarczy go nie chcieć, a już jestpodłe i przyziemne; jest nam dane i w żaden sposób nie zależy od naszej woli ani nawet od naszegozłudzenia woli.

Umrzeć znaczy stać się kimś kompletnie innym. Dlatego samobójstwo jest tchórzostwem – to cał-kowite poddanie się życiu.

230Sztuka jest uchylaniem się przed działaniem albo przed życiem. Sztuka jest intelektualnym wyraża-

niem uczucia, w odróżnieniu od życia, które jest wolitywnym wyrażaniem uczucia. To, czego niemamy, na co się nie ośmielamy lub co nam się nie udaje, możemy posiąść w marzeniu i za pomocątego marzenia tworzymy sztukę. Kiedy indziej uczucie jest tak silne, że choć zostaje zredukowane dodziałania, to działanie, do którego zostało zredukowane, go nie zadowala; z nadwyżki uczucia, zuczucia, które nie zostało wyrażone w życiu, tworzy się dzieło sztuki. Tak więc istnieją dwa typy ar-tysty: ten, który wyraża to, czego nie ma, i ten, który wyraża to, co pozostało z tego, co miał.

232Pracować nad jakimś dziełem, a po ukończeniu go uświadomić sobie, że jest złe, to jedna z trage-

dii duszy. Szczególnie wielka jest wtedy, gdy trzeba stwierdzić, że to dzieło jest najlepsze, jakie moż-na było stworzyć. Jednak mieć zamiar coś napisać, wiedząc z góry, że będzie to niedoskonałe i wa-dliwe; pisać to, widząc, że jest niedoskonałe i wadliwe – to maksymalna tortura i upokorzenie ducha.Nie tylko czuję, że nie zadowalają mnie wersy, które piszę, ale wiem też, że nie zadowolą mnie te,które zamierzam napisać. Wiem o tym zarówno filozoficznie, jak i cieleśnie dzięki ponuro ukwieco-nej wizji.

Dlaczego w takim razie piszę? Dlatego, że chociaż jestem kaznodzieją wyrzeczenia, sam jeszczenie nauczyłem się go w pełni przestrzegać. Nie nauczyłem się rezygnować ze skłonności do poezji iprozy. Muszę pisać, jakby ponosząc karę. A największą karą jest świadomość, że to, co piszę, wy-chodzi całkowicie jałowe, wadliwe i niepewne.

Już jako dziecko pisałem wiersze. Pisałem wtedy wiersze bardzo złe, ale uważałem, że są dosko-nałe. Nigdy później już nie odczuwałem tej fałszywej przyjemności tworzenia doskonałego dzieła.To, co piszę dzisiaj, jest o wiele lepsze. Jest nawet lepsze od tego, co czasem piszą najlepsi. Jest jed-nak nieskończenie gorsze od tego, co czuję – nie wiem dlaczego – że mógłbym, a może powinienem,napisać. Opłakuję moje złe wiersze z dzieciństwa jak martwe dziecko, jak zmarłego syna, jak ostatniąnadzieję, która się rozwiała.

232Im dłużej żyjemy, tym bardziej przekonujemy się o istnieniu dwóch prawd – są to jednak prawdy

wzajemnie sprzeczne. Pierwsza jest taka, że wobec rzeczywistości życia bledną wszystkie fikcjesztuki i literatury. Z pewnością dają wznioślejszą przyjemność niż fikcje życia; są jednak jak sny, któ-re choć tworzą formy w życiu niespotykane i miewamy w nich uczucia niedoświadczane w życiu, topozostają mimo wszystko snami, z których się budzimy; które nie niosą ze sobą wspomnień ani tęsk-not, pozwalających nam potem wieść drugie życie.

Druga prawda jest taka, że każda szlachetna dusza pragnie przeżywać życie w jego pełni, doświad-czać wszystkich rzeczy, poznać wszystkie miejsca i wszystkie możliwe uczucia, a ponieważ jest toniemożliwe, może przeżywać życie w pełni tylko subiektywnie; tylko negując życie, może je przeżyć

w jego totalnej substancji. Jedna prawda wyklucza drugą. Mędrzec powstrzyma się przed próbą po-godzenia ich; powstrzyma się też przed odrzuceniem jednej lub drugiej. Będzie jednak musiał za któ-rąś podążyć, tęskniąc za tą, z której zrezygnował, albo odrzuci obie, wznosząc się ponad siebie same-go w prywatnej nirwanie.

Szczęśliwy ten, kto nie wymaga od życia więcej, niż ono samo mu daje, kto kieruje się instynktemkotów, które sadowią się w słońcu, kiedy jest słońce, a kiedy nie ma słońca – w cieple, gdziekolwiekby ono było. Szczęśliwy ten, kto rezygnuje ze swojej osobowości na rzecz wyobraźni i oddaje siękontemplacji cudzych losów, doświadczając nie wszystkich wrażeń, tylko zewnętrznego spektakluwszystkich wrażeń. Szczęśliwy wreszcie ten, kto rezygnuje ze wszystkiego i komu, ponieważ zewszystkiego zrezygnował, niczego nie można zabrać ani uszczuplić.

Wieśniak, czytelnik powieści, czysty asceta: oto trzy przykłady ludzi szczęśliwych w życiu, bo tooni rezygnują z własnej osobowości – pierwszy, ponieważ kieruje się bezosobowym instynktem, dru-gi, ponieważ żyje wyobraźnią, która jest zapomnieniem, trzeci, ponieważ nie żyje, tylko – nie będącteż zmarłym – śpi.

Nic mnie nie zadowala, nic nie pociesza, wszystko – bez względu na to, czy miało miejsce, czy nie– daje mi przesyt. Nie chcę mieć duszy i nie chcę z niej rezygnować. Pragnę tego, czego nie pragnę, irezygnuję z tego, czego nie mam. Nie mogę być ani niczym, ani wszystkim: jestem pomostem pomię-dzy tym, czego nie mam, i tym, czego nie chcę.

233…podniosły smutek, który zamieszkuje wszystkie rzeczy wielkie – zarówno szczyty, jak i wielkie

biografie; zarówno głębokie noce, jak i nieśmiertelne wiersze.

234Jeżeli w naszym życiu nie było nic prócz miłości, możemy umrzeć.

235Tylko raz byłem naprawdę kochany. Z sympatią spotykałem się zawsze, wszyscy mi ją okazywali.

Nawet najbardziej przypadkowym osobom trudno było odnosić się do mnie grubiańsko, szorstko czychoćby chłodno. Miałem kilka takich znajomości, które przy odrobinie wysiłku mógłbym – przynaj-mniej istnieje takie prawdopodobieństwo – obrócić w miłość, a w każdym razie w jakieś głębszeuczucie. Nigdy nie miałem cierpliwości ani pilności charakteru choćby na tyle, aby przynajmniej pra-gnąć podjęcia takiego wysiłku.

Z początku sądziłem – tak mało znamy samych siebie! – że powodem mojego nastawienia jest wro-dzona nieśmiałość. Jednak później odkryłem, że nie, że w istocie było to znudzenie emocjami, inneod znudzenia życiem; niechęć do jakiegokolwiek trwałego uczucia, zwłaszcza jeśli miałby się z nimwiązać ciągły wysiłek. „Po co?” – myślał we mnie ten, który nie myśli. Mam dosyć subtelności i psy-chologicznego wyczucia, aby wiedzieć „jak”; umykało mi tylko, „jak” zrobić to „jak”. Słabość mojejwoli zawsze brała się ze słabości woli tego, aby mieć wolę. Odnosi się to zarówno do moich uczuć,jak i do inteligencji, a także do samej woli i wszystkiego, z czego składa się życie.

Ale wtedy, kiedy złośliwa sposobność kazała mi sądzić, że kocham, i przekonać się, że naprawdęjestem kochany, przede wszystkim poczułem się osłupiały i zaskoczony, jakbym wygrał na loterii ja-kąś wielką fortunę w niewymienialnej walucie. Potem poczułem lekką pychę, bo bez niej człowieknie byłby człowiekiem, jednak ten stan – który wydawał mi się najbardziej naturalny – szybko minął.Przyszło po nim uczucie trudne do określenia, jednak wybijały się w nim wrażenia nudy, upokorzeniai zmęczenia.

Nudy, jakby los narzucił mi wieczorną pracę w nadgodzinach. Nudy, jakby obarczono mnie jakimśnowym zobowiązaniem przeraźliwej wzajemności, dając mi ironiczny przywilej, który pozwala sięzanudzać i jeszcze dziękować za to losowi. Nudy, jakby nie wystarczała mi rozchwiana monotoniażycia i należało jeszcze do niej dołożyć obowiązkową monotonię konkretnego uczucia.

I upokorzenia – tak, upokorzenia. Pojąłem to stosunkowo późno, bo wydawało się uczuciem zupeł-nie nieadekwatnym w zaistniałej sytuacji. Powinienem kochać fakt, że jestem kochany. Powinno wbi-jać mnie w pychę to, że ktoś, przyjrzawszy się bacznie mojej egzystencji, uznał, że jest godna miłości.Jednak poza krótkim momentem rzeczywistego wywyższenia – choć nie jestem pewien, czy nie byłow nim więcej osłupienia niż samej pychy – to właśnie upokorzenie było uczuciem, które w sobie od-kryłem. Czułem, że otrzymałem nagrodę przeznaczoną dla kogoś innego – nagrodę cenną, owszem, aletylko dla kogoś, kto by na nią zasłużył w naturalny sposób.

Przeważało jednak uczucie zmęczenia – zmęczenia, które przewyższa znudzenie. Zrozumiałem wte-dy zdanie Chateaubrianda, które zawsze zbijało mnie z tropu, bo nie miałem jeszcze własnego do-świadczenia w tym zakresie. Chateaubriand, wcielając się w swojego René, powiada: „Męczyło goto, że jest kochany” – on le fatiguait en l’aimant.Ze zdumieniem zdałem sobie sprawę z tego, że opi-suje doświadczenie identyczne z moim, i dlatego nie mam prawa negować jego prawdziwości.

Zmęczenie byciem kochanym, byciem naprawdę kochanym! Zmęczenie tym, że trzeba przyjąć nasiebie cały ciężar czyichś uczuć! Że zostaje się zmienionym z kogoś, kto zawsze chciał czuć się wol-ny, w chłopca na posyłki, zobowiązanego do odwzajemniania się, do przyzwoitości bycia w pobliżu,tak aby nikt nie pomyślał, że jest księciem w uczuciach i że odrzuca najwspanialszą rzecz, jaką możeobdarzyć ludzka dusza. Zmęczenie tym, że egzystencja staje się czymś całkowicie uzależnionym odrelacji z czyimś uczuciem! Zmęczenie samym faktem, że koniecznie trzeba czuć, że trzeba koniecznie,choćby bez wzajemności, także trochę kochać!

Ten mroczny epizod przeminął, tak jak się pojawił. Dzisiaj nie ma po nim śladu ani w moim umy-śle, ani w moich uczuciach. Nie dał mi żadnego doświadczenia, którego nie byłbym w stanie zdobyćpoprzez badanie praw ludzkiego życia, przyswajając sobie ich znajomość instynktownie, jako czło-wiek. Nie dał mi ani przyjemności, którą wspominałbym ze smutkiem, ani bólu, który też bym wspo-minał ze smutkiem. Mam wrażenie, że było to coś, o czym gdzieś czytałem; incydent, który przytrafiłsię komuś innemu, nowela, którą przeczytałem do połowy, bo drugiej połowy brakowało, a mnie tenbrak nie przeszkadzał, bo przecież do miejsca, do którego doczytałem, treść noweli była oczywista ichociaż nie miała sensu, to brakująca część i tak nie mogłaby już jej żadnego sensu nadać, jakkolwiekmiałaby się rozwinąć intryga.

Pozostała tylko wdzięczność dla osoby, która mnie kochała. Jest to jednak wdzięczność abstrakcyj-na, osłupiała, wynikająca bardziej z intelektu niż z jakiejkolwiek emocji; poza tym żałuję, że ktośmógł odczuwać żal z mojego powodu – żal mi tylko tego i niczego więcej.

Byłoby czymś nienaturalnym, gdyby życie przyniosło mi ponowne spotkanie z naturalnym uczu-ciem. Niemal pragnę, aby to nastąpiło, żebym mógł się przekonać, jak bym się czuł za tym drugim ra-zem, po tym, jak dokonałem już całej rozwlekłej analizy pierwszego doświadczenia. Możliwe, żeczułbym mniej niż za pierwszym razem; możliwe też, że czułbym więcej. Jeżeli Los ma to przynieść,niech przynosi. Uczucia budzą moją ciekawość. Fakty, jakiekolwiek miałyby nastąpić, nie budzą wemnie żadnej ciekawości.

236Nie podporządkowywać się niczemu – ani człowiekowi, ani miłości, ani idei; mieć tę pełną dy-

stansu niezależność, która polega na niewierzeniu w prawdę ani w pożytek z jej poznania, gdyby ja-

kiś istniał – myślę, że to jest stan, w którym powinno upływać, w swoim własnym towarzystwie, in-tymne życie umysłowe tych, którzy nie chcą żyć bezmyślnie. Przynależeć – oto banalność. Wiara, ide-ał, kobieta lub zawód – wszystko to jest celą i kajdankami. Być znaczy być wolnym. Nawet ambicja,jeśli czerpiemy z niej dumę, to obciążenie; nasza duma by się rozwiała, gdybyśmy zrozumieli, że jestsznurkiem, na którym nas prowadzą. Nie: żadnych związków nawet z nami samymi! Wolni zarównood siebie, jak i od innych, obserwatorzy bez ekstazy, myśliciele bez konkluzji, będziemy żyć, wyzwo-leni od Boga, w krótkiej przerwie, którą roztargnienie katów daruje naszemu nieruchomemu zachwy-towi. Jutro czeka nas gilotyna. Jeżeli nie czeka nas jutro, czeka pojutrze. Przechadzką w słońcu wy-pełnimy chwilę wytchnienia przed końcem, umyślnie lekceważąc zamiary i następstwa. Słońceoświetli nasze czoła bez zmarszczek, a wiatr orzeźwi tych, którzy przestali mieć nadzieję.

Rzucam na biurko pióro, a ono toczy się z powrotem po pochyłości blatu i pozwalam mu upaść.Poczułem to wszystko nagle. A moja radość wyraża się w tym odruchu gniewu, którego nie czuję.

237UWAGI DO ZASAD ŻYCIAJeżeli ktoś ma potrzebę, aby panować nad innymi, to znaczy, że potrzebuje innych. Zwierzchnik to

ktoś zależny.

Wzbogacajmy osobowość, nie mieszając w nią nic cudzego – nie prosząc innych, nie rozkazującinnym, tylko będąc innymi, wtedy gdy inni są niezbędni.

Zredukujmy potrzeby do minimum, abyśmy w niczym nie zależeli od innych.

Niewątpliwie w absolutnym wymiarze takie życie jest niemożliwe. Ale w wymiarze względnymnie jest niemożliwe.

Przyjrzyjmy się szefowi biura. Musi umieć sobie poradzić bez ludzi; musi umieć pisać na maszy-nie, umieć pozamiatać biuro, znać się na rachunkowości. Tutaj zależność wynika z koniecznościoszczędzania czasu, a nie z niekompetencji. Mówi do praktykanta: „Idź na pocztę i wyślij ten list”,dlatego że nie chce tracić czasu, który zajęłoby mu pójście na pocztę – a nie dlatego, że nie wie,gdzie jest poczta. Mówi do pracownika: „Zajmij się tą sprawą”, dlatego że nie chce na to tracić cza-su, a nie dlatego, że sam nie umie się tym zająć.

238Nie ma żadnej pewnej nagrody za cnotę, nie ma żadnej pewnej kary za grzech. Gdyby taka nagroda

lub kara istniała, nie byłoby to sprawiedliwe. Cnota i grzech to nieuniknione manifestacje organi-zmów, skazanych na to lub tamto; odbywających karę bycia dobrym lub bycia złym. Dlatego wszyst-kie religie wyznaczają kary i nagrody (zasłużone przez kogoś, kto niczym nie jest i nic nie może, awięc na nic nie zasługuje) na jakimś innym świecie, o którym żadna nauka nie może dać wyobrażeniai którego obrazu nie przekaże żadna wiara.

Wyzbądźmy się więc wszelkiej szczerej wiary, podobnie jak wszelkich ambicji wpływania na in-nych. Życie, jak powiedział Tarde35, to szukanie niemożliwego poprzez bezużyteczne. Szukajmy nie-ustannie niemożliwego, bo taki jest nasz los, szukajmy go poprzez bezużyteczne, bo innej drogi niema; jednak zdobądźmy się na świadomość, że nie możemy mieć niczego, czego szukamy, i że nie spo-tykamy w życiu niczego, co by zasługiwało na naszą czułość lub tęsknotę.

Jak powiedział scholiasta, męczymy się wszystkim, poza rozumieniem. Rozumiejmy, rozumiejmynieustannie, a zaplatając przebiegle wieńce i girlandy, które też muszą zwiędnąć, twórzmy widmowe

kwiaty naszego rozumienia.35 Gabriel Tarde (1843-1904) – socjolog i kryminolog francuski.

239Męczymy się wszystkim, poza rozumieniem. Czasem trudno uchwycić znaczenie tego zdania.Męczymy się myśleniem, próbując dojść do konkluzji, bo im więcej się myśli, tym więcej się ana-

lizuje, tym bardziej się rozdrabnia i tym dalej się jest od konkluzji.Popadamy wówczas w ten stan bezwładu, w którym najbardziej pragniemy zrozumieć dobrze to, co

jest okazane – a to jest postawa estetyczna, bo chcemy coś zrozumieć, nie dbając o to, czy jest toprawdziwe, czy nie; nie widząc w tym niczego poza dokładnym kształtem, w jakim zostało namprzedstawione, poza formą racjonalnego piękna, jakie dla nas ma.

Męczymy się myśleniem, posiadaniem własnych opinii, potrzebą myślenia o działaniu. Jednak niemęczymy się posiadaniem – choćby przejściowym – opinii cudzych, tylko po to, aby poczuć ich od-działywanie i nie podążyć sugerowaną drogą.

240DESZCZOWY PEJZAŻPrzez całą noc, z godziny na godzinę, zawodzenie deszczu stopniowo cichło. Przez całą noc, kiedy

tkwiłem na wpół przebudzony w łóżku, zimna monotonia deszczu napierała na okna. Czasem porywwiatru chłostał je z wibrującym dźwiękiem strugami wody, które przemykały swoimi szybkimi dłoń-mi po szybach; czasem tylko głuchy odgłos przepełniał sennością martwe otoczenie. Moja dusza byłajak zawsze – tak samo w pościeli, jak wśród ludzi – boleśnie świadoma świata. Dzień spóźniał sięjak szczęście i wydawało się, że tym razem zwleka w nieskończoność.

Gdyby dzień i szczęście nigdy nie nadeszły! Gdyby oczekiwanie przynajmniej nie niosło ze sobąrozczarowania spełnieniem!

Przypadkowy odgłos spóźnionego pojazdu, rezonujący szorstko na wybojach, narastał z głębi ulicy,załoskotał pod oknem i ucichł gdzieś na końcu jezdni, na krańcach mojej niespokojnej drzemki, któranie chciała się przerodzić w głęboki sen. Co jakiś czas trzaskały drzwi na klatce schodowej. Czasemsłychać było mokre człapanie nóg i szelest wilgotnych ubrań. Raz czy dwa tych kroków było więcej iodgłosy się nasilały. Potem, wraz z milknięciem kroków, powracała cisza i nieogarnięty deszcz padałdalej.

Kiedy strząsałem z oczu fałszywą drzemkę, na majaczących w mroku ścianach mojego pokoju pul-sowały fragmenty nieprześnionych snów, mętne światła, czarne zarysy, twory nicości, które pięły sięw górę i opadały. Meble, większe niż za dnia, plamiły niewyraźnie absurd ciemności. Drzwi odzna-czały się jako coś, co nie było ani jaśniejsze, ani ciemniejsze niż noc, tylko od niej odmienne. Co dookna, mogłem je najwyżej usłyszeć.

Zaszumiały kolejne ulotne i niepewne strugi deszczu. Sekundy nie nadążały za ich dźwiękiem. Sa-motność mojej duszy narastała, szerzyła się, obejmowała wszystko, co czułem, czego chciałem, oczym miałem śnić. Zamazane kształty ciemnego pokoju, uczestniczące w tej bezsennej nocy, przenio-sły się ze swoją udręką w moje przygnębienie.

242TRÓJKĄTNY SENŚwiatło zabarwiło się przesadnie ospałą żółcią, żółcią ze skazą bladości. Między rzeczami nara-

stały odstępy, a dźwięki zostały zgrupowane w nowy, niespójny sposób. Kiedy tylko rozbrzmiały, odrazu milkły, jakby ucięte. Upał, który zdawał się narastać, robił wrażenie – wciąż będąc upałem –

zimnego. Przez wąską szczelinę niedomkniętego okna widać było nazbyt wyczekującą pozę jedynegowidzialnego drzewa. Jego zieleń była inna, miała w sobie domieszkę ciszy. Zamknęły się płatki at-mosfery. I w samej kompozycji przestrzeni nowa współzależność – jakby płaszczyzn – odmieniła iprzełamała sposób, w jaki dźwięki, światła i barwy korzystają ze swojej rozciągłości.

242Poza pospolitymi marzeniami, powszednimi wstydliwościami zsypu duszy, do których nikt nie śmie

się przyznać i które gnębią nas podczas bezsennych nocy jak sprośne fantazje, rozmamłane lepkości iwypryski tłumionych pragnień – jakie śmieszne, jakie przerażające, jakie niewypowiedziane rzeczymoże przy odrobinie wysiłku odkryć dusza w swoich zakamarkach!

Ludzka dusza to dom wariatów dla karykatur. Gdyby dusza mogła ujawnić własną prawdę i gdybynie krępowało jej zażenowanie głębsze niż wszystkie znane i opisane wstydliwości, okazałoby się, żejest – jak rzeczywiście się mawia – studnią, jednak studnią ponurą, pełną niejasnych ech, zamieszka-ną przez nikczemne stwory, lepkości bez życia, ślimaki niezdolne do istnienia, śluz subiektywności.

243Jeżeli ktoś chce stworzyć katalog potworów, wystarczy, że sfotografuje słowami to wszystko, co

noc ukazuje sennym duszom, którym nie udaje się zasnąć. Cechuje to cała niepojętość sennego marze-nia, a równocześnie nie można się tutaj usprawiedliwiać snem. Unoszą się nad biernością duszy jaknietoperze lub jak wampiry, wysysając krew uległości.

To larwy z wysypiska śmieci, cienie zalegające w dolinie, resztki, które zostają z przeznaczenia.Czasem są to robaki, wywołujące mdłości w tej samej duszy, która je rodzi i hołubi, czasem widma,które krążą złowrogo wokół niczego, czasem węże, które wypełzają z absurdalnych jaskiń zaginio-nych odczuć.

Są balastem fałszu, nie nadają się do niczego poza pilnowaniem, żebyśmy i my się do niczego nienadawali. To wątpliwości otchłani, rzucone w duszę, po której rozwlekają swoje senne i zimne zwo-je. Unoszą się jak dym, ciągną za sobą smugi i nigdy nie stają się niczym więcej niż jałową substan-cją naszej świadomości o nich. Niektóre są jak wewnętrzne sztuczne ognie: skrzą się między marze-niami, a cała reszta to nieświadoma świadomość, z jaką je widzieliśmy.

Dusza – rozpleciona włóczka – nie istnieje w samej sobie. Wspaniałe pejzaże zarezerwowano dlajutra, a my już żyliśmy. Nieklejąca się rozmowa zgasła. Kto by pomyślał, że życie tak się potoczy?

Gubię się, kiedy się odnajduję, wątpię, kiedy coś ustalam, nie mam tego, co dostaję. Śpię, a mimoto jestem przebudzony, jakbym się przechadzał. Tak jakbym dotychczas spał, budzę się i nie należę dosiebie. W końcu życie samo w sobie jest jedną wielką bezsennością i na wszystkim, co robimy i oczym myślimy, ciąży przytomne rozespanie.

Gdybym mógł spać, byłbym szczęśliwy. To spostrzeżenie z chwili obecnej, ponieważ nie śpię. Nocto olbrzymi ciężar na duszącym mnie, niemym kocu moich majaków. Mam niestrawność duszy.

Jak zawsze w końcu nadejdzie dzień, ale jak zawsze będzie już za późno. Wszystko śpi i jest szczę-śliwe; ja trochę mniej. Trochę odpoczywam, nie ośmielając się zasnąć. A wielkie głowy nieistnieją-cych potworów wyłaniają się w zamęcie z głębi tego, kim jestem. To orientalne smoki otchłani, zczerwonymi językami wystającymi poza logikę, z oczami patrzącymi bez życia na moje martwe życie,które na nie nie patrzy.

Wieko, na miłość boską, wieko! Zatrzaśnijcie moją nieświadomość i moje życie! Na szczęście zazimnym, na wpół uchylonym oknem smętny snop bladego światła zaczyna rozpraszać mroki horyzon-tu. Na szczęście to, co ma rozbłysnąć, to dzień. Zmęczenie niepokojem przeradza się niemal w spo-kój. Absurdalny kogut pieje w samym środku miasta. Zsiniały dzień zaczyna się w mojej płytkiej

drzemce. W końcu zasnę. Jazgot kół zdradza furmankę. Moje powieki śpią, ale ja nie. Ostateczniewszystko jest Przeznaczeniem.

Rola emerytowanego majora wydaje mi się idealna. Szkoda, że nie można było przez całe życiebyć tylko emerytowanym majorem.

Pragnienie bycia kimś spełnionym porzuciło mnie w tym stanie jałowego żalu.

Tragiczna próżność życia.

Moja ciekawość, siostra skowronków.

Perfidny niepokój zachodów słońca, nieśmiałe olinowanie światów.Usiądźmy tutaj. Stąd widać więcej nieba. Bezmiar tych rozgwieżdżonych wyżyn jest pocieszający.

Życie mniej boli, kiedy się na nie patrzy; delikatny ruch lekkiego wachlarza owiewa naszą rozgrzanążyciem twarz.

245Ludzka dusza jest tak nieuchronnie podatna na ból, że zaskakuje ją boleśnie nawet to, czego powin-

na się spodziewać. Mężczyzna, który całe życie mówił o niestałości i niewierności kobiet jako rze-czach typowych i naturalnych, doświadczy całej goryczy smutnej niespodzianki, kiedy odkryje, że zo-stał zdradzony w miłości – ten sam, nie inny, tak jakby zawsze żywił nadzieję na kobiecą stałość iwierność lub wyznawał taki dogmat. Ktoś inny, kto wszystko ma za jałowe i próżne, poczuje się jakrażony gromem, kiedy odkryje, że to, co pisze, nie ma dla niego żadnej wartości; że jego praca dy-daktyczna jest daremna lub że jego zdolność przekazywania własnych emocji jest złudzeniem.

Błędne byłoby przekonanie, że ludzie, którym przytrafiają się te i im podobne nieszczęścia, bylinieszczerzy w tym, co mówili lub pisali, i w świetle czego ich nieszczęścia były przewidywalne lubpewne. Szczerość inteligentnego stwierdzenia nie ma nic wspólnego z naturalnością spontanicznejemocji. I taki porządek rzeczy wydaje się prawdopodobny; wydaje się możliwe, że dusza doświad-cza podobnych niespodzianek tylko po to, aby nie zabrakło jej bólu, aby nie przestało jej przysługi-wać poniżenie, aby nie wyczerpał się równoprawny przydział życiowych zmartwień. Wszyscy jeste-śmy równi w naszej zdolności do błędu i cierpienia. Nie doświadczają ich tylko ci, którzy nie czują.Najwyżsi, najszlachetniejsi i najbardziej przewidujący są tymi, którzy doświadczą i będą cierpiećprzez to, co przewidzieli lub czym pogardzali. To właśnie nazywa się życiem.

246Traktujmy wszystkie rzeczy, jakie się nam wydarzają, jako zwroty akcji lub epizody z powieści,

którym wyjątkowo poświęcamy nie uwagę, lecz życie. Tylko w ten sposób zwyciężymy złośliwośćdni i kaprysy zdarzeń.

247Życie praktyczne zawsze wydawało mi się najmniej wygodnym rodzajem samobójstwa. Działanie

zawsze było dla mnie brutalnym wyrokiem wydawanym niesprawiedliwie na marzenie. Wywieraniewpływu na świat zewnętrzny, zmienianie czegoś, ujarzmianie materii, oddziaływanie na ludzi – sub-stancja tego wszystkiego zawsze wydawała mi się bardziej mglista od substancji moich rojeń. Imma-nentna jałowość wszelkich form działania już od czasu mojego dzieciństwa była jednym z najuko-chańszych kryteriów mojej obojętności – obojętności nawet wobec samego siebie.

Działać to sprzeciwiać się samemu sobie. Wywierać wpływ to wychodzić z domu.Zawsze frapował mnie absurdalny fakt, że tam gdzie zasadniczą rzeczywistością jest szereg od-

czuć, istnieją rzeczy tak skomplikowane i zarazem prostackie jak handel, przemysł, stosunki społecz-ne i rodzinne, rzeczy tak przygnębiająco niezrozumiałe wobec wewnętrznej skłonności ducha do ideiprawdy.

248Z mojej odmowy współpracy ze światem zewnętrznym wynika, między innymi, ciekawe zjawisko

psychiczne.Wstrzymując się całkowicie od działania i traktując wszystko obojętnie, udaje mi się widzieć

świat zewnętrzny (kiedy poświęcam mu uwagę) z doskonałą obiektywnością. Skoro nic mnie w nimnie absorbuje ani nie daje powodu, aby go odmieniać, nie odmieniam go.

I w ten sposób udaje mi się […]

249W połowie osiemnastego wieku straszna choroba zaczęła toczyć cywilizację. Siedemnaście wie-

ków nieustannie wykoślawianych dążeń chrześcijaństwa, pięć wieków nieustannie lekceważonychdążeń pogaństwa – katolicyzm, który zawiódł jako forma chrześcijaństwa, Odrodzenie, które zawio-dło jako forma pogaństwa, reformacja, która zawiodła jako zjawisko uniwersalne. Katastrofa wszyst-kiego, o czym się marzyło, hańba wszystkiego, co się powiodło, nędza życia zbyt niegodnego, abyinni mogli je z nami dzielić, i absolutny brak u innych takiego życia, które i my moglibyśmy wieść zgodnością…

Wszystko to spadło na dusze i zatruło je. Opanował je wstręt do działania, które w podłym społe-czeństwie musi być podłe. Wyższa działalność umysłowa uległa chorobie; tylko działalność podrzęd-na, jako bardziej żywotna, nie podupadła – wobec bezwładu pierwszej przejęła regencję świata.

Tak narodziły się literatura i sztuka tworzone z podrzędnych elementów intelektu, czyli romantyzm,oraz życie społeczne tworzone z podrzędnych elementów działalności, czyli nowoczesna demokracja.

Jedynym wyjściem dla osób zrodzonych do tego, aby rządzić, było powstrzymywanie się przedrządzeniem. Osoby zrodzone do tego, aby tworzyć, w społeczeństwie wypranym z sił twórczych mia-ły do swojej dyspozycji tylko jeden świat plastyczny: społeczny świat z własnych marzeń, introspek-tywną sterylność własnej duszy.

Romantykami nazywamy zarówno tych wielkich, których zawiedli, jak i tych małych, którzy się ob-jawili. Jednak podobieństwo jest tylko w ich jawnym sentymentalizmie, tyle że u jednych sentymenta-lizm wskazuje na niemożność aktywnego korzystania z inteligencji, a u drugich na brak inteligencji wogóle. Chateaubriand i Hugo, Vigny i Michelet są dziećmi tej samej epoki. Jednak Chateaubriand towielka dusza, która się skurczyła, Hugo to mała dusza, którą rozdyma wiatr czasu. Vigny to geniusz,który musiał uciekać, a Michelet to kobieta, która musiała być genialnym mężczyzną. U Jeana-Jacqu-es’a Rousseau, ojca wszystkich pozostałych, łączą się obie tendencje. Miał inteligencję twórcy iwrażliwość niewolnika – jedno i drugie uosabia w tym samym stopniu. Jednak jego wrażliwość spo-łeczna zatruła jego teorie, które inteligencja jedynie klarownie przygotowała. Jego inteligencja służy-ła tylko do opłakiwania nędzy, jaką jest życie z tak wielką wrażliwością.

J.-J. Rousseau to człowiek nowoczesny, jednak pełniejszy niż jakikolwiek inny. Ze słabości, któresprawiły, że zawiódł, zaczerpnął – biedny on i my biedni! – siłę, która sprawiła, że zwyciężył. To,czemu dał początek, wygrało, ale kiedy wchodził do miasta, na proporcach jego zwycięstwa widaćbyło wypisane u dołu słowo „Klęska”. A tym, co było w nim niezdolne do zwyciężania i co zostałoza nim, były korony i berła, majestat rządzenia i chwała zwycięzcy, gwarantowane przez wewnętrzneprzeznaczenie.

IIŚwiat, na który przyszliśmy, od półtora wieku cierpi na rezygnację i gwałt – na rezygnację dokony-

waną przez lepsze jednostki i na gwałt dokonywany przez gorsze jednostki, gwałt, który jest ich zwy-cięstwem.

Żadna z wyższych cech nie może się potwierdzić w kategoriach nowoczesności – ani w działaniu,ani w myśli; ani w sferze politycznej, ani w spekulatywnej.

Upadek arystokratycznych wpływów stworzył atmosferę brutalności i obojętności na sztukę – at-mosferę, w której subtelniejsza wrażliwość nie znajdzie schronienia. Kontakt duszy z życiem boli co-raz bardziej. Wysiłek jest coraz bardziej bolesny, bo zewnętrzne warunki podejmowanego wysiłku sącoraz bardziej nienawistne.

Upadek klasycznych ideałów uczynił wszystkich potencjalnymi artystami, a przez to artystami zły-mi. Dopóki kryterium sztuki polegało na solidnej konstrukcji, na ścisłym przestrzeganiu reguł, nie-wielu próbowało być artystami i wielka część tych niewielu to artyści bardzo dobrzy. Jednak od kie-dy sztuka przestała być postrzegana jako kreacja i stała się sposobem na wyrażanie uczuć, każdymoże zostać artystą, bo każdy ma uczucia.

250Nawet gdybym chciał tworzyć, (…)

Jedyna prawdziwa sztuka to sztuka konstrukcji. Jednak współczesny klimat uniemożliwia poja-wienie się w obrębie ludzkiego ducha wartości konstrukcji.

Dlatego nastąpił rozkwit nauki. Dzisiaj jedyną rzeczą, jaka obejmuje konstrukcję, jest maszyna; je-dynym twierdzeniem, jakie zawiera logiczną spójność, jest wywód matematyczny.

Zdolność kreacji potrzebuje punktu oparcia, protezy rzeczywistości.

Sztuka to nauka…Cierpi rytmicznie.

Nie mogę czytać, bo moja nadmiernie wyostrzona krytyka wychwytuje wyłącznie defekty, niedo-skonałości, możliwości lepszych rozwiązań. Nie mogę marzyć, bo odczuwam marzenie tak namacal-nie, że porównuję je z rzeczywistością, i w rezultacie przekonuję się, że nie jest rzeczywiste, przezco traci swoją wartość. Nie mogę oddawać się rozrywce niewinnej kontemplacji rzeczy i ludzi, bpnieuniknione jest moje pragnienie zgłębiania; ponieważ moje zainteresowanie nie może istnieć beztego pragnienia, musi mu umrzeć na rękach lub zwiędnąć.

Nie mogę zabawiać się metafizyczną spekulacją, bo wiem aż nazbyt dobrze, i to z własnego do-świadczenia, że wszystkie systemy dają się obronić i są intelektualnie możliwe; a żebym mógł sięcieszyć intelektualną sztuką tworzenia systemów, musiałbym umieć zapomnieć o tym, że celem meta-fizycznej spekulacji jest poszukiwanie prawdy.

Szczęśliwa przeszłość, której wspomnienie i mnie czyniłoby szczęśliwym; bez niczego w teraź-niejszości, co by mnie cieszyło lub interesowało, bez marzenia ani rozmyślania o przyszłości, któraróżniłaby się od tej teraźniejszości lub która mogłaby mieć inną przeszłość od tej przeszłości – temuzawierzam swoje życie, świadome widmo raju, w którym nigdy nie byłem, martwy płód moich nie-spełnionych oczekiwań.

Szczęśliwi ci, którzy cierpią całą swoją istotą! Ci, których lęk odmienia, ale nie dzieli, którzy wie-rzą choćby w swojej niewierze i potrafią usiąść w słońcu bez utajonych myśli.

251FRAGMENTY AUTOBIOGRAFIINajpierw zabawiałem się spekulacjami metafizycznymi, potem ideami naukowymi. W końcu odda-

łem się […] socjologicznym. Jednak na żadnym z tych etapów poszukiwania prawdy nie znalazłempoczucia bezpieczeństwa i ulgi. Niewiele na te wszystkie tematy czytałem, ale to i tak wystarczyło,aby mnie znużyć mnogością sprzecznych teorii, z których wszystkie były oparte na rozwlekłych wy-wodach, wszystkie równie prawdopodobne i zgodne z określonym doborem faktów, sprawiającymwrażenie, że obejmuje wszystkie fakty. Kiedy unosiłem zmęczone oczy znad książki lub odwracałemrozproszoną uwagę od moich myśli i kierowałem ją ku światu zewnętrznemu, dostrzegałem tylko jed-ną rzecz, która obnażała całą jałowość zarówno czytania, jak i myślenia i zrywała kolejno wszystkiepłatki idei wysiłku – nieskończoną złożoność rzeczy, olbrzymią sumę […], kipiącą nieosiągalność na-wet tych kilku faktów, które byłyby niezbędne do stworzenia podstaw nauki.

*

Stopniowo poznałem chandrę, jaką daje niepoznawanie niczego. Racje i logikę znajdywałem tylkodla sceptycyzmu, który nawet nie starał się logiką podpierać. O leczeniu się z tego stanu nie myśla-łem. Dlaczego miałbym się z niego leczyć? I na czym miałoby polegać bycie zdrowym? Jaką miałempewność, że to choroba? A jeśli to była choroba, kto miał mnie przekonać, że nie jest bardziej pożą-dana, bardziej logiczna lub bardziej […] niż zdrowie? Jeżeli lepsze jest zdrowie, dlaczego byłemchory niejako w sposób naturalny? A skoro choroba była naturalna, dlaczego miałbym działać wbrewNaturze, która z jakiegoś powodu – jeżeli w ogóle ma powody – chciała ewidentnie, abym był chory?

Jedyną rzeczą, dla jakiej znajdywałem uzasadnienie, był bezwład. Z każdym dniem narastała wemnie ponura świadomość mojego zrezygnowanego bezwładu. Wynajdywanie form stagnacji, unikaniewszelkich osobistych dążeń i wszelkiej społecznej odpowiedzialności – z tego surowca wyciosałemzmyślony posąg mojej egzystencji.

Porzuciłem lektury, wyzbyłem się okazjonalnych zachcianek, aby wyznawać taki lub inny estetycz-ny ideał. Z tych nielicznych rzeczy, które czytałem, nauczyłem się przyswajać tylko te elementy, któremogły zasilić marzenia. Z tych nielicznych rzeczy, których byłem świadkiem, przywykłem czerpać tyl-ko to, co mogło znaleźć – poprzez dalekie i wypaczone odbicie – przedłużenie w moim wnętrzu. Do-kładałem starań, aby wszystkie moje myśli, wszystkie codzienne rozdziały mojego doświadczenia,dostarczały mi wyłącznie wrażeń. Nadałem życiu orientację estetyczną. I zorientowałem tę estetykęna czysty indywidualizm. Sprawiłem, że była wyłącznie moja.

Potem, realizując swój ideał wewnętrznego hedonizmu, wypleniłem w sobie wszelką wrażliwośćspołeczną. Stopniowo opancerzałem się przed poczuciem własnej śmieszności. Nauczyłem się nie re-agować zarówno na własne instynkty, jak i na zewnętrzne wymagania […].

Kontakty z innymi ograniczyłem do minimum. Zrobiłem wszystko, aby zredukować swoje przywią-zanie do życia […]. Stopniowo wyzbyłem się nawet pragnienia chwały, jak ktoś, kto zdejmuje z sie-bie ubranie, aby się wreszcie udać na spoczynek.

*

Od zgłębiania metafizyki i nauk […] przeszedłem do rozrywek duchowych bardziej ryzykownychdla mojej psychicznej równowagi. Spędziłem przerażające noce, pochylony nad tomami mistykowikabalistów, których nigdy nie czytałem w całości, tylko wyrywkowo, drżąc i […]. Rytuały i tajemni-ce różokrzyżowców, […] symbolika kabały i templariuszy, […] – wszystko to męczyło mnie przezdługi czas. A moje rozgorączkowane dni wypełniały chorobliwe spekulacje, oparte na demonicznych

wywodach metafizyki – magia, […] alchemia – wskutek czego czerpałem fałszywą podnietę życiowąz boleśnie dojmującego wrażenia, że znajduję się nieustannie na progu poznania najwyższej tajemni-cy. Zagubiłem się pośród drugorzędnych, mamiących systemów metafizycznych, pełnych mylącychanalogii, pułapek dla trzeźwej myśli, wspaniałych, zagadkowych pejzaży, gdzie odblaski nadnatural-ności igrają na konturach tajemnicy.

Zestarzałem się przez moje wrażenia… Wyniszczyłem się, formułując myśli… A moje życie stałosię metafizyczną gorączką, która każe nieustannie doszukiwać się w rzeczach ukrytych znaczeń, bawićsię ogniem tajnych analogii, odrzucać całkowitą trzeźwość i normalną syntezę po to, aby się pognę-biać.

Popadłem w skomplikowane rozprzężenie mózgu, połączone z pełnym zobojętnieniem. Gdzie sięschroniłem? Mam wrażenie, że nigdzie. Porzuciłem się, ale nie wiem na pastwę czego.

Ograniczyłem i skoncentrowałem moje pragnienia, aby je subtelniej cyzelować. Aby dotrzeć doNieskończoności, a ja uważam, że można do niej dotrzeć, potrzebujemy portu – jedynego, pewnego –żebyśmy mieli skąd wyruszać w Nieokreślone.

Dzisiaj jestem ascetą w swojej religii siebie. Filiżanka kawy, papieros i marzenia zastępują mi do-skonale wszechświat z jego gwiazdami, pracę, miłość, nawet piękno i sławę. W zasadzie nie potrze-buję zewnętrznych bodźców. Opium mam w duszy.

Jakie mam marzenia? Nie wiem. Zmusiłem się do osiągnięcia stanu, w którym już nawet nie wiem,o czym myślę, o czym śnię, jakiej doświadczam wizji. Wydaje mi się, że marzę z coraz większegooddalenia; zawsze o czymś mętnym, niedokładnym, niedającym się wizualizować.

Nie tworzę teorii na temat życia. Nie wiem, czy jest dobre, czy złe, i nie zastanawiam się nad tym.Dla moich oczu jest ciężkie i smutne, i poprzeplatane cudownymi snami. Co mnie to obchodzi, jakiejest dla innych?

Życie innych służy mi tylko do tego, abym mógł je przeżywać w marzeniach, utożsamiając się ko-lejno ze wszystkimi losami, które mi do danych osób pasują.

252Mimo wszystko myślenie to forma działania. Tylko w fantazji absolutnej, kiedy sfera aktywności

zostaje wykluczona całkowicie; kiedy nawet nasza samoświadomość grzęźnie ostatecznie w mule –tylko wtedy, w tym rozlazłym i wilgotnym niebycie, osiąga się pełną rezygnację z działania.

Nie pragnąć zrozumieć, nie analizować… Postrzegać się jako część natury, obserwować swojewrażenia jak łąkę – to jest prawdziwa mądrość.

253…święty instynkt nieposiadania teorii…

254Zdarzało się nieraz, że kiedy przechadzałem się powoli po wieczornych ulicach, uderzało mnie na-

gle, ogłupiająco gwałtownie przedziwne uporządkowanie świata. Zazwyczaj to nie rzeczy naturalnetak na mnie działają, tak silne na mnie robią wrażenie: to raczej układ ulic, szyldy, ubrane i rozma-wiające osoby, miejsca pracy, ludzie, społeczeństwo, wszystko, co się porozumiewa, sunie naprzód itoruje sobie drogę.

Ogniskuję uwagę na człowieku i stwierdzam, że jest równie nieświadomy jak pies lub kot, że wy-powiada się i organizuje swoje życie w społeczeństwie poprzez inną formę nieświadomości, bez-sprzecznie gorszą od tego, na czym opierają swoje życie społeczne mrówki i pszczoły. A wówczas

wyłania mi się w jasnym świetle – co najmniej tak samo wyraźnie, jak istnienie organizmów orazścisłych praw fizycznych i intelektualnych – inteligencja, która tworzy i zasila świat.

Zawsze, kiedy tak czuję, uderza mnie to stare zdanie nie wiem którego scholastyka: Deus est animabrutorum, „Bóg jest duszą zwierząt”. Autor tego wspaniałego zdania chciał wytłumaczyć nieomyl-ność, z jaką instynkt prowadzi zwykłe zwierzęta, u których zauważa się najwyżej cień inteligencji.Jednak wszyscy jesteśmy zwykłymi zwierzętami – mówienie i myślenie to tylko nowe instynkty, którebędąc nowymi, są mniej wiarygodne od pozostałych. I zdanie scholastyka, tak piękne w swojej traf-ności, zyskuje szersze znaczenie, pozwalając mi stwierdzić: Bóg jest duszą wszystkiego.

Nigdy nie rozumiałem, jak ktoś, kto wziął pod uwagę ten doniosły fakt uniwersalnego mechanizmuzegarka, może negować istnienie zegarmistrza, którego nie kwestionował nawet Voltaire. Rozumiem,że zważywszy na pewne fakty pozornie niezgodne z planem (a trzeba znać plan, aby stwierdzić, że sąz nim niezgodne), przypisuje się tej wyższej inteligencji pewien element niedoskonałości. Rozumiemto, chociaż tego nie akceptuję. Rozumiem nawet to, że ktoś, biorąc pod uwagę zło, jakie jest na świe-cie, nie może zaakceptować idei nieskończonej dobroci tej twórczej inteligencji. Rozumiem to, cho-ciaż tego też nie akceptuję. Jednak negowanie istnienia tej inteligencji czy też Boga wydaje mi sięjednym z tych kretynizmów, tak często dotykających, na pewnym poziomie inteligencji, ludzi, którzyna wszystkich innych jej poziomach mogą być nadzwyczaj błyskotliwi; jak ci, którzy mylą się zawszew dodawaniu, lub – jeśli skupimy się na inteligencji wrażliwości – ci, którzy nie czują muzyki, ma-larstwa czy poezji.

Jak powiedziałem, nie akceptuję ani pojęcia zegarmistrza niedoskonałego, ani zegarmistrza nie-przychylnego. Nie akceptuję pojęcia zegarmistrza niedoskonałego, ponieważ te szczegóły rządzeniaświatem, które wydają się nam mylne lub nieuzasadnione, nie mogą być jako takie postrzegane, jeżelinie znamy planu. Dostrzegamy wyraźnie plan we wszystkim i dostrzegamy też pewne rzeczy, którewydają się nam pozbawione przyczyny, ale trzeba zauważyć, że jeśli wszystko ma przyczynę, to onerównież muszą ją mieć. Widzimy przyczynę, ale nie widzimy planu, jak więc możemy mówić, żepewne rzeczy nie należą do planu, którego nie znamy? Tak jak poeta znany z precyzyjnej rytmiki wier-sza może wtrącić arytmiczny wers w celach rytmicznych, to znaczy, aby osiągnąć właśnie ten cel, odktórego zdaje się oddalać, a krytyk purysta z najbardziej konserwatywnej szkoły nazwie ten wers nie-udanym ze względu na rytm, tak samo Stwórca może wtrącić coś, co nasz ograniczony umysł uzna zaarytmię w majestatycznym ciągu metafizycznego rytmu.

Nie akceptuję też, jak powiedziałem, pojęcia zegarmistrza nieprzychylnego. Zgadzam się, że totrudniej uzasadnić, jednak jest tak tylko z pozoru. Możemy powiedzieć, że nie wiemy dokładnie, czymjest zło, więc nie sposób stwierdzić, czy coś jest złe, czy dobre. Jednak pewne jest, że ból, nawet je-śli w istocie jego celem jest nasze dobro, sam w sobie jest złem, i to wystarczy, aby stwierdzić, że naświecie istnieje zło. Wystarczy ból zębów, aby podać w wątpliwość dobroć Stwórcy. Otóż podsta-wowy błąd tego argumentu wydaje się mieścić w naszej całkowitej nieznajomości boskiego planuoraz w identycznej nieznajomości tego, co jest być może – w postaci inteligentnej osoby – Intelektu-alną Nieskończonością. Jedną sprawą jest istnienie zła, a drugą przyczyna jego istnienia. Rozróżnie-nie jest być może tak subtelne, że robi wrażenie sofistyki, jednak z pewnością jest zasadne. Nie moż-na zanegować istnienia zła, ale można nie zgadzać się z tym, że istnienie zła jest złem. Przyznaję, żeproblem nie znika – jednak dzieje się tak tylko dlatego, że nie znika nasza niedoskonałość.

255Jeżeli życie daje nam coś, za co powinniśmy być wdzięczni bogom (poza samym życiem), to jest to

dar nieznajomości siebie: siebie samych i siebie nawzajem. Ludzka dusza to mroczna i lepka otchłań,

studnia, z której na powierzchni świata się nie korzysta. Nikt by nie mógł pokochać samego siebie,gdyby naprawdę się poznał. Gdyby do tego doszło, nasza dusza, pozbawiona próżności, która jestkrwią duchowego życia, umarłaby na anemię. Nikt nikogo nie zna; i bardzo dobrze, bo gdyby ludziemogli się poznać, rozpoznaliby – nawet we własnej matce, żonie lub dziecku – swojego osobistego,metafizycznego wroga.

Możemy się porozumieć, dlatego że nie mamy o sobie pojęcia. Strach pomyśleć, co by się stało ztymi wszystkimi szczęśliwymi małżonkami, gdyby mogli sobie wzajemnie spojrzeć w dusze, gdybysię mogli zrozumieć, tak jak to postulowali romantycy, nieświadomi groźby – choćby czczej – tego,co postulowali. Wszyscy, którzy żyją w małżeństwie, żyją w małżeństwie nieudanym, jako że każdyhołubi w sobie, w tych tajnych zakamarkach duszy, którymi rządzi Diabeł, subtelny obraz upragnione-go mężczyzny, który nie jest tym mężczyzną; zwiewny obraz doskonałej kobiety, do którego ta kobietanie pasuje. Najszczęśliwsi nie wiedzą o swoich zawiedzionych ideałach; mniej szczęśliwi wiedzą onich, ale je tłumią i tylko czasem nagła irytacja czy szorstkie zachowanie przywołują na powierzchnięprzypadkowych gestów i słów ukrytego Demona, pradawną Ewę, rycerza i sylfidę.

Ludzkie życie to płynne nieporozumienie, radosna wypadkowa wielkości, której nie ma, i szczę-ścia, którego nie może być. Możemy być zadowoleni dzięki temu, że nawet kiedy myślimy i czujemy,stać nas na niewiarę w istnienie duszy. Na tym balu maskowym, w którym uczestniczymy, wystarczanam świadomość naszego przebrania, które na balu jest wszystkim. Jesteśmy sługami świateł i barw,pląsamy w tańcu jak w prawdzie i nawet nie jest nam dane – chyba że osamotnieni nie tańczymy –poznanie wielkiego chłodu zewnętrznej nocy, śmiertelnego ciała pod łachmanami, które to ciało prze-żyją, i tego wszystkiego, co uważamy za swoją najgłębszą istotę, a co w rzeczywistości jest tylko we-wnętrzną parodią prawdziwości naszych rojeń o sobie.

Wszystko, co robimy i mówimy, wszystko, co czujemy i o czym myślimy, nosi tę samą maskę i tensam kostium. Bez względu na to, jak dokładnie byśmy się obnażali, nigdy nie będziemy nadzy, bo na-gość to kwestia stanu duszy, a nie zdjęcia ubrania. I tak, odziani w ciało i duszę, w rozmaitych stro-jach tak z nami zrośniętych jak pióra z ptakami, przeżywamy szczęśliwi lub nieszczęśliwi (lub nawetnie wiedząc, jacy jesteśmy) tę krótką chwilę, którą nam dali bogowie, abyśmy im dostarczyli rozryw-ki – jak dzieci, które zabawiają dorosłych, udając coś poważnego.

Czasem któryś z nas, wolny lub przeklęty, widzi nagle – choć nawet takim osobom rzadko się tozdarza – że wszystko, czym jesteśmy, to właśnie to, czym nie jesteśmy, że okłamujemy się w tym, cojest pewne, i mylimy w tym, co jest słuszne. I człowiek ten, który przez chwilę widzi nagi wszech-świat, tworzy filozofię lub wymarza sobie religię; i filozofia się szerzy, religia się propaguje; i ci,którzy wierzą w filozofię, zaczynają używać jej jak stroju, którego nie widzą, a d, którzy wierzą wreligię, przywdziewają ją jak maskę, o której zapominają.

I tak, nie znając ani samych siebie, ani innych – co pozwala nam żyć w radosnym porozumieniu –oddajemy się bez końca ewolucjom w tańcu lub rozmowom w chwilach wytchnienia; ludzcy, jałowi,absolutnie poważni, w takt wielkiej orkiestry gwiazd i pod obcymi, wzgardliwymi spojrzeniami or-ganizatorów spektaklu. Tylko oni wiedzą, że jesteśmy więźniami złudzenia, które dla nas stworzyli. Ajaka jest funkcja tego złudzenia, dlaczego to właśnie takie, a nie inne złudzenie i dlaczego oni, rów-nież łudzeni, kazali nam żyć w złudzeniu – tego sami nie wiedzą.

256Zawsze czułem niemal fizyczny wstręt do tego, co tajemne – do intryg, dyplomacji, tajnych stowa-

rzyszeń, okultyzmu. Zwłaszcza te dwie ostatnie rzeczy zawsze mnie denerwowały – ze względu na tępretensję, jaką mają niektórzy ludzie do znajomości (wskutek porozumienia z Bogami, Mistrzami lub

Demiurgami) wielkich tajemnic, które są fundamentem świata; znajomości, którą dzielą w swoimgronie, wykluczając wszystkich pozostałych.

Nie mogę uwierzyć w ich wizje. Mogę najwyżej uwierzyć, że dla niektórych są przekonujące. Dla-czego ci wszyscy ludzie nie mieliby być szaleni albo omamieni? Bo jest ich wielu? W końcu zdarzająsię zbiorowe halucynacje.

Tym, co mnie szczególnie uderza u tych mędrców i mistrzów niewidzialnego, jest fakt, że kiedy pi-szą, aby nam przedstawić bądź zasugerować swoje sekrety, wszyscy piszą źle. Obraża moją inteli-gencję to, że ktoś jest w stanie zapanować nad Diabłem, a nie jest w stanie zapanować nad językiemportugalskim. Dlaczego radzenie sobie z demonami ma być łatwiejsze od radzenia sobie z gramaty-ką? Jeżeli ktoś wskutek długich ćwiczeń woli i koncentracji może mieć, jak twierdzi, astralne wizje,to dlaczego nie może mieć – przy mniejszym nakładzie jednego i drugiego – wizji składni? Co jest ta-kiego w dogmacie i rytuale Wielkiej Magii, że przeszkadza pisać – już nie mówię klarownie, bomoże niejasność wynika z tajemnego prawa – ale przynajmniej z elegancją i płynnością, które prze-cież mogłyby cechować również niezrozumiały tekst? Dlaczego miałoby się trwonić całą energię du-szy na naukę języka Bogów, nie pozostawiając tej nędznej odrobiny, która jest potrzebna do naucze-nia się barwy i rytmu języka ludzi?

Nie ufam mistrzom, bo nie potrafią być mistrzami na poziomie elementarnym. Są dla mnie jak ddziwni poeci, którzy nie potrafią pisać tak jak inni. Akceptuję fakt, że są dziwni; byłoby jednak do-brze, gdyby udowodnili, że są tacy, ponieważ wyrastają ponad normalność, a nie dlatego, że są donormalności niezdolni.

Podobno istnieją wielcy matematycy, którzy robią błędy w prostym dodawaniu – tutaj jednakmowa jest nie o błędach, tylko o niewiedzy. Akceptuję to, że wielki matematyk dodaje dwa do dwóchi wychodzi mu pięć: to wynik roztargnienia, które może się przytrafić nam wszystkim. Natomiast nieakceptuję tego, że nie wie, czym jest dodawanie albo jak się dodaje. A tak jest w przypadku mistrzównauk tajemnych w ich przeważającej większości.

257Myśl może być wzniosła, nie będąc elegancką, ale tracąc elegancję, przestaje oddziaływać na in-

nych. Siła pozbawiona zwinności to zwykła pulpa.

258To, że dotykało się stóp Chrystusa, nie usprawiedliwia błędnej interpunkcji.Jeżeli ktoś pisze dobrze tylko wtedy, kiedy jest pijany, powiem mu: Upijaj się. A gdyby odparł, że

cierpi na tym jego wątroba, powiem: Czym jest twoja wątroba? Martwą rzeczą, która żyje, dopóki tyżyjesz, a wiersze, które napiszesz, będą żyć niezależnie od ciebie.

259Lubię mówić. A ściślej – lubię się wysławiać. Słowa to dla mnie namacalne ciała, widzialne syre-

ny, ucieleśniona wrażliwość. Może dlatego, że prawdziwa zmysłowość w ogóle mnie nie interesuje –nawet w wymiarze umysłowym czy jako treść marzeń – pożądanie w moim przypadku wyraża się wtworzeniu werbalnych rytmów lub w wychwytywaniu ich u innych. Kiedy ktoś dobrze się wyraża,drżę. Niektóre strony Fialha36 lub Chateaubrianda sprawiają, że czuję mrowienie w żyłach i wście-kam się, w ukrytej apopleksji, wobec nieosiągalnej przyjemności. Nawet niektóre stronice Vieiry, zjego chłodną perfekcją składniowej inżynierii, sprawiają, że drżę jak gałąź na wietrze, w biernymdelirium poruszanego przedmiotu.

Jak wszyscy wielcy kochankowie, lubuję się w samozatracie, kiedy to rozkosz oddawania się moż-

na przeżywać w pełni. Dlatego często piszę, nie starając się myśleć; jakby uzewnętrzniając swoje ro-jenia, pozwalając, aby słowa mnie pieściły jak małe, tulone w ramionach dziecko. To są zdania bezznaczenia, następujące lekko i płynnie jak wyczuwalna woda, zapominająca się rzeka, której falemieszają się i rozmywają, zmieniając się nieustannie w inne fale, rodząc bez końca nowe. W ten spo-sób idee i obrazy, drżące od ekspresji, przechodzą przeze mnie w sennym orszaku blaknących jedwa-bi, na których igra księżycowa poświata myśli, cętkowana i mętna.

Nie płaczę nad niczym, co życie daje lub zabiera. Jednak są pewne stronice prozy, które wywołałymój płacz. Pamiętam – i widzę tak wyraźnie, jak to, co mam przed oczyma – noc, kiedy będąc jeszczedzieckiem, przeczytałem po raz pierwszy w jakimś wyborze słynny tekst Vieiry o królu Salomonie.„Salomon zbudował pałac…”. I czytałem do końca, drżący, poruszony, a potem wybuchnąłem łzamiradości, jakich nigdy nie wywołało u mnie żadne rzeczywiste szczęście, jakich żadne życiowe zmar-twienie nie pozwoliłoby mi powtórzyć. Ten hieratyczny ruch naszej klarownej, majestatycznej mowy,to wyrażanie myśli w nieomylnych słowach, ten nurt płynący zgodnie z nachyleniem zbocza, ten wo-kalny fenomen, dzięki któremu dźwięki to idealne barwy – instynktownie uległem temu wszystkiemujak silnym emocjom politycznym. I, jak powiedziałem, rozpłakałem się; jeszcze dzisiaj, kiedy towspominam, płaczę. To nie jest w żadnej mierze tęsknota za dzieciństwem, bo za nim nie tęsknię: totęsknota za wzruszeniem tamtej chwili, żal, że już się nie da obcować po raz pierwszy z tą wielkąsymfoniczną pewnością.

Nie mam żadnych sentymentów społecznych ani politycznych, jednak w pewnym sensie cechujemnie wysoko rozwinięte umiłowanie ojczyzny. Moją ojczyzną jest język portugalski. Wcale by mi nieprzeszkadzało, gdyby ktoś najechał i podbił Portugalię, byleby mnie tylko zostawiono w spokoju.Jednak nienawidzę – nienawiścią prawdziwą, jedyną nienawiścią, na jaką mnie stać – nie tego, ktoźle pisze po portugalsku, nie tego, kto kaleczy składnię, nie tego, kto stosuje uproszczoną pisownię37,tylko samej zapisanej w ten sposób strony jak konkretnej osoby; nienawidzę błędnej składni jak ko-goś, kto zasługuje na lanie; nienawidzę pomijania y jak lecącej flegmy, która budzi moje obrzydzenieniezależnie od tego, kto nią splunął.

Tak, bo pisownia to również człowiek. Słowo jest kompletne wtedy, gdy jest widziane i słyszane.A odświętność klasycznej transliteracji stroi ją dla mnie w te prawdziwe dworskie szaty, które czy-nią z niej damę i królową.

36 José Valentim Fialho de Almeida (1857-1911) – portugalski prozaik, z początku naturalista, w późniejszych latach skłaniający się wstronę impresjonizmu i eksperymentów językowych.

37 W roku 1911, rok po tym, jak Portugalia stała się republiką, w kraju zreformowano ortografię – zastąpiono dawne y przez i, phprzez f oraz skasowano większość niemych liter. Pessoa byl zdecydowanym przeciwnikiem tych zmian i broni! „grecko-rzymskiej transli-teracji”.

260Sztuka polega na dążeniu do tego, aby inni poczuli to, co my, aby uwolnić ludzi od nich samych,

proponując im jako wyzwolenie naszą osobowość. To, co czuję, jest w swojej prawdziwej istociecałkowicie nieprzekazywalne – i tym bardziej jest nieprzekazywalne, im głębiej to czuję. A zatem że-bym mógł przekazać komuś to, co czuję, muszę przetłumaczyć swoje uczucia na język tej osoby, toznaczy przedstawić to tak, jakbym to czuł, tak aby ona, czytając, poczuła dokładnie to samo, co czu-łem ja. A ponieważ zgodnie z założeniami sztuki ten potencjalny czytelnik nie jest tą czy inną osobą,tylko wszystkimi ludźmi, to znaczy kimś, kto ma cechy wszystkich ludzi, w rezultacie muszę prze-kształcić moje uczucia w typowe ludzkie uczucie, nawet kosztem wypaczenia prawdziwej naturytego, co czułem.

Niełatwo zrozumieć to, co abstrakcyjne, bo niełatwo skupić na tym uwagę. Dam więc prosty przy-

kład, dzięki któremu moje abstrakcje się skonkretyzują. Przypuśćmy, że z jakiegoś powodu – którymmoże być zmęczenie rachunkami lub nuda z braku zajęć – opada mnie niejasna chandra, wewnętrznyniepokój, który mnie rozprasza i wytrąca z równowagi. Jeżeli będę tłumaczyć to uczucie określenia-mi, które je ściśle opisują, to im ściślej będą je opisywać, tym bardziej będą oddawać moje prywat-ne uczucie, które tym samym będzie coraz mniej komunikatywne dla innych. A jeśli nie można go za-komunikować innym, to prościej i zasadniej będzie w ogóle o nim nie pisać, tylko go doświadczać.

Przypuśćmy jednak, że chcę je zakomunikować innym, to znaczy zrobić z niego sztukę – jako żesztuka jest komunikowaniem innym ludziom naszej intymnej tożsamości z nimi, bez której nie byłobyani komunikacji, ani jej potrzeby. Szukam pospolitego ludzkiego uczucia, które miałoby tonację, cha-rakter i formę uczucia, jakiego teraz doświadczam wskutek nieludzkiego, a przy tym wyjątkowegofaktu, że jestem zmęczonym księgowym lub znudzonym lizbończykiem. I stwierdzam, że pospolitymuczuciem, które w pospolitych duszach odpowiada charakterem mojemu uczuciu, jest tęsknota zautraconym dzieciństwem.

Mam klucz do drzwi mojego tematu. Piszę, opłakując swoje stracone dzieciństwo; rozwodzę się zewzruszeniem nad mieszkańcami i meblami starego domu na prowincji, przywołuję szczęście niepo-siadania zasad ani obowiązków, wolność, którą daje nieumiejętność myślenia i odczuwania – i toprzywołanie, jeśli sprawdza się jako proza i obraz, obudzi w moim czytelniku dokładnie to samouczucie, które miałem ja i które nie miało z dzieciństwem nic wspólnego.

Skłamałem? Nie, zrozumiałem. Bo kłamstwo – jeśli nie jest dziecinne i spontaniczne, zrodzone zchęci marzenia – jest jedynie uznaniem rzeczywistego istnienia innych ludzi i konieczności dostoso-wania go do naszego istnienia, którego nie da się dostosować do nich. Kłamstwo to po prostu idealnyjęzyk duszy: tak samo jak posługujemy się słowami, które są dźwiękami artykułowanymi w absurdal-ny sposób, po to, aby przetłumaczyć na rzeczywisty język najintymniejsze i najsubtelniejsze porusze-nia myśli i emocji, których same słowa nigdy by nie mogły oddać, podobnie posługujemy się kłam-stwem i fikcją po to, aby się porozumieć – bo za pomocą prawdy, czystej i nieprzenośnej, nigdy bysię tego nie osiągnęło.

Sztuka kłamie, ponieważ jest społeczna. A są tylko dwie wielkie formy sztuki – jedna zwraca siędo naszej głębokiej duszy, druga do naszej uważnej duszy. Pierwsza to poezja, druga to powieść.Pierwsza kłamie już w samej swojej strukturze, druga w samej swojej intencji. Pierwsza stara sięprzekazać nam prawdę za pośrednictwem poszeregowanych linijek, które zadają kłam naturze mowy;druga stara się przekazać nam prawdę za pośrednictwem rzeczywistości, o której wszyscy doskonalewiedzą, że nigdy nie miała miejsca.

Udawać znaczy kochać. Zawsze, gdy widzę ładny uśmiech lub znaczące spojrzenie, to bez względuna to, do kogo należą, zaraz węszę w duszy tej uśmiechającej się do mnie lub obserwującej mnietwarzy polityka, który chce nas kupić, lub prostytutkę, która chce, abyśmy ją kupili. Ale polityk, którynas kupuje, przynajmniej kocha fakt kupowania nas, a prostytutka, którą kupujemy, przynajmniej ko-cha fakt bycia kupowaną. Choćbyśmy bardzo chcieli, nie uciekniemy od uniwersalnego braterstwa.Kochamy się wszyscy, a kłamstwo jest pocałunkiem, który między sobą wymieniamy.

261Wszystkie moje uczuciowe związki są powierzchowne, ale szczere. Zawsze byłem aktorem, i by-

łem nim na serio. Zawsze, kiedy kochałem, udawałem, że kocham – udawałem to nawet przed samymsobą.

262Dzisiaj doznałem nagle absurdalnego, a przy tym jednoznacznego wrażenia. W wewnętrznym prze-

błysku pojąłem, że jestem nikim. W tym przebłysku okazało się, że to, co powinno być miastem, jestdziką równiną, a ponure światło, które ukazało mi siebie samego, nie odkryło u góry nieba. Pozba-wiono mnie zdolności bycia, zanim jeszcze zaistniał świat. Jeżeli byłem reinkarnacją, to reinkarno-wałem się z pominięciem siebie – reinkarnacja nie objęła mojego ja.

Jestem przedmieściami nieistniejącego miasta, przegadanym komentarzem do nienapisanej książki.Jestem nikim, nikim. Nie umiem czuć, nie umiem myśleć, nie umiem pragnąć. Jestem postacią z pla-nowanej powieści, przemykającą się, w stanie lotnym i szczątkowym, zanim zdołała zaistnieć, mię-dzy marzeniami autora, który nie potrafił jej w pełni skonstruować.

Myślę nieustannie i czuję nieustannie; jednak w mojej myśli nie ma rozumowania, a w moich uczu-ciach nie ma emocji. Trafiwszy u góry na zapadnię, lecę w dół przez nieskończoną przestrzeń, w bez-ładnym upadku, nieskończorodnym38 i próżnym. Moja dusza to czarny maelstrom, bezmierny zawrótgłowy nad próżnią, bezmierny ocean kotłujący się wokół dziury w niczym; a na wodach, które są bar-dziej samą rotacją niż wodami, unoszą się obrazy wszystkiego, co widziałem i słyszałem na świecie– dryfują domy, twarze, książki, skrzynie, echa muzyki i sylaby głosów, w ponurym i bezdennym za-wirowaniu.

A ja, prawdziwy ja jestem centrum tego wszystkiego, istniejącym tylko w ramach geometrii otchła-ni; nicością, wokół której wszystko wiruje, i jestem właśnie po to, aby wirowało – to centrum nie mażadnego powodu, aby istnieć, poza tym, że każde koło musi mieć centrum. Ja, prawdziwy ja jestemstudnią bez cembrowiny, jednak z oślizgłością cembrowiny, centrum wszystkiego otoczonym przeznic.

I to nawet nie ludzka społeczność diabłów, tylko samo piekło zdaje się rechotać we mnie jakskrzeczące szaleństwo martwego wszechświata, wirujące zwłoki fizycznej przestrzeni, koniecwszystkich światów – bujających w czerni na wietrze, bezkształtnych i przestarzałych, bez Boga, któ-ry je stworzył, i bez własnej istoty; koniec krążący pośród mroku nad mrokami, niemożliwy, jedyny,wszechobejmujący.

Gdybym umiał myśleć! Gdybym umiał odczuwać!

Moja matka odumarła mnie bardzo wcześnie, nawet nie zdążyłem jej poznać…38 Za neologizmem w oryginale.

263Jest rzeczą niezwykłą, że ulegając tak często nudzie, nigdy się nie zastanawiałem, na czym ona

właściwie polega. Akurat dzisiaj jestem w tym pośrednim stanie duszy, kiedy nie ma się ochoty anina życie, ani na cokolwiek innego. I nagła świadomość, że nigdy tego nie roztrząsałem, skłania mniedo przeprowadzenia – drogą myśli-impresji – analizy tego stanu, siłą rzeczy trochę sztucznej.

Naprawdę nie wiem, czy nuda jest jedynie rozbudzoną wersją próżniaczej senności ani czy jestczymś szlachetniejszym od takiego marazmu. Jak mogłem zaobserwować, w moim przypadku nudapojawia się często, ale w sposób niepodlegający określonym regułom. Mogę spędzić bezczynnie nie-dzielę bez nudy i mogę też odczuć ją nagle, jak chmurę na niebie, w samym środku skupionej pracy.Nie potrafię jej wyjaśnić w kategoriach zdrowotnych; nie mogę też dostrzec w niej rezultatu uwarun-kowań, które mieściłyby się jednoznacznie we mnie.

Nazywanie tego zamaskowanym lękiem metafizycznym, wielkim, nieuświadomionym rozczarowa-niem, niemą poezją duszy, która tkwi znudzona w oknie z widokiem na życie – nazywanie tego w tenlub podobny sposób może nudę ubarwić – jak dziecko, które koloruje kontury rysunku, zacierając je –ale nie dostarcza mi niczego poza brzmieniem słów, które odbijają się echem w piwnicach duszy.

Nuda… Myślenie bez myśli, ale z uciążliwością myśli, odczuwanie bez odczuć, ale z niepokojemodczuć, zrezygnowanie bez rezygnacji, ale z mdłościami rezygnacji – wszystko to mieści się w nu-dzie, a przy tym nie jest samą nudą, tylko co najwyżej jej parafrazą lub przenośnią. Bezpośredniewrażenie jest takie, jakby nad fosą otaczającą zamek duszy podniesiono most zwodzony i pozostałatylko możliwość oglądania posiadłości wokół zamku, bez możliwości postawienia na nich stopy Cośizoluje nas od nas samych, ale to, co wyznacza tę barierę, jest równie zastygłe jak my, jak tafla brud-nej wody, otaczająca nasze rozprzężenie.

Nuda… Cierpieć bez cierpienia, chcieć bez ochoty, myśleć bez sensu… Jakbyśmy byli opętaniprzez demona negacji, oczarowani przez nicość. Podobno szamani lub drobni magowie potrafią zro-bić nasze podobizny i poddać je mękom, sprawiając, że drogą astralnego przeniesienia te męki odbi-ją się na nas samych. Gdybym miał w tych kategoriach określić swój stan, powiem, że nuda dopadamnie jak echo złośliwych czarów bajkowego trolla, odprawianych nie nad moją podobizną, tylko nadjej cieniem. To mój wewnętrzny cień, otoczkę mojej duszy okleja się papierkami i nakłuwa szpilka-mi. Jestem jak człowiek, który sprzedał swój cień – lub raczej jak cień sprzedany przez człowieka.

Nuda… Pracuję niemało. Spełniam to, co moraliści aktywności nazwaliby moją społeczną powin-nością. Spełniam tę powinność lub ten los bez większego wysiłku i bez wyraźnej nieudolności. Ajednak zdarza się, że w samym środku pracy, a czasem w samym środku odpoczynku – na który, zgod-nie z tymi samymi moralistami, zasługuję i którym powinienem się cieszyć – moją duszę zalewa żółćbezwładu i opada mnie znużenie nie pracą, nie odpoczynkiem, lecz samym sobą.

Dlaczego samym sobą, skoro nie myślałem o sobie? A w takim razie o czym innym mogłem myśleć,skoro nie myślałem o niczym? Zagadka wszechświata, która spływa na moje tabele z rachunkami lubna moje wylegiwanie się? Uniwersalny ból życia, który nawiedza nagle moją mediumiczną duszę? Poco tak zaszczycać kogoś, o kim nie wiadomo, kim właściwie jest? To wrażenie próżni, głód bez łak-nienia, równie szlachetny jak wrażenia, które są udziałem naszego pospolitego mózgu i żołądka, kie-dy za dużo wypalimy lub mamy kłopoty z trawieniem.

Nuda… Być może w istocie chodzi o niezadowolenie duszy z tego, że jej nie zawierzyliśmy, o roz-goryczenie smutnego dziecka – którym w głębi jesteśmy – tym, że mu nie kupiliśmy boskiej zabawki.Być może chodzi o niepewność kogoś, kto potrzebuje pomocnej dłoni i kto na czarnej ścieżce głębo-kiego doznania nie przeczuwa niczego poza bezgłośną nocą niemożności myślenia, opustoszałą drogąniezdolności odczuwania…

Nuda… Kto ma Bogów, nigdy się nie nudzi. Nuda to brak mitologii. Dla kogoś, kto nie wierzy, na-wet zwątpienie jest niemożliwe, nawet sceptycyzm nie sprawdza się jako narzędzie demaskacji. Tak,to właśnie jest nuda: utracenie przez duszę zdolności łudzenia się, brak niewidzialnych schodów, poktórych myśl może pewnie kroczyć ku prawdzie.

264Znam, w przenośnym sensie, uczucie przejedzenia. Zna je nie mój żołądek, lecz moja uczuciowość.

Są dni, kiedy się przejada, a wtedy mam ociężałe dało i niezdarne ruchy i nie chce mi się nic robić.Jednak zawsze w takich przypadkach z monolitu mojego bezwładu wyłaniają się – niczym przykra

przeszkoda – resztki mojej zagubionej wyobraźni. I snuję plany na gruncie niewiedzy, tworzę kon-strukcje oparte na hipotezach i wszystko, co ma się nigdy nie wydarzyć, olśniewa mnie wielkim bla-skiem.

W tych dziwnych chwilach zarówno moje materialne, jak i moralne życie są dla mnie jedynie za-łącznikami – zaniedbuję nie tylko ideę powinności, lecz również ideę bycia i czuję fizyczne znużeniecałym wszechświatem. Przesypiam to, czego jestem świadomy, i to, o czym marzę z jednakowym za-

angażowaniem, które drażni mi oczy. Tak, w takich chwilach wiem o sobie więcej niż kiedykolwiek izawieram w sobie wszystkie drzemki żebraków wylegujących się pod drzewami posiadłości Niczy-jej.

265Idea podróży kusi mnie w przenośni, tak jakby była przeznaczona do tego, aby skusić kogoś, kim

nie jestem. Cała niezmierzona widzialność świata przepływa strumieniem barwnego znudzenia przezmoją rozbudzoną wyobraźnię; szkicuję pragnienie jak ktoś, kto ma już dość wykonywania gestów, aprzeczuwane zmęczenie możliwymi pejzażami targa kwiat zastygłego serca jak wrogi wiatr.

A takie same jak podróże są lektury, a takie samo jak lektury jest wszystko… Śnię o uczonym życiupośród niemego zgromadzenia starożytnych i współczesnych, ożywiając uczucia cudzymi uczuciami,kultywując w sobie myśli sprzeczne dzięki sprzeczności między myślicielami i tymi, którzy niemalżemyśleli – czyli tymi, którzy stanowią większość wszystkich pisarzy… Ale sama idea czytania rozwie-wa się, kiedy biorę ze stołu jakąś książkę; fizyczny fakt przymusu czytania anuluje moje książkoweplany… Tak samo więdnie dla mnie idea podróży, kiedy przez przypadek znajduję się w pobliżumiejsca, z którego mógłbym gdzieś wyruszyć. I wracam do dwóch nieważnych rzeczy, których jestempewien, samemu będąc kimś nieważnym – do swojego codziennego życia anonimowego przechodniai do moich marzeń, bezsenności przebudzenia.

