Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

204
Ilya Boyashov kontra ,,Biały Tygrys’’

description

Druga wojna światowa na Froncie Wschodnim. Straty w dywizjach pancernych po obu stronach sięgają setek wozów bojowych i zabitych czołgistów. Jednak „Biały Tygrys”, niemiecki czołg zrodzony przez samo piekło, i Wańka Śmierć, sowiecki czołgista, który cudem przeżył w spalonym na Łuku Kurskim wozie bojowym, człowiek obdarzony wyjątkowym darem, prowadzą własną wojnę, własny pojedynek. Który z nich zwycięży? Wspólnie z bohaterem kroczymy szlakiem bojowym sowieckiej 3. Armii Pancernej Gwardii, walczymy na bagnach Polesia, na przyczółku sandomierskim, pod Berlinem i w Pradze. Książka o tragedii zmagań pancernych podczas II wojny światowej, bezsensowności i potworności wojny, i o ludziach, którzy tracąc człowieczeństwo stają się maszynami do zabijania – i z dnia na dzień z bohaterów stają się złoczyńcami. Zapierająca dech w piersi powieść, w ktorej czołgi są prawie żyjącymi istotami...

Transcript of Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

Page 1: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

1

Czołgista kontra ,,Biały Tygrys’’ Ilya Boyashov

Druga wojna światowa na Froncie Wschodnim. Straty w dywizjach pancernych po obu stronach sięgają setek wozów bojowych i zabitych czołgistów. Jednak „Biały Tygrys”, niemiecki czołg zrodzony przez samo piekło, i Wańka Śmierć, sowiecki czołgista, który cudem przeżył w spalonym na Łuku Kurskim wozie bojowym, czło-wiek obdarzony wyjątkowym darem, prowadzą własną wojnę, własny pojedynek. Który z nich zwycięży?

Wspólnie z bohaterem kroczymy szlakiem bojowym sowieckiej 3. Armii Pancer-nej Gwardii, walczymy na bagnach Polesia, na przyczółku sandomierskim, pod Berlinem i w Pradze.

Książka o tragedii zmagań pancernych podczas II wojny światowej, bezsensow-ności i potworności wojny, i o ludziach, którzy tracąc człowieczeństwo stają się maszynami do zabijania – i z dnia na dzień z bohaterów stają się złoczyńcami.

Zapierająca dech w piersi powieść, w ktorej czołgi są prawie żyjącymi istotami...

Ilya Boyashov (ur. 1961, Leningrad) – historyk, pisarz, pedagog. Twórca filozoficzno-mistycznych powieści poświęconych czasom sowieckiej wojny ojczyźnianej. Członek Związku Pisarzy Rosyjskich, wykładowca historii w Nachimowskiej Szkole Marynarki Wojennej w Sankt Petersburgu (do 2007 roku), redaktor szeregu wydawnictw. Laureat rosyjskiej nagrody „Nacjo-nalnyj Bestseller” za znane też polskim czytelnikom Wędrówki Muriego (ros. Put’ Muri) [Prószyński i S-ka, 2009]. Tankist, ili Biełyj Tigr znalazł

się w gronie finalistów nagrody literackiej „Bolszaja Kniga” (2008). Zrealizowany na podsta-wie książki film Karena Szachnazarowa „Biełyj Tigr” został uznany w Rosji za najlepszy 2012 roku (nagroda „Zołotoj Orioł”), był kandydatem do nominacji nagrody Oscara w kate-gorii Najlepszy Film Nieanglojęzyczny.

Patronat medialny:

www.wydawca.com.pl Cena: 32,00 zł

Ilya Boyashov

kontra ,,Biały Tygrys’’

Page 2: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

2

Page 3: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

3

Ilya Boyashov

kontra ,,Biały Tygrys’’

Page 4: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

4

Autor: Ilya BoyashovTytuł oryginału: Tankist, ili Biełyj Tigr

Przekład: Galina Palacz, Andrzej PalaczRedakcja: Irena Janowska

Wydawca: Inicjał Andrzej Palacz

ISBN: 978-83-934661-8-4

COPYRIGHT © by Inicjał Andrzej PalaczCOPYRIGHT © by Limbus Press Sankt Petersburg 2013

Warszawa 2013

Inicjał Andrzej Palacz 03-130 Warszawa, ul. A. Kamińskiego 20a/39

tel. 22 425 17 66e-mail: [email protected]

www.wydawca.com.pl

Druk i oprawa:Drukarnia ReadMe

92 - 403 Łódź, ul. Olechowska 83tel. (+48) 22 870 60 24 w. 212

Page 5: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

5

Bądź łaskaw zastanowić sie nad następującym pytaniem: jaki sens by miało twoje dobro,gdyby nie było zła, i jak by wygladała ziemia,gdyby z niej zniknęły cienie? M. Bułhakow Mistrz i Małgorzata

Page 6: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

6

Page 7: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

7

Siedem dni po bitwie prochorowskiej (1)* remontowcy podczepili linę pod kolejną rozszarpaną „trzydziestkę czwórkę”. Właz mechanika odpadł – wszyscy wrzasnęli „stój!” w stronę traktora, który już zadymił, i zebrali się wokół czołgu. Powód był typowy – w dźwignie znisz-czonego wozu bojowego wczepiło się coś sczerniałego: kombinezon zmienił się w jakąś skorupę, podeszwy bu-tów roztopiły się... Co prawda na czaszce zostały jakieś mięśnie, skóra nie całkiem zeszła, powieki na oczach zlepiły się, ale „fachowcy” nie żywili złudzeń: tak skoń-czył jeszcze jeden nieszczęśnik, co nie potrafił wydrapać się z wozu. Zanim jednak ktoś zdążył mu podprowadzić furażerkę – ,,głowiszcze” otworzyło oczy.

Nie, nikt nie rzucił się szukać sanitariuszy (skąd tu sa-nitariusze), nikt nie pobiegł do szefostwa. Fakt, że kie-rowca, po tygodniu spędzonym w spalonym „pudełku”, żył jeszcze jakimś cudem, niczego nie zmieniał:

* Komentarze autor zamieścił na końcu książki. W nawiasach kwadratowych komentarze redakcji.

Page 8: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

8

należało zostawić go w spokoju. Nieszczęśnika wyjęto – dobrze, że nie rozpadł się przy tym na kawałki! Nie wydał ani jednego jęku – pewny znak, że zaraz odda duszę Bogu. Podano mu manierkę z mętną wodą – dalej żadnego ruchu. Przeniesiono biedaka do szopy z narzę-dziami i położono na deskach. Jeden z młodziutkich żołnierzyków rzucił się w stronę najbliższych dołów – prosić drużynę pogrzebową, żeby się jeszcze wstrzy-mała.

Wieczorem, po dziesięciu godzinach od chwili, gdy czołgiście dana była możliwość zejścia z tego świata, ci sami remontowcy z trudem namówili szofera przejeż-dżającej półtoratonówki [ciężarówka półtoratonowa], żeby zabrał tego jeszcze niezeszłego. Samochód pełen był pustych baniek, materaców i prześcieradeł, i szofer w żaden sposób nie chciał kłaść tam jeszcze tego ewi-dentnego trupa. Nacisnęli na niego – plutonowy splunął i zgodził się. Na kawałku brezentu dźwignęli czołgistę i złożyli na skrzyni ciężarówki. Półtoratonówką rzucało na półstepowym bezdrożu – spóźniony już do jednostki na kolację szoferak nawet nie oglądał się – to czarne, zwęglone, z popękaną skórą coś, co mu wcisnęli na siłę, nie miało żadnych szans dociągnąć do najbliższej wsi.

W brudnym szpitalu polowym, gdzie wciąż dostar-

czani z pierwszej linii ranni skręcali się z bólu wprost na słomie porozrzucanej na ziemi, czekając, aż ktoś ich posortuje – szczęśliwców do namiotu chirurgicznego, tych w beznadziejnym stanie do brunatnego od krwi

Page 9: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

9

smutnego lasku – los czołgisty zdecydował się w jednej chwili. Majorowi chirurgowi wystarczyła sekunda:

– Tego nawet nie będę oglądać, dziewięćdziesiąt pro-cent oparzenia!

Felczer usłużnie podał lekarzowi kolejnego papierosa – i bezimiennego skreślono z listy. Major chodził w tym kieracie od czterdziestego pierwszego roku – wiedział, co mówi.

Dzień później sanitariusze zabierając z lasku tych, któ-rzy wyzionęli ducha, żeby przenieść ich do transzei (ileż po całej okolicy było już podobnych grobów!), mu-sieli zatrzymać się. Kiedy dźwignęli kolejne nosze, oczy w spalonej czaszce otworzyły się, a z ust wydarł się pierwszy przejmujący jęk.

– To niemożliwe! – zdziwił się major, rozgrzewając się (żeby nie upaść z sił) zdobyczną namiastką koniaku. Dy-sząc oparami, wytrawny praktyk pochylił się nad przy-niesionymi noszami – i musiał skonstatować: skazaniec żył. Tylko przyzwyczajenie pozwoliło majorowi uważ-nie obejrzeć czaszkę z wyszczerzonymi zębami i ciało z wżartymi resztkami kombinezonu. Tylko doświad-czenie nie pozwoliło mu przy tym stracić oddechu od smrodu. Sanitariusze, którzy też już niejedno widzieli, kolejny raz dziękowali losowi za to, że to nie oni walczą w tych przeklętych żelaznych trumnach, a co za tym idzie – możliwe, że dociągną do końca tej rzezi.

Tam też, w burym lasku, zwołano konsylium – sam major i dwie jego pomocnice, lekarki wojskowe w nie-określonym wieku, z oczyma, w których zamarło psie

Page 10: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

10

zmęczenie. Od wiernych pomocnic na kilometr niosło tytoniem i potem, mimo że wciąż przecierały się jakimś roztworem spirytusowym.

Nosze wniesiono do namiotu chirurgicznego. Z czoł-gisty zdjęto wszystko, co było można. Wszystko, co można było zrobić – zrobiono. Żeby ulżyć cierpiące-mu, pielęgniarki nie żałowały maści Wiśniewskiego. Ale przy nakładaniu opatrunków nawet one się odwracały – trudno było patrzeć na coś takiego. Ocalałe oczy pacjenta żyły i świadczyły o strasznej walce z bólem przekraczającym granice wytrzymałości.

Przed odwiezieniem rannych na tyły chirurg opuścił na chwilę swoją rzeźnię i podszedł do czołgisty, którego tułów i resztki twarzy pokrywała już przesiąknięta ma-ścią gaza.

Znów rozległy się jęki i jakiś gardłowy bulgot. – Czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałem – przy-

znał lekarz, wyciągając następny papieros. – Dwa-trzy dni, nie więcej – zaskrzypiała jedna z leka-

rek, którą przyciągnęła tu ciekawość. Odwróciła się od kolegi, żeby nie dyszeć na niego wonią zgniłych zębów, i zaciągnąwszy się papierosem, wydała wyrok: – Pełna sepsa...

Czołgistę załadowano do autobusu sanitarnego, po-tem do pociągu, a potem przez czterdzieści dni i nocy, bez żadnych dokumentów, jako ,,nieznany” leżał na oddziale oparzeń szarego, zalatującego smrodem eks-trementów i gnicia uralskiego szpitala. Owinięty gazą i bandażami, przesiąknięty zapachem maści, był na rea-

Page 11: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

11

nimacji, potem przeniesiono go do prosektorium, skąd zaraz, przy wtórze zdziwionych okrzyków sług Hipokra-tesa, zabrano go z powrotem – minął pierwszy tydzień, a on wciąż żył. Więcej już go nigdzie nie przenoszono. Każdego ranka białe fartuchy zbliżały się do czołgisty z nadzieją, że już nie oddycha, ale niezmiennie witały obchód ledwie słyszalne jęki i bulgoty. I zmieniano mu bandaże i gazę, przecierano tamponami, i wlewano w niego bulion. Jego łóżko stało w najciemniejszym ką-cie sali. Ponieważ już podczas pierwszego badania po-stawiono na nim krzyżyk, lekarze zaczęli się zakładać – ile jeszcze dni pociągnie ten niewątpliwy fenomen. Mi-nęły dwa tygodnie. Wcześniej czy później wynosili się nogami wprzód o wiele mniej poparzeni sąsiedzi. Tych, którzy odeszli do lepszego świata, rozbierano do naga (bielizna szła do pralni) i zabierano, nieraz całymi dzie-siątkami na dzień, a ich miejsca przygotowywano dla innych skazanych na ten sam los. Ale znanego już wszystkim łóżka z kąta sali nikt nie ruszył – wśród ba-chanalii śmierci to życie wciąż się nie poddawało.

Czołgistę przezwano Tanatos. Stał się on nawet na swój sposób sławny. Skądś tam przyjeżdżali do niego jacyś profesorowie z generalskimi naramiennikami i za każdym razem dochodzili do wniosku, że mają do czy-nienia z przypadkiem patologicznym. Ustaliła się tra-dycja, że do sali muszą zaglądać ozdrowieńcy – ktoś (zawsze znajdzie się jakiś „ktoś”) rozpuścił słuchy, że „nieznany” przynosi szczęście. Ten, kto go dotknie, już nigdy nie spłonie w czołgu. Zakład wśród lekarzy upadł sam z siebie, kiedy po trzech tygodniach już było jasne:

Page 12: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

12

pacjent w zupełnie niewytłumaczalny sposób zwalczył sepsę. Po kolejnej naradzie postanowiono zdjąć bandaże i opaski. Oczom specjalistów ukazał się zadziwiający wi-dok – skóra Tanatosa, choć porosła obrzydliwymi stru-pami, mimo wszystko zregenerowała się. Co prawda le-karze i siostry starali się bez potrzeby nie patrzeć w jego stronę. Fioletowe blizny zachodziły na siebie, zamiast ust ogień pozostawił wielki czarniejący otwór, nozdrza były dwiema dziurami. Ani brwi, ani powiek, ani wło-sów. Oczy pokryły krwawe żyłki. Niemniej czołgista już trzeźwo przyglądał się zebranym nad nim akademikom. Szef szpitala – a pułkownik nie mógł nie uczestniczyć przy pierwszym przypadku podobnego wyzdrowienia – starał się wyciągnąć z pacjenta to, co należy: „Na-zwisko, imię, imię ojca? Numer jednostki?” Tanatos usłyszał skierowane do niego pytanie. Starał się unieść głowę. Bezskutecznie próbował sobie coś przypomnieć.

Od tej pory zaczął dochodzić do zdrowia z zadziwia-jącą szybkością. Pacjenta przeniesiono do wspólnej sali – jak dawniej cieszył się popularnością, waliły do niego całe delegacje również z innych szpitali. Po miesiącu Ta-natos wstawał już z łóżka. Parokrotne wizyty w szefo-stwie szpitala – pewnego razu w wydziale kadr obecny był osobist [oficer wydziału specjalnego] – niczego nie dały; nieznanemu całkiem odjęło pamięć. Rozumiał, co do niego się mówi – wstawał, kiedy go o to proszono, mył podłogę pomagając siostrom, roznosił menażki z jedzeniem. Na pytania sąsiadów odpowiadał już na-wet prostymi „tak” i „nie”. Pewnego razu nawet roze-

Page 13: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

13

śmiał się z jakiegoś powodu. Zauważono też, że ostat-nio jakby coraz częściej poruszał bezdźwięcznie resztka-mi warg. Do jego wyglądu się jakoś przyzwyczajono i nikogo w szpitalu już nie odrzucało, kiedy pojawiał się na korytarzu – chudy, w wypłowiałej piżamie, szurając nogami w absurdalnych kapciach, bardziej podobnych do łapci. Fioletowo-ohydny, poparzony na tyle, na ile tylko może być poparzony człowiek. W tej właśnie sali dla ozdrowieńców, gdzie odchodziła gra w karty, gdzie częściej rozlegał się śmiech niż jęki, gdzie większość sta-nowiła pełna radości życia młodzież, wkrótce zaczęto nazywać go Iwanem Iwanyczem.