A takie samo jak lektury jest wszystko… Kiedy tylko znajduję coś, o czym można marzyć, napraw-dę przerywając w ten sposób niemy bieg moich dni, zwracam oczy pełne ciężkiego protestu na mojąwłasną sylfidę, na tę biedaczkę, która może byłaby syreną, gdyby nauczyła się śpiewać.

266Kiedy przyjechałem do Lizbony, mieszkaliśmy w domu, gdzie z piętra u góry dobiegały regularnie

dźwięki pianina, na którym ktoś trenował gamy; odgłosy monotonnych ćwiczeń dziewczynki, którejnigdy nie widziałem. Dzisiaj stwierdzam, że wskutek jakiegoś niewyjaśnionego procesu przenikaniawciąż dobiega mnie z piwnic mojej duszy – kiedy otwierają tam na dole drzwi – odgłos powtarza-nych gam, bębnionych przez dziewczynkę, która dzisiaj jest już kobietą, dorosłą, a może zmarłą i za-mkniętą pośród białych murów, gdzie zielenią się czarno cyprysy.

Wtedy byłem dzieckiem, a dzisiaj już nim nie jestem, jednak dźwięk w moim wspomnieniu jestidentyczny z tym, który rozlegał się naprawdę, i zawsze kiedy unosi się z miejsca, w którym udawał,że śpi, nieodmiennie powtarza to samo miarowe bębnienie, tę samą rytmiczną monotonię. Kiedy otym myślę albo to czuję, opanowuje mnie przemożny smutek – pełen niepokoju, mój.

Nie płaczę nad swoim straconym dzieciństwem; płaczę nad tym, że wszystko – w tym równieżdzieciństwo (moje) – się traci. To nie konkretne umykanie mojego czasu, tylko abstrakcyjne umykanieczasu boli mój mózg poprzez mimowolne, cykliczne nawroty gam pianina u góry, straszliwie anoni-mowych i odległych. To cała zagadka nietrwałości rzeczy tłucze miarowo coś, co nigdy nie staje sięmuzyką, jest za to tęsknotą w absurdalnej głębi mojego wspomnienia.

Niewyczuwalnie, w czysto wzrokowym doznaniu, odkrywa się przede mną pokoik, którego nigdynie widziałem, gdzie ta nigdy przeze mnie niepoznana dziewczynka nadal ćwiczy pilnymi palcamigamy, niezmiennie identyczne z tym, co już umarło. Widzę, widzę coraz więcej, rekonstruuję, widząc;i całe mieszkanie na piętrze u góry, dziś nagle utęsknione, choć wczoraj takie nie było, wylania sięsztucznie z moich bezładnych rozmyślań.

Jednak mam wrażenie, że jestem w tym wszystkim tylko doraźnym medium, że tęsknota, którą czu-ję, nie jest ani w pełni moja, ani w pełni abstrakcyjna, tylko jest przekazywana przez kogoś trzeciego,dla kogo te uczucia, dla mnie literackie, były – jak by powiedział Vieira – dosłowne. Uczucia żalu i

niepokoju są u mnie domniemane; tęsknotę, od której szklą mi się oczy, odczuwam i rozważam po-przez wyobraźnię i cudzą perspektywę.

I w dalszym ciągu, z niezmiennością, która pochodzi z głębi świata, z metafizycznym uporem roz-brzmiewają raz po raz gamy kogoś, kto się uczy grać na pianinie; gamy przebiegające po fizycznymkręgosłupie mojej pamięci. To stare ulice pełne nowych ludzi, dzisiaj wciąż te same, lecz inne; tozmarli ludzie, którzy do mnie mówią przez przezroczystość swojego braku; to wyrzuty sumienia z po-wodu tego, co zrobiłem, i tego, czego nie zrobiłem, szemranie strumyków pośród nocy, hałasy dobie-gające z dołu mojej uśpionej kamienicy.

Mam ochotę krzyczeć w środku głowy. Chcę zatrzymać, połamać, zmiażdżyć tę niemożliwą gramo-fonową płytę, która gra w moim wnętrzu, w obcym pomieszczeniu, niczym niewyczuwalny oprawca.Chcę, aby dusza, ten pojazd zajęty przez obcych, zatrzymała się, żebym mógł wysiąść, a ona niech je-dzie dalej beze mnie. Wariuję od przymusu słuchania. I w końcu to ja – z moim nieznośnie czułymmózgiem, ścierpniętą skórą, odsłoniętymi nerwami – jestem klawiszami, bębniącymi gamy; koszmar-nym i osobistym pianinem naszych wspomnień.

I ciągle, ciągle, jakby w uniezależnionej części mózgu, brzmią i brzmią bez końca gamy na dole ina górze pierwszego domu, w którym mieszkałem po przyjeździe do Lizbony.

267To ostatnia śmierć kapitana Nemo. Ja też niedługo umrę.Całe moje dzieciństwo zostało w tym momencie pozbawione możliwości trwania.

268Węch to dziwny rodzaj wzroku. Wywołuje emocjonalne pejzaże przez nagłe naszkicowanie czegoś

w podświadomości. Doświadczylem tego wielokrotnie. Idę ulicą. Niczego nie widzę lub raczej pa-trząc na wszystko, widzę to samo co wszyscy. Wiem, że idę ulicą, i nie wiem, że ona istnieje międzybrzegami tworzonymi przez rozmaite domy, które zbudowali ludzie. Idę ulicą. Z piekarni dochodzimnie zapach chleba, który mdli swoją słodyczą – i moje dzieciństwo unosi się z konkretnej, odległejdzielnicy i inna piekarnia wylania się przede mną z tej bajkowej krainy, która jest tym wszystkim, conam umarło. Idę ulicą. Pachnie nagle owocami ze skrzyń wystawionych przed sklepikiem i moje krót-kie życie na wsi, już nie wiem, kiedy wiedzione ani gdzie, zyskuje drzewa na horyzoncie i spokój wmoim sercu, sercu bezsprzecznie dziecięcym. Idę ulicą. Nieoczekiwanie uderza mnie zapach skrzyń,dobiegający z warsztatu zbijającego je rzemieślnika: o mój Cesario, ukazujesz mi się i wreszcie je-stem szczęśliwy, bo wróciłem dzięki wspomnieniu do jedynej prawdy, jaką jest literatura.

269Fakt, że już przeczytałem Klub Pickwicka, to jedna z wielkich tragedii mojego życia. (Nie mogę

tego przeczytać od nowa).

270Sztuka wyzwala nas iluzorycznie od nędzy naszego istnienia. Kiedy odczuwamy krzywdy i nie-

szczęścia Hamleta, księcia Danii, nie odczuwamy naszych krzywd i nieszczęść – podłych, ponieważsą nasze i podłych, ponieważ są podłe.

Miłość, sen, narkotyki i trucizny to podstawowe formy sztuki lub raczej formy wywoływania tegosamego efektu co sztuka. Ale zarówno miłość, sen, jak i narkotyki niosą ze sobą rozczarowanie. Mi-łość przejada się albo rozczarowuje. Sen kończy się przebudzeniem, poza tym podczas snu nie żyli-śmy naprawdę. Narkotyki przypłaca się ruiną ciała – tego samego, które miały pobudzać. Ale w sztu-ce nie ma rozczarowania, bo od samego początku było w nią wpisane złudzenie. Ze sztuki nie ma

przebudzenia, bo chociaż marzyliśmy, to nie spaliśmy. W sztuce nie ma haraczu ani grzywny, którepłacilibyśmy za czerpanie z niej radości.

Za przyjemność, którą nam oferuje, nie musimy płacić ani jej żałować, bo w pewnym sensie niejest to przyjemność nasza.

Przez sztukę rozumiemy to wszystko, co nas zachwyca, nie będąc naszym – ślad stóp, przesyłanykomuś uśmiech, zachód słońca, wiersz, obiektywny wszechświat.

Posiąść znaczy stracić. Odczuć bez posiadania znaczy zachować – bo wtedy wydobywa się esen-cję przedmiotu.

271To nie miłość, ale jej przedpola są czegoś warte…

Tłumienie miłości unaocznia jej aspekty o wiele wyraźniej niż samo jej doświadczanie. Niektórerodzaje dziewictwa umożliwiają głębokie poznanie. Działanie kompensuje, ale wprowadza zamęt.Posiadać znaczy być posiadanym, a być posiadanym znaczy stracić siebie. Tylko myśli udaje się osią-gnąć poznanie rzeczywistości, nie ulegając przy tym zniszczeniu.

272Chrystus to forma emocji.W panteonie jest miejsce dla bogów, którzy się wzajemnie wykluczają, i wszyscy mają swój tron i

swoją władzę. Każdy z nich może być wszystkim, bo tutaj nie ma ograniczeń – nawet logicznych – amy, dzięki zbiorowisku nieśmiertelnych postaci, możemy się cieszyć współistnieniem najróżniejszychnieskończoności i równie licznych wieczności.

273Historia przeczy pewnikom. Są okresy ładu, kiedy wszystko jest podle, i są okresy nieładu, kiedy

wszystko jest wzniosłe. Dekadencję cechuje odwaga intelektualna, a prężne epoki słabość ducha.Wszystko się miesza i krzyżuje, a prawda istnieje tylko w przypuszczeniach.

Tyle szlachetnych idei skończyło na gnojowisku, tyle autentycznych pragnień zaginęło pośród mo-tłochu!

Dla mnie bogowie i ludzie, w rozwlekłym chaosie niepewnego przeznaczenia, są dokładnie tacysami. Przeciągają przede mną, na tym anonimowym czwartym piętrze, w następujących kolejno fanta-zjach i są dla mnie tylko tym, czym byli dla ludzi, którzy w nich wierzyli. Afrykańskie bożki o niepo-kojących, wytrzeszczonych oczach, zwierzęce totemy dzikich z zarośniętych puszcz, obrazkowe sym-bole Egipcjan, jasne bóstwa Greków, wyprężeni bogowie Rzymian, Mitra – pan Słońca i emocji, Je-zus – pan konsekwencji i miłosierdzia, różne wizje tego samego Chrystusa, nowi bogowie nowychludzkich osad; wszyscy, wszyscy przeciągają w żałobnym marszu (pielgrzymka albo pogrzeb) błędu izłudzenia. Maszerują wszyscy; za nimi zaś, jak puste cienie, maszerują marzenia, które rzucając cieńna ziemię, każą wierzyć najgorszym z marzycieli, że nie są cieniami, lecz rzeczywistością: żałosnepojęcia bez duszy i postaci; Wolność, Ludzkość, Szczęście, Świetlana Przyszłość, Nauka Społeczna –i wleką się przez samotne ciemności niczym liście poruszane nieznacznie naprzód przez rozkołysanepoły królewskiego płaszcza, który podczas wiecznego wygnania władcy przywdziewają żebracygnieżdżący się w ogrodach upadłego dworu.

274Ach, jakże bolesny i poważny błąd popełniają rewolucjoniści, dokonując rozróżnienia między bur-

żuazją i ludem, między arystokracją i ludem lub między rządzącymi i rządzonymi! Rozróżnienie ist-

nieje między przystosowanymi i nieprzystosowanymi: cała reszta to literatura; i to zła literatura. Że-brak, jeśli jest przystosowany, jutro może zostać królem, jednak tym samym utraci dar bycia żebra-kiem. Przekroczył granicę i stracił narodowość.

Tym się pocieszam w swoim ciasnym biurze, którego niedomyte okna wychodzą na pozbawioną ra-dości ulicę. Tym się pocieszam, bo tutaj moimi braćmi są współtwórcy świadomości świata – cha-otyczny dramaturg William Szekspir, belfer John Milton, włóczęga Dante Alighieri, a nawet, jeśliwolno go tutaj wymienić, ów Jezus Chrystus, który na świecie był nikim, do tego stopnia nikim, żejest nawet kwestionowany jako postać historyczna. Reszta należy do innego gatunku – radca stanu Jo-hann Wolfgang von Goethe, senator Victor Hugo, wódz Lenin, wódz Mussolini […]

My, w cieniu, wśród chłopców na posyłki i fryzjerów, stanowimy ludzkość.Po jednej stronie są królowie ze swoim prestiżem, cesarze ze swoją chwałą, geniusze ze swoją

aurą, święci ze swoją aureolą, przywódcy ludu ze swoją władzą, prostytutki, prorocy i bogacze… Podrugiej stronie jesteśmy my – sterczący na rogu chłopiec na posyłki, chaotyczny dramaturg WilliamSzekspir, fryzjer opowiadający dowcipy, belfer John Milton, sklepowy subiekt, włóczęga Dante Ali-ghieri; ci, których śmierć zapomina lub uświęca i których życie zapomniało bez uświęcenia.

275Rządzenie światem zaczyna się w nas samych. To nie ludzie szczerzy rządzą światem, jednak nie

robią tego również ludzie nieszczerzy. Robią to ci, którzy fabrykują w sobie rzeczywistą szczerośćsztucznymi i automatycznymi środkami; szczerość ta stanowi ich siłę i to ona promieniuje na mniejfałszywą szczerość innych. Umiejętność sprawnego oszukiwania samego siebie to podstawowa zaletamęża stanu. Tylko poetów i filozofów stać na praktyczny osąd świata, bo tylko oni nie mają żadnychzłudzeń. Widzieć wyraźnie znaczy nie działać.

276Każda opinia to wulgarność, nawet kiedy jest nieszczera.

Każda szczerość to nietolerancja. Szczerzy liberałowie nie istnieją. Czyli, w gruncie rzeczy, libe-rałowie w ogóle nie istnieją.

277Wszystko tam jest podupadłe, anonimowe i powierzchowne. Widziałem tam świadectwa wielkiego

rozczulenia, ujawniające, jak mi się zdawało, głębię biednych, smutnych dusz, po czym odkrywałem,że to rozczulenie nie trwa dłużej niż moment, w którym wyraża się przez słowa, i że ma korzenie –wielokrotnie dostrzegałem to z przenikliwością milczących – w czymś analogicznym do litości, gu-bionej w gonitwie za nowymi spostrzeżeniami, a czasem w obiadowym winie wzruszonej osoby. Za-wsze istniał ścisły związek pomiędzy humanitaryzmem i wódką i niejeden wspaniały gest ucierpiał zpowodu zbyt wielu kieliszków lub tautologii pragnienia.

Wszystkie te postaci sprzedały duszę diabłu z piekielnego plebsu, diabłu złaknionemu podłości iniedbalstwa. Żyły otumanione próżnością i lenistwem, a umierały lekko na poduszkach słów w kłę-bowisku skorpionów wyplutej śliny.

Najbardziej niezwykła w tych wszystkich ludziach była ich całkowita nieistotność, ich całkowitybrak znaczenia. Niektórzy byli dziennikarzami najważniejszych gazet i udało im się nie zaistnieć; innizajmowali eksponowane miejsca w książce adresowej i udało im się niczego sobą nie reprezentowaćw życiu; jeszcze inni byli poetami (i to namaszczonymi), ale ten sam popielaty pył sprawiał, że ichdurnowate twarze szarzały i wszystko stawało się grobowcem zabalsamowanych sztywniaków, któ-rych zostawiono z rękami założonymi na plecach w pozie przypominającej życie.

Zachowałem z tego krótkiego okresu, kiedy tkwiłem na tym wygnaniu umysłowej chytrości, wspo-mnienie nielicznych miłych chwil szczerej wesołości, licznych chwil monotonii i smutku, kilku profi-lów zarysowanych w nicości, kilku gestów kierowanych do kelnerów, którzy się akurat nawinęli; wogólnym rozrachunku – mdlącą nudę i kilka zabawnych żartów.

Urozmaicali to co jakiś czas, w charakterze przerywników, osobnicy w nieco starszym wieku, nie-którzy z już znanymi dowcipami; opowiadający je tak samo źle i o tych samych osobach.

Nigdy nie czułem takiej sympatii dla upośledzonych publicznej chwały jak wtedy, kiedy widzia-łem, że są oczerniani przez te podrzędne postaci, odmawiające im prawa do namiastki sławy. Pojmo-wałem wtedy przyczynę triumfu pariasów Wielkości – po prostu triumfowali w odniesieniu do tychpodrzędnych, a nie w odniesieniu do ludzkości.

Biedne, wiecznie głodne diabły – głodne obiadu albo sławy, albo deserów życia. Kto ich usłyszy,jeszcze ich nie znając, uzna, że słucha mistrzów Napoleona i nauczycieli Szekspira.

Jedni zwyciężają w miłości, inni w polityce, jeszcze inni w sztuce. Ci pierwsi mają z tego korzyśćsnucia rozwlekłych opowieści, bo w końcu wielkiemu miłosnemu zwycięstwu nie musi towarzyszyćpowszechna znajomość tego wydarzenia. Pewne jest to, że kiedy słuchamy, jak któryś z tych osobni-ków opowiada o swoich seksualnych maratonach, na etapie siódmej defloracji nachodzi nas lekkawątpliwość. Ci, którzy są kochankami utytułowanych lub bardzo znanych dam (zresztą są nimi prawiewszyscy), tak szafują hrabinami, że statystyka ich podbojów wskazywałaby na to, że powagi i umiarunie zachowały nawet utytułowane prababki.

Są tacy, którzy specjalizują się w starciach fizycznych i podczas jakiejś pijackiej nocy mordują zarogiem w Chiado39 mistrzów Europy w boksie. Inni są wpływowymi ludźmi u boku wszystkich mini-strów z wszystkich ministerstw i tym akurat wypada wierzyć.

Niektórzy są wielkimi sadystami, inni wielkimi pederastami, jeszcze inni wyznają głośno i zesmutkiem, że są brutalni wobec kobiet (gnali je batem przez życie). Na końcu okazuje się, że nie za-płacili za kawę.

Są poeci, są […]Nie znam lepszego lekarstwa na tę nawałnicę cieni niż bezpośrednia znajomość powszedniego

ludzkiego życia w jego rzeczywistości handlowej, na przykład tej, która objawia się w biurze przyRua dos Douradores. Z jaką ulgą powracałem z tego zakładu dla obłąkanych marionetek do rzeczywi-stej obecności Moreiry, mojego zwierzchnika, pełnego mądrości, autentycznego księgowego, źleubranego i źle traktowanego, ale będącego mimo wszystko człowiekiem, czego o żadnym z tamtychnie dałoby się powiedzieć…

39 Chiado – położony na obrzeżach Dolnego Miasta elegancki rejon Lizbony, w którym za czasów Pessoi koncentrowało się literac-kie życie stolicy.

278Większość ludzi żyje spontanicznie sztucznym i zapożyczonym życiem. „Większość ludzi to inni lu-

dzie”, powiedział Oscar Wilde40 i miał rację. Niektórzy spędzają życie na poszukiwaniu czegoś, cze-go nie pragną; inni oddają się poszukiwaniom czegoś, czego pragną, ale co nie jest im do niczego po-trzebne; jeszcze inni gubią się […]

Jednak większość jest szczęśliwa i cieszy się życiem bez względu na to, jakie ono jest. Ogólnierzecz biorąc, człowiek płacze niewiele, a kiedy się użala, powstaje literatura. Pesymizm jako formułademokratyczna nie ma szans. Ci, którzy płaczą nad niedolami świata, są odosobnieni – płaczą tylkonad własnymi niedolami. Leopardi lub Antero41 nie mają swojej ukochanej? Wszechświat to trage-dia. Vigny nie jest dostatecznie kochany? Świat to więzienie. Chateaubriand marzy o czymś, co nie

może się ziścić? Ludzkie życie to nuda. Hiob jest pokryty pęcherzami? Ziemia jest pokryta pęcherza-mi. Depczą jakiemuś nieszczęśnikowi po nagniotkach? Biedne stopy, biedne słońca i gwiazdy!

Obojętna na to wszystko ludzkość w dalszym ciągu przeżuwa i kocha, płacząc tylko wtedy, gdy tokonieczne i najkrócej, jak się da – kiedy umrze komuś dziecko, o którym wkrótce będzie się pamiętaćtylko w dniu jego urodzin; kiedy ktoś straci pieniądze i płacze, dopóki nie pojawią się nowe lub do-póki nie pogodzi się ze stratą.

Żywotność uzdrawia i wskrzesza. Zmarli zostają pogrzebani. Straty gdzieś się zatracają.40 Z De Profundis, czyli krzyk z otchłani.41 Antero de Quental (1842-1891) – portugalski poeta.

279Dzisiaj wyjechał, aby powrócić w swoje rodzinne strony, chłopak z biura – ten sam, którego przy-

wykłem traktować jak część tego ludzkiego przedsiębiorstwa, a tym samym jako część mnie i mojegoświata. Dzisiaj wyjechał. I na korytarzu, gdzie podchodził do nas, uprzedzając spodziewane zasko-czenie swoim pożegnaniem, odwzajemnił nieśmiało mój uścisk, a ja powstrzymałem się jakoś od pła-czu, na który miały ochotę – bez mojego udziału – moje piekące oczy.

Wszystko, co było nasze, choćby tylko wskutek przypadkowego obcowania lub kontaktu wzroko-wego, staje się nami samymi. Dlatego dla mnie to nie chłopak z biura wyjechał dziś do galisyjskiejmiejscowości, o której nie mam pojęcia, tylko żywotna część – żywotna, bo widzialna i ludzka – sub-stancji mojego życia. Zostałem dziś zubożony. Już nie jestem taki sam. Chłopak z biura wyjechał.

Wszystko, co dzieje się tam, gdzie żyjemy, dzieje się w nas. Wszystko, co się kończy przed naszymioczyma, kończy się w nas. Wszystko, co było i odeszło, odeszło – jeśli na to patrzyliśmy – od nas.Chłopak z biura wyjechał.

Bardziej znużony, starszy i pozbawiony zapału siadam przy wysokim biurku, aby kontynuowaćwczorajsze zapiski. Jednak dzisiejsza nieuchwytna tragedia zakłóca refleksjami, które muszę poskra-miać siłą, automatyzm, z jakim powinienem prowadzić rachunki. Jestem w stanie pracować tylkojako własny niewolnik, utrzymując się w aktywnym bezwładzie. Chłopak z biura wyjechał.

Tak, jutro albo jakiegoś innego dnia, kiedy bezdźwięczny dzwon wybije dla mnie godzinę śmiercilub wyjazdu, ja również stanę się tym, którego tu nie ma; dawnym kopistą, którego odłożono doschowka pod schodami. Tak, jutro, lub kiedykolwiek los zadecyduje, nastąpi kres tego, co we mnieudawało mnie. Wyjadę w rodzinne strony? Nie wiem, dokąd wyjadę. Dzisiejsza tragedia jest wi-dzialna przez nieobecność, odczuwalna przez to, że nie zasługuje, aby ją odczuwać. O Boże, o Boże,chłopak z biura wyjechał.

280O nocy, której gwiazdy kłamią swoim światłem, o nocy, jedyna miaro całego Wszechświata, uczyń

mnie, z ciałem i duszą, częścią swojego ciała, żebym stając się jedynie mrokiem, zgubił siebie i rów-nież stał się nocą, bez snów, które byłyby we mnie gwiazdami, oraz bez wyczekiwanego słońca, którelśniłoby z przyszłości.

281Najpierw pojawia się dźwięk, który rodzi kolejny dźwięk pośród nocnej wklęsłości materii. Póź-

niej niewyraźny skowyt, któremu towarzyszy zgrzytliwe rozkołysanie ulicznych szyldów. Jeszcze póź-niej nagłe nasilenie głosu wypranego z przestrzeni i wszystko drży, i nie kołysze się, i jest cisza wstrachu wszystkiego, jakby nieme przerażenie tym, że strach, który minął, jest w istocie początkiemnowego.

Potem nie ma niczego oprócz wiatru, tylko wiatru; i zauważam we śnie, że uwięzione drzwi drżą, aokna wydają z siebie dźwięk opierającego się szkła.

Nie śpię. Istnieję połowicznie. Jakieś resztki pozostały w mojej świadomości. Ciąży mi sen, alenie ciąży nieświadomość… Nie ma mnie. Wiatr… Budzę się i zasypiam ponownie, mimo że nie spa-łem. Za czymś, czego nie znam, jest pejzaż głośnego i posępnego dźwięku. Cieszę się ostrożnie moż-liwością spania. Rzeczywiście śpię, chociaż o tym nie wiem. W tym, co biorę za sen, zawsze jest od-głos końca wszystkiego, wiatr w ciemności, oraz – jeżeli nadal nasłuchuję – odgłos płuc i serca.

282Po tym, jak ślady gwiazd znikły w bieli porannego nieba, a wiatr ocieplił się w żółtym świetle o

pomarańczowym odcieniu, kładącym się na kilku niskich chmurach, mogłem w końcu – nie zaznawszysnu – podnieść wyczerpane nicością ciało z łóżka, na którym rozważałem wszechświat.

Podszedłem do okna. Oczy miałem rozpalone, bo przez całą noc pozostały otwarte. Stłoczone da-chy mieniły się w świetle bladą żółcią. Zacząłem obserwować wszystko z tępotą niewyspania. Żółćna strzelistych bryłach wysokich domów była jasna i pusta. Na zachodzie, w którego stronę byłemzwrócony, horyzont miał już kolor zieleniącej się bieli.

Wiem, że dzień będzie dla mnie tak ciężki, jak ciężkie jest nierozumienie niczego. Wiem, że nawszystkim, co dziś zrobię, będzie ciążyło pewne piętno – nie zmęczenia snem, którego nie zaznałem,tylko bezsenności, której zaznałem. Wiem, że moim życiem będzie dzisiaj rządzić wyostrzony, na-skórkowy lunatyzm, nie tyle dlatego, że nie spałem, lecz dlatego, że nie mogłem spać.

Niektóre dni są filozofiami, które podsuwają nam interpretacje życia, krytycznymi uwagami namarginesie księgi naszego uniwersalnego losu. Dzisiejszy dzień jest dla mnie właśnie jednym z ta-kich. Mam groteskowe wrażenie, że to moje ciężkie oczy i mój pusty mózg kreślą, jakby absurdalnymołówkiem, litery głębokiego i bezużytecznego komentarza.

283Wolność to możliwość odosobnienia. Jesteś wolny, jeżeli potrafisz odgrodzić się od ludzi, tak aby

nie ciągnęła cię do nich potrzeba pieniędzy, życia stadnego, miłości lub sławy ani ciekawość, bo te wciszy i samotności nie znajdują pokarmu. Jeżeli nie potrafisz żyć samotnie, urodziłeś się niewolni-kiem. Możesz mieć najwspanialsze cechy charakteru, wszelkie przymioty ducha – jesteś niewolni-kiem wysokiego rodu albo inteligentnym sługą, jednak nie jesteś wolny. I żadna tragedia nie jest two-im udziałem, bo tragedia, że się taki urodziłeś, nie jest tragedią twoją, lecz tragedią losu. Jednak bia-da ci, jeśli to samo życie wymusza na tobie przyjęcie roli niewolnika. Biada ci, jeśli urodziłeś sięwolny, samowystarczalny i zdolny do życia w izolacji, a nędzna kondycja zmusiła cię do współżyciaz innymi. Owszem, ta tragedia jest twoja i tę nosisz w sobie.

Nie ma nic wspanialszego dla człowieka, niż urodzić się wolnym – to czyni nędzną samotnię lep-szą niż siedziby królów, a nawet bogów, którzy są samowystarczalni dzięki swojej sile, a nie pogar-dzie dla niej.

Śmierć to wyzwolenie, bo nie żyć znaczy nie potrzebować innych. Biedny niewolnik zostaje wy-zwolony od swoich przyjemności, swoich smutków, swojego upragnionego i ciągłego życia. Król zo-staje wyzwolony od swoich włości, których nie chciał porzucić. Pogromczynie męskich serc zostająwyzwolone od swoich miłosnych podbojów, które hołubiły w pamięci. Ci, którzy zwyciężali, zostająwyzwoleni od swoich zwycięstw, na które ich życie było skazane.

Dlatego śmierć uszlachetnia; ubiera nędzne, absurdalne ciało w nowy, odświętny strój. Człowiekstaje się wolny, choćby tego nie chciał. Niewolnik przestaje być niewolnikiem, choćby tracił swojąsłużebną rolę z płaczem. Tak jak król czerpie dumę ze swojego królewskiego tytułu i może być

śmieszny jako człowiek, ale jako król jest istotą wyższą, tak samo trup może być zdeformowany, amimo to jest kimś lepszym – został bowiem wyzwolony przez śmierć.

Zmęczony zamykam swoje okna, wykluczam świat i przez chwilę jestem wolny. Jutro znowu stanęsię niewolnikiem; jednak teraz, samotny, niepotrzebujący nikogo, lękający się tylko tego, że dotrze tuczyjś głos lub że ktoś tu wtargnie, mam swoją małą wolność, moją chwilę excelsis.

Na krześle, na którym jestem rozparty, zapominam o gnębiącym mnie życiu. Boli mnie tylko to, żecoś mnie bolało.

284Nie dotykajmy życia nawet opuszkami palców.Nie kochajmy nawet myślą.Nie poznajmy nawet we śnie kobiecego pocałunku.

Rzemieślnicy kruchości, doskonalmy się w nauczaniu innych, jak się wyzbywać iluzji. Ciekawi ży-cia, zerkajmy zza wszystkich murów, już znużeni w przeczuciu, że nie zobaczymy nic nowego anipięknego.

Tkacze beznadziei, tkajmy wyłącznie całuny – białe całuny dla snów, których nigdy nie śniliśmy,czarne całuny dla dni naszej śmierci, szare całuny dla gestów, o których tylko marzymy, całuny w kró-lewskiej purpurze dla naszych bezużytecznych wrażeń.

W górach, w dolinach i pośród bagien myśliwi polują na wilki, na łanie […] i na dzikie kaczki.Nienawidźmy ich, nie dlatego, że zabijają, ale dlatego, że się cieszą (a my nie).

Niech na naszej twarzy gości blady uśmiech, jak u kogoś, komu się zbiera na płacz; niewyraźnespojrzenie, jak u kogoś, kto nie chce widzieć; i odraza, rozproszona we wszystkich rysach twarzy, jaku kogoś, kto gardzi życiem i przeżywa je tylko po to, aby nim gardzić.

I obdarzajmy naszą pogardą tych, którzy pracują i walczą, a naszą nienawiścią tych, którzy mająnadzieję i wiarę.

285Jestem niemal pewien, że nigdy nie żyję na jawie. Nie mogę wykluczyć, że śnię, kiedy żyję, że

żyję, kiedy śnię; nie wykluczam też, że życie i sen są we mnie przemieszane, splecione, a z ich połą-czenia tworzy się moje świadome ja.

Czasami, w samym środku życiowej aktywności, kiedy bez wątpienia mam równie wyraźną świa-domość siebie jak wszyscy inni, opada mnie dziwne uczucie zwątpienia: nie jestem pewien, czy ist-nieję, dopuszczam możliwość, że jestem czyimś snem, wyobrażam sobie niemal cieleśnie, że jestempostacią z powieści, przemieszczając się na długich falach stylu pośród prawdy, kreowanej przezwybujałą narrację.

Nieraz miałem okazję zauważyć, że pewne postaci z powieści mają dla nas taką wyrazistość, ja-kiej nigdy nie zdołaliby osiągnąć nasi znajomi i przyjaciele; ci wszyscy, którzy mówią z nami i nassłuchają w widzialnym i rzeczywistym życiu. A to pozwala mi snuć teorię, że całe życie to seria sple-cionych snów i powieści, jakby szkatułek ukrytych jedna w drugiej – gdzie każda szkatułka zawierakolejną, jeszcze mniejszą – stanowiąc jedną wielką opowieść złożoną z innych opowieści, jak w Ba-śniach tysiąca i jednej nocy, historię, która rozgrywa się na niby podczas niekończącej się nocy.

Kiedy myślę, wszystko mi się wydaje absurdem; kiedy czuję, wszystko mi się wydaje dziwne; kie-dy chcę, chce coś we mnie. Zawsze, gdy podejmuję działanie, stwierdzam, że to nie ja je podjąłem.Kiedy śnię, to tak jakby mnie ktoś opisywał. Kiedy czuję, to tak, jakby mnie ktoś malował. Kiedy

chcę, to tak, jakby mnie wsadzano do samochodu, jak wysyłany gdzieś towar i przemieszczam się ru-chem, który biorę za własny, tam gdzie nie chcę być, dopóki się tam nie znajdę.

Ile w tym wszystkim zamętu! O ile lepiej jest widzieć, niż myśleć, o ile lepiej czytać, niż pisać! To,co widzę, może mnie okłamywać, ale nie uważam tego za swoje. To, co czytam, może mnie męczyć,ale nie gnębię się tym, że to napisałem. Jak wszystko boli, kiedy myślimy o tym świadomi swojegomyślenia jako duchowe istoty, których świadomość osiągnęła drugi etap rozwoju, gdy wiemy, że wie-my! Mimo że dzień jest przepiękny, nie mogę przestać myśleć w ten sposób… Myśleć czy czuć? Czymoże robić coś jeszcze innego pośród rozstawionych w tle dekoracji? Nuda zmierzchu i niedbałości,zamknięte wachlarze, zmęczenie tym, że trzeba było żyć…

286Przechadzaliśmy się, wciąż młodzi, pod wysokimi drzewami i niewyraźnym szmerem lasu. Polany,

na które wychodziły nagle nasze przypadkowe ścieżki, światło księżyca przemieniało w jeziora, któ-rych brzegi z gmatwaniny gałęzi były bardziej nocne od nocy. Lekki wiatr z głębokiego lasu oddychałszemrząco wśród drzew. Mówiliśmy o rzeczach niemożliwych, a nasze głosy były częścią nocy, księ-życa i lasu. Słyszeliśmy je tak, jakby pochodziły od kogoś innego.

Niezbadany las nie był całkowicie pozbawiony ścieżek. Były tam przesieki, które podświadomieznaliśmy, i nasze kroki przemierzały je pośród plam cienia i smug ciężkiej i zimnej księżycowej po-światy. Mówiliśmy o rzeczach niemożliwych i cały ten rzeczywisty pejzaż również był niemożliwy.

287Wielbimy doskonałość, bo nie możemy jej osiągnąć – gdybyśmy ją osiągnęli, zostałaby przez nas

odrzucona. Doskonałe jest nieludzkie, bo ludzkie jest niedoskonałe.Nasza cicha nienawiść wobec raju jest podszyta nadzieją nieszczęśliwej nędzarki, liczącej na to,

że w niebie będzie wieś. Tak, to nie ekstazy abstrakcji ani cudy absolutu mogą oczarować czującą du-szę: to domostwa i stoki gór, zielone wyspy pośród niebieskich mórz, ścieżki między drzewami i dłu-gie godziny odpoczynku w odwiecznych ogrodach, choćby nie miały nam być nigdy dane. Jeżeli wniebie nie ma ziemi, to lepiej, żeby nieba nie było. Niech wszystko będzie niczym i niech skończy sięta powieść pozbawiona wątku.

Aby osiągnąć doskonałość, trzeba by odejść w sferę nieludzkiego chłodu, a tam człowiek nie miał-by serca, żeby kochać własną doskonałość.

Zamieramy z podziwu, widząc dążenie wielkich artystów do doskonałości. Kochamy ich zbliżeniedo doskonałości, jednak kochamy je dlatego, że jest tylko zbliżeniem.

288Jaką tragedią jest niewiara w zdolność człowieka do doskonałości!– 1 jaką tragedią jest wiara w nią!

289Gdybym to ja napisał Króla Leara, do końca życia miałbym wyrzuty sumienia. Bo to dzieło jest tak

wielkie, że uwypuklają się monstrualnie jego defekty, jego potworne defekty, nawet najdrobniejszeszczegóły, które dzielą pewne sceny od ich możliwej doskonałości. To nie plamki na słońcu – to roz-bity grecki posąg. Wszystko, co zostało stworzone, pełne jest błędów, braków w perspektywie, igno-rancji, śladów złego gustu, słabości i nieuwagi. Nikt nie ma boskiej możliwości stworzenia – ani niema tego szczęścia, że stworzył – dzieła o takim rozmachu, aby było wielkie, i o takiej doskonałości,aby było wzniosłe. To, co nie może płynąć wolnym strumieniem, cierpi od nierówności naszego cha-rakteru.

Kiedy o tym myślę, moją wyobraźnię opanowuje wielkie przygnębienie, bolesna pewność, że nig-dy nie będę w stanie zrobić niczego dobrego i pożytecznego dla Piękna. Nie ma sposobu na osiągnię-cie doskonałości, jeśli się nie jest Bogiem. Nasz największy wysiłek dokonuje się w czasie; czas, wktórym się dokonuje, płynie przez różne stany naszej duszy, a każdy stan duszy, będąc takim, a nie in-nym, zakłóca swoim charakterem i indywidualnością dzieło. Jedyna pewność, jaką mamy pisząc, topewność, że piszemy źle; jedynym wielkim i doskonałym dziełem jest to, którego spełnienie nigdy sięnie przyśni.

Słuchaj dalej i spróbuj zrozumieć. Wysłuchaj tego wszystkiego, a potem powiedz, czy marzenie niejest więcej warte niż życie. Praca nigdy nie daje rezultatu. Wysiłek nigdy donikąd nie prowadzi. Tyl-ko wstrzymanie się jest wzniosłe i szlachetne, bo tylko ono jest świadomym uznaniem faktu, że urze-czywistnienie to zawsze coś gorszego i że stworzone dzieło jest zawsze groteskowym cieniem dzieławymarzonego.

Gdybym mógł zapisać na papierze słowami, które dałoby się później przeczytać na głos i ich wy-słuchać, dialogi postaci z moich wyobrażonych dramatów! Te dramaty mają doskonałą, pozbawionąpotknięć akcję i dialogi bez skazy, ale przebieg tej akcji nie zarysowuje się we mnie, tak abym mógłzaplanować jej realizację, zaś to, co tworzy substancję tych wewnętrznych dialogów, to niezupełniesłowa, które, po wysłuchaniu ich z uwagą, mógłbym przetłumaczyć na formę pisaną.

Kocham niektórych poetów lirycznych za to, że nie byli poetami epickimi ani dramatycznymi; zaich trafne przeczucie, że nie należy nigdy pragnąć innej realizacji niż ta, która zawiera się w chwilo-wym odczuciu lub marzeniu. Miarą możliwej doskonałości jest tylko to, co da się napisać nieświado-mie. Żaden z dramatów Szekspira nie daje mi takiej satysfakcji jak liryka Heinego. Liryka Heinegojest doskonała, a każdy dramat – tego czy innego Szekspira – jest zawsze niedoskonały. Móc skon-struować, wznieść Całość, skomponować coś, co będzie jak ludzkie ciało, z doskonałą harmoniąmiędzy poszczególnymi elementami i z życiem, życiem jedności i zgodności, przez scalenie rozpro-szonych form poszczególnych części!

Ty, która mnie słuchasz i ledwo słyszysz, nie wiesz, jaka to tragedia! Stracić ojca i matkę, nie osią-gnąć chwały ani szczęścia, nie mieć przyjaciół ani miłości – wszystko to jest do zniesienia. Ale wy-marzyć sobie coś pięknego i nie móc tego zrealizować poprzez działanie lub słowa, to nie do zniesie-nia. Świadomość doskonałej pracy, nasycenie się spełnionym dziełem – przyjemnie jest spać podczasspokojnego lata w cieniu tego drzewa.

290Zdania, których nigdy nie napiszę, pejzaże, których nigdy nie zdołam opisać – z jaką klarownością

dyktuję je wszystkie mojemu bezwładowi i opisuję w medytacji, kiedy, rozciągnięty na łóżku, nie na-leżę w żaden bezpośredni sposób do życia! Wyciosuję skończone zdania, doskonałe w każdym sło-wie; rozwijają się przede mną tworzone z ducha akcje dramatów, odczuwam metryczny i werbalnyruch wszystkich elementów wielkich wierszy, a wielki entuzjazm, jak niewidzialny niewolnik, postę-puje za mną w półcieniu. Jednak gdybym przeszedł od krzesła, na którym doświadczam tych niemalrzeczywistych przeżyć, do stołu, przy którym miałbym je opisać, słowa by uciekły, dramaty by zmar-ły; z żywej osnowy, która jednoczyła rytmiczny szmer, nie zostałoby więcej niż odległa tęsknota,resztka słonecznego światła na górach w oddali, powiew wiatru, który uniósł liście nad progiem pu-styni, nigdy nieodkryte pokrewieństwo, orgia innych ludzi, kobieta, o której myślimy, że na nas spoj-rzy, a która nawet nie istnieje.

Jeżeli chodzi o projekty, miałem wszystkie. Iliada mojego autorstwa miała podniecającą logikę,organiczną spójność epod, której Homer nie zdołał osiągnąć. W porównaniu z wystudiowaną dosko-

nałością moich wierszy, którym brak jedynie słów, precyzja Wergiliusza wydaje się nędzna, a siłaMiltona sflaczała. Moje alegoryczne satyry przewyższyły symboliczną precyzją idealnie powiązanychdetali wszystkie dokonania Swifta. A iloma byłem Horacymi!

I zawsze, kiedy wstaję z krzesła, na którym w istocie nie tylko o tym wszystkim śniłem, lecz robi-łem coś więcej, przeżywam podwójną tragedię – świadomości, że to było niczym, oraz świadomości,że to nie było w stu procentach snem; że coś z tego zostało na abstrakcyjnym progu pomiędzy myślą ibytem.

Byłem geniuszem bardziej niż w marzeniach i mniej niż w życiu. To jest moja tragedia. Byłem bie-gaczem, który po nieustającym prowadzeniu upadł tuż przed metą.

291Gdyby w sztuce istniała profesja udoskonalacza, miałbym w życiu (mojej sztuki) funkcję…Mieć w rękach dzieło stworzone przez kogoś innego i pracować wyłącznie nad udoskonalaniem

go… Być może tak powstała Iliada…Byle nie podejmować wysiłku pierwotnej kreacji!Ależ nienawidzę tych, którzy piszą powieści; którzy zaczynają je, rozwijają i kończą! Ja umiem je

sobie wyobrazić, rozdział po rozdziale, czasem łącznie ze zdaniami dialogu i z tymi, które znajdująsię między dialogami, ale nie umiałbym wyrazić na papierze tych marzeń o pisaniu, […]

292Każde działanie, czy jest to wojna, czy proces umysłowy, jest fałszywe, i każda rezygnacja rów-

nież jest fałszywa. Gdybym wiedział, jak nie działać i równocześnie nie rezygnować z działania! By-łaby to wyśniona korona mojej chwały, milczące berło mojej potęgi.

Nawet nie cierpię. Moja pogarda dla wszystkiego jest tak wielka, że obejmuje mnie samego. Gar-dzę własnym cierpieniem tak samo jak cudzym, przez co całe moje cierpienie roztrzaskuje się podciężarem mojej pogardy.

Ach, ale przez to cierpię jeszcze bardziej… Bo docenienie własnego cierpienia pozłaca je słoń-cem dumy. Głębokie cierpienie może prowadzić do złudzenia, że jest się Wybrańcem Bólu. I tak […]

293BOLESNA PRZERWATak jak kogoś, kto odrywa oczy od książki, którą długo czytał, razi boleśnie zwykłe słoneczne

światło, tak samo mnie, gdy odrywam oczy od siebie, przerywając kontemplację własnej osoby, raziboleśnie jasność i niezależność-ode-mnie jawnie zewnętrznego życia, istnienia innych ludzi, pozycji iwspółzależności ruchów w przestrzeni. Potykam się o rzeczywiste uczucia innych – antagonizm mię-dzy ich psychiką i moją blokuje mnie i krępuje moje ruchy. Poślizguję się i rozstrajam pośród obcegomi brzmienia ich słów, pośród ich kroków stawianych mocno i pewnie na rzeczywistej ziemi, pośródich absolutnie prawdziwych gestów, ich rozmaitych, złożonych sposobów bycia innymi osobami, któ-re nie są tylko wariantami mnie samego.

I rzuciwszy się w te dusze, czuję się opuszczony i pusty, jakbym umaił i wciąż żył, jak blady i zbo-lały cień, który pierwszy powiew wiatru zdmuchnie na ziemię, a pierwsze dotknięcie obróci wproch.

Pytam wówczas samego siebie, czy warto było wkładać cały ten wysiłek w izolowanie i wywyż-szanie się. Czy rozwlekła kalwaria, jaką uczyniłem moje życie w imię mojej Ukrzyżowanej Chwały,miała jakąś wartość religijną?

I nawet gdybym wiedział, że to wszystko warto było robić, przepełnia mnie w takich chwilach bo-

lesne poczucie, że nie było i nigdy nie będzie warto.

294Pieniądze, dzieci, wariaci […]

Nigdy nie należy zazdrościć bogactwa, chyba że platonicznie – bogactwo to wolność.

295Pieniądze są piękne, bo dają wyzwolenie […]Chcieć umrzeć w Pekinie i nie móc tego zrobić to jedna z tych rzeczy, które męczą mnie jak prze-

czucie nadchodzącego kataklizmu.

Ludzie kupujący nieprzydatne rzeczy są mądrzejsi, niż sądzą – kupują sobie małe marzenia. Sądziećmi w sposób nabyty. Te wszystkie bezużyteczne drobiazgi tylko muskają ich świadomość posia-dania pieniędzy, a oni już je kupują, biorąc w posiadanie ze szczęściem dziecka, które zbiera na plażymuszelki – a nie ma obrazu większej szczęśliwości. Zbierać na plaży muszle! Dla dziecka nigdy niema dwóch jednakowych. Zasypia z dwiema najpiękniejszymi w dłoni, a kiedy zginą lub ktoś je zabie-rze – zbrodnia! Ukraść zewnętrzne kawałki duszy! Oderwać skrawek marzenia! Dziecko płacze wte-dy jak Bóg, któremu skradziono dopiero co stworzony wszechświat.

296Umiłowanie absurdu i paradoksu to zwierzęca radość ponuraków. Tak jak normalni ludzie plotą

głupstwa, bo mają dobry humor, i klepią się po plecach z nadmiaru energii, tak ludzie niezdolni doentuzjazmu i radości fikają koziołki intelektem, wykonując na swój chłodny sposób ciepłe gesty ży-cia.

297Reductio ad absurdum to jeden z moich ulubionych drinków.

298Wszystko jest absurdalne. Jeden poświęca życie zarabianiu i odkładaniu pieniędzy, chociaż ani nie

ma dzieci, którym mógłby je zostawić, ani nadziei na to, że po jego śmierci pieniądze osiągną wymiartranscendentalny, tak by mógł z nich korzystać w niebie. Drugi robi wszystko, żeby zdobyć pośmiert-ną sławę, chociaż nie wierzy w możliwość cieszenia się nią zza grobu. Ktoś jeszcze inny stara sięosiągnąć coś, czego w rzeczywistości nie lubi. Są i tacy, którzy […]

Jeden czyta, żeby wiedzieć – bezcelowo. Drugi się zabawia, żeby żyć – bezcelowo.Jadę tramwajem i zgodnie ze swoim zwyczajem studiuję powoli wszystkie szczegóły jadących

wraz ze mną osób. Dla mnie szczegóły to rzeczy, głosy, litery. Patrzę na sukienkę stojącej przede mnądziewczyny i rozkładam tę sukienkę na tkaninę, z której została uszyta, na pracę, jaką włożono w jejwykonanie – dzięki której widzę sukienkę, a nie tkaninę – a delikatny haft obrębiający dekolt wyod-rębnia się dla mnie w postaci jedwabnej nici, którą go wykonano, oraz pracy, jakiej wymagało hafto-wanie. I natychmiast, jak w podręczniku ekonomii politycznej, rozpościerają się przede mną fabryki iwykonywane w nich prace – fabryka, w której wytworzono materiał; fabryka, w której wytworzonociemną jedwabną nić, obrębiającą misternie należne jej miejsce wokół szyi; widzę hale fabryczne,maszyny, pracowników, szwaczki, moje zwrócone do wewnątrz oczy penetrują biura, gdzie widaćkierowników, silących się na spokój, śledzę wszystkie rachunki na biurkach księgowych. Ale to niewszystko: gdzieś w tle widzę domowe życie ludzi, którzy swoje życie społeczne spędzają w tych fa-brykach i biurach… Odkrywa się przede mną cały świat, tylko dlatego, że mam przed sobą – na opa-

lonej szyi, która z drugiej strony dźwiga nieznaną mi twarz – nieregularnie regularny, ciemnozielonyhaft na jasnozielonej sukience.

Całe życie społeczne spoczywa przed moimi oczami.Poza tym wszystkim wyczuwam miłości, sekrety i dusze wszystkich tych, którzy pracowali po to,

aby kobieta stojąca przede mną w tramwaju mogła nosić wokół swojej śmiertelnej szyi zygzakowatąbanalność ciemnej jedwabnej nici na trochę jaśniejszej tkaninie.

Mam zawroty głowy. Siedzenia tramwaju, wyplecione z mocnej, krótkiej wikliny, przenoszą mniew odległe rejony, rozmnażają się na gałęzie przemysłu, robotników, domy robotników, losy, rzeczy-wistości, na wszystko.

Wysiadam z tramwaju nieprzytomny i wyczerpany. Przeżyłem całe życie.

299Zawsze, kiedy podróżuję, moja podróż jest bezkresna. Po wyprawieniu się pociągiem do Cascais

odczuwam takie zmęczenie, jakbym w tym samym krótkim czasie przemierzył wiejskie i miejskie re-jony czterech lub pięciu państw.

Każda chata, którą mijam, każdy letni domek, każda zagubiona chałupa bielona wapnem i ciszą, wjednej chwili każe mi wyobrażać sobie, że w niej mieszkam, najpierw szczęśliwy, potem znudzony,na koniec zmęczony, a porzucając każde z tych miejsc, czuję, że unoszę ze sobą wielką tęsknotę zaczasem, kiedy tam mieszkałem. Tak że wszystkie moje podróże są bolesnym i szczęśliwym żniwemwielkich radości, koszmarnych nudów, niezliczonych – i fałszywych – tęsknot.

Potem, przejeżdżając obok domów, willi i górskich chat, przeżywam życie wszystkich mieszkają-cych tam istot. Przeżywam wszystkie te domowe codzienności równocześnie. Jestem ojcem, matką,dziećmi, kuzynami, służącą i kuzynem służącej, wszystkimi równocześnie i wszystkimi naraz, dziękispecjalnej umiejętności odbierania w tym samym czasie odmiennych wrażeń, przeżywania w tym sa-mym czasie – równocześnie na zewnątrz, widząc je, jak i wewnątrz, odczuwając je – losów różnychpostaci.

Stworzyłem w sobie różne osobowości. Tworzę je nieustannie. Każde z moich marzeń jest natych-miast – kiedy tylko pojawia się jako marzenie – wcielane w inną osobę i od tego momentu jest to jużjej marzenie, nie moje.

Aby tworzyć, zniszczyłem się. Tak się w środku uzewnętrzniłem, że istnieję w środku tylko ze-wnętrznie. Jestem dziewiczą sceną, na której różni aktorzy odgrywają różne przedstawienia.

300TRÓJKĄTNY SENZadrżałem na pokładzie przez sen – moją duszę Odległego Księcia przeniknął dreszcz przeczucia.

Grzmiąca zagrożeniem cisza wtargnęła w widzialną atmosferę pokoju jak mglista bryza.Wszystko to bierze się ze zbyt silnego, niespokojnego blasku księżyca na oceanie, który już się nie

kołysze, lecz trzęsie. Stało się oczywiste, że – chociaż ich jeszcze nie słyszę – pod murami pałacuKsięcia rosną cyprysy.

Ostrze pierwszej błyskawicy zakreśliło w tle niewyraźny krąg… Księżycowe światło na wzburzo-nym oceanie ma barwę błyskawicy; wszystko to świadczy o tym, że mój pałac księcia, którym nigdynie byłem, jest już ruiną z odległej przeszłości.

Kiedy statek pruje fale, zbliżając się z narastającym ponuro szmerem, pokój mgliście ciemnieje inie wiem, co się z nim, z księciem, stało, bo nie pojmano go ani nie umarł; nie wiem, jaki nieznany i

mroźny los jest mu teraz pisany.

301Jedyny sposób, abyś miał nowe wrażenia, to stworzenie w sobie nowej duszy. Jeżeli pragniesz po-

czuć coś nowego, ale nie czujesz przy tym w nowy sposób, twój wysiłek będzie daremny, a nie bę-dziesz mógł czuć w nowy sposób, jeśli nie zmienisz duszy. Bo rzeczy są takie, jakimi je czujemy – odjak dawna wiesz o tym, nie wiedząc tego? – i jedynym sposobem doświadczenia, poczucia czegośnowego, jest odnowienie samego czucia.

Jak zmienić duszę? Odkryj to sam.Od narodzin do śmierci zmieniamy powoli duszę, tak samo jak zmieniamy ciało. Znajdź sposób na

przyspieszenie tej zmiany, wzorem pewnych chorób lub pewnych ozdrowień, które mogą błyskawicz-nie odmienić stan naszego ciała.

Nie zniżajmy się nigdy do wygłaszania prelekcji, aby nie sądzono, że mamy opinie lub że chcemynawiązać dialog z publicznością. Jeżeli publiczność chce, niech nas czyta.

Z czasem prelegent upodabnia się coraz bardziej do aktora – do kogoś, kim gardzi dobry artysta,do chłopca na posyłki Sztuki.

302Odkryłem, że zawsze myślę o dwóch rzeczach równocześnie i na dwie rzeczy zwracam uwagę. Po-

dejrzewam, że w pewnym stopniu wszyscy są tacy. Pewne wrażenia są tak niejasne, że dopiero kiedyje sobie później przypominamy, zdajemy sobie sprawę, że je mieliśmy. Myślę, że z takich wrażeńuformowana jest część – być może część wewnętrzna – podwójnej uwagi wszystkich ludzi. W moimprzypadku obie rzeczywistości, które rejestruję, są równie wyraziste. Na tym polega moja oryginal-ność. Na tym polega też może moja tragedia oraz komedia tej tragedii.

Pochylony w skupieniu nad książką rachunkową, odnotowuję w niej pozycje tworzące jałową hi-storię niejasnej firmy, a w tym samym czasie moja myśl z równie skupioną uwagą śledzi trasę nieist-niejącego okrętu, wiodącą przez pejzaże Wschodu, którego nie ma. Obie rzeczy są dla mnie równiewyraźne, tak samo widzialne: poliniowana kartka, na której zapisuję uważnie wersy epopei handlo-wej Vasquesa i S-ki, oraz pokład, gdzie na poliniowanym smolistymi szparami desek tle obserwujęuważnie rząd leżaków i wystające nogi relaksujących się podróżnych.

(Jeżeli przejedzie mnie dziecięcy rower, to rower ten stanie się częścią mojej historii).

W obraz wmieszał się dym z palarni; to dlatego widać tylko nogi.Zbliżam pióro do kałamarza i w drzwiach palami – tuż obok miejsca, w którym mam wrażenie, że

się znajduję – ukazuje się sylwetka nieznajomego. Wychodzi, odwraca się do mnie plecami i msza wstronę pozostałych. Chodzi ospale, a biodra mówią niewiele. To Anglik. Zabieram się do zapisaniakolejnej pozycji. Próbuję zrozumieć, co mi się nie zgadzało. Na rachunku Marquesa powinien być de-bet, a nie kredyt. (Widzę go, grubego, sympatycznego dowcipnisia – i nagle statek znika).

303Świat należy do tych, którzy nie czują. Najważniejszy warunek, jaki musi spełniać człowiek prak-

tyczny, to nie mieć wrażliwości. A podstawowym czynnikiem, decydującym o praktycznym życiu, jestczynnik, który motywuje działanie, czyli wola. Woli mogą zawadzać dwie rzeczy – wrażliwość imyśl analityczna, która w gruncie rzeczy jest tylko myślą połączoną z wrażliwością. Każde działaniejest z natury projekcją własnej osobowości na świat zewnętrzny, a ponieważ świat zewnętrzny wznacznej mierze – i w swoim podstawowym wymiarze – składa się z istot ludzkich, ta projekcja oso-

bowości wyraża się z zasady stawaniem innym na drodze, przeszkadzaniem, ranieniem i tłamszenieminnych; odpowiednio do naszego sposobu działania.

Dlatego jeśli chcemy działać, nie możemy pozwalać sobie na wgląd w osobowości bliźnich, w ichradości i bóle. Kto darzy innych sympatią, ten ma skrępowane ruchy. Dla człowieka czynu świat ze-wnętrzny składa się wyłącznie z bezwładnej materii – bezwładnej z natury, jak kamień, który się dep-cze lub usuwa z drogi, albo bezwładnej jak człowiek, który nie mogąc stawić oporu, nie różni się ni-czym od kamienia i jest tak samo deptany lub usuwany z drogi.

Najpełniejszym przykładem człowieka praktycznego, u którego skrajna koncentracja działania łą-czy się z jego skrajnym znaczeniem, jest przykład wojskowego stratega. Wojskowy strateg bawi sięludzkimi losami, tak jak szachista bawi się figurami na planszy. Co by było, gdyby strateg pomyślał otym, że każdy jego ruch w grze pogrąża tysiąc domów w ciemności i trzy tysiące serc w żałobie? Coby się stało ze światem, gdybyśmy byli ludzcy? Gdyby człowiek wyłącznie odczuwał, nie powstałabycywilizacja. Sztuka pozwala schronić się wrażliwości, której działanie musiało się wyrzec. Sztuka toKopciuszek, który musiał zostać w domu, bo mu tak przykazano.

Każdy człowiek czynu jest z natury energiczny i pogodny, bo kto nie czuje, ten jest szczęśliwy.Człowieka czynu poznaje się po tym, że zawsze ma dobre samopoczucie. Ktoś, kto pracuje mimo złe-go samopoczucia, tylko wspiera działanie; może być, w ogólnym obrazie życia, księgowym, tak jak jajestem w swoim szczególnym życiu – jednak nie jest w stanie rządzić rzeczami ani ludźmi. Władzanależy do niewrażliwych. Rządzą sami szczęśliwi, bo żeby być smutnym, trzeba czuć.

Dzisiaj kierownik Vasques dokonał transakcji, która zrujnowała chorego człowieka i jego rodzinę.Przeprowadzając transakcję, kompletnie zapomniał o istnieniu tej osoby. Kiedy dobił interesu, poja-wiła się wrażliwość. Dopiero po fakcie, to jasne, bo gdyby doszła do głosu wcześniej, to transakcjanigdy by nie doszła do skutku. „Żal mi faceta”, powiedział do mnie. „Czeka go nędza”. Po czym, za-palając cygaro, dorzucił: „W każdym razie, gdyby czegoś ode mnie potrzebował” – co miało ozna-czać jakąś zapomogę – „nie zapomnę, że zawdzięczam mu dobry interes i kilka ładnych tysięcy”.

Kierownik Vasques nie jest bandytą – jest człowiekiem czynu. Ten, który przegrał w tej grze, na-prawdę może liczyć w przyszłości na wsparcie ze strony kierownika Vasquesa, który jest człowie-kiem wspaniałomyślnym.

Tacy, jak kierownik Vasques, są wszyscy ludzie czynu – przemysłowcy, handlowcy, politycy, woj-skowi, religijni i społeczni idealiści, wielcy poeci i wielcy artyści, piękne kobiety, rozwydrzonedzieci. Rządzi ten, kto nie czuje. Zwycięża ten, kto myśli tylko o tym, co jest niezbędne do zwycię-stwa. Cała reszta, czyli mętna, ogólna ludzkość – bezkształtna, wrażliwa, rozmyślająca i krucha – jestniczym więcej niż płóciennym tłem, na którym te sceniczne postaci zaznaczają się tak długo, aż skoń-czy się kukiełkowe przedstawienie; niczym więcej niż trywialną szachownicą, na której figury poru-szają się tak długo, aż wszystkie zgarnie Wielki Gracz, który nabierając wszystkich na podwójną oso-bowość, gra zawsze sam ze sobą.

304Wiara to instynkt działania.

305Mój życiowy zwyczaj niewierzenia w nic, zwłaszcza w to, co instynktowne, oraz moja naturalna

postawa nieszczerości są sposobami na usuwanie przeszkód, które napotykam podczas realizowaniamojej strategii.

Moje zasadnicze zabiegi polegają na przemienianiu innych w moje marzenie, skłanianie się do ichopinii po to, aby poszerzając je przez moje rozumowanie i intuicję, czynić je moimi (nie mając wła-

snych opinii, mogę przyjąć zarówno te, jak i każde inne), a także po to, aby kształtować je zgodnie zmoim upodobaniem i uczynić z ich osobowości istoty pokrewne moim marzeniom.

Do tego stopnia przedkładam marzenie nad życie, że udaje mi się poprzez obcowanie werbalne(czyli jedyne mi dostępne) kontynuować marzenie i trzymać się dzięki cudzym opiniom i uczuciompłynnego ciągu mojej bezkształtnej indywidualności.

Każdy inny człowiek jest kanałem lub rurą, przez którą morska woda płynie tylko zgodnie z jegoupodobaniem, a lśnienie wody w słońcu wyznacza krzywą jego orientacji znacznie dokładniej, niżmogłoby to zrobić wyschnięte dno.

Mimo że moja automatyczna analiza wydaje się nieraz pasożytowaniem na innych, w rzeczywisto-ści to ja zmuszam ich do pasożytowania na mojej późniejszej emocji. Moja istota lęgnie się w skoru-pach ich osobowości. Z gliny mojego ducha rzeźbię kopię ich ruchów, a kiedy wbuduję ją już w swo-ją świadomość, to ja staję się tym, który stawiał ich kroki i przemierzał ich ścieżki.

Zazwyczaj dzięki mojemu nałogowi rozdzielania się, pozwalającemu prowadzić równocześniedwie różne operacje umysłowe, dzieje się tak, że kiedy wdrażam się w głębokie i jaskrawe odczu-wanie jednej i drugiej, równocześnie badam w sobie nieznany stan ich duszy, przeprowadzając abso-lutnie obiektywną analizę tego, czym są i o czym myślą. W ten sposób pośród marzeń, nie porzucającani na chwilę swoich urojonych wizji, nie tylko cieszę się udoskonaloną esencją ich martwych emo-cji, lecz także ustalam i klasyfikuję współzależne logiki różnych sił ich charakteru, które spoczywały– w stanie nieożywionym – w głębi ich dusz.

A pośród tego wszystkiego wcale nie umykają mi ich fizjonomie, ich ubrania i gesty. Przeżywamrównocześnie ich oczy, ich instynkty, ich ciała i postawy. W wielkim ujednoliconym rozproszeniuuwszechobecniam się w nich i w każdym momencie rozmowy stwarzam tłum istnień i jestem tłumemistnień, świadomych i nieświadomych, analizowanych i analitycznych – i wszystkie formują otwartywachlarz.

306Należę do pokolenia, które odziedziczyło niewiarę w chrześcijaństwo, po czym wypracowało w

sobie samodzielnie niewiarę we wszystkie inne religie. Nasi ojcowie mieli jeszcze pewien impulswiary, który przenosili z chrześcijaństwa na inne formy iluzji. Jedni byli entuzjastami społecznejrówności, inni wielbili wyłącznie piękno, jeszcze inni wierzyli w naukę i jej zdobycze. Byli wresz-cie i tacy, którzy – w większym nawet stopniu chrześcijańscy – przemierzali różne Wschody i Zacho-dy w poszukiwaniu odmiennych form religijnych, którymi mogliby zabawić świadomość – bez nichczczą – że się po prostu żyje.

Myśmy to wszystko stracili; przyszliśmy na świat bez jakiejkolwiek z tych form pocieszenia. Każ-da cywilizacja postępuje własną drogą reprezentującej ją religii – zwrócenie się ku innym religiomoznacza utratę starej, a w końcu utratę wszystkich.

Straciliśmy starą, i wszystkie inne także.I tak znaleźliśmy się, każdy pozostawiony samemu sobie, w pustce odczuwania własnego życia.

Może się wydawać, że celem okrętu jest żeglowanie, ale w istocie jego celem nie jest żeglowanie,tylko zawinięcie do portu. My żeglujemy, nie mając pojęcia o tym, do jakiego portu powinniśmy za-winąć. Odtwarzamy w ten sposób, w jej bolesnej odmianie, awanturniczą formułę argonautów: życienie jest konieczne, konieczne jest żeglowanie.

Pozbawieni złudzeń, żyjemy wyłącznie marzeniami – złudzeniami ludzi, którzy nie mogą mieć złu-dzeń. Karmiąc się samymi sobą, uszczuplamy się, bo człowiekiem pełnym jest ten, który siebie niezna. Bez wiary nie mamy nadziei, a bez nadziei nie mamy prawdziwego życia. Nie mając pojęcia o

przyszłości, nie mamy też pojęcia o dniu dzisiejszym, bo dzień dzisiejszy dla człowieka czynu jesttylko prologiem przyszłości. Nasza energia do walki przyszła na świat martwa, bo urodziliśmy siębez walecznego zapału.

Niektórzy z nas zastygli pośród głupawych zmagań codzienności, ograniczając się nikczemnie dozdobywania powszedniego chleba, i to zdobywania go w taki sposób, żeby się przy tym nie napraco-wać, bez świadomości wysiłku, bez wzniosłości sukcesu.

Inni, wyższego rodu, odrzucili wszelką działalność publiczną, nie chcąc i nie pragnąc niczego; istarają się nieść na kalwarię zapomnienia krzyż samego bycia. Daremny to trud, jeśli nie ma się tego,co miał niosący Krzyż – świadomości o boskim rodowodzie.

Jeszcze inni, trudzący się poza własną duszą, poświęcili się kultowi zgiełku i chaosu; i kiedy tylkomogli się usłyszeć, sądzili, że żyją, a kiedy tylko ocierali się o powierzchowność miłości, wierzyli,że kochają. Życie nas bolało, bo wiedzieliśmy, że jesteśmy żywi; umieranie nie przerażało nas, boutraciliśmy normalne pojęcie śmierci.

Jednak tym z nas, którzy reprezentowali Rasę Końca, duchowy limit Martwej Godziny, nie starczy-ło nawet odwagi na sprzeciw ani na schronienie się przed światem. Żyliśmy w wiecznej negacji,wiecznym niezadowoleniu i wiecznym żalu. Jednak przeżywaliśmy to wszystko w środku, nie robiącżadnych gestów, zawsze zamknięci – przynajmniej w sposobie życia – pośród czterech ścian pokoju iczterech murów nieumiejętności działania.

307ESTETYKA ZNIECHĘCENIASkoro nie umiemy czerpać piękna z życia, spróbujmy przynajmniej czerpać piękno z tego, że nie

umiemy go czerpać z życia. Obróćmy naszą klęskę w zwycięstwo, w coś pozytywnego, z kolumnami,majestatem i duchową zgodą.

Skoro życie nie dało nam niczego poza więzienną celą, skupmy się na ozdabianiu jej – wiedząc, żejest tylko celą – cieniami i wielobarwnymi wzorami marzeń, żłobiąc znaki naszego zapomnienia wzastygłej powierzchni ścian.

Jak każdy marzyciel, zawsze czułem, że moim zadaniem jest tworzyć. Ponieważ nigdy nie umiałempodjąć wysiłku, aby zrealizować swoje zamiary, tworzenie wyrażało się u mnie przez marzenie lubpragnienie, a gesty przez marzenie o gestach, które pragnąłbym wykonać.

308Moją niezdolność do życia ochrzciłem mianem geniuszu, a moje tchórzostwo zamaskowałem, nazy-

wając je wyrafinowaniem. Umieściłem sam siebie, Boga pozłacanego fałszywym zlotem, na ołtarzu zmalowanej tektury udającej marmur.

Ale nigdy się nie oszukałem ani nie […] mojego zakłamania.

309Nasza przyjemność wychwalania samych siebie…

#

DESZCZOWY PEJZAŻPachnie mi zimnem, żalem, nieosiągalnością wszystkich dróg i idei wszystkich ideałów.

#

Współczesne kobiety tak misternie cyzelują swój wygląd i sylwetkę, że wywołują bolesne wraże-nie tworów ulotnych i niezastąpionych…

Ich […] i biżuteria tak stroją je i barwią, że czynią je bardziej ozdobami niż istotami cielesnymi.Fryzy, freski, malowidła – gdy je oglądamy, nie są niczym więcej…

Dzisiaj zwyczajne zarzucenie szala na ramiona ma w sobie znacznie więcej świadomej dbałości ogest niż dawniej. Kiedyś szal był częścią garderoby, dzisiaj jest detalem opracowanym w ramachczystej koncepcji estetycznej.

W dzisiejszych czasach, tak jaskrawych przez to, że ze wszystkiego uczyniły sztukę, wszystko odry-wa płatki świadomości, zlewając się […] w ekstatyczną płynność.

Wszystkie te kobiece postaci to zbiegowie z nieistniejących obrazów… Jest w nich czasem zbytdużo detali… Niektóre profile zaznaczają się z przesadną wyrazistością. Udają nierzeczywiste przezzbyt silne wyodrębnianie się ostrymi zarysami od tła.

310Moja dusza to ukryta orkiestra; nie wiem, jakie struny, harfy, bębny czy kotły brzdąkają i bębnią w

moim wnętrzu. Znam się tylko jako symfonię.

#

Każdy wysiłek to zbrodnia, bo każdy wykonany gest to uśmiercone marzenie.

#

Twoje dłonie – uwięzione gołębice. Twoje wargi – nieme gołębice (przychodzą gruchać przed mo-imi oczyma).

Wszystkie twoje gesty to ptaki. Jesteś jaskółką, kiedy się schylasz, kondorem, kiedy na mnie pa-trzysz, orłem w swoich ekstazach wyniosłej obojętności. Jezioro, którym jesteś w moich oczach, peł-ne jest łopotu skrzydeł, jak […]

Jesteś cała skrzydlata, cała […]

#

Pada, pada, pada…Pada nieustannie, pada jękliwie, […]Dusza trzęsie się z zimna w moim ciele… Nie z zimna, które jest w powietrzu, ale z zimna, którym

tchnie obraz deszczu…

#

Każda przyjemność jest występkiem, bo szukanie przyjemności jest tym, co robią wszyscy, a jedy-nym naprawdę poważnym występkiem jest robienie tego, co wszyscy.

311Czasami, kiedy się tego nie spodziewam i nie powinienem się spodziewać, dusząca pospolitość

życia chwyta mnie za gardło i doznaję fizycznych mdłości w kontakcie z głosem i gestami tak zwa-nych bliźnich. Bezpośrednie fizyczne mdłości, odczuwane natychmiast w żołądku i w głowie; głupi

cud przebudzonej wrażliwości… Każdy człowiek, który do mnie mówi, każda twarz, której oczywpatrują się we mnie, dotykają mnie jak coś obraźliwego lub plugawego. Wylewa się ze mnie prze-rażenie wszystkim, co mnie otacza. Głupieję od odczuwania własnych zmysłów.

I niemal zawsze w tych chwilach żołądkowej rozpaczy stoi przede mną jakiś mężczyzna, kobietalub nawet dziecko, jako materialny reprezentant banalności, od której zbiera mi się na wymioty. Niejest reprezentantem na mocy mojej subiektywnej i umysłowej emocji, lecz na mocy obiektywnejprawdy, pozostającej na zewnątrz w pełnej zgodzie z tym, co czuję wewnątrz i co wyłania się z mocąmagicznej analogii, dostarczając mi przykładu ustalonej przeze mnie reguły.

312Są dni, kiedy wszyscy ludzie, których spotykam, mało tego, wszystkie zwykłe postaci, z którymi je-

stem zmuszony współżyć na co dzień, nabierają wymiaru symboli i – odrębnie lub łącząc się w grupy– tworzą proroczy, tajemny tekst, opisujący pośród cieni moje życie. Biuro zamienia się w kartkę zesłowami-ludźmi, a ulica w książkę; słowa wymieniane z tymi powszednimi postaciami i z tymi nowy-mi, które zdarza mi się spotkać, to wypowiedzi, do których pełnego zrozumienia brak mi słownika.Mówią, wyrażają, jednak to nie o sobie mówią i nie siebie wyrażają; jak powiedziałem, są to słowai niczego nie pokazują, tylko pozwalają czemuś przeświecać. Ale w mojej mrocznej wizji tylko bar-dzo niewyraźnie dostrzegam to, co te niespodziewane szyby, ujawniające się na powierzchni rzeczy,ukazują z zakrywanej i odkrywanej przez siebie głębi. Staram się pojąć to bezwiednie, jak ślepiec,któremu mówią o kolorach.

Czasami, idąc ulicą, słyszę fragmenty osobistych rozmów i niemal zawsze dotyczą innej kobiety,innego mężczyzny, chłopaka tej trzeciej lub kochanki tego […]

Samo słuchanie tych cieni ludzkiego dyskursu, który jest, ostatecznie, wszystkim, czym zajmuje sięwiększość świadomych istnień, napawa mnie znudzeniem bliskim mdłości, lękiem życia na wygnaniuwśród pająków i naglą świadomością mojego stłamszenia pośród rzeczywistych ludzi; skazania nasąsiedztwo wszystkich innych lokatorów tego skupiska z tym samym właścicielem i miejscem zamel-dowania, gdzie zza krat na zapleczu sklepu podpatruję z obrzydzeniem cudze śmiecie, piętrzące się wdeszczu na podwórzu, którym jest moje życie.

313Irytuje mnie szczęście tych wszystkich ludzi, którzy nie wiedzą, że są nieszczęśliwi. Ich ludzkie ży-

cie pełne jest tego wszystkiego, co dla prawdziwej wrażliwości mogłoby stanowić pokaźny zestawlęków. Ale z racji tego, że ich właściwe życie jest życiem roślin, cierpienia tych osób przenikająprzez nie, nie dotykając duszy; ich życie można porównać tylko do życia kogoś, kogo bolą zęby i ktozostaje obdarzony wielkim bogactwem – autentycznym bogactwem życia bez świadomości, najwięk-szym darem, jaki mogą zesłać bogowie, ponieważ jest to dar bycia jak bogowie, bycia jak oni (choćw inny sposób) ponad radością i bólem.

Dlatego mimo wszystko kocham ich. Moje kochane rośliny!

314Chciałbym opracować kodeks bezwładu dla wybitnych jednostek w nowoczesnych społeczeń-

stwach.Społeczeństwo rządziłoby się samodzielnie i spontanicznie, gdyby nie obejmowało ludzi wrażli-

wych i inteligentnych. Nie ulega wątpliwości, że tylko to je ogranicza. Właśnie dzięki nieobecnościtakich ludzi prymitywne społeczeństwa mogły być szczęśliwe.

Trochę szkoda, bo wybitne jednostki, wygnane ze społeczeństwa, poumierają wkrótce jako nie-

zdolne do pracy. Możliwe też, że poumierają z nudów, nie mając między sobą przerywników głupoty.Jednak ja mam na uwadze szczęście ludzkości.

Każda wybitna jednostka, która by się ujawniła w społeczeństwie, byłaby zsyłana na Wyspę Wy-bitnych. Normalne społeczeństwo karmiłoby zgromadzone tam wybitne jednostki jak zwierzęta wklatce.

Wierzcie mi: gdyby inteligentni ludzie nie podnosili kwestii różnych ludzkich niedoli, ludzkość ni-gdy by nie zwróciła na nie uwagi. Zaś ludzie wrażliwi sprawiają cierpienie innym, budząc ichwspółczucie.

A na razie – w końcu żyjemy w społeczeństwie – jedynym obowiązkiem wybitnych jednostek po-winno być ograniczanie do minimum uczestnictwa w życiu plemiennym. Nie powinny czytać gazet,chyba że pobieżnie, tylko po to, aby zobaczyć, co się wydarzyło niezwykłego i nieistotnego. Nie wy-obrażacie sobie, jaką rozkosz daje mi krótki przegląd prowincjonalnych wiadomości. Zwykłe nazwi-ska otwierają mi drzwi do Nieokreślonego.

Najwyższym punktem honoru wybitnej jednostki jest nie wiedzieć, kto rządzi w jej kraju – czy żyjew monarchii, czy w republice.

Jej głównym zadaniem powinno być utrzymywanie duszy w takim wymiarze, aby bieg rzeczy i zda-rzeń jej nie przeszkadzał. Jeżeli tego nie zrobi, będzie musiała zwracać uwagę na innych, aby dbać osiebie.

315Tracenie czasu ma pewną estetykę. Dla osób o wysoko rozwiniętej sferze wrażeń przewidziano

poradnik bezwładu, zawierający recepty na wszystkie formy trzeźwości.Wypracowanie właściwej strategii walki z pojęciem społecznych konwenansów, z impulsami in-

stynktów i potrzebami uczuciowymi wymaga badań, które przekraczają możliwości pierwszego lep-szego estety. Staranna etiologia skrupułów powinna prowadzić do ironicznej diagnozy chorobliwegouginania się przed normalnością życia. Niezbędna jest też umiejętność radzenia sobie z intruzami;[…] uwaga powinna nas uodpornić na cudze opinie, a elastyczna obojętność chronić przed głuchymiciosami współistnienia z innymi.

316Estetyczny kwietyzm życiowy, dzięki któremu zniewagi i upokorzenia wymierzane nam przez życie

i bliźnich nie dotrą głębiej niż tylko do nędznych peryferii wrażliwości, do przedsionka świadomejduszy.

Wszyscy mamy w sobie coś nędznego. Każdy z nas nosi w sobie popełnioną zbrodnię lub zbrodnię,o której popełnienie doprasza się nasza dusza.

317Jednym z moich stałych zajęć jest zastanawianie się, jak mogą istnieć inni ludzie, jak to możliwe,

że istnieją dusze, niebędące moją duszą, świadomości obce mojej świadomości, która – będąc świa-domością – wydaje mi się jedyna. Mogę zrozumieć, że człowiek, który stoi przede mną, mówiąc domnie słowami, których ja też używam, i wykonując gesty, które ja też wykonuję lub mógłbym wykony-wać, jest w jakimś sensie mi pokrewny. Jednak takie same są dla mnie postacie rysunkowe, o którychfantazjuję, postacie literackie, z którymi obcuję w książkach, bohaterowie dramatów, którzy mówiądo mnie ze sceny za pośrednictwem aktorów.