– Iwanie Iwanyczu! – wołali. – Pora kolację rozno-sić...

On zrywał się i szedł. Była już głęboka jesień.– Iwanie Iwanyczu! Pomógłbyś rozładować drewno...To narzucał waciak i wychodził na zarzucone liśćmi

podwórze, gdzie czekała pełna drew ciężarówka.

Jak dawniej jedyne, co o nim było wiadome, to że nieprzytomnego przywieźli go z Łuku Kurskiego. Skąpe wiadomości dotarły po najmniej pewnej linii: remon-towcy – szofer półtoratonówki – szpital polowy. I że major-chirurg, z braku jakichkolwiek danych, machnął w dokumentach: „nieznany czołgista”.

Zimą Iwan Iwanycz wyzdrowiał do końca. Co praw-da dalej nic nie mógł o sobie powiedzieć i na razie z trudem jeszcze wymawiał proste słowa. Jednak cał-kiem rozumnie wykonywał każde polecenia, a poza tym

Page 14: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

14

chętnie reagował na swoje nowe imię. W końcu przeba-dano go i uznano, że nadaje się do służby wojskowej. W rodzinne strony kierowano całkowite już kaleki; po-zostałych – kontuzjowanych, poparzonych, nawet tych, którzy stracili pamięć – pędzono na przeformowanie. Po tych farciarzy wciąż przyjeżdżali „kupcy” z różnych jednostek. Ci, którym szczególnie się udało, trafiali do gwardyjskich pułków wyrzutni rakietowych; uważano, że wśród „katiuszowców” był najmniejszy procent strat. W cenie były oddziały „trofiejszczików” [żołnierzy zbie-rających trofea wojenne] i obsługa lotnisk. Niemało szans na przeczekanie w taborach mieli piechurzy i arty-lerzyści. Ale przyszłość Iwana Iwanycza rysowała się całkiem beznadziejnie – straty w „żelaznych stadach” były tak wielkie, że wyszedł rozkaz Pierwszego – wszyst-kich, którzy przeżyją, kierować z powrotem do korpu-sów zmechanizowanych. Gdyby nie ten wypisany przez majora dokument ze słowem-wyrokiem „czołgista”, Iwana Iwanycza można by spokojnie zapisać do tabo-rów. Ale nikt nie chciał ryzykować. Komisja miała smut-ne doświadczenia, wiedziała, że tych, którzy trwonią wartościowe kadry, wysyłając je do jednostek na tyłach, czekają najsurowsze kontrole. W szpitalu nie kombino-wano też długo z dokumentami – strasznemu człowie-kowi wydano nową książeczkę wojskową, gdzie stało czarno na białym: Iwan Iwanowicz Najdienow [od sło-wa „najdien” – znaleziony]. Z narodowością też nie było kłopotu – akcentu nie ma, znaczy się Rosjanin. Miejsce urodzenia – adres szpitala. Partyjna przynależ-ność – bezpartyjny (i co z tego, jeśli nawet był wcześniej

Page 15: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

15

komunistą). Specjalizacja – czołgista. Już tam później zorientują się, gdzie go dać. Problem był tylko z wie-kiem. Jak by nie próbować, chociaż na oko, obliczyć mu lata (przez cały ten czas Iwan Iwanycz stał wyciągnięty przed twórcami swojego nowego życia w już wydanym mu, wypłowiałym i znoszonym do białości na cudzych plecach mundurze) – to ze względu na rozległość popa-rzeń nic z tego nie wychodziło. Komisja machnęła więc ręką i zrobiła go rówieśnikiem wieku.

Wszyscy wolni od zajęć w tym momencie lekarze i sio-stry wyszli odprowadzać Najdienowa – przypadek był przecież wyjątkowy i przez naukę medyczną niewytłu-maczalny. Ten, co spędził tydzień w poskręcanym od ognia czołgu, co miał ciało poparzone w dziewięćdzie-sięciu procentach i żadnych szans na przeżycie, teraz jakby wrócony z tamtego świata, w zdjętych z kolejne-go nieboszczyka butach, w długachnym, za dużym, po-dziurawionym gęsto przez kule szynelu, w żołnierskiej czapce zawiązanej przed mrozem tasiemkami pod bro-dą, schodził z ganku. Z pleców czołgisty zwisał mizer-ny sidor [żołnierski worek na rzeczy], a w nim kawałek mydła, cegła chleba i konserwa amerykańskiej tuszonki – szczodry prezent od eskulapów. W kieszeni bluzy spo-czywała nowa książeczka wojskowa, wyjaśniająca, kim on teraz jest.

Zabrała go ciężarówka. Pojawienie się Iwana Iwanycza w ponownie formo-

wanej pod Czelabińskiem brygadzie zrobiło niezapo-mniane wrażenie. Kiedy żołnierze stanęli w szeregu, jej

Page 16: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

16

dowódca, sam cały w bliznach i oparzeniach trzydzie-stoletni weteran, którego od używanego powiedzonka nazywano Kozią Nóżką, nie mógł nie warknąć:

– Toż na jego mordzie, kozia nóżka, żywego miejsca nie ma!

Następnie chamowaty kombrig [dowódca brygady], rozkazał wystąpić nowemu z szeregu:

– Skąd jesteś? Iwan Iwanycz nie wiedział, „skąd”. Dowódca kompanii, młody lejtnancik, wciąż się my-

ląc, wytłumaczył podpułkownikowi, w czym rzecz.– To kim ty jesteś, kozia nóżka! Czołgistą w wieży?!

Mechanikiem? – dopytywał się kombrig.– W dokumentach napisane: czołgista – z rozpaczą

jęknął lejtnant. – No to – ładowniczym! I to straszne wcielenie dzikiej wojny przypisano do

ładowniczych. Tam potrzebna była tylko prymitywna siła: słuchaj, podnoś pociski i wyrzucaj łuski przez właz. Odłamkowe i przeciwpancerne odróżniłby nawet kom-pletny dureń. Od szeregowca Najdienowa, tutaj za ple-cami przezywanego Czaszką, nikt więcej nie chciał. W tej naprędce skleconej jednostce nikt specjalnie się nim nie interesował (tylko jego wygląd zwracał uwagę). Zresztą nigdzie nie było takiego przepływu kadr, jak w załogach czołgów. Trzy-cztery tygodnie mizernego przygotowywania i na front, a tam dobrze, jeśli po pierwszej walce „trzydziestka czwórka” nie spłonęła. Tych, którzy zdążyli wyskoczyć, znów mieszano z inny-mi i rzucano do akcji.

Page 17: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

17

Pozbawiony pamięci Iwan Iwanycz razem ze wszystki-mi posłusznie siorbał lurę i zdychał z zimna w barakach (szynel i gołe deski to było wszystko). No, ale przynaj-mniej jego los był określony na najbliższy czas. Załoga była prawdziwą zbieraniną: ten sam młodziutki lejtnant został mianowany dowódcą, starszawy Uzbek został kierowcą, a były moskiewski urka, cwaniak i luzak, sam wprosił się na radiotelegrafistę.

Nie minął miesiąc, jak cała ta naprędce (i na krótko) skompletowana czwórka znalazła się w Czelabińskiej Fabryce Ciągników, gdzie montowano jedną z ostatnich serii T-34-76 (2). Tam na widok Najdienowa mało kto potrafił wstrzymać okrzyk lub westchnienie. Wyrostki i baby nie ukrywały wystraszonego zainteresowania. Iwan Iwanycz, nie zwracając uwagi na ciekawskich, sam wprosił się do podawania części – Uzbeka z Kokandy i moskiewskiego urkę interesowały tylko dodatkowe przydziały w fabrycznej stołówce. Młodzieniaszek lejt-nant, co z całych sił próbował utrzymać autorytet wśród podwładnych, był mu wdzięczny choć za to. Choć mo-skiewski złodziej, dziś radiotelegrafista, nie krył roz-drażnienia, a Uzbekowi strach zaglądał w oczy, czołg rósł jak na drożdżach: „pudełko” sprawiło sobie napęd, koła i gąsienice, przyszła pora na silnik i wewnętrzne niewymyślne nadzienie, po czym na miejsce opuszczo-no wieżę.

Nadszedł oczekiwany przez wszystkich z drżeniem serca dzień: dowódca otrzymał scyzoryk, zegarek i kom-pas, załodze wydano ogromny kawał brezentu. Nowo

Page 18: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

18

narodzoną „trzydziestkę czwórkę” przygotowywano do wyprowadzenia na ogromne fabryczne podwórze, gdzie czekała na odprawę nowa partia czołgów.

I tu Iwan Iwanycz pokazał, co potrafi. Widać coś zaiskrzyło w jego głowie, skontaktowało

i rozjaśniło lukę w jego pamięci. Tuż przed wyprowa-dzeniem czołgu z hali fabrycznej Iwan Iwanycz znalazł się wewnątrz wozu – lejtnant poprosił go o wyjęcie cze-goś. Zawołany parę razy, jak czort z tabakierki wysunął się do pasa z włazu mechanika – był czymś wyraźnie poruszony. Załoga i robotnicy drgnęli. Iwan Iwanycz znów się schował. W ciemności „pudełka”, jak jakieś złowieszcze oczy, włączyły się światła. Nikt nie zdążył powiedzieć słowa, gdy czołg ryknął silnikiem. Lejtnant z resztą swojej załogi odskoczył w jedną stronę, nasta-wiacze w drugą. T-34 szarpnął z miejsca i pomknął przej-ściem pomiędzy dwoma rzędami swoich bliźniaczych towarzyszy w stronę wąskiej bramy. Najdienow zwario-wał i nie zmniejszał prędkości – wszyscy na jego drodze pochowali się czekając na nieunikniony dramat. Czołg mknął pełną szybkością. Zostawiając za sobą obłoki spalin, niemiłosiernie łomocząc kołami, nieubłaganie zmierzał ku katastrofie. Wielu, w tym oszalały z przera-żenia lejtnant, słyszało już zgrzyt i huk. Ale, ani trochę nie zwalniając, „trzydziestka czwórka” pokonała Scyllę i Charybdę fabrycznej hali, okręciła się i przejechawszy jeszcze jakieś trzydzieści metrów, manewrując między wozami, stanęła wreszcie na podwórzu jak wkopana.

Podbiegł wystraszony dowódca, podbiegli Uzbek z ra-diotelegrafistą. Wysypali się na podwórze ciekawscy.

Page 19: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

19

Iwan Iwanycz wyskoczył im naprzeciw. Ze strasznej twarzy szczerzył się uśmiech. Najdienow aż cały drżał, i nijak nie mógł się uspokoić. Przypomniał sobie – a ra-czej przypomniały sobie jego ręce.

Wątpliwości nie było: w poprzednim życiu ten po-parzony, pozbawiony pamięci, wzbudzający dziś swym wyglądem współczucie i żałosne przerażenie czołgista był mechanikiem-kierowcą, i najwyraźniej kierow-cą z bożą iskrą!

Uzbek natychmiast z radością przeniósł się do wieży, mimo że tam szans na przeżycie walki było o połowę mniej. Bystry urka, natychmiast zorientował się, z kim trzeba trzymać, i odtąd, gdy Iwan Iwanycz miał zajęte ręce, robił mu skręty i wkładał w tę okropną czerniejącą paszczę. Oprócz tego przy każdym przejeździe uczynnie ciągnął wspólnie z Czaszką dźwignię zmiany biegów – z jakiegoś powodu w tym T-34-76 zamontowano przeklinaną przez wszystkich kierowców, niewygodną czterobiegową skrzynię biegów (3).

Przed załadunkiem na pociąg brygada przejechała ja-kieś pięćdziesiąt kilometrów i ostrzelała się trochę na poligonie. Przy trzaskającym, ponad trzydziestostop-niowym mrozie, „pudełko” przemarzło do szpiku kości. Prowadzony przez Czaszkę czołg ryczał na zakrętach, z zadartym działem wdrapywał się na zbocza i staczał z nich, bezlitośnie rzucając wszystkimi w środku. Uz-bek modlił się cicho, poobijany młodzik dowódca ści-skał zęby i bez większego powodzenia próbował obser-wować drogę z wieżyczki. Radiotelegrafista, który za

Page 20: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

20

cholerę nic nie widział, klął po mistrzowsku, ryzykując przygryzienie języka. I tylko Iwan Iwanycz, sam prawie wyjąc, bezlitośnie gnał wóz po ugorach i rozjechanych drogach. Wciąż dokądś się rwał, budząc niepokój nawet u urki, nie mówiąc już o Uzbeku i dowódcy. Było się czego bać – rozwarte szeroko usta, niecierpliwość, drże-nie, chęć pędu i pędu – oto kim okazał się nieszkodliwy wcześniej Czaszka. Swój właz miał otwarty, a za jego plecami męczył się wentylator – wszystko powinno do tego czasu zamarznąć, ale zwariowanemu mechaniko-wi, jedynemu z całej załogi, było gorące.

W pewnym momencie lejtnant otrzymał przez radio rozkaz zatrzymania się, jednak do Iwana Iwanycza nie dokrzyczał się. Kolumna zamarła – ale czołg Najdieno-wa, wyrwawszy się z szeregu, zaczął opisywać łuki po polu, prawie tonąc w zaspach i wyrzucając z przodu i z tyłu słupy śnieżnego pyłu.

Skończyło się tym , że na przełaj w ich stronę rzucił się sam kombrig. Zapadając się w śniegu po pas, Kozia Nóżka stanął na drodze „trzydziestki czwórki”. Dopiero wówczas Iwan Iwanycz oprzytomniał. Młodzik dowód-ca, który pojawił się we włazie wieży, był bliski płaczu, jednak szef nie zwrócił uwagi na jego mętny bełkot.

– Kierowcę do mnie, do wozu! – darł się podpułkow-nik. – Właź, szkielecie! – rozkazał Najdienowowi – po-każ, kozia nóżka, co potrafisz!

W ten właśnie sposób Iwan Iwanycz zajął miejsce w czołgu dowódcy, a lejtnantowi, Uzbekowi i rezunowi trafił się kierowca kombriga, tak samo jak oni niedo-świadczony i z góry skazany na śmierć młodzik. I przed

Page 21: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

21

całą brygadą Iwan Iwanycz pokazał – lepiej od jego wozu mógł się kręcić tylko bączek dla dzieci.

Ze wszystkich wozów wysypały się załogi, ludzie po-rozdziawiali gęby.

Kombrig ryczał z podniecenia nie gorzej niż Iwan Iwa-nycz. Odruchowo oparł nogi na ramionach wariackie-go asa kierowcy: uderzenie butem – krótki przystanek, jeszcze jedno uderzenie – jechać dalej. Iwan Iwanycz to pamiętał. Zapomniał wszystko inne, ale to pamiętał. Zachwyceni nowicjusze patrzyli, jak na porośniętym krzakami, pełnym rowów i pagórków polu wóz ich do-wódcy wyczyniał prawdziwie cyrkowe sztuki.

– Dawaj, dawaj, czort łysy! – chrypiał Kozia Nóżka, całkiem już pewien, że straszny Czaszka będzie z nim aż do samego końca, i że za nic, ale to za żadne skar-by takiego mechanika nikomu już nie odda. Wiedział, że wkrótce jedyną szansą na ratunek będzie kierowca, który zawsze wie, jak i gdzie się obrócić, jaki wykonać manewr, kiedy dodać ostro gazu, a to znaczy – w porę uskoczyć. Przecież w walce, a tym bardziej w pancernej, ludzkie życie może zgasnąć w ułamku sekundy.

– Jak ciebie trafili tam, na Łuku? – wydarł się na mechanika, kiedy „trzydziestka czwórka” zatrzymała się. Iwan Iwanycz nie zrozumiał pytania, utkwił wzrok w swoim nowym dowódcy i zastygł.

– Jak ty mogłeś tam spłonąć, kozia twoja nóżka? – wciąż wypytywał kombrig. – Bokiem nie zdążyłeś się ustawić?

I tu Iwan Iwanycz znów coś sobie przypomniał. Coś tam na sekundę oświetliło jego mroczną przeszłość.

Page 22: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

22

– „Tygrys” – odpowiedział nagle. – „Biały Tygrys”! Płomień buchnął z jego oczu; cały aż zatrząsł się z nie-

nawiści.

Zimą czterdziestego drugiego Niemcy wprowadzili na pierwszą linię frontu swoją odpowiedź na wszech-mocne dotąd „trzydziestki czwórki” (4) – kwadratowe brontozaury firmy Henschel okazały się nie do przebi-cia, ale przerażenie budziły ich działa – od ich ognia płonęły na kilometr nawet KW [czołg ciężki Kliment Worszyłow]. Wyposażone w niezrównaną zeissowską optykę, „osiem-osiem” [armaty osiemdziesięcioośmio-milimetrowe] zmiatały każdy cel. Płynny ruch Tygrysów zapewniały koła ustawione przez dokładnych niemiec-kich projektantów w dwa rzędy, co równomierniej roz-kładało nacisk czołgu na podłoże. Wozem łatwo można było kierować dzięki zastosowaniu kierownicy. Masyw-ne jak pokrywy sarkofagów płyty wytrzymywały ude-rzenie siedemdziesięciosześciomilimetrowych pocisków. Obwieszone ze wszystkich stron tymi pancernymi pły-tami, Tygrysy pełzły bez pośpiechu jak żuki po kurskich polach i każdy ich strzał – tego odgłosu nie można było pomylić z niczym – odsyłał do praojców kolejne „trzy-dziestki czwórki”. Straszne były w zasadzce. Zamasko-wane sianem i gałęziami cyklopy powstrzymywały ataki

Page 23: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

23

T-34, Grantów i Churchillów, a gdy zaczadzeni dymem i bólem czołgiści wyskakiwali ze swoich „pudełek”, równie solidne niemieckie karabiny maszynowe (5) z szybkością tysiąca dwustu wystrzałów na minutę koń-czyły dzieło, siekąc ciała niczym nóż warzywa. Ale na-wet wśród swoich Widmo było specjalnym wozem. Po raz pierwszy dało o sobie znać pod Mgą – inne wozy wagi ciężkiej grzęzły w błocie, ale „Biały Tygrys” płynął w powietrzu i rozbijał całe bataliony. Z początku trud-no go było rozpoznać – zimą wszystkie czołgi są białe – dostrzegały go chyba tylko te, które z nim się zetknę-ły... i spłonęły po pierwszym wystrzale. Ale już wiosną, gdy Wehrmacht przeszedł na kamuflaż, białe monstrum, wyraźnie poczęło się wyróżniać i odtąd szalało to na północy, to na południu; wszędzie ciągnąc za sobą dym i swąd płonących wozów. Widmo uderzało z zasadzki, zawsze jakimś cudem pojawiając się na rosyjskich tyłach – i rozbiwszy dziesięć albo i piętnaście T-34, rozpływało się w powietrzu.

Latem czterdziestego trzeciego biały zabójca pojawił się pod Kurskiem w rejonie Prochorowki. Zwiad lotni-czy uprzedził o nim Katukowa i Rotmistrowa (6). Od razu wysłano szturmowce, ale jak zwykle nic nie wyszło z tej próby. Latający Holender i tu niezmiennie wyróż-niał się swoją bielą ze zwałowisk setek wozów i jak zwy-kle szedł na czele, połyskując pancerzem, jak jakiś krzy-żacki rycerz. Rozjuszone T-34 bezskutecznie otwierały ogień w stronę Tygrysa. Jednak po całym dniu żaden pocisk wystrzelony ze słynnych i zabójczych dla pozo-

Page 24: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

24

stałych Tygrysów i Panter SAU-152 [samobieżnych dział pancernych] nie przebił jego wieży (7), podczas gdy on sam walił po burtach otaczających go zewsząd prześla-dowców dziesiątkami podkalibrowych i przeciwpan-cernych. Wciąż był niepokonany – i pod koniec wiel-kiej bitwy ostatecznie zniknął w dymie i płomieniach.

– To on, przeklęty! – znów z nieprawdopodobną wściekłością wydusił z siebie Iwan Iwanycz, i kombrig w tym momencie pojął, z kim spotkał się jego niedole-czony mechanik.

A Najdienow wciąż zgrzytał zębami.

Page 25: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

25

Dwa tygodnie później, machnąwszy się za Dniepr, brygada zaczęła ugniatać gąsienicami prawobrzeżną Ukrainę. Dzień później z marszu zaatakowała niejaką Becherewkę. Od wystrzelenia rakietnicy do odpowiedzi zamaskowanych „osiem-osiem” minęło jakieś pięć mi-nut, ale to wystarczyło aż nadto: z sześćdziesięciu pię-ciu wozów do spiczastych chałup dotarło pięć. Spłonęli oblani wytryskiem solarki [olej solarowy] młodziutki lejtnant, Uzbek i rezun wspólnie z chłopcem-kierowcą. Trafieni odłamkami pancerzy od uderzeń „bałwanek” [pocisk przeciwpancerny] ginęli doświadczeni celowni-czy i nieostrzelani dowódcy, młodzi czołgiści z wieży i starsi wiekiem mechanicy, przed wojną szoferzy i trak-torzyści. Dym kolejnych ofiar złożonych bogu wojny zaciągnął pół horyzontu. Jednak Niemcy nie wytrzy-mali. Przed zapadnięciem nocy w kolejnej, wyzwolonej za cenę śmierci tysięcy ludzi, malutkiej miejscowości zebrały się resztki przekazanej brygadzie piechoty (tyra-liery ich martwych towarzyszy leżały przed okopami): artylerzyści, którzy cudem przeciągali swoje „siedem-dziesiątki szóstki” (8) po zmiażdżonym przez gąsienice i pełnym dołów polu, płaczące z bezsilności dziewczęta sanitariuszki, ochrypli od wymyślnych przekleństw ka-pitanowie i pułkownicy – i ostatek czołgistów, pozba-wionych swoich „wierzchowców”. Ci ostatni zwłaszcza, wymazani krwią i sadzą, nie mogli dojść do siebie. Ale nie tyle zwykłe potworności zwykłej rzezi, ile szalona jazda dowódcy T-34 wstrząsnęły nimi do głębi.

Page 26: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

26

Na początku bitwy nieświadom jeszcze niczego Ko-zia Nóżka rozkazał mechanikowi podciągnąć wóz do-wódcy na pagórek na skraju lasku – tam rozwinął się oddział przekazanych mu żołnierzy z obsługi „samo-chodek” [dział samobieżnych] w swoich benzynowych „zapalniczkach” (9). Stamtąd dobrze były widać dachy i dzwonniczkę – ulubione miejsca obserwatorów i snaj-perów. Ignorując niebezpieczeństwo, kombrig z przy-zwyczajenia usadowił się w wieżyczce. Tym razem jed-nak pokierować brygadą nie dane mu było. Od gwał-townego szarpnięcia wpadł z powrotem w otwarty szeroko podwójny właz (10). W samym czołgu bezli-tośnie rzuciło działonowego na pociski, ale obojętny na wszystko, wściekły Najdienow tak już ryczał, że niemal zagłuszał silnik. Uderzywszy się czołem o zamek działa, kombrig na chwilę stracił przytomność, a „trzydziestka czwórka” skokami, halsem, pomknęła ku nabitej SS- -owcami nieszczęsnej wioski.

Wszystko, do czego doszło później, dla całej załogi czołgu było czymś strasznym. Dowódca, działonowy i strzelec – pasażerowie, od których zupełnie nic już nie zależało – mogli tylko na własnym poobijanym ciele od-czuć, jak T-34, cudem wprost uniknąwszy nieuchron-nych „bałwanek” pod wieżę, zdołał z rozpędu skoczyć na niemieckie działo, odrzucić je i pomknąć wzdłuż jedynej ulicy. Iwan Iwanycz wpadł w jakiś amok, ope-rował dźwigniami z upojeniem maniaka. Przeszywające oczy Czaszki (jego właz był szeroko otwarty) siały grozę wśród grenadierów, przerażonych, że tuż przed nosem

Page 27: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

27

wyskoczył im nagle jakiś potwór z piekła rodem. Iwan Iwanycz tymczasem zahaczył o jeszcze jedną armatę, obrócił wóz na miejscu i przejechał się tam i z powro-tem po oniemiałej obsłudze. Wszystkich pozostałych porozrzucało na różne strony. T-VI [PZKpfW VI Tiger], którym niespodziewanie wskoczyła na tyły zwariowana „trzydziestka czwórka”, jak szalone obracały wieżycz-kami, ale zabudowania i powszechna panika przeszka-dzały celowniczym. Kozia Nóżka, który w końcu wdra-pał się jakimś cudem na swoje siedzenie, bezskutecznie próbował jakoś nawiązać łączność radiową z kierow-cą. Następnie z całych sił zaczął kopać mechanika po plecach swoimi oficerkami. „Biały Tygrys”! – ryczał w odpowiedzi Iwan Iwanycz, rzucając wozem to na lewo, to w prawo. Przy tym nie zapominał zatrzymywać się i obracać czołgiem w miejscu – za każdym razem pod gąsienicami coś chrupało. Przestraszony kombrig przy-kleił się do wizjera w kopule dowódcy, ale niczego w tym zamieszaniu nie mógł dojrzeć: migały to chałupy, to czarny śnieg, to rozbiegający się na wszystkie strony panikierzy.

– „Biały Tygrys!” – ryczał Iwan Iwanycz. Zatrzymywać go nie miało sensu. Trójca zakładników

we władzy szaleńca mogła tylko mieć nadzieję na „coś” – strzelec-radiotelegrafista naciskał na cyngiel, waląc w niebo i w ziemię, kombrig, którego przed niechybnym wstrząsem mózgu uratował w porę założony hełmofon, przeklinał sam siebie, że związał się z idiotą (przyszło mu nawet do głowy zastrzelić kierowcę, ale ręka z jakie-goś powodu jednak nie sięgnęła po zdobycznego wal-

Page 28: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

28

tera). Działonowy zupełnym cudem przypomniał sobie wszystkie zapomniane wcześniej modlitwy. A Iwan Iwa-nycz, gniotąc ludzi jak pluskwy i nie zwracając uwagi na grzechot kul po pancerzu, okrutnym wyciem wyzy-wał na pojedynek pół mitycznego wroga. Miał wprost niewiarygodne szczęście. Dwie „bałwanki”, zaznaczając swój tor snopami iskier, prześlizgnęły się po boku czoł-gu, dziurawiąc niskie obłoki. Jeszcze jeden pocisk, teraz już „osiem-osiem”, skierowany z odległości co najmniej pięciuset metrów (Kozia Nóżka, który jako jedyny z za-łogi zauważył T-VI, zamarł), zahaczył o rączkę wmarz-łego w ziemię pługa i uleciał z pożegnalnym świstem, przebijającym się przez wycie silnika i kierowcy.

– „Biały Tygrys”! – chrypiał Iwan Iwanycz. Wszystko zmieszało się w oczach zrezygnowanego

kombriga. W końcu zlitowała się nad nim jakaś siła wyż-sza i posłała ten jeden jedyny pocisk, odłamkowo-burzą-cy, który prościutko i akuratnie trafił w przedział silni-kowy i zatrzymał wreszcie tego niespożytego jeźdźcajuż za opłotkami wioski – to był koniec poszukiwań przeklętego Tygrysa. Zrozumiawszy, że silnik padł, Iwan Iwanycz rozpłakał się – to był koniec jego bitwy. Mechanika należałoby natychmiast rozstrzelać. Ponie-waż jednak przyczynił się do przełamania obrony wro-ga i poharatał w wiosce tyle ludzi i sprzętu, o żadnym sądzie polowym nie mogło być mowy. Należało raczej oczekiwać nagrody, tym bardziej, że zwycięstwo przypi-sano śmiałości i męstwu samego kombriga.

Prawie narobiwszy w eleganckie oficerskie bryczesy, Kozia Nóżka stoczył się z pancerza, okrążył zamarły

Page 29: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

29

czołg i spotkał się oczami z Czaszką. W mgnieniu oka zapomniał wszystkie przekleństwa i trzęsąc się bezsilnie w bezładnym tańcu przed włazem, wycisnął z siebie cał-kowicie dziecięce i nieoczekiwane:

– Idź do diabła! Dalej razem nie będziemy się bić... Zjeżdżaj stąd, dokąd chcesz... Ładuj się do jakiegoś „pu-dełka”, jeśli trafisz na takiego durnia. Żebym ciebie wię-cej już nie widział!

Najdienowa przydzielono do innego wozu. To, co zo-stało z brygady, doprowadzono jakoś do porządku i za-częły się dalsze dzienne i nocne bitwy o podobne wioski i chutory zdobywane z marszu, przed którymi płonęły nieraz całe dywizje. Nagrodzony medalem, a następnie przedstawiony do orderu kierowca-mechanik zdobył mroczny rozgłos. Zwano go już Wańką Śmierć. I fakt: wystarczyło, że Iwan Iwanycz dorwał się do dźwigni – powtarzał się jeden i ten sam straszny obraz – rwał się na zachód w poszukiwaniu Widma, nie słuchając kolej-nego ochrypłego i zsiniałego od krzyku dowódcy. Co jednak zadziwiające – przy tym całym swym samobój-czym zachowaniu Wańka Śmierć nie tracił swej niezwy-kłej intuicji – jego czołg wił się jak piskorz i zanim uda-wało się go zatrzymać, niezmiennie wdzierał się na oko-py Wehrmachtu. Tam zaczynało się prawdziwe szaleń-stwo śmierci – gąsienice rozrywały piechotę na części, wgniatały w przemarzłą ziemię, miażdżyły i grzebały w okopach. Już wkrótce wśród Niemców zaczęła krą-żyć legenda o Martwym Kierowcy – najwyraźniej, ktoś komu udało się uratować, zdążył dostrzec potwora sie-

Page 30: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

30

dzącego za dźwigniami. Ale jakby tam było – czegoś ta-kiego nie można wybaczyć nawet zmarłym. Na „pudeł-ko” spadał niebywały ogień, pod którym żaden inny wóz nie wytrzymałaby nawet kilku sekund. Jednak w dziwny sposób cała ta nawała rozmaitych „bałwanek” i pocisków podkalibrowych odbijała się, szła rykosze-tem i przelatywała obok. I choć w końcu, częstokroć już głęboko na niemieckich tyłach, tę zaczarowaną „trzy-dziestkę czwórkę” w końcu trafiał pocisk – niezmiennie cały i zdrowy do swoich powracał tylko Iwan Iwanycz. Jakim cudem udawało mu się wygrzebywać spod stosu metalowych szczątków, nikt nie wiedział. Mechanika zaczęto w końcu obchodzić z daleka, tym bardziej, że sam zawsze napraszał się na zwiad walką (11), co ozna-czało pewną śmierć dla pozostałych. Politrucy nie mogli nacieszyć się Iwanem. Z ochotnikiem wysyłano ponurą załogę, a tam wszystko działo się jak zwykle: czołg prze-dzierał się na tyły wroga – o czym świadczyły dym i wystrzały – a potem wszystko cichło. Czołgiści urzą-dzali stypę po chłopakach i przeklinali kierowcę. Kie-dyś, po kolejnej akcji, Iwan Iwanycz zniknął na dwa dni. Wszyscy, z wyjątkiem szwędającego się w tym czasie po okopach korespondenta jednej z gazet frontowych, ucieszyli się strasznie. Radość nie trwała długo – pod koniec trzeciej doby, rankiem, Wańka Śmierć, przestra-szywszy swoim widokiem wartowników, mimo wszyst-ko zwalił się do ojczystych okopów, w posiekanym przez odłamki, poszarpanym kombinezonie, w podar-tym hełmofonie, cały w kopciu i obrzydliwy. Ukazał się artykuł (co prawda, bez zdjęcia) o tym zadziwiającym

Page 31: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

31

przecież bohaterze. Zaliczając kolejną nagrodę, Najdie-now natychmiast zajął miejsce mechanika w kolejnym skazanym na śmierć czołgu. Dowódcy, a zmieniło się ich niemało, wszystko co do jednego młode chłopaki, darli się, grozili trybunałem, wyjmowali tetetki i nasta-wiali pepesze – bez rezultatu. Niesamowity Najdienow rzucał się w największe piekło. Zadziwiające, ale nikt jednak nie zdecydował się go zastrzelić. Kończyło się tym, że załogi ginęły w rozbitych wozach, a Wańka Śmierć przesiadał się do nowych. Sztabowe szefostwo było z niego dumne. Żołnierze – od dowódcy batalionu w dół – nienawidzili go z całego serca.