Myślę, że nikt tak naprawdę nie dopuszcza możliwości rzeczywistego istnienia drugiej osoby.Może zaakceptować fakt, że ta osoba żyje, że czuje i myśli tak jak on, jednak zawsze będzie między

nimi pewna nieokreślona różnica, zmaterializowana przewaga. Istnieją postaci z przeszłości i postaciożywiane przez literaturę, które są dla nas bardziej rzeczywiste niż te ucieleśnione obojętności, któremówią coś do nas zza lady, zerkają na nas w tramwaju lub ocierają się o nas na martwej przypadko-wości ulicy. Inni ludzie są dla nas zaledwie tłem – przeważnie niedostrzegalnym tłem znajomej ulicy.

Niektóre postaci z czytanych przeze mnie książek i z rycin, które oglądałem, są mi bliższe, bardziejznajome niż wielu tak zwanych prawdziwych ludzi, reprezentowanych przez tę metafizyczną jałowośćzwaną krwią i kością. I faktycznie określenie „z krwi i kości” dobrze ich oddaje: przypominają odrą-bane fragmenty, wyłożone na marmurowym blade u rzeźnika; śmierci krwawiące jak życie, udka i ko-tlety Przeznaczenia.

Nie wstydzę się, że tak to widzę, bo dobrze wiem, że wszyscy tak to widzą. Przyczyną międzyludz-kiej pogardy i obojętności – dzięki którym można zabijać, nie czując, że się zabija, tak jak to robiąmordercy, albo nie myśląc, że się zabija, tak jak to robią żołnierze – wydaje się to, iż nikt nie docenianależycie faktu, na pozór mało oczywistego, że inni też mają dusze.

Są takie dni, takie chwile, zsyłane na mnie przez nie wiem jaki wiatr, otwierające się dla mnieprzez otwarcie nie wiem jakich drzwi, kiedy nagle czuję, że właściciel spożywczego na rogu jestistotą duchową, że subiekt, który akurat pochyla się pod drzwiami nad workiem ziemniaków, to na-prawdę zdolna do cierpienia dusza.

Kiedy powiedziano mi wczoraj, że sprzedawca ze sklepu tytoniowego popełni! samobójstwo, za-brzmiało to jak kłamstwo. On również istniał, biedaczysko! Zapomnieliśmy o tym wszyscy, wszyscy,którzyśmy go znali, tak samo jak ci, którzy o nim w ogóle nie wiedzieli. Jutro zapomnimy o nim zu-pełnie. Ale duszę miał, owszem – ponieważ się zabił. Namiętności? Lęki? Z pewnością… Jednak dlamnie, tak jak dla całej ludzkości, pozostanie tylko wspomnienie głupawego uśmiechu, wieńczącegobrudny, przekrzywiony na ramionach garnitur w jodełkę. To wszystko, co mi zostało po człowieku,który tyle czuł, że się z powodu swoich uczuć zabił, bo w końcu czy jest inny powód, żeby się zabi-jać… Kiedyś, gdy kupowałem u niego papierosy, przyszło mi do głowy, że wcześnie wyłysieje. Wy-szło na to, że nie zdążył wyłysieć. To jedno z moich wspomnień z nim związanych. Jakie inne mógł-bym mieć, skoro to w istocie nie odnosi się nawet do niego, tylko do mojej myśli?

Widzę zwłoki, trumnę, w której go zamknięto, grób, kompletnie obcy, do którego musieli go złożyć– i nagle uświadamiam sobie, że sprzedawca ze sklepu tytoniowego, z przekrzywionym garniturem icałą resztą, był w jakiś sposób całą ludzkością.

To była tylko chwila. To, co jest oczywiste dzisiaj, teraz, dla człowieka, którym jestem, to fakt, żeumarł. Nic więcej.

Tak, inni nie istnieją… To dla mnie zastygł w powietrzu ten zachód słońca o ociężałych skrzydłachi gęstych, mglistych barwach. To dla mnie migoce w zachodzie słońca wielka rzeka, chociaż nie wi-dzę jej nurtu. To dla mnie zbudowano ten plac wychodzący na rzekę, której wody właśnie wzbierają.Sprzedawcę ze sklepu tytoniowego pogrzebano dziś w zbiorowej mogile? Nie dla niego jest dzisiej-szy zachód słońca. Ale ponieważ o tym myślę, i to wbrew mojej woli, nie jest już także i dla mnie…

318…okręty, które mijając się nocą, nie pozdrawiają się ani nie poznają.

319Przyznaję dziś, że przegrałem, dziwię się tylko czasami, że nie przewidziałem swojej przegranej.

Co było we mnie takiego, co by zapowiadało mój triumf? Nie miałem ślepej siły zwycięzców aniniewzruszonej wizji szaleńców… Byłem przytomny, smutny jak zimny dzień.

Rzeczy w słońcu dają pocieszenie, jak wszystkie rzeczy jasne. Przyglądanie się, jak życie mija podbłękitnym niebem, to dla mnie duże wynagrodzenie. W nieokreślony sposób zapominam, zapominamwięcej, niż mógłbym zapamiętać. Moje przezroczyste i przewiewne serce przekonuje się o wystar-czalności rzeczy, a spojrzenie pieszczotliwie mnie zaspokaja. Nigdy nie byłem niczym innym niż bez-cielesną wizją, a całą jej duszą był ulotny powiew, który przemknął i miał dar widzenia.

Mam pewne cechy duchowe właściwe członkom bohemy, takie, które pozwalają, aby życie prze-ciekało między palcami i aby wszelki gest, mający na celu schwytanie życia, zasypiał w samym za-miarze wykonania gestu. Jednak nie miałem zewnętrznej kompensacji ducha bohemy – beztroskiej ła-twości emocji, odczuwanych bezpośrednio i zaraz porzucanych. Nie byłem nigdy niczym więcej niżizolowanym członkiem bohemy, co jest absurdem, lub mistycznym członkiem bohemy, co jest rzecząniemożliwą.

Pewne chwile-przerwy, które przeżyłem, chwile w obliczu Natury, wyrzeźbione w czułości wyob-cowania, zachowam na zawsze jak medale. W chwilach tych zapominałem o wszystkich swoich ży-ciowych zamiarach, o wszystkich swoich upragnionych celach. Rozkoszowałem się tym, że jestem ni-czym, w pełni duchowego spokoju padając na niebieskie kolana moich aspiracji. Jednak chyba nigdynie cieszyłem się chwilą niezniszczalną, wolną od duchowego wymiaru porażki i zniechęcenia. Pod-czas wszystkich moich chwil wyzwolenia gdzieś w pobliżu spał ból, kwitł powoli za murami mojejświadomości, na innych podwórzach, jednak aromat i wyjątkowa barwa jego smutnych kwiatówprzenikały intuicyjnie przez mury i pozostając po tamtej stronie, za różami, nie przestawały nigdy być– w pogmatwanej tajemnicy mojej istoty – po mojej stronie, odciskając się w mojej senności istnie-nia.

To było na wewnętrznym morzu, w którym znalazła swój kres rzeka mojego życia. Wokół mojegodworu wszystkie drzewa miały pożółkłe liście. Ten kolisty pejzaż to cierniowa korona mojej duszy.Najszczęśliwszymi chwilami w moim życiu były marzenia, i to marzenia smutne, a ja przeglądałemsię w ich stawach jak ślepy Narcyz, który cieszy się chłodem nad wodą, przeczuwając w niej siebiepochylonego dzięki mrocznej i uprzedniej wizji, podszepniętej abstrakcyjnym uczuciom i przeżytej wzakamarkach wyobraźni z troską, jaką matka otacza własne dziecko.

Twoje naszyjniki ze sztucznych pereł kochały razem ze mną najlepsze z moich chwil. Ulubionymikwiatami były goździki, może dlatego, że nie miały nic z wyrafinowania. Twoje wargi świętowaływstrzemięźliwie ironię własnego uśmiechu. Dobrze pojmowałaś swoje przeznaczenie? To właśniedlatego, że je znałaś, nie pojmując go, tajemnica wpisana w smutek twoich oczu rzucała tak mrocznycień na twoje zrezygnowane wargi. Nasza Ojczyzna leżała zbyt daleko dla róż. Woda w wodospa-dach naszych ogrodów była przejrzysta od ciszy. W małych, pomarszczonych od kamieni załomach,które wypełniała woda, leżały nasze dziecięce sekrety, marzenia w zastygłej skali naszych ołowia-nych żołnierzyków, które można było ustawiać na kamieniach wodospadu, w statycznej realizacjiwielkich działań wojennych, tak że nic nie brakowało naszym marzeniom, a nasze fantazje pojawiałysię zawsze na czas.

Wiem, że przegrałem. Smakuję nieokreśloną rozkosz porażki jak ktoś, kto słabnącym głosem wy-głasza pochwałę dla gorączki, która zwala go z nóg.

Miałem pewien talent do przyjaźni, ale nigdy nie miałem przyjaciół; może dlatego, że mi ich zabra-kło, a może dlatego, że przyjaźń, tak jak ją pojmowałem, była pomyłką moich marzeń. Żyłem zawszew odosobnieniu – i im bardziej skupiałem się na sobie, tym moje odosobnienie było większe.

320Po tym, jak zelżał letni skwar matowego słońca, jesień dała znać o sobie – jeszcze zanim nastała –

lekkim smutkiem, nieokreślonym i wszechobecnym, którego źródłem wydawała się niechęć nieba douśmiechania się.

Jego błękit był czasem jaśniejszy, czasem wpadający w zieleń, z braku własnej substancji po-wietrznej barwy. W cieniowanej purpurze chmur unosiło się jakieś zapomnienie; w całej wyciszonejsamotności, przez którą chmury płynęły, panowała już nie drętwota, lecz nuda.

Nadejście prawdziwej jesieni zostało wkrótce zapowiedziane przez chłód, który wkradł się wewciąż ciepłe powietrze; przez blaknięcie nadal ostrych kolorów, przez półcień i oddalenie, którymuległa tonacja pejzażu i rozproszony obraz rzeczy. Chociaż jeszcze nic nie umierało, wszystko spo-glądało tęsknie, jakby z nierozkwitniętym uśmiechem, na zostające z tyłu życie.

Nastała w końcu właściwa jesień: powietrze stało się mroźne od wiatru, liście szemrały sucho, na-wet jeśli nie były jeszcze suche, a cała ziemia przybrała nieuchwytną barwę i kształt mglistego mo-kradła. Wraz ze zmęczeniem powiek i zobojętnieniem gestów odbarwiło się to, co było ostatnimuśmiechem. I ostatecznie wszystko, co czuło lub co sądziliśmy, że czuło, przytuliło mocno do piersiswoje własne pożegnanie. Odgłos zawirowania w sieni unosił się w naszej świadomości nastawaniaczegoś nowego. Powrót do zdrowia kusił obietnicą prawdziwego odczuwania życia.

Jednak pierwsze zimowe deszcze, które pojawiły się podczas już zaawansowanej jesieni, zmyły tewszystkie półtony bez najmniejszego szacunku. Wiatr z przestworzy zawodził wśród rzeczy nierucho-mych, tłukł się o rzeczy na uwięzi, rozwlekał to, co było ruchome, ciskając w przerwach nierównegowarkotu deszczu bezgłośne słowa anonimowego protestu, smutne i niemal gniewne dźwięki rozpaczybez duszy.

I w końcu, w chłodzie i szarości, jesień ustąpiła. Nadszedł po niej czas jesieni zimowej, z prze-mianą kurzu we wszechobecne błoto, ale także z tym wszystkim, co zimowy chłód niesie dobrego –ze świadomością, że skwarne lato minęło, że czeka nas wiosna, że jesień definitywnie przeobraziłasię w zimę. I wszystko na wysokim niebie, którego wyblakłe tony nie przypominały już ani o upale,ani o smutku, sprzyjało teraz nocy i swobodnej medytacji.

Takie było dla mnie wszystko, zanim o tym pomyślałem. Jeżeli to dziś opisuję, robię tak dlatego, żewspominam. Jesień, którą mam, to ta, którą straciłem.

321Sposobność jest jak pieniądze, które nie są zresztą niczym innym niż pewną sposobnością. Dla ko-

goś, kto działa, sposobność mieści się w dziedzinie woli, a wola mnie nie interesuje. Dla kogoś ta-kiego jak ja, kogoś, kto nie działa, sposobność jest śpiewem nieistniejących syren. Powinna być roz-kosznie wzgardzona, umieszczona gdzieś wysoko bez żadnego przeznaczenia.

Mieć okazję do… Na tym terenie postawimy pomnik rezygnacji.O pola, rozległe w świetle słońca – widz, dzięki któremu żyjecie, przygląda się wam z cienia.Alkohol wielkich słów i rozwlekłych zdań, które jak fale unoszą się w oddechu własnego rytmu i

giną z uśmiechem wśród ironicznych żmij piany, w smutnym przepychu półcieni.

322Każdy gest, choćby najprostszy, jest pogwałceniem duchowej tajemnicy. Każdy gest jest aktem re-

wolucyjnym; być może wygnaniem z prawdziwej […] naszych zamiarów.

Działanie to choroba myśli, rak wyobraźni. Działać to skazywać się na wygnanie. Każde działaniejest niekompletne i niedoskonałe. Wiersz, o którym marzę, nie ma wad, chyba że próbuję go urzeczy-

wistnić. To jest wpisane w mit o Jezusie – Bóg, stając się człowiekiem, może skończyć tylko jakomęczennik. Największy marzyciel ma za syna największego męczennika.

Poszarpane cienie listowia, rozedrgana pieśń ptaków, rozpostarte ramiona rzek, drżące w słońcuswoim chłodnym lśnieniem, trawy, maki, prostota odczuć – czując to, tęsknię za tym, jakbym czującto, wcale tego nie czuł.

Czas, jak wieczorny tramwaj, zawraca z jazgotem przez cienie moich myśli. Kiedy unoszę wzrokponad swoje myśli, oczy pieką mnie od spektaklu świata.

Aby zrealizować marzenie, trzeba o nim zapomnieć, odwrócić od niego uwagę. Dlatego realizo-wać znaczy nie realizować. Życie pełne jest paradoksów jak róża kolców.

Pragnąłbym stworzyć apoteozę nowej niekoherencji, która stałaby się czymś w rodzaju negatywnejkonstytucji nowej anarchii dusz. Zawsze miałem wrażenie, że ułożenie kodeksu z moich marzeń przy-niosłoby ludzkości konkretne korzyści. Dlatego zawsze się przed tym powstrzymywałem. Myśl, że to,co robię, mogłoby się komuś przydać, zawsze mnie przygnębiała, skłócała mnie z samym sobą.

Mam posiadłości na przedmieściach życia. Mijam nieistniejące miasta mojego Działania pośróddrzew i kwiatów fantazji. Do mego zielonego ustronia nie docierają nawet echa moich żywych ge-stów. Przesypiam swoją pamięć jak niekończące się procesje. Z kielichów swojej medytacji spijamtylko uśmiech słomkowego wina; piję je tylko oczyma – zamykając je – i życie mija jak żagiel w od-dali.

Słoneczne dni smakują mi tym, czego nie mam. Niebieskie niebo i białe chmury, drzewo, flet, któ-rego wówczas brakuje – eklogi nieukończone przez drżenie gałęzi… Wszystko to, i niema harfa, którąmuskam lekkością moich palców.

Roślinna akademia cisz… twoje imię szumiące jak maki… stawy… mój powrót… obłąkanyksiądz, który zwariował podczas odprawiania mszy… Te wspomnienia pochodzą z moich marzeń.Mam otwarte oczy, ale niczego nie widzę… Rzeczy, które widzę, nie znajdują się tutaj… Glony…

W chaotycznym powikłaniu zieleń drzew jest składnikiem mojej krwi. Życie pulsuje mi w odle-głym sercu… Nie byłem przeznaczony dla rzeczywistości; to życie chciało się ze mną spotkać.

Tortura losu! Skąd mam wiedzieć, czy jutro nie umrę! Skąd mam wiedzieć, czy dzisiaj nie staniesię coś strasznego z moją duszą!… Czasami, kiedy myślę o tym wszystkim, przeraża mnie wszech-władna tyrania, nakazująca, abyśmy kroczyli naprzód, nie wiedząc, z jakimi zdarzeniami musi sięspotkać nasza niepewność.

323…smutny deszcz wciąż padał, ale już łagodniej, jakby udzieliło mu się zmęczenie wszechświata;

nie było piorunów i tylko czasem krótki grzmot warknął głucho w oddali, zacinając się, jakby też byłzmęczony. Deszcz złagodniał jeszcze bardziej – jakby gwałtownie. Jeden z urzędników otworzył oknana Rua dos Douradores. Do biura wtargnęło chłodne powietrze z martwymi resztkami ciepłego. Roz-legł się donośny głos kierownika Vasquesa, pytającego w swoim gabinecie przez telefon: „No cojest, wciąż rozmawia?”. Po czym padły jakieś ściszone słowa na boku – przypuszczalnie wulgarnyepitet pod adresem jakiejś odległej sekretarki.

324

Do tego, aby mieć marzenia, niezbędne jest wyzbycie się złudzeń.Osiągniesz w ten sposób szczytowy etap marzycielskiej wstrzemięźliwości, na którym uczucia

mieszają się i przelewają, na którym przenikają się idee. Tak jak kolory i dźwięki smakują jedne dru-gimi, tak samo nienawiści smakują miłościami, rzeczy konkretne abstrakcyjnymi, a abstrakcyjne kon-kretnymi. Pękają więzy, które łącząc wszystko, równocześnie wszystko dzieliły, izolując każdy z ele-mentów. Wszystko się stapia i roztapia.

325Fikcje interludium, kryjące barwami marazm i gnuśność naszej skrytej niewiary.

326Zresztą ja nie śnię ani nie żyję – ja śnię o prawdziwym życiu. Wszystkie okręty są okrętami ze snu,

jeśli tylko jesteśmy zdolni o nich śnić. To, co zabija marzyciela, to brak życia podczas marzenia; to,co rani człowieka czynu, to brak marzenia podczas życia. Ja stopiłem piękno marzenia i rzeczywi-stość życia w jedną radosną barwę. Choćbyśmy posiadali marzenie jak najbardziej namacalnie, nigdynie będziemy go posiadać tak, jak posiadamy chustkę w kieszeni lub – jeśli tego chcemy – jak posia-damy własne ciało. Nawet jeśli się żyje w pełnym, nieskrępowanym i triumfalnym działaniu, nigdynie ustają […] kontaktu z innymi; potknięcia o przeszkody, choćby minimalne i odczuwanie upływuczasu.

Gdy zabijemy swoje marzenia, zabijemy siebie. Okaleczymy własną duszę. Marzenie to nasza je-dyna prawdziwa własność, nieosiągalna dla innych i od nich niezależna.

Wszechświat, Życie – czy są prawdą, czy złudzeniem – należą do wszystkich; wszyscy mogą zoba-czyć to, co ja widzę, mieć to, co ja mam, lub przynajmniej sądzić, że to widzą i mają, a to jest […]

A moje marzenia mogę oglądać tylko ja i tylko ja mogę je mieć. I jeśli widzę świat zewnętrzny ina-czej niż inni, to dlatego że włączam mimowolnie w swoją wizję świata elementy swoich marzeń – te,które przywierają do moich oczu i uszu.

327W wielkiej jasności dnia złoty jest także spokój dźwięków. Wszystkie zdarzenia cechuje łagod-

ność. Gdyby mi powiedziano, że jest wojna, odparłbym, że nie ma wojny. W takim dniu nic nie możezakłócić niepodzielnego panowania łagodności.

328Złącz dłonie, podaj mi je i słuchaj, moja miłości.Chcę opowiedzieć ci łagodnym i kojącym głosem zaufanego spowiednika, ile naszych ukochanych

zamiarów ginie, kiedy już osiągniemy cel.Chcę odmówić z tobą litanię rozpaczy, tak aby mój głos współbrzmiał z twoją uwagą.Nie ma takiego dzieła sztuki, które nie mogłoby być doskonalsze. Kiedy uważnie się wczytać, oka-

zuje się, że najwspanialszy wiersz niewiele ma takich wersów, które nie mogłyby być lepsze, niewie-le takich fragmentów, które nie mogłyby być bardziej wyraziste, a jego wewnętrzna struktura nigdynie przekracza poziomu, który mógłby być o niebo doskonalszy.

Nieszczęsny artysta, który zda sobie z tego sprawę; który pewnego dnia zacznie o tym myśleć! Jegopraca już nigdy nie da mu radości, a sen ukojenia. Będzie młodzieńcem pozbawionym młodości i ze-starzeje się w rozgoryczeniu.

I po co te wszystkie próby wyrażenia się? I tak zawsze okazuje się, że byłoby lepiej, gdyby to nie-wiele, które udało się powiedzieć, nigdy nie zostało powiedziane.

Jak boleśnie szczęśliwy bym był do końca swoich dni, gdybym umiał zdać sobie w pełni sprawę z

tego, jak piękne jest wyrzeczenie!Bo ty nie kochasz tego, co mówię, tymi samymi uszami, którymi ja siebie słyszę. Moje własne uszy,

które słuchają tego, co mówię na głos, nie słyszą tego tak samo jak moje wewnętrzne uszy, słuchającemnie, gdy myślę o słowach. Jeżeli ja sam mylnie pojmuję własne słowa i często muszę pytać sam sie-bie, co naprawdę miałem na myśli, jak dalecy od rozumienia mnie muszą być inni!

Na jakim złożonym systemie nieporozumień opiera się sposób, w jaki odbierają nas inni ludzie!Nie może cieszyć się tym, że jest rozumiany, ktoś, kto chce taki być, bo chcą być rozumiani tylko

ludzie tak skomplikowani, że nie da się ich zrozumieć – a ludzie prości, ci, których inni mogliby zro-zumieć, nigdy nie pragną tego, aby być zrozumiani.

329Myślałaś już o tym, o Inna, jak niewidzialni jesteśmy dla siebie? Zastanawiałaś się już nad tym, jak

bardzo siebie nawzajem nie znamy? Oglądamy się i się nie widzimy. Słyszymy się, ale każdy słuchatylko głosu, który jest w nim samym.

Słowa innych to nasze niedosłyszenia, to nasze rozumienie idące jak statek na dno. Jak bezkrytycz-nie wierzymy w nasze znaczenie słów, wypowiadanych przez innych! W słowach, którymi chcieli od-dać rozkosz, dopatrujemy się śmierci. Odszyfrowujemy życie i radość w słowach, które oni rzuciliniedbale, bez zamiaru nadania im jakiegokolwiek znaczenia.

Szmer strumyków, który interpretujesz, absolutna Tłumaczko; szum drzew, któremu to my nadajemyznaczenie – ach, moja nieznana miłości, to wszystko my i nasze fantazje, to wszystko popiół, przesy-pujący się przez kraty naszej celi!

330Może nie wszystko jest fałszywe – a zatem niech nic, ukochana, nie leczy nas ze spazmatycznej

przyjemności kłamstwa.Ostateczne wyrafinowanie! Maksymalna perwersja! W absurdalnym kłamstwie łączy się cały urok

perwersji z najwyższym i ostatecznym urokiem niewinności. Umyślnie niewinna perwersja – ktoprzebije, o […], tę absolutną finezję? Perwersja, która nawet nie stara się dać nam radości, perwer-sja, w której nie ma gniewu, mogącego nam sprawić ból, perwersja, która spada na ziemię pomiędzyból i przyjemność, bezużyteczna i bezsensowna jak wybrakowana zabawka, którą usiłuje się bawićdorosły!

Nie znasz, Cudowna, przyjemności kupowania niepotrzebnych rzeczy? Znasz smak błędnych ście-żek, które wybieramy przez nasze roztargnienie? Jakie ludzkie działanie ma barwę dorównującą bar-wie fałszywego działania – […], które kłamią własnej naturze i przeczą swoim zamiarom?

Jak wspaniałe jest trwonienie życia, które mogło być pożyteczne, niedokonywanie dzieła, którebyło skazane na doskonałość, cofanie się w połowie drogi, która wiodła do pewnego zwycięstwa!

Ach, ukochana, ta chwała dzieł, które się zagubiły i nigdy się nie znajdą; traktatów, które są dziśtylko tytułami; spalonych bibliotek i zniszczonych pomników!

Jak uświęceni Absurdem są artyści, którzy spalili genialną pracę, którzy mogli wykonać genialnąpracę, a celowo wykonali ją jako niedoskonałą; ci najwięksi poeci Ciszy, którzy wiedząc, że mogąwykonać absolutnie doskonałą pracę, woleli ukoronować ją wiecznym niewykonaniem. (W przypad-ku niedoskonałej pracy wykonanie jej lub nie jest bez znaczenia).

O ileż piękniejsza byłaby Gioconda, gdybyśmy nie mogli jej zobaczyć! A gdyby ktoś ją ukradł ispalił, jak wielkim byłby artystą, o ileż większym od tego, który ją namalował!

Dlaczego sztuka jest piękna? Dlatego że jest bezużyteczna. Dlaczego życie jest brzydkie? Dlategoże składa się wyłącznie z celów, zamiarów i intencji. Wszystkie drogi życia służą do tego, aby prze-

dostać się z miejsca na miejsce. Gdybyśmy tak mieli drogę prowadzącą z miejsca, z którego nikt niewyrusza, w miejsce, do którego nikt nie zmierza! Gdyby tak ktoś poświęcił życie zbudowaniu drogizaczynającej się w środku jednego pola i kończącej w środku drugiego; takiej, która – przedłużona –byłaby pożyteczna, ale została tylko wspaniałą połową drogi!

Skąd bierze się piękno ruin? Stąd, że już do niczego nie służą.Skąd bierze się słodycz przeszłości? Stąd, że ją wspominamy, bo wspominając, zmieniamy ją w te-

raźniejszość, a ona nie jest i nie może być teraźniejszością – absurd, ukochana, absurd.

A ja, który to mówię – dlaczego piszę tę książkę? Bo widzę, że jest niedoskonała. W marzeniachbyłaby doskonałością; na papierze przyobleka się w niedoskonałość – i dlatego ją piszę.

A przede wszystkim dlatego, że bronię nieprzydatności, absurdu, […] – piszę tę książkę, aby okła-mywać samego siebie, aby zdradzać własną teorię.

A najwyższą chwalą tego wszystkiego, moja miłości, jest myśl, że być może tu nic nie jest prawdąi że ja wcale nie wierzę, że to prawda.

A kiedy kłamstwo zacznie nam sprawiać przyjemność, okłamujmy ją, mówiąc prawdę. A kiedykłamstwo wzbudzi w nas lęk, zamilknijmy,-tak aby cierpienie nawet w perwersyjny sposób nie byłodla nas przyjemnością…

331Boli mnie głowa i wszechświat. Bóle fizyczne, dokuczające w sposób bardziej wyrazisty niż bóle

moralne, kiedy znajdują odbicie w duchu, rodzą tragedie, które nie są im przynależne. Przynoszązniecierpliwienie wszystkiemu, co istnieje; zniecierpliwienie, które nie pomija żadnej z gwiazd.

Nie akceptuję, nigdy nie akceptowałem i chyba nigdy nie zdołam zaakceptować tego zwyrodniałe-go poglądu, zgodnie z którym jesteśmy, jako dusze, konsekwencjami materialnej rzeczy zwanej mó-zgiem, której przyrodzonym lokum jest inna materialna rzecz, zwana czaszką. Nie mogę się przekonaćdo materializmu – bo chyba tak się nazywa ideologia, którą taki pogląd reprezentuje – ponieważ niepotrafię ustalić wyraźnej relacji, powiedziałbym wizualnej, pomiędzy widzialną masą szarej (czymoże inaczej ubarwionej) materii a tym czymś zwanym „ja”, co spoza mojego wzroku widzi niebo i onim myśli; i wyobraża sobie inne nieba, które nie istnieją. Nigdy nie mógłbym wpaść w otchłań po-glądu, iż jedna rzecz jest drugą tylko dlatego, że znajdują się w tym samym miejscu, jak ściana i mójcień na niej, albo że zależność duszy od mózgu jest większa niż moja zależność (w podróży) od po-jazdu, który mnie wiezie, jednak sądzę, że pomiędzy tym, co jest w nas wyłącznie duchem, a tym, cojest w nas duchem ciała, panuje typowa relacja współżycia – taka, w której dochodzi do sporów. Anajpospolitsza przyczyna sporów jest taka, że bardziej wulgarna osoba przeszkadza mniej wulgarnej.

Boli mnie głowa i możliwe, że ten ból bierze się z żołądka. Jednak kiedy ból został już podsuniętyprzez żołądek głowie, przerwał rozmyślania, które prowadziłem na tyłach mojego mózgu. To, coprzesłania mi oczy, nie oślepia mnie, lecz przeszkadza w patrzeniu. Dlatego teraz, ponieważ bolimnie głowa, nie dostrzegam, w tym nudnym i bezsensownym momencie, nic wartościowego aniwzniosłego w rozgrywającym się na zewnątrz spektaklu, którego nawet nie próbuję uznać za świat.Boli mnie głowa, a to znaczy, że jestem świadomy zniewagi, jakiej doznałem ze strony materii, i żemnie rozwścieczyła, jak każda zniewaga, sprawiając, że jestem zły na wszystkich; także na tych, któ-rzy mnie nie znieważyli, tylko po prostu znaleźli się w pobliżu.

To, czego pragnę, to śmierć, przynajmniej tymczasowa, ale to wszystko, jak już powiedziałem, bie-rze się z mojego bólu głowy. I nagle uświadamiam sobie, z o ile większą wzniosłością wyraziłby toktóryś z wybitnych prozaików. Odmalowałby zdanie po zdaniu anonimową boleść świata; oczy jego

wyobraźni szkicowałyby kolejnymi akapitami rozmaite ludzkie dramaty, a poprzez gorączkowe pul-sowanie jego skroni zarysowałaby się na papierze cała metafizyka niedoli. Mnie jednak nie jest danawzniosłość stylu. Boli mnie głowa, ponieważ boli mnie głowa. Boli mnie wszechświat, ponieważboli mnie głowa. Ale wszechświat, który naprawdę mnie boli, nie jest prawdziwym wszechświatem,tym, który istnieje, ponieważ on nie wie, że ja istnieję. Ten jest mój, prywatny, taki, że gdy przeczesu-ję palcami włosy, czuję, że każdy włos cierpi – tylko po to, abym ja cierpiał.

332…Zdumienie, jakim napawa mnie moja zdolność do ulegania lękom. Nie będąc z natury metafizy-

kiem, przeżyłem długie dni ostrego lęku, wręcz fizycznego, wobec niemożności rozwiązania metafi-zycznych i religijnych problemów…

Szybko pojąłem, że to, co brałem za rozwiązanie problemu religijnego, w istocie było rozwiąza-niem problemu emocjonalnego w racjonalnych kategoriach.

333Żaden problem nie ma rozwiązania. Nikt z nas nie potrafi rozplątać węzła gordyjskiego; wszyscy

albo się poddają, albo go przecinają. Rozwiązujemy problemy inteligencji gwałtownie, emocjonalniei robimy to ze znużenia myśleniem, z nieśmiałości wobec wyciągania wniosków, z absurdalnej ko-nieczności znalezienia oparcia albo przez stadny impuls powrotu do bliźnich i do życia.

Ponieważ nigdy nie zdołamy poznać wszystkich elementów zagadnienia, nigdy nie zdołamy go roz-wiązać.

Aby dotrzeć do prawdy, brak nam wystarczających danych oraz technik intelektualnych, które wy-czerpałyby interpretację danych.

334Nic nie napisałem od kilku miesięcy. Trwałem w drzemce intelektu, żyjąc cudzym życiem. Często

odczuwałem szczęście w cudzysłowie. Nie istniałem – byłem inny, żyłem bez myślenia.Dzisiaj nagle powróciłem do tego, czym jestem, lub tego, co sobie na swój temat wymarzyłem.

Stało się to w chwili wielkiego zmęczenia po monotonnej papierkowej pracy. Oparłem łokcie na wy-sokim, nachylonym blacie biurka i ukryłem twarz w dłoniach. I z zamkniętymi oczyma znów odnala-złem siebie.

Podczas fałszywej i odległej drzemki przypomniałem sobie wszystko, czym byłem w przeszłości, iz jaskrawością rzeczywistego krajobrazu wyłonił się przed wszystkim lub za wszystkim brzeg staregogospodarstwa, gdzie – w połowie wizji – ukazało się puste klepisko.

Momentalnie poczułem bezużyteczność życia. Widzieć, czuć, pamiętać, zapomnieć – wszystko tozmieszało mi się, przy mglistym bólu łokci, z niepewnym szmerem pobliskiej ulicy i drobnymi odgło-sami spokojnej pracy w sennym biurze.

Kiedy oparłem dłonie na stole i omiotłem moje otoczenie wzrokiem, który musiał być ciężki odmartwych światów, pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem swoimi właściwymi oczyma, była mięsna mu-cha (to niejasne bzyczenie, nienależące do biura!), która przysiadła na kałamarzu. Obserwowałem jąz głębi otchłani, anonimowy i przebudzony. Była czarnoniebieska, z zielonym odcieniem, i lśniłaswoją ohydą, w której nie było brzydoty. Życie!

Kto wie, dla jakich wyższych sił, bogów lub demonów Prawdy, w których cieniu błądzimy, nie je-stem niczym więcej niż lśniącą muchą, która na chwilę przed nimi przysiada? Łatwa refleksja? Ba-nalna obserwacja? Filozofowanie bez głębszej myśli? Być może, ale ja nie pomyślałem: ja poczułem.Dokonałem tego śmiesznego porównania cieleśnie, bezpośrednio, z mrocznym i głębokim przeraże-

niem. Kiedy się porównałem z muchą, byłem muchą. Kiedy sobie wyobraziłem, że czuję się muchą,czułem się muchą. I czułem, że mam duszę muchy, spałem snem muchy, byłem zamknięty w muszymciele. A najstraszniejsze było to, że równocześnie czułem się sobą. Odruchowo spojrzałem do góry,sprawdzając, czy nie spada na mnie jakaś linijka nad linijkami, aby mnie zmiażdżyć, tak jak ja mógł-bym zmiażdżyć muchę. Na szczęście, kiedy opuściłem wzrok, okazało się, że mucha bezgłośnie zni-kła. Mimowolne biuro znowu było pozbawione filozofii.

335„Odczuwanie to nudziarstwo”. Te przypadkowe słowa, rzucone przez nie wiem jakiego uczestnika

kilkuminutowej rozmowy, lśnią nieustannie na podłodze mojej pamięci. Sama plebejska forma zdaniaprzydaje mu pikanterii.

336Nie wiem, ilu miało okazję kontemplować – spojrzeniem godnym sytuacji – pustą ulicę z idącymi

po niej ludźmi. Już sam sposób, w jaki to mówię, sugeruje, że mam na myśli coś innego; i rzeczywi-ście mam. Pusta ulica nie jest ulicą, po której nikt nie idzie, tylko ulicą, po której ludzie idą tak, jakbybyła pusta. Wcale nietrudno to zrozumieć, jeśli się to widziało: dla kogoś, kto zna tylko osła, zebrajest czymś niepojętym.

Wrażenia kształtują się w nas zależnie od rodzaju i poziomu naszego rozumienia ich. Są sposobyrozumienia, które zawierają sposoby na to, aby je rozumieć.

Są dni, kiedy narastają we mnie – jakby przenikając z obcego gruntu do głowy – nuda, smutek iniepokój życia, których tylko dlatego nie uznaję za nieznośne, że rzeczywiście jakoś je znoszę. To du-szenie się życiem we własnym wnętrzu, pragnienie wszystkimi porami, aby być kimś innym, krótkawizja końca.

337To, co czuję przede wszystkim, to zmęczenie oraz ten niepokój, który jest bliźniakiem zmęczenia,

kiedy nie ma ono żadnej racji bytu poza samym byciem. Czuję wewnętrzny lęk przed wykonywaniemgestów, umysłową nieśmiałość wypowiadania słów. We wszystkim przeczuwam spodlenie.

Nieznośna nuda tych wszystkich twarzy, tępych zarówno wtedy gdy jest w nich inteligencja, jakwtedy gdy jej w nich brak, groteskowych aż do mdłości w swoim szczęściu lub nieszczęściu, prze-raźliwych przez samo istnienie – izolowana fala żywych rzeczy, które są mi obce…

338Zawsze zastanawiało mnie, w przypadkowych chwilach oderwania, kiedy zaczynamy postrzegać

siebie jako osoby obce, czyli takie, jakimi jesteśmy dla innych, jaką postać stanowię pod względemfizycznym, a nawet moralnym, dla tych, którzy mi się przyglądają albo o mnie mówią – codziennielub okazjonalnie.

Przyzwyczailiśmy się do pojmowania siebie jako rzeczywistości przede wszystkim umysłowych, ainnych ludzi jako rzeczywistości bezpośrednio fizycznych; mamy pewne mgliste pojęcie siebie jakostworzeń fizycznych, oparte na efektach, jakie wywołujemy w oczach innych; i mamy też pewne mgli-ste pojęcie innych jako istot myślących, jednak dopiero w przypadku miłości lub konfliktu nabieramyprawdziwego przekonania, że inni mają przede wszystkim duszę, tak jak my mamy ją dla siebie sa-mych.

Dlatego oddaję się czasem jałowym rozważaniom, jakiego typu człowiekiem jestem dla tych, któ-rzy mnie widzą, jak brzmi mój glos, jaką postać pozostawiam zapisaną w mimowolnej pamięci in-nych, w jaki sposób moje gesty, moje słowa, moje widzialne życie zostają zarejestrowane na siat-

kówce cudzej interpretacji. Nigdy nie zdołałem zobaczyć się z zewnątrz. Żadne lustro nie ukazuje na-szego zewnętrznego obrazu, bo żadne lustro nie odrywa nas od nas samych. Potrzeba innej duszy, in-nej perspektywy spojrzenia i myśli. Jestem pewien, że gdybym był aktorem uwiecznianym w filmachlub nagrywałbym na płytach swój głos, to byłbym równie daleki od poznania się z tej drugiej strony,bo w końcu, czy mi się to podoba czy nie, nagrane zostało to, co pochodziło ode mnie; jestem zawszetu, w środku, na podwórzu otoczonym wysokimi murami mojej samoświadomości.

Nie wiem, czy inni też tacy są, czy może życiowa nauka z zasady polega na tym, aby stać się takodległym wobec samego siebie, że wyobcowanie osiąga się instynktownie i że można uczestniczyć wżyciu jak ktoś obcy własnej świadomości; czy też może inni, bardziej skupieni na sobie niż ja, repre-zentują całą brutalność tego, że są tylko i wyłącznie sobą, żyjąc zewnętrznie, mocą tego samego cudu,który pozwala pszczołom tworzyć społeczeństwa zorganizowane lepiej niż jakikolwiek naród, amrówkom porozumiewać się ze sobą za pomocą miniaturowych anten, tworzących system komunika-cji skuteczniejszy niż nasze złożone wysiłki porozumienia się.

Geografia postrzegania rzeczywistości obejmuje całą złożoność wybrzeży, pofałdowaną rozma-itość gór i jezior. I kiedy za bardzo oddaję się takim medytacjom, wszystko wydaje mi się rodzajemmapy, takiej jak mapa Pays du Tendre42 lub ta z Podróży Guliwera – żartobliwą precyzją wpisaną wironiczną lub fantastyczną powieść ku rozbawieniu istot wyższych, które dobrze wiedzą, gdzie leżąprawdziwe lądy.

Wszystko jest złożone dla kogoś, kto myśli, i bez wątpienia myśl czyni to jeszcze bardziej złożo-nym dla swojej własnej przyjemności. Jednak ten, kto myśli, musi usprawiedliwiać swoją abdykację,przedstawiając złożony system rozumienia, prezentowany, tak jak argumenty kłamców, z całą prze-sadną szczegółowością, która odsłania – kiedy ziemia zostaje odrzucona na bok – korzeń kłamstwa.

Wszystko jest złożone, a może to ja jestem złożony. Jednak tak czy inaczej nie ma to znaczenia, botak czy inaczej nic nie ma znaczenia. To wszystko, wszystkie te przemyślenia, które wyłoniły się zszerokiej ulicy, wegetują na podwórzach wykluczonych bogów jak pnącza pozbawione ścian. Iuśmiecham się, w tę noc, kiedy wieńczę brakiem konkluzji bezładne rozważania, do ironii życia, któ-ra kazała im się pojawić w ludzkiej duszy, osieroconej, zanim powstały gwiazdy, przez wielkie racjePrzeznaczenia.

42 Mowa o alegorycznej mapie krainy Tendre („Czułość"), zamieszczonej w powieści dworskiej Clélie (1654) Madeleine de Scudéry(1607-1701). Kraina Tendre obejmuje Rzekę Uczucia, Jezioro Obojętności, miasto Szczerość itd.

339Na powierzchni mojego zmęczenia unosi się złocista poświata, jaką widać na tafli wody podczas

zachodu słońca. Widzę siebie tak jak jezioro, które sobie wyobraziłem, a to, co widzę w głębi tegojeziora, to ja. Nie potrafię wyjaśnić tego obrazu lub tego symbolu, lub tego ja, w którym sobie przed-stawiam siebie. Pewne jest jednak to, że widzę – tak, jakbym je widział naprawdę – słońce za góra-mi, rzucające pokonane promienie na wody jeziora, które przemieniają je w ciemnozłoty odblask.

Myślenie jest zdradliwe między innymi wtedy, gdy myśląc, patrzymy. Ci, którzy myślą rozumem, sąroztargnieni; ci, którzy myślą emocją, śpią; ci, którzy myślą wolą, są martwi. Jednak ja myślę wy-obraźnią i wszystko, co powinno być we mnie rozumnością, żalem lub impulsem, redukuje się doczegoś obojętnego i dalekiego, jak to martwe jezioro pośród skał, które muska przez chwilę ostatnipromień słońca.

Ponieważ się zatrzymałem, zadrżały wody Ponieważ pomyślałem, schowało się słońce. Zamykamsenne oczy i nie ma we mnie niczego poza sferą jeziora, gdzie dzień zaczyna przechodzić w noc, wrazz ciemnobrunatnym połyskiem wody pełnej glonów.

Ponieważ napisałem, niczego nie powiedziałem. Mam wrażenie, że to, co istnieje, jest zawszegdzieś indziej, za górami, i że można by udać się w dalekie podróże, gdybyśmy tylko mieli odwagęruszyć w drogę.

Zgasłem tak jak słońce na moim horyzoncie. Z tego, co zostało powiedziane lub zobaczone, nie zo-staje nic poza już zapadłą nocą, pełną martwego blasku jezior, na równinie bez dzikich kaczek, nieży-wej, wilgotnej i ponurej.

340Nie wierzę w pejzaż. Ni mniej, ni więcej. Nie mówię tak dlatego, że wierzę w słowa „pejzaż to

stan duszy” Amiela, jeden z wybitnych werbalnych przebłysków najbardziej nieznośnego uwewnętrz-nienia. Mówię tak, ponieważ nie wierzę.

341W swojej głębokiej i nikczemnej duszy rejestruję dzień po dniu impresje, które formują zewnętrzną

substancję mojej samoświadomości. Ujmuję je w próżniacze słowa, które opuszczają mnie, gdy tylkoje zapiszę, i błąkają się, niezależne ode mnie, po zboczach i łąkach obrazów, po alejkach pojęć, pościeżkach niejasności. Do niczego mi to nie służy, bo nic mi do niczego nie służy. Jednak pisząc,uspokajam się jak ktoś, kto zaczyna lżej oddychać, mimo że choroba nie minęła.

Niektórzy podczas przerwy w pracy kreślą z roztargnieniem na bibule zygzaki i bezsensowne sło-wa. Te strony to gryzmoły mojej intelektualnej nieświadomości siebie. Kreślę je, oddając się drętwo-cie odczuwania jak kot na słońcu; i bywa, że czyham je potem z mętnym, spóźnionym zdumieniem,jakbym sobie przypomniał coś, co przed laty wypadło mi z głowy.

Kiedy piszę, składam sobie uroczystą wizytę. Mam specjalne pokoje, zapamiętane przez kogoś in-nego w szczelinach wyobraźni, gdzie rozkoszuję się analizowaniem tego, czego nie czuję; gdzie stu-diuję siebie jak obraz w ciemnym pomieszczeniu.

Straciłem swój stary zamek, zanim przyszedłem na świat. Kobierce z pałacu moich przodkówsprzedano, zanim się pojawiłem. Moja letnia rezydencja z epoki przed życiem legła w gruzach i tylkoczasem, kiedy księżyc unosi się w moim wnętrzu nad rzecznym sitowiem, przenika mnie tęsknota zamiejscem, gdzie bezzębne resztki ścian odcinają się czarno na tle ciemnoniebieskiego nieba, rozja-śnionego mleczną żółcią.

Wyróżniam się jak sfinks. I z kolan królowej, której mi zabrakło, spada (drobny incydent podczasniepotrzebnego haftowania) zapomniany kłębek nici – moja dusza. Toczy się po podłodze w kierunkuinkrustowanej komody i czyjeś oczy, tkwiące we mnie, śledzą go – aż znika w przepastnym horrorzegrobu i końca.

342Nigdy nie śpię: żyję i śnię, albo raczej śnię w życiu i podczas snu, który również jest życiem. W

mojej świadomości nie ma przerw: zanim zasnę lub zanim zasnę mocno, czuję to, co mnie otacza, akiedy tylko zasnę naprawdę, natychmiast zaczynam śnić. Dlatego jestem nieprzerwanym ciągiem ob-razów, powiązanych lub odrębnych, zawsze udających obrazy zewnętrzne; niektóre lokują się wśródludzi i w świetle, jeśli jestem przebudzony, a inne pośród zjaw i jasnego braku światła, jeśli śpię.Prawdę mówiąc, nie potrafię odróżnić jednych od drugich, nie śmiem też wykluczyć tego, że śpię,kiedy jestem przebudzony, i że jestem przebudzony, gdy śpię.

Życie to kłębek nici, którą ktoś poplątał. Miałoby sens, gdyby je rozwinięto i rozprostowano lubgdyby je zwinięto, jak należy. Ale w obecnej postaci jest jedynie problemem bez kłębka, nieumiej-scowioną gmatwaniną.

Kiedy majaczą mi już zdania, którymi to wszystko później opiszę, przez noc półsnu, w krajobraziemglistych rojeń, wyczuwam szum deszczu, który czyni je jeszcze bardziej mglistymi. To zagadki próż-ni, drżące otchłanią, przez które sączy się z zewnętrz jałowe łkanie nieustającego deszczu, kipiącadrobiazgowość pejzażu słuchu. Nadzieja? Nic z tego. Z niewidzialnego nieba leci hałaśliwie wodni-sty żal, znoszony przez wiatr. Śpię dalej.

Bez wątpienia to w parkowych alejach rozegrała się tragedia, której wynikiem było życie. Było ichdwoje, byli piękni i pragnęli być czymś innym; ich miłość ociągała się w nudzie przyszłości, a tęsk-nota za tym, co miało nastąpić, nadchodziła już jako córka miłości, której nie przeżyli. I tak przecha-dzali się pod rękę w księżycowej poświacie, sączącej się przez gałęzie pobliskich gajów, bez pra-gnień i bez nadziei, przez pustynię opuszczonych alejek. Byli dziećmi w sposób absolutny, bo nie bylinimi w rzeczywistości. Od alejki do alejki, migając sylwetkami pośród drzew, przemierzali tę niczy-ją scenografię jak papierowe wycinanki. I znikli koło stawów, coraz bardziej razem i coraz bardziejosobno, a niewyraźny szum ustającego deszczu to odgłos fontann, w których stronę odeszli. Jestemmiłością, którą przeżyli, i dlatego mogę usłyszeć ich w bezsenną noc; dlatego też mogę żyć nieszczę-śliwy.

343DZIEŃ (zygzak)Że też nie byłem nigdy Madame z haremu! Ależ mi siebie żal, kiedy myślę, że mi się to nie wyda-

rzyło!

W końcu z tego dnia zostaje to samo, co zostało z wczoraj i co zostanie z jutra: bezmierna, nienasy-cona żądza bycia zawsze tym samym i innym.

Zstąp ze swojej rzeczywistości po stopniach moich snów i moich znużeń, zstąp i zastąp mi świat.

344GLORYFIKACJA BEZPŁODNYCHGdybym pewnego dnia miał spośród ziemskich kobiet wybierać sobie żonę, módlcie się dla mnie o

to, aby była przede wszystkim bezpłodna. Ale proście też, kiedy będziecie się modlić, abym nigdynie musiał się z nią żenić.

Tylko bezpłodność jest godna i szlachetna. Tylko zabijanie tego, czego nigdy nie było, jest wznio-słe, wyjątkowe i absurdalne.

345Nie marzę o posiadaniu ciebie. Dlaczego miałbym marzyć? To ściągałoby moje marzenia na po-

ziom plebsu. Posiąść ciało znaczy być banalnym. A marzenie o tym, aby posiąść ciało – nawet jeśli totrudny zabieg – jest może jeszcze gorsze: to marzenie o własnej banalności, ostateczny horror.

A jeśli już chcemy bezpłodności, zachowajmy też czystość, bo nie ma nic bardziej podłego i pro-stackiego, niż odrzucać płodność Natury, zachowując przy tym nikczemnie tę część odrzuconej płod-ności, która nam sprawia przyjemność. Wzniosłości nie dzieli się na części.

Bądźmy nieskalani jak martwe wargi, czyści jak ciała ze snu i potulni wobec tego losu jak pomylo-ne mniszki…

Niech nasza miłość będzie modlitwą… Namaść mnie swoim widokiem, tak abym mógł zrobić zchwil swojego marzenia o tobie różaniec, w którym każda moja nuda to „Ojcze Nasz”, a każdy mójlęk to „Zdrowaś Mario”.

Pozostańmy na zawsze męską figurą z witraża vis-à-viskobiecej figury z drugiego witraża… A mię-dzy nami niech przechodzi, z chłodnym pogłosem kroków, ludzkość… Między nami będą płynąćmamrotane modlitwy, tajemnice […]. Czasem powietrze przepełni dym kadzideł. Kiedy indziej figuraz posągu pokropi na dwie strony święconą wodą. A my zawsze będziemy tymi samymi witrażami, za-chowując te same barwy w słońcu i te same zarysy w mroku… Stulecia nie tkną naszej szklanej ci-szy… Na zewnątrz będą przemijać cywilizacje, eksplodować rewolucje, huczeć zabawy, spokojni,pospolici ludzie będą wieść swoje życie… A my, moja nierealna miłości, będziemy wiecznie speł-niać ten sam bezużyteczny gest, to samo fałszywe istnienie i tę samą […]

Aż któregoś dnia, po upływie iluś wieków imperiów, kościół wreszcie runie i wszystko się skoń-czy…

Jednak my, nie wiedząc o tym, nadal będziemy – nie wiem jak, nie wiem w jakiej przestrzeni, niewiem przez jaki czas – wiecznymi witrażami, godzinami naiwnego, barwnego wzoru, ułożonegoprzez jakiegoś artystę, śpiącego od dawna w gotyckim grobowcu, na którym dwa anioły o wzniesio-nych rękach zamroziły w marmurze ideę śmierci.

346Rzeczy, o których śnimy, mają tylko jedną stronę… Z drugiej strony nie można ich zobaczyć… Nie

można ich obejść dookoła… A rzeczy spotykane w życiu mają tę wadę, że możemy je oglądać zewszystkich stron… Rzeczy ze snu mają tylko tę stronę, którą widzimy… Mają tylko jedno oblicze, takjak nasze dusze.

347LIST, KTÓRY NIE BĘDZIE WYSŁANYZwalniam Cię z obowiązku pojawiania się w moich myślach o Tobie.

Twoje życie […]To nie moja miłość, to tylko Twoje życie.

Kocham Cię jak zachód słońca lub światło księżyca – pragnę, aby ta chwila trwała, ale nie chcęmieć niczego poza wrażeniem, że mam tę chwilę.

348Nic tak nie męczy jak czyjaś namiętność. Nawet nie czyjaś nienawiść, bo ta jest uczuciem mniej

stałym – nienawiści, jako czemuś nieprzyjemnemu, ludzie oddają się rzadziej. Ale gnębi nas zarównonienawiść, jak miłość; obie nas tropią i prześladują, obie nie chcą nas zostawić w spokoju.

Moim ideałem byłoby przeżywanie wszystkiego w powieści, a odpoczywanie od tego w życiu –czytałbym swoje uczucia, a przeżywałbym swoją pogardę dla nich.

Dla kogoś o wyobraźni czułej jak odkryte nerwy przygody bohatera powieści zastępują z powo-dzeniem własne uczucia, a nawet stanowią coś więcej, bo są zarówno uczuciami bohatera, jak i czy-telnika. Jeżeli kochało się Lady Makbet prawdziwą, bezpośrednią miłością, nie dorówna już temużadne przeżycie – co po takiej miłości można robić innego, niż tylko odpoczywać, nikogo w życiu niekochając?

Nie wiem, jaki jest sens tej podróży, którą musiałem odbyć pomiędzy jedną i drugą nocą, w towa-rzystwie całego wszechświata. Wiem, że mogę czytać – po to, aby się rozerwać. Uważam czytanie zanajprostszy sposób umilenia sobie tej czy innej podróży. Co jakiś czas unoszę wzrok znad książki,którą naprawdę przeżywam, i widzę, jak ktoś obcy, umykający pejzaż – pola, miasta, mężczyzn i ko-biety, namiętności i tęsknoty – i to wszystko nie jest dla mnie niczym więcej niż drobnym epizodem

mojego odpoczynku, bierną rozrywką, która pozwala odpocząć moim oczom od nazbyt wnikliwiezgłębianych stron.

Tylko to, o czym śnimy, jest naszą prawdziwą istotą, bo wszystko, co jest realizowane, automatycz-nie staje się własnością świata i wszystkich ludzi. Gdybym urzeczywistnił jakieś marzenie, byłbym onie zazdrosny, bo pozwalając na urzeczywistnienie się, zdradziłoby mnie. „Osiągnąłem wszystko, cochciałem”, powiada człowiek słaby i kłamie – w rzeczywistości miał prorocze sny o tym wszystkim,co życie osiągnęło za niego. My niczego nie osiągamy. Życie rzuca nas jak kamień, a my wołamy wpowietrzu: „Ale sunę do przodu!”.

Jakiekolwiek jest to interludium odgrywane w świetle reflektora słońca i cekinów gwiazd, napewno nie szkodzi wiedzieć, że jest to interludium; jeżeli za drzewami teatru jest życie, będziemyżyć, jeżeli jest tam śmierć, umrzemy; i przedstawienie nie ma z tym nic wspólnego.

Dlatego nigdy nie czuję się tak bliski prawdy, tak głęboko wtajemniczony, jak w tych nielicznychprzypadkach, gdy znajduję się w teatrze lub cyrku: mam wtedy świadomość, że obcuję z doskonałąmanifestacją życia. A aktorzy i aktorki, klowni i iluzjoniści są czymś ważnym i zarazem błahym, jakgłód, wojny i zarazy, nękające ludzkość. Wszystko jest teatrem. Ach, potrzeba mi prawdy? Wracamdo mojej powieści…

349Najpodlejsza ze wszystkich potrzeb – potrzeba zaufania i wyznania. To potrzeba duszy, aby się

uzewnętrznić.Owszem, wyznawaj – ale tylko to, czego nie czujesz. Owszem, uwolnij duszę od ciężaru twoich

sekretów, wyjawiając je – ale wyjawiaj zawsze tylko te sekrety, których nigdy nie miałeś. Okłam sa-mego siebie, zanim wypowiesz tę prawdę. Wyrażanie siebie to zawsze błąd. Bądź świadomy: niechwyrażanie siebie oznacza dla ciebie kłamanie.

350Nie wiem, czym jest czas. Nie wiem, jaka jest jego prawdziwa miara – jeżeli w ogóle jakąś ma.

Wiem, że zegar jest miarą fałszywą: dzieli czas przestrzennie, z zewnątrz. Wiem też, że fałszywą mia-rą czasu są odczucia: nie dzielą czasu, tylko jego wrażenie. Błędna jest miara marzeń – w nich ocie-ramy się o czas, raz ospale, raz pośpiesznie, a to, co wtedy przeżywamy, jest szybkie lub wolne, za-leżnie od czegoś, co dotyczy sposobu rozwoju marzeń i co jest dla mnie niewiadomą.

Czasami wydaje mi się, że wszystko jest fałszywe i że czas jest tylko ramą, która ma obejmowaćrzeczy mu obce. W mojej pamięci o przeszłym życiu różne okresy ułożone są na absurdalnych pozio-mach i płaszczyznach, tak że zdarza się, iż w okresie nadętych piętnastu lat jestem młodszy niż pod-czas jakiegoś epizodu z raczkującego wśród klocków dzieciństwa.

Kiedy myślę o tych sprawach, plącze mi się świadomość. Wyczuwam w tym wszystkim pewienbłąd, jednak nie wiem, gdzie leży. Jest tak, jakbym oglądał występ iluzjonisty, wiedząc, że ktoś mnienabiera, ale nie rozumiejąc, jaka jest technika czy też mechanizm sztuczki.

Nachodzą mnie wówczas absurdalne myśli, których jednak nie potrafię odrzucić jako całkowicieabsurdalnych. Zastanawiam się, czy człowiek, który oddaje się leniwej medytacji wewnątrz pędzące-go samochodu, porusza się szybko, czy wolno. Zastanawiam się, czy identyczne prędkości samobój-cy, który spada do morza, i człowieka, który leci na ziemię, potknąwszy się na chodniku, są sobierówne. Zastanawiam się, czy moje czynności, zachodzące w tym samym czasie – palenie papierosa,pisanie tych zdań i snucie mglistych myśli – są rzeczywiście synchroniczne.

Możemy przyjąć, że jedno z dwóch kół na tej samej osi jest zawsze bardziej wysunięte do przodu,nawet jeśli byłyby to tylko ułamki milimetra. Mikroskop wyolbrzymiłby tę różnicę, aż stałaby się nie-

wiarygodna, wręcz niemożliwa – gdyby nie to, że byłaby rzeczywista. A dlaczego mikroskop nie mabyć bardziej prawdomówny niż ułomny ludzki wzrok? Te rozważania są bezużyteczne? Wiem o tymdoskonale. To są umysłowe złudzenia? Zgoda. Jednak czym jest to coś, co nas odmierza, choć nie mamiary, i nas zabija, choć nie istnieje?

I właśnie w takich chwilach, kiedy nawet nie wiem, czy w ogóle jest coś takiego jak czas, odczu-wam go jak osobę i mam ochotę zasnąć.

351PASJANSEStare ciotki tych, którzy je mieli, podczas wieczorów spędzanych przy lampie naftowej w otchłan-

nych domach na prowincji wypełniały sobie czas stawianiem pasjansów, gdy służąca drzemała przynarastającym odgłosie czajnika […]. Ktoś, kto zajął we mnie moje miejsce, czuje tęsknotę za tymbezużytecznym spokojem. Pojawia się herbata, stara talia zostaje zebrana i odłożona na róg stołu. Ol-brzymi kredens zarysowuje się w mroku, w tle skąpo oświetlonej jadalni. Poci się od zaspania twarzsłużącej, która spieszy się niezbornie, aby już skończyć pracę. Oglądam to wszystko w sobie z niepo-kojem i tęsknotą, które nie wiążą się z niczym. I mimowolnie zaczynam rozważać stan umysłu kogoś,kto stawia pasjanse.

352Nie zauważam nadejścia wiosny na rozległych polach ani we wspaniałych ogrodach. Odgaduję je

po kilku nędznych drzewach na małym miejskim skwerze. Tutaj zieleń się uwydatnia niczym niespo-dziewany prezent i jest radosna jak pogodny smutek.

Kocham te samotne placyki, wciśnięte między rzadko uczęszczane uliczki i same równie rzadkouczęszczane. To nieprzydatne polany, przyczółki oczekiwania pośród odległej wrzawy. To kawałekwsi w środku miasta.

Przecinam je, wspinam się jedną z uliczek, potem schodzę tą samą uliczką, aby znowu na nie trafić.Skwer widziany z drugiej strony jest inny, ale ten sam spokój złoci nagłą melancholią – słońce ozmierzchu – tę stronę, której nie widziałem, kiedy wchodziłem na skwer.

Wszystko jest jałowe i czuję to właśnie jako takie. Zapomniałem wszystko, co przeżyłem, tak jak-bym tego słuchał z roztargnieniem. Wszystko, czym się staję, nie kojarzy mi się z niczym, jakbym tojuż kiedyś przeżył i zapomniał.

Wokół mnie unosi się mgliście zmierzch lekkiego żalu. Wszystko ziębnie, nie dlatego, że się ochło-dziło, tylko dlatego, że wszedłem w wąską uliczkę i skwer się skończył.

353Pół chłodny, pół ciepły poranek unosił się nad rzadkimi zabudowaniami wzniesień na skraju mia-

sta. Lekka, rozbudzona mgła rwała się nad zaspanymi wzgórzami na bezkształtne skrawki. (Nie byłozimno, wiało tylko chłodem od nieuniknionego powrotu życia). I wszystko – cała wilgotna rześkośćlekkiego poranka – współgrało z radością, która nigdy nie była mu dana.

Tramwaj zjeżdżał powoli w kierunku centrum. W miarę jak zbliżał się do skupiska domów, opano-wywało go niejasne poczucie utraty. Zaczynała kiełkować ludzka rzeczywistość.

W tych porannych godzinach, kiedy ustąpił już mrok, ale nie jego zwiewny ciężar, duszy, ulegającejpodszeptom chwili, marzy się zawijanie w słońcu do starego portu. Nie życzy sobie wówczas tego,aby chwila trwała – jak podczas podniosłych scen krajobrazu lub wtedy gdy księżyc lśni łagodnie narzece – tylko tego, aby wieść inne życie, tak by ta chwila miała inny, bliższy człowiekowi smak.

Niepewna mgła przerzedziła się jeszcze bardziej. Fala słońca postępowała. Nasilały się odgłosy

życia.

W takich chwilach wskazane byłoby nigdy nie osiągać tej ludzkiej rzeczywistości, na którą skazanejest nasze życie. Nasze pragnienie schronienia się – nawet jeśli nieuzasadnione – byłoby zaspokojo-ne, gdybyśmy mogli pozostać w nieuchwytnym zawieszeniu pomiędzy mgłą a porankiem; nie duchem,tylko uduchowionym ciałem w uskrzydlonym rzeczywistym życiu.

Subtelne odczuwanie wszystkiego czyni nas obojętnymi na wszystko, z wyjątkiem tego, czego niemożemy mieć – wrażeń, dla których dusza jest jeszcze w powijakach, ludzkich działań zgodnych zgłębokim odczuwaniem, pasji i emocji zagubionych podczas osiągnięć o innym wymiarze.

Szeregi drzew, ciągnące się wzdłuż alej, były od tego wszystkiego niezależne.

Poranny czas miasta osiągnął swój kres, tak jak wzgórza po drugiej stronie rzeki, kiedy statek doty-ka nabrzeża. Zanim dotarł do przystani, niósł sczepiony z kadłubem pejzaż drugiego brzegu – kiedyrozległ się odgłos burty stykającej się ze skałą, pejzaż odpłynął. Mężczyzna w spodniach podwinię-tych za kolana zarzucił linę na pachołek, a jego naturalny gest był definitywny i niepodważalny – me-tafizycznie przypieczętował naszą niemożność dalszego cieszenia się wątpliwym niepokojem. Chłop-cy z przystani patrzyli na nas jak na pierwsze lepsze osoby; takie, które nigdy nie doświadczyły od-czuć tak nieprzystających do powszedniego epizodu zawijania do portu.

354Upał jak niewidzialny strój sprawia, że chce się go zdjąć.

355Czułem się już niespokojnie. Raptem cisza przestała oddychać.Nagle nieskończony dzień roztrzaskał się na stalowe odłamki. Jak zwierzę skuliłem się nad stołem,

opierając bezużyteczne szpony na gładkim blacie. Poświata, sama pozbawiona duszy, wdarła się wludzkie dusze i w zakamarki, a odgłos pobliskiej góry runął z wysoka, rozdzierając krzykiem jedwa-bie otchłani. Moje serce zamarło. Czułem pulsowanie w gardle. Moja świadomość rejestrowała tyl-ko kleks na papierze.

356Po tym, jak skwar ustąpił, a nieśmiały początek deszczu nasilił się na tyle, że było go słychać, w

powietrzu zapanowało pewne wyciszenie, którego brakowało podczas upału, oraz nieznany rodzajspokoju, z wodą zamiast powiewów wiatru. Radość tego łagodnego deszczu, któremu nie towarzy-szyła burza ani ciemność, była tak jasna, że nawet ludzie pozbawieni parasoli i płaszczy przeciw-deszczowych – czyli niemal wszyscy – rozmawiali ze śmiechem, przemykając po lśniącej ulicy.

Ulegając fali senności, podszedłem w biurze do otwartego okna – upał kazał je otworzyć, a deszcznie kazał go zamknąć – i przyjrzałem się z pilną i obojętną uwagą, tak jak mam w zwyczaju, temu, cowłaśnie dokładnie opisałem, zanim miałem okazję to zobaczyć. Tak, szła tam radość banalnej pary,roześmianej pośród lekkiego deszczu, idącej raczej energicznie niż pośpiesznie, w jasnej czystościzamglonego dnia.

Nagle moim oczom ukazał się, wychynąwszy zza nieuchronnego rogu, stary i złachmaniony osob-nik, biedny, ale nie uniżony, kroczący niecierpliwie w łagodniejącym deszczu. Ten typ, z pewnościąpozbawiony określonego celu, miał przynajmniej swoją niecierpliwość. Przyjrzałem mu się z uwagą– już nie tą pobieżną, którą darzy się rzeczy, tylko definiującą, którą się poświęca symbolom. To byłsymbol nikogo, i dlatego się śpieszył. To był symbol kogoś, kto nie był w przeszłości niczym, i dlate-

go cierpiał. Nie należał do tych, którzy z uśmiechem przyjmują wesołą niewygodę deszczu; należałdo samego deszczu – był kimś tak nieświadomym, że czuł rzeczywistość.

Ale nie to chciałem powiedzieć. Pomiędzy moją obserwację przechodnia (która się wkrótce urwa-ła, bo przestałem na niego patrzeć) a ciąg tych przemyśleń wkradła się jakaś tajemnica przeoczenia,jakiś alarm duszy, który uniemożliwił mi kontynuację. I z głębi mojej niespójności dobiegają mnie –mimo że ich nie słyszę – strzępy rozmów pakowaczy pracujących na tyłach biura, tam gdzie zaczynasię magazyn; i bez udziału oczu widzę szpagat do wiązania paczek, opasujący na krzyż – z podwój-nym węzłem – przesyłki zawinięte w gruby szary papier, na stole, pod oknem wychodzącym na zaple-cze, pośród nożyczek i żartów.

Widzi się – to znaczy, że się widziało.

357Życiowa zasada polega na tym, że możemy – i powinniśmy – uczyć się od wszystkich. Są poważne,

doniosłe rzeczy, których możemy się nauczyć od oszustów i rzezimieszków, są filozofie, które przeka-zują nam głupcy, są lekcje prawości i hartu ducha, których udzielają nam przypadkowe zdarzenia iprzypadkowi ludzie. Wszystko jest we wszystkim.

W pewnych wyjątkowo jasnych momentach medytacji, jak wtedy gdy błąkam się o zmierzchu poulicach, prowadząc swoje obserwacje, każda osoba przynosi mi jakąś wiadomość, każdy dom ob-wieszcza mi nowinę, każdy plakat przed czymś przestrzega.

Mój milczący spacer jest nieustanną rozmową i my wszyscy – ludzie, domy, kamienie, plakaty iniebo – jesteśmy wielkim, przyjacielskim tłumem, który sunie, przepychając się słowami, w wielkiejprocesji Przeznaczenia.

358Widziałem i słyszałem wczoraj wielkiego człowieka. Nie mam na myśli kogoś okrzykniętego wiel-

kim człowiekiem, lecz kogoś, kto naprawdę nim jest. Ma w sobie wartość, jeżeli na świecie w ogólejest coś takiego jak wartość; ludzie wiedzą, że ją w sobie ma, a on wie, że oni to wiedzą. Spełniawięc wszystkie warunki, abym go nazywał wielkim człowiekiem. I tak go właśnie nazywam.

Wygląd fizyczny zmęczonego handlowca. Twarz nosi znamiona fatygi, ale powodem tego może byćzarówno zbyt intensywne myślenie, jak i niehigieniczny tryb życia. Gesty byle jakie. Spojrzenie ma wsobie pewną żywość – przywilej kogoś, kto nie jest krótkowidzem. Głos nieco bełkotliwy, jakby po-czątki całkowitego paraliżu zakłócały tę formę emisji duszy. A emitowana dusza rozprawia o polityceróżnych partii, o dewaluacji eskuda i o tym, co jest prostackie w jego kolegach w wielkości.

Gdybym nie wiedział, kim jest, nie rozpoznałbym go w tej postaci. Dobrze wiem, że wielkich ludziw żaden sposób nie dotyczy to heroiczne wyobrażenie, które formułują proste umysły: że wielki po-eta musi mieć ciało Apolla i ekspresję Napoleona lub – obniżając nieco wymagania – że musi byćwybitnym człowiekiem o pełnej wyrazu twarzy. Zdaję sobie sprawę, że takie wyobrażenia to rzeczludzka: naturalna i absurdalna. Jednak nawet jeśli nie oczekuje się wszystkiego, lub prawie wszyst-kiego, to mimo wszystko czegoś się oczekuje. A kiedy się przechodzi od widzialnej postaci do wyra-żającej się duszy, to bez wątpienia nie ma co oczekiwać dowcipu czy błyskotliwości, ale możnaprzynajmniej liczyć na inteligencję, choćby na ślad wzniosłości.

Wszystko to – te ludzkie rozczarowania – każe nam się zastanowić, ile jest prawdy w pospolitympojęciu natchnienia. Wydaje się, że to ciało kojarzone z handlowcem i ta dusza kojarzona z człowie-kiem wykształconym są, kiedy zostają sam na sam, wyposażane w tajemniczy sposób w coś we-wnętrznego, co dla nich jest zewnętrzne; i że to nie one mówią, tylko coś w nich mówi – głosem, któ-ry sam demaskuje ich ewentualne kłamstwa.

To są spekulacje przypadkowe i bezużyteczne. Zaczynam żałować, że się im oddaję. Nie umniej-szyłem nimi wartości człowieka; nie zyskuje na nich ekspresja jego ciała. Ale w istocie nic niczegonie zmienia, a to, co mówimy lub robimy, muska jedynie czubki gór, podczas gdy istota rzeczy śpi wdolinach.

359Nikt nikogo nie rozumie. Jesteśmy, jak powiedział poeta43, wyspami na morzu życia; faluje między

nami woda, która nas określa i dzieli. Bez względu na to, jak bardzo by się dusza starała poznać dru-gą duszę, nie dowie się niczego poza tym, co jej mówi słowo – bezkształtny cień na ziemi rozumie-nia.

Kocham wszystkie formy wyrazu, bo nie mam pojęcia o tym, co wyrażają. Jestem jak nauczycielśw. Marty: zadowalam się tym, co mi zostało dane. Widzę – i to już jest bardzo dużo. Kto potrafi co-kolwiek zrozumieć?

Może to przez ten sceptycyzm wobec naszego pojmowania w ten sam sposób widzę drzewo i ludz-ką twarz, plakat i uśmiech. (Wszystko jest naturalne, wszystko sztuczne, wszystko jednakowe).Wszystko, co widzę, jest dla mnie wyłącznie widzialne, czy jest to wysokie błękitne niebo o biało-zielonym odcieniu świtającego dnia, czy fałszywy skurcz na twarzy kogoś, kto przy świadkach reagu-je na śmierć kochanej osoby.

To wszystko lalki, książki, obrazki, na które natrafiamy i które odkładamy na bok. Nie mam dlanich serca i nawet moja uwaga przemyka tylko po ich powierzchni, jak mucha nad kartką papieru.

Czy w ogóle wiem, że czuję, że myślę, że istnieję? Nic z tego: znam tylko obiektywny schemat ko-lorów, form i ekspresji, dla których jestem bezużytecznym, ruchomym lustrem na sprzedaż.

43 Matthew Arnold w wierszu To Marguerite – Continued.

360W porównaniu ze zwykłymi i autentycznymi ludźmi, którzy chodzą po ulicach życia w naturalnym i

stosownym celu, te typy z kawiarni stanowią obraz, który mogę określić tylko poprzez porównanie zchochlikami ze snu – postaciami, które nie są ani koszmarne, ani przygnębiające, ale których wspo-mnienie, kiedy się już zbudzimy, zostawia nam – choć nie wiemy dlaczego – pewien posmak obrzy-dliwości, odrazę, wywołaną czymś, co ich dotyczy, ale nie jest z nimi tożsame.

Widzę twarze geniuszy i autentycznych zwycięzców – także tych drobnych – które żeglują jak statkiprzez noc rzeczy, nieświadome tego, co prują ich wyniosłe dzioby na tym Morzu Sargassowym skrzy-nek po butelkach i pokruszonych korków.

Tutaj streszcza się wszystko – tak jak na podwórzu na tyłach biura, które oglądane zza okiennychkrat magazynu przypomina celę, gdzie więzi się śmieci.

361Poszukiwanie prawdy, czy jest to subiektywna prawda przekonania, obiektywna prawda rzeczywi-

stości, czy społeczna prawda pieniędzy i władzy, zawsze niesie ze sobą – jeżeli angażuje się w niektoś, kto zasługuje na nagrodę – ostateczne poznanie jej nieistnienia. Wielki los na loterii życia trafiasię tylko tym, którzy go kupili przypadkiem.

Sztuka jest ważna, bo nas stąd zabiera.

362Każde pogwałcenie moralnego prawa, dokonywane w imię wyższego prawa moralnego, jest

uprawnione. Jest rzeczą niewybaczalną, że ktoś kradnie z głodu chleb. Jest rzeczą wybaczalną, że ar-

tysta kradnie dziesięć tysięcy, aby na dwa lata zapewnić sobie byt i spokój; pod warunkiem, że jegopraca zmierza w jakimś cywilizacyjnym celu – jeżeli chodzi o zwykle dzieło estetyczne, argumentjest nieważny.

363Nie możemy kochać, synu. Miłość jest najbardziej cielesnym ze złudzeń. Słuchaj, kochać znaczy

posiadać. A co posiada ten, który kocha? Ciało? Aby je posiąść, trzeba by uczynić jego materię na-szą, zjeść je, wcielić w naszą osobę… I nawet ta niemożliwość byłaby tymczasowa, dlatego że naszewłasne ciało przemienia się i przemija; dlatego że własnego ciała też nie posiadamy (posiadamy tyl-ko wrażenie ciała); i dlatego że kiedy już byśmy posiedli to ukochane ciało, stałoby się nasze, prze-stałoby być inne i miłość – wobec zniknięcia drugiej istoty – sama by znikła…

Posiadamy duszę? Słuchaj uważnie: my jej nie posiadamy. Nawet nasza dusza nie jest nasza.Zresztą jak posiąść duszę? Jedną i drugą duszę dzieli przepaść, jaką jest samo istnienie dusz.

Co posiadamy? Co posiadamy? Co budzi naszą miłość? Piękno? Czy kochając, posiadamy je? Codaje najbardziej dzikie i władcze posiadanie ciała? Nie mamy ani ciała, ani duszy, ani nawet piękna.Zdobywając piękne ciało, nie obejmujemy piękna, obejmujemy komórkowe i otłuszczone mięso, po-całunek nie dotyka piękna ust, tylko wilgotnej i błonowatej tkanki nietrwałych warg, samo spółkowa-nie jest kontaktem – intymnym i dynamicznym – ale tylko kontaktem, a nie prawdziwą penetracją; na-wet nie ciała przez ciało… Co my posiadamy? Co posiadamy?

Może przynajmniej nasze wrażenia? Może przynajmniej dzięki miłości możemy posiąść – w na-szych wrażeniach – siebie? Może przynajmniej miłość jest sposobem na bardziej wyraziste – a przezto bardziej wzniosłe – śnienie snu o naszym istnieniu? A kiedy już ulotni się nasze wrażenie, możeprzynajmniej zostaje z nami na zawsze pamięć o nim, dzięki czemu naprawdę coś posiadamy…

Wyzbądźmy się i tego złudzenia. Nie posiadamy nawet naszych wrażeń. Nic nie mów. W końcu pa-mięć to wrażenie na temat przeszłości – a każde wrażenie to iluzja.

– Słuchaj mnie, słuchaj bez przerwy. Słuchaj i nie spoglądaj przez otwarte okno na płaski pejzażpo drugiej stronie rzeki, nie zwracaj uwagi na zmierzch […] ani na ten gwizd pociągu, przecinającynieokreśloną dal […]. Słuchaj mnie uważnie…

Nie posiadamy własnych wrażeń. Nie posiadamy w nich siebie.

(Jak przechylona urna, zmierzch wylewa na nas olejek […], w którym unoszą się, w różnych odstę-pach, godziny i płatki róż).

364Nie posiadam własnego ciała – jak więc mógłbym posiąść coś ciałem? Nie posiadam własnej du-

szy – jak więc mógłbym posiąść coś duszą? Nie pojmuję własnego umysłu – jak więc mógłbym pojąćcoś umysłem?

Nie posiadamy ani ciała, ani prawdy – ani nawet złudzenia. Jesteśmy widmami złożonymi zkłamstw, cieniami złudzeń, a nasze życie jest puste i z zewnątrz, i od wewnątrz.

Czy ktokolwiek zna granice własnej duszy, tak by mógł powiedzieć „Ja to ja”?

Jednak wiem, że to, co czuję, czuję ja.

Kiedy ktoś inny posiada to ciało, czy posiada w nim to samo co ja? Nie. Posiada inne wrażenie.

Czy coś posiadamy? Jeżeli nie wiemy, czym jesteśmy, skąd mamy wiedzieć, co posiadamy?

Gdybyś o tym, co jesz, powiedział: „posiadam to”, rozumiałbym cię. Bo bez wątpienia włączasz wsiebie to, co zjadasz – przekształcasz to w swoją materię, czujesz, jak w ciebie wnika i staje się czę-ścią ciebie. Ale w przypadku jedzenia nie mówisz o posiadaniu. Co nazywasz posiadaniem?

365Obłęd zwany przekonaniem, choroba zwana wiarą, hańba zwana szczęściem – wszystko to pachnie

światem, smakuje tym smutnym czymś, zwanym ziemią.Bądź obojętny. Kochaj zachód słońca i świtanie dnia, dlatego że z kochania tych rzeczy nie ma –

nawet dla ciebie – żadnego pożytku. Odziej swoją istotę w złotogłów martwego wieczora, jak obalo-ny król o różanym poranku, z majem w białych chmurach i uśmiechem dziewic w odległych rezyden-cjach. Niech twoja żądza skona pośród mirtów, twoje znudzenie niech zgaśnie pośród tamaryndow-ców i niech odgłos wody towarzyszy temu wszystkiemu jak podczas zmierzchu nad rzeką, gdzie nicnie ma znaczenia poza wiecznym biegiem wód ku odległym morzom. Reszta to życie, które nas opusz-cza, płomień gasnący w naszych oczach, purpura znoszona, jeszcze zanim się w nią odzialiśmy, księ-życ czuwający nad naszym osamotnieniem, gwiazdy roztaczające swoją ciszę nad naszą godziną roz-czarowania. Gorliwy jest ten jałowy i przyjazny żal, który tuli nas z miłością do piersi.

Moim przeznaczeniem jest upadek.

Kiedyś miałem włości w głębokich dolinach. Odgłos wód, których nigdy nie splamiła krew, zra-szał słuch moich marzeń. Korony drzew, które zapominają o życiu, zawsze były zielone w moich za-pomnieniach. Księżyc był płynny jak woda wśród kamieni. Miłość nigdy nie zawitała do tej doliny idlatego wszystko tam było szczęśliwe. Bez żadnych marzeń, bez miłości i bez bogów w świątyniprzechadzaliśmy się między wiatrem a jednostajną godziną, nie czując żadnej tęsknoty za zbędną i pi-janą wiarą.

366Bezużyteczne pejzaże w rodzaju tych, które zdobią chińskie filiżanki, zaczynając się od uszka i ury-

wając nagle na uszku. Filiżanki są zawsze takie małe… W jakim kierunku by się rozwinął i jakimporcelanowym […] ten pejzaż, gdyby nie kończył się na uszku filiżanki?

Niektóre dusze odczuwają głęboki żal, bo pejzaż namalowany na chińskim wachlarzu nie ma trzechwymiarów.

367…a zwiotczałe chryzantemy wiodą swój chorobliwy żywot w ogrodach, które przez nie pogrążyły

się w mroku.

…japońska obfitość tylko dwóch widocznych wymiarów.

…barwne życie japońskich postaci na matowej przezroczystości filiżanek.

…stół nakryty do skromnego podwieczorku – zwykły pretekst do całkowicie jałowych rozmów –zawsze miał dla mnie coś z żywej istoty z duszą i osobowością. Tworzy, niczym organizm, syntetycz-ną całość – taką, która nie jest wyłącznie sumą jej części składowych.

368A dialogi w fantastycznych ogrodach, które otaczają w tak nieokreślony sposób niektóre filiżanki?

Jakie doniosłe słowa muszą wymieniać dwie postaci siedzące po drugiej stronie tamtego czajnika! Aja nie mam odpowiednich uszu, żeby je usłyszeć – trup pośród polichromicznej ludzkości!

Cudowna psychologia rzeczy prawdziwie statycznych! Tkają sama wieczność, a gest, który wyko-nuje malowana postać, pogardza – z wyżyn swojej widzialnej wieczności – naszą nietrwałą gorącz-ką, która nigdy nie zamiera w oknach postawy ani się nie ociąga w bramach grymasu.

Jaki niezwykły musi być folklor barwnego ludu z malowideł! Romanse haftowanych postaci – ro-manse w dwóch wymiarach, geometrycznie niewinne – powinny być […] dla rozrywki co śmielszychpsychologów.

Nigdy nie kochamy – najwyżej udajemy miłość. Prawdziwa miłość, nieśmiertelna i bezużyteczna,należy do postaci, których z racji ich naturalnej statyczności nie ima się żadna zmiana. Jeszcze nie za-uważyłem, żeby Japończyk siedzący na wypukłej […] mojego czajnika zmienił się w jakiś sposób…Nigdy nie pieścił dłoni kobiety, którą dzieli od niego niepokonany dystans. Martwy koloryt – jakbywypranego, pustego słońca – utrzymuje w wiecznym niespełnieniu zbocza tej góry. I wszystko to pod-lega chwili żalu – żalu wierniejszego niż ten, który wypełnia daremnie ulotność godzin mojego wy-czerpania.

369W tej metalicznej erze barbarzyńców tylko metodyczna – i nieskrępowana – kultywacja naszej

umiejętności marzenia, analizowania i przyciągania może ochronić naszą osobowość, tak aby nie sta-ła się nijaka albo taka sama jak wszystkie inne.

Wszystko, co w naszych wrażeniach prawdziwe, to dokładnie to, co jest w nich nie nasze. To, cojest we wrażeniach wspólne dla wszystkich, tworzy rzeczywistość. Dlatego wszystko, co w naszychwrażeniach jest indywidualne, znajduje się w ich błędnej warstwie. Ależ bym się cieszył, gdybymktóregoś dnia zobaczył szkarłatne słońce! Byłoby takie moje, wyłącznie moje!

370Nigdy nie dopuszczam do tego, aby moje uczucia wiedziały, co będą odczuwać… Bawię się swo-

imi wrażeniami, jak znudzona księżniczka swoimi wrednymi, naprężonymi kocurami…Zamykam gwałtownie wewnętrzne drzwi mojej osoby, przez które chciało przemknąć kilka wra-

żeń, pragnących się urzeczywistnić. Usuwam im szybko z drogi umysłowe przedmioty, na których mo-głyby się sfałdować w gesty.

Drobne zdania bez znaczenia, rzucane w rozmowie, którą nam się zdaje, że prowadzimy; absurdal-ne stwierdzenia tworzone z popiołów innych stwierdzeń, które przestały już cokolwiek znaczyć…

– W twoim spojrzeniu jest coś z muzyki granej na pokładzie statku pośrodku zagadkowej rzeki, zlasem na przeciwległym brzegu…

– Nie mów, że to zimna księżycowa noc. Brzydzę się księżycowymi nocami… Niektórzy napraw-dę grają muzykę w księżycowe noce…

– To też możliwe… I niewątpliwie żałosne… Ale w twoich oczach naprawdę kryje się pragnieniejakiejś tęsknoty… Brak im uczucia, które wyrażają… W sztuczności twojej ekspresji odnajduję wie-le złudzeń, które kiedyś miałem…

– Wierz mi, że czasami czuję to, co mówię, a nawet – choć jestem kobietą – to, co mówię swoimioczyma…

– Nie jesteś dla siebie zbyt okrutna? Czy naprawdę czujemy to, co nam się zdaje, że czujemy? Naprzykład, czy ta rozmowa ma jakieś cechy realności? Nie ma. Nie nadawałaby się do tego, aby sięznaleźć w powieści.

– 1 słusznie… Wiesz, nie mam absolutnej pewności co do tego, że z tobą rozmawiam… Chociaż

jestem kobietą, uznałam za swój obowiązek stać się ilustracją z albumu szalonego grafika… Są wemnie przesadnie wyraziste detale… Wiem doskonale, że sprawia to wrażenie rzeczywistości przeła-dowanej i nieco wysilonej… Uważam, że ta funkcja ilustracji jest jedynym godnym ideałem współ-czesnej kobiety. Jako dziecko chciałam być królową jakiegoś koloru w starej talii kart, którą mieli-śmy w domu… Uważałam to heraldyczne powołanie za naprawdę szlachetne… Ale takie moralneaspiracje u dzieci są normalne… Dopiero potem, kiedy wszystkie nasze aspiracje stają się niemoral-ne, myślimy o tym na serio…

– Ponieważ nigdy nie rozmawiam z dziećmi, wierzę w ich artystyczny instynkt… Wiesz, nawet te-raz, kiedy mówię, staram się równocześnie ustalić właściwy sens tego, co mi powiedziałaś… Wyba-czysz mi to?

– Nie do końca… Nigdy nie powinniśmy analizować uczuć, które ktoś udaje. Zawsze są zbyt in-tymne… Naprawdę boli mnie, że pozwalam sobie wobec ciebie na te osobiste zwierzenia, które,mimo że są fałszywe, reprezentują prawdziwe łachmany mojej biednej duszy… Zapewniam cię, żenajbardziej opłakane w nas jest to, czym w rzeczywistości nie jesteśmy, a nasze największe tragedierozgrywają się w naszym pojmowaniu siebie.

– Ni mniej, ni więcej… Pb co to powiedziałaś? To zabolało. Dlaczego mielibyśmy pozbawiać na-szą rozmowę jej niezmiennej nierealności? W ten sposób staje się niemal rozmową możliwą, toczonąprzy herbacie pomiędzy piękną kobietą i fantastą wrażeń.

– Tak, tak… Teraz ja powinnam prosić o wybaczenie… Ale byłam rozproszona i nie zauważyłam,że wymknęła mi się słuszna uwaga… Zmieńmy temat… Że też zawsze jest za późno! Nie złość sięznowu – przecież to zdanie nie ma absolutnie żadnego znaczenia…

– Nie przepraszaj mnie i nie zwracaj uwagi na to, o czym mówimy… Każda porządna rozmowapowinna być dwoma monologami… Poza tym nie powinniśmy wiedzieć, czy rzeczywiście z kimśrozmawiamy, czy też cała rozmowa toczy się w naszej wyobraźni… Najlepsze i najintymniejsze roz-mowy, a zwłaszcza najmniej pouczające moralnie, to te, które odbywają się między dwiema posta-ciami w czyjejś powieści… Na przykład…

– Na miłość boską, przecież nie będziesz mi podawał przykładów! To się robi tylko w podręczni-kach gramatyki; nie wiem, czy pamiętasz, ale w ogóle się ich nie czyta.

– Czytałaś kiedyś gramatykę?– Nigdy. Zawsze czułam silną awersję wobec instrukcji, jak należy mówić… Jeśli chodzi o gra-

matykę, sympatią darzyłam tylko wyjątki i pleonazmy… Wymykanie się regułom i mówienie rzeczyjałowych idealnie pasuje do postawy nowoczesnej… Dobrze to ujęłam?

– Bez dwóch zdań… To, co w gramatyce najbardziej antypatyczne (zauważyłaś, jak cudownie nie-możliwe jest dla nas mówienie na ten temat?) – najbardziej antypatyczna sfera gramatyki to czasow-niki… To one nadają zdaniom znaczenie… Uczciwe zdanie zawsze powinno mieć kilka znaczeń…Czasowniki!… Mój przyjaciel, który popełnił samobójstwo – zawsze, kiedy wdaję się w przydługąrozmowę, uśmiercam przyjaciela – zamierzał poświęcić całe swoje życie niszczeniu czasowników..

– A dlaczego się zabił?– Czekaj, wciąż tego nie wiem… Chciał wynaleźć i wprowadzić w życie metodę potajemnego

niekończenia zdań. Mówił mi, że poszukuje mikroba znaczenia… No tak, to jasne – zabił się, ponie-waż któregoś dnia zrozumiał, jak wielką wziął na siebie odpowiedzialność… Waga problemu odjęłamu rozum… Rewolwer i…

– Nie, nie… To jest jakieś… Nie rozumiesz, że to nie mógł być rewolwer?… Człowiek tego ro-dzaju nigdy nie strzela sobie w głowę… Niewiele wiesz o przyjaciołach, których nigdy nie miałeś…To poważna wada, zdajesz sobie sprawę?… Moja najlepsza przyjaciółka – cudowny chłopak, które-

go wymyśliłam –– Dogadujecie się jakoś?– Jak tylko to możliwe… Ale ta dziewczyna, nie wyobrażasz sobie, […]

Z pewnością dwie postaci siedzące przy stoliku do herbaty nie prowadziły tej rozmowy. Jednakbyły tak szykowne, tak świetnie ubrane, że można żałować, że tego wszystkiego nie powiedziały…Dlatego spisałem ten dialog, tak aby nie można było zakwestionować faktu, że się odbył… Przegięciaich ciał, drobne gesty, dziecinne spojrzenia i uśmiechy w tych chwilach rozmowy, które pozwalajązapomnieć, że istniejemy, wyraźnie powiedziały to, co wiernie udaję, że przekazuję…

Kiedy pewnego dnia oboje pójdą w swoją stronę, niewątpliwie poślubiając kogoś innego – bo zabardzo mają się ku sobie, żeby poślubić siebie nawzajem – i przypadkiem natrafią gdzieś na ten tekst,wierzę, że rozpoznają to, czego nigdy nie powiedzieli, i będą mi dozgonnie wdzięczni za tak trafnąinterpretację nie tylko tego, czym naprawdę są, ale i tego, czym nigdy nie pragnęli być, ani nie wie-dzieli, że są…

Jeżeli to przeczytają, niech wierzą, że rzeczywiście to powiedzieli. W swoich pozornych wypo-wiedziach, których wysłuchali, brakowało tylu […] rzeczy – brakowało zapachu godziny, aromatuherbaty, bukieciku […], który miała na piersi… Wszystko to stanowiło część rozmowy, mimo że niezdołali tego wypowiedzieć… Jednak to wszystko tam było, a ja wykonuję raczej pracę historyka niżliterata. Rekonstruuję, kompletując dane… i to będzie moje usprawiedliwienie wobec nich za to, żetak uważnie wysłuchałem tego, czego nigdy by nie chcieli powiedzieć.

371APOTEOZA ABSURDUMówię poważnie i ze smutkiem – to nie jest radosny temat, bo radości ze snu są sprzeczne i ponu-

re, a przez to w jakiś specjalny, tajemniczy sposób przyjemne.

Czasami śledzę w sobie bezstronnie te wspaniałe i absurdalne rzeczy, o których ujrzeniu nie mogęnawet śnić, bo są dla wzroku nielogiczne – mosty łączące próżnię z próżnią, drogi bez początku ikońca, pejzaże wywrócone do góry nogami […] – absurd, nielogiczność, sprzeczność, wszystko, conas odrywa i oddala od rzeczywistości i jej bezkształtnego orszaku praktycznych myśli, ludzkichuczuć oraz pragnienia pożytecznych i owocnych działań. Dzięki absurdalności ten stan ducha, w któ-rym marzenie jest słodką furią, nigdy nie staje się nudny.

A wizualizuję te absurdy w zagadkowy, niepojęty dla mnie sposób. Nie potrafię wyjaśnić, jak tosię dzieje, ale widzę rzeczy niedostępne dla wzroku.

372APOTEOZA ABSURDUZmieniajmy życie w absurd na wschodzie i na zachodzie.

373Życie to eksperymentalna podróż, którą odbywamy mimowolnie. To podróż ducha przez materię, a

ponieważ to duch podróżuje, w duchu żyjemy. Dlatego istnieją kontemplacyjne dusze, które żyły in-tensywniej, pełniej i burzliwiej niż te, które żyły życiem zewnętrznym. Najważniejszy jest rezultat.To, co czuliśmy, było tym, co przeżyliśmy. Ze snu wracamy tak zmęczeni jak z pracy w świecie rze-czywistym. Nigdy nie żyliśmy tak mocno jak wtedy, kiedy intensywnie myśleliśmy.

Kto stoi w kącie sali, ten tańczy ze wszystkimi tancerzami. Wszystko widzi, a ponieważ wszystko

widzi, wszystko przeżywa. Skoro wszystko w ostatecznym rozrachunku jest naszym wrażeniem, tylesamo wart jest kontakt z ciałem co jego widok, lub nawet samo jego wspomnienie. Dlatego kiedyprzyglądam się tańcom, tańczę. Powtarzam za angielskim poetą44, który opowiada, jak leżąc w tra-wie, przyglądał się z daleka trzem żniwiarzom: „Kosi też czwarty i to ja nim jestem”.

Wszystko to, wypowiadane tak, jak jest odczuwane, ma związek z wielkim zmęczeniem, pozorniepozbawionym przyczyny, które mnie dzisiaj nagle opadło. Jestem nie tylko zmęczony, ale i rozgory-czony, a moja gorycz też jest czymś niewiadomym. Znajduję się wraz ze swoim niepokojem na skrajułez, nie wypłakiwanych, lecz tłumionych, łez chorującej duszy, która boli w nieodczuwalny sposób.

Tyle przeżyłem, nie żyjąc! Tyle przemyślałem, nie myśląc! Ciążą we mnie światy pohamowanychgwałtów, przygód przeżytych w bezruchu. Czuję przesyt tym, czego nigdy nie miałem i nigdy nie będęmieć, znudzony bogami, którzy jeszcze nie zaistnieli. Mam na sobie rany ze wszystkich bitew, którychuniknąłem. Moje muskuły są wymaglowane przez wysiłek, którego nawet nie zamierzałem podjąć.

Wyblakłe, nieme, żadne… Niebo w górze należy do martwego, niedoskonałego lata. Przyglądammu się tak, jakby go tam nie było. Przesypiam to, o czym myślę, chodzę na leżąco, cierpię, nic nieczując… Moja wielka nostalgia nie dotyczy niczego, jest niczym, tak jak wysokie niebo, którego niewidzę i w które bezosobowo się wpatruję.

W przejrzystej doskonałości dnia zastyga jednak przesycone słońcem powietrze. To nie jest obecnenapięcie przyszłej burzy, złe samopoczucie mimowolnych ciał ani lekkie zamglenie naprawdę niebie-skiego nieba. To odrętwienie, które idzie w ślad za pokusą lenistwa, pióro muskające lekko ospałątwarz. Jest upał, ale to lato. Wieś kusi nawet tych, którzy jej nie lubią.

Myślę, że gdybym był kimś innym, byłby to dla mnie szczęśliwy dzień, bo odczuwałbym go, niemyśląc o nim. Z radosną niecierpliwością kończyłbym swoją normalną pracę, tę, która jest dla mniecodziennie tak monotonnie nienormalna – i w towarzystwie kilku znajomych łapałbym tramwaj doBenfiki. Jedlibyśmy kolację na wolnym powietrzu, dokładnie o zachodzie słońca. Nasza radość sta-nowiłaby część pejzażu i przez wszystkich, którzy by nas widzieli, byłaby uznawana za przynależnątemu miejscu.

Jednak ponieważ ja to ja, mam tylko znikomą radość z tej znikomej rzeczy, jaką jest wyobrażaniesobie tego innego mnie. Tak, wkrótce on-ja pod altaną lub drzewem zje dwa razy tyle, ile ja potrafięzjeść, wypije dwa razy tyle, ile ja ośmielam się wypić, i wyśmieje się dwa razy bardziej, niż jestemw stanie sobie wyobrazić na temat śmiechu. Wkrótce on, teraz ja. Tak, przez chwilę byłem inny: wi-działem i przeżywałem w kimś innym tę pokorną, ludzką radość istnienia jako zwierzę bez marynarki.Wielki jest dzień, w którym mogłem o tym marzyć! Wszystko w górze jest niebieskie i wzniosłe jakmój ulotny sen o tym, że jestem zażywnym handlowcem, świętującym w taki czy inny sposób koniecdnia pracy.

44 Edmund Gosse (1849-1928) w wierszu Lying in the Grass.

375Wieś to miejsce, gdzie nas nie ma. Tam, tylko tam są prawdziwe cienie i prawdziwe drzewa.Życie to wahanie się pomiędzy krzykiem i wypytywaniem. Końcowy etap to zwątpienie.Cud to lenistwo Boga, lub raczej lenistwo, które Mu przypisujemy, wymyślając cud.Bogowie są wcieleniem tego, czym nigdy nie zdołamy być.

Zmęczenie wszystkimi hipotezami…Delikatne majaczenie w lekkiej gorączce, kiedy miękka i dojmująca niewygoda przenika na wskroś

zimnem obolałe kości, a oczy pod pulsującymi skrońmi wypełnia gorącem – kocham tę niewygodę

jak niewolnik ubóstwionego tyrana. Sprowadza na mnie kruchą, rozdygotaną bierność, podczas którejjestem otwarty na wizje, mijam róg idei i gubię się pośród nieplanowanych uczuć.

Myślenie, odczuwanie i pragnienie stają się dla mnie tą samą niejasną rzeczą.Przekonania i wrażenia, zmyślone i rzeczywiste rzeczy są pogmatwane jak zawartość kilku szuflad,

wyrzucona gwałtownie na podłogę.

377W poczuciu zdrowienia, zwłaszcza jeśli poprzedzająca je choroba dręczyła nerwy, jest coś ze

smutnej radości. W emocjach i myślach nastaje jesień, lub raczej ten szczególny początek wiosny,który poza tym, że nie opadają liście, przypomina – w powietrzu i na niebie – jesień.

Smak zmęczenia jest przyjemny, a przyjemność, którą daje, trochę boli. Czujemy, że znajdujemy sięnieco poza życiem, choć równocześnie w jego obrębie; jakby na balkonie domu życia. Oddajemy siękontemplacji bez udziału myśli, odczuwamy bez określonych uczuć. Wola się wycisza, bo nie jest po-trzebna.

To wtedy pewne wspomnienia, pewne nadzieje, pewne mgliste pragnienia wychodzą powoli narampę świadomości, jak zamazane postaci wędrowców, oglądane ze szczytu góry. Wspomnienia rze-czy jałowych, nadzieje, których niespełnienie nie sprawiłoby różnicy, pragnienia, które nie miałygwałtowności natury ani siły przebicia, których nie było nawet stać na to, aby chcieć spełnienia.

Kiedy dzień dopasowuje się do tych wrażeń – tak jak dzisiaj, kiedy, chociaż trwa lato, dzień jest nawpół zamglony, z lekkim wiatrem, który przez to, że nie jest ciepły, wydaje się niemal zimny – wów-czas uwydatnia się stan duszy, w którym te wrażenia rozważamy, czujemy i przeżywamy. Wspomnie-nia, nadzieje i pragnienia, które mieliśmy, nie stają się wyraźniejsze, ale odczuwa się je mocniej, aich niejasna suma ciąży trochę – w absurdalny sposób – na sercu.

W tej chwili czuję w sobie coś odległego. Rzeczywiście znajduję się na balkonie życia, ale niedo-kładnie tego życia. Jestem nad nim i oglądam je z góry. Ukazuje mi się niczym górski pejzaż, opadają-cy swoimi żlebami i tarasami ku dymom unoszącym się nad białymi domami wsi leżącej w dolinie.Kiedy zamykam oczy, widzę w dalszym ciągu – właśnie dlatego, że nie patrzę. Kiedy je otwieram,nic więcej nie widzę – dlatego że nie patrzyłem. Jestem cały niejasną tęsknotą, nie za tym, co prze-szłe, ani za tym, co przyszłe, tylko tęsknotą za tym, co teraźniejsze; anonimową, przemożną i niepoję-tą.

378Klasyfikatorzy rzeczy, czyli ci przedstawiciele nauki, których nauka ogranicza się do klasyfikowa-

nia, na ogół nie zdają sobie sprawy, że to, co podlega klasyfikacji, jest nieskończone, a przez to niemoże być sklasyfikowane. Jednak moje prawdziwe zdumienie budzi fakt, że nie zdają sobie sprawy zistnienia rzeczy nieznanych, które też można sklasyfikować: elementów duszy i świadomości, któretkwią w szczelinach poznania.

Nie wiem, czy to dlatego, że za dużo myślę, czy dlatego, że za dużo marzę, faktem jest, że nie roz-różniam rzeczywistości, która istnieje, od marzeń – czyli od rzeczywistości, która nie istnieje. I takprzetykam swoje medytacje o niebie i ziemi rzeczami, które nie lśnią w słońcu ani nie są deptane sto-pami – przetykam je płynnymi cudami wyobraźni.

Zachody słońca, w których blasku się pławię, są tylko domniemane, ale to, co domniemane, jest wswoim domniemaniu żywe. Wiatr, którym się cieszę, jest zmyślony, lecz to, co zmyślone, żyje, kiedyjest zmyślane. Według różnych hipotez mam duszę, jednak te hipotezy mają własną duszę; i w rezulta-cie przekazują mi swoją.

Jedynym problemem jest problem rzeczywistości – nierozwiązywalny i żywy. Co dla mnie różni

drzewo od marzenia? Mogę dotknąć drzewa; wiem, że mam marzenie. Co to naprawdę znaczy?Co to znaczy? To znaczy, że przebywając samotnie w opustoszałym biurze, mogę żyć wyobraźnią

bez uszczerbku dla inteligencji. Moich myśli nie zakłóca widok porzuconych biurek ani działu wysył-kowego, w którym zostały tylko papiery i rolki szpagatu. Nie siedzę na swoim wysokim stołku, tylkojestem rozparty w miękkim fotelu Moreiry, samemu sobie dając awans. Może to wpływ miejsca na-maszcza mnie rozproszeniem. W czasie upałów człowiek jest senny; śpię bez snu wskutek braku ener-gii. I dlatego myślę w ten sposób.

379BOLESNA PRZERWAJuż mnie męczy ulica – ale nie, nie męczy mnie: wszystko w życiu jest ulicą. Po drugiej stronie jest

knajpa, którą widzę, kiedy spoglądam przez prawe ramię, i są tam też skrzynie, które widzę, kiedyspoglądam przez lewe ramię, a w środku, który mogę zobaczyć, tylko odwracając się całkowicie,szewc wypełnia miarowym stukotem bramę Kompanii Afrykańskiej. Pozostałe piętra są tajemnicą.Na trzecim jest hotelik, podobno nieprzyzwoity, ale to nie różni się niczym od wszystkiego innego –od życia.

Męczy mnie ulica? Męczy mnie tylko myślenie. Kiedy przyglądam się ulicy albo ją odczuwam, niemyślę: pracuję w wielkim wewnętrznym wytchnieniu, jako ostatni, który wytrwał na rogu, księgowaanonimowość. Nie mam duszy, nikt nie ma duszy – wszystko jest pracą w jednej wielkiej firmie. Tamgdzie milionerzy pławią się w przyjemnościach – z zasady gdzieś za granicą – tam też jest praca i teżnie ma duszy. Ze wszystkiego zostaje ten czy inny poeta. Gdyby tak pozostało po mnie jakieś zdanie,coś, co udało mi się powiedzieć i o czym mówią „Dobra robota!”; jak liczby, które księguję, przepi-sując je do książki całego mojego życia.

Myślę, że nigdy nie przestanę być pomocnikiem księgowego w magazynie towarów. Życzę sobie, zokrutną szczerością, abym nigdy nie awansował na głównego księgowego.

380Od bardzo dawna – nie wiem, czy minęły dni, czy miesiące – nie zanotowałem żadnej refleksji; nie

myślę, a zatem nie istnieję. Zapomniałem, kim jestem; nie potrafię pisać, bo nie potrafię być. Opano-wany przez ukośną drzemkę, byłem kimś innym. Świadomość, że nie pamiętam siebie, oznacza prze-budzenie.

Przez jakiś okres życia byłem zemdlony. Wracam do siebie, nie pamiętając, czym byłem, a pamięćo tym, czym powinienem być, cierpi, bo została przerwana. Mam mgliste pojęcie o jakiejś nie-uchwytnej luce; czuję, że część mojej pamięci podejmuje jałowy wysiłek, pragnąc odnaleźć częśćbrakującą. Nie mogę się pozbierać. Jeżeli żyłem, to zapomniałem, że o tym wiem.

Nie chodzi o to, że ten pierwszy jednoznacznie jesienny dzień – pierwszy pełen zimna, które nieorzeźwia, tylko odziera martwe lato ze światła – dawał mi, w swojej oderwanej przejrzystości, wra-żenie martwego zamiaru lub fałszywej chęci. Nie chodzi o to, że to interludium rzeczy zagubionychnosiło niewyraźny ślad jałowego wspomnienia. Odczuwam coś bardziej bolesnego – nudę wspomi-nania tego, czego się nie pamięta, zniechęcenie tym, co świadomość zgubiła wśród trzcin lub wodo-rostów na niewiadomym brzegu.

Wiem, że dzień, przejrzysty i nieruchomy, prezentuje niepodważalne niebo o błękicie ciemniejszymniż głęboki niebieski. Wiem, że słońce, w niejasny sposób mniej złociste, niż było, zdobi wilgotnymirefleksami mury i okna. Wiem, że chociaż nie ma wiatru ani bryzy, które by ją przypominały lub nego-wały, w nieokreślonym mieście drzemie jednak rozbudzona rześkość. Wiem to wszystko, nie myśląco tym ani tego nie chcąc, i czuję senność tylko we wspomnieniu, a tęsknotę tylko w niepokoju.

Wychodzę, pusty i odległy, z choroby, której nie przeszedłem. Sposobię się, pełen energii przebu-dzenia, do tego, na co brak mi śmiałości. Jaka senność nie pozwoliła mi zasnąć? Jaka pieszczota niechciała ze mną rozmawiać? Jak dobrze być kimś innym, biorąc zimny haust intensywnej wiosny! Jakdobrze choćby o tym myśleć – i o ile lepiej, niż żyć – kiedy w dali zapamiętanego obrazu zielononie-bieskie trzciny nachylają się, choć nie ma wyczuwalnego wiatru, nad brzegiem rzeki!

Jak często, wspominając, kim nie byłem, rozmyślam o swojej młodości i poddaję się zapomnieniu!Pejzaże, których nigdy nie widziałem, w tamtych czasach były inne niż teraz, a pejzaże, które napraw-dę widziałem, były nowe, mimo że ich nie było. Co mnie to obchodzi? W końcu trafiłem w przypad-kowe szczeliny, a dopóki chłód dnia pochodzi od samego słońca, ciemne trzciny pośród zachodu, któ-ry widzę, choć go nie mam, śpią nad rzeką swoim zimnym snem.

381Nikt jeszcze nie zdefiniował nudy językiem, który pozwoliłby ją zrozumieć komuś, kto jej nie do-

świadczył. Dla niektórych nuda to tylko znużenie, dla innych to jedynie niewygoda, jeszcze inni nudąnazywają fizyczne zmęczenie. Jednak jeżeli rzeczywiście nuda ma coś ze zmęczenia, z niewygody i zeznużenia, to tylko na takiej zasadzie, na jakiej woda ma coś z tlenu i wodoru, z których się składa. Za-wiera je, ale ich nie przypomina.

Niektórzy mają ograniczoną i niekompletną wizję nudy, a są też tacy, którzy nadają nudzie znacze-nie, w pewnym sensie ją przekraczające, jak wtedy gdy nazywa się nudą instynktowną – i umysłową– niechęć wobec różnorodności i niepewności świata. Ani to, co sprawia, że ziewamy (czyli znuże-nie), ani to, co każe zmienić pozycję (czyli niewygoda), ani to, co obezwładnia (czyli fizyczne zmę-czenie), nie jest nudą, jednak nie jest nią także głębokie poczucie pustki, dzięki któremu uwalnia sięzawiedziona ambicja, unosi się rozczarowane pragnienie, a w duszę zostaje rzucone ziarno, z któregowyrośnie mistyk albo święty.

Owszem, nuda to znużenie światem, niewygoda życia, zmęczenie tym, że się żyło; nuda jest rzeczy-wiście cielesnym wrażeniem nieogarniętej pustki świata. Jednak przede wszystkim nuda jest znuże-niem innymi światami, istniejącymi lub nie, niewygodą tego, że trzeba żyć, nawet jako ktoś inny, na-wet jeśli w inny sposób, nawet jeśli na innym świecie, zmęczeniem nie tylko dniem dzisiejszym iwczorajszym, ale również dniem jutrzejszym, wiecznością, jeśli coś takiego istnieje, oraz nicością –jeśli to nią jest wieczność. I nie tylko pustka rzeczy i istnień boli duszę, kiedy ta doświadcza nudy –boli też pustka czegoś innego, pustka samej duszy, która czuje pustkę, która czuje, że jest pustką i że wtej pustce brzydzi się sobą i siebie odrzuca.

Nuda to fizyczne wrażenie chaosu – i tego, że wszystko jest chaosem. Człowiek znużony, człowiekcierpiący niewygodę i człowiek zmęczony fizycznie czują się zamknięci w ciasnej celi. A ci, którychmęczy ciasnota życia, czują się po prostu skuci kajdankami w olbrzymiej celi. Jednak ktoś, kto do-świadcza nudy, czuje się uwięziony w jałowej wolności celi nieskończonej. Na tego, który jest znu-żony, który czuje niewygodę lub który czuje zmęczenie, mogą runąć ściany celi i pogrzebać go. Ztego, którego zniechęca małość życia, mogą opaść kajdanki, pozwalając mu uciec; mogą też sprawićmu ból, gdy będzie próbował się z nich uwolnić, a on, czując ból, odżyje – pokonując swoje zniechę-cenie. Jednak ściany nieskończonej celi nie mogą nas pogrzebać, ponieważ ich nie ma; nie sprawiąnam nawet ożywczego bólu kajdanki, bo nikt nam ich nie założył.

I to właśnie czuję wobec spokojnego piękna tego wieczoru, który znów niezniszczalnie ginie. Pa-trzę na jasne i wyniosłe niebo, gdzie mgliste, różowe formy, jak cienie chmur, układają się w nie-uchwytny puch skrzydlatego, odległego życia. Opuszczam oczy ku rzece, której wody, tylko odrobinęrozkołysane, mają barwę błękitu, odzwierciedlającego większą głębię nieba. Spoglądam znowu w

niebo, gdzie wśród mglistej barwności, która pruje się bez żadnych strzępów w niewidzialnym po-wietrzu, pojawił się już lodowy odcień matowej bieli, tak jakby gdzieś w górze, gdzie wszystko jestjeszcze wyższe i bardziej rozlazłe, istniało coś, co odczuwa własną, materialną nudę, niemożliwośćbycia tym, czym jest – nieuchwytne ciało lęku i zagubienia.

Ale co jest w wyniosłym powietrzu poza wyniosłym powietrzem, które nie jest niczym? Co jest wniebie poza kolorem, który do niego nie należy? Czy w tych strzępach, których nie można nawet na-zwać chmurami – wątpię, czy w ogóle istnieją – jest cokolwiek poza kilkoma refleksami światła, któ-rym udało się do nich materialnie dotrzeć z już zrezygnowanego słońca? Co jest w tym wszystkimpoza mną samym? Ach, ale właśnie to, i tylko to, jest nudą. W tym wszystkim – w niebie, na ziemi, naświecie – jestem tylko i wyłącznie ja!

382Osiągnąłem stan, w którym nuda jest żywą osobą, wcieloną fikcją mojego współżycia ze sobą sa-

mym.

383Świat zewnętrzny istnieje jak aktor na scenie: znajduje się tam, ale jest czymś innym.

384…i wszystko jest nieuleczalną chorobą.

Jałowość odczuwania, zniechęcenie tym, że nie umie się zrobić czegokolwiek, niezdolność dodziałania, jak […]

385Mgła czy dym? Uniosło się z ziemi czy spłynęło z nieba? Nie można było stwierdzić: bardziej to

przypominało jakieś niedomaganie powietrza niż opadanie lub emanację. Czasami zdawało się, że toraczej defekt wzroku, a nie rzeczywistość natury.

Czymkolwiek to było, cały pejzaż tętnił mrocznym niepokojem, stworzonym z zapomnienia i ciszy.Było tak, jakby milczenie złowrogiego słońca przyoblekło się w niedoskonałe ciało. Wydawało się,że coś nastąpi i że w przeczuciu tego zdarzenia cały widzialny świat postanowił okryć się woalem.

Nie można było ustalić, czy na niebie są chmury, czy raczej mgła. W powietrzu wisiała matowa, tui ówdzie ubarwiona drętwota; szarzyzna, żółcąca się nieuchwytnie, z wyjątkiem miejsc, gdzie kruszy-ła się w fałszywy róż lub zastygała niebieskawo – jednak nie można było stwierdzić, czy to prześwi-tuje niebo, czy nałożyła się na wszystko nowa warstwa błękitu.

Nic nie było określone – nawet to, co nieokreślone. Miało się ochotę nazywać mgłę dymem wła-śnie dlatego, że nie przypominała mgły; albo pytać, czy to mgła, czy dym, bo nie miało się pojęcia, coto jest. Sama ciepłota powietrza wzmagała wątpliwości. Nie było gorące ani zimne, ani chłodne; wy-dawało się, że jego temperatura składa się z elementów czegoś zgoła innego niż ciepłota. W istociezdawało się, że mgła, zimna dla oka, była ciepła w dotyku, jakby dotyk i wzrok były dwiema odręb-nymi funkcjami tego samego zmysłu.

Nie dawało się nawet zauważyć w konturach drzew i narożnikach budynków tego rozmycia zary-sów i krawędzi, które przynosi prawdziwa mgła, ani ich cyklicznego odkrywania i zakrywania, którepowoduje prawdziwy dym. Było tak, jakby każda rzecz emitowała własny, dzienny i zamazany cień,we wszystkich kierunkach, bez światła, które by go usprawiedliwiały jako cień, i bez miejsca emisji,które by go usprawiedliwiały jako coś widzialnego.

A to nie było nawet widzialne: było jak powolne odsłanianie się czegoś, wszędzie równomierne,

jakby coś nie mogło się zdecydować, czy chce ujawnienia.A co się czuło? Niemożność posiadania uczuć, serce zdezintegrowane w głowie, pogmatwane wra-

żenia, odrętwienie przebudzonej egzystencji, wyostrzenie jakiegoś duchowego słuchu na definitywne,bezużyteczne objawienie, które jak prawda jest zawsze tak bliskie spełnienia; które jak prawda jestzawsze bliźniakiem wiecznego niespełnienia.

Nawet ochota na sen, o której pamięta umysł, ustępuje, bo zwykle ziewnięcie wydaje się wielkimwysiłkiem. Nawet rezygnacja z patrzenia sprawia oczom ból. I podczas tej bezbarwnej abdykacji ca-łej duszy tylko zewnętrzne odgłosy, dobiegające z oddali, są jakąś pozostałością niemożliwego świa-ta.

Ach, inny świat, inne rzeczy i inna dusza, którą można te rzeczy odczuwać; i inny umysł, którymmożna uświadomić sobie tę duszę!

Wszystko, choćby i nuda – byle nie to wszechmocne rozmycie duszy i rzeczy, ta niebieskawa bez-silność totalnego nieokreślenia!

386Przemierzaliśmy, razem i osobno, zygzakowate ścieżki lasu. Nasze kroki, obce nam, jednoczyły się,

brzmiąc jednogłośnie na trzeszczącej miękkości żółtych i na wpół zielonych liści, które zaścielałynieregularne podłoże. Jednak równocześnie stąpały oddzielnie, ponieważ stanowiliśmy dwa umysły, iwszystko, co nas łączyło, to ten jednogłośny dźwięk, który wydawała ziemia, deptana przez coś, czymnie byliśmy.

Przybył już książę jesieni i poza odgłosem deptanych liści słyszeliśmy też przy gwałtownym akom-paniamencie wiatru nieustający odgłos spadania kolejnych liści, wszędzie tam, gdzie szliśmy, i tam,gdzie już zdążyliśmy przejść. Nie było żadnego pejzażu poza lasem, który przesłaniał wszystkie innepejzaże. Wystarczał jednak jako miejsce i otoczenie dla takich jak my, dla których życie było wyłącz-nie jednogłośną i różnorodną wędrówką po konającej ziemi. Był to, jak mi się zdaje, schyłek dnia lubschyłek jakiegokolwiek dnia, a może wszystkich dni, podczas jesieni wszystkich jesieni, w symbo-licznym i prawdziwym lesie.

Jakie porzuciliśmy domy, obowiązki, miłości – tego sami nie potrafiliśmy powiedzieć. W tym mo-mencie byliśmy wyłącznie wędrowcami pomiędzy tym, co zapomnieliśmy, i tym, czego nie wiedzieli-śmy, pieszymi rycerzami porzuconego ideału. Jednak była w tym – podobnie jak w nieustannym od-głosie deptanych liści i w niezmiennie gwałtownym szumie wiatru – racja bytu naszego wymarszu lubnaszego przybycia – bo nie znając drogi ani jej celu, nie wiedzieliśmy, czy odchodzimy, czy przycho-dzimy. A wokół nas dźwięk sypiących się liści – których upadku ani miejsca upadku nie widzieliśmy– nieustannie kołysał swoim smutkiem las do snu.

Nic o sobie nie wiedzieliśmy, ale żadne z nas nie wyruszyłoby na wędrówkę samotnie. Kompania,którą stanowiliśmy, była pewną sennością, którą czuło każde z nas. Dźwięk jednogłośnych krokówpomagał nam myśleć, ale bez zaprzątania sobie uwagi drugą osobą, zaś własne, samotne kroki przy-wołałyby jej postać. Cały las był fałszywymi polanami, jakby sam był fałszywy lub jakby się koń-czył, jednak nie kończył się ani fałsz, ani las. Nasze jednogłośne kroki sunęły nieustannie naprzód, ado odgłosu deptanych liści dołączał się niewyraźny szum liści opadających w lesie, który stał sięwszystkim, w lesie równym wszechświatowi.

Kim byliśmy? Byliśmy dwiema postaciami czy dwiema formami jednej i tej samej postaci? Niewiedzieliśmy tego i o to nie pytaliśmy. Mgliste słońce powinno istnieć, skoro w lesie nie panowałanoc. Mglisty cel powinien istnieć, skoro wędrowaliśmy. Jakiś świat powinien istnieć, skoro istniałlas. My jednak byliśmy obcy wobec tego co było lub mogło być – jednogłośni i wieczni wędrowcy

na drodze z martwych liści, anonimowi i nierealni słuchacze opadających liści. Nic więcej. Razgwałtowne, raz łagodne westchnienie nieznanego wiatru, raz głośny, raz cichy szmer deptanych liści,fragment, wątpliwość, poniechany zamiar, złudzenie, które się nawet nie pojawiło – las, dwoje wę-drowców i ja, ja, który nie wiem, czy byłem jednym, czy drugim, czy obojgiem, czy żadnym; ja, którybyłem świadkiem tragedii, choć nie widziałem jej końca; tragedii tego, że nigdy nie ma nic więcejpoza jesienią i lasem, zawsze gwałtownym i nieuchwytnym wiatrem oraz liśćmi, które zawsze są od-padłe albo opadające. I nieustannie, tak jakby na pewno gdzieś były słońce i dzień, widać było wy-raźnie obraz niczego pośród zgiełkliwej ciszy lasu.

387Chyba należałoby mnie uznać za dekadenta, zważywszy, że mój charakter definiują zewnętrznie te

smutne przebłyski sztucznego dziwactwa, oblekające niespokojną i akrobatyczną duszę w nieoczeki-wane słowa. Czuję, że jestem właśnie taki, i czuję, że jestem absurdalny. Dlatego, idąc za zaleceniemklasyków, staram się przynajmniej przedstawiać ozdobne wrażenia mojej zastępczej duszy jako eks-presyjną matematykę. Na pewnym poziomie pisemnych rozważań nie wiem już, gdzie jest centrummojej uwagi – czy w rozproszonych wrażeniach, które staram się opisać jak nieznane kobierce, czy wsłowach, przez które, pragnąc opisać sam opis, pogrążam się, gubię i dostrzegam całkiem nowe rze-czy. Rodzą się we mnie skojarzenia myśli, obrazów, słów – wszystkie trzeźwe i nieskrępowane – imówię zarówno o tym, co czuję, jak i o tym, co mi się wydaje, że czuję; nie odróżniam tego, co pod-suwa mi dusza, od tego, co kiełkuje z obrazów, którym dusza pozwoliła upaść na ziemię. Nie wiemnawet, czy dźwięk wulgarnego słowa lub rytm wtrąconego zdania nie odciągają mnie od już zagma-twanej kwestii, od już przetrawionych wrażeń, ratując przed myśleniem i mówieniem, jak wielkiepodróże, które mają zająć czymś umysł. I wszystko to, chociaż powinno mi dawać – kiedy to sobieuświadamiam – poczucie pustki, porażki i bólu, daje mi tylko złote skrzydła. Gdy tylko zaczynam mó-wić o obrazach – choćby po to, aby potępić ich nadużywanie – rodzą się we mnie obrazy; gdy tylkounoszę się w sobie, aby odrzucić coś, czego nie czuję, zaczynam to czuć, a sam akt odrzucenia przy-biera postać koronkowego doznania; gdy tylko, straciwszy ostatecznie wiarę w wysiłek, chcę poddaćsię chaosowi, jakiś klasyczny termin lub dorodny, trzeźwy przymiotnik każe mi nagle zobaczyć wy-raźnie, jak w słonecznym świetle, leżącą przede mną, zapisaną sennie stronę, gdzie litery nakreśloneatramentem mojego pióra tworzą bezsensowną mapę magicznych znaków. I odkładam się na bok jakpióro; i owijam się niespójnym płaszczem rozparcia w krześle, daleki, pośredni i uległy, schyłkowyjak rozbitek, który tonie, mając przed oczyma cudowne wyspy, pośród tych samych fioletowo-złotychmórz, które tak prawdziwie sobie wymarzył na odległych łóżkach.

388Niech percepcja naszych zmysłów stanie się czysto literacka, uczucia zaś – gdyby poniżyły się do

ujawnienia – obróćmy w jawną materię, z której można rzeźbić posągi płynnymi i migotliwymi sło-wami.

389Chcę, aby hasło mojego ducha brzmiało dziś: „twórca obojętności”. Chcę, aby moja życiowa dzia-

łalność skupiła się przede wszystkim na uczeniu innych tego, by odczuwali coraz bardziej dla samychsiebie, a coraz mniej przestrzegali dynamicznego prawa grupy… Wpajanie tej duchowej antyseptyki,która broni przed zakażeniem wulgarnością, wydaje mi się najszczytniejszym celem pedagoga-inter-nisty, za którego chciałbym się uważać. Jeżeli ci, którzy mnie przeczytają, nauczą się – oczywiściestopniowo, tak jak tego wymaga problem – nie reagować w żaden sposób na cudze spojrzenia i opi-

nie, rozjaśni to w wystarczającym stopniu scholastyczną stagnację mojego życia.Moja niezdolność do działania zawsze była dolegliwością o metafizycznej etiologii. Zawsze mia-

łem wrażenie, że wykonując jakiś gest, zakłócam mój porządek rzeczy i ingeruję w zewnętrznywszechświat; zawsze byłem przekonany, że wykonując ruch, naruszam strukturę nieba i gwiazd. Dla-tego metafizyczne znaczenie najdrobniejszego gestu od razu przybierało dla mnie zdumiewającekształty. Przyswoiłem sobie w kwestii działania skrupulatność transcendentalnej uczciwości, którapowstrzymuje mnie – jako wbudowana w świadomość przed utrzymywaniem jakichkolwiek ożywio-nych związków z namacalnym światem.

390Umieć być przesądnym to wciąż jedna ze sztuk, która – jeśli jest doprowadzona do doskonałości –

cechuje wyjątkowego człowieka.

391Od kiedy mam zwyczaj oddawać się w wolnych chwilach rozmyślaniom i obserwacjom, zauwa-

żam, że ludzie nie znają prawdy o niczym – ani nie postępują zgodnie z niczym – co w życiu ważnelub warte tego, aby życie przeżywać. Najdokładniejszą z nauk jest matematyka, która żyje w klaszto-rze własnych reguł i praw – i owszem, można ją stosować do rozjaśniania innych nauk, jednak onarozjaśnia tylko to, co te nauki już odkryły, a nie pomaga odkrywać niczego nowego. W innych na-ukach pewne i akceptowalne jest tylko to, co nie ma wartości dla wyższych celów życia. Fizyka wiedoskonale, jaki jest współczynnik rozszerzalności żelaza, nie wie jednak, na czym polega rzeczywistamechanika świata. I im wyżej sięgamy w tym, co pragniemy wiedzieć, tym niżej się osuwamy w tym,co wiemy. Metafizyka – która mogłaby być głównym przewodnikiem, bo to ona i tylko ona wyznaczasobie wyższe cele prawdy i życia – nie jest nawet teorią naukową, tylko kupą cegieł, z których te czyinne ręce budują domy pozbawione stylu i zaprawy murarskiej.

Zauważam też, że jedyna różnica między życiem ludzi i życiem zwierząt to sposób, w jaki się okła-mują lub w jaki nie pojmują swojego losu. Zwierzęta są nieświadome tego, co robią: rodzą się, ro-sną, żyją i umierają bez myśli, refleksji oraz bez konkretnej przyszłości. Ale ilu ludzi żyje inaczej niżzwierzęta? Wszyscy śpimy, a różnica leży tylko w marzeniach oraz w stopniu i jakości marzenia. Byćmoże śmierć będzie dla nas przebudzeniem, ale na to również nie ma żadnej odpowiedzi – poza od-powiedzią wiary dla tych, dla których wierzyć to mieć; odpowiedzią nadziei dla tych, dla którychpragnąć to posiadać; oraz odpowiedzią miłosierdzia dla tych, dla których dawać to otrzymywać.

Deszcz pada w ten smutny zimowy wieczór, jakby padał już z tą samą monotonią od pierwszejstronicy świata. Pada, a moje uczucia zniżają swoje surowe spojrzenie – jakby uginał je deszcz – kumiejskiej ziemi i spływającej po niej wodzie, która niczego nie żywi, niczego nie obmywa, niczegonie rozwesela. Pada, a ja czuję nagle dojmującą mękę bycia zwierzęciem, które nie wie, czym jest,które śni zarówno swój umysł, jak i swoje uczucia, skulone w przestrzennej luce istnienia jak w no-rze, zadowalając się odrobiną ciepła jak wieczną prawdą.

392Tak zwany naród to poczciwy chłopczyna.Naród nigdy nie jest humanitarny. Najbardziej fundamentalną cechą członka narodu jest zawężanie

uwagi do własnych interesów oraz ostrożne wykluczanie – stosowane tak szeroko, jak to tylko możli-we – interesów cudzych.

Kiedy naród traci tradycję, przerwana zostaje więź społeczna, a kiedy urywa się więź społeczna,urywa się też więź między narodem a współżyjącą z nim mniejszością. Kiedy zaś urywa się więź

między mniejszością a narodem, zamiera sztuka i prawdziwa nauka, giną podstawowe struktury, któreumożliwiają rozwój cywilizacji.

Istnieć znaczy wypierać się. Czym innym jestem dzisiaj niż wyparciem się tego, czym byłem wczo-raj? Istnieć znaczy przeczyć sobie. Nic lepiej nie symbolizuje życia niż notatki w gazetach, dementu-jące dzisiaj to, co te same gazety wczoraj głosiły.

Pragnąć znaczy nie móc. Ten, kto może coś mieć, pragnął tego dopiero wtedy, gdy znalazło się tojuż w jego zasięgu. Człowiek, który czegoś pragnie, nigdy nie będzie mógł tego mieć, bo gubi się wswoim pragnieniu. Uważam, że te zasady są fundamentalne.

393…nędzne jak każdy cel naszego życia, choć sobie tych celów nie wybieraliśmy.Większość ludzi – jeśli nie wszyscy – wiedzie żałosne życie, żałosne we wszystkich radościach i

żałosne we wszystkich smutkach, z wyjątkiem tych, które się łączą ze śmiercią, bo w nich ma swójudział Tajemnica.

Słucham, jak płynne i rozproszone hałasy sączą się przez moją nieuwagę, nacierając nieregularny-mi zrywami z zewnątrz jak fale z innego świata: nawoływania sprzedawców, którzy oferują to, co na-turalne, jak warzywa, oraz to, co społeczne, jak losy na loterię; cykliczne skrzypienie kół wozów igwałtownych furgonów; samochody, których manewry słychać wyraźniej niż silniki; trzepanie jakie-goś ubrania w którymś z okien; gwizd chłopca; wybuch śmiechu na górnym piętrze; metaliczny jęktramwaju na sąsiedniej ulicy; mieszanina dźwięków dochodzących ze skrzyżowania; odgłosy dono-śne, ciche, różnorodnie szemrzące; ociężałe pohukiwanie środków transportu; jakieś kroki; początki,rozwinięcia i końcówki ludzkich głosów – i wszystko to istnieje dla mnie (gdy myślę o tym przezsen) jak czyhający w trawie kamień, który nie powinien się tam znajdować.

Kolejne odgłosy są domowe i zlewając się ze sobą, dochodzą zza ścian: kroki, brzęk naczyń, szmermiody, fragment piosenki (coś jak fado45); ustalanie balkonowej schadzki; irytacja na kogoś, kogobrakuje przy stole; prośba o papierosy, które zostały na komodzie – wszystko to jest rzeczywistość,rzeczywistość antyafrodyzyjna, nieprzenikająca do mojej wyobraźni.

Rozlegają się lekkie kroki młodej pokojówki, której pantofle kojarzę z czerwono-czarną wstążką, aponieważ tak mi się kojarzą, ich odgłos ma teraz coś z czerwono-czarnej wstążki; hałaśliwe i pewne,obute kroki syna tutejszej rodziny, który wychodząc, żegna się hałaśliwie, potem trzaśnięcie drzwia-mi, które przecina echo „… razie”, następującego po „to na…”; spokój, jakby świat się skończył natym czwartym piętrze; brzęk zastawy stołowej wkładanej do zlewu; szum wody w kranie; „a nie mó-wiłam ci, że”… i świszcząca cisza rzeki.

Ja jednak, trawiąc i fantazjując, drzemię. Mam czas między synestezjami. I wspaniale jest myśleć,że mogę powiedzieć – gdyby mnie ktoś o to spytał – że nie pragnę w swoim krótkim życiu niczegoponad te powolne minuty, ten zanik myśli, emocji, działania i nawet samych wrażeń; wrodzonyzmierzch rozproszonej woli. I uświadamiam sobie wtedy, prawie bez udziału myśli, że większość lu-dzi – jeśli nie wszyscy – żyje właśnie tak, bardziej lub mniej przyziemnie, w stagnacji lub ruchu, alez tą samą apatią wobec ostatecznych celów, z tym samym zaniechaniem własnych ambicji, z tym sa-mym rozcieńczaniem życia. Zawsze, kiedy widzę kota w słońcu, przypomina mi to ludzkość. Zawsze,kiedy widzę kogoś śpiącego, przypominam sobie, że wszystko jest snem. Zawsze, kiedy ktoś mimówi, że śnił, zastanawiam się, czy przyszło mu do głowy, że nigdy nic innego nie robił. Ulicznyzgiełk narasta, jakby otworzyły się drzwi, i rozbrzmiewa dzwonek.

Niczego tam nie było, bo drzwi się zaraz zamknęły. Kroki zamierają na końcu korytarza. Zmywane

naczynia podnoszą swoją wrzawę wody i porcelany. […] Furgonetka przejeżdża, tak że drżą funda-menty budynku i ponieważ wszystko się kończy, podnoszę się ze swoich rozmyślań.

45 Fado (dosłownie „los") – tradycyjne portugalskie pieśni śpiewane z akompaniamentem gitar, zazwyczaj sentymentalne w nastroju.Dwa główne nurty fado wywodzą się z Lizbony i Coimbry.

394A jeśli zechcę, mogę rozumować tak samo, jak marzę, bo to jest tylko inny rodzaj marzenia.

Książę z lepszych czasów – byłem kiedyś twoją księżniczką i kochaliśmy się miłością innego ro-dzaju, której wspomnienie mnie boli.

395Łagodna i ulotna godzina była ołtarzem przeznaczonym do modlitwy. Jest pewne, że w horoskopie

naszego spotkania kulminowały korzystne koniunkcje, bo mglista materia widzialnego snu, którawmieszała się w naszą świadomość zmysłów, była wyjątkowo subtelna i jedwabista. Nasze cierpkieprzekonanie o tym, że nie warto żyć, przeminęło jak lato. Odradzała się ta wiosna, o której mogliśmymyśleć – choćby błędnie – że kiedyś należała do nas. Stawy, zdegradowane do naszego podobień-stwa, lamentowały pośród drzew tak jak my, jak róże w odkrytych klombach, jak nieuchwytna melo-dia życia – a wszystko w sposób nieodpowiedzialny.

Nie warto przeczuwać ani poznawać. Cała przyszłość to mgła, która nas otacza, a kiedy miga wniej przez chwilę jutro, smakuje jak dzisiaj. Moje przeznaczenia to klowni, porzuceni przez karawa-nę, bez lepszego księżycowego światła niż to, które rozjaśnia drogi, bez innego drżenia liści niż to,które powoduje wiatr; i jeszcze niepewność godziny, i nasze wrażenie, że drżą liście. Dalekie purpu-ry, ulotne cienie, wiecznie niespełniony sen i brak wiary w to, że spełni go śmierć, promienie trupie-go słońca, lampa w domu na zboczu, przelękniona noc, woń śmierci zabłąkanej wśród książek, kiedyżycie zostało na zewnątrz – i drzewa pachnące zielenią pośród przepastnej nocy, bardziej gwiaździ-stej po drugiej stronie wzgórza. W ten sposób twoje gorycze znalazły swoją dobrotliwą wspólnotę,twoje nieliczne słowa uświęciły królewską władzą wejście na pokład; nigdy nie powróciły żadnestatki, nawet prawdziwe, a opary życia odarły wszystko z konturów, zostawiając tylko cienie i po-włoki, sine wody w złowrogich jeziorach otoczonych bukszpanem, majaczących za bramami, które –z daleka – przypominają Watteau; lęk, i nic więcej. Stulecia tylko po to, abyś przybył, ale na drodzenie ma zakrętu i dlatego nigdy nie przybędziesz. Kielichy tylko po to, aby się wypełnić nieuchronnącykutą – nie twoją, ale życie mają wszyscy; podobnie jak uliczne latarnie, zakamarki, niewyraźneskrzydła, które można tylko usłyszeć, gdy pośród dusznej, niespokojnej nocy nasza myśl rośnie z mi-nuty na minutę i wyrywa się ze swojej trwogi na zewnątrz. Żółte, zielono-czarne, niebiesko-miłosne –wszystko martwe, moja niańko, wszystko martwe i wszystkie okręty stały się tylko jednym okrętem,który nie wyruszył! Módl się za mnie, a Bóg może zaistnieje przez to, że właśnie za mnie się modlisz.W dole, przy odległym źródle, niepewne życie, dym ginący nad wioską, pogrążającą się w mroku, za-mazana pamięć, oddalona rzeka… Spraw, abym zasnął, spraw, abym o sobie zapomniał, Pani Nie-pewnych Zamiarów, Matko Pieszczot i Błogosławieństw niezgodnych z własnym istnieniem…

396Po tym, jak ostatnie deszcze przeniosły się z nieba na ziemię – czyniąc niebo czystym, a ziemię

wilgotną i lustrzaną – jasność życia, która powróciła wraz z błękitem na wyżyny, w dole ciesząc sięrześkością pozostawioną przez wodę, wlała swoje własne niebo w ludzkie dusze i własną rześkośćw serca.

Choćbyśmy tego nie chcieli, jesteśmy sługami chwili, jej barw i form, poddanymi nieba i ziemi.

Nawet ci z nas, którzy najbardziej zagłębiają się w samych siebie, gardząc tym, co ich otacza, nie za-puszczają się w te same ścieżki, kiedy pada deszcz i kiedy świeci słońce.

Mroczne transmutacje, choćby były odczuwane tylko w głębi abstrakcyjnych uczuć, zachodzą dlate-go, że pada lub przestało padać, i są odczuwane w taki sposób, że ich nie czuć – dlatego że nieodczu-walnie czujemy pogodę.

Każdy z nas to gromada rozmaitych postaci, obfitość samego siebie. Dlatego ten, kto gardzi otocze-niem, nie jest tym samym, który – w jego osobie – cieszy się tym otoczeniem albo się nim męczy.Rozległą kolonię naszego bycia zamieszkują różnego rodzaju ludzie, odmiennie myślący i czujący.Dokładnie w tej chwili, kiedy wykorzystując przerwę w pracy – uprawnioną, bo mamy dziś dzień ra-czej ulgowy – przelewam na papier te krótkie impresje, jestem tym, który je uważnie zapisuje; tym,który się cieszy, że nie musi teraz pracować; tym, który widzi niebo na zewnątrz, stąd niedostrzegal-ne; tym, który o tym wszystkim myśli; tym, który czuje, że ma zadowolone dało i wciąż nieco chłodne(Ronie. I cały ten mój świat obcych sobie postaci rzuca, jako różnorodny, lecz zwarty tłum, jeden je-dyny cień – to spokojne, skupione na pisaniu dało, którym pochylam się, stojąc, nad wysokim biur-kiem Borgesa, do którego podszedłem odebrać pożyczoną ode mnie bibułę.

397Omiatając zabudowania na przemian światłem i cieniem – lub raczej obfitym i skąpym światłem –

poranek zakwita nad miastem. Wydaje się, że nie nadchodzi od strony słońca, tylko od miasta, żeświatło przestworzy dobywa się ze ścian i dachów – nie fizycznie, tylko wskutek faktu, że są tam,gdzie są.

Czując poranek, czuję wielką nadzieję, jednak wiem, że nadzieja jest literacka. Poranek, wiosna inadzieja łączą się w muzykę dzięki tej samej melodycznej intencji, są powiązane w duszy przez tosamo wspomnienie tej samej intencji. Nie: kiedy obserwuję siebie, tak jak obserwuję miasto, uzmy-sławiam sobie, że mogę mieć nadzieję tylko na to, że ten dzień się skończy, tak jak wszystkie dni (ro-zum też ogląda świt). Jeżeli wiązałem z tym dniem jakąś nadzieję, to nie była moja; była nadziejątych, którzy żyją przemijającą chwilą i których zewnętrzny typ pojmowania w tamtym momenciewcielałem.

Nadzieja? Na co mam mieć nadzieję? Dzień nie obiecuje mi więcej niż dzień, a ja wiem, że dzieńma swój przebieg i kres. Światło mnie ożywia, ale nie ulepsza, bo odejdę stąd taki, jaki się tu znala-złem – tylko starszy o kilka godzin, weselszy o jedno doznanie, smutniejszy o jedną myśl. Kiedy je-steśmy świadkami jakichś narodzin, możemy zarówno czuć, że coś się rodzi, jak i myśleć o nie-uchronnej śmierci. Teraz w obfitym i wysokim świetle miejski pejzaż jest jak pole pełne domów –naturalne, rozległe i harmonijne. Ale czy widząc to wszystko, mógłbym zapomnieć, że istnieję? Mojaświadomość miasta jest w istocie moją świadomością siebie.

Przypominam sobie nagle czas, kiedy byłem dzieckiem i oglądałem – dzisiaj nie mogę tego zoba-czyć – poranek wstający nad miastem. Nie wstawał wtedy dla mnie, tylko dla życia, bo w tamtychczasach to ja (nie będąc świadomym) byłem życiem. Widziałem poranek i cieszyłem się; dzisiaj wi-dzę poranek i cieszę się – i pozostaję smutny… Dziecko przetrwało, ale zamilkło. Widzę tak samo,jak widziałem, jednak gdzieś spoza oczu widzę siebie widzącego i już to wystarczy, żeby pociemnia-ło słońce, żeby zieleń drzew się postarzała, a kwiaty zwiędły jeszcze przed kwitnieniem. Tak, kiedyśbyłem tutejszy – dzisiaj wobec każdego pejzażu, nawet najbardziej obiecującego, jestem cudzoziem-cem, gościem i pielgrzymem, obcym wobec tego, co widzę i co słyszę, postarzałym samym sobą.

Widziałem już wszystko, łącznie z tym, czego nigdy nie widziałem, i tym, czego nigdy nie zobaczę.W mojej krwi płynie nawet wspomnienie przyszłych pejzaży; i czuję już monotonię lęku przed tym,

co będę musiał ponownie zobaczyć.I kiedy tak cieszę się porankiem, wychylając się przez okno nad różnorodnym masywem całego

miasta, przenika mnie tylko jedna myśl – głębokie pragnienie, aby umrzeć, zatrzymać się, nie oglądaćjuż świtu nad żadnym miastem, nie myśleć, nie czuć, pozostawić za sobą, jak ciężki strój obok wiel-kiego łóżka, mimowolny wysiłek istnienia.

398Intuicyjnie wyczuwam, że dla osobników mojego rodzaju żadna materialna okoliczność nie może

być sprzyjająca, żadna życiowa sytuacja nie może mieć pomyślnego rozwiązania. Jeżeli i tak już zróżnych powodów odgradzam się od życia, oto kolejny powód, abym się od niego odgradzał. Te ciągiokoliczności, które dla zwykłych ludzi gwarantowałyby powodzenie, w moim przypadku przynosząinny rezultat; zaskakujący i niekorzystny.

Czasami ta świadomość wywołuje we mnie bolesne wrażenie boskiej wrogości. Wydaje mi się, żetylko wskutek świadomego uporządkowania faktów w taki sposób, aby działały na moją zgubę, mógłmi się przydarzyć ten ciąg klęsk, który definiuje moje życie.

Skutek tego wszystkiego, jeśli chodzi o moją postawę, jest taki, że nigdy się o nic zanadto nie sta-ram. Szczęście, jeśli chce, niech wychodzi mi na spotkanie. Wiem aż nazbyt dobrze, że mój najwięk-szy wysiłek nie zakończy się takim sukcesem, jaki czekałby innych. Dlatego zdaję się na łaskę szczę-ścia, wiele od niego nie oczekując. Po co?

Mój stoicyzm jest organiczną koniecznością. Muszę się opancerzać przed życiem. Skoro cały sto-icyzm jest w istocie tylko surową odmianą epikureizmu, staram się – w miarę możliwości – czerpać zmojego niepowodzenia rozrywkę. Nie wiem, do jakiego stopnia mi się to udaje. Nie wiem, do jakie-go stopnia cokolwiek może się udać…

Tam gdzie inny zwycięża, nie wskutek swojego wysiłku, lecz wskutek nieuchronnej kolei rzeczy, janie zwyciężam i nie mógłbym zwyciężyć, ani wskutek tego wysiłku, ani wskutek tej nieuchronności.

Możliwe, że narodziłem się duchowo podczas krótkiego zimowego dnia. Wcześnie zapadła noc dlamojej istoty. Mogę funkcjonować tylko pośród niepowodzeń i opuszczenia.

W gruncie rzeczy nic z tego nie jest stoickie. Szlachetność mojego cierpienia zawiera się tylko wsłowach. Użalam się jak chora służąca. Zamartwiam się jak gospodyni domowa. Moje życie jest cał-kowicie próżne i całkowicie smutne.

399Tak jak Diogenes Aleksandra, prosiłem życie tylko o to, aby nie przesłaniało mi słońca. Miałem

pragnienia, ale odmówiono mi powodu, aby je mieć. Lepiej byłoby naprawdę znaleźć to, co znala-złem. Marzenie […]

#

Skonstruowałem podczas spaceru doskonałe zdania, których w domu nie mogę sobie przypomnieć.Nie wiem, czy niewymowna poezja tych zdań bierze się w całości z tego, czym były, czy częściowotakże z tego, że ich nigdy nie było.

#

Waham się we wszystkim, często nie wiedząc dlaczego. Zdarza się wielokrotnie, że szukam naj-dłuższego odcinka między dwoma punktami jako mojej prywatnej linii prostej, pojmując to intelektu-

alnie jako idealną linię prostą. Nigdy nie opanowałem sztuki aktywnego życia. Myliłem się zawsze wgestach, w których nikt się nie myli, przymuszałem się zawsze do robienia tego, do czego inni się zro-dzili. Zawsze pragnę osiągnąć to, co inni osiągnęli, niemal tego nie pragnąc. Pomiędzy mną a życiemzawsze były matowe szyby, których nie mogłem wyczuć ani wzrokiem, ani dotykiem, nawet nie prze-żywałem tego życia ani tej perspektywy; byłem rojeniem o tym, czym chciałem być, moje marzeniezrodziło się z mojej woli – mój cel był zawsze pierwszą fikcją tego, czym nigdy nie byłem.

Nigdy nie wiedziałem, czy jest zbyt dużo wrażliwości dla mojej inteligencji, czy zbyt dużo inteli-gencji dla mojej wrażliwości. Zawsze się spóźniałem, nie wiem, na którą z nich, może na obie, możena pierwszą lub na drugą, a może to ta trzecia się spóźniła.

#

Wobec fantastów ideałów – socjalistów, altruistów, wszelkiego rodzaju dobroczyńców – odczu-wam fizyczne, żołądkowe mdłości. To są idealiści pozbawieni ideałów. To są bezmyślni myśliciele.Kochają powierzchnię życia przez swój nieuchronny pociąg do śmieci, które unoszą się na wodzie,pozwalając wierzyć, że są piękne, bo gdzieniegdzie migają między nimi muszelki.

400Jeżeli ktoś chce być bogaty, niech wypali drogie cygaro z zamkniętymi oczyma.

Jak komuś, kto odwiedza miejsca swojej młodości, udaje mi się, gdy palę taniego papierosa, po-wrócić całą istotą do tego okresu mojego życia, kiedy takie papierosy paliłem. I w lekkiej woni tyto-niowego dymu odżywa dla mnie cała przeszłość.

W innych wypadkach potrzebny jest jakiś rodzaj słodyczy. Bywa, że zwykła czekoladka wstrząsamoimi nerwami przez nadmiar wspomnień, którymi tętni. Dzieciństwo! Kiedy zapuszczam zęby wciemną i miękką masę, gryzę i smakuję swoje skromne radości jako szczęśliwy towarzysz ołowia-nych żołnierzyków, jako rycerz, do którego tak dobrze pasuje pierwszy lepszy kij, służący mu za ko-nia. Łzy napływają mi do oczu i ze smakiem czekoladki miesza mi się smak minionego szczęścia,straconego dzieciństwa; i z rozkoszą nurzam się w słodyczy mojego bólu.

Pospolitość tego rytuału podniebienia nie czyni go wcale mniej podniosłym.Jednak to papierosowy dym rekonstruuje minione chwile w najgłębszy duchowo sposób. Dym je-

dynie muska moją świadomość tego, że mam podniebienie. Dlatego przywołuje momenty, które od-umarłem, bardziej grupowo i przenośnie; sprawia, że odczuwam je z większym dystansem, że są bar-dziej mgliste, gdy mnie otaczają, bardziej eteryczne, kiedy je ucieleśniam. Mentolowy papieros czytanie cygaro spowijają niektóre moje chwile słodyczą. Z jaką subtelną wiarygodnością smaku i aro-matu rekonstruuję martwe scenerie i ponownie sięgam po kolory przeszłości, zawsze tak osiemnasto-wieczne w swoim złośliwym i znużonym oddaleniu, zawsze tak średniowieczne w swojej niepoweto-wanej stracie!

401Korzystając ze swojego upadku, otoczyłem się przepychem bólu i zaniechania. Nie uczyniłem ze

swojego bólu wiersza, ale uczyniłem z niego orszak. Dzięki temu z okna, które wychodzi na mojąosobę, kontempluję z osłupieniem amarantowe zachody słońca, mgliste zmierzchy nieuzasadnionychcierpień, a między nimi suną w uroczystym pochodzie na cześć mojego zbłąkania groźby, trudności iporażki mojej wrodzonej niezdolności do istnienia. Dziecko, którego nic we mnie nie zabiło, wciążśledzi, dokazując z przejęcia, cyrkowy spektakl, który odgrywam dla siebie. Śmieje się z klownów,których nie znajdzie się poza cyrkiem, wbija w żonglerów i akrobatów wzrok kogoś, kto widzi wnich całe życie. I tak, w czterech ścianach mojego pokoju, z brzydką i wytartą tapetą, śpi niewinnie –bez radości, ale z zadowoleniem – cały niespodziewany lęk ludzkiej duszy, którą aż rozsadza, całanieuleczalna rozpacz serca porzuconego przez Boga.

Nie przemierzam ulic, tylko ścieżki mojego bólu. Szeregi domów to niezrozumienia otaczającemoją duszę; […] moje kroki rozbrzmiewają na chodniku jak śmieszne podzwonne, przerażający hukpośród nocy, ostateczny jak loch lub pokwitowanie.

Odłączam się od siebie i stwierdzam, że jestem dnem studni.Ten, którym nigdy nie byłem, umarł. Bóg zapomniał, kim miałem być – zostałem pustym przerywni-

kiem.Gdybym był muzykiem, napisałbym własny marsz żałobny – a jaką miałbym motywację!

402Móc się reinkarnować jako kamień, jako ziarno piasku – oto pragnienie, które płacze w głębi mo-

jej duszy.

Wszystko mi coraz mniej smakuje; nawet to, że nic mi nie smakuje.

403Nie mogę w sobie znaleźć sensu… Życie męczy… Każde odczucie zbyt wiele dla mnie znaczy…

Dostęp do mojego serca ma tylko Bóg… W jakich musiałem uczestniczyć orszakach, żeby to zmęcze-nie niewiadomym przepychem kołysało moją tęsknotę do snu?

Jakie mnie otaczały baldachimy? Jakie układy gwiazd? Jakie lilie, proporce, witraże?Przez jaką tajemną przestrzeń w cieniu drzew sunęły najlepsze fantazje, które na tym świecie tak

bardzo przypominają wody, cyprysy i bukszpany i w których pochodach jedynymi baldachimami sąskutki własnego zaniechania?

#

KALEJDOSKOPNic nie mów… Zbyt wiele w tobie zdarzeń… Żałuję, że cię widzę… Kiedy nie będziesz niczym

więcej poza moją tęsknotą? Iloma kobietami zdołasz być do tego czasu! A mój przymus sądzenia, żemogę cię oglądać, jest starym mostem, przez który nikt nie przechodzi… Tym właśnie jest życie. Inniporzucili wiosła… W kohortach nie ma już dyscypliny… Rycerze odjechali o świcie z brzękiemlanc… Twoim zamkom pozostało czekać na spustoszenie… Żaden wiatr nie porzucił rzędów drzewna wzgórzu… Nieprzydatne portyki, pochowane srebra, prorocze zapowiedzi – to wszystko należy dobrzasków upokorzonych w świątyniach, a nie do obecnej chwili, kiedy się spotykamy; bo nie ma in-nych powodów, aby lipy dawały cień poza twoimi palcami i ich spóźnionym gestem…

Nadmiar powodów do istnienia odległych terytoriów… Traktaty zawarte przez królów z witraży…

Lilie z religijnych obrazów… Kogo oczekuje świta?… Dokąd uleciał zaginiony orzeł?

404Okręcić sobie świat wokół palców jak nić lub wstążkę, którą bawi się marząca w oknie kobieta.

Ostatecznie chodzi tylko o to, aby tak odczuwać nudę, żeby przy tym nie bolała.

Interesujące byłoby być dwoma królami równocześnie: nie jedną duszą dwóch królów, lecz dwie-ma odrębnymi duszami.

405Dla większości ludzi życie to nudziarstwo, przeżywane nieświadomie, smętne doświadczenie

urozmaicane wesołymi przerywnikami, przypominające sytuację, kiedy osoby czuwające przy zwło-kach raczą się co jakiś czas dowcipami, aby umilić sobie monotonną noc i obowiązek czuwania. Za-wsze uważałem, że nazywanie życia padołem łez jest jałowe: owszem, jest padołem łez, ale takim, naktórym niewiele się płacze. Heine powiedział, że po wielkich tragediach zazwyczaj siąkamy sobienos. Jako Żyd, a więc człowiek uniwersalny, dobrze pojmował uniwersalną naturę ludzkości.

Życie byłoby nieznośne, gdybyśmy go byli świadomi. Na szczęście nie jesteśmy. Żyjemy z takąsamą nieświadomością, jak zwierzęta, tak samo jałowo i bezużytecznie; i jeśli mamy jakąś wizjęśmierci – której one, przypuszczalnie, choć wcale nie na pewno, nie mają – to jest to wizja przesło-nięta taką sklerozą, tyloma unikami i zmianami tematu, że trudno powiedzieć, żebyśmy o niej myśleli.

Tak wygląda nasze życie i niewiele mamy podstaw do tego, aby uważać się za lepszych od zwie-rząt. Różni nas od nich czysto zewnętrzny szczegół, polegający na tym, że umiemy mówić i pisać, żemamy abstrakcyjną inteligencję, dzięki której możemy się oderwać od inteligencji konkretnej i wy-obrażać sobie rzeczy niemożliwe. Jednak dla naszej zasadniczej istoty są to tylko cechy przypadło-ściowe. Mówienie i pisanie nie wpływa w żaden sposób na nasz pierwotny instynkt życia na oślep.Nasza abstrakcyjna inteligencja służy wyłącznie do tworzenia systemów lub idei aspirujących do by-cia systemami, co u zwierząt wyraża się wylegiwaniem w słońcu. W naszych fantazjach na temat rze-czy niemożliwych też nie jesteśmy wyjątkowi, bo nieraz widziałem koty wpatrzone w księżyc i niejestem pewien, czy nie chciały go mieć na własność.

Cały świat, całe życie to rozległy system nieświadomych funkcji, zachodzących za pośrednictwemindywidualnej świadomości. Tak jak dwa gazy tworzą ciecz, kiedy przejdzie przez nie prąd elek-tryczny, podobnie dwie świadomości – jedna naszej konkretnej, druga naszej abstrakcyjnej istoty –tworzą pewną wyższą nieświadomość, kiedy przejdzie przez nie życie i świat.

Szczęśliwy ten, kto nie myśli, tylko spełnia poprzez instynkt i organiczne przeznaczenie to, co mywszyscy musimy spełniać poprzez kluczenie i przeznaczenie nieorganiczne lub społeczne. Szczęśliwyten, kto w najwyższym stopniu upodabnia się do zwierząt, ponieważ bez wysiłku jest tym, czym mymożemy być, tylko podejmując wielki trud; ponieważ zna drogę do domu, którą my możemy odnaleźćtylko dzięki skrótom fikcji i chaotycznego powrotu; ponieważ, zakorzeniony jak drzewo, stanowiczęść krajobrazu, a tym samym piękna, a nie jest jak my przemijającym mitem, statystą jałowości izapomnienia, przebranym za żywą istotę.