Wszystko szło swoją koleją – zginął w ogniu Kozia Nóżka; spłonął żywcem następca kombriga Worotkie-wicz, małomówny, niedziwiący się już niczemu, nawet potwornym stratom, starszy już wiekiem Białorusin. Czołgi płonęły dziesiątkami. Piąty z kolei od rozpoczę-cia przed tygodniem zwycięskiego marszu przez Ukra-inę szef brygady, niespokojny jak pies podwórkowy puł-kownik Pszeniczny, ledwie przejął dowództwo, a już łamał sobie głowę, co robić z Najdienowem. To, że me-chanik zdecydowanie ma pomieszane w głowie, widać było wyraźnie. Za to nikt więcej tak nie walczył – i to była okoliczność decydująca. Na próżno na wniosek dowódców wozów zastępca błagał nowego pułkownika o skierowanie Iwana Iwanycza choćby na odpoczynek w odwodach. Propozycja odesłania Najdienowa na głę-bokie tyły nie miała szans – Pszenicznemu bezwzględnie potrzebny był w raportach do nadrzędnego sztabu przy-

Page 32: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

32

kład bezgranicznej odwagi. Frontowcy stanowczo od-mawiali wspólnej walki z Czaszką, nawet groźby nie pomagały – jednak na szczęście przybyło uzupełnienie.

Wańkę natychmiast skierowano do zebranej na chyb-cika załogi młodszego lejtnanta gwardii Kudraszkina. Zanim jednak minął dzień bredzący o „Białym Tygry-sie” Iwan Iwanycz samotnie przyczołgał się do swoich. Dano mu na zatratę nowe T-34 lejtnanta Koladki – me-chanik zaraz chwycił za dźwignie. Jednak towarzysz Koladko okazał się nie takim już zwykłym człowiekiem! Dostawszy w prezencie słynnego skazańca i rozkaz sprawdzenia (znów walką) gęstości środków przeciw-pancernych wroga na pierwszej linii, lejtnant, w odróż-nieniu od już spalonych towarzyszy, rozważnie milczał. Jedyne, co we właściwym czasie zrobił, to otworzył sze-roko właz wieżyczki dowódcy i odłączył bezużyteczne CzTW (12) [czołgowy telefon wewnętrzny]. Znalazł też czas, na dokładny przegląd swojego ubrania, aby o nic nie zaczepić. Czekać nie trzeba było długo – chociaż Wańka wszelkimi sposobami próbował przebić się do okopów wroga, tym razem szans nie miał żadnych. Nie-mieckie działa przeciwlotnicze stały niemalże co dzie-sięć metrów. „Bałwanka” przepaliła pancerz, rozrywa-jąc ładowniczego, jej odłamki trafiły radiotelegrafistę. Wszystko, co palne, wybuchło ogniem – tyle że towa-rzysza Koladki w wieżyczce już nie było.

Potem, mimo wszystko, to on odnalazł pośród dymią-cych i porozrzucanych wozów niepocieszonego Iwana Iwanycza, który płakał obok swojego dopalającego się „pudełka”. Nie ludzi szkoda było temu potworowi, ale

Page 33: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

33

czołgu. Lejtnant wypluł zebraną w ustach kopeć i po-wiedział bez ogródek:

– Do jednostki nie wracam! Zamelduj, że przepadłem. Zaginąłem bez wieści... Ty mnie już więcej nie widzia-łeś.

I rzeczywiście – przepadł. A Iwan Iwanycz powrócił.

Koledzy z pułku, a było pośród nich wielu wypusz-czonych z obozów bandytów, nie wykończyli go chyba tylko dlatego, że poza walką stawał się posłusznym i łagodnym człowiekiem; grzech byłoby takiego obra-zić. Kiedy inni marzyli tylko, żeby ich żelazne trumny popsuły się jak najszybciej (dostać w silnik albo w naj-gorszym razie w lufę to był fart), brygadowy cudak na-wet nie kochał swoje „pudełeczka” – on je uwielbiał, jak jakiś koniuch, który zwariował na punkcie koni. Pod-czas postoju Wańka Śmierć nie wychodził nie tylko spod swojego, ale i spod cudzych wozów, wciąż coś tam sprawdzał i regulował. Z prymitywnym silnikiem „trzy-dziestek czwórek” mógł walczyć dniem i nocą. Jego ręce sprawiały cuda.

I znów, ku wściekłości wielu żołnierzy, Czaszka repe-rował silniki, na których położono już krzyżyk, których naprawiania odmawiali nawet remontowcy. Ten zawró-cony jakimś cudem z tamtego świata trup bez pamięci, nawet nie można powiedzieć, że istniał – on żył czołga-mi i wojną. I to jego życie na poziomie wegetacji, bez przeszłości, tylko dniem dzisiejszym, rozbrajało! Iwan Iwanycz nie zżywał się z wciąż zmieniającymi się zało-

Page 34: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

34

gami. Często zimą, zostając w samotności w lodowatych trzewiach kolejnego T-34, nawet nie próbował przypo-minać sobie twarzy i imion swych towarzyszy. Nawet na tle tak prymitywnego przecież żołnierskiego bytowania Iwan wydawał się po prostu ascetą. Inni próbowali jakoś urządzać sobie życie: nad wyrytą w ziemi jamą stawia-li czołg, przykrywali go niezastąpionym brezentem, do dna podwieszali piecyk. Nasyciwszy drwami „burżuj-kę”, wykończeni, pokryci czyrakami frontowcy zasypiali przed być może ostatnim dniem swego niewartego gro-sza żywota. Całe to ich po trzykroć przeklęte życie prze-siąknięte było solarką, smarami pocisków, spalenizną prochu, a na koniec zatrute wszami, z którymi walczyć nie mieli już sił i czasu. Dowódcy, strzelcy, mechanicy i działonowi naciągali na siebie wszystko, co tylko było można: cywilne marynarki, swetry, watowane spodnie; wkładali buty i walonki – piec nie mógł ich ogrzać.

A Najdienow jak gdyby nigdy nic sypiał na siedzeniu, przymarzając do metalu.

Domyślając się, że Wańka Śmierć trafił do oddziału za karę, za jakieś nieznane i niewidziane grzechy, starali się z nim specjalnie nie kontaktować – zresztą z Czaszką nie było o czym rozmawiać. Patrzeć na fioletowe blizny i szpary zamiast ust i nozdrzy też nikt nie chciał. Ten wariat w jedynym rozchodzącym się w szwach kombi-nezonie, obojętny na deszcz i zimno, odwracając się od pozostałych, tak samo obojętnie jadł i pił co dadzą.

I cały czas coś mamrotał o tym swoim idiotycznym fantomie; on rzeczywiście z głową miał coś nie tak!

Page 35: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

35

Ze skierowanym do brygady politrukiem Bubienco-wem też było coś nie tak według oceny wielu towarzy-szy – nie obijał się na tyłach. Ten szczery komunista (w wydziale politycznym podśmiewano sobie z niego otwarcie) zawsze rwał się jako pierwszy na śmierć. Po zdobyciu kolejnej wioszczyny tenże partyjniak zastał Iwana Iwanycza na pokrytym metalowymi szczątkami polu. Bubiencow był pierwszy, kto z obowiązku służbo-wego na poważnie wsłuchał się w jego mamrot – przy-zwyczajony do różnych rzeczy, tym razem politruk zgłupiał. Okazało się, że Najdienow modli się, ale by-najmniej nie za poległych towarzyszy –

Iwan Iwanycz odprawiał mszę żałobną po... martwych czołgach, żałobnym, naderwanym głosem prosząc Naj-wyższego o przyjęcie ich dusz do niebios.

Zaskoczony komunista nie zdecydował się pokazać czołgiście – ukrył się w najbliższym okopie i dosłuchał monologu do końca. Coś niecoś zrozumiał. Dusze za-bitych czołgów przyjmował specjalny Bóg (w niewy-myślnej i bezsprzecznie chorej wyobraźni Iwana Iwa-nycza ten Bóg był ogromnym, nieśmiertelnym czołgi-stą w obowiązkowym hełmofonie). Bez wątpienia ów wszechobecny pancerny Pan Zastępów, stojący po stro-nie prawdy, powinien pomóc w odnalezieniu „Białego Tygrysa” – i to tak, żeby już sam Iwan Iwanycz rozliczył się z tym do bólu znienawidzonym wrogiem.

Chociaż ateista do szpiku kości, co więcej: w najgroź-niejszy sposób, wrzaskiem ucinający żołnierskie próby zwracania się do niebieskich zastępów, w tym szczegól-nym przypadku politruk całkiem się pogubił. A potem,

Page 36: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

36

nawet jakoś tak wstydliwie, starając nie zdradzić się najmniejszym szelestem, prawie na palcach wrócił na pozycje.

A Wańka wciąż klęczał.

W rzezi pod Korsuniem, gdzie w ciągu jednej nocy

przepadło w „kotle” co najmniej pięćdziesiąt tysięcy Niemców (13), ujawnił on swoje straszne i nieznające przebaczenia wnętrze. Wbijając się w biegnącą z na-przeciwka masę ludzką, która nawet nie próbowała sta-wiać oporu, „pudełko” tańczyło na ludzkich kościach. Niemców prowadzono po prostu na stracenie. Kolejny dowódca, prawie dzieciak, który po raz pierwszy wpadł w taki bigos, nawet nie próbował pisnąć i przyklejony do peryskopu, z przerażeniem czuł, jak dwadzieścia sześć ton metalu miesi ciała jak jakieś ciasto. „Biały Tygrys” zwidywał się Czaszce na każdym wzniesieniu, ale trafia-jące pod jego ogień wozy opancerzone i „samochodki” nie miały z przeklętym Widmem nic wspólnego. Lekkie Pz T-III i Pz T-IV w bezruchu, smętnie witały ryczącą „trzydziestkę czwórkę” – z braku paliwa i amunicji za-łogi dawno je już porzuciły. Czerniały ich wieże, wszę-dzie leżały porozrzucane przez wiatr puste kanistry. Ta-ranując kolejny uśmiercony czołg, Iwan Iwanycz rzucał

Page 37: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

37

się przez ludzkie masywy w stronę następnego, co raz wychylając się z otwartego szeroko włazu, i wył jak wil-kołak, kiedy przekonywał się, że znowu popełnił błąd.

– „Totenkopf”! – krzyczeli Niemcy. I biegli mu na spotkanie.

– „Biały Tygrys”! – ryczał Iwan Iwanycz. I zgniatał ich całymi falami.

O świcie, gdy z wyczerpania padli nawet Kozacy, spracowani machaniem szablami (zwalali się ze spienio-nych koni i na miejscu zasypiali), samotny czołg Iwana Iwanycza wciąż bruździł po równinie; raz po raz trafiał na rozbite tabory, sznury jakby nawleczonych na siebie wozów bojowych, traktorów i furmanek – ale po „Bia-łym Tygrysie” nie było nawet śladu.

– Natychmiast zatrzymać tego idiotę! – domagał się od kombriga jakiś major ze świty Koniewa, wyskakując z obtłuczonego willisa (dostał od marszałka, który do-tarł na miejsce zwycięstwa, rozkaz zorientowania się, o co chodzi).

Mocno speszeni, Pszeniczny z politrukiem zwięź-le opowiedzieli mu historię Najdienowa, przekonując sztabowca, że problem można rozwiązać tylko działem przeciwpancernym. Opowiadanie rozbawiło gościa, obiecał zameldować górze o nieszczęsnym czołgiście.

Koniew z miejsca, na polu walki, wręczył bohaterowi order Gwiazdy Czerwonej i mianował go sierżantem. Następnie, omijając wzrokiem twarz odznaczonego, poczęstował Wańkę „Hercogowiną Flor” [marka so-wieckich papierosów] i próbował wyjaśnić, w jakich to okolicznościach spotkał się on z osławionym Latającym

Page 38: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

38

Holendrem. Iwan Iwanycz po raz kolejny spróbował sobie cokol-

wiek przypomnieć, i znów w imieniu czołgisty wystąpił Bubiencow.

Pierwsze spotkanie z armijnymi panami życia i śmier-ci trwało zaledwie kilka minut; Koniewowi zameldo-wano, że żołnierze znaleźli ciało niemieckiego generała – wszystko wskazuje, że samego Stemmermanna (14). Marszałek in spe zasalutował odważnemu Wańce oraz spoconemu politrukowi i odszedł. W swoim notatniku zaznaczył: „Czołgista Najdienow. Wrócić do rozmo-wy...” Przyczyna troski była oczywista – „Biały Tygrys” był tak krwiożerczy, że w końcu zameldowano o nim Stalinowi. Tyran zażądał szczegółów, co i jak. Co zaś ty-czy się samego Iwana Iwanycza, to dziwne, ale on aku-rat czuł, gdzie szukać swojego krzywdziciela: w styczniu czterdziestego czwartego „Tygrys” pojawił się właśnie na Ukrainie. Niemiec wykazywał się cudami pomysło-wości: nim do siedzących w zasadzce naszych docierało,co się dzieje, jego „osiem-osiem” wyrywało w kolum-nach czołgów prawdziwe dziury. Szybkostrzelność czoł-gu była nie do osiągnięcia – w ciągu minuty wykreślał z ewidencji pięć albo nawet siedem wozów! Zaznaczyw-szy swoją obecność dymiącymi czołgami, frant w końcu się ujawnił – olśniewająco biały, bez krzyży i numerów z boku. Przez pewien czas stał nieruchomo na wzgórzu, widoczny ze wszystkich stron, do najdrobniejszego wgniecenia na pancerzu. Sam wystawiał się na strzał – ale czołgiści nawet nie tracili czasu na daremne celo-wanie! Ledwo wieża Widma ożywała, załoga kolejnego

Page 39: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

39

skazanego na śmierć T-34 w całym pędzie wyskakiwała z wozu. Zresztą mało komu udawało się uciec – ukryty za czołem czołgu nie do przebicia strzelec karabinu ma-szynowego wykazywał się prawdziwym mistrzostwem.

Zwyczaj wszechmogącego Wodza Naczelnego, aby

w parę godzin ściągać na Kreml wszystkich specjali-stów od jakiejś sprawy stało się kolejną bronią Żukowa: do sztabu frontu przybyli konstruktorzy, metalurdzy, a nawet balistycy z Iżewska. Stół zasłano wszelkimi po-siadanymi zdjęciami, na których zwiad zdążył utrwalić Widmo.

– Jak wiecie, Gieorgiju Konstantinowiczu, żeby sta-wić opór Tygrysom przygotowaliśmy oprócz SAU-152także IS [czołg Iosif Stalin] – zameldował rzutki Moro-zow (15). – Czołg już dociera do wojsk. Jednak uważam za swój obowiązek dodać: pomyślny pojedynek z jed-nym tylko Pz T-VI wymaga co najmniej trzech nowych wozów.

Towarzysz Żuków, zdobywając się na maksimum uprzejmości (16), słuchał jak najuważniej tego po-wszechnie cenionego luminarza myśli pancernej.

– IS-y mają studwudziestodwumilimetrowe działo. Przy celnym trafieniu rzecz, oczywiście, zabójcza. Ale cały problem tkwi w mechanizmie ładowania – jest on rozdzielny. Niestety, pod względem szybkostrzelności pozostajemy zdecydowanie w tyle. Ładowniczy za cięż-kim pociskiem musi umieścić jeszcze ładunek; w sumie na przygotowanie wystrzału potrzebuje co najmniej dwudziestu sekund. Resztę można sobie wyobrazić, je-

Page 40: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

40

żeli oczywiście „Niemiec” nie rozerwie się po pierw-szym trafieniu. Mówię o seryjnych Tygrysach – ich ar-maty potrafią strzelić do sześciu razy na minutę. Co za tym idzie, doświadczony celowniczy – a u Niemców są oni dobrze przygotowani – w ciągu tej minuty, z po-prawką na nerwy oraz force majeure okoliczności wal-ki, spokojnie może rozprawić się z dwoma IS-ami, nim w tym czasie nie wykończy go ten trzeci.

Żukow milczał.– Jeszcze raz powtórzę: mówimy o seryjnych „Ty-

grysach” – kontynuował drżący ze strachu specjalista. – Ale jeśli chodzi o tak zwane Widmo, wszystko jest o wiele bardziej skomplikowane. Wyrażę powszechną opinię: rozpatrywany przez nas egzemplarz jest jedyny w swoim rodzaju! Dotyczy to i pancerza, i uzbrojenia, i przede wszystkim układu napędowego. Podczas roz-topów, kiedy T-34 grzęzną w błocie, „Tygrys” potrafi wykonywać manewry nieprawdopodobne przy jego wadze. Nawet jeśli założyć, że Niemcom zamiast seryjnego maybacha udało się wstawić w niego jakiś su-pernowoczesny silnik, to trudno zrozumieć, jak po bez-drożach „unosi” on sześćdziesiąt ton z hakiem. Oprócz tego między wałami czołgu powinno zbierać się błoto. Teraz mamy raz odwilż, to znów przychodzą przymroz-ki – nocą błoto powinno zamarzać i nad ranem unieru-chamiać każdy wóz podobnego typu; Niemcy wciąż na to narzekają. Ale tu znów jakiś szczególny przypadek – „Tygrys” podkradł się właśnie rankiem. A za linią frontu znalazł się podczas pełnych roztopów.

– Teraz wszystkie drogi toną w błocie – potwierdził

Page 41: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

41

szef zwiadu frontu, gdy słynne spojrzenie Żukowa pa-dło na niego. – Całkowita breja...

– Ale tydzień temu on przeszedł! – Tak jest, towarzyszu marszałku! – Rozwalił piętnaście SAU, nie zaliczył żadnej dziury i

jakimś cudem wrócił?– Tak jest. – Myślę, że Niemcy znacznie wzmocnili pancerz –

zabrał głos przedstawiciel Zarządu Techniki NKWD. – Całkiem możliwe, że do tego tak zwanego „Białego Tygrysa” dospawali po prostu płyty pancerne. Tym bardziej, jeśli silnik pozwala z łatwością poruszać taką machiną, to dlaczego by nie zwiększyć ciężaru o dodat-kowe pięćdziesiąt ton? W zasadzie można doprowadzić grubość pancerza do dwustu milimetrów, Anglicy ze-tknęli się już z czymś takim w Afryce. Nie obawiam się też odpowiedzieć w imieniu artylerzystów: na „Tygry-sie” zamontowano osiemdziesięcioośmiomilimetrowe działo. Ale znów załóżmy: kaliber ma nieco większy, co pozwala pociskowi uzyskać jeszcze większą prędkość początkową. O jakości niemieckich armat w czołgach nie ma nawet co mówić. Plus cała ta optyka i doskonale przeszkolona załoga. Nie wiem, jak z tym silnikiem, ale co tyczy się pancerza i działa – nie ma tu żadnej mistyki...

– Czyli co, wszystko sprowadza się do silnika? – prze-rwał mu marszałek. – A czy wy zdajecie sobie sprawę, że my po prostu przegapiliśmy pojawienie się jeszcze cięższego niemieckiego czołgu? I to jeszcze z takim pan-cerzem?!

– Widmo działa w pojedynkę – szef zwiadu frontu

Page 42: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

42

wstał po raz kolejny. – Nie ma mowy o produkcji seryj-nej, inaczej podobne czołgi dawno by się już pojawiły. Oświadczam z całą odpowiedzialnością: nowy silnik powstał w dwóch albo w trzech egzemplarzach. Deficyt metali rzadkich nie pozwala na uruchomienie produkcji nowych maybachów czy czego tam jeszcze. W swoim czasie firma Porsche i Zarząd Wojsk Pancernych odeszli od diesla właśnie z braku aluminium. Fryce to dobrzy mechanicy, to bezsporne. W czwartym roku wojny mogą skonstruować doskonały silnik. Ale złożoność technologii, zużywanie ogromnych ilości paliwa i w końcu ten właśnie deficyt metali zdecydowanie nie po-zwalają im na seryjną produkcję. Na szczęście mamy do czynienia z jedynym tego rodzaju wozem.

– Jeden czołg niszczy pułk „samochodek”! – posępnie zauważył towarzysz Żuków. – Wam co, brakuje sił, żeby zadusić gada? Wzmocnijcie zwiad. Ustalcie, gdzie on się znajduje. Weźcie w końcu ze trzy-cztery IS-y! I skończ-cie z tym...

– Myślę, że potrzebny będzie ulepszony T-34! – ode-zwał się Katukow. – IS mimo wszystko jest ciężkawy. A tam trzeba będzie pomanewrować. T-34-85, myślę, zupełnie się nada...

– Wasze propozycje?– Pójść tą samą drogą. Zrobić pojedynczy egzemplarz.

Wzmocnić pancerz wozu. Wstawić solidny silnik. Do-brze go wyregulować... Przestrzelać działo. ,,Osiem-dziesięciopięciomilimetrówka” z kilometra podkalibro-wym przepala każdy pancerz. Można wstawić zdobycz-ną optykę. Niemcy przygotowali nam niespodziankę?

Page 43: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

43

A my też nie gorsi.– Termin? – Miesiąc! – rozległ się w odpowiedź pewny siebie

chór.– I co, wyszykujecie w tym czasie cudo? – Ono już jest – wymieniwszy spojrzenie z kolegami

zameldował główny konstruktor. – W Sto Osiemdzie-siątej Trzeciej Fabryce postarali się, towarzyszu marszał-ku. Trzeba tylko jeszcze co nieco dopracować.

– W takim razie daję dwa tygodnie – polecił przedsta-wiciel Stawki. – Aha, i pomyślcie o załodze.

Tak Wańka Śmierć znalazł się w Niżnym Tagile. Znów swoim wyglądem Czaszka wywołał „ochy”

i „achy” współczujących robotnic przy maszynach. Znów po kryjomu biegały patrzeć na „zwęglonego” dzieciaki-robotnicy – nic tak nie przykuwa wzroku jak cudza ułomność. Najdienow nie zwracał uwagi na te odruchowe oznaki współczucia. Urządziwszy sobie po-słanie z wciąż tego samego starego płaszcza pod gąsieni-cami tajnego czołgu (17), z pomocą dwóch odkomen-derowanych fabrycznych mechaników, którzy z przera-żeniem a jednocześnie z zachwytem obserwowali waria-ta, wypróbował nowy silnik. W-4 z wyglądu przypomi-nał standardowy silnik, ale miał dwa razy większą moc i był o wiele bardziej niezawodny. Oprócz tego Iwana Iwanycza ucieszyła ulepszona pięciobiegowa skrzynia biegów, filtr powietrza wielkiej mocy i koła ze wzmoc-nionymi bandażami gumowymi. Rurę wydechową za-opatrzono w solidny tłumik. „Eksperymentalny” wy-

Page 44: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

44

raźnie różnił się od zwykłych „trzydziestek czwórek”, spiesznie składanych dniem i nocą i kierowanych na front; dla niego odlano specjalną wieżę o sześćdziesię-ciomilimetrowym pancerzu, do którego dodano duży procent niklu – pancerz miał dużą ciągliwość i nie kru-szył się, grubość od czoła wynosiła do dwustu milime-trów; osiemdziesięciopięciomilimetrowa armata na ki-lometr przebijała studziesięciomilimetrowe płyty.

Działo zaopatrzono w zeissowski teleskop celowniczy. Wieżyczkę dowódcy i właz ładowniczego można było otworzyć niemal błyskawicznie za pomocą specjalnych sprężyn. Nawet tripleksy na włazie mechanika-kierow-cy wyjątkowo wykonano ze specjalnego przezroczy-stego szkła; przez nie, co zadziwiające, nawet podczas jazdy można było widzieć drogę (18). Ze względu na tajemnicę czołgiście zabroniono opuszczać fabrykę, ale Najdienow sam przykleił się całkiem do cuda-wozu; tu kręcił się cały jego Wszechświat, tu był jego sens bytu. Jadł obiad i kolację obok uosobienia swojej nadziei i nawet za potrzebą nie odchodził daleko. Karmiono na tyłach wodnistą breją, rzadką zupą z kapusty i prze-marzłych ziemniaków, dawano gryźć czarne jak węgiel kawałki chleba, od których wkrótce dostawało się zga-gi. Ale Iwanowi Iwanyczowi było wszystko jedno, co wpadało mu do żołądka. Cudakowi, który miał zwyczaj gadać sam ze sobą i od czasu do czasu zwracać się do czołgu, nosiły kociołki z fabrycznej jadalni te same, aż do zapamiętania współczujące, rosyjskie baby.

W ciągu tygodnia zakończono niezbędne przygoto-

Page 45: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

45

wywania; Najdienowa awansowano na starszego sier-żanta. Nieco później, bodaj następnego dnia, zjawiło się w fabryce szefostwo – mechanika wyciągnięto spod „pudełka” i zmuszono do przyszycia naramienników młodszego lejtnanta do kompletnie już zniszczonej blu-zy. Nie zaliczając nawet kursów, Wańka został dowódcą. Decyzja była najlepsza z możliwych – organy, choć nie potrafiły poznać całej prawdy o Iwanyczu (prawdziwe imię i rodowód Najdienowa całkiem poszły w niepa-mięć), niemniej jednak dokładnie wywiedziały się, jak on walczy. W danym wypadku postanowiono nie robić nic na przekór jego intuicji. Wkrótce do tagilskiej Sto Osiemdziesiątej Trzeciej Fabryki dotarło dwóch człon-ków przyszłej załogi, specjalnie dobranych na bezpo-średni rozkaz Koniewa – jeden lepszy od drugiego!

Plutonowy Kriuk aż do bólu nienawidził walk i mar-szów, a do tego okazał się utalentowanym uwodzicie-lem wpadających w jego ręce pielęgniarek i kołchoźnic. Tylko on wiedział, jak ugotować najsmaczniejszą na świecie breję z garści mąki, szczypty soli i jedynej cebuli, jak w do czysta ogołoconej chacie zdobyć ubranie, jak w ciągu dziesięciu minut w najbardziej skamieniałym stepie wykopać choć mały okopik, i niczym pies trzę-sienie ziemi, przeczuwał zbliżające się bombardowanie, słowem – był prawdziwym żołnierzem! Dawno by już postawiono go pod mur, ale Kriuka uważano za najlep-szego snajpera czołgowego, jakiego dało się odszukać na frontach i który miał na swym koncie, nie licząc ja-kichś tam drobiazgów, dwanaście Panter. Od Kurska po Dniepr zdążył płonąć dziesięć razy i za swoją niepraw-

Page 46: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

46

dopodobną skoczność otrzymał przezwisko „pchła” – dlatego też wciąż żył, a nie gnił w ziemi. Pewnego razu czołg „pchły” trafił na fugas – celowniczego odrzuciło razem z wieżą na jakieś dwadzieścia metrów, na wskroś przegryzł swój język i odtąd seplenił. Na widok kobiety plutonowy w ogóle zaczynał syczeć jak wąż; ta przypad-kiem nabyta umiejętność pomagała w amorach – Kriuk hipnotyzował ofiary do pełnego odurzenia.

Sierżanta Bierdyjewa przyłączono do elitarnej załogi wyłącznie z powodu jego możliwości fizycznych. Jesz-cze podczas wojny „białofińskiej” ładowniczy ciężkie-go KW-2 przyzwyczaił się operować pociskami burzą- cymi jak zabawkami. Po takim dwuletnim żonglowaniu osiemdziesięciopięciomilimetrowe „bałwanki” zasługi-wały u niego tylko na ironiczny uśmieszek. Oprócz tego Jakut posiadł jeszcze jedną bezsporną zdolność – był odporny na zaczadzenie, nawet kiedy od zebranych w wieży gazów po dłuższej walce trupem padali dowód-ca i celowniczy. Nie brakowało mu humoru, czasami udawał, że nie zna rosyjskiego – „moja-twoja nie rozu-mieć”. Prawie zaraz wyjaśniło się też, że ładowniczy to nałogowy pijak.

Tak jak gwardzista Kriuk miał nosa do kołchoźnic, tak Bierdyjew – do wódki; ładowniczy najspokojniej w świecie zdobywał ją w miejscach nie do wyobrażenia, nawet pośród bezkresnych przestrzeni, gdzie na setki kilometrów trudno było znaleźć ludzkie domostwo,i w wyzwolonych miastach, w których zdobywcom przy-padały w udziale najwyżej rozbite cegły. Zdobyczny ter-mos zapełniał się z meniskiem z godną pozazdroszcze-

Page 47: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

47

nia stałością. Jesienią czterdziestego trzeciego Bierdyjew o mało nie trafił z hukiem do batalionu karnego: po zdobyciu cystern ze spirytusem na jednej ze stacji kole-jowych pod Kijowem „moja-twoja nie rozumieć” nie-spodziewanie wykazał się niezwykłym krasomówstwem i zdołał przekonać załogę do stosownego użycia zapa-sowych baków na solarkę (po wcześniejszym spuszcze-niu z nich paliwa, tak rozpaczliwie potrzebnego do dal-szego natarcia). Wkrótce pod strażą dwóch posępnych konwojentów trząsł się już w willisie odwożony na tyły. Uratował ładowniczego zbieg okoliczności – następne-go dnia bomba lotnicza rozniosła schron sztabu z całym trybunałem: dwoma politrukami, szefem „Smiersza” w dywizji, oficerem wydziału specjalnego, radiotelegra-fistką, która sprawnie dzieliła z nimi łóżko, i przygoto-wanymi na amatora spirytusu dokumentami. Bierdyjew, szczęśliwie wydostawszy się z zasypanego wychodka, do którego odprowadzono go na minutę przed wybu-chem, po sprawdzeniu, że oddelegowany do jego spra-wy lejtnant ze „Smiersza” również znalazł swój koniec na gałęziach odległego drzewa, spokojnie, pogodny jak niewinne chłopie, powrócił do oddziału. Pora była go-rąca: zima czterdziestego piątego na wymienionej już prawobrzeżnej Ukrainie, pechowego żołnierza oddziału karnego zostawiono w spokoju, co więcej, nagrodzono za akcję pod Lipkami, gdzie upity Jakut jakimś cudem ładował działo w pięć sekund. Z zaskoczonych wo-zów pancernych i Artsturmów wroga [sowiecka nazwa StuG III] leciały kawałki. Po tym Bierdyjewowi wszyst-ko wybaczono, choć pozostali skazańcy wiedzieli, że

Page 48: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

48

dobrze golnąć sobie przed walką, to pewna śmierć.