406Nie bardzo wierzę w szczęście zwierząt; mówię o nim tylko wtedy, gdy potrzebuję ramy dla peł-

niejszego wyrażenia jakiegoś uczucia. Żeby być szczęśliwym, trzeba wiedzieć, że się jest szczęśli-wym. Szczęście snu bez snów pojawia się dopiero wtedy, kiedy się budzimy ze świadomością, żespaliśmy bez snów. Szczęście leży poza szczęściem.

Szczęście jest nieodłączne od świadomości. Jednak świadomość szczęścia jest nieszczęśliwa, bowiedzieć, że się jest szczęśliwym, to wiedzieć, że się szczęścia już doświadczyło i że zaraz odejdziew przeszłość. Wiedzieć znaczy zabijać, zarówno jeśli chodzi o szczęście, jak i o wszystko inne. Jed-nak nie wiedzieć znaczy nie istnieć.

Tylko absolut Hegla zdołał – na papierze – być równocześnie dwiema rzeczami. Bycie i niebycienie mieszają się ani nie zlewają ze sobą we wrażeniach i zasadach życia – wykluczają się wskutekjakby odwrotnej syntezy.

Co robić? Izolować chwilę jak rzecz i być szczęśliwym teraz, w momencie kiedy się czuje szczę-ście, myśląc wyłącznie o tym, co się czuje, odrzucając całą resztę, odrzucając wszystko. Uwięzićmyśl w odczuciu, […]

Takie są moje przekonania dzisiejszego wieczora. Jutro rano będą inne, bo jutro rano ja będę kimśinnym. W co będę jutro wierzyć? Nie wiem, bo żeby to wiedzieć, musiałbym się już tam znajdować.Nie może tego wiedzieć nawet wieczny Bóg, w którego dzisiaj wierzę; nie może tego wiedzieć anidzisiaj, ani jutro – bo dzisiaj ja to ja, a jutro może się okazać, że Bóg nigdy nie istniał.

407Bóg stworzył mnie dzieckiem i pozwolił nim pozostać. Ale dlaczego pozwolił, aby Życie mnie

chłostało, aby mi zabrało zabawki i zostawiało mnie samego na placu zabaw, kiedy gniotłem słabiut-kimi dłońmi niebieski fartuszek mokry od długiego płaczu? Jeżeli mogłem żyć tylko wtedy, kiedymnie pieszczono, dlaczego wyrzucono moje pieszczoty do śmieci? Ach, za każdym razem, kiedy wi-dzę na ulicy płaczące dziecko, dziecko odrzucone przez innych, bardziej od smutku dziecka boli mnienagłe przerażenie mojego wyczerpanego serca. Sam sobie zadaję ból całym odczuwanym życiem i tomoje dłonie mną róg fartuszka, to moje usta są wykrzywione od prawdziwych łez; i to moja jest sła-bość, moja samotność, a śmiechy dorosłego świata, który przechodzi obok, są jak zapałki, które zapa-lają się przez potarcie o delikatną draskę mojego serca.

408Śpiewał niezwykle łagodnym głosem piosenkę z dalekiego kraju. Muzyka sprawiała, że nieznane

słowa wydawały się znajome. Brzmiało to jak fado dla duszy, choć nie miało z fado nic wspólnego.Piosenka opowiadała, ściszonymi słowami i ludzką melodią, o tym, co jest w duszy każdego czło-

wieka i o czym nikt nie ma pojęcia. Śpiewał jakby sennie, lekceważąc spojrzeniem słuchaczy zasty-głych w skromnej ulicznej ekstazie.

Zgromadzeni ludzie słuchali, nie okazując wyraźnej kpiny. Piosenka należała do wszystkich, a sło-wa czasem nawiązywały z nami dialog – wschodni sekret jakiejś zaginionej rasy. Kiedy słuchaliśmytego człowieka, nie docierały do nas uliczne hałasy, choć wozy przejeżdżały tak blisko, że jeden otarłsię o połę mojej marynarki. Ale mimo że go poczułem, nie usłyszałem go. W śpiewie nieznajomegobyło zaangażowanie, które odpowiadało temu, co w nas śni lub się nie udaje. Działo się to na ulicy izauważyliśmy wszyscy, że zza rogu wyłania się powoli policjant. Zbliżył się z tą samą powolnością.Zamarł na chwilę za sprzedawcą parasoli, jakby coś nagle dostrzegł. Śpiewak przerwał. Nikt nic niepowiedział. Wtedy policjant interweniował.

409Nie wiem, dlaczego – nagle zdałem sobie z tego sprawę – jestem sam w biurze. Przeczuwałem to

instynktownie od pewnego czasu. W jakimś zakamarku mojej samoświadomości poczułem wielkąulgę. Wziąłem głębszy oddech innymi płucami.

To jedno z moich najdziwniejszych doznań, doświadczane wskutek przypadkowych natknięć lub

nieobecności, wtedy gdy znajdujemy się sami w pomieszczeniu, które zazwyczaj jest pełne ludzi, ha-łaśliwe lub cudze. Mamy nagle poczucie władzy absolutnej, łatwej i powszechnej dominacji oraz –jak powiedziałem – ulgi i spokoju.

Jak dobrze być tak totalnie samemu! Mówić do siebie na głos, przechadzać się niewidoczny dla in-nych, oddawać się swobodnym fantazjom, przez nikogo nienagabywany! Każdy budynek staje sięwiejskim krajobrazem, każdy pokój urasta do rozmiarów ziemskiej posiadłości.

Wszystkie hałasy są obce, jakby należały do pobliskiego, lecz odrębnego wszechświata. Wreszciestaliśmy się królami. W końcu do tego wszyscy dążymy – kto wie, może najbardziej plebejscy z nasnawet z większym wigorem niż ci, którzy opływają w fałszywe złoto. Przez chwilę jesteśmy rencista-mi wszechświata, którzy pobierając regularnie odpowiednią kwotę, żyją bez zmartwień i obowiąz-ków.

Ach, jednak po tych anonimowych krokach, które rozlegają się na schodach, rozpoznaję kogoś, ktoprzerwie moją rozrywkową samotność. Moje bezimienne imperium czeka najazd barbarzyńców. Kro-ki nie mówią mi, kto nadchodzi; nie przypominają kroków kogoś, kogo znam. To jakiś wewnętrzny in-stynkt mówi mi, że właśnie tutaj zmierza ten, który na razie jest tylko krokami na schodach, nagle wi-dzialnych, dlatego że myślę o osobie, która po nich wchodzi. Tak, to ktoś z biura. Przystaje, słychaćotwierające się drzwi, wchodzi. Widzę go całego. A wchodząc, mówi do mnie: „Pan sam, panie So-ares?”. A ja odpowiadam: „Tak, już od dłuższego czasu…”. A wtedy on – zdejmując marynarkę ispoglądając na wieszak, gdzie wisi druga, starsza – mówi: „Straszna nuda siedzieć tutaj samemu, pa-nie Soares, szkoda słów…”. „Straszna nuda, rzeczywiście”, odpowiadam. „Aż się człowiekowi chcespać”, mówi on, kierując się, już w tej wytartej marynarce, w stronę biurka. „A owszem, owszem”,przytakuję z uśmiechem. Po czym, sięgając dłonią po zapomniane pióro, powracam graficznie doanonimowej stabilności normalnego życia.

410Kiedy tylko mogą, siadają przed lustrem. Rozmawiają z nami, a równocześnie rozkochują się we

własnych oczach. Czasami, tak jak to bywa u zakochanych, coś ich rozprasza i gubią wątek rozmowy.Darzyli mnie zawsze sympatią, bo moja dorosła odraza wobec własnego wyglądu kazała mi zawszeodwracać się tyłem do lustra. Czuli instynktownie – i okazywali to, zawsze dobrze mnie traktując –że jestem idealnym słuchaczem, który służy im zawsze za publikę, pozwalając do woli folgowaćpróżności.

Jako grupa nie byli to źli chłopcy; jako jednostki byli lepsi i gorsi. Stać ich było na wspaniało-myślność i ciepło, które zaskoczyłyby kogoś nastawionego na ludzką przeciętność, i było też stać nachamstwo i podłość, trudne do pojęcia dla jakiejkolwiek normalnej istoty ludzkiej. Nędza, zawiści izłudzenia – tak bym ich podsumował; i w tym też streściłaby się ta część środowiska, która przenikado dzieł wartościowych ludzi, którzy kiedyś uczynili sobie z tego niezdrowego zakątka przystań oszu-kanych. (Na przykład w pracach Fialha można zauważyć jaskrawą zazdrość, podłe grubiaństwo,mdlący brak elegancji…).

Niektórzy mają dowcip, inni mają wyłącznie dowcip, jeszcze inni nie istnieją. Kawiarniany dow-cip dzieli się na żarty o nieobecnych i bezczelne odzywki pod adresem obecnych. Tego rodzaju dow-cipy w normalnych kategoriach nazywa się po prostu chamstwem. Nic nie świadczy dobitniej o ubó-stwie intelektu niż nieumiejętność robienia dowcipów innych niż pod adresem bliźnich.

Przybyłem, zobaczyłem i, w przeciwieństwie do nich, zwyciężyłem. Bo moje zwycięstwo polegałona obserwacji. Uświadomiłem sobie identyczność wszystkich podrzędnych skupisk ludzkich: tutaj, wdomu, gdzie wynajmuję pokój, poznałem tego samego ducha podłości, którego odkryły przede mną

kawiarnie, z wyjątkiem – dzięki niech będą wszystkim bogom – wizji robienia furory w Paryżu. Cza-sami właścicielka tego domu porywa się w swoich fantazjach na przechadzkę po Avenidas Novas,ale jest wolna od pokus zagranicy, co mnie szczerze wzrusza.

Z tych odwiedzin w grobowcu woli zachowałem wspomnienie mdlącego znudzenia i kilka zabaw-nych dowcipów.

Zbliża się czas pogrzebu; idą cmentarną alejką i już teraz wygląda na to, że cała przeszłość zostaław kawiarni, bo nie słychać o niej ani słowa.

…i potomność nigdy się nie dowie o tych wszystkich ludziach, pogrzebanych na zawsze pod gniją-cym stosem chorągwi zdobytych podczas ich słownych potyczek.

411Duma to emocjonalna pewność własnej wielkości. Próżność to emocjonalna pewność tego, że inni

widzą w nas tę wielkość lub że ją nam przypisują. Te dwa uczucia ani się ze sobą z konieczności niełączą, ani nie wykluczają z natury. Są różne, lecz dają się połączyć.

Duma, jeśli istnieje samotnie, bez dodatku próżności, objawia się w praktyce jako nieśmiałość: ktoczuje się wielkim, lecz nie jest pewny, czy inni go za takiego mają, lęka się skonfrontować opinię,którą ma na swój temat, z opinią, którą mogą mieć na jego temat inni.

Próżność, jeśli istnieje samotnie, bez dodatku dumy, co zdarza się rzadko, objawia się w praktycejako zuchwałość. Kto jest przekonany o tym, że inni uznają go za wartościowego, niczego się z ichstrony nie lęka. Może istnieć fizyczna odwaga bez próżności, może istnieć odwaga moralna bez próż-ności, ale zuchwałość bez próżności istnieć nie może. A przez zuchwałość rozumie się wiarę w ini-cjatywę. Zuchwałość może występować bez odwagi, zarówno fizycznej, jak i moralnej, bo te cechycharakteru należą do innej kategorii i nie są współmierne.

412BOLESNA PRZERWANawet w dumie nie znajduję pocieszenia. Z czego mam być dumny, skoro nie jestem twórcą same-

go siebie? Tyle samo mam powodów do chluby, co do wstydu.Spędzam życie na wznak. I nawet we śnie nie potrafię się podnieść, tak kompletnie jestem pozba-

wiony zdolności do wysiłku.

Twórcy systemów filozoficznych, […] psychologicznych interpretacji to dopiero żółtodzioby wdziedzinie cierpienia. Systematyzowanie, wyjaśnianie – czym innym to jest niż […] i konstrukcją? Iczym jest to wszystko – urządzanie, organizowanie, porządkowanie – jeśli nie dokonanym wysił-kiem? Jak nieodwołalnie to właśnie jest życiem!

Nie jestem pesymistą. Szczęśliwi ci, którzy potrafią przełożyć swoje cierpienie na uniwersalny ję-zyk. Ja nie wiem, czy świat jest smutny ani czy rządzi nim ślepy traf, i nie obchodzi mnie to, bo cier-pienie innych ludzi jest dla mnie nudne i obojętne. Dopóki nie płaczą i nie jęczą, co mnie irytuje irozprasza, ich cierpienie nie wywołuje u mnie nawet wzruszenia ramion – tak głęboka jest moja po-garda dla nich.

Chcę widzieć świat jako miejsce, gdzie panuje i cień, i światło. Nie jestem pesymistą. Nie użalamsię nad horrorem życia. Użalam się nad horrorem mojego życia. Dla mnie ważny jest tylko fakt, że ist-nieję, że cierpię i że nawet we śnie nie mogę się uwolnić od cierpienia.

To szczęśliwi marzyciele są pesymistami. Przykrawają świat do swojej wizji, dzięki czemu za-wsze są u siebie w domu. Mnie najbardziej boli rozdźwięk między zgiełkiem i radością świata amoim smutkiem i nudnym wyciszeniem.

Życie, przeżywane ze wszystkimi swoimi bolączkami, lękami i Szokami, musi być przyjemne i ra-dosne jak podróż starym dyliżansem dla kogoś, kto ma towarzystwo (i może patrzeć za okno).

Nie mogę nawet odczytywać swojego cierpienia jak znaku Wielkości. Nie wiem, czy nim jest. Jed-nak cierpię w sprawach tak pospolitych, ranią mnie sprawy tak banalne, iż przyjmując hipotezę, że toWielkość, obrażałbym hipotezę, że jestem geniuszem.

Wzniosłość pięknego zachodu słońca przygnębia mnie. Widząc taki zachód, myślę zawsze: jakąprzyjemność musi sprawiać oglądanie czegoś takiego osobie szczęśliwej!

A ta książka to skarga. Po jej ukończeniu Samotnie46 nie będzie już najsmutniejszą książką w Por-tugalii.

W zestawieniu z moim bólem wszystkie inne bóle wydają mi się fałszywe lub znikome. To bóle lu-dzi szczęśliwych albo ludzi, którzy żyją i się żalą. Moje są bólami kogoś uwięzionego w życiu, odsu-niętego na boczny tor…

Pomiędzy mną i życiem…W tej sytuacji dostrzegam wszystko, co napawa lękiem, i nie odczuwam niczego, co daje radość. A

zauważyłem, że bolączki bardziej się widzi, niż czuje, zaś radość bardziej się czuje, niż widzi. Bokiedy się nie myśli i nie widzi, osiąga się pewne zadowolenie, w rodzaju tego, które osiągają misty-cy, dekadenci i kanalie. Cały ból dostaje się do domu przez okno obserwacji i przez drzwi myślenia.

46 Samotnie (Só) – popularny w swoim czasie tom wierszy symbolisty Antónia Nobre (1867-1900), który sam nazywał swoje dzieło„najsmutniejszą książką w Portugalii”.

413Żyjmy marzeniem i dla marzenia, rozkładając wszechświat na części i komponując go (z roztar-

gnieniem) na nowo, z jak największym poświęceniem dla chwili, w której marzymy. Róbmy to świa-domie, z pełną świadomością bezużyteczności i […] tego zajęcia. Ignorujmy życie całym ciałem,umykajmy rzeczywistości wszystkimi zmysłami, wyrzeknijmy się miłości całą duszą. Napełniajmy ja-łowym piachem dzbany w drodze do źródła, aby je opróżniać i napełniać ponownie, i znowu opróż-niać bez celu.

Zaplatajmy girlandy, a skończywszy, rozplatajmy je – totalnie i pieczołowicie.Bierzmy farby i mieszajmy je na palecie, nie mając przed sobą żadnego płótna. Każmy sobie do-

starczyć kamień rzeźbiarski, chociaż nie mamy dłuta i nie jesteśmy rzeźbiarzami. Uczyńmy ze wszyst-kiego absurd, nadajmy jałową doskonałość wszystkim naszym bezpłodnym godzinom. Bawmy się wchowanego z naszą świadomością życia.

Wyrzeźbmy w pustej ciszy wszystkie nasze wymarzone wypowiedzi. Zamroźmy wszystkie naszemyśli o działaniu.

Z uśmiechem przyjemności i niedowierzania słuchajmy, jak Bóg mówi nam, że istniejemy. Przyglą-dajmy się, jak czas maluje świat, i uznajmy obraz nie tylko za fałszywy, ale i pusty.

Myślmy zdaniami, które sobie przeczą, wypowiadając na głos dźwięki, które nie są dźwiękami, ibarwy, które nie są barwami. Wypowiedzmy i pojmijmy to, co jest skądinąd niemożliwe – że mamyświadomość tego, iż nie mamy świadomości i że nie jesteśmy tym, kim jesteśmy. Tłumaczmy towszystko ukrytym, paradoksalnym znaczeniem, jakie zawiera odwrotny, boski aspekt rzeczy, i niewierzmy zanadto w to wytłumaczenie, abyśmy nie musieli go porzucać.

A nad tym wszystkim, niczym niebieskie i jednolite niebo, unosi się w oddali horror życia.

414Jednak wyśnione pejzaże są tylko oparem już znanych pejzaży, a nuda śnienia o nich jest prawie tak

samo wielka jak nuda, z jaką przyglądamy się światu.

415Postaci fikcyjne są wyraźniejsze i prawdziwsze niż te rzeczywiste.

Świat mojej wyobraźni zawsze byl dla mnie jedynym prawdziwym światem. Nigdy nie przeżyłemromansów tak rzeczywistych, tak pełnych życia i wrzenia krwi, jak te, które miałem z postaciami, któ-re sam stworzyłem. Ile tam było szaleństwa! Tęsknię za tymi romansami, bo – jak wszystkie inne –przemijają…

416Czasami w dialogach z samym sobą, prowadzonych w wyrafinowane popołudnia Wyobraźni po-

śród nużących rozmów w zmyślonych salonach o zmierzchu, pytam siebie – kiedy następuje przerwaw konwersacji i zostaję sam na sam z rozmówcą, który jest bardziej mną niż kimś innym – dlaczegowłaściwie powszechna w naszej naukowej epoce wola rozumienia nie objęła także kwestii fikcyj-nych. A jednym z najbardziej dręczących mnie pytań jest pytanie o to, dlaczego obok normalnej psy-chologii ludzkich i podludzkich stworzeń nie bada się również psychologii – bo musi taka istnieć –fikcyjnych postaci i stworzeń, których życie rozgrywa się wyłącznie na kilimach i obrazach. Smutnepojęcie rzeczywistości ma ktoś, kto ogranicza ją do materii organicznej i nie przykłada idei duszy doposążków i wyszywanek Tam gdzie jest forma, jest i dusza.

Te wewnętrzne rozważania nie są próżniaczą rozrywką, tylko pracą naukową po godzinach – rów-nie dobrą jak każda inna. Dlatego, nie znając odpowiedzi na pytanie i nie czekając, aż mi ktoś odpo-wie, zakładam, że to, co możliwe, jest rzeczywiste i na drodze wewnętrznych analiz formuję w wy-obraźni wizję możliwych przejawów tego urzeczywistnionego dezyderatu. Ledwo zaczynam o tymmyśleć, a już w wizji mojego ducha ukazują się naukowcy pochyleni nad rycinami, zdający sobie do-skonale sprawę, że te ryciny to życie; laboranci z mikroskopami wyłaniają się z kompozycji dywa-nów; fizycy powstają z rozległego wzoru kilimów o zamazanych konturach, chemicy z idei form i ko-lorów na obrazach, geologowie z warstw mineralnych kamei; a w końcu pojawiają się najważniejsize wszystkich, psychologowie, którzy odnotowują i szeregują kolejno wrażenia, jakie musi mieć po-sążek, myśli, jakie muszą pojawiać się w bladej psychice postaci z obrazu lub witraża, szalone odru-chy, niepohamowane żądze, sporadyczne współczucia i nienawiści i […], które można odnotować wtych wyjątkowych wszechświatach znieruchomienia i śmierci, w wiecznych gestach płaskorzeźby; wnieśmiertelnej świadomości malowanych figurantów.

Literatura i muzyka bardziej niż inne sztuki umożliwiają subtelne dociekania psychologiczne. Po-staci z powieści są, jak wiadomo, równie rzeczywiste jak każdy z nas. Pewne aspekty dźwięku mająulotną, skrzydlatą duszę, są jednak podatne na psychologię i socjologię. Niech ignoranci dobrze tosobie zapamiętają – w kolorach, dźwiękach i zdaniach istnieją społeczeństwa, reżimy i rewolucje,rządy, polityka, i […]; istnieją absolutnie i bez metafizyki w instrumentalnym układzie symfonii, worganicznej strukturze opowiadań, w metrach kwadratowych złożonego obrazu, gdzie cieszą się, cier-pią i mieszają ze sobą barwne postaci; walczące, zakochane lub symboliczne.

Kiedy tłucze się filiżanka z mojej japońskiej kolekcji, wyobrażam sobie, że przyczyną było coświęcej niż nieuważny ruch służącej, że wybuchły jakieś niepokoje wśród postaci, które zamieszkiwa-ły wypukłości tej […] z porcelany, a ich ponura decyzja o samobójstwie nie zdumiewa mnie – posłu-żyły się służącą, tak jak ja mógłbym posłużyć się rewolwerem. Wiedzieć o tym to znaleźć się pozagranicami nowoczesnej nauki. A ja o tym wiem – i to z jaką precyzją!

417Nie znam przyjemności, jaką dają książki, i niewiele czytam. Książki są wprowadzeniem do ma-

rzeń, a nie potrzebuje wprowadzenia do marzeń ktoś, kto z naturalnością życia podejmuje z nimi roz-mowę. Nigdy nie potrafiłem przeczytać książki z zaangażowaniem – przy jakimkolwiek byłem ustę-pie, komentarz inteligencji lub wyobraźni zakłócał mi zawsze ciąg właściwej narracji. W krótkimczasie to ja się stawałem tym, który pisze, zaś to, co pisałem, nie znajdowało się nigdzie.

Moja ulubiona lektura to czytane wielokrotnie banalne książki, które śpią przy mnie na nocnym sto-liku. Są dwie, które mi zawsze towarzyszą: Retoryka ojca Figueiredo47 i Refleksje na temat językaportugalskiego ojca Freire48. Zawsze wracam do tych książek z ochotą; i jeśli pewne jest, że prze-czytałem je już tyle razy, pewne jest też, że żadnej nie przeczytałem od początku do końca. Cenię wtych książkach dyscyplinę, która mnie wydaje się nieosiągalna – zasadę obiektywnej narracji, prze-strzeganie wymogu zasadności tego, że się pisze.

Przerysowany, klasztorny, szorstki styl ojca Figueiredo to dyscyplina, która wprawia mój umysł wzachwyt. Rozwlekłość ojca Freire, niemal zawsze pozbawiona dyscypliny, zabawia mój umysł, niemęcząc go równocześnie, i uczy, nie absorbując zanadto mojej uwagi. To są dwa typy erudytów i lu-dzi spokojnych, które świetnie pasują do mojego absolutnego braku predyspozycji do tego, aby byćtaki jak oni lub jak ktokolwiek inny.

Czytam i się oddaję – nie lekturze, lecz samemu sobie. Czytam i zasypiam – i jakby między snamipodążam za opisami figur retorycznych ojca Figueiredo; pośród cudownego lasu słucham, jak ojciecFreire naucza, że winno się mówić Magdalena, bo Madalena mówi tylko pospólstwo.

47 Ojciec Figueiredo – António Cardoso Borges de Figueiredo (1792-1878), autor podręczników szkolnych.48 Ojciec Freire – Francisco José Freire (1719-1773), znany jako Kandyd Luzytański, teoretyk neoklasycyzmu w Portugalii, jeden z

założycieli stowarzyszenia Arkadia Luzy fańska.

418Nienawidzę książek. Na samą myśl o zgłębianiu jakichś nowych stron ogarnia mnie znudzenie. Je-

stem w stanie czytać tylko to, co już znam. Przy łóżku trzymam Retorykę ojca Figueiredo, w której conoc po raz tysiąc któryś czytam opis, utrzymany w stylu klasztornej, sterylnej portugalszczyzny, figurretorycznych, których nazw, tysiąckrotnie czytanych, jeszcze sobie nie przyswoiłem. Jednak ten językmnie koi i gdyby mi zabrakło słów pisanych przez c49, to źle bym spał.

Mimo wszystko zawdzięczam książce ojca Figueiredo, z jej przesadnym puryzmem, względną sta-ranność – taką, na jaką mnie stać – z jaką posługuję się językiem, opisując samego siebie […]

I czytam:(fragment z o. Figueiredo)– nadęte, puste i zimne,i to pozwala mi wytchnąć od życia.Czy tamto,(ustęp o figurach stylistycznych)co wraca w przedmowie.

Nie wyolbrzymiam słownych drobiazgów: wszystko to czuję.Tak jak inni czytają fragmenty Biblii, ja czytam fragmenty Retoryki. Korzyść, jaką z tego mam, to

odpoczynek i brak dewocji.49 Jezuici, zgodnie z osiemnastowieczną ortografią, przestrzegali pisania portugalskich stów przez „c”, które z nich później wypadło

jako nieme lub zostało zastąpione przez „s” lub „ss”.

419Miałkie rzeczy wpisane w życie, błahości tego, co zwyczajne i wulgarne; ten kurz, który podkreśla

zamazaną linią nędzę i plugastwo mojego ludzkiego istnienia – książka kasowa otwarta przed oczami,które śnią o wszystkich Wschodach, nieobraźliwy żart szefa w biurze, obrażający cały wszechświat;powiadomić kierownika, aby oddzwonił, bo właśnie dzwoniła jego przyjaciółka (przed nazwiskiemdodać „pani”); i to wszystko w samym środku rozważania najbardziej aseksualnego aspektu estetycz-nego i intelektualnego zagadnienia.

I jeszcze znajomi, dobre chłopaki, poczciwe chłopaki, tak miło z nimi rozmawiać, jeść z nimiobiad, jeść z nimi kolację, a wszystko to, nie wiem, jakieś takie podłe, takie plugawe, takie małe; za-wsze w magazynie towarów, nawet jeśli na ulicy, zawsze przed książką kasową, nawet jeśli za grani-cą, zawsze z kierownikiem, nawet jeśli pośród nieskończoności.

Wszyscy mają szefa w biurze z żartami nie na miejscu i duszą całkiem nieprzystającą do porządkuwszechświata. Wszyscy mają kierownika i kochankę kierownika i telefon, który dzwoni zawsze wnieodpowiednim momencie, kiedy zapada zachwycający wieczór, a kochanki grzecznie przepraszająalbo proszą, aby przekazać coś lubemu, który, jak wszyscy doskonale wiemy, poszedł z kimś na wy-tworną herbatkę.

I wszyscy, którzy marzą – nawet jeśli nie marzą w którymś z biur w Baixy, siedząc nad rachunkamiz hurtowni – mają przed sobą książkę kasową, czy jest to kobieta, z którą się ożenili, czy zarządzanieprzyszłością, które przypadło im w spadku, czy jakakolwiek inna rzecz, która niepodważalnie istnie-je.

My wszyscy, którzy marzymy i myślimy, jesteśmy pomocnikami księgowego w magazynie towarówczy w jakimś innym przedsiębiorstwie, w takiej lub innej Baixy. Księgujemy i tracimy, sumujemy iumieramy, robimy bilans i niewidzialne saldo wychodzi zawsze na naszą niekorzyść.

Uśmiecham się do słów, które zapisuję, ale moje serce wydaje się bliskie tego, aby pęknąć, pęknąćjak coś, co rozpada się na części, na skorupy, na odpadki, które przeniesione w kuble na czyichś ra-mionach lądują w wieczystej śmieciarce wszystkich rad miejskich.

I wszystko czeka, gotowe i udekorowane, na Króla, który ma przybyć – i który już się zbliża, bopył jego orszaku to nowa mgła na rozwijającym się powoli wschodzie, a włócznie lśnią już w oddaliswoim świtem.

420MARSZ ŻAŁOBNYHieratyczne figury z niejasnych hierarchii ustawiają się na korytarzach w szpalery, oczekując two-

jego przyjścia – jasnowłosi giermkowie, młodzieńcy […] w roziskrzonej mgle obnażonych kling, po-śród nieregularnego lśnienia szyszaków i ozdób, mrocznych przebłysków matowego złota i jedwa-biów.

Cala chorobliwość wyobraźni, cała pogrzebowa aura, przez którą uroczystości stają się bolesne, azwycięstwa męczące; mistycyzm nicości, asceza absolutnej negacji.

Nie siedem piędzi zimnej ziemi przytłacza nasze zamknięte oczy pod gorącym słońcem i tuż przyzielonej trawie: to śmierć, która przekracza nasze życie i sama staje się życiem – martwą obecnościąw jakimś bogu; nieznanym bogiem, o którym może pamiętają Bogowie.

Przez Rua dos Douradores też przepływa Ganges. W tym ciasnym pokoju mieszczą się wszystkieepoki – mieszanina […], wielobarwny pochód obyczajów, odmienności ludów, różnorodna gmatwa-nina narodów.

I tutaj, w granicach tej jednej ulicy, potrafię czekać w ekstazie, pośród mieczy i blanków, naŚmierć.

421PODRÓŻ W GŁOWIENa moim czwartym piętrze z widokiem na nieskończoność, za oknem wychodzącym na rozbłysku-

jące gwiazdy, suną w namacalnej intymności zapadającego wieczoru moje marzenia w rytmie zgod-nym z dalą, która oferuje podróże do krajów nieznanych, zmyślonych lub tylko niemożliwych.

422Na wschodzie rozkwita jasne światło złotego księżyca. Ślad, który zostawia na szerokiej rzece, ro-

dzi na morzu węże.

423W sutych atłasach i zakłopotanych purpurach imperia sunęły w stronę śmierci pośród egzotycznych

flag zdobiących szerokie ulice i licznych altan rozstawionych w miejscach postoju. Baldachimy prze-szły. Procesje sunęły teraz po wyblakłych, sterylnych ulicach. Broń lśniła zimno w bolesnej ospałościjałowego marszu. Zapomniano o ogrodach na przedmieściach, a woda w fontannach była jedyniekontynuacją tego, co porzucone; odległym śmiechem, spadającym pośród wspomnień światła – co nieznaczy, że posągi w alejach rozmawiały ani że wśród postępujących żółci zanikły jesienne odcienieotaczające groby. Halabardy jako narożniki dla kipiących przepychem epok odzianych na zielono-czarno w wytarty amarant i granat; opustoszałe place pośród wielkich uchyleń… A alejkami wśródklombów już nigdy nie przemkną cienie, które opuściły zarysy akweduktów.

To bębny, to bębny wstrząsnęły drżącą godziną.

424Codziennie dzieją się na świecie rzeczy, których nie da się wytłumaczyć w oparciu o znane nam

prawa. Codziennie, wywoławszy przedtem nieco szumu, rzeczy te są zapominane i ta sama tajemnica,która je przyniosła, zabiera je, a zagadka staje się zapomnieniem. Oto prawo: to, co nie może byćwyjaśnione, musi być zapomniane. Słoneczne światło nadal reguluje funkcjonowanie widzialnegoświata. Obcość podpatruje nas z cienia.

425Nawet marzenie mnie katuje. Nabrało dla mnie takiej jasności, że wszystko, o czym marzę, widzę

jak coś rzeczywistego. Tym samym utraciłem cały pozytywny wymiar marzenia.

Czy marzę o tym, że jestem sławny? Kiedy mi się to zdarza, czuję cały ten ekshibicjonizm, jaki to-warzyszy sławie; całkowitą utratę intymności i anonimowości, sprawiającą, że sława jest dla nas bo-lesna.

426Postrzeganie naszego największego lęku jako incydentu bez znaczenia, nie tylko w życiu wszech-

świata, ale i w życiu naszej duszy, to początek mądrości. Utrzymanie tej perspektywy w samym środ-ku tego lęku to pełna mądrość. W chwili gdy cierpimy, ludzki ból wydaje się nam nieskończony. Alenawet ludzki ból nie jest nieskończony, bo nic, co ludzkie, nie jest nieskończone, a nasz ból nie mażadnej wartości poza tym, że jest bólem, którego doświadczamy.

Wiele razy, przytłoczony nudą, sprawiającą wrażenie obłędu albo lęku, który zdaje się przekraczaćobłęd, nieruchomieję, wahając się w perspektywie własnego buntu, waham się, nieruchomiejąc w

perspektywie samoubóstwienia. Ból nieznajomości tajemnicy świata, ból bycia niekochanym, bólniesprawiedliwości, ból zmęczenia życiem, które nas dusi i krępuje, ból zębów, ból za ciasnych bu-tów – kto potrafi wskazać, który z nich jest jego głównym bólem, nie mówiąc już o wskazaniu, któryjest głównym bólem innych lub bólem większości ludzi?

Pewne osoby, z którymi rozmawiam, uważają mnie za niewrażliwego. Jednak wydaje mi się, że je-stem bardziej wrażliwy niż przeważająca większość ludzi. Z tym zastrzeżeniem, że jestem człowie-kiem wrażliwym, który zna siebie, a tym samym zna istotę wrażliwości.

Ach, to nieprawda, że życie jest bolesne i że bolesne jest myślenie o nim. Prawda jest taka, że naszból jest poważny i głęboki tylko wtedy, kiedy udajemy, że taki jest. Jeżeli będziemy go traktować na-turalnie, minie tak, jak się pojawił, rozmyje się tak samo, jak narósł. Wszystko jest nicością – i naszból też do niej należy.

Piszę to, gnębiony przez nudę, która zdaje się przeze mnie przelewać, tak jakby moja dusza nie mo-gła jej pomieścić; przez ciężar wszystkiego i wszystkich, który mnie dusi i odbiera zmysły; przez fi-zyczne wrażenie otaczającego mnie niezrozumienia, które mnie rozstraja i rozbija. Jednak unoszę gło-wę ku niebieskiemu, obcemu niebu, wystawiam twarz na nieświadomie orzeźwiający wiatr, opusz-czam powieki po tym, jak zobaczyłem, zapominam własną twarz po tym, jak poczułem. Nie jestem te-raz lepszy, ale jestem inny. Oglądanie własnej osoby uwalnia mnie od niej. Niemal się uśmiecham;nie dlatego, że siebie rozumiem, lecz dlatego, że stając się innym, utraciłem możliwość rozumieniasiebie. Wysoko na niebie, jak widzialne nic, wisi minimalna chmura – biała amnezja całego wszech-świata.

427Moje marzenia: ponieważ, marząc, stwarzam sobie przyjaciół, mogę się potem z nimi przecha-

dzać. Ich niedoskonałość jest inna.

Zachować czystość, nie po to, aby być wzniosłym, ani nie po to, aby być silnym, ale po to, aby byćsobą. Kto daje miłość, traci miłość.

Wyrzec się życia, aby nie wyrzekać się siebie samego.

Kobieta to dobre źródło marzeń. Nigdy jej nie dotykaj.

Naucz się oddzielać myśli od zmysłowości i przyjemności. Naucz się cieszyć nie tym, czym danarzecz jest, ale myślami i marzeniami, które wywołuje. (Bo nic nie jest tym, czym jest, a marzenia sązawsze marzeniami). Aby to osiągnąć, powinieneś niczego nie dotykać. Jeżeli dotkniesz, twoje ma-rzenie umrze, a dotknięty przedmiot opanuje twoje wrażenia.

Wzrok i słuch to jedyne szlachetne rzeczy, jakie zawierają się w życiu. Inne zmysły są plebejskie icielesne. Jedyna prawdziwa arystokracja polega na tym, że nigdy się niczego nie dotyka. Nigdy sięnie zbliżać – oto co znaczy być szlachcicem.

428ESTETYKA OBOJĘTNOŚCITo, co marzyciel powinien czuć wobec każdej rzeczy, jaką napotyka, to krystaliczna obojętność,

którą ona – jako rzecz – w nim wzbudza.Umieć na drodze bezpośredniego instynktu wyłonić z każdego obiektu i zdarzenia to, co się nadaje

na surowiec marzeń, zostawiając w Zewnętrznym Świecie martwą materię tego wszystkiego, co byłow nich rzeczywiste – oto do czego powinien dążyć mędrzec.

Nigdy nie odczuwać szczerze własnych uczuć i wznieść swój blady triumf na poziom, z któregoobojętnie patrzy się na własne ambicje, żądze i pragnienia; przechodzić obok własnych radości i lę-ków, tak jak się przechodzi obok nieinteresujących ludzi.

Najwyższe panowanie nad sobą to obojętność wobec siebie, to postrzeganie swojego ciała i duszyjako domu z gospodarstwem, gdzie Przeznaczenie zapragnęło, abyśmy spędzili życie.

Traktować własne marzenia i intymne pragnienia z wyższością, en grand seigneur, ignorując je zsubtelną precyzją. Postępować skromnie w swojej obecności; pojąć, że nawet gdy jesteśmy sami,ktoś nas obserwuje, bo jesteśmy świadkami siebie i dlatego trzeba zachowywać się wobec siebie takjak wobec kogoś obcego, przyjmując wyuczoną i opanowaną postawę – obojętną przez swoją arysto-kratyczność i chłodną przez swoją obojętność.

Aby nie zniżać się do własnej perspektywy, wystarczy, abyśmy wyzbyli się ambicji i pasji, pra-gnień i nadziei, bodźców i niepokojów. Aby to osiągnąć, przypominajmy sobie nieustannie, że za-wsze sobie towarzyszymy, że nigdy nie jesteśmy sami, więc nigdy nie możemy czuć się swobodnie.W ten sposób zapanujemy nad pasjami i ambicjami, które czynią nas podatnymi na ciosy, wyzbędzie-my się pragnień i nadziei, które są wyrazem przyziemności i prostactwa, oraz bodźców i niepokojów,bo pośpiech to nietakt wobec otoczenia, a niecierpliwość to zawsze rzecz ordynarna.

Arystokrata to ten, kto nigdy nie zapomina, że nigdy nie jest sam; dlatego maniery i kodeksy to do-mena arystokracji. Uwewnętrznijmy arystokratę. Wyrwijmy go z salonów i ogrodów i przenieśmy wnaszą duszę i naszą świadomość istnienia. Odnośmy się do siebie zawsze zgodnie z manierami i ko-deksami, z gestami wyuczonymi dla innych.

Każdy z nas to cale społeczeństwo, cala boska dzielnica – wypada, abyśmy przynajmniej uczyniliżycie w tej dzielnicy eleganckim i dystyngowanym, aby święta naszych wrażeń były wytworne i po-wściągliwe, a podczas bankietów naszych myśli obowiązywała uprzejmość i opanowanie. Wokół nasmogą powstawać brudne i nędzne dzielnice innych ludzi – zaznaczmy wyraźnie, gdzie kończy się igdzie zaczyna nasza; i niech od fasad naszych uczuć do sypialni naszej nieśmiałości wszystko będzieopanowane i szlacheckie, wyrzeźbione we wstrzemięźliwości i wyciszeniu.

Poszukajmy dla każdego odczucia spokojnego sposobu jego spełnienia. Sprawmy, aby miłość za-węziła się do cienia snu o miłości, do bladej i drżącej przerwy między wierzchołkami dwóch małychfal oświetlonych przez księżyc. Uczyńmy z pragnienia coś jałowego i niegroźnego, jak delikatnyuśmiech, na który pozwala sobie dusza w samotności; dopilnujmy, aby pragnieniu nigdy nie towarzy-szył zamiar realizacji lub wypowiedzenia go na głos. Uśpijmy nienawiść jak węża w klatce, a stra-chowi pozwólmy zachować z jego wszystkich przejawów jedynie boleść w oczach – i to tylko woczach naszej duszy, bo tylko taka postawa mieści się w normach estetyki.

429Przez całe życie, we wszystkich moich kontaktach z innymi ludźmi, traktowano mnie jak intruza. W

najlepszym wypadku – jak obcego. Zarówno wśród krewnych, jak wśród znajomych odbierano mniezawsze jak kogoś z zewnątrz. Nie twierdzę, że było to kiedykolwiek rozmyślne – to była spontanicznareakcja otoczenia na moją osobę.

Zawsze, przez wszystkich i wszędzie, traktowany byłem z sympatią. Podejrzewam, że bardzo nie-wiele jest osób, na które równie rzadko podnoszono głos, marszczono brwi lub się gniewano. Jednaksympatia, z jaką mnie traktowano, zawsze była odarta z cech przyjaźni. Dla osób w naturalny sposóbmi najbliższych zawsze byłem gościem, którego – jako gościa – wypada dobrze traktować, ale bezpoświęcania mu więcej uwagi, niż się należy obcemu, i z brakiem przyjaźni, na jaki zasługuje intruz.

Nie wątpię, że przyczyną takiego nastawienia innych jest jakiś mroczny, wewnętrzny rys mojego

charakteru. Być może moją komunikatywność cechuje chłód, który zmusza innych do mimowolnegonaśladowania oschłości mojego sposobu bycia.

Z natury szybko zawieram znajomości. Ludzie odwzajemniają mi się sympatią. Ale przyjaźń się niepojawia. Nie spotkałem się nigdy z dowodami oddania. Doświadczenie z czyjejś strony miłości wy-dawało mi się zawsze czymś niemożliwym, tak jak sytuacja, w której ktoś obcy mówi mi per ty.

Nie wiem, czy mam cierpieć z tego powodu, czy też zaakceptować to jako obojętny los, wobecktórego nie ma sensu ani cierpieć, ani czegokolwiek akceptować.

Zawsze chciałem być łubiany. Obojętność otoczenia zawsze mnie bolała. Osierocony przez Fortu-nę, pragnę być, jak wszystkie sieroty, obiektem czyichś uczuć. Zawsze cierpiałem głód, bo to pragnie-nie nigdy nie zostało zaspokojone. Tak się przystosowałem do tego nieuniknionego głodu, że czasamiwątpię, czy naprawdę chcę jeść.

Tak czy inaczej, życie mnie boli.

Wszyscy inni mają kogoś oddanego. Ja nie miałem nigdy nikogo, kto by choć pomyślał o poświęca-niu się dla mnie. Adoruje się innych – mnie się traktuje uprzejmie.

Dostrzegam w sobie zdolność do budzenia szacunku, ale nie jakiegoś głębszego uczucia. Niestety,nigdy nie zrobiłem niczego, co by uzasadniło ten szacunek ze strony osób, które go z początku czuły,tak że ostatecznie nie traktowały mnie z prawdziwym szacunkiem.

Czasami wydaje mi się, że znajduję w cierpieniu przyjemność. Ale naprawdę jest tak, że chciał-bym czegoś zgoła innego.

Nie mam zalet przywódcy ani zwolennika. Nie mam też zalet człowieka zadowolonego – czyli za-let, które przydają się wtedy, gdy brakuje innych.

Inni, mniej inteligentni ode mnie, są silniejsi.Lepiej kształtują swoje życie pośród ludzi, zręczniej zarządzają swoją inteligencją. Mam wszelkie

przymioty potrzebne do tego, aby wywierać wpływ, brak mi tylko umiejętności robienia tego – lub poprostu woli, aby tego pragnąć.

Jeżeli się kiedyś zakocham, to bez wzajemności.Wystarczy, że czegoś zapragnę, aby to umarło. W moim losie nie ma siły, dzięki której mógłby co-

kolwiek uśmiercić. Jest w nim słabość, dzięki której uśmierca mnie moje otoczenie.

430Widząc, z jaką jasnością i spójnością logiczną niektórzy szaleńcy uzasadniają – sobie i innym –

swoje obłąkane idee, na zawsze straciłem niewzruszoną pewność przytomności mojej przytomności.

431Jedna z wielkich tragedii mojego życia – jednak należąca do tych, które rozgrywają się pośród za-

tajeń i uników – polega na tym, że nie potrafię niczego odczuwać w sposób naturalny. Tak jak wszy-scy jestem zdolny kochać i nienawidzić, tak jak wszyscy mogę się czegoś obawiać i czymś zachwy-cać, jednak ani moja miłość, ani moja nienawiść, ani moja obawa, ani mój zachwyt nie są dokładnietym, czym być powinny. Albo brakuje im jakiegoś elementu, albo mają jakiś element dodatkowy.Pewne jest, że są czymś odmiennym, a to, co czuję, nie przystaje do życia.

U jednostek, które nazywa się kalkulatorami – i jest to bardzo trafne określenie – uczucia są kon-trolowane przez kalkulację, przez egoistyczną skrupulatność, tak że wydają się czymś obcym. U jed-nostek, które charakteryzuje się mianem skrupulantów, można zaobserwować tę samą dyslokację na-turalnych instynktów. W moim charakterze występuje identyczne zakłócenie jednoznaczności uczucia,jednak nie jestem ani kalkulatorem, ani skrupulantem. Nie mam usprawiedliwienia dla tego, że od-

czuwam nie tak, jak należy. Instynktownie wynaturzam instynkty. Niechcący chcę błędnie.

432Niewolnik zarówno temperamentu, jak i okoliczności, obrażany zarówno przez obojętność ludzi,

jak i przez ich serdeczność okazywaną komuś, z kim mnie mylą…

…ludzkie zniewagi Losu.

433Byłem wśród nich obcy, ale nikt tego nie zauważył. Żyłem między nimi jak szpieg i nikt – łącznie

ze mną – nie podejrzewał, że nim byłem. Wszyscy mnie brali za krewnego, nikt nie wiedział, że pod-mieniono mnie tuż po urodzeniu. W ten sposób byłem taki sam jak inni, nie będąc do nich podobny;byłem bratem wszystkich, ale bratem spoza rodziny.

Przybyłem z cudownych stron, gdzie krajobraz jest lepszy niż życie, jednak mówiłem o tych stro-nach tylko samemu sobie, a o pejzażach – oglądanych we śnie – nigdy nie napomknąłem. Moje krokinie różniły się od ich kroków, stawianych na podłogach i posadzkach, ale moje serce było daleko, na-wet jeśli biło blisko, jak fałszywy władca obcego i wygnanego ciała.

Nikt mnie nie poznał pod maską równości ani nigdy się nie zorientował, że to była maska, bo niktnie wiedział, że na tym świecie istnieją przebierańcy. Nikt nie podejrzewał, że w moim miejscu stoizawsze ktoś inny, którym w istocie byłem ja. Zawsze sądzono, że jestem identyczny z samym sobą.

Ich domy mnie chroniły, ich dłonie ściskały moje dłonie, widzieli mnie idącego ulicą, tak jakbymtam rzeczywiście był, jednak ten, którym jestem, nigdy nie przebywał w tych pokojach, ten, który wemnie żyje, nie ma dłoni, które inni mogliby ściskać, ten ja, którego znam, nie chodzi po ulicach, chybaże są to wszystkie ulice naraz; i inni ludzie nie mogą go na nich zobaczyć, chyba że on sam jestwszystkimi innymi ludźmi.

Wszyscy żyjemy dalecy, anonimowi i przebrani, cierpiąc, bo nikt nas nie rozpoznaje. Jednak dlaniektórych ten dystans pomiędzy postacią i jaźnią nigdy się nie ujawnia, dla innych oświetla go raz najakiś czas, ku ich przerażeniu lub smutkowi, bezkresna błyskawica, jednak są i tacy, dla których tendystans to bolesna codzienność.

Uświadomić sobie, że nie do nas należy poznanie tego, kim jesteśmy, że to, co myślimy i czujemy,to zawsze pewien przekład, że nie chcieliśmy tego, czego chcemy, i może nikt tego nie chciał – czypojmowanie tego wszystkiego w każdej chwili, odczuwanie tego w każdym odczuciu nie znaczy, żejest się kimś obcym we własnej duszy, kimś wygnanym z własnych wrażeń?

Jednak maska, w którą wpatrywałem się nieruchomo, kiedy rozmawiała na rogu z człowiekiem bezmaski w tę ostatnią noc karnawału, ostatecznie wyciągnęła rękę i pożegnała się ze śmiechem. Czło-wiek o własnej twarzy ruszył w lewo, w przecznicę, na której rogu rozmawiał. Maska – nieciekawedomino – poszła prosto, aby niknąć wśród cieni i przypadkowych świateł, przypieczętować pożegna-nie, ostateczne i obce temu, o czym myślałem. Dopiero wtedy zauważyłem, że na ulicy jest coś wię-cej niż tylko zapalone latarnie gazowe i że mrok ponad latarniami penetruje mętne światło księżyca –przyczajone, nieme, pełne nicości jak życie…

434ŚWIATŁA KSIĘŻYCA…splamiona wilgotnie martwą brunatnością.

…na ostrych piargach nawarstwionych dachów spoczywa szara biel, splamiona wilgotnie martwąbrunatnością.

435…i rozwarstwia się na skupiska cienia, zarysowane z jednej strony na biało, urozmaicone niebie-

skimi odcieniami zimnej macicy perłowej.

436(deszcz)I w końcu nad mrokiem iskrzących się dachów rozbłyska jak bicz Apokalipsy zimne światło poran-

ka. To znowu przepastna noc narastającej jasności. To znowu odwieczny horror: dzień, życie, fałszy-wa pożyteczność, nieuchronna działalność. To znowu moja osobowość – fizyczna, widzialna, spo-łeczna, wyrażana słowami, które nic nie znaczą, wykorzystywana przez cudze gesty i cudzą świado-mość. To znowu ja – ten ja, którym nie jestem. Kiedy pierwsze światło ciemności wypełnia szarymiwątpliwościami szpary w żaluzjach – Boże, tak dalekich od hermetyczności! – czuję, że już nie będęmógł utrzymać mojego łóżkowego przyczółka, że już nie śpię, a jedynie jestem zdolny do snu, że ma-jaczę – nie wiedząc, czym jest prawda i rzeczywistość – pomiędzy świeżym ciepłem czystych ubrań ibrakiem poczucia cielesności (poza poczuciem wygody). Czuję, że wymyka mi się ta radosna nie-świadomość, która pozwalała się cieszyć świadomością, ta zwierzęca senność, dzięki której śledzi-łem – spod moich powiek kota w słońcu – ruchy logiki mojej rozprzężonej wyobraźni. Czuję, że tracęswoje przywileje półmroku, powolne rzeki pod konarami drzew, migające za półprzymkniętymi rzę-sami, szmer wodospadów zagubionych pośród leniwego pulsowania krwi w moich uszach i mglistąstałość deszczu. Tracę siebie – tak długo, aż staję się żywy.

Nie wiem, czy śpię, czy tylko wydaje mi się, że śpię. Nie mam świadomości zanurzonej w praw-dziwym śnie, bo rejestruję – jakbym otrząsał się z nieprzespanego marazmu – pierwsze odgłosy miej-skiego życia, narastające jak powódź z tej niejasnej otchłani, gdzie leżą stworzone przez Boga ulice.To są radosne dźwięki, przecedzone przez smutek deszczu, który pada lub padał, bo teraz go nie sły-szę – jego jedyny ślad, jaki do mnie dociera, to nadmierna szarość światła, sączącego się przez szpa-ry, pośród cieni jasności wiotkiej, zbyt skąpej o tej godzinie, wszystko jedno, która to godzina… Tosą dźwięki radosne i rozproszone i bolą moją świadomość, jakby oznaczały dla mnie wezwanie naegzamin albo egzekucję. Każdy dzień – kiedy słucham jego przebudzenia z łóżka mojej niewiedzy –wydaje mi się dniem jakiegoś doniosłego dla mnie zdarzenia, z którym nie będę miał odwagi sięzmierzyć. Każdy dzień – kiedy czuję, jak wstaje z posłania cieni, a jego nocna bielizna spada w ulicei zaułki – przynosi mi wezwanie do sądu. Każdy dzień jest dniem mojego procesu. I wieczny skaza-niec, który we mnie tkwi, czepia się łóżka jak matki, którą utracił; tuli się do poduszki, jakby niańkamiała go obronić przed ludźmi.

Szczęśliwa drzemka wielkiego zwierza w cieniu drzew, przewiewne zmęczenie nędzarza w wyso-kiej trawie, marazm Murzyna podczas ciepłego i odległego wieczora, rozkosz ziewnięcia, przytłacza-jącego gasnące oczy; wszystko, co pieści zapomnienie, budząc senność, spokój wyciszonego umysłu,zamykający cicho okno duszy, anonimowa pieszczota snu.

Spać, być kimś odległym, nie wiedząc o tym, znaleźć się daleko, zapomnieć wszystko własnymciałem, uzyskać wolność nieświadomości, znaleźć schronienie w zapomnianym jeziorze, zastygłymwśród listowia odległego masywu lasu.

Oddychające nic, lekka śmierć, z której budzimy się z tęsknotą i świeżością, tkaniny naszej duszy,które ustępują, masowane przez zapomnienie.

Ach, i znowu słyszę – jak wznowiony protest kogoś, kto nie dal się przekonać – gwałtowny szmerdeszczu moczącego rozjaśniony wszechświat. Zimno przenika mnie aż do moich domniemanych ko-ści, jakbym się czegoś bał. I skulony, nieistotny, ludzki, sam na sam ze sobą w tej odrobinie ciemno-ści, która mi jeszcze została, płaczę. Tak, płaczę nad samotnością i nad życiem, a moja jałowa boleść

leży, jak wóz bez kół, na poboczu rzeczywistości, pośród gnoju opuszczenia. Płaczę nad wszystkim:nad utratą kolan, na których leżałem, śmiercią dłoni, która mnie kiedyś wiodła, rękoma, których objęćnie poznałem, ramieniem, którego nigdy nie znalazłem… I dzień, który wstaje tak definitywnie, przy-gnębienie, które świta we mnie jak okrutna prawda dnia, to, o czym śniłem i o czym myślałem, to, cowe mnie zostało zapomniane – wszystko to zlewa się, w amalgamacie cieni, fikcji i wyrzutów sumie-nia, w ślad płynących światów i spada między przedmioty życia jak szkielet kiści winogron, obgry-zionej na rogu przez podrostków, którzy ją gdzieś zwędzili.

Wrzawa ludzkiego dnia nagle narasta jak dzwonek alarmowy. Gdzieś w budynku trzaska delikatniepierwszy zamek w drzwiach, które się otwierają, pozwalając mieszkańcom podjąć życie na nowo.Słyszę kapcie na absurdalnym korytarzu, który prowadzi do mojego serca. I gwałtownym ruchem ko-goś, kto się wreszcie decyduje na samobójstwo, odrzucam ze skostniałego ciała przepastną pościel,która mi dawała schronienie. Obudziłem się. Odgłos deszczu w nieokreślonej przestrzeni za oknemnarasta. Czuję się szczęśliwszy. Czegoś dokonałem, chociaż nie wiem czego. Wstaję, podchodzę dookna i w akcie wielkiej odwagi podciągam żaluzje. Dzień lśni od jasnego deszczu, który zalewa mioczy matowym światłem. Otwieram okno. Chłodne powietrze zwilża moją rozgrzaną skórę. Owszem,pada – ale nawet jeśli tak samo jak przedtem, to teraz o tyle delikatniej! Chcę się odnowić, istnieć – ipodsuwam szyję pod życie jak pod wielkie jarzmo.

437W mieście panuje czasem wiejski spokój. Są takie chwile, zwłaszcza w lecie, około południa, kie-

dy wieś wdziera się do tej jasnej Lizbony jak wiatr. I wtedy nawet tu, na Rúa dos Domadores, możnaspać zdrowym snem.

Jak dobrze jest duszy widzieć, jak milkną pod wysokim, spokojnym słońcem wozy ze słomą, nie-wykończone skrzynie, chodzący bez pośpiechu mieszkańcy wsi przeniesionej w przestrzeni! Ja sam,spoglądając na nich przez okno w biurze, w którym zostałem sam, przemieniam się: znajduję się wcichej mieścinie na prowincji lub tkwię w nieznanym przysiółku i ponieważ jestem kimś innym, czujęsię szczęśliwy.

Wiem: jeśli podniosę oczy, ujrzę plugawy szereg zabudowań, niedomyte okna wszystkich biur wBaixy, niedorzeczne okna na wyższych piętrach, wbrew pozorom wciąż zamieszkanych, oraz rozwie-szone między oknami strychów odwieczne pranie pośród doniczek i roślin. Wiem o tym, ale tak deli-katne jest światło, które to wszystko złoci, tak pozbawione znaczenia jest spokojne powietrze, któremnie otacza, że nawet to, co widzę, nie może mnie skłonić do porzucenia mojej sztucznej wsi, mojegoprowincjonalnego miasteczka, w którym handel tchnie spokojem.

Wiem, wiem… Prawda jest taka, że jest godzina obiadu, odpoczynku lub przerwy w pracy.Wszystko odbywa się, jak należy, na powierzchni życia. Nawet ja śpię, mimo że wychylam się przezbalkon, jakby byl burtą statku, z którego widać nowy krajobraz. Nawet ja daję sobie spokój z rozmy-ślaniem, jakbym znajdował się na prowincji. I nagle coś nowego wylania się przede mną, otaczamnie i opanowuje: poprzez scenerię miasteczka o dwunastej w południe widzę życie wszystkich mia-steczek, widzę wielkie, głupie szczęście domowego życia, wielkie, głupie szczęście życia w polu,wielkie, głupie szczęście spokojnej nędzy. Widzę, ponieważ widzę. Ale tego nie widziałem i się bu-dzę. Rozglądam się z uśmiechem dookoła i zanim cokolwiek planuję, strzepuję z łokci nieszczęśliwieciemnej marynarki cały kurz zebrany z balkonowej poręczy, której nikt nie wytarł, nie zdając sobiesprawy, że pewnego dnia, choćby tylko na chwilę, stanie się burtą statku – na której nie może być ku-rzu – podczas nieskończonej krajoznawczej żeglugi.

438

Na niebieskim, rozjaśnionym nocną zielenią tle zimna nieregularność budynków na letnim horyzon-cie odcinała się czarnobrunatnym masywem z mglistą aureolą żółtawej szarości.

Przed laty opanowaliśmy fizyczny ocean, aby stworzyć uniwersalną cywilizację; teraz opanujemyocean psychiczny, emocje, Matkę Temperament, aby stworzyć cywilizację intelektualną.

439…bolesna ostrość moich wrażeń, nawet kiedy są radosne; i radość z ostrości moich wrażeń, nawet

kiedy są smutne.

Piszę w niedzielę, wczesnym rankiem, w dniu rozsadzanym przez łagodne światło, kiedy nad da-chami zamarłego miasta błękit wiecznie pierwotnego nieba pogrąża w zapomnieniu tajemnicze istnie-nie gwiazd…

We mnie też jest niedziela…Moje serce też idzie do kościoła, o którym nie wie, gdzie jest; idzie ubrane w dziecięcy garniturek

z aksamitu, z twarzą zarumienioną od pierwszych wrażeń, uśmiechając się – bez smutnych oczu –znad ogromnego kołnierza.

440Podczas tego przewlekłego lata niebo budziło się codziennie w niebieskozielonej pomroce, aby

wkrótce przybrać barwę błękitną z szarym odcieniem milczącej bieli. Jednak na zachodzie miało tenkolor, jakim zwykło się określać niebo jako całość.

Jak wielu jest tych, którzy nagłe mówią prawdę, znajdują to, na co liczyli, odrzucają złudzeniewszystkiego, kiedy czują, że ziemia osuwa im się pod nogami i że lecą w dół; jak ich sławne nazwi-ska pstrzą wielkimi literami, niczym nazwy geograficzne, subtelności trzeźwych i erudycyjnych stron!

Panoptikum następujących jutro zdarzeń, które nigdy nie mają prawa nastąpić! Lapis lazuli przery-wanych odczuć! Ile wspomnień nam daje jedno fałszywe przypuszczenie – pamiętasz, ty, która jesteśtylko wizją? I w delirium przetykanym pewnikami rodzi się, jak emocja z głębi mojej samoświado-mości, cichy, krótki i łagodny szmer wody wszystkich parków. Na starych ławkach nie ma nikogo, aalejki szerzą dookoła swoją melancholię pustych ulic.

Noc w Heliopolis! Noc w Heliopolis! Noc w Heliopolis! Kto wypowie do mnie nieprzydatne sło-wa, kto wynagrodzi mi krew i niezdecydowanie?

441Wysoko, w samotności nocy, jarzy się w jednym z okien anonimowa lampa. Poza tym całe miasto

jest pogrążone w mroku, nie licząc miejsc, do których dociera szczątkowy odblask ulicznych świateł,roztaczając tu i ówdzie jakby bladą, odwrotną poświatę księżyca. Pośród nocnej czerni ledwo się za-rysowują detale zabudowań, ich rozmaite barwy lub odcienie – tylko mgliste, jakby abstrakcyjne róż-nice urozmaicają masyw chaotycznego skupiska.

Niewidzialna nić wiąże mnie z nieznanym właścicielem tej lampy. Powodem nie jest to, że akuratobaj nie śpimy: tu nie ma możliwej wzajemności, bo zważywszy, że stoję w oknie po ciemku, on niema szans mnie zobaczyć. To coś wyłącznie mojego, związanego trochę z wrażeniem izolacji, z nocą iciszą, wybiera tę lampę jako punkt oparcia, ponieważ jest to jedyny punkt oparcia, jaki teraz istnieje.Wydaje się, że to dlatego, że ta lampa się pali, noc jest taka ciemna. Wydaje się, że to dlatego, że nieśpię, tylko śnię w ciemności, ta lampa świeci.

Być może wszystko, co istnieje, istnieje dzięki istnieniu czegoś innego. Niczego nie ma, wszystkowspółistnieje: może tak to wygląda. Czuję, że nie istniałbym w tym momencie – w każdym razie nie

tak, jak istnieję, z obecną samoświadomością, która będąc świadomością i będąc obecną, jest terazcałkowicie mną – gdyby gdzieś tam nie paliła się ta lampa, nic niesygnalizująca latarnia morska, fał-szywie uprzywilejowana przez wysokość. Czuję to, ponieważ nie czuję niczego. Myślę o tym, ponie-waż to jest niczym. Niczym, niczym; częścią nocy, ciszy i tego, co wobec nich jest we mnie żadne, ne-gatywne, przejściowe, jak luka pomiędzy mną i mną, coś zapomnianego przez któregoś z bogów…

442Czytam ponownie podczas jednej z tych bezsennych senności, w których znajdujemy inteligentną

rozrywkę bez udziału inteligencji, kilka z tych stron, które w sumie utworzą moją księgę niespójnychimpresji. I czuję, jak unosi się z nich, niczym zapach czegoś znanego, wyjałowione wrażenie monoto-nii. Czuję, że nawet mówiąc, iż jestem zawsze inny, mówiłem zawsze to samo; że jestem bardziejanalogiczny wobec siebie samego, niż chciałbym przyznać; że w ostatecznym rozrachunku nie miałemani radości do wygrania, ani emocji do stracenia. Jestem brakiem salda samego siebie, brakiem auto-matycznej równowagi, który mnie przygnębia i osłabia.

Wszystko, co napisałem, jest szare. Można by rzec, że moje życie, łącznie z życiem umysłowym,było dniem siąpiącego deszczu, kiedy wszystko jest zastojem i półmrokiem, pustym przywilejem i za-pomnianą motywacją. Niweczę się w podarty jedwab. Nie poznaję się w świetle i znudzeniu.

Mój pokorny wysiłek, żeby przynajmniej powiedzieć, kim jestem, żeby rejestrować, niczym machi-na nerwów, najdrobniejsze wrażenia mojego subiektywnego i wyostrzonego życia – wszystko to wy-lało się jak wiadro, w którym te wrażenia się mieszały, i zmoczyło ziemię jak woda całego świata.Sfabrykowałem się fałszywymi farbami, obróciłem w imperium łachmaniarki. Moje serce, z któregoprządłem wielkie zdarzenia jaskrawej prozy, wydaje mi się dzisiaj – zapisane z dystansu tych stron,odczytywanych na nowo przez już inną duszę – pompą na podwórzu wiejskiego domu, zainstalowanąinstynktownie i mechanicznie tłoczoną. Zatonąłem bez burzy w morzu, które nie sięga szyi.

I pytam to, co jeszcze pozostało świadome w tym chaotycznym szeregu przerw między nieistnieją-cymi rzeczami, na co mi było zapełniać tyle stron zdaniami, w które wierzyłem jako w moje, emocja-mi, które uważałem za wymyślone, chorągwiami i proporcami oddziałów, które, ostatecznie, nie sąniczym innym niż papierkami, sklejanymi pod okapem śliną przez córkę żebraka.

Pytam to, co mi zostało ze mnie, co wynika z tych bezużytecznych stron, których przeznaczeniemjest śmietnik i zatrata, stron zaginionych, jeszcze nim znalazły się wśród podartych papierów Prze-znaczenia.

Pytam – i ciągnę dalej. Zapisuję pytanie, opakowuję je w nowe zdania, zamazuję je nowymi emo-cjami. I jutro znowu będę zapisywać, kontynuując tę głupią księgę, dzienne impresje mojego chłodne-go braku przekonania.

Niech następują, takie jakie są. Po partii domina, czy była wygrana, czy przegrana, odwraca się ka-mienie i skończona rozgrywka jest czarna.

443Mam w sobie takie Czyśćce i Raje – ale czy ktoś dopatrzy się u mnie jakiegoś gestu niezgodnego z

życiem? U mnie, cichego i spokojnego?

Ja nie piszę po portugalsku. Piszę samego siebie.

444Wszystko stało się dla mnie nieznośne, z wyjątkiem życia. Biuro, dom, ulice – nawet ich przeci-

wieństwo, gdyby coś takiego istniało – gnębią mnie i przytłaczają: tylko ogół przynosi mi ulgę. Tak,jakikolwiek element tego wszystkiego wystarczyłby, aby mnie pocieszyć.

Promień słońca, wpadający wiecznie do martwego biura, nawoływanie handlarza, przenikającebłyskawicznie przez okno mojego pokoju, istnienie ludzi, to, że istnieje coś takiego jak klimat i zmia-ny pogody, zdumiewająca obiektywność świata…

Sięgnął mnie nagle promień słońca, a ja go nagle zobaczyłem… Była to jednak bardzo ostra, nie-mal bezbarwna wiązka światła, która przecięła jak nożem ciemną, drewnianą podłogę, ożywiającwokół siebie stare gwoździe i szpary między deskami, czarne linie na nie-białym tle.

Podczas kolejnych sekund badałem niewyczuwalne skutki spenetrowania przez słońce spokojnegobiura… Więzienne rozrywki! Tylko aresztanci obserwują igranie słonecznych promieni jak ktoś, ktoprzygląda się mrówkom.

445Mówi się, że nuda to choroba ludzi bezwładnych albo że dotyka ona tych, którzy nie mają co robić.

Jednak ta dolegliwość duszy jest czymś bardziej subtelnym: atakuje osoby, które są do niej predyspo-nowane, i w istocie mniej oszczędza tych, którzy pracują lub udają, że pracują (co w tym przypadkuna jedno wychodzi), niż tych, którzy są autentycznie bezwładni.

Nie ma nic gorszego niż kontrast między naturalnym splendorem wewnętrznego życia, z jego natu-ralnymi Indiami i niezbadanymi lądami, a nędzą – nawet jeśli w istocie nie jest ona nędzna – życiacodziennego. Nuda jest bardziej dokuczliwa, kiedy nie może się usprawiedliwić bezwładem. Nudaprężnych i niezłomnych to nuda najgorsza z możliwych.

Nuda nie jest chorobą, która wynika z braku zajęć, jest chorobą poważniejszą – taką, która wynikaz poczucia, że nie warto się czymkolwiek zajmować. A im więcej jest zajęć, tym większą się czujenudę.

Ile razy podnoszę znad książki, w której zapisuję pracowicie rachunki, głowę wypraną z całegoświata! Bardziej by się opłacało pozostać w bezwładzie, nic nie robiąc i nie mając nic do robienia,bo wtedy tę nudę, chociaż jest rzeczywista, mógłbym przynajmniej smakować. W mojej obecnej nu-dzie nie ma wytchnienia ani wzniosłości, ani dobrego samopoczucia, w którym mieściłoby się złe sa-mopoczucie: jest w niej totalne wymazanie wszystkich wykonywanych gestów, a nie potencjalne zmę-czenie gestami, których nie wykonam.

446OMAR CHAJJAM50Nuda Chajjama nie jest nudą kogoś, kto nie wie, co robić, bo w rzeczywistości nic robić nie umie.

Taka nuda jest nudą tych, którzy urodzili się martwi, oraz tych, którzy mają uzasadnione powody, abysięgać po morfinę lub kokainę. Nuda perskiego mędrca jest głębsza i szlachetniejsza. To nuda kogoś,kto wskutek trzeźwych przemyśleń pojął, że wszystko jest mroczne, kogoś, kto oszacował wszystkiereligie i wszystkie filozofie, po czym powiedział jak Salomon: „Widziałem wszystko, co się dziejepod słońcem, a oto wszystko jest marność i utrapienie ducha”51 lub jak inny król, cesarz Septimus Se-werus, żegnający się z władzą i światem: Omnia fui, nihil expedit – „Byłem wszystkim, nic nie jestwarte zachodu”.

Życie, jak powiedział Tarde, to poszukiwanie niemożliwego poprzez bezużyteczne. Omar Chajjammógłby użyć tych samych słów.

Stąd bierze się nacisk Persa na używanie wina. Pij! Pij! W tym zawiera się cała jego praktyczna fi-lozofia. To nie jest picie z radości, kiedy pije się po to, aby radować się jeszcze bardziej, aby byćbardziej sobą. To nie jest picie z rozpaczy, kiedy pije się po to, aby zapomnieć, aby być mniej sobą.Radość łączy z winem działanie i miłość, a trzeba zauważyć, że u Chajjama nie znajdujemy żadnejwzmianki o energii; nie ma też zdania na temat miłości. Owa Saki, której subtelna i dość ulotna po-

stać pojawia się kilka razy w Rubajatach, jest tylko „dziewczyną, która podaje wino”. Poetę cieszyjej zgrabna sylwetka – w ten sam sposób, w jaki cieszyłaby go zgrabna sylwetka amfory pełnej wina.

Radość mówi o winie słowami dziekana Aldricha52:

Jeśli w niczym nie mylę się,Powodów, aby pić, jest pięć:Dobra butelka – druh – pragnienie –Lub jego przyszłe zagrożenie –Lub każde inne wyjaśnienie.

Praktyczna filozofia Chajjama sprowadza się do łagodnego epikureizmu, w którym pragnienieprzyjemności zostało zredukowane do minimum. Wystarczy, że ogląda się róże i pije wino. Lekkabryza, rozmowa bez celu i podtekstu, puchar wina, kwiaty – w tym, i tylko w tym, zawiera się naj-większe pragnienie perskiego mędrca. Miłość wytrąca z równowagi i męczy, działanie rozprasza izawodzi, nikt nie wie, co znaczy wiedzieć, myślenie zaś wszystko mąci. Będzie więc lepiej dla nas,jeśli wyzbędziemy się pragnień, nadziei, jałowych pretensji do objaśniania świata i głupiego zamiaruulepszania lub ujarzmiania go. Wszystko jest niczym lub, jak głosi Antologia grecka, „wszystko bie-rze się z bezrozumności” – a powiedział to Grek, czyli człowiek rozumny.

50 Omar Chajjam (ok. 1021-1122) – perski astronom, matematyk i poeta, któremu Pessoa zamierzał poświęcić odrębny esej, w rezul-tacie nigdy nienapisany. Jako poeta Chajjam zasłynął swoimi czterowierszami – rubajatami, upowszechnionymi w Europie dzięki angiel-skim przekładom poety E. FitzGeralda (1809-1883). (Rubajaty, przeł. Andrzej Gawroński, Ossolineum, Wrocław 1971).

51 W rzeczywistości są to słowa Eklezjastesa, kaznodziei Salomona (Księga Eklezjastesa, 1,14, cytat według przekładu J. Wujka). WBiblii Tysiąclecia i innych nowszych przekładach Pisma Świętego mowa jest nie o „utrapieniu ducha”, lecz o „pogoni za wiatrem”.

52 Dziekan Aldrich – Henry Aldrich (1647-1710) – dziekan Christ Church w Oxfordzie, humanista o wszechstronnych zainteresowa-niach. Wśród papierów Pessoi znaleziono dwa różne portugalskie przekłady przytoczonego tutaj epigramatu Reasons for Drinking (Po-wody, by pić).

447Pozostajemy obojętni na prawdę i fałsz wszystkich religii, wszystkich filozofii, wszystkich bezuży-

tecznie weryfikowalnych hipotez, które nazywamy naukami. Równie mało obchodzi nas los tak zwa-nej ludzkości oraz to, czy jako całość cierpi, czy też nie. Miłosierdzie owszem – ale wobec „bliźnie-go”, jak głosi Ewangelia, a nie wobec człowieka, bo o nim się tam nie mówi. I do pewnego stopniawszyscy tacy jesteśmy: jaką krzywdę wyrządza najlepszemu z nas masakra w Chinach? Nawet dlaosób o największej wyobraźni bardziej bolesny jest widok dziecka, które dostaje na ulicy niezasłużo-nego klapsa.

Miłosierdzie dla wszystkich, serdeczność dla nikogo. Tak FitzGerald, w jednej ze swoich not kry-tycznych, interpretuje jedno z przesłań etyki Chajjama.

Ewangelia zaleca miłość bliźniego: nie mówi o miłości do człowieka ani do ludzkości, której taknaprawdę nikt nie może pomóc.

Ktoś może zapytać, czy utożsamiam się z filozofią Chajjama, którą tutaj, chyba trafnie, naszkicowa-łem i zinterpretowałem. Odpowiem mu, że nie wiem. Czasami ta filozofia wydaje mi się najlepszą, anawet jedyną z wszystkich praktycznych filozofii. Kiedy indziej wydaje mi się pusta, martwa, jałowajak pusta szklanka. Ponieważ myślę, nie znam siebie. Dlatego nie wiem, co naprawdę myślę. Byłobyinaczej, gdybym miał wiarę; ale gdybym był szalony, też byłoby inaczej. Byłbym inny, gdybym byłkimś innym – do tego się to sprowadza.

Poza tymi sprawami świeckiego świata istnieją, rzecz jasna, tajemne nauki bractw inicjacyjnych,tajemnice oczywiste dla tych, którzy je utrzymują w sekrecie, oraz tajemnice zawoalowane, będącetreścią rytuałów publicznych. Są rzeczy utajone lub na wpół utajone w wielkich rytach katolickich,

jak Obrządek Maryjny w Kościele rzymskim lub Ceremonia Ducha u masonów.Jednak kto zapewni, że taki adept, kiedy już staną przed nim otworem wszystkie zakamarki tajemni-

cy, nie jest jedynie gorliwą ofiarą nowej formy złudzenia? Jaką on może mieć pewność, skoro więk-szą pewność ma odnośnie swoich przekonań szaleniec?, Spencer twierdził, że nasza wiedza to takasfera, która im bardziej się poszerza, tym większą powierzchnią styka się z tym, czego nie wiemy. Ijeśli już mowa o tym, co nam dają inicjacje, nie zapominam też o strasznych słowach Mistrza Magii:„Już widziałem Izis i dotykałem Izis, ale nie wiem, czy ona istnieje”.

448OMAR CHAJJAMOmar miał osobowość; ja, na szczęście lub nieszczęście, nie mam żadnej. Za godzinę oddalę się od

tego, czym teraz jestem; jutro nie będę pamiętał, kim dzisiaj byłem. Kto jak Omar jest tym, kim jest,ten żyje tylko w jednym świecie, świecie zewnętrznym; kto jak ja nie jest tym, kim jest, ten nie żyjetylko w świecie zewnętrznym, lecz również w rozwijającym się i różnorodnym świecie wewnętrz-nym. Filozofia takich jak ja nigdy nie będzie filozofią Omara, choćbyśmy pragnęli tego z całych sił.Za to tkwią we mnie, jak dusze – wbrew mojej woli – filozofie, które sam krytykuję. Omar mógłby jewszystkie odrzucić, bo dla niego byłyby zewnętrzne, ja nie mogę ich odrzucić, bo są częścią mnie.

449Istnieją wewnętrzne udręki, które są tak płynne i subtelne, że nie potrafimy powiedzieć, czy są

udrękami duszy, czy ciała; czy wynikają z bolesnego wrażenia jałowości życia, czy są niedyspozycją,której przyczyny leżą w jakiejś organicznej otchłani – w żołądku, wątrobie lub mózgu. Jak częstomoja codzienna świadomość własnej osoby mąci się od wstrząśniętego osadu niespokojnej stagnacji!Jak często boli mnie istnienie, wywołując mdłości do tego stopnia nieokreślone, że nie potrafięstwierdzić, czy są znudzeniem, czy zapowiedzią wymiotów! Jak często…

Moja dusza obejmuje dzisiaj swoim smutkiem nawet dało. Wszystko we mnie sprawia ból – pa-mięć, oczy, ramiona. Wszystko, czym jestem, dręczy jakiś rodzaj reumatyzmu. W żaden sposób nieoddziałuje na moją istotę krystaliczna jasność dnia, wspaniały, czysty błękit nieba, znieruchomiała,wysoka fala rozproszonego światła. Nie koi mnie ani na jotę lekki podmuch chłodnego wiatru – je-siennego ze wspomnieniem lata – dzięki któremu powietrze ma osobowość. Nic dla mnie nic nie zna-czy. Jestem smutny, ale nie żadnym określonym smutkiem ani też żadnym smutkiem nieokreślonym. Je-stem smutny tam na zewnątrz, na ulicy zawalonej skrzynkami.

Te słowa nie tłumaczą dokładnie, co czuję, bo ewidentnie nic nie jest w stanie dokładnie wytłuma-czyć, co ktoś czuje. Ale staram się w jakiś sposób przekazać pewne wyobrażenie o tym, co czuję,mieszaninę różnych ja i obcej ulicy, która, ponieważ ją widzę, też w jakiś nieuchwytny sposób należydo mnie, jest częścią mnie.

Chciałbym pod inną postacią żyć w odległych krajach. Chciałbym umrzeć jako ktoś inny pośródnieznanych flag. Chciałbym zostać wybrany na cesarza w innych epokach, lepszych dzisiaj, ponieważnie są z dzisiaj, takich, które ukazują się barwnymi przebłyskami, nieznane i zagadkowe jak sfinksy.Chciałbym wszystkiego, co może uczynić śmiesznym to, czym jestem, właśnie dlatego, że czyniśmiesznym to, czym jestem. Chciałbym, chciałbym… Jednak zawsze jest słońce, kiedy świeci słońce,i zawsze jest noc, kiedy zapada noc. Zawsze jest żal, kiedy dręczy nas żal, i sen, kiedy koi nas sen.Zawsze jest to, co jest, a nigdy to, co powinno być – nie dlatego, że jest lepsze czy gorsze, lecz dlate-go, że jest inne. Zawsze jest…

Po ulicy chodzą tragarze, czyszcząc ją ze skrzynek. Śmiejąc się i dowcipkując, jedna po drugiejskładają skrzynki na wozach. Z wyżyn mojego okna w biurze patrzę na nich gasnącymi oczyma, na

których śpią już powieki. I coś subtelnego i niepojętego łączy to, co czuję, z załadunkiem, który oglą-dam; jakieś nieznane wrażenie zamienia całą moją nudę albo lęk, albo mdłości w skrzynkę i przenosiją – na ramionach kogoś, kto żartuje głośno i wulgarnie – na wóz, którego nie ma. I jak zwykle spo-kojne światło dnia opromienia pod kątem, bo ulica jest wąska, miejsce, gdzie ładują skrzynie – niesame skrzynie, bo te są w cieniu, tylko majaczący w głębi róg, gdzie chłopcy na posyłki bez przeko-nania zajmują się nicnierobieniem.

450W powietrzu, pełnym czarnego oczekiwania, wisiała zapowiedź czegoś wyjątkowo doniosłego:

sam deszcz wydawał się onieśmielony; otoczenie pokryła głucha pomroka. I nagle, jakby z krzykiem,wspaniały dzień roztrzaskał się na kawałki. Światło zimnego piekła spenetrowało wszystko dookoła,wypełniając sobą mózgi i zakamarki. Wszystko zastygło w przerażeniu, po czym wydało z siebieciężkie tchnienie, kiedy eksplozja już minęła. Smutny deszcz radował się swoim szorstkim i wyciszo-nym szumem. Ożywione serce mimowolnie przypomniało o sobie, a myśli oszałamiały. W biurze for-mowała się jakaś nowa religia. Nikt nie był tym, kim był. Kierownik Vasques stanął w drzwiachswojego gabinetu, zastanawiając się, co powiedzieć. Moreira uśmiechnął się, z twarzą jeszcze czę-ściowo pożółkłą od nagłego przestrachu. A z jego uśmiechu wynikało niezbicie, że odgłos następnegogrzmotu z pewnością dobiegnie już z dalszej odległości. Przejeżdżający szybko wóz zakłócił ulicznedźwięki. Lekkomyślnie zadygotał telefon. Kierownik Vasques, zamiast cofnąć się do gabinetu, ruszyłdo aparatu stojącego w głównej sali. Nastąpiła chwila spokoju i ciszy, a deszcz utrzymywał się jaknocna zmora. Kierownik Vasques zapomniał o telefonie, który już nie zadzwonił. Chłopak w głębibiura szarpnął się, jakby był czymś krępującym.

Wielka radość, pełna wytchnienia i wyzwolenia, wszystkich nas speszyła. Pracowaliśmy na wpółogłupiali, z naturalną wylewnością okazując sobie uprzejmość i sympatię. Chłopak, mimo że nikt munie kazał, pootwierał na oścież okna. Wraz z mokrym powietrzem wtargnął do biura zapach czegośświeżego. Deszcz, który już stracił swój impet, padał teraz pokornie. Odgłosy ulicy, chociaż wciąż tesame, były jednak inne. Słychać było nawoływania furmanów i byli to prawdziwi ludzie. Równieżdzwonki tramwajowe z pobliskiej ulicy wyraźnie łączyła z nami jakaś więź. Wybuch śmiechu ulicz-nego dzieciaka zabrzmiał w tej czystej atmosferze jak śpiew kanarka. Lekki deszcz zamierał.

Była szósta. Zamykano biuro. Kierownik Vasques rzucił zza półprzymkniętych drzwi „Możecie jużiść” i zabrzmiało to jak błogosławieństwo handlowe. Natychmiast wstałem, po czym zamknąłem ischowałem książkę. Z namaszczeniem wsunąłem pióro we wgłębienie obok kałamarza i zwracającsię w stronę Moreiry, rzuciłem pełne nadziei „Do jutra”, po czym uścisnąłem mu rękę, jakby wy-świadczył mi jakąś wielką przysługę.

451Podróżować? Aby podróżować, wystarczy istnieć. Jadę od dnia do dnia jak od stacji do stacji w

pociągu mojego ciała lub mojego przeznaczenia, przyglądając się ulicom i placom, gestom i twarzom,zawsze takim samym i zawsze różnym, czyli takim, jakie w istocie są pejzaże.

Kiedy sobie wyobrażam, widzę. Cóż więcej robię, podróżując? Tylko skrajna słabość wyobraźnimogłaby usprawiedliwić potrzebę zmiany miejsca po to, aby odczuwać.

„Każda droga, a więc i ta prosta droga w Entepfuhl, zaprowadzi nas na koniec świata”. Ale koniecświata, kiedy już otoczymy cały glob, jest tym samym Entepfuhl, z którego się wyruszyło. W rzeczy-wistości koniec świata, tak samo jak jego początek, to nasze wyobrażenie świata. To w nas pejzażesą pejzażami. Dlatego kiedy je sobie wyobrażam, stwarzam je; kiedy je stwarzam, istnieją; kiedy ist-nieją, postrzegam je jako coś innego. Po co podróżować? W Madrycie, w Berlinie, w Persji, w Chi-

nach, na obu biegunach gdzie bym się znajdował, jeśli nie w samym sobie, w świecie swoich pry-watnych wrażeń?

Życie jest tym, co z nim robimy. Podróże są podróżnikami. To, co widzimy, nie jest tym, co widzi-my, tylko tym, czym jesteśmy.

452Jedynym znanym mi podróżnikiem w prawdziwym tego słowa znaczeniu był chłopak z biura innej

firmy, w której kiedyś pracowałem. Młodzieniec ten zbierał foldery turystyczne miast, państw i agen-cji turystycznych; miał mapy, jedne wyrwane z czasopism, inne wyproszone tu i tam, miał wycięte zgazet i magazynów zdjęcia pejzaży, ryciny przedstawiające egzotyczne obyczaje, obrazki łodzi i stat-ków. Wchodził do biur podróży i w imieniu zmyślonej firmy, a może firmy istniejącej – możliwe, żetej, w której pracował – prosił o broszury na temat podróży do Włoch, podróży do Indii, o broszuryinformacyjne na temat połączeń między Portugalią i Australią.

Nie tylko był największym – bo najprawdziwszym – podróżnikiem, jakiego znałem: był też jedną znajszczęśliwszych osób, jakie było mi dane poznać. Żałuję, że nie wiem, co się z nim stało; zresztąmoże tak naprawdę tylko czuję, że powinienem żałować, a w rzeczywistości wcale tego nie żałuję; wkońcu dzisiaj, kiedy minęło dziesięć lub nawet więcej lat od tego krótkiego okresu, kiedy go znałem,musi już być mężczyzną, głupim, spełniającym swoje obowiązki, być może jest czyimś mężem, czyjąśżyciową podporą – w gruncie rzeczy żywym trupem. Może nawet jest zdolny do podróżowania cia-łem – on, który tak świetnie podróżował duszą.

Nagle sobie przypominam: wiedział dokładnie, z jakiego peronu paryskiego dworca odjeżdża siędo Bukaresztu, jak wygląda sieć kolejowa w Anglii, a pod jego błędną wymową obcych nazw kryłasię królewska pewność wielkości własnej duszy. Tak, dzisiaj najprawdopodobniej wiedzie życie tru-pa, ale może pewnego dnia, na starość, przypomni sobie, że nie tylko lepiej, ale i znacznie realniejjest marzyć o Bordeaux, niż wysiadać na stacji w Bordeaux.

Zresztą, widziane z tej perspektywy, wszystko to mogłoby mieć inne wytłumaczenie, takie, że on poprostu kogoś naśladował. Albo… Tak, wydaje mi się czasem, kiedy myślę o odrażającej różnicy mię-dzy inteligencją dzieci a głupotą dorosłych, że towarzyszy nam w dzieciństwie pewien duch opiekuń-czy, który użycza nam własnej astralnej inteligencji i który później, może z żalem, ale na mocy wyż-szego prawa, porzuca nas – tak jak zwierzęce matki swoje podchowane potomstwo – jako spasionewieprze, których rola była naszym przeznaczeniem.

453Z tarasu kawiarni prowadzę chwiejną obserwację życia. Niewiele z tego życia – czyli rozprosze-

nia – widzę w jego koncentracji na tym przejrzystym i moim placu. Opadająca mnie stagnacja, przy-pominająca upojenie alkoholem, wyświetla duszę rzeczy. Poza mną przepływa w krokach przechod-niów i w systematycznej furii ich ruchów oczywiste i jednogłośne życie.

Moje zmysły zamarły i wszystko wydaje się czymś innym. A kiedy wszystkie moje wrażenia stająsię trzeźwą i zmieszaną pomyłką, otwieram skrzydła, ale się nie ruszam, niczym zmyślony kondor.

Kto wie, czy największą ambicją człowieka ideałów, którym jestem, nie jest to, aby nie opuszczaćtego miejsca przy kawiarnianym stoliku?

Wszystko jest próżne jak grzebanie w popiołach, puste jak chwila przed świtem.A światło tak łagodnie i doskonale zakwita na rzeczach, tak je złoci uśmiechniętą smutno rzeczywi-

stością! Cała zagadka świata przyobleka się przed moimi oczami w banalność ulicy.Ach, jak codzienność ociera się w nas o tajemnicę! Jak na tej powierzchni złożonego i ludzkiego

życia, zalanej przez światło, Czas zakwita niepewnym uśmiechem na wargach Tajemnicy! Jak nowo-

cześnie brzmi to wszystko! I jak inne ma znaczenie w swojej pierwotnej i ukrytej głębi niż światło,które na tym igra!

454Czytanie gazet, zawsze przykre z estetycznego punktu widzenia, często jest takie również z punktu

widzenia moralnego, nawet dla kogoś, kto nie bardzo się przejmuje moralnością.Wojny i rewolucje – zawsze mówi się o takiej lub innej – wywołują u kogoś, kto czyta o ich prze-

biegu, uczucie nie przerażenia, lecz znudzenia. To nie okrucieństwo, jakie dotknęło tych wszystkichzabitych i rannych, ani poświęcenie tych, którzy polegli z bronią w ręku, czy też poległych bez walki,tak bardzo dręczy duszę – to głupota, która pozwala poświęcać dusze i mienie w imię czegoś nie-uchronnie jałowego. Wszystkie ideały i wszystkie ambicje to bredzenie kumoszek, przebranych zamężczyzn. Nie ma imperium, które byłoby warte rozbicia dziecięcej lalki. Nie ma ideału, który zasłu-giwałby na poświęcenie blaszanej kolejki. Jakie imperium jest pożyteczne, jaki ideał owocny?Wszystko jest ludzkością, a ludzkość jest zawsze taka sama – zmienna, ale niedająca się udoskonalić,rozchwiana, ale niepostępująca naprzód. Co innego może zrobić mędrzec wobec nieubłaganego biegurzeczy, wobec życia, które nie wiadomo, jak otrzymaliśmy, i nie wiadomo, jak stracimy; tysiąca sza-chowych rozgrywek, jakimi jest życie we wspólnocie i zmaganiu; nudy jałowej kontemplacji tego, conigdy się nie urzeczywistni […] – co może zrobić innego, niż prosić o trochę wytchnienia, o to, abynie musiał myśleć o życiu, bo już wystarczy sam fakt, że trzeba żyć; o trochę miejsca w słońcu, nawolnym powietrzu, i przynajmniej o sen o tym, że po tamtej stronie gór panuje pokój.

455Wszystkie te niefortunne przypadki naszego życia, kiedy jesteśmy śmieszni, żałośni lub lekceważe-

ni, powinniśmy traktować, w świetle naszej wewnętrznej jasności, jako niewygody podróży. Jeste-śmy na tym świecie tylko pasażerami, podróżującymi, chcąc nie chcąc, między niczym i niczym lubmiędzy wszystkim i wszystkim; i nie powinniśmy przywiązywać zbyt dużej wagi do przykrych nie-spodzianek na trasie, do wybojów na drodze. Znajduję w tym pocieszenie, nie wiem, czy dlatego, żechcę je znajdować, czy dlatego, że jest w tym rzeczywiście coś, co mnie pociesza. Jednak fałszywepocieszenie, pod warunkiem że o nim nie myślę, staje się dla mnie prawdziwe.

Zresztą tyle rzeczy daje pocieszenie! Jest błękitne niebo u góry, spokojne i czyste, na którym unosząsię zawsze niedoskonałe chmury. Jest lekki wiatr, który na wsi porusza gęstymi gałęziami drzew, a wmieście kołysze praniem porozwieszanym na czwartym lub piątym piętrze. Jest chłód albo jest upał, agdzieś w głębi kryje się zawsze pamięć, z jej tęsknotą, nadzieją i magicznym uśmiechem w oknieświata, oraz to, czego pragniemy, pukając do drzwi naszej istoty jak żebracy, którzy są Chrystusem.

456Od tak dawna nic nie napisałem! Kilka dni rozciągnęło się dla mnie w stulecia niepewnej rezygna-

cji. Zastygłem jak opuszczone jezioro pośród nieistniejącego krajobrazu.W tym czasie tkwiłem w niezmąconej, zróżnicowanej monotonii płynących dni, w zawsze różnym

przemijaniu zawsze tych samych godzin, w życiu. Upływały mi, jak należy. Gdybym spał, upływałybymi tak samo. Zastygłem jak nieistniejące jezioro pośród opuszczonego krajobrazu.

Często mi się zdarza, że się nie poznaję – co zdarza się często tym, którzy się znają. Oglądam się wróżnych przebraniach, w których żyję. Z tego, co się zmienia, mam to, co jest zawsze takie samo; ztego, co daje wszystko, mam to, co nie jest niczym.

Pamiętam, gdzieś daleko w głębi siebie, jakbym podróżował do swojego wnętrza, monotonię – alecałkiem odmienną – tamtego domu na wsi… Tam spędziłem dzieciństwo, ale nie potrafiłbym powie-

dzieć – gdybym odczuł taką potrzebę – czy było bardziej czy mniej szczęśliwe niż moje dzisiejsze ży-cie. Ten ja, który żył wtedy, był inny: to są różne życia, rozłączne, nieporównywalne. Nawet ich mo-notonie, które z zewnątrz czynią je podobnymi, od wewnątrz są różne. To nie były dwie monotonie,tylko dwa życia.

Jaki mam powód, żeby wspominać? Zmęczenie. Wspominanie daje wytchnienie, bo nie jest działa-niem. Czasami dla głębszego odpoczynku wspominam to, czego nigdy nie było – w moich wspomnie-niach z domu na prowincji, gdzie naprawdę żyłem, jest zaledwie ułamek wyrazistości i tęsknotywspomnień, które zamieszkują – we wszystkich podłogowych klepkach, we wszystkich przeszłychmgnieniach – pokoje, w których nigdy nie mieszkałem.

Do tego stopnia obróciłem się w fikcję, że każde moje naturalne uczucie przekształca się od razu wuczucie wyobrażone – wspomnienie przekształca się w sen, sen w moje zapomnienie o śnie, świado-mość siebie w niemyślenie o sobie.

Do tego stopnia odarłem się z własnego ja, że istnienie służy mi za ubiór. Tylko w przebraniu je-stem sobą. A wokół mnie wszystkie nieznane zachody słońca rozświetlają, konając, pejzaże, którychnigdy nie ujrzę.

457Rzeczy nowoczesne to1. Ewolucja luster;2. Szafy.Stajemy się stworzeniami z ubranym ciałem i ubraną duszą.A ponieważ dusza dopasowuje się zawsze do ciała, powstał strój duchowy. Osiągnęliśmy sytuację,

w której dusza jest czymś ubranym z zasady, podobnie jak osiągnęliśmy, jako ludzkie ciała, kategorięubranych zwierząt.

Nie chodzi jedynie o to, że nasz strój stał się częścią nas. Chodzi też o stopień komplikacji tegostroju i o jego niezwykłą właściwość, polegającą na braku jakiegokolwiek związku z czynnikami sta-nowiącymi o naturalnej elegancji ciała i na braku jakiegokolwiek związku z jego ruchami.

Gdyby mnie poproszono, abym wyjaśnił, jakie są społeczne przyczyny stanu mojej duszy, w odpo-wiedzi wskazałbym kolejno lustro, wieszak i wieczne pióro.

458W połowie wiosny Baixa budzi się odrętwiała w lekkiej porannej mgle, a słońce wstaje jakby

ospale. W jeszcze nieco chłodnym powietrzu panuje spokojna radość, a życie wraz z lekkim tchnie-niem nieobecnej bryzy dygocze lekko z chłodu, który już ustąpił, bardziej przez wspomnienie chłoduniż przez sam chłód; raczej przez porównanie z nadchodzącym latem niż przez obecną pogodę.

Jeszcze nie otworzono sklepów, otwarte są tylko bary mleczne i kafejki, jednak ten bezruch nie macharakteru odrętwienia, jak bezruch niedzieli – to po prostu bezruch. Złocisty ślad zaznacza się jakjakaś zapowiedź na odsłoniętym niebie, które błękit maluje blado poprzez rozpraszającą się mgłę. Naulicach pojawiają się gdzieniegdzie zalążki ruchu, wyodrębniają się poszczególni przechodnie, a ugóry, w kilku otwartych oknach, także migają jakieś zjawy. Tramwaje zaczynają zakreślać swoje żółtei numerowane trasy. I z minuty na minutę ulice zaczynają się zaludniać.

Błąkam się, uważny tylko w zmysłach, bez myśli ani emocji. Obudziłem się wcześnie i wyszedłemna ulicę bez żadnych uprzedzeń. Badam wszystko jak podczas medytacji. Patrzę, tak jak się myśli.Lekki opar emocji unosi się we mnie absurdalnie i wydaje się, że mgła, opuszczająca ulice, powolizaczyna we mnie wnikać.

Czuję, że mimowolnie myślałem o swoim życiu. Nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale tak było.

Sądziłem, że podczas całej tej mojej próżniaczej wędrówki tylko patrzyłem i słuchałem, że nie byłow niej nic więcej poza odblaskiem kolejnych obrazów, białym ekranem, na którym rzeczywistośćwyświetla kolory i światło zamiast cieni. Ale było coś więcej, choć o tym nie wiedziałem. Była jesz-cze moja przecząca sobie dusza. Nawet moja abstrakcyjna obserwacja była przeczeniem.

Z powodu braku mgły powietrze ciemnieje, nasycone mętnym światłem, w które mgła się jakbywmieszała. Nagle zauważam, że hałas jest znacznie większy i że jest o wiele więcej ludzi. Kroki ko-lejnych przechodniów są mniej pośpieszne. Pojawia się – wypełniając pustkę i dystansując mniejszypośpiech innych – marszowy trucht sprzedawczyń ryb, krążenie piekarzy, połączonych monstrualnieze swoimi koszami, oraz różnorodna jednakowość handlarek wszelkim możliwym towarem, tracącaswoją monotonię tylko w zawartości koszy, w których wyróżniają się bardziej kolory niż rzeczy.Mleczarze niczym pękiem pustych, absurdalnych kluczy podzwaniają wielowymiarowymi bańkamiswojego wędrownego urzędu. Policjanci zastygają na rogach niczym umundurowana cywilizacja,przecząca niewidzialnemu ruchowi wstającego dnia.

Gdybym tak mógł teraz, kiedy to czuję, zobaczyć wszystko jak ktoś, kogo nie łączy z tym nic pozawzrokiem – obserwować wszystko tak, jakbym był dorosłym podróżnikiem, który dopiero dzisiajprzybył na powierzchnię życia! Nie być od urodzenia przyuczonym do nadawania wszystkim rzeczomokreślonego znaczenia, móc je zobaczyć w ich wyrażaniu się, bez związku z formą wyrazu, jaka imzostała narzucona. Móc poznać handlarkę rybami w jej ludzkiej realności, niezależnie od tego, że sięją nazywa handlarką rybami, i od świadomości, że istnieje i że sprzedaje. Zobaczyć policjanta tak,jak widzi go Bóg. Zauważyć wszystko po raz pierwszy, nie apokaliptycznie, jako objawienie Tajem-nicy, tylko jako bezpośredni rozkwit Rzeczywistości.

Uderzeń dzwonu lub wielkiego zegara, których nie liczę, powinno być osiem. Budzę się z samegosiebie wskutek banalnego faktu, że wybiła godzina, jakby życie społeczne zamykało ciągłość czasu wklasztornej celi, wyznaczając […] granicę abstrakcyjności, limit nieznanego. Budzę się z siebie i pa-trząc na to wszystko, co jest już pełne życia i wdrożone w ludzką rutynę, orientuję się, że mgła, któraopuściła już całe niebo – z wyjątkiem nie całkiem niebieskiego fragmentu, który jeszcze trwa pośródczystego błękitu – naprawdę przeniknęła do mojej duszy, stając się równocześnie elementem wszyst-kich rzeczy, elementem, dzięki któremu rzeczy utrzymują kontakt z moją duszą. Straciłem obraz tego,co widziałem. Moje oczy oślepły. Teraz odczuwam już poprzez banalność świadomości. To już niejest Rzeczywistość: to tylko Życie.

…Tak, to Życie, do którego ja też należę i które również należy do mnie; już nie Rzeczywistość,która należy tylko do Boga lub do samej siebie, która nie zawiera tajemnicy ani prawdy, która – po-nieważ jest rzeczywista lub taką udaje – istnieje gdzieś nieruchoma, wolna od czasu i wieczności;obraz absolutu, uzewnętrzniona idea duszy.

Kieruję powolne kroki, przyspieszając je bardziej, niż sobie z tego zdaję sprawę, do bramy, przezktórą prowadzi droga do domu. Ale nie wchodzę; waham się; idę dalej ulicą. Plac Figueira, ziewają-cy wielobarwnymi towarami, przesłania mi mój horyzont wędrowca. Posuwam się, powolny i mar-twy, a moja wizja nie jest już moja, już nie jest niczym: to tylko wizja ludzkiego zwierzęcia, któreniechcący odziedziczyło grecką kulturę, rzymski porządek, chrześcijańską moralność i wszystkie inneiluzje, które tworzą cywilizację, w której odczuwam.

Gdzie są żywi?

459Chciałbym znaleźć się na wsi, aby poczuć chęć znalezienia się w mieście. I tak z chęcią przeby-

wam w mieście, ale wtedy moja chęć byłaby podwójna.

460Im większa jest wrażliwość, im subtelniejsza zdolność odczuwania, tym bardziej wibruje ona i

drży w absurdalny sposób z powodu drobiazgów. Potrzeba wspaniałej inteligencji, aby odczuwać lękwobec pochmurnego dnia. Ludzkość, niezbyt wrażliwa, nie niepokoi się o pogodę, bo zawsze jest po-goda; nie czuje deszczu, chyba że leci jej prosto na głowę.

Mglisty i ospały dzień wilgotnie praży. Siedząc samotnie w biurze, dokonuję przeglądu mojego ży-cia, a to, co w nim widzę, jest jak dzień, który męczy mnie i przygnębia. Widzę siebie jako dziecko,które się cieszy z niczego, jako młodzieńca, który aspiruje do wszystkiego, jako mężczyznę, który niema ani radości, ani aspiracji. A wszystko to wydarzyło się w ospałości i mroku – tak samo jak dzień,który pozwolił mi to zobaczyć lub sobie przypomnieć.

Kto z nas, oglądając się na drodze, z której nie ma odwrotu, może powiedzieć, że przebył ją tak,jak należało?

461Wiedząc, z jaką łatwością najdrobniejsze rzeczy potrafią mnie torturować, celowo unikam kontaktu

z najdrobniejszymi rzeczami. Czy ktoś, kto jak ja cierpi, dlatego że chmura przesłania przez chwilęsłońce, może nie cierpieć w ciemności wiecznie zachmurzonego dnia swojego życia?

Moje odosobnienie nie jest poszukiwaniem szczęścia, bo nie miałbym odwagi go osiągnąć, nie jestteż poszukiwaniem spokoju, bo ten może osiągnąć tylko ktoś, kto go nigdy nie stracił – jest tylko po-szukiwaniem snu, wygaszenia, nieśmiałej rezygnacji.

Cztery ściany mojego nędznego pokoju są dla mnie równocześnie celą i oddaleniem, łóżkiem itrumną. Moje najszczęśliwsze chwile to te, w których o niczym nie myślę, niczego nie chcę, nawet niemarzę, pogrążony w stagnacji jak jakaś zbędna roślina, jak mech porastający powierzchnię życia. Bezgoryczy rozkoszuję się absurdalną świadomością, że nie jestem niczym, przedsmakiem śmierci i wy-mazania.

Nigdy nie miałem kogoś, kogo mógłbym nazywać „Mistrzem”. Nie umarł dla mnie żaden Chrystus.Żaden Budda nie wyznaczył mi drogi. Nawet w najwspanialszych marzeniach żaden Apollo ani Atenanie ukazali mi się, aby oświecić moją duszę.

462Jednak wyzbywanie się przeze mnie z premedytacją życiowych celów i działań oraz celowe zry-

wanie kontaktów z wszelkimi rzeczami zawiodły mnie dokładnie tam, skąd chciałem uciec. Niechciałem odczuwać życia ani dotykać rzeczy, wiedząc z doświadczenia, że kiedy tylko mój tempera-ment wchodzi w zaraźliwy kontakt ze światem, odczuwanie życia jest dla mnie zawsze bolesne. Jed-nak unikając tego kontaktu, izolowałem się, a izolując się, zaogniałem moją i tak już nadmierną wraż-liwość. Ale totalne odosobnienie jest niemożliwe. Bez względu na to, jak mało bym robił, oddycham;bez względu na to, jak mało bym działał, poruszam się. I tak, doprowadziwszy moją wrażliwość dostanu zaognienia poprzez odosobnienie, doprowadziłem do tego, że najmniejsze fakty, które przedtemnic dla mnie nie znaczyły, zaczęły mnie druzgotać jak wielkie katastrofy. Metoda mojej ucieczki byłabłędna. Uciekając, zatoczyłem bezsensowne koło, aby wrócić do punktu wyjścia i wzbogacić horrormojej kondycji o zmęczenie przebytą drogą.

Nigdy nie brałem pod uwagę samobójstwa jako rozwiązania, ponieważ nienawidzę życia przez mi-łość do niego. Minęło trochę czasu, zanim uświadomiłem sobie to żałosne zakłamanie swojego sto-sunku do siebie. Uświadomiwszy je sobie, poczułem zniechęcenie, co zdarza mi się zawsze, kiedysobie coś uświadamiam, ponieważ każda świadomość jest dla mnie zawsze utratą jakiegoś złudzenia.

Analizując wolę, uśmierciłem ją. Gdybym tylko mógł wrócić do dzieciństwa sprzed czasu analiz,

choćby oznaczało to czas, kiedy jeszcze nie miałem woli!

W moich parkach, jak w martwym śnie, stawy drzemią pod słońcem w zenicie, kiedy zgiełk owa-dów narasta i życie mi ciąży, nie jak przygnębienie, tylko jak nieustający fizyczny ból.

Pałace na horyzoncie, parki pogrążone w myślach, wąskość alejek w oddali, martwy wdzięk ka-miennych ławek dla tych, których już nie ma – śmiertelny przepych, zniszczony wdzięk, zgubiona po-złota. O moja żądzo, którą zapominam – gdybym tak mógł odzyskać żal, z jakim o tobie marzyłem.

463Wreszcie spokój. Wszystkie resztki i odpadki ulatniają się z mojej duszy, jakby ich nigdy nie było.

Zostaję sam i jestem spokojny. Czuję się tak, jakbym miał właśnie przyjąć jakąś religię. Jednak nicmnie tam w górze nie pociąga, nawet jeśli przestało mnie pociągać cokolwiek tu na dole. Czuję sięwolny, jakbym przestał istnieć, zachowując przy tym świadomość tego faktu.

Spokój, tak, spokój. Wielki spokój, słodki jak bezużyteczność, spływa w głąb mojej istoty. Czytanestrony, spełniane obowiązki, ruchy i przypadki życia – wszystko to stało się dla mnie mglistym pół-mrokiem, ledwo widzialną aureolą, otaczającą coś spokojnego i dla mnie niepojętego. Wysiłek, dzię-ki któremu zdarzało mi się zapominać o duszy; rozmyślanie, dzięki któremu zdarzało mi się zapomi-nać o działaniu – jedno i drugie powraca do mnie jako pewnego rodzaju bezuczuciowa łagodność,jako zwiotczałe i puste współczucie.

To nie długi, łagodny dzień, spowity delikatną mgłą. Ani niewydarzony wietrzyk, niemal nieistnie-jący; tylko odrobinę bardziej wyczuwalny niż powietrze. To nie anonimowa barwa nieba, naznaczo-nego tu i ówdzie rachitycznym błękitem. Nie. Nie, ponieważ tego nie czuję. Obserwuję mimowolnie inieuchronnie. Uważnie śledzę spektakl, którego nie ma. Nie czuję duszy, tylko spokój. Zewnętrznerzeczy, wyraźne i nieruchome – nawet te, które są w ruchu – są dla mnie takie, jaki był pewnie światdla Chrystusa, kiedy kusił go ze swoich wyżyn Szatan. Są niczym – i pojmuję teraz, dlaczego Chrystusnie uległ pokusie. Są niczym – i nie pojmuję, jak Szatan, taki stary i doświadczony, mógł sądzić, żeczymś takim kogokolwiek skusi.

Płyń lekko, nieodczuwalne życie, strumieniu milczącego ruchu w cieniu zapomnianych drzew! Płyńłagodnie, nieznająca się duszo, niewidoczny szmerze za stertą opadłych konarów! Płyń bez pożytku,płyń bez powodu, świadomości nieświadoma niczego, mętne lśnienie wśród przerzedzonego listowiaw oddali; blasku wysyłany znikąd donikąd! Płyń, płyń; i pozwól mi zapomnieć!

Blade tchnienie tego, co nie ośmieliło się żyć, słabowity oddechu tego, co nie potrafiło odczuwać,jałowe szemranie tego, co nie chciało myśleć – idź powoli, idź bezwolnie, idź pośród rozchybotania,które jest twoje, i pośród spadków, które napotykasz, idź do cienia lub do światłości, bracie świata,idź ku chwale lub ku otchłani, synu Chaosu i Nocy, ale w którymś ze swoich zakamarków zachowajświadomość tego, że Bogowie pojawili się później i że oni również przeminą.

464Kto przeczytał wszystkie strony tej książki, docierając aż do tego miejsca, bez wątpienia nabierze

przekonania, że jestem marzycielem. Będzie to przekonanie błędne. Abym mógł być marzycielem,brakuje mi pieniędzy.

Wielkie melancholie i pełne znużenia depresje mogą istnieć tylko w warunkach wygody i umiarko-wanego luksusu. Dlatego Egeus53 Poego, oddający się chorobliwym, nieskończonym rozmyślaniom,robi to w starym zamku z odległej epoki, gdzie za drzwiami komnaty, w której spoczywa życie, nie-widzialni majordomowie zarządzają sprawami domowymi i posiłkami.

Wielkie marzenie wymaga określonych warunków społecznych. Któregoś dnia, wkrótce po tym, jak

zachwyciłem się rytmicznym i bolesnym ruchem czegoś, co napisałem, i przyszedł mi na myśl Chate-aubriand, uświadomiłem sobie, że nie jestem wicehrabią ani nawet Bretończykiem. Innym razem, kie-dy miałem wrażenie, że dostrzegam w czymś, co powiedziałem, pokrewieństwo z duchem Rousseau,też sobie zaraz uzmysłowiłem, że nie tylko nie jestem szlachcicem ani kasztelanem, ale nie mam na-wet przywileju bycia szwajcarskim włóczęgą.

Ale w końcu na Rua dos Domadores też jest wszechświat. Tutaj też Bóg pilnuje, aby nie zabrakłotajemnicy życia. Dlatego nawet jeśli moje marzenia, które udaje mi się wyłonić spośród kół i desekwozów i skrzyń, są nędzne – jak nędzny jest pejzaż wozów i skrzyń – to mimo wszystko są one tym,co mam; tym, co mogę mieć.

Bez wątpienia gdzie indziej są zachody słońca. Jednak nawet na tym czwartym piętrze, wzniesio-nym ponad miastem, można myśleć o nieskończoności. Nie da się ukryć, że ta nieskończoność ma wdole hurtownie, jednak u góry sięga gwiazd… To właśnie przychodzi mi do głowy, kiedy dzień do-biega końca, a ja stoję w wysokim oknie z niezadowoleniem mieszczanina, którym nie jestem, i smut-kiem poety, którym nigdy nie uda mi się być.

53 Mowa o bohaterze opowiadania E. A. Foego Berenice (w Opowieściach niesamowitych, przeł. Bolesław Leśmian, Muza, War-szawa 1996).

465Z nastaniem lata robię się smutny. Zdawałoby się, że blask letnich dni, choćby był cierpki, powi-

nien sprawiać przyjemność tym, którzy nie wiedzą, kim są. Ale nie, mnie przyjemności nie sprawia.Zbyt duży jest kontrast pomiędzy kipiącą bujnością zewnętrznego życia a tym, co myślę i czuję, niepotrafiąc myśleć ani czuć – wiecznie niepogrzebanym trupem moich odczuć. Mam wrażenie, że w tejbezkształtnej ojczyźnie zwanej wszechświatem żyję pod uciskiem tyranii politycznej, która nawet je-śli mnie nie gnębi bezpośrednio, to uwłacza jakiejś ukrytej zasadzie mojej duszy. A wówczas spływana mnie, lekko i bezszelestnie, tęsknota za jakimś przyszłym wygnaniem, które nie będzie mi dane.

Przede wszystkim czuję senność. Nie taką, która kryje dla nas w zanadrzu – jak wszystkie senności,nawet chorobliwe – przywilej fizycznego wytchnienia. Nie taką, która pozwalając zapomnieć o życiui niosąc obietnicę snu, podsuwa nam na tacy, ofiarowanej samej duszy, spokojne dary wielkiej rezy-gnacji. Nie: to jest senność, która nie daje zasnąć, która ciąży powiekom, ale nie pozwala ich za-mknąć, która ściąga kąciki niedowierzających warg w grymas nieuchronnie głupi i pełen odrazy. Tojest jedna z tych senności, które poddają jałowej torturze ciało podczas wielkich bezsenności duszy.

Dopiero z nastaniem nocy czuję może nie radość, ale odpoczynek, który z racji tego, że odpoczynkizazwyczaj dają poczucie zadowolenia, daje mi – przez analogię – poczucie zadowolenia. Wtedy sen-ność mija, zamęt umysłowego zmierzchu, wywołany przez tę senność, wycisza się, rozjaśnia, niemallśni. Na chwilę pojawia się nadzieja na coś nowego. Ale ta nadzieja trwa krótko. To, co ją wypiera,to znudzenie pozbawione i senności, i nadziei; przykre przebudzenie kogoś, komu nie udało się po-rządnie zasnąć. I przez okno swojego pokoju wpatruję się – biedna dusza zmęczona swoim ciałem –w nieskończoność gwiazd, w nicość, w nic, tylko w nieskończoność gwiazd…

466Człowiek nie powinien mieć możliwości oglądania własnej twarzy. To rzecz najstraszniejsza z

możliwych. Natura obdarowała go niemożnością oglądania twarzy, podobnie jak uniemożliwiła muwpatrywanie się sobie w oczy. Mógł oglądać swoją twarz tylko w tafli rzek i jezior. I nawet posta-wa, którą miał przyjmować, była znamiennym symbolem – musiał się pochylić, poniżyć, aby popełnićtę niegodziwość oglądania samego siebie.

Twórca lustra zatruł ludzką duszę.

467Słuchał, jak czytam swoje wiersze – co tego dnia dobrze mi szło, bo byłem rozluźniony – po czym

z prostotą naturalnego prawa powiedział: „Gdyby pan miał tylko inną twarz, byłby pan prawdziwąduszą towarzystwa”. Słowo „twarz” – bardziej niż to, do czego się ono odnosiło – kazało mi wyjść zsiebie przez kołnierzyk mojej nieznajomości własnej osoby. Lustro w moim pokoju ukazało mi mojeżałosne oblicze żebraka pozbawionego nędzy – po czym nagle lustro umknęło w bok i rozpostarło sięprzede mną widmo Rúa dos Douradores niczym nirwana listonosza.

Ostrość moich wrażeń staje się dla mnie cudzą chorobą. Ulega jej jakaś inna osoba, której ja je-stem tylko chorą częścią, bo naprawdę czuję zależność od jakiejś wyższej zdolności odczuwania. Je-stem jak specjalna tkanka, czy nawet komórka, na której ciąży odpowiedzialność za cały organizm.

Jeżeli myślę, to dlatego, że majaczę, jeżeli śnię, to dlatego, że jestem przebudzony. Wszystko jestwe mnie uwikłane w moją osobę, tak że nic we mnie nie wie, jak istnieć.

468Kiedy żyjemy nieustannie w abstrakcji, czy jest to abstrakcja rozważań, czy rozważanych odczuć,

wkrótce – nawet wbrew naszej uczuciowości lub woli – przejawy rzeczywistości, które zgodnie znaszą naturą powinniśmy odczuwać najwyraźniej, stają się dla nas fantazmatami.

Kiedy dowiaduję się o chorobie lub śmierci znajomego, to bez względu na to, jak bliski, autentycz-nie bliski by mi był, wywołuje to we mnie jedynie wrażenie tak mętne, niepewne i blade, że aż wsty-dzę się je odczuwać. Tylko bezpośrednia wizja zdarzenia, jego sceneria, wzbudziłyby we mnie emo-cje. Żyjąc wyobraźnią, tracimy zdolność wyobrażania sobie czegokolwiek – zwłaszcza tego, co rze-czywiste. Karmienie umysłu tym, czego nie ma i nie może być, doprowadza nas do tego, że nie potra-fimy rozważać tego, co możliwe.

Dowiedziałem się dzisiaj, że mój stary znajomy, którego od dawna nie widziałem, ale któregowspominam zawsze z czymś, co chyba jest tęsknotą, poszedł do szpitala na operację. Jedyną mojąwyraźną i zdecydowaną reakcją była myśl o nieuchronnej nudzie, jaką niosłaby ze sobą koniecznośćodwiedzenia go oraz o ironicznej alternatywie zaniechania wizyty i oddania się należytym wyrzutomsumienia.

Nic więcej… Przez ustawiczne obcowanie z cieniami sam stałem się cieniem – w tym, co myślę,w tym, co czuję, w tym, czym jestem. W głębi mojej istoty kiełkuje wówczas tęsknota za normalno-ścią, której nigdy nie zaznałem. Jednak to jest wszystko, co czuję. W istocie nie żałuję znajomego,który będzie operowany. W istocie nie żałuję nikogo, kto będzie operowany, nikogo, kto na tym świe-cie cierpi i pogrąża się w zmartwieniu. Żałuję tylko tego, że nie umiem być kimś, kto żałuje.

I nagle, nieuchronnie, pod wpływem jakiegoś niepojętego impulsu, myślę o czymś innym. Tak jak-bym majaczył, wszystko, czego nie poczułem, wszystko, czym nie zdołałem być, miesza mi się z szu-mem drzew, z pluskiem wody wpadającej do stawów nieistniejącej posiadłości. Wysilam się, abyczuć, ale już nie wiem, jak to się robi. Stałem się własnym cieniem, jakbym poddał mu swoją istotę.W przeciwieństwie do Piotra Schlemihla54 z niemieckiej noweli, sprzedałem Diabłu nie swój cień,tylko swoją substancję. Cierpię przez brak cierpienia, przez nieumiejętność cierpienia. Żyję czy tylkoudaję, że żyję? Śpię czy jestem przebudzony? Lekka bryza, która przedarła się do mnie ze swojąświeżością przez upał dnia, pozwala mi o wszystkim zapomnieć. Powieki ciążą mi przyjemnie…Czuję, że to samo słońce złoci pola, gdzie mnie nie ma i gdzie nie chcę być… Ze środka miejskiejwrzawy dobywa się wielka cisza… Jaka przyjemna! Ale o ile byłaby przyjemniejsza, gdybym potra-fił odczuwać…

54 Mowa o bohaterze opowiadania Adalberta von Chamisso Przedziwna historia Piotra Schlemihla (przel. Witold Wirpsza, PIW,Warszawa 1961).

469Nawet pisanie straciło dla mnie swoją słodycz. Zbanalizował się nie tylko akt wyrażania uczuć,

ale i sam akt doskonalenia zdań – do tego stopnia, że piszę jak ktoś, kto je lub pije, z większą lubmniejszą uwagą, lecz zawsze na wpół oddalony i obojętny, niezaangażowany, bez entuzjazmu i bla-sku.

470Mówienie to przywiązywanie nadmiernej wagi do innych. Przez usta umierają ryby i Oscar Wilde.

471Jeżeli postrzegamy ten świat jako złudzenie lub zjawę, możemy też postrzegać wszystko, co nam

się wydarza, jako sen; coś, co udawało, że istnieje, dopóki spaliśmy. Wówczas rodzi się w nas sub-telna i głęboka obojętność wobec wszystkich życiowych przykrości i niepowodzeń. Ci, którzy umie-rają, skręcają za róg i dlatego tracimy ich z oczu; ci, którzy cierpią, suną przed nami jak senny kosz-mar, jeśli to czujemy, lub jak uciążliwe majaki, jeśli o tym myślimy. I nasze własne cierpienie nie bę-dzie dla nikogo niczym więcej. Na tym świecie śpimy na lewym boku, nawet przez sen słysząc zgnę-bione istnienie naszego serca.

Nic więcej… Trochę słońca, trochę wiatru, kilka drzew obramowujących horyzont, pragnienieszczęścia, żal, że dni mijają, wiecznie niepewna wiedza i wiecznie nieodkryta prawda. Nic więcej,nic więcej… Tak, nic więcej.

472Wykorzystać wszystkie przyjemne strony mistycznego stanu, nie podlegając przy tym jego wymaga-

niom, być ekstatykiem nieistniejącego boga, mistykiem lub epoptą bez inicjacji, medytować całymidniami o raju, w który się nie wierzy – wszystkie te zajęcia doskonale smakują duszy, jeżeli tylkowie, czym jest niewiedza.

Milczące chmury suną wysoko nade mną, nad ciałem utkwionym w cieniu. Nieznane prawdy sunąwysoko nade mną, nad duszą uwięzioną w ciele… Wszystko sunie wysoko… I wszystko tam w górzepłynie tak samo, jak tu na dole; i po żadnej chmurze nie zostaje więcej niż deszcz, po żadnej praw-dzie nie zostaje więcej niż ból… Tak, wszystko to, co jest wysokie, płynie wysoko i przemija,wszystko to, czego się łaknie, jest w oddali i przemija w oddali… Tak, wszystko pociąga, wszystkojest obce – i wszystko przemija.

Co mam z tego, że wiem – w słońcu lub w deszczu, ciałem lub duszą – że ja również przeminę?Nic – poza nadzieją, że wszystko jest niczym, a dzięki temu nic jest wszystkim.

473W każdym umyśle – jeżeli nie jest zwyrodniały – jest wiara w Boga. W żadnym umyśle – jeżeli nie

jest zwyrodniały – nie ma wiary w określonego Boga. Wszystkim rządzi jakiś byt rzeczywisty i nie-możliwy zarazem, którego osoby – jeżeli jakąś ma – nikt nie potrafi określić, którego zamiarów – je-żeli się jakimiś kieruje – nikt nie jest w stanie pojąć. Nazywając go Bogiem, wypowiadamy wszyst-ko, bo z racji tego, że słowo „Bóg” nic konkretnego nie znaczy, potwierdzamy w ten sposób Jegoistotę, niczego nie mówiąc. Atrybuty nieskończonego, wiecznego, wszechmocnego, wielce sprawie-dliwego lub wielce miłosiernego, które mu czasem przypisujemy, odpadają od Niego, tak jak to siędzieje ze wszystkimi niepotrzebnymi przymiotnikami, kiedy sam rzeczownik jest wystarczający. AOn, któremu, jako nieokreślonemu, nie możemy przypisać żadnych atrybutów, jest przez sam ten fakt

rzeczownikiem absolutnym.Ta sama pewność i ta sama niejasność występują w kwestii przetrwania duszy. Wszyscy wiemy, że

umieramy – i wszyscy czujemy, że nie umrzemy. To niezupełnie pragnienie lub nadzieja dają nam po-śród mroku to przeczucie, że śmierć jest nieporozumieniem: to racjonalny wywód, przeprowadzonytrzewiami, odrzuca […]

474DZIEŃZamiast iść na obiad – obowiązek, do którego muszę się codziennie przymuszać – poszedłem zoba-

czyć Tag. Wracając, błąkałem się po ulicach, nawet nie próbując sobie wmawiać, że oglądanie rzekiprzyniosło mi jakąś korzyść. A jednak…

Nie warto żyć. Tylko patrzeć warto. Patrzenie bez życia dawałoby pełnię szczęścia, ale jest nie-możliwe, jak wszystkie rzeczy, o których marzymy. O ekstazo, wyprana z życia!…

Stworzyć przynajmniej nowy pesymizm, nową negację, abyśmy mieli złudzenie, że cokolwiek,choćby złego, po nas zostanie!

475„Z czego pan się śmieje?”, spytał łagodnie głos Moreiry, dobiegający zza dwóch półek – przyczół-

ków mojego stanowiska.„Zamieniałem nazwiska…”, odparłem, uspokajając płuca.„Ach”, rzucił krótko Moreira i zakurzony spokój znowu opadł na biuro i na moją osobę.

Pan wicehrabia de Chateaubriand prowadzący tu rachunki! Pan profesor Amiel siedzący tu na wy-sokim, królewskim stołku! Pan hrabia Alfred de Vigny obciążający firmę Grandela! Senancour naRua dos Douradores!

A tu nawet nieszczęsnego Bourgeta, którego książki są męczące jak zdobywanie ostatniego piętra wbudynku bez windy… Wychylam się przez okno, aby spojrzeć znowu na mój bulwar Saint Germain, idokładnie w tym momencie wspólnik posiadacza ziemskiego spluwa na ulicę.

I między myśleniem o tym i paleniem – bez wyraźnego łączenia jednego z drugim – rechot mojegoumysłu napotyka dym, po czym, zaplątawszy się w gardle, znajduje ujście w nieśmiałym ataku sły-szalnego śmiechu.

476Wielu odniesie wrażenie, że ten dziennik, który piszę sam dla siebie, jest nazbyt sztuczny. Ale by-

cie sztucznym jest dla mnie naturalne. A swoją drogą, czym mam się zabawiać, jeśli nie starannym re-jestrowaniem tych umysłowych spostrzeżeń? Zresztą nie rejestruję ich starannie. I nie przywiązujęwagi do tego, aby zachowywały precyzyjną strukturę. Ten subtelny język jest językiem, w którym my-ślę na co dzień.

Jestem człowiekiem, dla którego świat zewnętrzny jest wewnętrzną rzeczywistością. Czuję to niemetafizycznie, lecz zmysłami, które służą nam zwykle do rejestrowania rzeczywistości.

Wczorajsza frywolność to dzisiaj nieustająca tęsknota, która kąsa moje życie.

Ta chwila ma coś z klasztoru. Zmierzch okrył wszystkie uniki. Ostateczna rozpacz odzwierciedla wniebieskich oczach stawów śmierć słońca. Tyloma postaciami byliśmy w starych parkach, tak roz-kosznie wcielaliśmy się w obecność posągów, w angielski fason alejek! Stroje, szpady, peruki, ma-niery i orszaki tak bardzo należały do substancji naszego ducha! A czym byliśmy? Zaledwie fontanną

w opustoszałym ogrodzie, uskrzydlonym strumieniem, wytryskującym coraz niżej w swoich smutnychwysiłkach, by latać.

477…i zimne, uroczyste lilie na brzegach odległych rzek podczas wiecznego wieczoru w głębi rzeczy-

wistych kontynentów.Nie ma tam nic więcej, a jednak są rzeczywiste.

478(lunar scene)Cały pejzaż nie znajduje się nigdzie.

479W dole, oddalając się od moich wyżyn warstwami cienia, drzemie w świetle księżyca mroźny ma-

syw miasta.Rozpacz, trwoga istnienia w więzieniu własnej osoby kipią we mnie, ale nie występują z moich

granic, formując mnie na kształt łagodności, strachu, bólu i opuszczenia.Tak niewytłumaczalny nadmiar absurdalnego żalu, ból tak osamotniony, tak sierocy, tak metafizycz-

nie mój […]

480Mgliste i milczące miasto rozpościera się przed moimi stęsknionymi oczyma.Domy zaznaczają swoje różnice w skostniałym skupisku, którego zamarłe podrygi księżyc pokrył

perłowymi plamami niepewności. Są dachy i cienie, są okna i jest średniowiecze. Nie ma tylko ni-czego, co by służyło za przedmieścia. W całym widzialnym pejzażu daje się wyczuć przebłysk czegośodległego. Mam nad sobą czarne gałęzie drzew, a w zniechęconym sercu czuję senność całego mia-sta. Lizbona w świetle księżyca i moje zmęczenie jutrem!

Co za noc! Ktoś, kto projektował detale tego świata, nie mógł zgotować dla mnie lepszej sytuacji,lepszej melodii niż ta księżycowa chwila, w której uwydatnia się moja nieznajomość znanego mnie.

Ani wiatr, ani ludzie nie zakłócają mi tego, o czym nie myślę. Jestem senny w ten sam sposób, wjaki żyję. Tyle że czuję, jak coś ciąży moim powiekom. Wsłuchuję się w swój oddech. Jawa czy sen?

Próby zawleczenia nóg do domu utwierdzają mnie w przekonaniu, że zmysły zamieniły się w ołów.Pieszczota wygaszenia, darowany kwiat jałowości, moje imię nigdy niewymawiane, mój niepokójmiędzy brzegami, przywilej zaniechanych obowiązków i na ostatnim zakręcie dziedzicznego parkunowe stulecie jak różany ogród.

481Zaszedłem jak zwykle do fryzjera, z łatwością i przyjemnym brakiem skrępowania, które czuję,

wchodząc do znajomych pomieszczeń. Na to, co nowe, moja wrażliwość reaguje lękiem: jestem spo-kojny tylko tam, gdzie już byłem.

Usiadłszy w fotelu, spytałem mimochodem młodego fryzjera, owijającego mi wokół szyi czyste izimne płótno, czy wie, co słychać u jego kolegi obsługującego fotel po prawej – starszego, jowialne-go mężczyzny, który ostatnio chorował. Nie wymusiła na mnie tego pytania żadna konieczność: pod-sunęły mi je miejsce i wspomnienie. „Wczoraj umarł”, odpowiedział bezbarwny głos, którego wła-ściciel znajdował się za płótnem i za mną i wyciągał właśnie palce zza mojego kołnierzyka,upchnąwszy tam do końca materiał. Całe moje irracjonalne dobre samopoczucie nagle skonało jak już

na zawsze nieobecny fryzjer z fotela obok. Wszystko, o czym próbowałem myśleć, przenikał chłód.Nic nie powiedziałem.

Tęsknota! Budzi ją we mnie nawet to, co dla mnie nic nie znaczyło, przez sam lęk przed uciekają-cym czasem i chorobliwą zagadką życia. Wystarczy, że przestaję nagle spotykać twarze, które widy-wałem codziennie na swoich codziennych ulicach, i wpadam w przygnębienie – a nie były dla mnieniczym (chyba że symbolem całego życia).

Nieciekawy starzec w brudnych kamaszach, z którym mijałem się często o wpół do dziesiątejrano? Kulawy sprzedawca losów na loterię, który mnie bezskutecznie nagabywał? Korpulentny i ru-miany staruszek z cygarem, sterczący w drzwiach sklepu tytoniowego? Co się stało z nimi wszystki-mi, z tymi, którzy – ponieważ raz po raz ich spotykałem – byli częścią mojego życia? Jutro ja teżzniknę z Rua da Prata, z Rua dos Douradores, z Rua dos Franqueiros. Jutro ja też – dusza, która czujei myśli, wszechświat, którym jestem dla siebie – tak, jutro ja też stanę się tym, który przestał chodzićpo tych ulicach, tym, którego inni będą przywoływać mglistym „co się z nim stało?”. I wszystko, corobiłem, wszystko, co czułem, wszystko, czym żyłem, będzie się sprowadzać do tego, że na powsze-dnich ulicach jakiegoś miasta jest o jednego przechodnia mniej.

WIELKIE FRAGMENTY

Te teksty powstały w latach 1910-1920 i pisane były jeszcze pod nazwiskiem Fernanda Pessoi, a

nie Bernarda Soaresa. Jedna z kilku notatek, jakie Pessoa poświęcił swojej wizji Księgi niepokoju,zawiera sugestię, aby zebrać wszystkie „wielkie fragmenty o okazałych tytułach” i uczynić z nichodrębny część książki. Niektóre – jak W lesie oderwania, które ukazało się w 1913 roku w piśmie„A Águia” – są skończonymi całościami, inne stanowią jedynie elementy całości nigdy niezrealizo-wanych. Teksty ułożono w porządku alfabetycznym.

BADANIE ŚWIADOMOŚCIPrzeżywanie życia wśród fantazji i fałszu to mimo wszystko przeżywanie życia. Rezygnacja to

działanie. Marzenie to przyznanie się do potrzeby życia, w tym przypadku zaspokajanej przez zastę-powanie realności nierealnością, która kompensuje nieunikniony życiowy popęd.

Czym innym jest w istocie to wszystko niż poszukiwaniem szczęścia? A czy ktokolwiek szuka cze-goś innego?

Czy nieustanne rojenia i nieprzerwana analiza dały mi coś zasadniczo innego, niż mogłoby dać ży-cie?

Izolując się od ludzi, nie odnalazłem siebie ani nawet […]

Ta książka to jeden ze stanów duszy, analizowany ze wszystkich stron, penetrowany we wszystkichkierunkach.

Czy ta postawa przyniosła mi przynajmniej coś nowego? Nawet to pocieszenie nie jest moimudziałem. Wszystko można znaleźć już u Heraklita i Eklezjasty: „Życie to zabawa dziecka w piasku…marność i utrapienie ducha…”. I u biednego Hioba, w tylko jednym zdaniu: „Życie obrzydło mojejduszy”.

Słucham siebie, gdy marzę. Koję się dźwiękiem swoich obrazów… W utajonych melodiach sylabi-zuje mi się […]

Brzmienie zdania zbudowanego z fantazji warte jest tylu gestów! Metafora daje tyle pocieszenia!Słucham siebie… Odbywają się we mnie ceremonie… Procesje… Bale maskowe… Migocą ceki-

ny mojego znudzenia… Olśniony, oglądam spektakl swojej duszy…Kalejdoskop fragmentarycznych sekwencji, […]Przepych nadmiernie przeżywanych wrażeń… Królewskie łoża w opustoszałych zamkach, klejnoty

martwych księżniczek, zatoczki dostrzegane z zamkowych strzelnic; tych najszczęśliwszych bez wąt-pienia czekają honory i władza, będą się dla nich na wygnaniu tworzyć orszaki… Uśpione orkiestry,nici […] haftujące jedwabie…

U Pascala:U Vigny’ego: W tobie […]U Amiela, tak wyczerpująco u Amiela:…(kilka zdań)…U Verlaine’a, u symbolistów:

Tak chory we własnym wnętrzu… Nawet bez przywileju jakiejś drobnej oryginalności choroby…Robię to, co już tylu robiło przede mną… Cierpię na coś, na co cierpi się już od tak dawna… Po cowłaściwie myślę o tym wszystkim, skoro tylu już myślało o tym i przez to cierpiało?…

A jednak wniosłem coś nowego. Ale za to nie jestem odpowiedzialny. To wywodzi się z Nocy ilśni we mnie niczym gwiazda… Mój największy wysiłek nie byłby w stanie ani tego stworzyć, aniwymazać… Jestem mostem między dwiema tajemnicami i nie mam pojęcia, jak mnie zbudowano…

BOSKA ZAZDROŚĆZawsze, kiedy wprawia mnie w przyjemny nastrój towarzystwo innych, zazdroszczę im uczestnic-

twa w mojej przyjemności. Wydaje mi się czymś bezwstydnym, że czują to samo co ja, że przeniknęlido mojej duszy za pośrednictwem własnej, odczuwającej w zgodzie z moją.

Kontemplacja pejzażu to poważne wyzwanie dla mojej dumy, bo zawsze mam bolesną świado-mość, że na pewno już go ktoś przede mną kontemplował w tym samym celu.

Z pewnością o innej porze innego dnia. Ale gdybym miał brać takie rzeczy pod uwagę, znaczyłobyto, że pozwalam się udobruchać scholastyką, która mi nie przystoi. Zdaję sobie sprawę, że jeśli wspojrzeniu innych był ten sam duch co w moim, to fakt, że oglądali pejzaż w sposób nie identyczny,lecz podobny do mojego, nie robi większej różnicy.

Dlatego staram się zawsze przekształcać to, co widzę, tak aby uczynić niezaprzeczalnie moim –przekształcać zarys gór, zachowując przy tym niezmienione jego piękno i harmonię piękna; zastępo-wać pewne drzewa i kwiaty innymi, które są absolutnie takie same w kompletnie odmienny sposób;znajdywać w innych barwach to, co znajduję w zachodzie słońca. W ten sposób tworzę – dzięki swo-jej wiedzy i darowi spojrzenia, które pozwala spontanicznie ujrzeć – wewnętrzną odmianę zewnętrz-ności.

Jest to jednak tylko znikomy substytut tego, co widzialne. W swoich najlepszych i osamotnionychmomentach marzenia udaje mi się tworzyć znacznie więcej.

Sprawiam, że pejzaż nabiera dla mnie cech muzyki, że ewokuje dla mnie wizualne obrazy – osobli-wy i trudny stopień ekstazy, jako że ewokacyjny czynnik należy do tego samego porządku odczuć corzecz, którą ma ewokować. Największy triumf w tej dziedzinie odniosłem wtedy, gdy w dwuznacznieoświetlonej scenerii spojrzałem na Cais de Sodré i wyraźnie zobaczyłem tam chińską pagodę z dziw-nymi dzwoneczkami zdobiącymi jak absurdalne kapelusze narożniki jej dachu – niezwykłą chińskąpagodę namalowaną w przestrzeni; naniesioną nie wiem jak na atłasową przestrzeń, tę przestrzeń,która tkwi w obrzydliwym trzecim wymiarze. I ta chwila pachniała mi dosłownie płótnem, wleczo-nym gdzieś daleko stąd, pełnym zazdrości o rzeczywistość…

CENOTAFAni wdowa, ani syn nie włożyli mu do ust obola, którym mógłby opłacić Charona. Nieznany jest

dla nas wyraz oczu, z jakim przepłynął Styks i ujrzał w wodach podziemia dziewięciokrotne odbicieswojej twarzy, dla nas okrytej tajemnicą. Nieznane jest wśród nas imię tego cienia, który błądzi dziśnad brzegami ponurych rzek – samo imię stało się cieniem.

Umarł za Ojczyznę, nie wiedząc jak ani po co. Jego ofiara dostąpiła chwały jako ofiara nieznana.Oddał życie wraz z całą duszą – instynktownie, a nie z obowiązku; z miłości do Ojczyzny, a nie przezświadomość Ojczyzny. Bronił jej jak ktoś, kto broni własnej matki, która jest matką nie z logicznegowyboru, tylko dlatego, że dała życie. Wierny pierwotnej tajemnicy, nie wymyślił ani nie zapragnąłswojej śmierci, tylko instynktownie ją przeżył, tak jak przeżył swoje życie. Cień, którym się dziś po-sługuje, brata się z cieniami tych, którzy padli w Termopilach, wierni ciałem przysiędze, z którą przy-szli na świat.

Umarł za Ojczyznę tak naturalnie, jak słońce wstaje każdego dnia. Był przysposobiony przez naturędo tego, w co miała go obrócić Śmierć.

Nie padł jako niewolnik jakiejś gorliwej wiary, nie zginął z nędznego powodu, jakim jest walka owielki ideał. Niesplamiony wiarą ani humanitaryzmem, nie poległ w obronie idei politycznej, przy-szłości człowieczeństwa ani jakiejś religii. Daleki od wiary w inny świat, którą mamią się wyznaw-cy Mahometa i zwolennicy Chrystusa, patrzył na nadchodzącą śmierć, nie spodziewając się znaleźć wniej życia; patrzył na mijające życie, nie spodziewając się lepszego.

Przeminął naturalnie, jak wiatr i dzień, unosząc ze sobą duszę, która czyniła go innym. Zanurzył sięw cieniu jak ktoś, kto przybywszy na miejsce, znika w drzwiach. Umarł za Ojczyznę, jedyną rzecz,która jest wyższa od nas, a zarazem pojęta i namacalna. Raj muzułmanina lub chrześcijanina, trans-

cendentalne zapomnienie buddysty nie odbijały się w jego oczach, kiedy gasł w nich płomień ziem-skiego życia.

On sam nie wiedział, kim jest, tak jak my nie wiemy, kim był. Spełnił powinność, nie wiedząc, cospełnia. Wiodło go to, co sprawia, że kwitną róże i że śmierć liści jest piękna. Życie nie ma lepszegopowodu ani śmierć lepszej nagrody.

Zwiedza teraz, zgodnie z przyzwoleniem bogów, regiony pozbawione światła, przechodząc oboklamentów Kokytosa i Flegetona i słysząc w nocy lekki szum sinych fal Lety.

Jest anonimowy jak instynkt, który go zabił. Nie myślał, że zginie za Ojczyznę; zginął za nią. Niezdecydował, że spełni swoją powinność; spełnił ją. Jeżeli ktoś miał bezimienną duszę, będzie spra-wiedliwie, jeśli nie zapytamy, jakie imię nosiło jego ciało. Był Portugalczykiem – a nie będąc kon-kretnym Portugalczykiem, jest Portugalczykiem bez granic.

Nie zajmie miejsca wśród twórców Portugalii, których skala jest inna i inna świadomość. Nie dlaniego jest towarzystwo półbogów, dzięki których śmiałości przetarte zostały morskie szlaki i nowelądy znalazły się w naszym zasięgu.

Żaden pomnik ani płyta nagrobna nie głoszą, kim był ten, który był nami wszystkimi – ponieważjest całym narodem, musi mieć za grób całą tę ziemię. Powinniśmy go pochować w jego własnej pa-mięci, a za płytę nagrobną służyć będzie tylko jego przykład.

CESARSKA LEGENDAMoja wyobraźnia to miasto na Wschodzie. Całe jego rzeczywiste rozplanowanie w przestrzeni ma

w sobie zmysłowość powierzchni wystawnego i miękkiego kobierca. Stragany, pstrzące wielobarw-nie jego ulice, odcinają się od jakiegoś nieuchwytnego tła, które do tych ulic nie należy; jak żółty lubczerwony haft na jasnobłękitnym atłasie. Cała dotychczasowa historia tego miasta krąży wokół lampymojego snu jak ledwie słyszalna ćma w ciemnym pokoju. Moja fantazja mieszkała kiedyś pośródprzepychu i otrzymywała z rąk królowych klejnoty zamglone starością. Intymne narzuty wyściełałypiaski mojego nieistnienia, a wodorosty, niczym westchnienia półmroku, unosiły się na odkrytychwodach moich rzek. Byłem przez to portykami zaginionych cywilizacji, gorączką arabesek martwychfryzów, czernieniem wieczności na zwojach potrzaskanych kolumn, masztami pozostałymi po odle-głych katastrofach morskich, stopniami wiodącymi do zburzonych tronów, zasłonami, które nie zasła-niają nic, jakby zasłaniały cienie, zjawami unoszącymi się z ziemi jak opary z rozbitych kadzielnic.Zgubne było moje panowanie, a cesarski pokój panujący w moim pałacu tętnił od wojen toczonych narubieżach kraju. Zawsze blisko była niezdecydowana wrzawa odległych uroczystości, szlak procesjizawsze wiódł pod moim oknem, ale w moich sadzawkach nie było nawet czerwono-złotych ryb;wśród zastygłej zieleni moich sadów nie było nawet owoców; nawet dym z kominów nędznych cha-łup po drugiej stronie lasu, zamieszkanych przez szczęśliwych ludzi, nie kołysze do snu kołysankamio prostocie niespokojnej zagadki mojej samoświadomości.

DEKLARACJA ODMIENNOŚCIPaństwo i miasto nie mają nad nami władzy. Co nas obchodzi, że ministrowie i dworacy odpra-

wiają swoją szopkę rządzenia narodem? To wszystko płynie gdzieś tam, na zewnątrz, jak błoto wdeszczowe dni. Nie mamy z tym nic wspólnego, nawet jeśli nas to dotyczy.

Nie interesują nas też wielkie konwulsje, jak wojna i kryzysy polityczne. Dopóki nie wchodzą donaszego domu, nieważne, do jakich pukają drzwi. Takie podejście, zdające się opierać na głębokiejpogardzie wobec innych, w rzeczywistości wynika z naszej sceptycznej samooceny.

Nie jesteśmy ludźmi dobrotliwymi ani dobroczynnymi – nie dlatego, że jest to sprzeczne z nasząnaturą, tylko dlatego, że ani jedno, ani drugie nie leży w naszej naturze. Dobrotliwość to delikatność,

na jaką zdobywają się wulgarne dusze. Interesuje nas jako obca nam cecha, której towarzyszą obceformy myślenia. Obserwujemy – i ani nie aprobujemy, ani nie ganimy. Naszą rolą jest nie być niczym.

Gdybyśmy urodzili się jako członkowie jednej z grup, które określają się jako społecznie upośle-dzone, lub jakiejkolwiek innej grupy, z której można obsunąć się w dół lub odbić w górę, bylibyśmyanarchistami. Jednak prawda jest taka, że z reguły jesteśmy istotami zrodzonymi w szczelinach mię-dzy klasami, między warstwami społecznymi; niemal zawsze w tej dekadenckiej przestrzeni międzyarystokracją i (wyższą) klasą średnią – w społecznej siedzibie geniuszy i szaleńców, z którymi możnaewentualnie sympatyzować.

Wszelka aktywność wywołuje w nas popłoch – częściowo ze względu na fizyczną niekompetencję,ale głównie z powodu niesmaku, jaki budzi w naszej moralności. Działanie wydaje się nam nieetycz-ne. Każda myśl wyrażona słowami to dla nas degradacja, bo myśl staje się w ten sposób własnościąinnych, staje się zrozumiała dla wszystkich tych, którzy tylko są w stanie ją zrozumieć.

Mamy dużą słabość do okultyzmu i wszelkich sztuk tajemnych. Mimo to nie jesteśmy okultystami.Brak nam do tego pewnej wrodzonej woli, nie mówiąc o cierpliwości, potrzebnej do kształtowaniatej woli, tak aby stała się doskonałym instrumentem magów i hipnotyzerów. Jednak sympatyzujemy zokultyzmem, przede wszystkim dlatego, że ma w zwyczaju przedstawiać swoje kwestie w taki spo-sób, że większość tych, którzy je zgłębiają, nic z nich nie rozumie – łącznie z tymi, którym się wyda-je, że rozumieją. Zagadkową pozycję okultyzmu cechuje ostentacyjna wyższość. Poza tym stanowi ob-fite źródło tajemniczych i przeraźliwych doznań: astralne larwy, przedziwne istoty o najróżniejszychkształtach, które obrzędowa magia wywołuje w swoich świątyniach, bezcielesne obecności materii,krążące wokół naszych zasklepionych zmysłów w fizycznej ciszy wewnętrznego dźwięku – wszystkoto pieści nas lepką, straszliwą ręką w mroku i osamotnieniu.

Jednak odcinamy się od okultystów tam, gdzie są apostołami i miłośnikami człowieczeństwa – toodziera ich z tajemniczości. Funkcjonowanie okultysty w sferze astralnej jest uzasadnione tylko podwarunkiem, że kieruje się pewną wyższą estetyką, a nie jakimś złowieszczym celem polepszania czy-jegoś losu.

Niemal bezwiednie zarażamy się prastarą sympatią do czarnej magii, do zakazanych form transcen-dentalnej nauki, do Władców Mocy, którzy zaprzedali się Potępieniu i zdegradowanej Reinkarnacji.Nasze oczy słabych i niepewnych gubią się, jak parząca się samica, w teorii odwróconych stopni, po-śród opacznych rytów, na złowrogim łuku schyłkowej hierarchii.

Szatan wbrew naszej woli oddziałuje na nas jak samiec na samicę. Wąż Materialnej Inteligencjiowinął się wokół naszych serc jak wokół symbolicznego kaduceusza Boga, który obwieszcza – Mer-kurego, pana Zrozumienia.

Ci z nas, którzy nie są pederastami, żałują, że nie mają odwagi nimi być. Każde wstrzymywanie sięod działania nieuchronnie feminizuje. Sprzeniewierzyliśmy się naszemu prawdziwemu powołaniu go-spodyń domowych i bezczynnych kasztelanek wskutek płciowego wypaczenia w obecnym wcieleniu.Mimo że absolutnie w to nie wierzymy, wszelkie próby zachowywania się tak, jakbyśmy wierzyli,smakują nam krwią ironii.

Wszystko to nie wynika z niegodziwości, tylko ze słabości. W skrytości wielbimy zło, ale nie dla-tego, że jest złem, tylko dlatego, że jest silniejsze i bardziej intensywne niż Dobro, a wszystko, co jestintensywne i silne, pociąga te instynkty, które powinny należeć do kobiety. Pecca fortiter nie możebyć naszym udziałem, bo nie mamy dość siły – nawet siły inteligencji, czyli jedynej, na jaką nas stać.„Rozmyślaj o potężnym grzechu”: w naszym przypadku tylko do tego sprowadza się to wymagające

wskazanie. Ale bywa, że nawet to jest dla nas niemożliwe – nasze życie wewnętrzne ma swoją rze-czywistość, która czasem boli nas przez sam fakt, że jest rzeczywistością. Istnienie zasad regulują-cych kojarzenie idei – i wszelkie inne duchowe funkcje – uwłacza naszemu wrodzonemu niezdyscy-plinowaniu.

DROGA MLECZNA…wijące się zdania o jadowitej duchowości……rytuały wytartej purpury, tajemne ceremonie rytów współczesnych nikomu……zaanektowane wrażenia odbierane przez dało niefizyczne, lecz zachowujące swoją specjalną fi-

zyczność, kiedy subtelne przerywniki oddzielają złożoność od prostoty……jeziora, nad którymi unosi się krystaliczne przeczucie matowego złota, delikatnie odarte z możli-

wości spełnienia, niewątpliwie wśród wyrafinowanych skrętów, lilia w śnieżnobiałych dłoniach……pakty między stagnacją i lękiem, czarnozielone, ciepłe dla oczu, zmęczone wśród wartowni znu-

dzenia……macica perłowa jałowych konsekwencji, alabaster wielokrotnych maceracji – rozrywka, zapew-

niana przez obrębione szkarłatem i złotem zachody słońca, ale bez łodzi na drugi lepszy brzeg i bezmostów wiodących do wspanialszego zmierzchu…

…nawet nie na brzeg idei stawów, rozlicznych stawów, odległych za topolami, a może cyprysami,zależnie od sylab żalu, jakimi chwila wymawia ich nazwę…

…dlatego okna otwarte na port, nieustający szum w dokach, obłąkany i zamyślony orszak skłębionyjak rozmigotane opale pośród tego, co amaranty i terpentynowce zapisują pojętną bezsennością naciemnych ścianach zdolności słuchu…

…cienkie nitki srebra, kłębki rozprutej purpury, jałowe uczucia pod lipami, a w alejkach milczą-cych bukszpanów stare pary, niespodziewane wachlarze, niejasne gesty, i z pewnością lepsze parkiczekają na spokojne zmęczenie, zmęczenie wyłącznie ścieżkami i alejkami…

…kwinkunksy, altany, sztuczne groty, modelowane klomby, fontanny, cała sztuka pozostała pozmarłych mistrzach, którzy wskutek intymnych pojedynków niezadowolenia z jawnością zaplanowaliprzemarsz rzeczy w kierunku marzeń wąskimi uliczkami w prastarych wioskach odczuć…

…pogłosy wśród marmurów odległych pałaców, reminiscencje kładące swoje dłonie na naszych,przypadkowe spojrzenia niezdecydowania, które zmierzcha na złowrogim niebie, okrywając powoligwiaździstym mrokiem milczenie upadłych imperiów…

#

Zredukować wrażenia do nauki, uczynić z psychologicznej analizy metodę precyzyjną jak mikro-skop – oto ambicja, która nie opuszcza, jak spokojne łaknienie, struktury woli mojego życia…

To między wrażeniem i jego świadomością rozgrywają się wszystkie wielkie tragedie moich dni.Właśnie przez tę mroczną, nieokreśloną strefę, pełną lasów i szumu wszelkich wód, neutralną nawetwobec zgiełku naszych wojen, płynie moja istota, której wizji na próżno poszukuję…

Kładę moje życie na wznak. (Moje wrażenia to gongoryczne epitafium, zdobiące moje martwe ży-cie). Rozgrywam się w śmierci i zmierzchu. Wszystko, co mogę wyrzeźbić, to mój grobowiec we-wnętrznego piękna.

Za bramami mojego oddalenia rozpościerają się parki nieskończoności, ale nawet w moich snachnikt ich nie przekracza – jednak zawsze są otwarte na bezużyteczność, ich stalowe podwoje wiecznieukazują fałsz…

Pozbawiam apoteozy liści w ogrodach wewnętrznego przepychu i wśród urojonych bukszpanówstąpam z ciężkim pogłosem po alejkach, które wiodą do Zamętu.

W Zamęcie, na skraju ciszy, rozbiłem obozowiska swoich Imperiów podczas złocistej wojny, którazniszczy Dokładność.

#

Człowiek nauki zdaje sobie sprawę z tego, że jedyną rzeczywistością jest dla niego on sam, a jedy-nym rzeczywistym światem świat, jaki przekazują mu jego wrażenia. Dlatego zamiast iść fałszywymtropem prób dostosowywania swoich wrażeń do wrażeń innych ludzi, stara się on raczej, tworzącobiektywną naukę, zgłębić w pełni swój świat i swoją osobowość. Nie ma nic bardziej obiektywne-go niż jego marzenia. Nie ma nic bardziej własnego niż jego samoświadomość. Na podstawie tychdwóch rzeczywistości wypracowuje swoją naukę. Różni się ona bardzo od tej uprawianej przezdawnych naukowców, którzy

– dalecy od poszukiwania praw, jakimi rządzi się własna osobowość i porządek własnych marzeń– poszukiwali praw „zewnętrzności” i porządku tego, co nazywali „Naturą”.

*

To, co we mnie pierwotne, to nawyk i umiejętność marzenia. Okoliczności mojego życia – a możejakieś inne siły – kształtowały mnie, samotnego i cichego już od dziecka, na swoją złowrogą modłę,przekazując mroczne dziedzictwo i czyniąc z mojej psychiki nieprzerwany strumień majaczeń. Zawie-ra się w tym wszystko, czym jestem, i nawet to, co wydaje się we mnie najmniej przypominać marzy-ciela, należy bez cienia wątpliwości do duszy kogoś, kto wyłącznie marzy, duszy wyniesionej naswój najwyższy poziom.

Chcę, z własnego rozmiłowania w autoanalizie, ujmować w słowa – w miarę swoich możliwości– procesy umysłowe, które we mnie są jednym i tym samym procesem życia oddającego się marzeniu,duszy potrafiącej tylko śnić.

Oglądając się z zewnątrz, czyli tak jak niemal zawsze się oglądam, jestem niezdolny do działania,zakłopotany tym, że trzeba stawiać kroki i robić gesty, nie potrafiący rozmawiać z innymi, pozbawio-ny zarówno wewnętrznej jasności, która by mi pozwoliła zająć się czymś, co zmusza umysł do wysił-ku, jak fizycznego uporu, który pozwoliłby mi znaleźć rozrywkę w zwyczajnym mechanizmie pracy.

To naturalne, że taki jestem. Taki jest wizerunek marzyciela. Wszelka rzeczywistość zakłóca mojeżycie. Rozmowy ludzi wywołują we mnie przeraźliwy lęk. Rzeczywistość innych dusz zbija mnienieustannie z tropu. Rozległa sieć nieświadomości, jaką są dla mnie wszelkie działania, wydaje misię absurdalną iluzją bez wiarygodnej spójności – wydaje się nicością.

Jednak jeśli ktoś uzna, że obce mi są ścieżki cudzej psychologii, że nie stać mnie na klarowną per-cepcję motywów i skrytych myśli innych ludzi, będzie miał błędną wizję mojej osoby.

Bo ja nie jestem zwykłym marzycielem, jestem marzycielem ekskluzywnym. Wyjątkowy nawyk ma-rzenia dał mi niezwykłą jasność wewnętrznej wizji. Widzę nie tylko zdumiewający, a czasem niepo-kojący kształt postaci i dekoracji swoich marzeń; widzę też kształt – równie wyraźny – swoich abs-trakcyjnych idei, swoich ludzkich uczuć (tego, co mi z nich zostało), skrytych impulsów, psychicznychpostaw wobec samego siebie. Zapewniam, że dostrzegam w sobie własne abstrakcyjne idee, że wi-dzę je w pewnej wewnętrznej przestrzeni drogą realnej introspekcji. A w ten sposób dostrzegamswoje meandry w ich najdrobniejszych przejawach.