W pozostałe dni, kiedy Iwan Iwanycz swoją gorącz-kową aktywnością zamęczał wprost fabrycznych spe-cjalistów, sławny plutonowy Kriuk robił furorę wśród miejscowych damskich odlewników i tokarzy. Celowni-czy zainstalował się w jednym ze składzików – do niego dobrowolnie, prawie że w kolejce, ustawiały się chętne do solidnie zapomnianej już przyjemności baby. Trzeba oddać honor bohaterskiemu plutonowemu – depcząc kurnik z całą namiętnością napalonego koguta gwar-dzista nie odmówił nawet garbatej pomywaczce. Mimo wzmocnienia dodatkowym przydziałem (w stołówce kucharki karmiły to szczęście, które tak nagle spadło im na głowy, do oporu), pod koniec tygodnia ledwie cią-gał za sobą nogi. Gdy Iwan Iwanycz, przeklinany przez wściekłych specjalistów, rozsiadł się w końcu w fotelu kierowcy, pracusia miłosnego frontu trzeba było podsa-dzać na pancerz.

Męczony kacem Bierdyjew niespodzianie dla siebie samego trafił do kantoru inżyniera-optyka: tam, staran-nie chroniony wszelkimi zamkami przed cudzym wzro-kiem, leżał sobie cicho w opieczętowanym kanisterku żelazny zapas (niedostępny nawet kierownikom i sekre-tarzom komórek partyjnych). Po kradzieży amator pra-wie stuprocentowego spirytusu w czarodziejski wręcz sposób wydostał się z powrotem, zostawiając za sobą pozamykane wszystkie drzwi, i bez celu wałęsał się po zakładzie. Zabawiając robotników, podrzucał i łapał w powietrzu przygotowane do montażu koła czołgu. Pod-

Page 49: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

49

czas długo oczekiwanego wyjazdu współczujące baby podsadziły i jego.

W uroczystej chwili Wańka Śmierć sam sprawdził dźwignie. Gwardzista-celowniczy, któremu brakło sił na pożegnanie się z haremem, ledwie trzymał się za właz wieżyczki dowódcy. Jakut spokojnie spał na dnie „pudełka”. Za czołgiem, miotając przekleństwa, pędził optyk, który w końcu wykrył kradzież. Gniew i rozpacz na nic tu się zdały – mimo to cierpiący na zadyszkę inży-nier rysią minął fabryczne zabudowania i opadł dopiero z sił przy platformie kolejowej, po której trapie wzleciał jaskółką prowadzony po mistrzowsku ręką Najdienowa – „eksperymentalny”.

Spirytus spokojnie chlupotał w Bierdyjewskim termo-sie.

Czołg został umocowany, otulony brezentem, i trans-port potoczył się na rzeź.

*

NKWD-ziści z ulgą odetchnęli i zabrali się do pisania raportów. Mieli być z czego dumni: „trzydziestka czwór-ka” Iwana Iwanycza, dobrze okryta przed wszędobyl-skimi oczami wroga, w terminie została wysłana na Bia-łoruś, gdzie na krótko przed przygotowywanym potęż-nym natarciem akurat pojawiło się Widmo (19). Nowej partii przyszłego złomu dawano wszędzie zielone świa-tło: tiepłuszki [wagony ogrzewane piecykami] i platfor-my nawoływały się kołami dniem i nocą. Szczęśliwy Iwan Iwanycz jak zwykle na nic nie zwracał uwagi– a szkoda: trzecia wiosna wojenna powoli zbliżała się

Page 50: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

50

ku naturalnemu końcowi. Przynosząc radość posyła-nym na śmierć czołgistom, wszędzie teraz wzdłuż torów pyszniła się i pachniała zieleń. Zmęczone półrocznym nieróbstwem burze zalewały wagony. Ale nawet w ule-wę Iwan Iwanycz nie zostawiał swego dziecięcia, właził pod brezent i opierał się plecami o ogniwa gąsienic czoł-gi. Okazał się być dowódcą jak rzadko który, całkowicie zapomniał o swoich celowniczym i ładowniczym. Zresz-tą obaj trzymali język za zębami, pomijając milczeniem pytania szczególnie ciekawskich sąsiadów z sąsiednich prycz. Obu też dopadła w tym czasie niespokojna nuda. Jedyną rozrywką były gimnastyka podczas króciutkich postojów i ściganie się po wrzątek do upstrzonych dziu-rami od odłamków dworców. A tymczasem powoli, lecz nieubłaganie przybliżała się chwila dopełnienia ich losów. Im rzadziej spotykali po obu stronach nietknięte przez pociski lasy i wsie, tym bardziej mroczniała twarz gwardzisty. Podziurawione jak sito, wbite w ziemię pośród pól i zagajników, najwyraźniej nienadające sięnawet do przetopienia czołgi, podobnie jak ledwo przy-sypane bratnie mogiły, raz po raz migające obok kolejo-wego nasypu, humoru nie poprawiały. Bierdyjewa, któ-ry już dawno zdążył wypić w pojedynkę swój kradziony spirytus, smutek ogarnął z całkiem innego powodu. Zo-stawiając często towarzysza, ładowniczy buszował po wagonach. Jednak im bliżej końca drogi, tym bardziej każda kropla spirytusu w żołnierskich manierkach ce-niona była na wagę złota.

Iwan Iwanycz, mimo byle jak przyczepionych na blu-zie oficerskich naramienników, mimo medali i orderów,

Page 51: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

51

jak wcześniej wyglądał na obłąkanego. Wprawiając z zakłopotanie nie tylko własnych podwładnych (sier-żant i plutonowy nie utrzymywali kontaktu z Najdieno-wem, choć nie zapominali brać za niego przydziału ofi-cerskiego), ale też wszystkich, którzy w tiepłuszkach skracali sobie czas do własnej śmierci, Czaszka całkowi-cie zapomniał o kuchni. Wyjmował z kieszeni robaczy-we suchary i zapijał je zebraną na brezencie deszczówką. Nocami Wańka wpatrywał się w księżyc, który z całych sił pędził za wagonami. Lepszego stróża trudno było wymyślić! Po pięciu dniach stukotu, gwizdów, kołysania załodze „eksperymentalnego” przestano też dogryzać. Dzięki żołnierskiemu telefonowi (nie bez pomocy kan-celistów) wyjaśniło się: dziwnej trójce należy się specjal-ne zaopatrzenie i podąża nie gdzieś tam, lecz czeka ją specjalne zadanie. Na dodatek towarzyszący pocią-gowi major służb specjalnych zdecydowanie poradził kierownikowi transportu nie interesować się platformą numer dziesięć, z czego zwykli śmiertelnicy wyciągnęli koń- cowy wniosek: cwaniaczka-plutonowego, alkoho-lika-sierżanta, a już tym bardziej takiego pod każdym względem pierdoły jak ich dowódca lepiej nie ruszać.

Wszyscy, w najlepszym wypadku, wyśmiewali się z Wańki. A przecież obdarzony był wyjątkowym darem!

Page 52: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

52

Łoskot „pudełek” jest dla czołgistów zwyczajny: zgrzyt ogniw gąsienic, skrzyp wieży podczas obrotu, szczęk za-suwy zamka – specjalną gamą dźwięków wyróżniają się silniki, w ich szumie ucho doświadczonego mechanika od razu wychwyci oznaki niedomagania. Zresztą czoł-gów nikt nie żałuje, porzucane są przy pierwszej nada-rzającej się okazji. Tylko Wańka Czaszka zawsze zosta-wał w środku do końca, całą swą istotą reagując na każdy skrzyp i na każdy szczęk. Tylko Iwan Iwanycz wy-chwytywał w zwykłym szumie silnika nieuchwytne dla innych dźwięki. Kiedy pocisk przebijał ściany, „pudeł-ka” wyły – on słyszał ich krzyki. Kiedy płonęły, po-dobnie jak ludzie kręciły się w miejscu, wyrzucając spod siebie gąsienice; zawodziły i przeklinały swój los – on słyszał, jak ciężko wyzywają. Dużo z tych wozów, któ-re Wańka w poszukiwaniu „Białego Tygrysa” z taką bez-graniczną odwagą prowadził do walki, przeczuwało swój koniec. „Trzydziestki czwórki” wychwytywały dźwięk tej właśnie „bałwanki”, która za chwilę miała roznieść w kawałki ich ciało i pozbawić życia. Ale za każdym razem, na sekundę przed wybuchem, Iwan Iwa-nycz bezbłędnie otwierał szeroko właz – uprzedzono go! Oto dlaczego tak płakał, żegnając się z każdym za-bitym wozem.

I teraz, nie zwracając uwagi na dziwne spojrzenia war-towników, Najdienow wciąż był z mechanizmem. Szcze-gólnie bolesne były westchnienia czołgu, gdy naprzeciw nim, podążając do pieców odlewni, trafiały się „czarne transporty”. Pośród szczątków pokaleczonego metalu stały „pudełka”, którym udało się jako tako ocaleć. Jed-

Page 53: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

53

nym porozrzucało przedział silnikowy, inne pozostawi-ły swoje wieże pod Rżewem i Wielkimi Łukami, ale wszystko pozostałe w nich nadawało się jeszcze do re-montu. Wywożone na wschód kaleki zdążały wymienić pozdrowienia z towarzyszami. Oczywiście mowę tych maszyn do zabijania i niszczenia trudno było porównać z ludzką – drżenie błotników, wciąż te same skrzypy, świst wiatru w ich wnętrzach – ale Iwan Iwanycz łatwo ją przekładał. Wibracje – najwyraźniej w nich leżała tajemnica. Czołgi były czułe na wibracje – od dalekiego wystrzału do ledwie odczuwalnego wstrząsu gruntu i powietrza. Być może jeszcze przed zranieniem, a może właśnie po nim, przebudziło się w Czaszce to właściwe tylko „pudełkom” wyczucie, tak że nawet w najbardziej bezsensownym starciu, gdy wszyscy głuchli od ryku i huku, on odróżniał krzyki KW i Churchillów – ci za-wodnicy wagi ciężkiej słynęli z głębokich jak u syreny głosów. T-34, Shermany i już rzadko spotykane w woj-skach T-70 wyróżniał cienki i nerwowy tembr. Być może dlatego, że było ich więcej, miały jakieś poczucie wspólnoty. Kiedy szły do ataku, to podtrzymywały na duchu i uprzedzały się nawzajem słyszanym tylko przez Iwana Iwanycza drżeniem kadłubów. Gdy trafiał je PzGr 40 (20), krzyki „trzydziestek czwórek” były trud-ne do wytrzymania. Wańka Czaszka czuł ich agonię, bez względu na głuszący wszystko hełmofon. Jego twarz wykrzywiała się, cały aż skręcał się (to nie był widok dla ludzi o słabych nerwach). „Pudełko” Najdienowa od-powiadało na zagładę towarzyszy żałobnym wtórem silnika, który sam z siebie pracował przez moment na

Page 54: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

54

wyższych obrotach.Co zaś tyczy się Niemców, nawet w najdzikszej go-

rączce, kiedy powietrze aż drżało od krzyków swoich wozów, Iwan Iwanycz bezbłędnie namierzał westchnie-nia Marderów i Artsturmów (21), które na podobień-stwo hien skradały się niewidoczne skrajem dróg i pa-rowami – przecież były to najcichsze i najbardziej podłe stworzenia. Już z daleka swoim nieziemskim słuchem wychwytywał Najdienow niepodobne do niczego kroki Panter i Tygrysów. Czaszka czuł te mastodonty, niczym zwierzę odbierał ich oddech w tym momencie, gdy kry-jąc się w głuchych zasadzkach, one dopiero zaczynały mościć swoje legowiska. I gdy ładowniczy wprowadzał do „osiem-osiem” pierwszy pocisk, Najdienow, jak jakiś najbardziej czuły wilk, wychwytywał wydawane przez zamek bezlitosne „kli-i-iń”.

Oprócz tego Iwan Iwanycz gorliwie wierzył w tego szczególnego Pana Niebios, wokół którego tronu szere-giem kładły się stracone w walkach od Wołgi po Bug czołgi. Z każdym dniem zastępy maszyn w obłokach były coraz liczniejsze i coraz więcej ich dusz przyjmował do swojego pałacu Pan. Co oczywiste, Wielki Kierowca-Mechanik nie mógł istnieć bez własnej „trzydziestki czwórki”. Wkładając hełmofon i sadowiąc się za dźwi-gnie, Bóg od czasu do czasu przejeżdżał się nim po nie-bie. Tak że podążający naprzeciw Widmu i łapiący swo-imi okaleczonymi ustami krople kolejnego deszczu Naj-dienow w grzmotach dalekiego pioruna niezmiennie wychwytywał huk zwycięskich wystrzałów armatnich niebiańskiego T-34 i szczęk jego olbrzymich gąsienic.

Page 55: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

55

„Dawaj! – zachęcająco toczyło się po niebie. – Bij... Łaj-dak nigdzie się nie skryje!” Wchłaniając niebiańską mu-zykę, Iwan Iwanycz przechodził w radosne niecierpliwe podniecenie – ten nowy Baszmaczkin przeklętego wie-ku, którego cały majątek: żałosny kawałek mydła, skła-dany nóż, kompas, zegarek oficerski, a także zawinięta w gazetę machorka, mieścił się w płaskim wojskowym worku na rzeczy (a mógłby zmieścić się i w kieszeni), który spał pod czołgiem na tym samym, wydanym mu jeszcze w szpitalu, skąpanym w solarce szynelu, i które-mu do czysta wyczyściło przeszłość. Przytulając się do dziecięcia tagilskiej fabryki, on, jedyny w całym trans-porcie (a być może i na całej wojnie), był naprawdę szczęśliwy. Inni męczyli się w tiepłuszkach, wspierali się pisanymi ołówkiem listami, fotografiami i własną nie-skażoną pamięcią. Jeden tylko Czaszka czerpał otuchę tylko z tego, co wywoływało smutek u weteranów i no-wicjuszy – „pudełka”, któremu sądzony był nieuchron-ny koniec w płomieniach.

I tak już zostało: niczemu niewinne T-34 były zniena-widzone po jednej i drugiej stronie frontu. Grenadierzy pancerni swoimi „osiem-osiem” i przeciwpancernymi Pak-40 robili z tych wozów wspaniałe ogniska (22), wystarczyło jednak, że pozostałe „trzydziestki czwórki” przerwały zaporę – zaczynało się szaleństwo! Miażdżo-ne okopy, ludzie uciekający jak zające przed ścigającymi ich czołgami... Załogom zezwolono nikogo nie oszczę-dzać. Przed każdą walką ludzie wbijali się jak śledzie do ciasnych wież, z których często nie było można się wy-gramolić. Jeżeli nawet nadlatujący pocisk odskakiwał

Page 56: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

56

od burt, od uderzenia kruszyła się zgorzelina z odłam-kami ostrymi jak sztylet. Celne trafienie w korpus było prawdziwie mordercze: już po sekundzie ogień lizał ręce i twarze czołgistów w wieży. Jeśli kierowca, który miał swój własny właz, mógł jeszcze rzutem ciała wydo-stać się na pancerz, to radiotelegrafista znikał w płomie-niach. Trzy-cztery sekundy – i niecierpliwej porywczo-ści płomieni poddawał się zapas pocisków. Wieża pre-zentowała swe do bólu znajome sztuczki – wzlatywała w powietrze, padała na prowadnicę... Z ludzi i wozów zostawały tylko kawałki gąsienic i rude poharatane kor-pusy z gęstą warstwą popiołu wewnątrz (23).

Ale i ci, którym poszczęściło się wyskoczyć w porę, nie mogli odetchnąć, że udało im się umknąć z listy ska-zańców: „pudełka” rzucano do ataku aż do pełnego wy-niszczenia. Tak więc każdy niewolnik dźwigni czy działa prędzej czy później wybuchał błękitnym ogniem. Każdy – ale nie Iwan Iwanycz!

*Transport w końcu dotarł na miejsce. Czołg przez kil-

ka dni ukrywano w zapadłej białoruskiej wiosce, póki Katukow, który nagle się zwalił im na głowę, nie obej-rzał „eksperymentalnego”. Przyjrzawszy się tłumikom, kołom nośnym, dowódca 1. Armii Pancernej niespo-dziewanie chwycił za poręcz dla desantu. Inaczej niż Iwan Iwanycz i szalony Bierdyjew, gwardzista Kriuk za-marł ze strachu: na siedzisku radiotelegrafisty przytaiła się, bojąc się oddychać, milutka miejscowa krasawica. Ale na szczęście dla plutonowego, generał nie zdecydo-wał się zajrzeć do wozu.

Page 57: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

57

„Moja-twoja nie rozumieć”, skacowany, sflaczały jak pusty worek, mógł nie odpowiadać na pytanie węszące-go wszędzie inspektora. Wygląd Czaszki – zsunięty pra-wie na potylicę hełmofon, wyszczerzone zęby, twarz, na której brakowało skóry, radośnie podniecone spojrze-nie – i Katukowa, i jego otoczenie porwać nie mógł.

Najdienow, Kriuk i Bierdyjew przestępowali z nogi na nogę, a stojący obok pułkownicy półgłosem naradzali się z główną komisją.

– Michaile Jefimowiczu, może rozpędzić ten burdel? – wyrażając powszechną opinię, zwrócił się do znako-mitego czołgisty jeden z podwładnych. – Lejtnant, we-dług mnie, najwyraźniej... nie tego...

– Zobaczymy! – przestał skrywać swoją złość generał. – Dowódca i ładowniczy do mnie!

Plutonowy gwardii podbiegł pierwszy na zgiętych nogach do wysokiego aeropagu. Spalona twarz Wańki Śmierć jak zwykle nie wyrażała nic oprócz obłędu, i to było jeszcze gorsze.

– Szopę widzicie? Tam, na górce? Ile jest do niej?– Półtora kilometra! – nawet nie patrząc zameldował

Kriuk.– Akurat półtora! – ironicznie odezwał się Katukow. Gwardzista, nie odwracając głowy, wypalił:– Tysiąc czterysta pięćdziesiąt.– Już dobrze – powstrzymał się tym razem przedsta-

wiciel komisji. – Skoczcie no na skraj wioski i wypalcie w szopę burzącym. Tylko żeby tak na całego, od drugie-go wystrzału!

Katukow nie zdążył jeszcze skończyć, a załoga, któ-

Page 58: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

58

ra robiła tak fatalne wrażenie, była już w wozie. Czołg szarpnął i prawie bezdźwięcznie (zadziwiająco na tle gruchoczących T-34) przemknął obok ojczulków do-wódców, którzy w tym momencie prawie się udławili papierosami. Ukochana plutonowego Kriuka wprost przykleiła się do siedzenia. W jej pustych oczach kra-suli zastygło nieopisane przerażenie. Po cóż było tak cierpieć – uczepiony dźwigni Najdienow nawet jej nie zauważał. Przeskoczywszy na oczach osłupiałej komisji między dwoma willisami (bez zadrapania!), „trzydziest-ka czwórka” obróciła wieżę i odległa szopa złożyła się jak domek z kart. Ale dla Iwana Iwanycza było tego za mało, żeby się uspokoić – na pełnym gazie „ekspery-mentalny” wlepił w to samo miejsce jeszcze trzy pociski (Bierdyjew posyłał je z dziecinną łatwością). Nim opa-dły odłamki i grudki ziemi, nim ucichł huk ostatniego wybuchu, Iwan Iwanycz zawrócił i tuż przed pułkow-nikami, którzy z wrażenia dławili się śliną, osadził wóz. Pył pobielił buty wymuskanych sztabowców. Katukow zastygł z papierosem, a lejtnant mechanik już po pas wysunął się z włazu.

– „Biały Tygrys” – ochryple rzucił Iwan Iwanycz. – „Biały Tygrys”!

I przeraziwszy do reszty generała, doświadczonego myśliwego, jakoś tak czujnie, całkiem jak wilk zaczął węszyć wokoło.

W sztabie przygotowującego natarcie na Bobrujsk

1. Korpusu Pancernego (24) Wańka uściślił zadanie.„Tygrys” pojawił się w rejonie Wolchowice – Obłatki.

Page 59: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

59

Znów w nieprawdopodobny zupełnie sposób potrafił przeniknąć w głąb obrony. Pytanie, jak Germańcowi udało się dokonać rajdu na takich bezdrożach, zapędzi-ło zwiad korpusu w beznadziejnie ślepy zaułek – w miejscu przełamania były bagna otoczone przez wieko-we sosny. Jednak ślady monstrualnie ciężkich gąsienic pokazały się na leśnej drodze po tamtej stronie trzę-sawiska. Wyrwana przez monstrum przesieka robiła wrażenie: drzewa grube na chłopa połamane w drzazgi! Jego legowisko to była prawie trzymetrowa jama – po-tworna siła silnika pozwoliła mu okręcić się w miejscu, wyrywając korzenie i darń. Leżące brzozy i sosny do-kończyły maskowania. Całe pole przed zasadzką pokry-te było sczerniałymi T-34. Wiele wozów próbowało ucieczki, ich wieże leżały przed rozwalonymi korpusa-mi – strącały je lecące od tyłu pociski. Dwadzieścia trzy były spalone do szczętu, czternaście dałoby się wyre-montować. Kiedy przywieziono Wańkę na pobojowi-sko, „Smiersz” pracował już pełną parą. Na skraju lasu żółciła się piaskiem mogiła z całą górą hełmofonów. Spalenizną i smrodem gumy przesiąkły pola i las.

Dodany Czaszce zwiadowca Fiedotow, frontowy ma-jor, na oko luzak, ale w każdej chwili gotów przegryźć człowiekowi gardło – na tyłach niemieckich dobrze wy-pracowanym ruchem finki wysyłał na łono Abrahama prawie całą kompanię, posępnie obserwował, jak po-parzony lejtnancina dostał drgawek na widok tej masy metalowych szczątków.

Co robić, zwiadowca musiał chodzić za wariatem. Ten zaś, rozglądając się na boki, stale kucając i coś węsząc,

Page 60: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

60

rozcierał palcami grudki ziemi. Czasami siadał na skraju nieszczęsnej drogi i coś tam gadał do siebie. Z wyglądu spokojny ochroniarz chodził za nim ślad w ślad, bijąc się witką po nodze, i cicho przeklinał Najdienowa – przy całym swym braku rozwagi szkielet zabronił palić pa-pierosy. A tymczasem zdobyczna paczka w kieszeni na piersi czyściutkiej bluzy majora pachniała doskonałym mocnym tytoniem. Fiedotow bezwiednie łykał ślinę, a Najdienow znów wracał na pole, po którym poroz-rzucane były spalone czołgi, węszył i coś tam mruczał pod nosem – a po twarzy płynęły mu łzy.

Szef sztabu 1. Korpusu Pancernego pułkownik Baria-

tynski przyglądał się Wańce z nie mniejszym pesymi-zmem.

– Znaleźliśmy przesmyk między bagnami – zameldo-wał zwiadowca, wspierając się dla pewności mapami. – Czołg mógł się przedostać tylko tą drogą. Potem tutaj urządził zasadzkę... Chociaż – z zakłopotaniem ciągnął Fiedotow, jak wielu innych zbity z tropu naprawdę nie-zwyczajnymi możliwościami „Białego Tygrysa” – trudno zrozumieć, jak mimo wszystko udało mu się nie ugrzę-znąć w błocie.

Pułkownik posępnie spojrzał na czołgistę. Nieźle znał Katukowa, a jeszcze lepiej marszałka Żukowa – ten kil-ka razy zaglądał już do korpusu. Coś trzeba było zrobić z tą przysłaną „trzydziestką czwórką” i z tym, delikatnie mówiąc, dziwnym dowódcą, który zamiast żyć sobie w jakimś dalekim i zapomnianym szpitalu, zawracał sobą głowę wszystkim. Szef sztabu podrapał się po gło-

Page 61: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

61

wie. Na całym froncie, i na odcinku pierwszego korpu-su, zebrano ogromną masę ludzi i sprzętu. Bariatynski wiedział, jaki zamęt zapanuje natychmiast po zakończe-niu przygotowania artyleryjskiego. Wszystkie wozy kor-pusu, wszystkie czołgi czterech armii pancernych zosta-ną rzucone do walki. W promieniu pięciuset kilome-trów, w bezkresnych lasach i bagnach, ruszy gigantyczna maszyna do mielenia ludzkiego mięsa. Łapać Widmo w tak potężnej bitwie – to gorzej niż szukać igły w stogu siana!

– Jeżeli wierzyć zwiadowi, „Tygrys” wyniósł się do swoich? – znów zwrócił się do majora.

Pobłażliwie zerknąwszy na nerwowego Wańkę, zwia-dowca przytaknął. Na razie Najdienow przysłuchiwał się i węszył wkoło; bystry Fiedotow nie tracił czasu: określił dokładnie miejsce, w którym czołg zawrócił, i opisał wyraźnie ślady jego odejścia. Wątpliwości nie było, narobiwszy szkód, „Tygrys” w jakiś niepojęty spo-sób odleciał z powrotem.

Rzecz jasna, możliwości zadziwiającego monstrum trudno było pojąć, ale po zastanowieniu się Bariatynski mimo wszystko podjął decyzję – lejtnancinę wysłać na niemieckie tyły! Zrobi się groblę z faszyny z pomocą partyzantów i kompanii saperów i doda załodze majo-ra, który już poznał tamten teren. Niech tam szukają. Pułkownik zdawał sobie sprawę, że plan jest pisany pa-tykiem po wodzie – wiadomo, ślad po potworze tam już dawno przepadł – ale przecież musiał jakoś zareagować.

Kiedy oficerowie wstali z ławek, a dokładniej wy-męczony do niemożliwości smierszowiec, wściekły z

Page 62: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

62

podjętej decyzji zwiadowca, kapitan saperów, którego przez najbliższe godziny razem z podwładnymi czekała naprawdę piekielna robota po pas w cuchnącej cieczy (głównym przekleństwem było tam nie samo bagno, ale potworne komary), a także radiotelegrafista, kartograf i nawet specjalnie przysłany obserwator lotniczy, Wań-ka Śmierć wydobył z siebie załamany, jakby pochodzący zza światów głos.

Wszyscy utkwili wzrok w tej nadpalonej zapałce.– On tu jest – rzucił Iwan Iwanycz. Fiedotow, zawodowiec, który zęby zjadł na zwiadzie,

z milczącym błaganiem spojrzał na Bariatynskiego. A Czaszka gadał już kompletne bzdury.

Oniemiały Fiedotow w dalszym ciągu pożerał oczyma szefa sztabu. Major nie miał wątpliwości – z chorym dadzą sobie radę: wezwą instruktora sanitarnego, dadzą coś na uspokojenie, odeślą na tyły, zrobią wszystko jak trzeba. I on, Kozak z dziada pradziada i profesjonalny płastun [zwiadowca piechoty kozackiej], ostatecznie wybawiony zostanie od tej nie wiadomo skąd spadłej mu na głowę biedy. Okoliczność, że w odróżnieniu od skromnych nagród majora zapadniętą pierś Iwana Iwanycza zdobił prawdziwy ikonostas medali, roli nie grała: lejtnant wymagał natychmiastowej hospitalizacji. Dlatego też z rosnącym zadowoleniem zwiadowca wy-słuchiwał majaczeń, które wyraźnie nabierały obrotów – Iwan Iwanycz twierdził, nawet więcej, z całą swą buj-ną, właściwą obłąkanym zapalczywością upierał się, że czołg nigdzie nie odjechał – on gdzieś tu się przy-czaił.

Page 63: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

63

– Tym lepiej – radośnie myślał Fiedotow. – Durnia uratują, a ja wrócę do swoich spraw...

Nim jednak minęło pół godziny, Kozak trząsł się na pancerzu „eksperymentalnego”, którego dźwigniami operował w upojeniu przebrzydły czołgista, i poddawał się najczarniejszym myślom. Bariatynski nie tylko roz-kazał chodzić ślad w ślad za lejtnantem, ale też kazał wydzielić z odwodów korpusu dwa zwrotne Valentine’y (25), a także zwinny jak zabaweczka wóz pancerny, w którym zamontowano imponującej wielkości radiosta-cję. I kiedy wszystkie drogi zatłoczone były dyszącymi sobie w plecy działami samobieżnymi, T-34, IS- -ami, „katiuszami”, willisami, studebakerami i ciągnikami artyleryjskimi, mała kolumna otoczona sinymi spalina-mi i odprowadzana pełnymi zdziwienia spojrzeniami toczyła się poboczem w przeciwną stronę. Major, który prawie zleciał na ziemię podczas jednego ze zwrotów czołgu, mimo wielokrotnych zaproszeń zdecydowanie odmówił wejścia do wieży. Gwardzista Kriuk tylko wzruszał ramionami. Sam, wychyliwszy się po pas i dep-cząc butami siedzisko, uczepił się włazu dowódcy. Bier-dyjew, mało przejęty obecnością wyższego rangą ofice-ra, umościł się z przodu – siadłszy okrakiem na karabi-nie maszynowym czołgu, trzymał pod pachą termos i od czasu do czasu łykał spirytus jak wodę.

Po przybyciu na miejsce pancernego pogromu (jak dawniej czerniały tu szkielety czołgów) zwiadowca mu-siał przyznać: w głowie tego pomyleńca zagnieździł się,

Page 64: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

64

może nawet fantastyczny, ale jednak jakiś plan. I tak ra-diotelegrafiści dostali rozkaz ukrycia się w najgęstszym świerkowym podszyciu. Czaszka osobiście przeprowa-dził oba Valentine’y przez wyrąbany przez Tygrysa prze-siek, czym zdobył sobie, mimo swych niewątpliwych dziwactw, mimowolny podziw mechaników jednego i drugiego wozu (przeprawić się przez podobny wiatro-łom ich „pudełka” nie były w stanie, jednak Iwan Iwa-nycz zrobił to z łatwością). Następnie, przykładając ucho do pancerza i nasłuchując, polecił obrócić czołgi w stronę bagna. Wreszcie Najdienow sprawdził dokład-nie urządzenia celownicze, kąty ustawienia luf i mecha-nizmy obrotu wieży i na koniec zmusił wszystkich do jak najstaranniejszego zamaskowania sprzętu: poszły w ruch świerczyna, chrust i nawet kora.

Podczas wszystkich tych czynności major siedział na najbliższym pieńku i śmiertelnie się nudził. Nie można było powiedzieć, że wojak rwał się na front – tym bar-dziej w przededniu najwyraźniej krwawego natarcia, ale siedząc (całkowicie bez sensu) pośród bagien i puszczy, bojowy zwiadowca w końcu zrozumiał: nikt go tu nie potrzebował. Tłumaczyć szkieletorowi, że jego pomysł jest wariacki, nie miało sensu. Majorowi zostawało tyl-ko wykurzyć ostatnią paczkę i chodzić bezcelowo tam i z powrotem, aż do zapadnięcia zmierzchu – tym bar-dziej, że czerwcowe słońce, stojące w ciągu tego długie-go i idiotycznego dnia, wydawało się, wciąż w tym sa-mym miejscu, niespodziewanie schowało się za sosny. Nie zdążyło jeszcze zagasnąć światło, gdy z bagien jak jakieś Junkersy podniosły się chmury zwycięskich owa-

Page 65: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

65

dów, od których nie ratował nawet najbardziej gryzący dym z machorki. Siedzący w Valentine’ach czołgiści naj-pierw okazali pewien niepokój, ale po tym, jak Fiedo-tow za plecami nowo objawionego szefa wytłumaczył chłopakom, że pilnować całkiem nie mają czego, zaczę-li drzemać na swoich miejscach. Radiotelegrafiści z „za-baweczki” znaleźli się w rozpaczliwej sytuacji – jej pudło było otwarte. Do godziny drugiej w nocy krwiopijcy całkiem już się wściekli. Dzielna załoga samego Najdie-nowa ratowała się brezentem – celowniczy i pijany Ja-kut, okutawszy się nim z głowami, jako jedyni z całej drużyny beztrosko sobie pochrapywali.