Dlatego znam siebie całkowicie, a poprzez całkowitą znajomość siebie znam całkowicie całą ludz-

kość. Nie ma takiej niskiej pobudki ani takiego szlachetnego zamiaru, które nie nawiedziłyby już mo-jej duszy jako błyskawica; wiem też, jakie im towarzyszą gesty. Podłe idee, które kryją się pod ma-skami dobra i obojętności (nawet w naszych wnętrzach), demaskuję na podstawie ich gestów. Wiem,co w nas się stara, aby nas omamić. A w ten sposób lepiej znam większość oglądanych przeze mnieosób, niż one znają siebie. Oddaję się często sondowaniu ich, bo w ten sposób czynię je swoimi.Podbijam psychologię, którą sobie wyjaśniam, bo dla mnie marzyć oznacza brać w posiadanie. Wtym świetle wydaje się naturalne, że ja, marzyciel, którym jestem, jestem też analitykiem, którego wsobie odkrywam.

Dlatego wśród tych nielicznych rzeczy, których lektura sprawia mi czasem przyjemność, wyjątko-we miejsce zajmują sztuki teatralne. Codziennie sztuki odgrywane są we mnie jak na scenie i znamdokładnie sposób, w jaki następuje projekcja duszy na płaszczyźnie; zgodnie z projekcją Mercatora.Zresztą niewielką mam z tego rozrywkę, tak konsekwentne, grube i pospolite są błędy dramaturgów.Nigdy żaden dramat mnie nie zadowolił. Ponieważ znam ludzką psychologię z jasnością błyskawicy,która zgłębia wszystkie zakamarki jednym spojrzeniem, ordynarne analizy i konstrukcje dramaturgówranią mnie i te kilka pozycji z tego gatunku, które zdarza mi się czytać, mierzi mnie jak kleks na zapi-sanej kartce.

Otaczający mnie świat jest surowcem moich marzeń, dlatego przykładam – w moim roztargnieniu –przesadną uwagę do pewnych detali Zewnętrzności.

Abym mógł nadać kształt swoim marzeniom, muszę znać sposób, w jaki rzeczywiste pejzaże i spo-tykane w życiu osoby oblekają się przed naszymi oczami w swoje kształty. Bo wizja marzyciela jestinna niż wizja kogoś, kto przygląda się światu. W marzeniu nie obejmuje się wzrokiem ważnych inieważnych obiektów, tak jak to ma miejsce w świecie rzeczywistym. Marzyciel widzi tylko to, coważne. Realność danego obiektu to tylko jego część; reszta to ciężki haracz, jaki płaci materii zamożliwość istnienia w przestrzeni. Z kolei w przestrzeni nie ma rzeczywistości, która by obejmowałapewne zjawiska namacalnie realne w marzeniu. Rzeczywisty zachód słońca jest nieuchwytny i prze-mijający. Wyśniony zachód słońca jest wieczny i nieruchomy. Ten, kto potrafi pisać, to ten, kto potrafidostrzec wyraźnie swoje marzenia (i dostrzega je) lub potrafi dostrzec w marzeniu życie, zobaczyćżycie niematerialnie, fotografując je aparatem rojeń, na który nie działają promienie rzeczy ciężkich,użytecznych i ograniczonych, tak że duchowa klisza pozostaje czarna.

W moim przypadku ustawiczne oddawanie się fantazjom nastroiło mnie tak, że widzę zawsze tęczęść rzeczywistości, która jest marzeniem. Moja wizja rzeczy tłumi w nich zawsze to, czego niemoże spożytkować moja fantazja. Tak więc żyję zawsze w marzeniach, nawet wtedy kiedy żyję w ży-ciu. Oglądanie zachodu słońca we mnie i oglądanie go w świecie zewnętrznym to dla mnie jedno i tosamo, bo oglądam je w ten sam sposób – w końcu moja wizja ma ten sam charakter.

Dlatego moje wyobrażenie własnej osoby jest wyobrażeniem, które wielu osobom wyda się myl-nym. W pewnym sensie jest ono mylne. Jednak ja śnię siebie dla siebie samego i to z siebie wybie-ram to, o czym da się śnić, nieustannie komponując się na nowo i na wszystkie sposoby, tak długo, ażzbliżę się do wymaganej formy tego, czym jestem i czym nie jestem. Czasami najlepszy sposób zoba-czenia przedmiotu to anulowanie go w taki sposób, że trwa nadal, choć nie potrafię wyjaśnić jak;trwa stworzony z materii negacji i anulowania. Tak właśnie traktuję rozlegle przestrzenie swojej isto-ty, które – wtłoczone w ramy mojego ja – przeobrażają mnie w moją rzeczywistość.

Jak więc unikam oszukiwania siebie w tych intymnych procesach zmyślania własnej osoby? Uni-kam tego, ponieważ proces, który przenosi do bardziej niż realnej rzeczywistości aspekt świata lubpostać ze snu, przenosi też w bardziej niż realną sferę pewną emocję lub myśl; odzierając je tym sa-

mym z wszelkiego instrumentarium wzniosłości bądź czystości, jakim obarczone są niemal zawsze wświecie rzeczywistym. Można zauważyć, że moja obiektywność jest absolutna – jest najbardziej ab-solutną z wszystkich obiektywności. Stwarzam obiekt absolutny; posiadający cechy absolutne w swo-jej konkretności. Niezupełnie uciekłem przed życiem, w sensie poszukiwania wygodniejszego posła-nia dla swojej duszy – ja tylko zmieniłem życie i znalazłem w marzeniach tę samą obiektywność, któ-rą znajdowałem na jawie. Moje marzenia – analizuję to na innej stronie – wyłaniają się niezależnieod mojej woli i wielokrotnie szokują mnie i ranią. Nieraz to, co w sobie odkrywam, przygnębiamnie, zawstydza (może przez resztkę tego, co we mnie ludzkie – czym jest wstyd?) i przeraża.

Nieprzerwane rojenia zastąpiły moją uwagę. Zacząłem nakładać na oglądane przez siebie rzeczy –nawet jeśli były już oglądane przez pryzmat urojeń – marzenia, które noszę w sobie. Nawet gdy je-stem wystarczająco nieuważny, aby dobrze robić to, co nazwałem oglądaniem rzeczy w marzeniu, towskutek tego, że moja nieuwaga została spowodowana przez ciągłe rojenia i przez zainteresowanie,też niezbyt uważne, przebiegiem moich marzeń, nakładam na marzenie, które oglądam, to, o czym ma-rzę, i szpikuję już rozebraną z materii rzeczywistość absolutną bezcielesnością.

Stąd bierze się moja zdolność do rozwijania różnych myśli równocześnie, do równoczesnego ob-serwowania świata i rozważania rozmaitych zagadnień; do marzenia równocześnie o rzeczywistymzachodzie słońca nad Tagiem i o zmyślonym poranku nad wewnętrznym Pacyfikiem – i zawsze jednaz tych urojonych rzeczy wtrąca się w drugą, ale się ze sobą nie mieszają, nie plączą bardziej, niż towywołuje odmienny stan uczuciowy każdej z nich. Jestem kimś, kto dostrzega na ulicy tłum ludzi irównocześnie czuje w sobie dusze ich wszystkich – a oba te doznania muszą stanowić jedność – wchwili kiedy widzi mnogość ciał (w tym przypadku – mnogość rozmaitych ciał), krzyżujących się zesobą na ulicy pełnej ruchu nóg.

EDUKACJA SENTYMENTALNAW przypadku osób, które z marzeń czynią życie, a z cieplarnianej uprawy wrażeń religię i politykę,

pierwszym krokiem, pierwszym świadectwem tego, że poczynili pierwszy krok, jest odczuwanie naj-drobniejszych rzeczy w sposób dziwaczny i przesadny To – i nie więcej niż to – jest właśnie pierw-szy krok. Znaleźć w smakowania filiżanki herbaty skrajną rozkosz, którą przeciętnemu człowiekowimogą dać tylko nagle zaspokojona ambicja, nagle ustępująca depresja lub końcowy akt cielesnej mi-łości; umieć znaleźć w zachodzie słońca lub w kontemplacji jakiegoś dekoracyjnego detalu takąostrość doznań, którą zazwyczaj dają nie przeżycia wzrokowe ani słuchowe, a raczej wąchanie ismakowanie, kiedy to wchodzi się w bezpośredni kontakt z odczuwanym obiektem, który zmysły cie-lesne – dotyk, smak, węch – rzeźbią potem w naszej świadomości; uczynić z wewnętrznej wizji, zesłuchu marzeń – z wszystkich domniemanych zmysłów i zmysłów domniemanego – zmysły rejestrują-ce tak dokładnie jak te, którymi odbieramy świat zewnętrzny: oto przykładowe wrażenia (inne tegotypu można sobie tylko wyobrazić), z jakich wprawny praktyk odczuwania siebie może czerpać eks-tazę – przedstawiam je, bo dają konkretne i namacalne pojęcie o tym, co chcę powiedzieć.

Jednak osiągnięcie tego poziomu odczuwania pociąga za sobą i to, że miłośnik wrażeń odbiera teżwszystkie bolesne impulsy z zewnątrz, a czasami z wewnątrz, z identyczną ostrością, przyjmując nasiebie cały ciężar doświadczenia. Wtedy marzyciel stwierdza, że wyjątkowa wrażliwość czasemdaje wyjątkową przyjemność, a czasem wzmożone cierpienie; i teraz czeka go – właśnie dlatego, żeto stwierdza – drugi krok w drodze na wyżyny samego siebie. Pomijam ten krok, który będzie lub któ-rego nie będzie mógł zrobić i który, zależnie od tego, czy będzie wykonany, czy nie, zdeterminuje takąlub inną postawę i sposób kroczenia naprzód – decydujące będzie to, czy zdoła izolować się całko-wicie od realnego życia (warunkiem jest tu zamożność). Zakładam, że między wierszami tego, co mó-

wię, można wywnioskować, że marzyciel, zależnie od tego, czy zdoła się izolować i poświęcić sa-memu sobie, powinien z mniejszą lub większą intensywnością skupić się na swoim dziele chorobli-wego pobudzania własnej wrażliwości na zjawiska świata i marzeń. Kto musi żyć aktywnie wśródludzi, stale się z nimi stykając – a nadal będzie możliwe zawężenie do minimum zażyłości (bo to za-żyłość z ludźmi, a nie zwykły kontakt, jest czynnikiem szkodliwym) – będzie zmuszony zamrozić całąpowierzchniowość swojego współżycia, tak aby każdy braterski czy społeczny gest uczyniony podjego adresem ześlizgiwał się po nim, nie przenikając do jego istoty ani nie odciskając się na niej. Tenzabieg wydaje się skomplikowany, ale w istocie jest prosty. Łatwo oddalić od siebie ludzi – wystar-czy się do nich nie zbliżać. Tak czy inaczej, przechodzę nad tą kwestią i wracam do tego, co wyja-śniałem przedtem.

Wyrobienie w sobie ostrości i bezpośredniej obfitości najprostszych i najbardziej automatycznychwrażeń prowadzi, jak powiedziałem, zarówno do przesadnego potęgowania przyjemności odczuwa-nia, jak i do anormalnego pogłębiania ewentualnych cierpień. Dlatego drugi krok marzyciela powi-nien polegać na uniknięciu cierpienia. Nie powinien go unikać na modłę stoicką ani wczesnoepiku-rejską – zrywając więzi z gniazdem – bo to go uodporni zarówno na ból, jak i na przyjemność. Powi-nien za to poszukać w bólu przyjemności, a następnie nauczyć się odczuwać ból w sposób fałszywy –to znaczy odbierać go zawsze jako coś przyjemnego. Jest kilka sposobów, aby osiągnąć ten stan. Je-den polega na przesadnym analizowaniu bólu – tak uprzednio nastroiwszy ducha, aby w przypadkuprzyjemności nigdy się w jej analizy nie wdawać, a tylko ją odczuwać. Jest to podejście łatwiejsze,niż by wynikało z opisu – oczywiście nie dla osób pospolitych. Analizowanie bólu, nawyk poddawa-nia go zawsze analizie bezwiednej i instynktownej, wzbogaca każdy ból o przyjemność analizowania.Kiedy zdolności i zmysły analityczne zostaną odpowiednio wyolbrzymione, wkrótce praktyka tawszystko pochłonie i ból stanie się jedynie nieokreślonym surowcem analizy.

Drugi sposób, trudniejszy i bardziej subtelny, polega na umiejętności wcielania bólu w pewną ide-alną postać. Najpierw musimy stworzyć w nas drugie Ja, które będzie brało na siebie całe nasze cier-pienie. Następnie wypracowujemy wewnętrzny sadyzm, z gruntu masochistyczny, który rozkoszuje sięswoim cierpieniem, jakby należało do kogoś innego. Ta metoda, która na pierwszy rzut oka wydajesię niewykonalna, nie jest łatwa, ale nie przedstawia większych trudności dla osób wyszkolonych wokłamywaniu siebie. A kiedy zostanie zrealizowana z powodzeniem – jakiego krwistego i chorobli-wego smaku, jakiej niezwykłej cierpkości dalekiej i dekadenckiej rozkoszy nabierają ból i cierpie-nie! Ból jest wtedy odbierany jako niespokojny, patologiczny szczyt ekstazy; cierpienie, długie i po-wolne, barwi intymnym żółcieniem mgliste szczęście dogłębnie przeżywanego zdrowienia. A subtel-ne wycieńczenie zabarwione lękiem i żalem przybliża to złożone uczucie niepokoju, który przyjemno-ści wywołują przez myśl o tym, że przeminą, oraz smutek, który wiąże się ze wszystkimi przyjemno-ściami, bo niosą ze sobą przeczucie zmęczenia, które po nich nieuchronnie nastąpi.

Jest i trzeci sposób, aby wysubtelnić ból w przyjemność i uczynić z wątpliwości i niepokojówmiękkie posłanie. Polega na skupianiu na lękach i cierpieniach wyjątkowo wyostrzonej uwagi, przezco tak się pogłębiają, że przez sam fakt nadmiaru niosą ze sobą przyjemność nadmiaru; zaś przezswoją gwałtowność dostarczają – temu, kto naprawdę się poświęca hedonistycznej edukacji duszy –przyjemność, której skala sprawia ból; rozkosz, która smakuje krwią, ponieważ nas rani. A kiedy, takjak we mnie – wyrafinowanemu artyście fałszywego wyrafinowania, architekcie konstruującym sa-mego siebie z cyzelowanych odczuć za pośrednictwem intelektu, rezygnacji z życia, analizy i samegobólu – kiedy wszystkie te trzy metody stosowane są równocześnie; kiedy ból, odczuwany bezpośred-nio, bez czasu na opracowanie wewnętrznej strategii, analizowany jest aż do kości, przerzucony nazewnętrzne Ja z okrucieństwem tyranii i pogrzebany we mnie aż do swojego bolesnego ekstremum;

wtedy rzeczywiście czuję się zwycięzcą i bohaterem. Życie zamiera wówczas dla mnie, a sztuka peł-za u moich stóp.

Wszystko to stanowi jedynie drugi krok spośród tych, które marzyciel musi poczynić w kierunkuswojego marzenia.

Kto poza mną umiał zrobić trzeci krok; ten, który prowadzi na prześwietny próg Świątyni? To onnajwięcej kosztuje, wymaga bowiem wewnętrznego wysiłku, który jest znacznie trudniejszy niż wysi-łek życiowy, ale daje przy tym takie zadowolenie całej duszy, jakiego życie nigdy nie mogłoby dać.Krok ten wygląda następująco – kiedy to, co opisane powyżej, zostanie wykonane w pełni (to znaczy,kiedy trzy subtelne metody zostaną zastosowane razem i w stopniu wyczerpującym), należy przepu-ścić bezpośrednie doznanie przez czystą inteligencję, przefiltrować je przez analizę wyższego stop-nia, tak aby przyoblekło się w formę literacką i przybrało własny rys i charakter.

Wówczas mogę powiedzieć, że całkowicie przyszpiliłem doznanie. Wówczas nierzeczywiste uczy-niłem rzeczywistym i dałem nieosiągalnemu wieczysty piedestał. Wówczas zostałem – w moim wnę-trzu – koronowany na Cesarza.

Bo nie myślcie, że piszę po to, aby publikować, czy choćby dla samego pisania albo tworzeniasztuki. Piszę, ponieważ to jest punkt docelowy, najwyższe wyrafinowanie, wyrafinowanie intymnienielogiczne, […] mojej kultywacji stanów duszy. Jeżeli chwytam jedno ze swoich doznań i rozplatamje tak długo, aż mogę tkać z niego wewnętrzną rzeczywistość, którą nazywam „lasem oderwania” lub„podróżą, która się nie odbyła”, wierzcie, że nie robię tego po to, aby tworzyć jasną, migotliwą pro-zę, ani nawet po to, aby mieć z prozy radość (nawet jeśli jej bardzo pragnę jako końcowego orna-mentu; jako pięknego zapadnięcia kurtyny nad moją wymarzoną scenografią). Robię to po to, abynadać całkowitą zewnętrzność temu, co wewnętrzne, aby spełnić niespełnialne, pogodzić sprzeczneoraz dać marzeniu (uzewnętrzniając je) maksymalną siłę marzenia czystego – ja, paralizator życia,rzeźbiarz niedoskonałości, chory paź mojej Królowej-Duszy, czytający jej o zmierzchu nie wiersze zksięgi mojego Życia, którą trzymam otwartą na kolanach, tylko wiersze, które tworzę w myśli i udaję,że czytam, a ona udaje, że słucha, podczas gdy Wieczór, nie wiem jak ani gdzie, osładza tą metaforą,która nabrzmiała we mnie w Absolutną Rzeczywistość, ostatnie, gasnące światło zagadkowego dniaducha.

INSTRUKCJA PRAWIDŁOWEGO MARZENIA 1Przede wszystkim zadbaj o to, aby niczego nie szanować, w nic nie wierzyć, w nic nie […]. W

swoim braku szacunku zachowaj jednak chęć szanowania czegoś; w swojej niechęci wobec wszyst-kiego, czego nie kochasz, zachowaj bolesne pragnienie kochania kogoś; w swojej pogardzie wobecżycia zachowaj przekonanie o tym, że przeżywanie i kochanie go powinno być czymś dobrym. W tensposób położysz fundamenty pod budowlę swoich marzeń.

Pamiętaj, że dzieło, którego zamierzasz dokonać, jest najwznioślejszym z możliwych. Marzenie toodnajdywanie siebie. Będziesz Kolumbem własnej duszy. Będziesz odkrywał swoje wewnętrzne pej-zaże. Dlatego musisz mieć pewność, że utrzymujesz właściwy kurs i że nie mylą cię twoje nawigacyj-ne instrumenty.

Sztuka marzenia nie należy do łatwych, jest bowiem sztuką bierności, w której cały wysiłek zawie-ra się w koncentracji na niepodejmowaniu wysiłku. Sztuka spania, gdyby takowa istniała, miałabypodobną formę.

Pamiętaj: sztuka marzenia nie jest sztuką kierowania marzeniami. Kierowanie jest formą działania.Prawdziwy marzyciel angażuje się w samego siebie, oddaje się we własne władanie.

Unikaj wszelkich materialnych prowokacji. Z początku będzie cię nawiedzać pokusa onanizmu.

Pojawi się też pokusa alkoholu, pokusa opium, […]. A wszystko to składa się na wysiłek i poszuki-wanie. Aby być dobrym marzycielem, musisz być wyłącznie marzycielem. Opium i morfinę kupujesię w aptece – jak więc mógłbyś za ich pośrednictwem marzyć? Onanizm to akt fizyczny – jak więcmiałbyś […]

Natomiast gdybyś marzył o onanizowaniu się, to co innego; gdybyś tak dzięki fantazjom o paleniuopium i o braniu morfiny znarkotyzował się samą ideą opium i […] urojoną morfiną – wówczas mo-żesz być z tego tylko dumny. Zasłużyłeś na prześwietne miano doskonałego marzyciela.

Uważaj się zawsze za smutniejszego i bardziej nieszczęśliwego, niż jesteś w istocie. To w niczymnie szkodzi. Przeciwnie – to kilka kolejnych urojonych stopni w drodze do marzenia.

INSTRUKCJA PRAWIDŁOWEGO MARZENIA 2– Wszystko odwlekaj. Nigdy nie należy robić dzisiaj tego, co można zostawić na jutro. Co więcej,

nie jest konieczne robienie czegokolwiek ani dzisiaj, ani jutro.– Nigdy nie myśl o tym, co masz zrobić. Po prostu tego nie rób.– Przeżywaj swoje życie. Nie pozwól, aby to ono cię przeżywało. Bądź sobą w prawdzie i w błę-

dzie, w radości i w bólu. Uda ci się to tylko w marzeniu, bo twoje rzeczywiste, ludzkie życie jesttym, które nie należy do ciebie, tylko do innych. A tak zastąpisz życie marzeniem i skupisz się tylko nadoskonaleniu swojego marzenia. Cokolwiek byś robił w rzeczywistym życiu, nie działasz, tylko pod-legasz działaniom; nie żyjesz, tylko jesteś przeżywany.

Stań się wobec innych absurdalnym sfinksem. Zamknij się – bez trzaskania drzwiami – w swojejwieży z kości słoniowej. A twoją wieżą z kości słoniowej jesteś ty sam.

A jeśli ktoś ci powie, że to fałszywe i bezsensowne, nie wierz mu. Ale nie wierz także w to, co jaci mówię, bo nie należy wierzyć w nic.

– Pogardzaj wszystkim, ale tak, aby pogarda ci nie przeszkadzała. Nie uważaj się za lepszegoprzez to, że pogardzasz. Na tym polega sztuka pogardy szlachetnej.

INSTRUKCJA PRAWIDŁOWEGO MARZENIA 3Dzięki takiemu marzeniu wszystko, wszystko w życiu sprawi ci większe cierpienie, […]To będzie twój krzyż.

INSTRUKCJA PRAWIDŁOWEGO MARZENIADLA METAFIZYKÓWRozważam, […] – wszystko będzie łatwe i [..], ponieważ wszystko jest dla mnie marzeniem. Na-

kazuję sobie o tym marzyć i marzę o tym. Czasami tworzę w sobie filozofa, który snuje w skupieniuswoje teorie, podczas gdy ja, […] paź, smalę cholewki do jego córki, której duszą jestem, pod okna-mi jego domu.

Moja wiedza mnie ogranicza, to jasne. Nie potrafię stworzyć matematyka… Jednak zadowalam siętym, co mam, bo jest to wystarczające do nieskończonych kombinacji i niezliczonych marzeń. Zresztąkto wie, czy dzięki marzeniu nie osiągnę jeszcze więcej. Ale nie warto. Wystarczy mi to, co jest.

Rozproszkowanie osobowości: nie wiem, jakie mam idee, jakie uczucia, jaki charakter… Jeżelicoś odczuwam, odczuwam to mgliście w wizualnej postaci kogoś, kto pojawia się we mnie. Zastąpi-łem swoimi marzeniami siebie samego. Każdy jest jedynie marzeniem o sobie. Ja nawet tym nie je-stem.

Nigdy nie przeczytać książki do końca; nigdy nie czytać jej ciągiem, bez przerzucania.Nigdy nie wiedziałem, co czuję. Kiedy mówiono mi o takiej a takiej emocji, opisując ją, zawsze

czułem, że opisuje mi się pewien element mojej duszy, jednak potem, rozważywszy to, ulegałem za-

wsze zwątpieniu. Nigdy nie wiem, czy rzeczywiście jestem tym, czym czuję, że jestem, czy tylko misię tak wydaje. Jestem zlepkiem postaci ze swoich dramatów.

Wysiłek jest bezużyteczny, ale daje rozrywkę. Rozumowanie jest jałowe, ale rozbawia. Kochaniekogoś to nudziarstwo, ale i tak jest lepsze od niekochania nikogo. Natomiast marzenie zastępujewszystko.

Może się w nim zawierać całe pojęcie wysiłku, przy równoczesnym braku jakiegokolwiek wysiłkurzeczywistego. W marzeniu mogę brać udział w bitwach, nie narażając się na strach ani rany. Mogęrozumować, nawet jeśli nie zmierzam do ustalenia jakiejkolwiek prawdy, której i tak bym nigdy nieustalił, nawet jeśli nie chcę rozwiązać jakiegoś problemu, którego ewidentnie nigdy bym nie rozwią-zał, nawet jeśli […]. Mogę kochać, nie narażając się na odrzucenie ani na zdradę, ani na znudzenie.Mogę zmieniać ukochaną, a ona zawsze będzie tą samą. A jeśli zechcę, aby mnie zdradzono lub uni-kano, zorganizuję to sobie sam w sposób, który mi odpowiada i który mnie bawi. W marzeniu mogęprzeżywać największe lęki, największe tortury, największe zwycięstwa. I mogę to wszystko przeży-wać tak, jakby miało miejsce w życiu: to zależy wyłącznie od mojej zdolności nadania marzeniu cechżywych, wyrazistych, realnych. To wymaga wewnętrznych praktyk i cierpliwości.

Istnieją rozmaite sposoby marzenia. Jeden z nich polega na poddawaniu się marzeniom, bez próbnadania im cech wyrazistości, na bezwolnym błąkaniu się pośród mglistości i mroku dostarczanychprzez nich wrażeń. Jest to sposób podrzędny i męczący, cechuje go bowiem monotonia, wieczna nie-zmienność. Istnieje typ marzenia wyrazistego i kierowanego, jednak w tym przypadku wysiłek wkła-dany w kierowanie marzeniem obnaża zbytnio jego sztuczność. Artysta wyższy, marzyciel taki jak ja,jedyny wysiłek wkłada w pragnienie, aby marzenie było właśnie takie, aby uwzględniało takie czyinne kaprysy – i będzie rozwijać się przed nim, tak jak on by sobie tego życzył, chociaż nie byłbytego świadom, wycieńczony procesem stwarzania go. Chcę marzyć o sobie jako o królu… Chcę tegogwałtownie. I oto staję się nagle królem jakiegoś państwa. Jakie to państwo i jaki król – to powiemarzenie. Bo odniosłem takie zwycięstwo w dziedzinie marzeń, że zawsze dają mi one niespodzie-wanie właśnie to, czego pragnę. Nieraz zdarza się, że udoskonalam życie, potęgując jego wyrazi-stość, choć otrzymałem zaledwie jego mgliste mgnienie. Jestem całkowicie niezdolny do świadome-go wyobrażenia sobie pochodzących z różnych epok i z różnych globów Średniowieczy, które przeży-łem w marzeniach. Olśniewa mnie bujność wyobraźni, która roztacza przede mną swoje obrazy i októrej istnieniu we mnie nie miałem pojęcia. Pozwalam, aby marzenia rozwijały się swobodnie… Sątak klarowne, że zawsze przekraczają to, czego się po nich spodziewałem. Zawsze są jeszcze pięk-niejsze, niż tego pragnąłem. Ale na coś takiego może liczyć tylko zaawansowany marzyciel. Spędzi-łem długie lata ciężkich marzeń, starając się osiągnąć ten stan. Dzisiaj osiągam go bez wysiłku…

Najlepszy punkt wyjściowy marzeń to lektura książek. Powieści są bardzo przydatne dla początku-jącego. Nauczyć się poddawać całkowicie lekturze i w pełni współżyć z bohaterami powieści – otopierwszy krok. A kiedy nasza rodzina i jej bolączki wydadzą nam się mdłe i obrzydliwe w zestawie-niu z tym, o czym czytamy, będzie to znaczyło, że dokonujemy postępu. Należy unikać powieści wyra-finowanych, które sprawiają, że koncentrujemy się na samej formie literackiej.

Nie wstydzę się przyznać, że takie były i moje początki. Ciekawe, że książki, które instynktowniewybierałem, to […] i powieści detektywistyczne. Nigdy nie wciągnęła mnie lektura romansu. Ale tojuż jest kwestia mojego charakteru, któremu sfera miłosna jest obca nawet w marzeniach. Niech każ-dy kultywuje takie skłonności, jakie przejawia. Pamiętajmy zawsze o tym, że marzenie jest poszuki-waniem siebie. Lektury wybierane przez człowieka zmysłowego powinny być przeciwieństwem tych,które wybierałem ja.

Kiedy pojawia się wrażenie fizyczne, można powiedzieć, że marzyciel przeszedł pierwszy etapmarzenia. Mam na myśli sytuację, kiedy po lekturze powieści pełnej walk, ucieczek i bitew, ciałoczytelnika jest naprawdę wycieńczone, a nogi ociężałe. W przypadku osoby zmysłowej powinna ona– bez żadnej masturbacji, poza umysłową – w odpowiednim miejscu powieści ejakulować.

Następnie należy spróbować przenieść to wszystko w sferę umysłową. Ejakulacja czytelnika (którąpodaję jako przykład najbardziej wyrazisty i gwałtowny) powinna być odczuwana, nie następując.Zmęczenie będzie większe, ale przyjemność znacznie bardziej intensywna.

Na trzecim etapie wszystkie wrażenia stają się umysłowe. Potęguje się zarówno przyjemność, jak izmęczenie, ale dało już niczego nie czuje i zamiast wyczerpanych członków to inteligencja, wola iemocje stają się drżące i bezwładne… Kiedy już dotrze się do tego miejsca, pora przejść na wyższyetap.

Drugi etap polega na konstruowaniu powieści na własny użytek. Jak już powiedziałem, należy za-bierać się za to dopiero wtedy, gdy marzenie zostanie całkowicie przyobleczone w formę intelektual-ną. W przeciwnym razie wysiłek wkładany w konstruowanie powieści będzie przeszkadzał w pełnejintelektualizacji przyjemności.

Trzeci etapKiedy wyobraźnia zostanie już wyćwiczona, wystarczy tylko tego zapragnąć, a podejmie się ona

samodzielnej konstrukcji marzeń.Na tym poziomie nie występuje prawie żadne zmęczenie, nawet umysłowe. Występuje natomiast

absolutne rozpuszczenie osobowości. Stajemy się zaledwie popiołami, wyposażonymi w duszę, alepozbawionymi formy – nawet tej, którą ma, dzięki zawierającemu ją naczyniu, woda.

Kiedy ta […] zostanie przygotowana precyzyjnie, mogą się w nas rozwijać, wers po wersie, no-watorskie, precyzyjne sztuki. Możliwe, że nie będziemy mieli siły ich pisać, ale nie będzie takiej po-trzeby. Możemy tworzyć dzieła z drugiej ręki – będziemy wyobrażać sobie w nas poetów tworzącychw różnych stylach. Ja rozwinąłem w sobie tę umiejętność w wysokim stopniu, dzięki czemu potrafiępisać na wiele różnych sposobów i wszystkie z nich są oryginalne.

Najwyższy etap marzenia zostaje osiągnięty wtedy, kiedy stworzywszy obraz pełen różnych posta-ci, przeżywamy je wszystkie równocześnie; kiedy jesteśmy tymi wszystkimi duszami naraz i interak-cyjnie. Stopień depersonalizacji i spopielenia charakteru, do jakiego to prowadzi, jest niewiarygodnyi przyznaję, że trudno uniknąć obezwładniającego całą istotę zmęczenia, które jest skutkiem takiegoprzedsięwzięcia. Jednak jak wielkie jest nasze zwycięstwo!

To jest jedyny, ostateczny ascetyzm. Nie ma w nim wiary ani Boga.Bogiem jestem ja.

JEZIORO POSIADANIA 1Posiadanie to dla mnie absurdalne jezioro – bardzo rozległe, bardzo ciemne i bardzo płytkie. Woda

jest tak brudna, że wywołuje fałszywe wrażenie głębi.

Śmierć? Przecież śmierć zawiera się w życiu. Umieram całkowicie? Nie wiem nic o życiu. Udajemi się przeżyć? Żyję dalej.

Marzenie? Przecież marzenie zawiera się w życiu. Żyjemy w marzeniu? Żyjemy. Tylko marzymy oswoim marzeniu? Umieramy. A śmierć zawiera się w życiu.

Życie prześladuje nas jak cień. A cienia nie ma tylko wtedy, kiedy wszystko jest cieniem. Życie nie

prześladuje nas tylko wtedy, kiedy się w nim pogrążamy.To, co w marzeniu najbardziej bolesne, to nieistnienie. Nie można marzyć w rzeczywistości.

Czym jest posiadanie? Nie wiemy. Jak w takim razie można pragnąć posiadania czegokolwiek?Powiecie na to, że nie wiemy, czym jest życie, a jednak żyjemy… Ale czy rzeczywiście żyjemy? Czyżycie bez świadomości tego, czym jest życie, można nazwać życiem?

JEZIORO POSIADANIA 2Nic się wzajemnie nie przenika, ani atomy, ani dusze. Dlatego nic niczego nie posiada. I w istocie

niczego nie można posiadać – ani prawdy, ani chusteczki do nosa. Własność nie jest kradzieżą: jestniczym55.

55 Aluzja do stwierdzenia Proudhona „Własność jest kradzieżą” z wydanej w 1840 roku pracy Qu'est-ce que la propriété.

LIST 1Gdybyś tak potrafiła zrozumieć, że Twoja rola polega tylko na tym, aby być marzeniem pewnego

marzyciela. Aby być tylko kadzielnicą z urojonej katedry. Ukształtować gesty na podobieństwo snów,aby były jedynie oknami otwartymi na nowe pejzaże Twojej duszy. Tak skopiować w strukturze ciałastrukturę marzenia, aby Twój widok nieuchronnie nasuwał na myśl coś innego, abyś coraz mniej przy-pominała siebie, aby oglądanie Twojej postaci oznaczało słuchanie muzyki i lunatyczne przemierza-nie rozległych pejzaży martwych jezior, mrocznych, milczących lasów, zagubionych w otchłani innychepok, gdzie inne niewidzialne pary przeżywają uczucia, których my nie doświadczamy.

Pragnąłbym Cię tylko po to, aby Cię nie mieć. Gdybyś miała się pojawić w moim śnie, chciałbymwyobrażać sobie, że śnię nadal – być może już Ciebie nie widząc, ale za to przekonując się, że księ-życowe światło wypełniło […] martwe jeziora i że echa piosenek wibrują nagle w wielkim nieprze-niknionym lesie, zagubionym pośród niemożliwych epok.

Moja wizja Ciebie służyłaby za posłanie, na którym moja dusza zasypiałaby jak chore dziecko, abypo raz kolejny śnić o innym niebie. Czy będziesz do mnie mówić? Owszem – ale tak aby słuchanieCiebie było oglądaniem wielkich mostów łączących w świetle księżyca ciemne brzegi rzeki, wiodą-cej do prastarego morza, którego karawele już na zawsze należą do nas.

Uśmiechasz się? Nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale po moich wewnętrznych niebach krążyłygwiazdy. Wołasz mnie, gdy śpię. Nie zwróciłem na to z początku uwagi, ale z dalekiego okrętu, które-go wyśniony żagiel sunął w świetle księżyca, dostrzegam w oddali wybrzeże.

LIST 2Już od kilku ładnych miesięcy widzisz, że patrzę na Ciebie, patrzę nieustannie, zawsze tym samym

niepewnym i troskliwym wzrokiem. Wiem, że to zauważyłaś. A ponieważ to zauważyłaś, musiałaśodnotować dziwną rzecz, że to spojrzenie, nie będąc właściwie nieśmiałym, nie nabiera nigdy kon-kretnego znaczenia. Zawsze uważne, niejasne i jednakowe, jakby zadowalało się wyłącznie smut-kiem, jaki z tego wynika… Nic więcej… A myśląc o tym – jakiekolwiek uczucie towarzyszyło Two-im myślom o mnie – musiałaś rozważyć moje możliwe zamiary. Musiałaś wyjaśnić samej sobie – niezadowalając się jednak w pełni tym wyjaśnieniem – że albo jestem wyjątkowo oryginalnym przypad-kiem osoby nieśmiałej, albo reprezentuję taki czy inny łyp, mieszczący się w kategoriach szaleństwa.

Otóż nie jestem, Droga Pani, w świetle faktu, że się Jej przyglądam, ani kimś nieśmiałym, ani bez-sprzecznie szalonym. Jestem przypadkiem zgoła innym, który bez nadziei na to, że mi uwierzysz, za-mierzam ci opisać. Ile razy szeptałem do Twojej wyśnionej istoty: wypełniaj swoją rolę bezużytecz-nej amfory, spełniaj powołanie pustego kielicha.

Jak bardzo zatęskniłem za swoimi urojonymi planami związku z Tobą, kiedy pewnego dnia dowie-działem się, że jesteś mężatką! Dzień, w którym mi o tym powiedziano, był tragicznym dniem mojegożycia. Nie byłem zazdrosny o Twojego męża. Nigdy nie pomyślałem, że możesz go mieć. Zatęskniłempo prostu za swoim wyobrażeniem Ciebie. Gdyby pewnego dnia zapoznano mnie z absurdalnym fak-tem, że kobieca postać z obrazu – ni mniej, ni więcej – jest mężatką, odczuwałbym taki sam ból.

Posiadać Cię? Nie wiem, jak to się robi. A nawet gdybym był splamiony taką wiedzą, jak nikczem-ny byłbym dla samego siebie, jak aktywnie bym uwłaczał swojej wielkości, już choćby samą myślą ozrównaniu się z twoim mężem!

Posiadać Cię? Może pewnego dnia, gdy znajdziesz się sama w ciemnym zaułku, ktoś Cię napadnie,obezwładni i posiądzie – może Cię nawet zapłodni, zostawiając po sobie pamiątkę w twoim kroczu.Jeżeli posiadać Ciebie oznacza posiadać ciało, nie ma to żadnej wartości.

Że nie posiadłby twojej duszy?… A jak się posiada duszę? I czy istnieje taki zręczny kochanek,który zdołałby posiąść tę „duszę” […]? Niech Twój mąż tego próbuje… Chciałabyś, abym zniżył siędo jego poziomu?

Ile godzin spędziłem na sekretnym obcowaniu z ideą Ciebie!Tak bardzo się kochaliśmy w moich marzeniach! Ale przysięgam, że nawet wtedy nie myślałem o

posiadaniu Cię. Nawet w marzeniach jestem taktowny i niewinny. Szanuję samą ideę pięknej kobiety.

*

Nigdy nie byłbym w stanie tak nastroić duszy, aby rozkazała ciału posiadanie Ciebie. Na samąmyśl o tym potykam się w swoim wnętrzu o niewidzialne przeszkody, wikłam w niepojęte pajęczyny.Co w takim razie mogłoby mnie spotkać, gdybym spróbował posiąść Cię w rzeczywistości?

Powtórzę to raz jeszcze: byłbym niezdolny do podjęcia takiej próby. Nie potrafię się nawet zmusićdo marzenia o tym.

Oto, Droga Pani, co mogę napisać na marginesie Twojego mimowolnie pytającego spojrzenia. Tow tej książce po raz pierwszy przeczytasz ten Ust. Jeżeli nie przyjdzie Ci do głowy, że jest skierowa-ny do Ciebie, pogodzę się z tym. Piszę raczej dla rozrywki niż po to, aby Ci cokolwiek komuniko-wać. Tylko listy handlowe są adresowane. Wszystkie inne powinny być – przynajmniej dla człowiekawyższego – listami od siebie do siebie.

Nic więcej nie mam Ci do powiedzenia. Uwierz, że uwielbiam Cię tak bardzo, jak to możliwe. By-łoby mi miło, gdybyś czasem o mnie pomyślała.

MAJORNic tak intymnie nie ujawnia i nie oddaje równie wyczerpująco istoty mojego wrodzonego pecha,

jak pewien rodzaj fantazji, który najbardziej hołubię, pewien balsam, który najczęściej stosuję naswój lęk istnienia. Esencja moich pragnień jest następująca: przesypiać życie. Za bardzo życie ko-cham, aby pragnąć, by minęło; za bardzo kocham nieżycie, aby łapczywie pożądać życia.

Dlatego jako ulubione z moich marzeń zamierzam opisać właśnie to. Czasami, nocą, kiedy w domupanuje cisza, bo właściciele wyszli albo usnęli, zamykam swoje okno, opuszczam ciężkie żaluzje iwdziawszy stary garnitur, rozpieram się w głębokim fotelu, aby marzyć o tym, że jestem emerytowa-nym majorem w hoteliku na prowincji – majorem, który bez specjalnych powodów zasiedział sięwłaśnie po kolacji w towarzystwie kilku nieco trzeźwiejszych osobników.

Myślę, że się już taki urodziłem. Nie interesuje mnie młodość emerytowanego majora ani wszyst-kie szarże, w jakich służył, zanim znalazł się w tej upragnionej przeze mnie sytuacji. Major, którym

jestem, niezależny od Czasu i od Życia, nie jest następstwem jakiejkolwiek przeszłości, nie ma i nig-dy nie miał żadnych krewnych; jego istnienie polega na wiecznym przebywaniu w tym prowincjonal-nym hotelu, gdzie już go trochę męczą rozmowy i dowcipy innych zasiedziałych rezydentów.

MAKSYMY– Jedyna korzyść z nauki to radość z tego, czego nie powiedzieli inni.

– Esencją sztuki jest izolacja. Każdy artysta powinien dążyć do izolowania innych, do wzbudzeniaw nich pragnienia samotności. Pisarz odnosi najwyższy triumf wtedy, gdy jego czytelnik uznaje, żewoli posiadać jego tekst, niż go czytać. Może nie dzieje się tak akurat w przypadku pisarskich sław,jest to jednak najwyższy hołd […]

– Być trzeźwym znaczy być źle usposobionym do samego siebie. Należyty stan umysłu osoby pa-trzącej w głąb siebie to stan […] kogoś, kto ogląda nerwy i niezdecydowanie.

– Jedyna postawa godna istoty wyższej to spokojne i chłodne współczucie dla wszystkiego, co niąnie jest. Nie żeby ta postawa miała najdrobniejszy rys słuszności lub prawdziwości; jednak jest takgodna pozazdroszczenia, że należy ją przyjąć.

– Posiadanie określonych i niewzruszonych opinii, instynktów, pasji, ustalonego i uświadomione-go charakteru – wszystko to w przerażający sposób czyni z naszej duszy pewien fakt; materializuje jąi uzewnętrznia. Życie to słodki i płynny stan nieświadomości rzeczy i samego siebie (to jedyny spo-sób życia, jaki przystoi mędrcowi i go ogrzewa).

– Umieć się nieustannie wtrącać pomiędzy siebie samego i realność świata to najwyższy stopieńwiedzy i roztropności.

– Nasza osobowość musi być utajona, nawet dla nas samych: stąd bierze się nasz obowiązek nie-ustannego marzenia i włączania w nasze marzenia siebie, tak abyśmy nie mogli mieć na swój tematżadnych opinii.

A przede wszystkim powinniśmy pilnować, aby inni nie wdzierali się w naszą osobowość. Każdecudze zainteresowanie naszą osobą to bezczelny nietakt. Pospolite pozdrowienie nie jest niewyba-czalnym chamstwem tylko dlatego, że najczęściej jest całkowicie puste i nieszczere.

– Pokochanie innej osoby dowodzi zmęczenia samotnością: jest więc tchórzostwem i zdradą wo-bec samego siebie (jest rzeczą najwyższej wagi, abyśmy nikogo nie kochali).

Dawanie dobrych rad to znieważanie zdolności do błędu, jaką obdarzył nas Bóg. Co więcej, po-winniśmy korzystać z tego, że inni postępują inaczej niż my. Możną zaakceptować tylko to, że prosisię o radę innych – po to, abyśmy postępując odwrotnie, niż nam poradzono, mieli całkowitą pew-ność, że pozostajemy sobą, w kompletnej niezgodzie z Innością.

MARSZ ŻAŁOBNYCzy ktokolwiek na tym świecie robi coś, co jest w stanie zakłócić lub zmienić stan rzeczy? Czy

ktokolwiek przedstawia sobą taką wartość, jakiej nie przedstawiałby nikt inny? Ludzie pospoliciwarci są siebie nawzajem, ludzie czynu warci są siły, którą interpretują, intelektualiści warci są tego,co wymyślają.

To, co stworzyłeś dla ludzkości, jest na łasce stygnięcia Ziemi. To, co zostawiłeś potomnym, jestalbo pełne ciebie, przez co nikt tego nie zrozumie, albo pełne twojej epoki, przez co nie zrozumieją

tego inne epoki, albo przemawia do wszystkich epok, ale nie będzie zrozumiane przez ostateczną ot-chłań, która wszystkie epoki pochłonie.

Jesteśmy jak okna; wykonujemy tylko gesty w cieniu. A za nami Tajemnica nas […]Wszyscy jesteśmy śmiertelni, z wyznaczonym czasem trwania – nigdy dłuższym ani krótszym. Nie-

którzy umierają z chwilą śmierci, inni żyją jeszcze trochę w pamięci tych, którzy ich oglądali i kocha-li. Są tacy, którzy pozostają w pamięci swojego narodu, tacy, którzy zdobywają miejsce w pamięcicywilizacji, która ich wydała; nieliczni plasują się w złożonym ciągu odmiennych epok. Jednakwszystkich otacza otchłań czasu, która ich w końcu wsysa; i wszystkich pożera głód tej otchłani, która[…]

Niezmienność to jedno z naszych pragnień; wieczność to jedno z naszych złudzeń.

Jesteśmy śmiercią i żyjemy śmiercią. Martwi się rodzimy, martwi przemijamy; już nieżywi wcho-dzimy w śmierć.

Wszystko, co żyje, żyje dlatego, że się zmienia; zmienia się, dlatego że mija, a ponieważ mija,umiera. Wszystko, co żyje, zmienia się nieustannie w coś innego, stale sobie przeczy, uchyla się przedżyciem.

Dlatego życie jest przerwą, powiązaniem, relacją – jednak relacją między tym, co minęło, i tym, cominie; martwą przerwą między Śmiercią i Śmiercią.

…inteligencja, fikcja powierzchni i manowców.

Materialne życie jest albo czystym marzeniem, albo zwykłym układem atomów, obojętnych na kon-kluzje naszej inteligencji i motywy naszych emocji. Tym samym esencja życia to pozorność, złudze-nie; i jest ona albo jałowym bytem, albo niebytem, a pozorność i złudzenie tego, że nic ma w sobiebycie, trzeba uznać za niebyt. Życie jest śmiercią.

Jakże jałowy jest twórczy wysiłek, który podejmujemy z oczyma utkwionymi w złudzeniu nie-śmiertelności! Mawiamy: „wieczny wiersz”, „słowa, które nigdy nie umrą”. Jednak materialne sty-gnięcie ziemi obejmie nie tylko tych, którzy po niej stąpają, lecz i […]

Homer i Milton nie są w stanie zrobić więcej niż kometa uderzająca w ziemię.

MARSZ ŻAŁOBNY DLA KRÓLA LUDWIKA II BAWARSKIEGODzisiaj śmierć, ociągając się bardziej niż zwykle, przyszła handlować na moim progu. Rozłożyła

przede mną – ociągając się bardziej niż zwykle – kobierce, jedwabie i adamaszki swojej niepamięcii swojego pocieszenia. Uśmiechnęła się z aprobatą do swoich towarów, nie dbając o to, czy widzęjej uśmiech. Jednak kiedy uległem pokusie i zapragnąłem coś kupić, powiedziała, że to nie jest nasprzedaż. Nie przyszła po to, abym zapragnął tego, co pokazuje, lecz po to, abym widząc to, zapra-gnął jej. Powiedziała, że te kobierce zdobiły komnaty w jej odległym pałacu; że te jedwabie noszonona zamku cieni w jej mrocznej posiadłości; że jeszcze lepsze adamaszki od tych drapowały malowi-dła na ołtarzach jej siedziby w zaświatach.

Łagodnym gestem pozbawiła mnie rodzinnych więzów, łączących mnie z moim nagim progiem. „Wtwoim domowym ognisku”, powiedziała, „nie płonie ogień – po co ci domowe ognisko?”. „Na twoimstole”, powiedziała, „nie ma chleba – co ci daje stół?”. „Twojemu życiu”, powiedziała, „brak towa-rzystwa – czym nęci cię twoje życie?”.

„Jestem”, powiedziała, „płomieniem wygaszonych ognisk domowych, chlebem pustych stołów, tro-skliwą towarzyszką samotnych i niezrozumianych. Chwała, której brak temu światu, to splendor mo-

jej czarnej dziedziny. W moim królestwie miłość nie męczy, bo nie zżera jej chęć władania ani znuże-nie tym, że się nigdy nie zawładnęło. Moja dłoń opada lekko na włosy tych, którzy myślą, i oni zapo-minają; na mojej piersi wspierają się d, którzy czekali na darmo i w końcu odzyskują ufność”.

„W miłości tych, którzy garną się pod moje skrzydła, nie ma pasji, która pali, zazdrości, któraodejmuje rozum, zapomnienia, które zaciera połysk. Miłość do mnie jest jak letnia noc, kiedy żebracyśpią pod gołym niebem, przypominając przydrożne kamienie. Z moich niemych warg nie dobywa sięśpiew syren ani melodia szumiących drzew i źródeł, jednak moje milczenie jest gościnne jak niewy-czuwalna muzyka, mój spokój pieści jak zastygły wiatr”.

„Czy jest coś takiego”, spytała, „co by cię łączyło z życiem? Miłość nie idzie twoim tropem, nieszuka cię sława, władza cię nie znajduje. Dom, który odziedziczyłeś, leży w ruinie. Pierwsze owoceziemi, którą otrzymałeś, ściął mróz, a słońce spaliło jej obietnice. Studnia w twojej posiadłości za-wsze była sucha. Liście, zanim zdążyłeś ujrzeć je na drzewach, gniją w twoich stawach. Chwasty po-rosły ścieżki i aleje, po których nigdy nie stąpały twoje nogi”.

„A w moich włościach, gdzie tylko noc króluje, znajdziesz pocieszenie, bo nie będziesz miał na-dziei; znajdziesz zapomnienie, bo nie będziesz miał pragnień; znajdziesz wytchnienie, bo nie będzieszmiał życia”.

I pokazała mi, jak jałowa jest nadzieja na lepsze dni u kogoś, kto nie urodził się z duszą, której pi-sano lepsze dni. Pokazała mi, że marzenie nie pociesza, bo gdy minie, życie boli jeszcze bardziej. Po-kazała mi, że sen nie daje wytchnienia, bo zamieszkują go zjawy, cienie rzeczy, ślady gestów, martweembriony pragnień, szczątki życiowych katastrof.

A mówiąc to, składała, ociągając się bardziej niż zwykle, swoje kobierce, które kusiły moje oczy,jedwabie, których pożądała moja dusza, adamaszki z jej ołtarzy, zraszane moimi łzami.

„Czemu miałbyś się starać być jak inni, skoro zostałeś skazany na siebie? Czemu miałbyś sięśmiać, skoro nawet twoja szczera radość, gdy się śmiejesz, jest fałszywa, bo jej źródłem jest twojezapomnienie o tym, kim jesteś? Czemu miałbyś płakać, skoro czujesz, że to nic nie zmienia, i płaczesznie dlatego, że łzy dają pocieszenie, tylko po to, aby opłakiwać to, że nie pocieszają?

Jeżeli jesteś szczęśliwy, kiedy się śmiejesz, to zwyciężam, kiedy się śmiejesz; jeżeli jesteś wtedyszczęśliwy, dlatego że nie pamiętasz, kim jesteś, to o ile szczęśliwszy będziesz ze mną, nie pamięta-jąc już o niczym! Jeżeli świetnie odpoczywasz, kiedy zdarzy d się czasem sen bez snów, jak wspania-ły odpoczynek znajdziesz na moim posłaniu, gdzie nigdy się nie śni o niczym! Jeżeli zdarzają ci sięchwile wzniosłości, kiedy widzisz Piękno, i zapominasz o sobie i o Życiu, jak wzniosły będziesz sięczuł w moim pałacu, na którego nocne piękno nie wpływają dysonanse, wiek ani rozkład; w moichkomnatach, gdzie żaden wiatr nie porusza zdobnymi zasłonami, żaden kurz nie osiada na oparciachfoteli, żadne światło nie gaśnie stopniowo na aksamitnych obiciach i żaden czas nie każe żółknąć pu-stej bieli ścian.

Poddaj się mojej czułości, która jest niezmienna, mojej miłości, która nie ma końca! Pij z mojegoniewyczerpanego kielicha nektar nad nektary, który nigdy nie mdli i nigdy nie jest gorzki, nie uprzy-krza się ani nie upija. Kontempluj z okna mojego zamku nie księżyc i ocean, czyli rzeczy piękne, aprzez to niedoskonałe, tylko bezkresną i matczyną noc, niepodzielny splendor przepastnej otchłani!

W moich ramionach zapomnisz nawet o bolesnej drodze, która cię do nich zawiodła. Na moim ło-nie nie będziesz czuć nawet miłości, która kazała ci go szukać! Usiądź przy mnie na moim tronie, abędziesz na zawsze nietykalnym władcą tajemnicy Graala; będziesz współistniał z każdym przezna-czeniem i każdym bogiem, jak oni nie będąc niczym, jak oni nie mając tu ani tam, nie potrzebując anitego, na czym ci zbywa, ani tego, czego ci brak, ani nawet tego, co ci wystarcza.

Będę twoją matczyną żoną, twoją odszukaną bliźniaczą siostrą. A kiedy poślubią mnie wszystkie

twoje lęki, kiedy zostanie mi powierzone wszystko, czego na próżno szukałeś w sobie, ty sam zgubiszsię w mojej mistycznej substancji, w moim negowanym istnieniu, na moim łonie, gdzie gasną wszel-kie rzeczy, na moim łonie, gdzie zatracają się dusze, na moim łonie, gdzie znikają bogowie”.

*

Król i Władca Obojętności i Wyrzeczenia, Cesarz Śmierci i Rozbitych Okrętów, żywy sen błąkają-cy się majestatycznie pośród ruin i bezdroży świata!

Król i Władca Beznadziei w przepychu, bolesny pan pałaców, które nie dają satysfakcji, mistrz ce-remonii i orszaków, które nie są w stanie wymazać życia!

Król i Władca powstały z grobów, który przybył nocą w świetle księżyca, aby opowiedzieć swojeżycie życiu, paź bezlistnych lilii, cesarski herold chłodu kości słoniowej!

Król i Władca, Pasterz Wigilii, błędny rycerz Lęków, błąkający się bez chwały i bez damy sercapo oświetlonych księżycem drogach, pan lasów na skarpie, niemy profil z opadłą przyłbicą, przemie-rzający doliny, niezrozumiany w wioskach, wyszydzany w miasteczkach, pogardzany w miastach!

Król i Władca, którego Śmierć wyświęciła na swego, blady i absurdalny, zapomniany i nieznany,królujący wśród zszarzałych kamieni i wytartych aksamitów na swoim tronie u kresu Niemożliwego,w otoczeniu nierealnego dworu cieni i strzegącej go urojonej gwardii powietrznych żołnierzy.

Panny nadobne, paziowie, służba, damy dworu! Znoście kielichy, tace i girlandy; znoście je naucztę, na którą Śmierć zaprasza! Znoście je i stawcie się odziani w czerń, z głowami przybranymimirtem!

Przynieście w kielichach wyciąg z mandragory, na tacach […], a girlandy niech będą z […] fioł-ków, kwiatów smutnych jak smutne wspomnienie.

Król będzie jeść obiad ze Śmiercią w jej starym pałacu na brzegu jeziora wśród gór, w pałacu da-lekim od życia i obcym światu.

Niech orkiestry gotujące się na uroczystość korzystają z nieziemskich instrumentów, których naj-cichszy dźwięk zmusza do płaczu. Niech służba wdzieje oszczędne liberie w nieznanych kolorach,uroczyste i proste zarazem jak katafalki bohaterów.

A zanim rozpocznie się uczta, niech alejami rozległych parków przejdzie wielki średniowiecznyorszak martwych purpurowych szat; wspaniała ceremonia w niemym ruchu, jak piękno ukryte pośródkoszmaru.

Śmierć jest triumfem Życia!Dzięki śmierci żyjemy, bo istniejemy dzisiaj tylko dlatego, że umarliśmy wczorajszego dnia. Dzięki

śmierci mamy nadzieję, bo możemy wierzyć w jutro tylko dlatego, że jesteśmy przekonani o śmiercidzisiejszego dnia. Dzięki Śmierci żyjemy, marząc, bo marzenie jest negacją życia. Dzięki śmierciumieramy za życia, bo życie jest negacją wieczności! Śmierć nas prowadzi, śmierć nas szuka, śmierćnam towarzyszy. Wszystko, co mamy, to śmierć, wszystko, czego chcemy, to śmierć, wszystko, czegopragnęlibyśmy chcieć, to śmierć.

I ku tobie, o Śmierci, kieruje się nasza dusza i nasza wiara, nasza nadzieja i nasze pozdrowienie!Pani Rzeczy Ostatnich, Cielesne Imię Tajemnicy i Otchłani – wesprzyj i pociesz tych, którzy cię

pragną, nie ośmielając cię szukać!Pani Pocieszenia, Jezioro w świetle księżyca uśpione pośród skał, daleko od błota i plugastwa Ży-

cia!Dziewicza Matko absurdalnego Świata, formo niepojętego Chaosu, obejmij swoim władaniem

wszystko – kwiaty, które przeczuwają, że więdną, zwierzęta słaniające się ze starości, dusze, którezrodziły się po to, aby cię kochać między błędem i złudzeniem życia!

Życie, spirala nicości w nieskończonej żądzy tego, czego nie może być…

Dreszcz emocji przenika szeregi.Oto nadchodzi w towarzystwie Śmierci, której nikt nie widzi i […], która nigdy nie przybywa.Grajcie, heroldzi! Uwaga!

Twoja miłość dla rzeczy wyśnionych była twoją pogardą dla rzeczy żywych.Król-Dziewica, który wzgardził miłością,Król-Cień, który odrzucił światło,Król-Sen, który wyrzekł się życia!

Pośród zduszonego zgiełku cymbałów i kotłów Śmierć ogłasza cię Cesarzem!

MATKA BOSKA OD MILCZENIABywa, że czuję się przybity i wynędzniały, i nawet siła marzenia więdnie we mnie i usycha, a jedy-

nym dostępnym dla mnie marzeniem staje się myślenie o marzeniach – kartkuję je jak ktoś, kto kartku-je raz po raz książkę, na próżno szukając w niej czegoś więcej niż nieuchronnych słów. Wtedy wła-śnie wypytuję siebie, kim jesteś ty – postać przewijająca się przez wszystkie moje rozwlekłe, leniwewizje obcych mi pejzaży, starych wnętrz i wystawnych ceremonii milczenia. We wszystkich moichsnach albo się pojawiasz jako marzenie, albo mi towarzyszysz jako fałszywa rzeczywistość. Zwie-dzam z tobą regiony, które są może twoimi snami, ziemie, które są może twoim nieobecnym i nieludz-kim ciałem, podczas gdy twoje esencjalne ciało rozmyte jest w cichą równinę i chłodny zarys górpod murami tajemnego zamku. Być może jesteś moim jedynym marzeniem; może to w twoich oczachwyczytuję – przytykając twarz do twojej twarzy – te niemożliwe pejzaże, te fałszywe znudzenia, teuczucia mieszkające w cieniu moich znużeń i w jaskiniach moich niepokojów. Kto wie, może krajo-brazy moich snów to mój sposób na to, aby o tobie nie marzyć? Nie wiem, kim jesteś; ale czy wiemna pewno, kim ja jestem? Czy wiem na tyle dobrze, czym jest marzenie, aby rozumieć, czym jest na-zywanie cię marzeniem? Skąd mogę wiedzieć, czy nie jesteś częścią – może rzeczywistą i zasadniczą– mnie samego? I skąd mam wiedzieć, czy to nie ja jestem marzeniem, a ty rzeczywistością; czy to nieja jestem twoim marzeniem, a nie ty moim?

Jaki rodzaj życia masz w sobie? Jakim sposobem widzenia jest sposób, w jaki cię widzę? Twójprofil? Nigdy nie jest taki sam, a jednak nigdy się nie zmienia. A mówię to, ponieważ o tym wiem –choćbym nie wiedział, że wiem. Twoje ciało? Nagie jest takie samo jak ubrane; kiedy siedzi, wyglą-da tak samo jak wtedy, gdy stoi lub leży. Co to oznacza – to co nic nie oznacza?

*

Moje życie jest takie smutne, a ja nawet nie myślę o tym, aby nad nim płakać; moje chwile są takiefałszywe, a ja nawet nie marzę o tym, aby je uciąć.

Jak nie marzyć o tobie? Jak nie marzyć o tobie?Pani Mijających Godzin, Madonno zastygłych wód i martwych wodorostów, Bogini Opiekuńcza

otwartych pustkowi i czarnych pejzaży jałowych skał – uwolnij mnie od mojej młodości.Pocieszycielko niepocieszonych, Łzo tych, którzy nigdy nie płaczą, Godzino, która nigdy nie wybi-

ja – uwolnij mnie od radości i szczęścia.Opium wszelkiej ciszy, nietykalna Liro, Witrażu oddalenia i samotności – spraw, aby nienawidzili

mnie mężczyźni i wyszydzały kobiety.Cymbały Ostatniego Namaszczenia, Nieruchoma Pieszczoto, padła w cieniu Gołębico, Olejku spę-

dzonych nieświadomie godzin – uwolnij mnie od religii, ponieważ jest słodka, i od niewiary, ponie-waż jest silna.

Lilio gasnąca o zmierzchu, Skarbcu pełny zwiędłych róż, Ciszo między modlitwami – napełnijmnie wstrętem do życia, nienawiścią do zdrowia, pogardą dla młodości.

Spraw, abym był jałowy i nieprzydatny, ty, Schronienie wszystkich mglistych snów; spraw, abymbył czysty bez powodu i fałszywy bez rozmiłowania w fałszu, o Bieżąca Wodo Przeżytych Smutków;niech moje usta będą lodowym pejzażem, moje oczy dwoma martwymi jeziorami, moje gesty powol-nym ogałacaniem starych drzew – o Litanio Niepokoju, o Fioletowa Mszo zmęczenia, o Kwietna Ko-rono, o Płynności, o Wniebowstąpienie!…

Jaka szkoda, że muszę modlić się do ciebie jak do kobiety i nie mogę kochać cię […] jak mężczy-znę ani oderwać oczu od mojego marzenia, aby skierować je ku tobie jak ku Odwrotnej Jutrzence onierealnej płci aniołów, które nigdy nie trafiły do nieba!

*

Modlę się do ciebie swoją miłością, bo sama moja miłość jest modlitwą; jednak nie uważam cięza ukochaną ani nie wznoszę przed sobą jak świętej.

Niech twoje czyny będą posągiem wyrzeczenia, twoje gesty piedestałem obojętności, twoje słowawitrażami negacji.

*

Przepychu nicości, imię otchłani, spokoju Zaświatów…Wieczna Dziewico starsza niż bogowie, starsza niż rodzice bogów, starsza niż dziadowie bogów;

jałowa dla wszystkich światów, bezpłodna dla wszystkich dusz…Tobie poświęca się dni i istoty, gwiazdy są ofiarami w twojej świątyni, a zmęczenie bogów wraca

na twoje łono jak ptak do gniazda, które uwił nieświadomie.

Ze szczytu lęku trzeba dojrzeć dzień – a gdyby żaden dzień nie miał się ukazać, niech to będziedzień, który dostrzegamy!

Świeć, braku słońca, lśnij, zamierające światło księżyca…

Tylko ty, wyblakłe słońce, oświetlasz jaskinie, bo jaskinie są twoimi córkami. Tylko ty, nieistnieją-cy księżycu, dajesz […] grotom, bo groty […]

*

Masz płeć wyśnionych form, nijaką płeć […] figur.Czasem zaledwie profil, innym razem tylko jakaś postawa, jeszcze innym jedynie powolny gest –

jesteś chwilami, pozycjami, uduchowionymi w moich chwilach i pozycjach.W moim marzeniu o tobie nie kryje się żadna erotyczna fascynacja, żadna myśl o tym, co jest pod

twoją mglistą szatą madonny wewnętrznej ciszy. Twoje piersi nie należą do tych, o których całowaniusię śni. Całe twoje ciało jest cielesną duszą, a jednak nie jest duszą, lecz ciałem. Materia twojegociała nie jest duchowa – jest duchowością. Jesteś kobietą sprzed Upadku, rzeźbą z takiej gliny, która

[…] raj.Moje przerażenie rzeczywistymi kobietami obdarzonymi płcią to droga, która zawiodła mnie do

ciebie. Czy kochając ziemskie kobiety, które aby być […], muszą znosić zmienny ciężar mężczyzny,można uniknąć obumarcia uczucia w przeczuciu przyjemności, która służy […] płci? Czy można sza-nować żonę, wiedząc, że bierze udział w kopulacji? Czy człowiek może nie brzydzić się własną mat-ką, wiedząc, że wywodzi się z jej sromu; że został przez nią wstrętnie wydalony na świat? Czy nieporaża nas obrzydzenie, kiedy myślimy o cielesnym pochodzeniu naszej duszy – o tym nerwowym, fi-zycznym […], z którego zrodziło się nasze ciało, które, choćby było najpiękniejsze, jest plugaweprzez swoje pochodzenie i wstrętne przez fakt narodzin?

Fałszywi idealiści rzeczywistego życia poświęcają wiersze Zonie, klęczą przed ideą Matki… Ichidealizm to maskujący strój, a nie twórcze marzenie.

Tylko ty jesteś czysta, Pani Marzeń, którą mogę pojmować jako kochankę niepokalaną, bo nierze-czywistą. Mogę cię postrzegać jako matkę, którą można wielbić, bo nigdy nie splamiłaś się ani horro-rem zapłodnienia, ani horrorem rodzenia.

Jak cię nie uwielbiać, skoro tylko ty jesteś godna uwielbienia? Jak cię nie kochać, skoro tylko tyjesteś godna miłości?

Może marząc o tobie urzeczywistniam cię w innej rzeczywistości i tam jesteś moja; w innym, czy-stym świecie, gdzie kochamy się bez dotykalnych ciał, innymi uściskami i innymi, esencjalnymi spo-sobami posiadania? Może istniałaś już przedtem, a ja cię wcale nie stworzyłem, tylko po prostu uj-rzałem w odmiennej, wewnętrznej i czystej wizji; w innym, doskonałym świecie? Może moje marze-nie o tobie było tylko naszym spotkaniem, moja miłość myśleniem o tobie, a moja pogarda dla dala iwstręt do miłości mroczną żądzą, z którą – nie wiedząc o tobie – oczekiwałem na ciebie; niejasnymdążeniem, w którym zawierało się moje pragnienie ciebie, mimo że cię nie znałem?

Nie jestem nawet pewien, czy już cię nie kochałem w jakiejś niejasnej przestrzeni i czy moje dzi-siejsze nieustające znudzenie nie jest tęsknotą za tamtą miłością. Może jesteś moją tęsknotą, wcielonąnieobecnością, obecnością Dystansu, kobiecą z powodów zgoła niekobiecych.

Mogę myśleć o tobie zarówno jak o dziewicy, jak i o matce, bo nie jesteś z tego świata. Dziecko,które trzymasz w ramionach, nigdy nie było na tyle młode, abyś mogła je splamić noszeniem w łonie.Nigdy nie byłaś inna, niż jesteś, więc jak możesz nie być dziewicą? Mogę cię kochać i uwielbiać, bomoja miłość cię nie posiada, a moje uwielbienie nie czyni odległą.

Bądź Wiecznym Dniem, a twoje promienie niech będą moimi zachodami słońca.Bądź Niewidzialnym Zmierzchem, a moje lęki i niepokoje to będą barwy twojego niezdecydowa-

nia, cienie twojej niepewności.Bądź Totalną Nocą, stań się Jedyną Nocą i niech cały się zatracę i zapomnę w tobie, a moje sny

niech lśnią jako gwiazdy na twoim ciele oddalenia i negacji…Niech stanę się fałdami twojego płaszcza, klejnotami z twojej tiary i zlotem twoich pierścieni.Co z tego, że będę pyłem, jeśli ten pyl to popiół w twoim kominku? Co z tego, że będę pustką, jeśli

ta pustka to okno w twoim pokoju? Co z tego, że przemijam, jeśli przemijam jak czas w twojej klep-sydrze i należąc do ciebie, trwam; co z tego, że umieram, jeśli należąc do ciebie, żyję dalej; co ztego, że cię tracę, jeśli stracić cię znaczy cię odnaleźć?

Twórczyni absurdów, zwolenniczko absurdalnych zdań – niech twoja cisza mnie ukołysze, niechtwoja […] mnie uśpi, niech twoje nagie bycie mnie utuli, ukoi i pocieszy, o heraldyczna z Zaświatów,o Cesarzowo Nieobecności, Dziewicza Matko wszelkiej ciszy, Kominku zmarzniętych dusz, AnieleStróżu porzuconych, ludzko-nierzeczywisty Pejzażu smutno-wieczystej Doskonałości.

*

Ty nie jesteś kobietą. Nawet we mnie nie wywołujesz niczego, co mógłbym odczuwać jako kobie-ce. To tylko moje słowa, gdy mówię o tobie, przypisują ci żeńskie cechy; to moje określenia zaryso-wują cię jako żeńską postać. Muszę mówić o tobie z czułością i rozmarzeniem, a mogę to ująć w sło-wa, tylko traktując cię jako kobietę.

Jednak ty, w swojej mglistej istocie, jesteś niczym. Nie masz żadnej rzeczywistości, nawet tej je-dynej, własnej. W gruncie rzeczy nie dostrzegam cię ani nawet nie odczuwam. Przypominasz uczucie,którego przedmiotem jest ono samo i które należy w całości do własnej istoty. Jesteś zawsze pejza-żem, który już prawie dostrzegałem, rąbkiem sukni, którego o mały włos nie zobaczyłem, zagubionyw wiecznym Teraz poza zakrętem drogi. Twój profil jest profilem nicości, a kontury twojego nierze-czywistego ciała rozsupłują na pojedyncze perły naszyjnik samej idei konturów. Już przemknęłaś, jużposzłaś, a ja już cię kochałem – oto co czuję, gdy czuję, że jesteś obecna.

Zajmujesz przerwy w moich myślach i szczeliny w moich uczuciach. Dlatego nie myślę o tobie anicię nie czuję, jednak moje myśli są jak klasztorne sklepienia od odczuwania twojej osoby; moje uczu-cia są gotyckie od przywoływania cię.

Księżycu utraconych wspomnień ponad wyraziście próżnym, czarnym pejzażem mojego ułomnegopojmowania siebie – moja istota odczuwa cię nieuchwytnie, jakby była paskiem, który masz na sobie.Pochylam się nad twoją białą twarzą migocącą w nocnych wodach mojego niepokoju, ze świadomo-ścią, że jesteś księżycem na moim niebie, który to powoduje, albo dziwnym podwodnym księżycem,który to w zagadkowy sposób udaje.

Gdyby tak ktoś stworzył Nowy Wzrok, którym mógłbym cię ujrzeć, Nowe Myśli i Uczucia, dziękiktórym mógłbym myśleć o tobie i ciebie czuć!

Kiedy moje środki ekspresji pragną dotknąć twojego płaszcza, męczy je wysiłek wyciągania rąk itwarde, bolesne zmęczenie kostnieje w moich słowach. Dlatego wokół tego, co chciałbym powie-dzieć, szybuje ptak, który nieustannie się zbliża do celu, ale do niego nie dociera, bo materia moichzdań nie potrafi imitować substancji i odgłosu twoich kroków ani blasku twoich oczu, ani smutnej ipróżnej barwy twoich gestów, których nigdy nie wykonałaś.

*

A jeśli rozmawiam z kimś odległym, zaś ty, będąca dziś chmurą możliwości, jutro miałabyś spaśćna ziemię jako rzeczywisty deszcz, nigdy nie zapominaj, że masz swoje boskie pochodzenie w moimmarzeniu. Zawsze bądź w życiu fantazją samotników, a nie schronieniem zakochanych. Przyjmij nasiebie rolę zwykłego kielicha. Spełniaj swoje powołanie nieprzydatnej amfory. Niech nikt nie mówio tobie tego, co dusza rzeki może mówić o brzegach – że istnieją, aby ją ograniczać. Już lepiej niepłynąć przez życie, lepiej obeschnąć z marzeń.

Niech twój duch polega na zbędności, a twoje życie na sztuce przyglądania się życiu, na byciuoglądaną, nigdy taką samą. Nigdy nie bądź niczym więcej.

Dzisiaj jesteś zaledwie zarysem, powstałym na kartach tej książki, chwilą ucieleśnioną i wyodręb-nioną spośród innych chwil. Gdybym miał pewność, że tym właśnie jesteś, stworzyłbym religię,opartą na śnie o miłości do ciebie.

Jesteś tym, czego wszystkiemu brakuje. Jesteś tym, czego każdej rzeczy brakuje do tego, abyśmymogli ją wiecznie kochać. Zagubionym kluczem do bramy Świątyni, ukrytą drogą do Pałacu, odległąWyspą, wiecznie przesłoniętą przez mgłę…

MILIMETRY(odczuwanie rzeczy minimalnych)Ponieważ teraźniejszość jest prastara – bo wszystko, co kiedykolwiek istniało, było teraźniejsze –

traktuję to, co mnie otacza z rozmiłowaniem antykwariusza i wściekam się jak okpiony kolekcjoner,kiedy ktoś zbywa mój błędny odbiór rzeczy wiarygodnymi, nawet słusznymi wyjaśnieniami o nauko-wych podstawach.

Różne pozycje, które zajmuje kolejno w przestrzeni latający motyl, to dla moich zachwyconychoczu różne zjawiska, które w tej przestrzeni widzialnie trwają. Moje reminiscencje są tak żywe, że[…]

Ale tylko wrażenia minimalne, i to takie, których źródłem są rzeczy najdrobniejsze, przeżywam na-prawdę intensywnie. Być może kryje się za tym moje umiłowanie tego, co błahe. Możliwe też, że jestto przejaw mojego skupiania się na szczegółach. Jednak przypuszczam raczej – nie wiem tego, bo ni-gdy takich rzeczy nie analizuję – że dzieje się tak, ponieważ to, co minimalne, nie mając absolutnieżadnego społecznego ani praktycznego znaczenia, jest – przez sam ten fakt – całkowicie wolne odbrudnych skojarzeń z rzeczywistością. Minimalne smakuje mi nierzeczywistym. Bezużyteczne jestpiękne, ponieważ jest mniej rzeczywiste niż użyteczne, które ma swoją kontynuację i swoje następ-stwa, podczas gdy to, co cudownie jałowe i wspaniale znikome, pozostaje na swoim miejscu, nieprzestaje być tym, czym jest, żyjąc swobodnie i niezależnie. Rzeczy bezużyteczne i jałowe ogłaszająw naszym rzeczywistym życiu antrakty skromnej estetyki. Ile fantazji i cudownych rozkoszy budzi wemnie zwykłe istnienie szpilki wbitej we wstążkę! Smutny ten, kto nie jest świadom doniosłości takie-go zjawiska!

Poza tym spośród wszystkich wrażeń, które zadają nam ból tak przenikliwy, że aż przyjemny, zanie-pokojenie tajemnicą jest jednym z najbardziej złożonych i obszernych. A tajemnica nigdy nie uwi-dacznia się równie wyraźnie jak podczas kontemplacji najdrobniejszych rzeczy, które, jako nierucho-me, są całkowicie przejrzyste, bo zastygając, pozwalają jej promieniować. Znacznie trudniej odczu-wać tajemnicę podczas kontemplacji bitwy – myśląc równocześnie o absurdalności tego, że to repre-zentowani przez nią ludzie, społeczeństwa i konflikty mają pierwszeństwo rozwinięcia w naszej my-śli sztandaru zwycięstwa nad tajemnicą – niż podczas kontemplacji leżącego na drodze kamyka, którynie budząc w nas żadnej myśli poza myślą o tym, że istnieje, w bezpośrednim następstwie – jeśli niezawiesimy naszej kontemplacji – musi nam podsunąć myśl o tajemnicy swojego istnienia.

Błogosławione niech będą chwile, milimetry i cienie drobnych rzeczy, jeszcze skromniejsze odnich samych! Chwile, […]. Milimetry – jak zdumiewająco zuchwale jest ich istnienie jeden tuż obokdrugiego na taśmie mierniczej! Czasami te rzeczy dają mi rozkosz i cierpienie. Czerpię z tego dzikądumę.

Jestem kliszą fotograficzną o maksymalnej czułości. Wszystkie szczegóły utrwalają się we mnie wstopniu nieproporcjonalnym do ewentualnej całości. Jestem jedyną treścią tej kliszy. Świat zewnętrz-ny nie jest dla mnie nigdy niczym więcej niż odczuciem. Nigdy nie zapominam, że czuję.

PASTORAŁKA PEDRANie wiem, kiedy cię widziałem ani gdzie. Nie wiem, czy to było na obrazie, czy w rzeczywistym

pejzażu, pośród łąk i drzew współczesnych ciału – chyba raczej na obrazie; tak idylliczne i czytelnejest moje wspomnienie. Nie wiem też, kiedy to miało miejsce ani czy naprawdę miało – bo możliwe,że nie widziałem cię nawet na obrazie – jednak wiem całą wrażliwością mojej inteligencji, że byłato najspokojniejsza chwila mojego życia.

Zbliżaliście się spokojnie – delikatna pasterka u boku wielkiego, łagodnego wołu – szerokim zary-sem drogi. Zdaje mi się, że widziałem was z daleka. Doszliście do mnie i mnie minęliście. Wydawa-

ło się, że nie zauważasz mojej obecności. Szłaś powoli, nie troszcząc się o wielkiego wołu. Twojespojrzenie było wolne od wszelkich wspomnień i wyzierała z niego wielka polana życia duszy – opu-ściła cię świadomość własnej osoby. Nie byłaś wtedy niczym więcej niż […]

Widząc cię, przypomniałem sobie, że miasta się zmieniają, ale pola są wieczne. Góry i kamienienazywa się czasem biblijnymi – dlatego że są takie same jak w biblijnych czasach.

Właśnie w tym przelotnym zarysie twojej anonimowej postaci mieści się dla mnie całe wspomnie-nie pól, a kiedy myślę o tobie, cały spokój, którego nigdy nie miałem, zalewa moją duszę. Twój kroklekko balansował, nieuchwytnie falował, w każdym twoim ruchu unosił się ptak; niewidzialne pnączaowijały się wokół twojej piersi. Twoja cisza – zapadał zmierzch i z blednących stoków dobiegałopodzwaniające pobekiwanie zmęczonych stad – była piosenką ostatniego pasterza, zapomnianymfragmentem eklogi, której Wergiliusz nigdy nie napisał, na zawsze niewyśpiewaną pieśnią, błąkającąsię jak cień pośród pól. Możliwe, że się uśmiechałaś – tylko do siebie, do własnej duszy, widząc wmyślach swoją uśmiechniętą postać. Jednak twoje wargi były nieruchome jak zarys gór, a gest twoichwiejskich dłoni, którego nie pamiętam, umajony był polnymi kwiatami.

Tak, to było na jakimś obrazie. Ale skąd się wzięła ta myśl, że widziałem, jak się zbliżasz, jakprzechodzisz obok, a ja idę dalej, nie odwracając się za siebie, bo wciąż mam cię przed oczyma?Czas staje jak wryty, robiąc ci przejście. I zawsze mi się wymykasz, kiedy próbuję umieścić cię wżyciu – lub w podobieństwie życia.

PERYSTYLW godzinie, kiedy pejzaż był aureolą Życia, a sen niczym więcej niż śnieniem, uniosłem, moja mi-

łości, tę dziwną książkę w ciszy swojego niepokoju, jak otwartą bramę opuszczonego domu.Aby ją napisać, zebrałem dusze ze wszystkich kwiatów, a z efemerycznych chwil wszystkich treli

wszystkich ptaków utkałem wieczność i stagnację. Jak […] tkaczka usiadłem w oknie swojego życia izapomniawszy o tym, że kiedykolwiek tu mieszkałem i byłem, tkałem całuny, aby spowić w czystelniane płótno swoją nudę, przeznaczoną na ołtarze milczenia […]

I ofiarowuję ci tę książkę, ponieważ wiem, że jest piękna i bezużyteczna. Niczego nie uczy, w nicnie pozwala wierzyć ani czegokolwiek czuć. Strumień płynący ku otchłani popiołów, które wiatr roz-siewa, nie użyźniając ani nie szkodząc […] – włożyłem całą duszę w to dzieło, jednak realizując je,nie myślałem o nim, tylko o mnie, który jestem smutny, i o tobie, która jesteś nikim.

I ponieważ ta książka jest absurdalna, kocham ją; ponieważ jest bezużyteczna, chcę ją ofiarować; iponieważ ofiarowanie ci jej niczemu nie służy, ofiarowuję ci ją…

Módl się za mnie i czytaj tę książkę, pobłogosław mnie kochaniem jej i o niej zapomnij, tak jakdzisiejsze Słońce zapomina o Słońcu wczorajszym (tak jak ja zapominam o tych kobietach ze snów,których nigdy nie umiałem śnić).

Wieżo Milczenia moich żądz, niech ta książka będzie księżycowym blaskiem, który odmienił cię wnoc Starej Tajemnicy!

Rzeko bolesnej Niedoskonałości, niech ta książka będzie łodzią, spływającą twoimi wodami dourojonego morza.

Pejzażu Opuszczenia i Wyobcowania, niech ta książka będzie twoja jak twoja Godzina i niech nieogranicza się ani do ciebie, ani do Godziny fałszywej purpury.

*

Rzeki, wieczne rzeki płyną pod oknem mojego milczenia. Widzę nieustannie drugi brzeg i nie

wiem, dlaczego nie marzę o tym, aby tam być jako ktoś inny i szczęśliwy. Może dlatego, że tylko typocieszasz, tylko ty usypiasz, namaszczasz i odprawiasz nabożeństwo.

Jaką białą mszę przerywasz, aby udzielić mi błogosławieństwa okazaniem swojego istnienia? Wjakim zawirowanym momencie tańca zastygasz, a wraz z tobą Czas, aby ze swego znieruchomieniauczynić most wiodący do mojej duszy, a z uśmiechu purpurę mojego przepychu?

Łabędziu rytmicznego lęku, liro nieśmiertelnych godzin, niepewna harfo mitycznych żalów – ty je-steś Wyczekiwana i Miniona, ta, która pieści i rani, która złoci bólem radości i koronuje różamismutki.

Jaki Bóg cię stworzył, jaki Bóg znienawidzony przez Boga, który stworzył świat?Ty tego nie wiesz; ty nie wiesz tego, że nie wiesz; ty nie chcesz ani wiedzieć, ani nie wiedzieć.

Odarłaś swoje życie z celów, otoczyłaś nimbem nierealności swoje ukazanie się, odziałaś się w do-skonałość i nietykalność, tak że nawet Godziny nie mogą cię całować, Dni nie mogą się do ciebieuśmiechać, a Noce nie mogą wkładać ci w dłonie księżyca, aby udawał lirę.

Rzucaj na mnie, ukochana, płatki najpiękniejszych róż, najdoskonalszych lilii, płatki […] chryzan-tem pachnących melodią własnej nazwy.

A ja odumrę w tobie swoje życie, Dziewico, której nie czeka żaden uścisk, której nie szuka żadenpocałunek, której nie defloruje żadna myśl.

Przedsionek wszystkich nadziei, Próg wszystkich pragnień, Okno wychodzące na wszystkie marze-nia, […], Belweder dla wszystkich pejzaży nocnego lasu i odległej rzeki rozmigotanej od światłaksiężyca…

Wiersze i prozy, których nie ma się zamiaru pisać, a tylko o nich marzy.

*

Ty nie istniejesz, dobrze o tym wiem, ale czy mogę mieć pewność, że ja istnieję? Czy ja, któryurzeczywistniam cię w sobie, mam więcej prawdziwego życia niż ty, niż twoje martwe życie, którecię ożywia?

Płomień zmieniony w aureolę, nieobecna obecność, rytmiczna i kobieca cisza, zmierzch mglistegociała, czara, którą zapomniano zabrać na uroczystość, witraż namalowany przez urojonego malarza wśredniowieczu innej Ziemi.

Kielich i hostia o nieskalanym wyrafinowaniu, porzucony ołtarz świętej, która wciąż żyje, kwiato-wa korona wyśnionej lilii z ogrodu, do którego nigdy nikt nie wszedł…

Jesteś jedyną formą, która nie wywołuje znudzenia, bo zmieniasz się zawsze wraz z naszym uczu-ciem, zarówno całując naszą radość, jak tuląc nasz ból i nasze znudzenie – jesteś dla nich opium, któ-re pociesza, snem, który daje wytchnienie, i śmiercią, która łączy i krzyżuje dłonie.

Aniele […], z jakiej materii składa się twoja skrzydlata materia? Jakie życie cię wiąże i do jakiejziemi, ciebie, która jesteś nigdy niewzniesionym lotem, zastygłym wniebowstąpieniem, gestem unie-sienia i spoczynku?

*

Uczynię z marzeń o tobie swoją siłę, a moja proza, opisując twoje Piękno, będzie miała melodieformy, zarysy strof, nagły splendor nieśmiertelnych wierszy.

Stwórzmy, o Jedynie-Moja, z tego, że istniejesz, i tego, że ja widzę, jak istniejesz, sztukę odmienną

od wszystkich znanych sztuk.Obym mógł z bezużytecznej amfory twojego ciała zaczerpnąć duszę nowych wierszy; oby moje

drżące palce mogły odnaleźć w twoim powolnym rytmie milczącej fali przewrotne akapity prozydziewiczej dla tych, którzy jej słuchają.

Niech twój znikający melodyjny uśmiech będzie dla mnie symbolem – widzialnym emblematemzduszonego szlochu całego świata, który uświadamia sobie swój błąd i swoją niedoskonałość.

Niech twoje dłonie harfistki zamkną mi powieki, kiedy umrę, poświęciwszy życie temu, aby cięstworzyć. A ty, niebędąca nikim, będziesz na zawsze, o Najwyższa, ukochaną sztuką bogów, którychnigdy nie było; dziewiczą i bezpłodną matką bogów, których nigdy nie będzie.

PODRÓŻ, KTÓRA SIĘ NIGDY NIE ODBYŁA 1Był mgliście jesienny zmierzch, kiedy wyruszyłem w podróż, która się nigdy nie odbyła.Niebo – przypominam sobie, choć to niemożliwe – usiane było amarantowymi resztkami smutnego

złota, a rozjaśniony, agonalny zarys gór otaczała poświata, której śmiertelne odcienie łagodziły zdra-dliwe kontury masywu. Za przeciwległą burtą (ochłodziło się i w tej części zadaszonego pokładu pa-nował już znaczny mrok) rozedrgany ocean ciągnął się aż tam, gdzie wschodni horyzont pogrążał sięw smutku i gdzie tchnienie mroku, okrywające nocnymi cieniami płynną i zamazaną granicę wody,unosiło się jak mgła w upalny dzień.

Pamiętam, że ocean był w tonacji cienistej, przemieszanej z falującymi figurami mętnego światła –i wszystko było zagadkowe jak smutna myśl, która miesza się z chwilą radości, prorokując coś niepo-jętego.

Nie wypłynąłem z żadnego znanego portu. Nawet dzisiaj nie wiem, jaki to był port, bo jeszcze nig-dy w nim nie byłem. Rytualnym celem mojej podróży było poszukiwanie innych nieistniejących por-tów – portów, które byłyby tylko samym wejściem do portu; zapomnianych rzecznych zatoczek, wci-śniętych między nienagannie nierzeczywiste miasta. Na pewno, czytając te zdania, odnosicie wraże-nie, że są bezsensowne. Jest tak tylko dlatego, że nigdy nie podróżowaliście tak jak ja.

Wyruszyłem? Tego nie mógłbym wam przysiąc. Znalazłem się w innych stronach, oglądałem inneporty, mijałem miasta inne niż to miasto, chociaż ani to, ani te inne nie były jakimikolwiek miastami.Nie mogę wam też przysiąc, że to ja wyruszyłem w podróż, a nie pejzaż, i że to ja zwiedzałem nie-znane strony, a nie one zwiedzały mnie. Ponieważ, nie wiedząc, czym jest życie, nie wiem nawettego, czy to ja je przeżywam, czy ono przeżywa mnie (jakiekolwiek jest znaczenie tego pustego słowa„żyć”), z pewnością nie będę wam przysięgać niczego.

Podróżowałem. Nie widzę potrzeby tłumaczenia wam, że moja podróż nie zajęła mi ani miesięcy,ani dni, ani żadnej określonej ilości takich czy innych jednostek czasu. Niewątpliwie podróżowałemw czasie, ale nie po tej stronie czasu, gdzie liczymy go na godziny, dni i miesiące; podróżowałem pojego drugiej stronie, tam gdzie owszem płynie, ale nie tak, żeby można go było mierzyć. Płynie jakbyszybciej niż czas naszego życia. Z pewnością zadajecie sobie adresowane do mnie pytanie, co te zda-nia znaczą – nie popełniajcie tego błędu. Pożegnajcie się z infantylnym błędem dopytywania się oznaczenie rzeczy i słów. Nic nie ma żadnego znaczenia.

Na jakim statku odbyłem tę podróż? Na parowcu SS „Jakikolwiek”. Śmiejecie się. Ja też się śmie-ję, możliwe, że z was. Skąd wiecie – i skąd ja sam mogę to wiedzieć – czy nie zapisuję symboli, któ-re są zrozumiałe tylko dla bogów?

Nieważne. Wyruszyłem o zmierzchu. Jeszcze dźwięczy mi w uszach stalowy zgrzyt wciąganej ko-twicy. W narożniku na tyłach mojej pamięci wciąż poruszają się ospale – zanim zastygną w swoimbezwładzie – ramiona pokładowego dźwigu, które kilka godzin temu dręczyły moje oczy niekończą-

cym się strumieniem beczek i skrzyń. Te, uwiązane łańcuchem do kołowrotu, pojawiały się niespo-dziewanie nad barierą statku, zderzając się pośród zgrzytów i zadrapań; następnie sunęły chybotli-wie, toczone w stronę wlotu do ładowni, w której się nagle pogrążały […], aby w końcu zduszonym,drewnianym grzmotem obwieścić swoje druzgocące przybycie do jakiegoś mrocznego zakątka podpokładem. Słychać było, jak je na dole rozłączano, po czym pojawiał się sam pobrzękujący w powie-trzu łańcuch i wszystko zaczynało się od nowa, jakby w spełnianiu jakiegoś jałowego dzieła.

Po co wam to opowiadam? Ponieważ opowiadanie wam tego jest bezsensowne, zważywszy, żeobiecałem mówić o swoich podróżach.

Zwiedziłem Nowe Europy i całkiem inne Konstantynopole witały mnie, kiedy przepływałem podżaglami fałszywe Bosfory. Żagle was zaskakują? Było dokładnie tak, jak wam mówię. Parowiec, naktórym wyruszyłem, zawinął do portu jako żaglowiec […]. Mówicie, że to niemożliwe? Właśnie dla-tego mi się to przytrafiło.

Dotarły do nas, dzięki innym parowcom, wiadomości o zmyślonych wojnach, które wybuchły wniemożliwych Indiach. A kiedy słuchaliśmy o tych krajach, nachodziła nas dręcząca tęsknota za wła-snym krajem, który został tak daleko za nami, że już nie byliśmy pewni, czy należy do tego samegoświata.

PODRÓŻ, KTÓRA SIĘ NIGDY NIE ODBYŁA 2Chowam się za drzwiami, tak aby Rzeczywistość, wchodząc, nie zauważyła mnie. I chowam się

pod stołem, aby napędzić nagle strachaMożliwości. I w ten sposób uwalniam się, jak od uścisku dwóch ramion, od dwóch tłamszących

mnie znudzeń – znudzenia tym, że można przeżywać tylko to, co Rzeczywiste, oraz znudzenia tym, żemożna pojąć tylko to, co Możliwe.

Odnoszę tym samym zwycięstwo nad całą Rzeczywistością. Moje zwycięstwa to zamki z piasku?… A co jest boskiego w zamkach, które nie są z piasku?

Skąd wiecie, czy odbywając takie podróże, nie odmładzam się w swój mroczny sposób?Dziecinniejąc od absurdu, przeżywam ponownie swoją młodość i bawię się pojęciami rzeczy jak

ołowianymi żołnierzykami, których w dzieciństwie używałem w sposób całkowicie sprzeczny z poję-ciem żołnierza.

Pijany błędami, wymykam się na chwilę poczuciu, że żyję.

PODRÓŻ, KTÓRA SIĘ NIGDY NIE ODBYŁA 3– Katastrofy morskie? Nie, nigdy żadnej nie przeżyłem. Jednak odnoszę wrażenie, że wszystkie

moje podróże skończyły się katastrofą, a ja znajdowałem ratunek w przerywnikach mojej nieświado-mości.

– Niejasne sny, zmieszane światła, chwiejne pejzaże – tyle mi pozostaje po wszystkich podróżach.Mam wrażenie, że poznałem chwile we wszystkich kolorach, miłości o wszystkich smakach, lęki o

wszelkich wymiarach. Przelałem się poza życie i nigdy sobie nie wystarczyłem; nawet nie śniłem otym, że sobie wystarczę.

– Muszę panu wyjaśnić, że naprawdę podróżowałem. Jednak wszystko zdaje mi się mówić, że po-dróżowałem, ale nie żyłem. Przenosiłem z jednego miejsca na drugie – z północy na południe, zewschodu na zachód – zmęczenie tym, że ma się przeszłość, znudzenie tym, że się przeżywa teraźniej-szość, i lęk przed tym, że trzeba mieć jakąś przyszłość. Jednak podejmuję wielki wysiłek i pozostajęcałkowicie w teraźniejszości, mordując w sobie przeszłość i przyszłość.

– Przechadzałem się nad brzegami rzek, których nazw nie znam. Przy kawiarnianych stolikach od-wiedzanych miast pojąłem, że wszystko smakuje mi snem, niejasnością. Opadały mnie czasem wąt-

pliwości, czy nie siedzę nadal przy stole naszego starego domu, uniwersalnego i rozświetlonego ma-rzeniami! Nie mogę panu ręczyć, że tak rzeczywiście nie jest, że nie jestem tam nawet teraz, że towszystko, łącznie z rozmową z panem, nie jest fałszywe i zmyślone. Kim pan jest? Jeszcze ten absur-dalny fakt, że nie da się tego wyjaśnić…

PODRÓŻ, KTÓRA SIĘ NIGDY NIE ODBYŁA 4Jeżeli się nie zawija do portu, to nie ma portu, do którego można by zawinąć. Jeżeli nigdy się nie

dociera do celu, to znaczy, że nigdy nie można do niego dotrzeć.

PORADY DLA KOBIET W NIEUDANYCH ZWIĄZKACH 1(W nieudanych związkach są wszystkie kobiety zamężne i niektóre panny).Unikajcie przede wszystkim kultywowania sentymentów humanitarnych. Humanitaryzm to grubiań-

stwo. Piszę na zimno, logicznie rozumując, mając na względzie wasze dobro, biedne kobiety w nie-udanych związkach.

Cała sztuka, całe wyzwolenie polegają na tym, aby jak najmniej podporządkowywać ducha, ze-zwalając, aby ciało podporządkowywało się ile tylko zapragnie.

Nie warto być niemoralną, bo to w oczach otoczenia zubaża waszą osobowość i ją banalizuje.Warto być niemoralną w swoim wnętrzu i cieszyć się przy tym pełnym szacunkiem otoczenia; być cie-leśnie czystą i oddaną żoną i matką, a mimo to nabawić się niewytłumaczalnych chorób wszystkichmężczyzn z sąsiedztwa, od sklepikarzy po […] – oto co daje najwyższą przyjemność kobiecie, któranaprawdę pragnie cieszyć się własną osobowością i poszerzać ją, nie zniżając się do metod służącej,które – jako metody służącej – są nędzne, ani nie popadając w rygorystyczną cnotliwość kobiety do-głębnie głupiej, cnotliwość, która wynika naturalnie z jej interesowności.

Dzięki waszej wyższości, moje czytelniczki, dusze kobiece, zrozumiecie to, co piszę. Wszelkaprzyjemność należy do umysłu, wszystkie zbrodnie, które mają miejsce, popełniane są tylko w marze-niach! Pamiętam jedną piękną, prawdziwą zbrodnię. Nigdy się nie wydarzyła. Piękne są te, którychnie znamy. Borgia popełnił piękne zbrodnie? Wierzcie mi, że nie. Sprawcą najpiękniejszych, kwieci-stych, owocnych zbrodni, było nasze marzenie o Borgii, idea Borgii, którą w sobie nosimy. Jestemprzekonany, że Cesare Borgia, który naprawdę istniał, był człowiekiem głupim i banalnym – musiałnim być, bo istnienie jest zawsze głupie i banalne.

Daję wam te rady bezinteresownie, stosując swoją metodę w sprawie, która jest mi obojętna. Jeślichodzi o mnie, moje marzenia dotyczą imperium i sławy; i nie są w żaden sposób zmysłowe. Alechcę się wam jakoś przydać, choćby tylko po to, aby się podręczyć, jako że nie znoszę przydatności.Jestem altruistą na swój sposób.

PORADY DLA KOBIET W NIEUDANYCH ZWIĄZKACH 2Zamierzam was teraz nauczyć, jak zdradza się męża w wyobraźni.Wierzcie mi: tylko pospolite jednostki zdradzają męża w rzeczywistości. Skromność to warunek

sine qua non seksualnej przyjemności. Wiązanie się z więcej niż jednym mężczyzną zabija skrom-ność.

Zgadzam się, że kobiety z racji swej podrzędności potrzebują samca. Uważam, że przynajmniej na-leży się ograniczyć do tylko jednego samca, czyniąc go, jeśli to konieczne, centrum poszerzającegosię kręgu imaginacyjnych samców.

Najlepsza pora, aby to zrobić, to dni poprzedzające miesiączkę.

Kolejno:Wyobraźcie sobie, że wasz mąż ma bielsze ciało. Jeżeli wyobrazicie to sobie dokładnie, poczuje-

cie je na sobie jako bielsze.Pohamujcie wszelkie nadmiernie zmysłowe gesty. Całujcie męża, kiedy będzie leżał na waszym

ciele, a oczy wyobraźni skierujcie na innego mężczyznę – przypomnijcie sobie, kto leży na waszejduszy.

Esencja przyjemności polega na poszerzaniu. Otwórzcie okno dla Kota, który w was mieszka.

Jak dokuczyć mężowi.(Ważne, aby mąż co jakiś czas się gniewał).

Zasadniczy krok to rozwinięcie w sobie pociągu do rzeczy odrażających, bez wyzbywania się ze-wnętrznej dyscypliny.

Najwyższe niezdyscyplinowanie wewnętrzne w połączeniu z maksymalną dyscypliną zewnętrznąskładają się na zmysłowość doskonałą. Każdy gest, który spełnia marzenie lub pragnienie, w istocieczyni go niespełnionym.

Zastępowanie nie jest tak trudne, jak sądzicie. Zastępowaniem nazywam praktykę, która polega nawyobrażaniu sobie szczytowania z mężczyzną A podczas kopulacji z mężczyzną B.

PORADY DLA KOBIET W NIEUDANYCH ZWIĄZKACH 3Moje drogie uczennice, życzę wam, abyście stosując się wiernie do moich porad, zaznały długich,

niezliczonych rozkoszy w obecności samczego zwierzęcia (a nie w jego działaniach), z którym Ko-ściół i Państwo związały was łonem i nazwiskiem.

Ptak szykuje się do lotu, wbijając pazury w ziemię. Niech ten obraz, córki, przypomina wam nie-ustannie, jakie jest jedyne duchowe przykazanie.

Być kokotą rozwiązłą na wszystkie możliwe sposoby, nie zdradzając przy tym męża nawet spojrze-niem – oto źródło prawdziwej rozkoszy, jeśli tylko potraficie je osiągnąć.

Być kokotą wewnątrz, zdradzać męża wewnątrz, zdradzać go pieszczotami ofiarowanymi jemu sa-memu, całować go, zachowując znaczenie pocałunku dla kogoś innego – o nadkobiety, o moje tajem-nicze, moje Mózgowe – oto prawdziwa rozkosz.

Dlaczego nie doradzam tego również mężczyznom? Ponieważ mężczyzna to istota innego rodzaju.Jeżeli jest niższego gatunku, zalecam mu, aby wykorzystywał tyle kobiet, ile tylko możliwe: niechrobi to i cieszy się moją pogardą, kiedy […]. Z kolei mężczyzna wyższego gatunku nie potrzebujeżadnej kobiety. Nie musi zawładnąć czyimś ciałem, aby osiągnąć rozkosz. A dla kobiety, nawet wyż-szego gatunku, takie podejście jest nie do przyjęcia: kobieta jest istotą z gruntu seksualną.

PRZECZUCIE APOKALIPSYCzując, że każdy mój krok w życiu to kontakt z horrorem Nowego i że każda nowa osoba, którą po-

znaję, to kolejny żywy fragment Nieznanego, który kładłem na stole, aby oddawać się codziennej,przerażonej kontemplacji, postanowiłem wyrzec się wszystkiego, do niczego nie dążyć, ograniczyćdziałanie do minimum, uchylać się maksymalnie przed kontaktem z ludźmi i zdarzeniami, doskonalićsztukę abstynencji i nadać abdykacji bizantyjski przepych. Oto, jak bardzo przeraża mnie i torturujeżycie.

Podejmowanie decyzji, doprowadzenie czegoś do skutku, wyjście z mroku i zwątpienia – jawią misię jako katastrofy, uniwersalne kataklizmy.

Odbieram życie jako apokalipsę i kataklizm. Każdy dzień potęguje moją niezdolność nawet do wy-

konywania gestów, nawet do wyobrażenia sobie siebie w oczywistych sytuacjach życiowych.Obecność innych – zawsze tak zaskakująca dla duszy – z każdym dniem jest dla mnie bardziej bo-

lesna i niepokojąca. Kiedy rozmawiam z ludźmi, przechodzą mnie ciarki. Kiedy okazują mi zaintere-sowanie, uciekam. Kiedy na mnie patrzą, drżę. Kiedy […]

Jestem w ciągłej defensywie. Ranię się życiem i innymi ludźmi. Nie mogę stanąć z rzeczywistościątwarzą w twarz. Już samo słońce zniechęca mnie i przygnębia. Jedynie w nocy – i tylko gdy jestemsam ze sobą, obcy, zapomniany, zagubiony – odnajduję siebie i swoje ukojenie.

Życie przejmuje mnie chłodem. W moim istnieniu są tylko wilgotne jaskinie i ciemne katakumby.Jestem wielką klęską ostatniego oddziału, który bronił ostatniego imperium. Czuję, że jestem schył-kiem jakiejś starej, dominującej cywilizacji. Ja, nawykły do rozkazywania innym, jestem teraz samot-ny i opuszczony. Ja, którego zawsze wspierano, nie mam żadnego wsparcia ani przyjaciela…

Jest we mnie coś, co wiecznie prosi o współczucie i płacze nad sobą jak nad martwym bogiem,który stracił ołtarze swojego kultu, kiedy biała horda barbarzyńców zalała ziemię swoją młodzień-czością i pojawiło się życie, żądając od imperium sprawozdania z tego, co uczyniło ze szczęściem.

Żyję w nieustannym lęku, że inni o mnie mówią. Zawiodłem we wszystkim. Nie odważyłem się na-wet myśleć o byciu czymkolwiek; o myśleniu, że tego pragnę, nawet nie marzyłem, bo nawet w ma-rzeniu, w moim fantasmagorycznym stanie marzyciela widziałem, że jestem niezdolny do życia.

Żadne uczucie nie jest w stanie unieść mojej głowy z poduszki, w którą ją wciskam, nie mogąc po-radzić sobie z ciałem ani z myślą o tym, że żyję, ani nawet z ogólną myślą o życiu.

Nie mówię językiem rzeczywistości i chwieję się pośród życiowych zjawisk jak chory, który wstałpo raz pierwszy po wielodniowym pobycie w łóżku. Tylko leżąc, czuję, że życie jest normalne. Kiedypojawia się gorączka, odpowiada mi jako coś naturalnego […] w moim horyzontalnym stanie. Jakpłomień na wietrze drżę i się rozpraszam. Tylko w martwym powietrzu zamkniętych pokojów oddy-cham normalnością swojego życia.

Już nawet nie tęsknię za nadmorską bryzą. Pogodziłem się z tym, że dusza służy mi za klasztor i żejestem dla siebie jedynie jesienią ogarniającą jałowe pustkowia, gdzie jedynym śladem życia jest od-blask światła gasnącego w stawach okrytych baldachimem ciemności, a jedynym barwnym wysiłkiemprzepych wygnańczego fioletu, z jakim słońce zachodzi nad górami.

W głębi mnie jedyną przyjemnością jest analizowanie bólu, a jedyną rozkoszą płynne i chorobliwekłębienie się wrażeń, które dezintegrują się i rozsypują w proch – lekkie kroki w niepewnym mroku,przyjemne dla uszu, a my nawet się nie odwracamy, aby sprawdzić, do kogo należą; niewyraźne pio-senki w oddali, których słów nie staramy się rozróżnić i które koją nas głównie niepewnością prze-kazu i niejasnym pochodzeniem; drobne sekrety bladych wód, wypełniające […] i nocne przestrzenieulotną dalą; dzwonki odległych pojazdów, wracających nie wiadomo skąd i wiozących nieznane ra-dości, których stąd nie słychać, bo ich zgiełk usypia w ciepłym marazmie wieczora, kiedy lato giniepowoli w jesieni… Ogrodowe kwiaty umarły i zwiędnąwszy, stały się innymi kwiatami – starszymi,szlachetniejszymi, dzięki swojej martwej żółci bliższymi wiekiem tajemnicy, ciszy i samotności. Bą-ble wody kwitnące na powierzchni stawów mają rację bytu w marzeniach.

Rechotanie żab w oddali! Pole wymarłe we mnie! Wiejski spokoju doświadczany w snach! O,moje życie, próżne jak włóczęga bez pracy, który śpi przy drodze przejrzystym i świeżym snem, kiedyzapachy łąk wnikają w jego duszę jak mgła, głęboka i pełna wieczności, jak wszystko, co łączy nic zniczym; nocna, nieznana, koczownicza i zmęczona pod zimnym współczuciem gwiazd.

Idę tropem swoich marzeń, czyniąc z obrazów stopnie wiodące ku kolejnym obrazom; niczym wa-chlarz rozpościeram przypadkowe metafory, tworząc z nich wielkie kadry wewnętrznej wizji; zdej-muję z siebie życie i odkładam na bok jak za ciasne ubranie. Ukrywam się wśród drzew, daleko od

wszelkich dróg. Gubię się. I przez kilka upływających lekko chwil udaje mi się uwolnić od upodoba-nia do życia, od idei światła i zgiełku, po czym znaleźć się świadomie i absurdalnie pośród swoichwrażeń, docierając do imperium leżącego w przeraźliwej ruinie i do przejścia, które przez szpalerchorągwi i triumfalnych werbli wiedzie do ostatecznego miasta, gdzie nad niczym bym nie płakał, ni-czego nie pragnął i nikogo, nawet samego siebie, nie prosiłbym o możliwość istnienia.

Bolą mnie chorobliwe powierzchnie stawów, które stworzyłem w marzeniach. Moja jest bladośćksiężyca, który przedstawiam sobie nad leśnym pejzażem. To moim zmęczeniem jest jesień zastygłychniebios, które pamiętam i których nigdy nie widziałem. Całe moje martwe życie, wszystkie moje za-niedbane marzenia, wszystko to, co jest moje, a nie zostało mi dane, ciąży mi w błękicie moich we-wnętrznych niebios, w widzialnym szemraniu rzek mojej duszy, w rozległym i poruszonym spokojułanów pszenicy na równinach, które widzę, nie dostrzegając ich.

Filiżanka kawy, tytoń, którego aromat nas przenika, kiedy go palimy, na wpół przymknięte oczy wciemnym pokoju… Chcę od życia tylko tego i moich marzeń… To mało? Nie wiem. Skąd mam wie-dzieć, co znaczy mało lub dużo?

Letni wieczorze – jakżebym chciał być kimś innym… Otwieram okno. Wszystko na dworze jest takłagodne, a jednak kłuje mnie jak niejasny ból, jak nieuchwytne poczucie niezadowolenia.

I coś ostatecznego rani mnie, rozdziera i ćwiartuje całą duszę – to, że ja, stojąc teraz w oknie i my-śląc o tych smutnych i łagodnych rzeczach, powinienem być postacią estetyczną, piękną jak postać zobrazu – a nią nie jestem; nawet tym nie jestem…

Niech ta chwila przeminie i zapomni… Niech noc nadejdzie, narośnie, niech okryje wszystko i nig-dy się nie unosi. Niech ta dusza będzie na zawsze moim grobem i niech […] znajdzie kształt absolut-ny w ciemności, a ja już nigdy więcej nie będę żyć bez uczuć i bez pragnień.

RZEKA POSIADANIAFakt, że wszyscy jesteśmy różni, to aksjomat naszej natury. Wydajemy się podobni tylko z daleka, a

więc w perspektywie, w której nie jesteśmy sobą. Dlatego życie należy do osób nieokreślonych –współżyć ze sobą mogą tylko ci, którzy nigdy się nie określają i są, wszyscy bez wyjątku, nikim.

Każdy z nas ma w sobie dwie osoby, kiedy więc dwoje ludzi spotyka się, zbliża i łączy, byłobyczymś niezwykle rzadkim, gdyby zgadzała się ze sobą cała czwórka. Jeżeli marzyciel tak często kłódsię z człowiekiem czynu, w którego ciele przebywa, to jak może się nie kłórić z człowiekiem czynu imarzycielem, którzy przebywają w ciele Innego?

Ponieważ reprezentujemy pewne życie, jesteśmy pewną energią. Każdy, brnąc przez gromadę in-nych, skłania się ku samemu sobie. Jeżeli mamy dla siebie szacunek, uważając się za interesujących,[…]. Każde zbliżenie to konflikt. Postać innego jest zawsze przeszkodą dla poszukującego. Tylko ten,kto nie szuka, jest szczęśliwy, bo tylko ten, kto nie szuka, znajduje, zważywszy, że kto nie szuka, tenjuż ma, a już mieć – czymkolwiek jest to, co się ma – znaczy być szczęśliwym; tak jak niemyśleniejest najcenniejszą stroną bycia bogatym.

Spoglądam na ciebie w moim wnętrzu, wyobrażona oblubienico, i kłócimy się, zanim jeszcze zdo-łałaś zaistnieć. Mój nawyk klarownego marzenia daje mi trafne wyobrażenie rzeczywistości. Kto zbytwiele marzy, musi nadawać marzeniu rzeczywistość. Kto nadaje marzeniu rzeczywistość, musi nada-wać marzeniu równowagę rzeczywistości. Kto nadaje marzeniu równowagę rzeczywistości, cierpiprzez rzeczywistość marzenia tak samo, jak przez rzeczywistość życia; a nierealność marzenia boli gotak samo, jak poczucie nierealności życia.

Fantazjując, czekam na ciebie w naszym dwudrzwiowym pokoju; i marzę, że się zbliżasz i żewchodzisz prawymi drzwiami – gdybyś miała wejść drzwiami po lewej, to między tobą a moim ma-

rzeniem będzie już pewna różnica. Cała tragedia ludzkości zawiera się w tym drobnym przykładzie,pokazującym, jak ci, o których myślimy, nigdy nie są tymi, o których myślimy.

Miłość pragnie utożsamienia rzeczy różnych, co jest niemożliwe już w logice, a cóż dopiero wświecie rzeczywistym. Miłość chce posiadać, chce przemienić w swoje coś, co musi pozostać na ze-wnątrz, bo tylko tak miłość może uważać, że to staje się jej, a nie jest po prostu nią samą. Miłość topoddanie. Im większe poddanie, tym większa miłość. Jednak totalne poddanie oznacza też poddanieświadomości innego. Tym samym największa miłość to śmierć, zapomnienie lub rezygnacja – takiestany miłości, które zamieniają miłość w bezsens.

Na starym pałacowym tarasie, wysuniętym nad powierzchnią oceanu, będziemy w milczeniu roz-ważać różnicę między tobą a mną. Ja byłem księciem, a ty księżniczką na tym nadbrzeżnym tarasie.Nasza miłość zrodziła się z naszego spotkania, tak jak piękno powstało ze spotkania księżyca z tafląwody.

Miłość chce posiadania, jednak nie wie, czym jest posiadanie. Jeżeli ja nie należę do siebie, to jakmiałbym należeć do ciebie albo ty do mnie? Jeżeli nie posiadam własnej jaźni, to jak mógłbym po-siadać cudzą? Jeżeli różnię się nawet od tego, z którym jestem tożsamy, to jak mogę być tożsamy ztym, od którego się różnię?

Miłość to mistycyzm, który chce, aby go wprowadzano w życie, niemożliwość, którą marzenia pro-jektują jako bezsprzecznie możliwą.

Metafizyka… Ale w końcu całe życie to metafizyka w ciemności, ze zgiełkiem bogów w tle i nie-znajomością drogi jako jedyną znaną drogą.

Najbardziej zdradliwa cecha mojej dekadencji to umiłowanie zdrowia i jasności. Zawsze uważa-łem, że piękne ciało i radosny rytm młodzieńczych kroków mają większą rację bytu na tym świecieniż wszystkie moje marzenia. Z radością postarzałego ducha śledzę czasami wzrokiem – bez zazdro-ści ani pragnień – przypadkowe pary, które, skojarzone przez wieczór, wędrują pod rękę ku nieświa-domej świadomości młodych lat. Cieszę się nimi, tak jak się cieszę prawdą, bez względu na to, czymnie dotyczy, czy nie. Gdy porównuję ich ze sobą, nadal się nimi cieszę, ale jak ktoś, kto cieszy sięprawdą, która go rani, kojąc ból odniesionej rany balsamem przekonania, że rozumie bogów.

Jestem przeciwieństwem platoników-symbolistów, dla których każdy byt i każde zdarzenie to zale-dwie cień rzeczywistości. Dla mnie wszystko jest punktem wyjścia, a nie punktem dojścia. Dla okul-tysty wszystko jest pewnym końcem – dla mnie wszystko jest pewnym początkiem.

Tak jak oni postępuję drogą sugestii i analogii, ale mały ogród, który im kojarzy się z ładem i pięk-nem duszy, mnie przywodzi na myśl jedynie większy ogród, gdzie z dala od ludzi może byłoby szczę-śliwe to życie, które nie może być szczęśliwe. Wszystko sygnalizuje mi nie rzeczywistość, której jestcieniem, tylko rzeczywistość, do której jest drogą.

Ogród Estrela56 o zmierzchu to dla mnie sugestia starego parku w epoce sprzed odczarowania du-szy.

56 Ogród Estrela – duży lizboński ogród publiczny w dzielnicy o tej samej nazwie.

SENSACJONISTAW tym zmierzchu dyscyplin, kiedy przekonania umierają, a kulty pokrywają się kurzem, nasze wra-

żenia są jedyną rzeczywistością, jaka nam pozostaje. Jedyny przedmiot sumiennej analizy i nauki da-

jącej satysfakcję to wrażenia.Wewnętrzna działalność dekoracyjna jawi mi się wyraźnie jako wyższy, oświecony sposób nada-

nia naszemu życiu przeznaczenia. Gdyby moje życie mogło być przeżywane na arrasach ducha, niemusiałbym płakać nad żadną otchłanią.

Należę do pokolenia, a raczej do części pokolenia, które straciło wszelki szacunek dla przeszłościi wszelką nadzieję lub wiarę w przyszłość. Dlatego żyjemy teraźniejszością, pełni pragnienia i głodukogoś, kto nie ma innego domu. A ponieważ to w naszych wrażeniach, a zwłaszcza w naszych marze-niach – czyli we wrażeniach kompletnie nieprzydatnych – obcujemy z teraźniejszością, która nieprzypomina ani przeszłości, ani przyszłości, uśmiechamy się do naszego wewnętrznego życia, lekce-ważąc z wyniosłą ospałością ilościową rzeczywistość rzeczy.

Być może nie różnimy się bardzo od tych, którzy myślą w życiu tylko o tym, aby się bawić. Jednaksłońce naszego egoistycznego zajęcia zachodzi, a nasz hedonizm stygnie w barwach zmierzchu isprzeczności.

Kurujemy swoje dolegliwości. Na ogół jesteśmy jednostkami, które nie opanowały żadnego rze-miosła ani sztuki, nawet sztuki korzystania z życia. Niechętni wobec dłuższego obcowania z ludźmi,zazwyczaj nudzimy się towarzystwem najlepszych przyjaciół już po półgodzinie; łakniemy spotkaniaz nimi tylko w myślach o tym spotkaniu, a najlepsze chwile spędzamy z nimi w naszej wyobraźni. Niewiem, czy to świadczy o nieszczerości przyjaźni. Może nie. Pewne jest, że to, co najbardziej kocha-my – lub sądzimy, że kochamy – ma po prostu swoją pełną wartość tylko wtedy, kiedy o tym marzy-my.

Nie lubimy spektakli. Gardzimy aktorami i tancerzami. Każdy spektakl to podła imitacja czegoś, oczym należało wyłącznie marzyć.

Obojętni na opinie innych – nie z natury, tylko w wyniku uczuciowej strategii, którą wymuszają nanas różne bolesne doświadczenia – traktujemy ich uprzejmie; nawet lubimy ich z pewną interesownąobojętnością, ponieważ wszyscy są ciekawi i dają się obrócić w marzenie, w kogoś innego, […]

Jesteśmy niezdolni do miłości i słowa, które należałoby wypowiedzieć, aby być kochanym, nużąnas już w wyobraźni. Zresztą, kto z nas pragnie być kochany? On le fatiguait en l’aimant – René nienadaje się na nasze motto. Męczy nas sama myśl o byciu kochanym, męczy tak bardzo, że wpadamy wpopłoch.

Moje życie to nieustanna gorączka, wiecznie nieugaszone pragnienie. Rzeczywistość dręczy mniejak upalny dzień. Sposób, w jaki mnie dręczy, ma w sobie coś podłego.

SYMFONIA NIESPOKOJNEJ NOCYZmierzchy w starych miastach, gdzie nieznane tradycje zapisane są na poczerniałych kamieniach

masywnych budynków, rozedrgane świty na łąkach podmokłych, błotnistych, wilgotnych jak powie-trze przed pojawieniem się słońca, zaułki, w których wszystko jest możliwe, ciężkie skrzynie w sę-dziwych salonach, studnia w głębi gospodarstwa zalanego światłem księżyca, list z czasów pierw-szego romansu naszej babki, której nie znaliśmy, stęchlizna pokojów, w których przechowuje sięprzeszłość, strzelba, której nikt dzisiaj nie potrafi obsługiwać, gorączka upalnych wieczorów spędza-nych w oknie, droga bez ludzi, sen pełen przestrachu, zaraza pochłaniająca winnice, dzwony, klasz-torny smutek życia… Czas błogosławieństw, twoje lekkie dłonie… Pieszczota nigdy się nie pojawia,kamień z pierścienia krwawi w półmroku… Kościelne święta bez wiary w duszy: materialne pięknoprymitywnych i brzydkich świętych, romantyczne namiętności nie wykraczające poza sferę wyobraź-ni, stęchła woń morza, bijąca z nastaniem nocy od portu w mieście, które wilgotnieje od nagłegochłodu…

Twoje wątłe dłonie oskrzydlają kogoś, kogo anektuje życie. Długie korytarze i szpary w oknach,otwartych, choćby były zamknięte, chłód bijący od ziemi jak od płyt nagrobnych, tęsknota za miłościąjak planowana podróż do niekompletnej krainy… Imiona dawnych królowych… Witraże przedsta-wiające krzepkich hrabiów… Poranne światło, szerzące się niewyraźnie jak chłodny dym kadzidła wkościelnym powietrzu, przyciągany przez ciemność niewidzialnej posadzki… Suche, złożone dłonie.

Skrupuły mnicha, który w absurdalnych liczbach starej księgi znajduje nauki magów, a w jejozdobnych rycinach stopnie Inicjacji.

Plaża w słońcu, moja gorączka… Migoczące morze lęku w gardle… Żagle tak daleko suną przezmoją gorączkę… Schody w gorączce wiodące na plażę… Żar w bryzie chłodnej, transoceanicznej,marę vorax, minax, mare tenebrosum – ciemna noc argonautów w oddali i moje czoło rozpalone odprymitywnych karaweli…

Wszystko należy do innych, wszystko z wyjątkiem żalu, że się tego nie ma.Dajcie mi igłę… Brakuje dzisiaj w domu jej drobnych ruchów i tego, że nie wiadomo, gdzie leży;

całej tej misternej pracy pełnej zakładek, kolorów, szpilek. Dzisiaj jej krawiectwo, już zbędne, jestna zawsze zamknięte w szufladach komody i nie ma już ciepła wyśnionych ramion, uczepionych mat-czynej szyi.

TRZEŹWY DZIENNIKMoje życie – tragedia, z której odegrano tylko pierwszy akt, bo wygwizdali ją bogowie.Przyjaciele? Ani jednego. Tylko kilku znajomych, którym się wydaje, że mnie lubią, i którym może

byłoby żal, gdyby przejechał mnie pociąg i gdyby pogrzeb odbywał się w deszczowy dzień.Naturalną nagrodą za moje oddalenie się od życia była niezdolność innych – wpojona im przeze

mnie – czucia do mnie czegokolwiek. Otacza mnie aureola chłodu, lodowy nimb, który zraża innych.Jeszcze nie udało mi się nie cierpieć z powodu mojej samotności. Tak trudno jest osiągnąć tę wznio-słość ducha, która czyni izolację pozbawionym lęku wytchnieniem.

Nigdy nie ufałem przyjaźni, którą mi okazywano, tak jak nie ufałbym miłości, gdyby mi ją ktoś oka-zał, co byłoby zresztą niemożliwe. Chociaż nigdy nie miałem złudzeń co do tych, którzy mienili sięmoimi przyjaciółmi, udawało mi się cierpieć za każdym razem, gdy się do nich rozczarowywałem –tak złożony i subtelny jest los mojego cierpienia.

Nigdy nie wątpiłem, że wszyscy mnie zdradzą, i byłem wstrząśnięty za każdym razem, kiedy mniezdradzali. Kiedy nadchodziło to, czego się spodziewałem, zawsze było dla mnie czymś niespodzie-wanym.

Ponieważ nigdy nie odkryłem w sobie cech, które mogłyby kogoś pociągać, nigdy nie mogłemuwierzyć w to, że ktoś mnie uznaje za pociągającego. Taka opinia na własny temat świadczyłaby ogłupiej skromności, gdyby kolejne fakty – te niespodziewane fakty, których się spodziewałem – razpo raz nie potwierdzały słuszności mojego przekonania.

Nie do pomyślenia jest też dla mnie, żeby mnie ktoś darzył współczuciem, bo chociaż fizycznieniezgrabny i odpychający, nie jestem organicznie zniekształcony w stopniu wystarczającym do tego,aby znaleźć się w kręgu ludzkiego współczucia – nie mam też tego uroku, który je wzbudza nawetwtedy, gdy nie jest w pełni zasłużone; natomiast dla tego, co we mnie zasługuje na litość, nie możebyć litości, bo nigdy jej nie ma dla ludzi kalekich duchem. W rezultacie utkwiłem w tym środku cięż-kości ludzkiej pogardy, w którym nie skłaniam się w stronę żadnej sympatii.

Całe moje życie było staraniem o to, aby przystosować się do tego stanu rzeczy, tak aby nie odczu-

wać nadmiernie jego okrucieństwa i podłości. Trzeba pewnej odwagi intelektualnej, aby na chłodnoprzyznać, że nie jest się niczym więcej niż ludzkim łachmanem, aborcją, której udało się przeżyć, sza-leńcem, którego nie chcą hospitalizować. Jednak trzeba jeszcze większej odwagi duchowej, abyzdawszy sobie z tego sprawę, umieć się idealnie dostosować do swojego stanu, zaakceptować bezbuntu, bez rezygnacji, bez żadnego gestu ani cienia gestu, organiczną klątwę, jaką nas obłożyła Natu-ra. Nie chcieć z tego powodu cierpieć to zbyt duże wymaganie, bo nie jest w ludzkiej gestii akcepto-wanie i nazywanie dobrem zła, kiedy się je wyraźnie dostrzega; zaś kiedy przyjmuje się je jako jaw-ne zło, nie da się uniknąć cierpienia, jakie ze sobą niesie.

Postrzeganie się z zewnątrz było moją klęską – klęską dla mojego szczęścia. Widziałem się tak, jakmnie widzą inni i zacząłem sobą gardzić – nie tyle dlatego, że odkryłem w sobie jakieś cechy godnepogardy, lecz dlatego, że widząc się tak, jak mnie widzą inni, czułem pogardę, którą oni do mnie czu-li. Doznałem upokorzenia przez to, że się poznałem. A ponieważ w tej kalwarii nie ma ani wzniosło-ści, ani zmartwychwstania kilka dni później, mogłem cierpieć tylko z powodu jej nikczemności.

Zrozumiałem, że niemożliwe jest, aby mnie ktoś pokochał, chyba że byłby całkowicie pozbawionyzmysłu estetycznego, a wówczas tym kimś bym pogardzał; i że nawet zwykła sympatia wobec mojejosoby może wynikać tylko z pewnego kaprysu cudzej obojętności.

Przejrzeć wyraźnie siebie i przejrzeć sposób, w jaki inni nas widzą! Stanąć z tą prawdą twarzą wtwarz! A na końcu krzyk Chrystusa w godzinę męki, kiedy stanął twarzą w twarz ze swoją prawdą:„Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?”.

W LESIE ODERWANIAWiem, że się obudziłem i że nadal śpię. Moje stare ciało, wycieńczone życiem, powiedziało mi, że

jest jeszcze bardzo wcześnie… Czuję z oddali, że gorączkuję. Nie wiem dlaczego, ale jestem dla sie-bie ciężarem…

Opanowany uciążliwym bezcielesnym marazmem zastygam – między snem i jawą – w sennym ma-rzeniu, które jest tylko cieniem marzenia. Moja uwaga dryfuje między dwoma światami i widzi naoślep głębię morza i głębię nieba; i głębie te przenikają się i mieszają, a ja nie wiem, gdzie jestemani o czym śnię.

Wiatr cieni przywiewa popioły martwych zamiarów, które osiadają na tym, co we mnie przebudzo-ne. Z nieznanego firmamentu spada letnia rosa znudzenia. Wielki bezwładny lęk manipuluje w środkumoją duszą i odkształca mnie nieuchwytnie, tak jak wiatr odkształca korony drzew.

Przedświt dociera z zewnątrz do mojej ospałej i ciepłej alkowy tylko jako tchnienie półmroku.Cały jestem spokojnym zamętem… Dlaczego dzień musi wstawać? Świadomość, że wstanie, dążymi, jakby miało się to odbyć kosztem mojego wysiłku.

Uspokajam się z nerwową powolnością. Drętwieję. Dryfuję w powietrzu, pomiędzy czuwaniem isnem, i nagle znajduję się w samym środku nowej rzeczywistości, która nadpływa z nieznanego mikierunku…

Nowa rzeczywistość – rzeczywistość dziwnego lasu – pojawia się, ale nie wymazuje rzeczywisto-ści ciepłej alkowy. Obie współistnieją w mojej przykutej uwadze, jak dwa mieszające się dymy.

Jak wyraźnie dzielą między siebie ten drżący, przezroczysty pejzaż!…A kim jest kobieta, która wraz ze mną odziewa ten obcy las w uważne spojrzenie? Dlaczego po-

święcam chwilę na to pytanie?… Nawet nie wiem, czy chcę znać odpowiedź…Mglista alkowa to ciemna szyba, za którą świadomie dostrzegam ten pejzaż… I znam go już od

bardzo dawna i już od bardzo dawna błądzę u boku tej kobiety, której nie znam; jak inna rzeczywi-stość penetrująca jej nierzeczywistość. Czuję w sobie stulecia znajomości z tymi drzewami, tymi

kwiatami, tymi drogami na bezdrożach, i z tym ja, które po nich błądzi, stare i ostentacyjne wobecmojego spojrzenia, które moja świadomość, że leżę w alkowie, okrywa półmrokiem…

Co jakiś czas lekki wiatr zasnuwa dymem las, w którym z daleka się widzę i wyczuwam; i ten dymto mroczny i wyraźny obraz alkowy, w której znajduje się moja rzeczywista postać, obraz mglistychmebli, zasłon i nocnego marazmu. Potem wiatr znika i krajobraz tego innego świata staje się wyłącz-nie samym sobą.

Kiedy indziej ten ciasny pokój jest jedynie popielatą smugą mgły na horyzoncie tej różnorodnejziemi… I są chwile, kiedy ta widzialna alkowa to gleba, po której stąpamy.

Śnię i się gubię, rozdwojony na siebie i na tę kobietę… Pożera mnie czarny ogień zmęczenia… Ol-brzymi, bierny lęk; fałszywe życie, które mnie tłamsi…

Mgliste szczęście!… Wieczny postój na rozstajach dróg!… Śnię, a za moją uwagą kryje się ktoś,kto śni wraz ze mną… I może jestem jedynie snem tego Kogoś, kto nie istnieje…

Tam na dworze tak odległy przedświt! Tutaj las, tak bliski dla moich nowych oczu!A ja, który niemal zapominam o tym pejzażu, gdy jestem daleko; mając go w zasięgu ręki, tęsknię

za nim; kiedy przemierzam jego drogi, opłakuję go i pragnę…Drzewa! Kwiaty! Ścieżki ukryte w zieleni!…Przechadzaliśmy się czasem pod rękę pod cedrami i judaszowcami i żadne z nas nie myślało o ży-

ciu. Nasze ciała były dla nas mglistym zapachem, a nasze życie echem tryskającego źródła. Podawa-liśmy sobie dłonie i nasze spojrzenia pytały się, czym byłoby zmysłowe istnienie i chęć cielesnegospełnienia iluzji miłości…

W naszym ogrodzie rosły kwiaty we wszystkich odmianach piękna… – róże o zwiniętych płatkach,lilie o żółciejącej bieli, maki, które byłyby niewidoczne, gdyby nie demaskował ich szkarłat, fiołkina skłębionym skraju klombów, drobne niezapominajki, wyjałowione z zapachu kamelie… A znadwysokiej trawy wpatrywały się w nas usilnie zaskoczone oczy osamotnionych słoneczników.

Ocieraliśmy się duszą, która była nagim spojrzeniem, o widzialny chłód mchów, a przechodzącobok palm, mieliśmy strzeliste przeczucie innych krajów… I szloch opanowywał nasze wspomnienie,bo nawet tutaj, doznając szczęścia, nie byliśmy szczęśliwi…

Dęby pełne sękatych stuleci kazały potykać się naszym nogom o martwe macki swoich korzeni…Platany stały na baczność… A pomiędzy pniami pobliskich drzew przezierały z oddali wiszące w ci-szy altan poczerniałe kiście winogron…

Nasz sen o życiu sunął, uskrzydlony, przed nami i zachowywaliśmy dla niego niezmienny i obcyuśmiech, który uzgodniliśmy w naszych duszach, nie spoglądając na siebie, wiedząc o sobie tylko napodstawie wyczuwalnej obecności jednego ramienia wspierającego drugie.

Nasze życie nie miało wnętrza. Byliśmy zewnętrzni i odmienni. Nie znaliśmy samych siebie, jakby-śmy się pojawili w naszych duszach po odbyciu długiej podróży przez sny.

Zapomnieliśmy o czasie, a olbrzymia przestrzeń skurczyła się w naszej bacznej świadomości. Czyza tymi pobliskimi drzewami, za odległymi winnicami, za górami na horyzoncie było coś rzeczywi-stego, coś, co zasługiwało na pilne spojrzenie, które poświęca się rzeczom istniejącym?…

Regularne krople snu odmierzały w klepsydrze naszej niedoskonałości nierealne godziny… Nic niewarto, moja daleka miłości; wszystko, co warto, to wiedzieć, jak słodka jest świadomość, że nic niewarto…

Zastygły ruch drzew; pełen niepokoju spokój źródeł; nieokreślony oddech wewnętrznego rytmu ro-ślinnych soków; powolny zmierzch, który zdaje się nadchodzić z wnętrza rzeczy i podawać dłoń du-chowej zgody dalekiemu – a bliskiemu duszy – smutkowi wysokiej ciszy nieba; miarowe i próżnespadanie liści, kropli wyobcowania, w którym cały pejzaż odwołuje się do naszego słuchu i smutnie-

je w nas jak wspomnienie ojczyzny – wszystko to obejmowało nas niewyczuwalnie jak poluzowanypasek.

Żyliśmy tam w czasie, który nie potrafił płynąć, w przestrzeni, której nie sposób mierzyć nawet wwyobraźni. Upływ poza czasem, rozciągłość obojętna na normy przestrzeni… I te godziny, nieprzy-datna towarzyszko mojego znudzenia, te godziny szczęśliwego niepokoju, które podszywały się tamza nasze prywatne godziny!… Godziny spopielonego ducha, dni przestrzennej tęsknoty, wewnętrznestulecia zewnętrznego pejzażu… A my nie pytaliśmy się, czemu to służy, bo rozkoszowaliśmy sięświadomością, że to nie służy niczemu.

Wiedzieliśmy tam – dzięki intuicji, która z pewnością nie była naszym udziałem – że ten bolesnyświat, w którym bylibyśmy parą, gdyby miał istnieć, znajdywałby się za ostateczną granicą, gdziegóry są tylko tchnieniem formy – a za taką granicą nie może się znajdować nic. I to z powodu tejsprzeczności czas tam spędzany był ciemny jak jaskinia w kraju zabobonów i odczuwaliśmy to oso-bliwie, jak zarys mauretańskiego miasta odcinający się na tle jesiennego nieba o zmierzchu.

Na horyzoncie naszego słuchu fale nieznanych mórz obmywały wybrzeża, których nie byliśmy wstanie dojrzeć, i szczęściem było dla nas słuchanie, nawet oglądanie w nas tego morza, po którymniewątpliwie żeglowały karawele – w celach innych niż pożyteczne cele planowane przez możnychtej Ziemi.

Nagle uświadamialiśmy sobie – tak jak ktoś uświadamia sobie, że żyje – że powietrze wypełniająptasie trele i że szemrzące falowanie liści przenika nas, jak stare zapachy przenikają atłas – przenikabardziej niż nasza świadomość, że je słyszymy.

I w ten sposób cichy świergot ptaków, szum zagajników i monotonna, zapomniana głębia wieczne-go morza zwieńczyły nasze osamotnione życie aureolą nieznajomości życia. Przespaliśmy tam długie,rozbudzone dni, zadowoleni z tego, że nie jesteśmy niczym, że nie mamy pragnień ani nadziei, że za-pomnieliśmy, jaki jest kolor miłości i smak nienawiści. Uważaliśmy się za nieśmiertelnych.

Spędzaliśmy tam godziny odczuwane w sposób odmienny, godziny, które dzięki swej pustej niedo-skonałości były tak doskonałe, tak przekątne wobec prostokątnej pewności życia… Obalone cesar-skie godziny, godziny odziane w wytartą purpurę, godziny, które wpadły w ten świat z innego świataszczycącego się większą ilością zdezintegrowanych lęków…

A rozkoszowanie się tym bolało nas, bolało… Bo cały ten pejzaż, poza swoją sferą spokojnegowygnania, przypominał nam, że jesteśmy z tego świata; cały był wilgotny od przepychu mglistegoznudzenia; smutny, rozległy i perwersyjny jak upadek nieznanego imperium…

Na zasłonach naszej alkowy poranek pojawia się jako cień światła. Moje wargi, o których wiem,że są blade, jedna drugiej smakują niechęcią wobec świata.

Powietrze w naszym neutralnym pokoju jest ciężkie jak kotara. Nasza senna uwaga, którą poświę-camy zagadce tego wszystkiego, jest bezwładna jak tren sukni wleczonej podczas wieczornej uroczy-stości.

Żaden z naszych lęków nie ma racji bytu. Nasza uwaga jest absurdem dopuszczonym przez skrzy-dlaty bezwład.

Nie wiem, jakie olejki półmroku namaszczają nasze wyobrażenie własnych ciał. Nasze zmęczenieto cień zmęczenia. Pochodzi z bardzo daleka, podobnie jak nasze wrażenie, że żyjemy…

Żadne z nas nie ma imienia ani wiarygodnej formy egzystencji. Gdybyśmy mogli być hałaśliwi dotakiego stopnia, aby wyobrazić sobie, że się śmiejemy, niewątpliwie śmielibyśmy się z naszego prze-konania, że żyjemy. Rozgrzany chłód chusteczki pieści (z pewnością zarówno tobie, jak mnie) stopy,które wyczuwają wzajemnie swoją nagość.

Rozczarowujmy się, ukochana, do życia i do jego form. Uciekajmy od bycia sobą… Nie ściągajmy

z palca magicznego pierścienia, który – poruszony – przywołuje wróżki ciszy, elfy mroku i skrzaty za-pomnienia…

I oto znowu wyrasta przed nami, gdy tylko zamarzy nam się mówienie o nim, ten wielki las; terazjednak bardziej poruszony naszym poruszeniem i bardziej posmutniały od naszego smutku. Nasze wy-obrażenie rzeczywistego świata ucieka przed nim jak rozwiewająca się mgła, a ja znowu zawieramsię w moim błędnym śnie, wpisanym w ten zagadkowy las…

Kwiaty, te kwiaty, które tam przeżyłem! Kwiaty, które wzrok, rozpoznawszy je, tłumaczył na wła-ściwe nazwy, i których zapach dusza zbierała nie z nich, tylko z melodii ich nazw… Kwiaty, którychnazwy były powtarzane kolejno, tworząc orkiestrę muzycznych zapachów… Drzewa, których zielonazmysłowość okrywała cieniem i chłodem sposób, w jaki je nazywano.. Owoce, których nazwą byłowbijanie zębów w duszę ich miąższu… Cienie, które były relikwiami szczęśliwych przeszłości…Polany, jasne polany, które były promiennymi uśmiechami pejzażu, który zaraz po nich ziewał… Owielobarwne godziny!… Chwile-kwiaty, minuty-drzewa, czas zastygły w przestrzeni, czas obumarłyz przestrzeni i pokryty kwiatami i zapachem kwiatów, i zapachem nazw kwiatów!…

Obłęd snu pośród tej obcej ciszy!…Nasze życie było całym życiem… Nasza miłość była zapachem miłości… Spędzaliśmy niemożliwe

godziny, pełne naszego bycia sobą… Tylko dlatego, że wiedzieliśmy całym ciałem naszego ciała, żenie jesteśmy rzeczywistością…

Byliśmy czymś bezosobowym, wypranym z treści, czymś nowym.. Byliśmy tym pejzażem zamglo-nym swoją samoświadomością… I tak jak były dwa pejzaże – pejzaż własnej rzeczywistości i pejzażzłudzenia – tak samo i nas było w niejasny sposób dwoje, choć żadne z nas nie było pewne, czy dru-gie nie jest nim samym; czy ten wątpliwy partner istnieje…

Kiedy wyrastały nagle przed nami zamarłe jeziora, zbierało się nam na szloch… Tam pejzaż miałgładkie oczy wody, zastygłe oczy pełne bezmiernego znudzenia byciem… Tak, pełne znudzenia by-ciem, przymusem bycia czymś; rzeczywistością lub złudzeniem – a to znudzenie miało swoją ojczyznęi swój głos w niemocie i opuszczeniu jezior… I mimo że szliśmy dalej, nieświadomie i mimowolnie,wydawało nam się, że wciąż tkwimy nad brzegami tych jezior; tak wiele z nas zostało przy nich i sięz nimi zżyło, jako symbol pogrążony w myślach…

Jak zimne i radosne było przerażenie tym, że nikogo tam nie ma! Nawet nas, którzyśmy tamtędyprzeszli i tam przebywali… Bo my nie byliśmy ani nikim, ani niczym… Nie było w nas życia, któreŚmierć musiałaby przeciąć. Byliśmy tak znikomi i wątli, że pęd wiatru odebrał nam wszelkie znacze-nie, a płynący czas pieścił, tak jak bryza pieści wierzchołki palm.

Nie byliśmy w żadnej epoce i nie mieliśmy żadnych dążeń. Wszelka celowość rzeczy i istot zostałana progu tego raju nieobecności. Aby czuć, że je czujemy, znieruchomiały wokół nas pomarszczonedusze pni, rozpostarte dusze liści, pełnoletnie dusze kwiatów, ugięte dusze owoców…

I tak odumarliśmy nasze życie; a ponieważ każde z nas było pochłonięte własnym odumieraniemgo, nie zauważyliśmy, że stanowimy jedność; że każde z nas jest tylko złudzeniem drugiego; i że każdejest w istocie zaledwie echem własnej jaźni…

Bzyka mucha, drobna i niewyraźna…W tle mojej uwagi narastają mgliste odgłosy, klarowne i rozproszone, które wypełniają moją świa-

domość naszego pokoju czymś, co już stało się dniem… Naszego pokoju? O jakich nas chodzi, skorojestem sam? Nie wiem. Wszystko się rozmywa i pozostaje tylko ulatniająca się mgła rzeczywistości,która pochłania moją niepewność, a moje pojmowanie siebie koi opłatami do snu…

Poranek rozbłysnął, tak jakby runął z bladego wierzchołka Czasu…Bierwiona snów, ukochana, wygasły w kominku naszego życia…

Porzućmy złudzenie nadziei, bo przynosi zdradę; miłości, bo męczy; życia, bo nuży i nie zaspokajagłodu; nawet śmierci, bo przynosi więcej, niż się chce, i mniej, niż się oczekuje.

Porzućmy, o Przesłonięta, złudzenie własnego znudzenia, bo postarza się same sobą i nie ośmielabyć całym lękiem, jaki istnieje.

Nie płaczmy, nie nienawidźmy, nie pragnijmy…Zakryjmy, o Milcząca, całunem z delikatnego lnu naprężony i martwy profil naszej Niedoskonało-

ści…

WIZUALNY KOCHANEK (ANTEROS)Postrzegam głęboką miłość i obfite korzystanie z niej jako coś sztucznego i dekoracyjnego. Ja ule-

gam namiętnościom wizualnym. Serce – przeznaczone do bardziej nierealnych celów – zachowujęnietknięte.

Nie przypominam sobie, abym kochał kiedykolwiek coś innego niż tylko czyjś „obraz”, czystą ze-wnętrzność, w którą dusza miesza się tylko na tyle, aby ją ożywiać i wprawiać w ruch, czyniąc przezto inną od obrazów, które tworzą malarze.

Kocham następująco: projektuję sobie – jako piękną, pociągającą czy też w jakiś sposób miłą mi –postać kobiety lub mężczyzny (tam gdzie nie ma pożądania, nie ma preferencji płci) i ta postać mniefascynuje, opętuje, opanowuje mnie. Jednak chcę ją wyłącznie oglądać i nic mnie nie przeraża bar-dziej niż ewentualność poznania i rozmawiania z rzeczywistą osobą, którą ta postać pozornie repre-zentuje.

Kocham spojrzeniem; nawet nie fantazją. Bo też w żaden sposób nie fantazjuję na temat tej postaci,która mnie opętała. Nie wyobrażam sobie, że jestem z nią związany w jakiś inny sposób, bo w mojejdekoracyjnej miłości nie ma żadnej psychologii. Nie obchodzi mnie, kim jest, co robi i o czym myśliistota, która udzieliła moim oczom swojej powierzchowności.

Gigantyczny zbiór ludzi i rzeczy, z którego składa się świat, to dla mnie bezkresna galeria obrazów,których wnętrze mnie nie interesuje. Nie interesuje mnie, ponieważ dusza jest monotonna i u wszyst-kich ludzi jednakowa, różne są jedynie jej osobowe manifestacje, a jej najlepsza część przenika wdziedzinę marzenia, gestów, zachowań, stając się tym samym elementem obrazu, który przykuwa mojąuwagę i w którym oglądam twarz wierną mojemu uczuciu.

Dla mnie ludzka istota nie posiada duszy. Dusza należy tylko do duszy.I tak przeżywam, w czystej wizji, animowaną zewnętrzność rzeczy i istot, obojętny – jak bóg z in-

nego świata – na ich duchową treść. Zgłębiam je tylko w ich rozciągłości, a kiedy pożądam głębiprawdziwej, to szukam jej we mnie i w moim pojmowaniu rzeczy.

Co może mi dać osobiste poznanie postaci, którą kocham jako ozdobę? Nie rozczarowanie, bo sko-ro nie łączę z nią żadnych fantazji i kocham tylko jej wygląd, jej ewentualna głupota lub małostko-wość nie ma żadnego znaczenia – spodziewałem się wyłącznie powierzchowności, której nawet nietrzeba się spodziewać i która trwa. Jednak osobista znajomość jest szkodliwa, ponieważ jest bezuży-teczna, a materialna bezużyteczność zawsze jest szkodliwa. Samo imię danej osoby jest dla mniekompletnie nieprzydatne. A jest to pierwsza rzecz, jakiej się dowiaduję, kiedy się sobie przedstawia-my.

Osobista znajomość powinna też umożliwiać swobodę kontemplacji, jakiej wymaga mój rodzajmiłości. A nie jesteśmy w stanie obserwować, kontemplować swobodnie kogoś, kogo znamy osobi-ście.

Dla artysty to, co zbędne, jest wadliwe, bo zakłóca efekt, pomniejszając go.Moje naturalne powołanie to nieskrępowana i namiętna kontemplacja obrazu i manifestacji rzeczy,

obiektywizacja marzeń; rola wizualnego kochanka form i powierzchowności natury […]Nie jest to przypadek tego, co psychiatrzy nazywają psychicznym onanizmem, ani tego, co określa-

ją jako erotomanię. Nie oddaję się fantazjom, które są elementem psychicznego onanizmu; nie wy-obrażam sobie siebie jako seksualnego partnera ani nawet rozmówcy osoby, którą namierzam i reje-struję: nie jest dla mnie tematem fantazji. Nie idealizuję jej też jak erotoman, przenosząc poza sferękonkretnej estetyki: nie chcę od niej – lub nie wyobrażam sobie na jej temat – więcej, niż przekazujemoim oczom i bezpośredniemu, czystemu wspomnieniu tego, co oczy zobaczyły.

*

Nie osnuwam też wokół tych postaci, których kontemplacją się zabawiam, żadnych fantazyjnychwątków. Ja te postaci widzę – i cała wartość, jaką dla mnie przedstawiają, zawiera się tylko w tym,że są widziane. Cokolwiek dodatkowego bym im przypisywał, uszczupliłoby je, uszczuplając ponie-kąd ich widzialność.

Wszelkie fantazje, które bym snuł na ich temat, poraziłyby mnie natychmiast swoją sztucznością – apodczas gdy to, co śnione, cieszy mnie, to, co sztuczne, mnie odstręcza. Czyste marzenie, niemające zrzeczywistością związku ani punktów stycznych, oczarowuje mnie. Marzenie niedoskonałe, mająceźródło w życiu, budzi we mnie niesmak – lub raczej budziłoby we mnie niesmak, gdybym się w niezagłębił.

Ludzkość to dla mnie rozległy motyw dekoracyjny, który robi wrażenie żywego tylko za pośrednic-twem oczu, uszu i psychologicznej emocji. Nie chcę od życia niczego poza tym, abym mógł być jegoświadkiem. Nie chcę od siebie niczego poza tym, aby być świadkiem życia.

Jestem jak przedstawiciel innej egzystencji, który zwiedza tę egzystencję, przejawiając pewne nie-określone zainteresowanie. Jestem jej obcy we wszystkim. Jest tak, jakby między nami była szyba.Chcę, aby ta szyba zawsze była bardzo przejrzysta, tak aby nic pośredniego nie zakłócało mojej ana-lizy – jednak szyba jest dla mnie nieodzowna.

Dla każdego umysłu usposobionego naukowo dostrzeganie w czymś więcej, niż tam jest, oznaczadostrzeganie tego w stopniu zubożonym. To, co się dodaje materialnie, duchowo się odejmuje.

Tej postawie duchowej przypisuję moją odrazę do muzeów. Dla mnie całe życie jest muzeum, wktórym obrazy są zawsze dokładne, a wszelka nieścisłość może się brać tylko z niedoskonałości ob-serwatora. Staram się tę niedoskonałość niwelować, kiedy zaś nie jestem w stanie, akceptuję to ta-kim, jakim jest, bo – tak jak wszystko – inne być nie może.

WODOSPADDziecko wie, że lalka nie jest żywa, a jednak traktuje ją jak żywą – do tego stopnia, że opłakuje ją,

kiedy się rozbije. Sztuka dziecka to sztuka niedokonywania. Błogosławiony ten błędny okres życia,kiedy życie neguje się przez brak płci; kiedy neguje się rzeczywistość przez zabawę i traktuje nierze-czywiste jako rzeczywiste!

Obym na powrót stał się dzieckiem i pozostał nim na zawsze, tak aby przestały mieć jakiekolwiekznaczenie wartości, które ludzie nadają rzeczom, i związki, ustalane przez nich między tymi rzeczami!Kiedy byłem mały, ustawiałem często swoich ołowianych żołnierzy do góry nogami… Kto mi przed-stawi logiczny i przekonujący argument za tym, że prawdziwi żołnierze nie powinni chodzić głową wdół?

Dla dziecka złoto nie ma większej wartości niż szkło. I czy rzeczywiście złoto jest warte więcej?Dla dziecka pasje, złości i lęki, odczytywane z ruchów dorosłych, wydają się absurdalne i niezrozu-miałe. A czy wszystkie nasze lęki, wszystkie nasze nienawiści, wszystkie nasze miłości nie są w isto-

cie bezsensowne i jałowe?O boska i absurdalna intuicjo dziecka! Prawdziwa wizjo rzeczy, które my stroimy w konwencje,

choć możemy je oglądać w całkowitej nagości, które zaciemniamy naszymi ideami, choć możemy jeuchwycić bezpośrednio!

Może Bóg to olbrzymie dziecko? Czy cały wszechświat nie przypomina figli, wygłupów rozbryka-nego dziecka? Tak nierzeczywisty, tak […]

Ze śmiechem rzuciłem wam tę myśl w powietrze i – rzecz ciekawa – teraz, gdy przyglądam się jejz dystansu, widzę, jak jest przerażająca (a nie można wykluczyć, że jest prawdziwa). I upada, rozbi-jając się u moich stóp w pył przestrachu i odłamki tajemnicy…

Budzę się, aby sprawdzić, czy istnieję…Wielkie, mgliste znudzenie bulgoce z fałszywą wyrazistością w wodospadach koło uli, tam na głu-

pim krańcu ogrodu.

WYRYWKOWY DZIENNIKCodziennie maltretuje mnie Materia. Moja wrażliwość to płomień na wietrze.Idę ulicą i widzę na twarzach przechodniów nie ich rzeczywisty wyraz, lecz wyraz, który by przy-

brały, gdyby poznali mnie i moje życie; gdyby spod moich gestów i mojej twarzy przeświecałaśmieszna i nieśmiała anormalność mojej duszy. W oczach, które na mnie nie spoglądają, odczytujękpinę, która wydaje mi się naturalna, skierowana przeciw temu nieeleganckiemu wyjątkowi, jaki sta-nowię w świecie ludzi aktywnych i radosnych, a mijające mnie fizjonomie gdzieś w domniemanejgłębi rechocą, świadome wstydliwej gestykulacji mojego życia świadomością, którą sam im narzu-cam i przypisuję. Zauważywszy to, próbuję przekonać samego siebie, że ja i tylko ja jestem źródłemtej kpiny i lekkiej hańby – ale te próby są daremne. Po tym, jak obraz mojej osoby jako kogoś śmiesz-nego został zobiektywizowany w oczach innych, nie mogę się już uważać za jego autora. Nagle czuję,że brak mi tchu w cieplarni drwin i wrogości. Dusze wszystkich otaczających mnie ludzi wytykająmnie palcami. Mijający mnie przechodnie kamienują mnie wesołymi i wzgardliwymi szyderstwami.Kroczę pośród wrogich zjaw, które moja chora wyobraźnia wywołała i wcieliła w rzeczywiste po-staci. Wszystko mnie policzkuje i wyszydza. A czasami, na samym środku ulicy – w istocie przez ni-kogo nieobserwowany – przystaję, waham się, jakbym szukał jakiegoś nowego wymiaru, drzwi downętrza przestrzeni, na jej drugą stronę, gdzie mógłbym niezwłocznie czmychnąć przed swoją świa-domością innych osób, przed moją nazbyt obiektywną intuicją rzeczywistości cudzych, żywych dusz.

Czy jest tak, że mój zwyczaj umieszczania się w duszy innych każe mi widzieć siebie, tak jak mniewidzą inni lub tak jak by mnie widzieli, gdyby mnie zauważyli? Tak. I kiedy wyobrażę sobie, jakbymnie odbierali, gdyby mnie mogli poznać, jest tak, jakby mnie rzeczywiście w ten sposób odbierali iodbierając mnie w ten sposób, wyrażali to właśnie w tym momencie. Współżycie z innym to dla mnietortura. A ja mam innych w sobie. Jestem skazany na ich towarzystwo, nawet kiedy są daleko odemnie. Kiedy jestem sam na sam ze sobą, otaczają mnie tłumy. Nie mam dokąd uciec – chyba żebymuciekł przed sobą.

O wielkie wzgórza o zmierzchu, wąskie ulice w świetle księżyca, gdybym tak miał waszą nieświa-domość […], waszą duchowość Materii i tylko Materii, bez wnętrza, bez wrażliwości, bez miejscana uczucia, na myśli, na niepokoje ducha! Drzewa będące tak wyłącznie drzewami, z zielenią takprzyjemną dla oczu, tak zewnętrzną dla moich trosk i żalów, tak pocieszającą dla moich lęków, bo niemacie oczu, którymi mogłybyście je obserwować, ani duszy, która, obserwując tymi oczyma, mogłabymoich lęków nie zrozumieć i z nich drwić! Kamienie na drodze, poodrywane gałęzie, anonimowaziemio, która jesteś wszędzie; moja siostro, której niewrażliwość na moją duszę daje jej pieszczotę i

wytchnienie… Dzienny lub nocny obrazie Ziemi, mojej matki, matczynej tak czule; niepotrafiącejmnie nawet krytykować jak moja ludzka matka, bo brak d duszy, którą byś mnie bezwiednie analizo-wała, i ukradkowych spojrzeń, zdradzających takie myśli o mnie, do których sama byś się nie chciałaprzyznać. Olbrzymi oceanie, mój hałaśliwy towarzyszu z dziecięcych czasów, który mnie koisz i da-jesz wytchnienie, bo twój głos nie jest głosem ludzkim i nigdy nie wyzna po cichu cudzym uszom mo-ich słabości, moich niedoskonałości. Rozległe niebo, niebo niebieskie, niebo bliskie tajemnicy anio-łów, […], ty nie patrzysz na mnie zielonymi oczyma, a jeśli tulisz słońce do piersi, nie robisz tego poto, aby mnie kusić, a gdy się […] gwiazdami, to nie po to, aby mi okazać swoją wzgardę… Uniwer-salny pokoju Natury, tak matczynej przez to, że mnie nie zna; odległy spokoju atomów i systemów, takbraterskich w tym, że nic nie mogą wiedzieć na mój temat… Chciałbym się modlić do waszego ogro-mu i waszej ciszy, z wdzięcznością za to, że was mam i że mogę was kochać bez podejrzeń i wątpli-wości; chciałbym dać uszy waszej głuchocie, mimo której zawsze nas słyszycie, dać oczy waszejsubtelnej ślepocie, która pozwala wam widzieć; chciałbym być przedmiotem waszego zainteresowa-nia przez te zmyślone oczy i uszy; znaleźć pocieszenie w tym, że uwzględnia mnie wasza baczna Ni-cość, jakby to była ostateczna śmierć – gdzieś daleko, bez nadziei na inne życie, poza jakimkolwiekBogiem i możliwością istnienia, gdzie byłbym rozkosznie żaden w duchowej barwie wszystkich ma-terii…