Sam „eksperymentalny” w ciemnościach niczym nie różnił się od okaleczonych współbraci; do wszystkiego przywykły major, który całymi dniami potrafił siedzieć po uszy w bagnistej wodzie albo w dusznych jamach (na jego skórze nie pozostało wolnego od ukąszeń miejsca), drzemał oparłszy się o koła czołgu. Czuwał tylko Iwan Iwanycz – on też jako pierwszy poderwał się, gdy na zachodzie na horyzoncie podniosła się niedobra łuna. Poderwali się również pozostali – a wiatr już lizał ich nosy nieporównywalną z niczym wonią armatniej spale-nizny. Obudzony las zahuczał, przez chwilę szamotały się i ucichły jakieś nocne ptaki, nawet komary przestały kąsać. Po godzinnym szaleństwie ten sam usłużny wiatr przyniósł drużynie Najdienowa triumfalny ryk: opera-cja ruszyła. Ucho Iwana Iwanycza natychmiast wychwy-ciło tak znajome intonacje nawołujących się czołgów. W narastającym podnieconym chórze wozów rozległy się pierwsze przedśmiertne krzyki tonących „trzydzie-

Page 66: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

66

stek czwórek”. Pozostałe „pudełka”, niepewnie wyma-cując gąsienicami przełożone okrąglakami przez trzęsa-wiska ścieżki, przebijały się do zbawczego piasku sosno-wego boru. Ich nawoływania przerywał babi wizg wy-buchających min i „bałwanek”. Pancerny sztorm nara-stał: mimo kilometrów dzielących Wańkę Śmierć od zachłystujących się od napięcia T-34, IS-ów, Sherma-nów, Churchillów, Grantów i niezliczonych dział samo-bieżnych, całą swą poparzoną skórą, jej porami, całym swym wnętrzem czuł i słyszał ich wołanie. Jego noz-drza, a raczej to, co z nich zostało, wydymały się jak koniowi. Cały zamienił się w słuch.

Pod wieczór huk potoczył się w stronę Bobrujska – tam działo się coś nieopisanego. Tysiące T-34 graso-wało po lasach, artyleria i wiszące nad mostami i drogą samoloty szturmowe ścierały dywizje Panzerwaffe w proch. Pierwsi jeńcy powlekli się na wschód, choć mało kto docierał do punktów przejściowych – tu aż się mrowiło od partyzantów. Białoruskie natarcie było ra-dością dla zwycięzców, którzy nie zapomnieli o własnej krwawej porażce na tych przestrzeniach podczas śmier-telnego lata czterdziestego pierwszego roku. I teraz, spróbowawszy słodyczy zemsty, „trzydziestki czwórki” na pełnej prędkości przemykały obok niepochowanych dotąd żołnierskich kości i porzuconych T-26, których rozbite korpusy porosły już trawą. Kolumny Niemców nawoziły teraz ziemię już własnymi prochami. Działa salwami nakrywały wykrwawione SS-owskie pułki, w ognistych kotłach kłębiły się i walczyły dziesiątki ty-

Page 67: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

67

sięcy ludzi. Nad Dnieprem i Berezyną jak trąby po-wietrzne wiły się spiralą gigantyczne obłoki z krwi, pyłu i prochu, i wysoko w niebiosach mieszały się z czarnymi chmurami.

Iwan Iwanycz, który został na tyłach z całą swą zżartą przez owady drużyną, czekał nie wiadomo na co – i nie wiadomo było, czego chciał. Pod koniec drugiego dnia wszyscy już kombinowali w myślach, czemu pułkowni-kowi przyszło do głowy przydzielić ich do tego wariata. Jeden tylko Kriuk z Bierdyjewem nie ukrywali radości. Pewnie, wysypiali się i chodzili syci, zamiast w pocie i kopciu trząść się teraz po przesiekach, w każdej chwili oczekując „bałwanki” pod wieżę.

Trzeciego wieczora huk natarcia nieco przycichł. Po zjedzeniu na kolację „drugiego frontu” (26) czołgiści, włażąc do swych Valentine’ów, z przerażeniem myśle-li o jeszcze jednej nocy z komarami, a Iwan Iwanycza ogarnął jakiś nerwowy niepokój.

O godzinie piątej rano – akurat wtedy wściekły z nu-dów i braku sensu wszystkiego major podniósł do oczu cyferblat zdobycznego zegarka – czujny jak pies Iwan Iwanycz rzucił się w stronę lasu. On usłyszał, jak cien-kie głosy dwóch „kanadyjczyków” zagłuszył oddech zwierza. „Biały Tygrys” zdradził się w końcu. Dla pozo-stałych, w tym i dla mało czym interesującego się majo-ra, las pełen był tylko swędzenia – ale „Valentine’y” coś spłoszyło. W ślad za nimi niespokojnie zaskrzypiał wozik opancerzony. Ten praktycznie goły, niczym nie chroniony (pancerz odporny na kule), bezradny wyro-

Page 68: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

68

stek jęknął prawie jak dziecko. A Widmo już drgnęło w swym mateczniku. Nikt nie znał jego celu (pewnie jakaś kolumna na tyłach). Tajemnicza siła jego wnętrza dopiero budziła się, ale skazane na zatratę wozy spło-szyły się i zaczęły nawzajem podnosić na duchu – w wi-bracjach ,,cudzoziemców” czuło się niepewność i bojaź-liwe drżenie. Iwan Iwanycz zaczął określać, skąd do-chodzi sapanie smród – i po chwili rzucił się do swojej „trzydziestki czwórki”. Czołg, podobnie jak jego wło-darz, całą swą istotą czujący monstrum spiął się w sobie. Śliski od ciągłego oliwienia zamek armaty gotów był do działania, optykę plutonowy zawczasu dokładnie prze-tarł (co jak co, ale swoją robotę gwardzista znał dosko-nale). Mgnienie oka wystarczyło całej trójce, żeby wśli-znąć się do wozu, gdzie wszystko – od pocisków po gaśnicę i czołgowy telefon wewnętrzny – było pod ręką. Właz mechanika-kierowcy był szeroko otwarty i Fiedo-tow napotkał słynny wzrok Wańki, który tak szokował i dowódców, i Niemców.

– Właź! – po swojemu zachrypiał Kriuk. Zamiast odskoczyć na bok (nieraz zdarzało mu się wi-

dzieć, jak okrutne są wybuchające czołgi), major, sam nie rozumiejąc dlaczego, znalazł się na siedzeniu do-wódcy. Amortyzatory pozwoliły „eksperymentalnemu” prawie bezszelestnie ruszyć z miejsca. Lawirując między szczątkami spalonych wcześniej czołgów, wóz toczył się w stronę przesieki, na końcu której „Valentine’y” wzywały pomocy. Wszystko słyszał, wszystko rozumiał, wszystko wiedział tylko Iwan Iwanycz. Przecierając oczy, Fiedotow na próżno obracał peryskopem: poran-

Page 69: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

69

na mgła zalepiła lustro. Bezczelny kombinator przykle-jony obok do zeissowskiego celownika też nic nie mógł dojrzeć. Podał głos szczeknięciem zamek – Jakut, z któ-rego ust jechało takim paskudztwem, że Fiedotowa aż zemdliło, bez rozkazu błysnąwszy mosiądzem, posłał pierwszy pocisk przeciwpancerny.

– Przed nami! – zawył dziko z dołu Iwan Iwanycz, wtórując krzykowi „trzydziestki czwórki”, która do-strzegła wroga. Mgła rozeszła się prawie momental-nie, major znów tylko z ciekawości obrócił ślepy przed-tem peryskop – i pięćset metrów dalej, na drugim końcu przecieki, wyraźnie i jasno zobaczył Potwora.

Wszystko zmieszało się w głowie dzielnego majora:

gardziel „Tygrysa” przesłoniła mu cały świat. I dosłow-nie szrapnelem eksplodowały wszystkie zapachy, wszyst-kie kolory, głosy, obrazy z przeszłości nie tak już długie-go życia – dach rodzinnego chutoru, matka z kozą, twarz prawie zapomnianej kobiety – z nią w młodości do niczego nie doszło! Płastun rzucił się w górę, obijając się o wszystko, co tylko było można, dobrze że choć nie zatrzasnął ciężkiej pokrywy włazu. Odruchowo stoczył się na ziemię i dwoma koziołkami osiągnął zbawcze krzaki – usta miał pełne piasku, stracił tetetkę, zderzył się z jakimś pieńkiem, na sekundę stracił przytomność. Ale to wszystko były drobiazgi!

Za gęstą świerczyną Fiedotow obrócił w stronę „Ty-grysa” rozbitą głowę. Potem dotarł do samego Berlina, był trzy razy ranny, prawie utonął w mętnej Odrze, za-liczył na swym koncie z dziesiątkę osobiście dostarczo-

Page 70: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

70

nych „ języków”, ale niczego podobnego już więcej nie zobaczył.

Nagle materializujący się w tylekroć już przeczesanym przez smierszowców i osobiście przez niego, majora, lesie kolosalny czołg wystrzelił jako pierwszy – ale jak wystrzelił! Gorące powietrze poniosło się po przesiece, prawie jak wicher pustynny. Widmo uderzyło w czo-ło wozu Najdienowa, „trzydziestka czwórka” – prawie jednocześnie – w masywną wieżę nieuchwytnego Niem-ca. Obie „bałwanki”, odskoczywszy zdziwione od pan-cerzy, rozniosły w szczapy pobliskie sosny. Nieszczęsny Fiedotow zasłonił uszy, ale ratowanie się przed nieunik-nioną kontuzją nie miało sensu – ziemia z wszystkimi jej korzeniami i drzewami już zatańczyła, głuche uderzenia „osiem-osiem” oraz nie mniej zabójcze pociski swoj-skiej osiemdziesięciopięciomilimetrówki niemal zbiły świadka z nóg. Po raz pierwszy widział z tak bliska, jak wbijające się w płyty pociski rozpadały się na iskry, jak trzeszczał, dymił i siniał w oczach pancerz. Mastodont i twarda „trzydziestka czwórka” raziły okrutnie się nawzajem. Huk rykoszetów zbijał z nóg. Pociski pod-kalibrowe i przeciwpancerne, bezcelowo pstrząc płyty czołowe wgnieceniami, odlatywały łamać gęstwinę; eksplozje pocisków burzących wstrząsały korpusami, odłamki strzygły świerki wokół majora jak nożyce. Ale on jak zaczarowany nie ruszał z miejsca, a czołgi jak wkopane bezlitośnie wymieniały ciosy. Dwustumilime-trowe czoło „eksperymentalnego” wciąż się trzymało, ale i „Biały Tygrys” stał jak zaklęty.

– Gąsienica! – zorientował się w końcu major. – Wal-

Page 71: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

71

cie w gąsienice, debile... Walcie w końcu, walcie!... W trwającym wciąż zbójeckim świście pocisków pod-

kalibrowych zwiadowca sam siebie nie słyszał, ale wciąż się wydzierał, przeklinając celowniczego, nawet wychy-lił się z posieczonej świerczyny, żeby jeszcze raz się prze-konać – pociski „trzydziestki czwórki” odskakiwały od wieży jak piłki.

– W gąsienice! – bezsilnie potrząsał pięściami major. Po trzykroć przeklęty Niemiec jakby go słyszał: opu-

ścił lufę. Obok T-34 wzbił się cały fajerwerk – błotnik i ogniwa gąsienicy rozleciały się bryzgami, o mało nie zabijając Fiedotowa, wgięło się koło pośrednie, zaklino-wało działo, odpadły przednie koła napinające gąsieni-ce. W jednej chwili wszystko było skończone!

Na zakończenie tragicznego przedstawienia, nie wy-trzymawszy napięcia, z zasadzki wyskoczyły „Valenti-ne’y”, z dwóch stron waląc w „Tygrysa” swoimi pięć-dziesięciomilimetrowymi armatami. Na nic się to jednak zdało – pierwszy „kanadyjczyk”, razem z załogą i całym zapasem pocisków rozleciał się w kawałki. Z drugiego zdążył wyskoczyć oszalały mechanik.

Nim jednak Widmo zdecydowało się wynieść, poka-zało płaczącemu z bezsilności majorowi swoją bezczelną wspaniałość. Zamarłszy na końcu przesieki, „Tygrys” znów obrócił wieżę w stronę Najdienowa. Majorowi resztki włosów stanęły na głowie, a podrapane czoło pokryło się zmieszanym z krwią potem. Jednak zamiast wystrzału, spada na las trudna do wytrzymania cisza. Czołg wyglądał jak zjawa nie z tego świata. Biała sylwet-ka robiła wrażenie. Jak jakieś ucieleśnienie zła pożerał

Page 72: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

72

wzrokiem powalone drzewa; gasł nad nim blady księ-życ, a pod jego potężnymi łapami ścielił się wrzos. W końcu pochłonęła go mgła, która na nieznany niko-mu rozkaz znów się podniosła z bagnistego mroku.

Po tym nieszczęsnym pojedynku rozbity czołg Najdie-nowa wysłano na tyły, resztki Valentine’ów – na przeto-pienie, a „zabawkę”, która tak i na nic się nie przydała – do sztabu korpusu. Zabitych pochowano na miejscu. Celowniczemu Kriukowi zabandażowano rozbitą przez zgorzelinę głowę. Bierdyjew nie ucierpiał, znów po-twierdzając zasadę nietykalności idiotów i pijaków. Cały i niedraśnięty był też uprzedzony przez czołg Naj-dienow. On zaś nie mógł znaleźć sobie miejsca, rozpie-rała go chęć pościgu. Jednak wszystkie nadzieje „nie-śmiertelnego” Wańki rozpadły się. Front gorzał już dwieście kilometrów dalej; według oceny dowództwa Widmo powinno już bądź utonąć w bagnach, bądź unie-ruchomione przypaść w udziale zwycięzcom, jak dzie-siątki innych porzuconych z braku paliwa Panter i Jagd-panzerów. Żukow, któremu o walce mimo wszystko zameldowano, tylko machnął ręką – front podchodził już do granicy. Pędzenie pokonanego wroga zajmowało głowy wszystkim bez wyjątku teraz już zwycięskim ge-nerałom sowieckim i „Biały Tygrys” interesował co naj-wyżej specjalistów z ludowego komisariatu przemysłu pancernego. Co zaś tyczy się bezrobotnego chwilowo czołgisty, dowództwo już wiedziało, dokąd Wańkę skie-rować.

Page 73: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

73

Droga bojowa okryta sławą, nowych medali politrucy nie żałowali... Znów nie obeszło się bez poszeptów o tym, że Czaszka to jakiś „zaczarowany” człowiek – dopiero na przedmieściach wypalonego Mińska po-cisk rozbił jego następną, wyczerpaną dwustukilome-trowym biegiem „trzydziestkę czwórkę”. Kriuk jak za-wsze zdążył na czas wyskoczyć. Za to Jakut tym razem był krystalicznie trzeźwy, dosłownie jak umyta, wy-czyszczona gazetą szyba – i następstwa nie dały na siebie czekać. Jeszcze zanim Bierdyjew z nieodstępnym termo-sem w ręku zdążył zeskoczyć z wozu, przyzwoicie liznę-ły go płomienie. Iwan Iwanycz nie był nawet zadrapany. Na ten widomy dowód jego niewytłumaczalnego szczę-ścia ładowniczy i celowniczy nie odstępowali odtąd do-wódcy na krok. Co zadziwiające, odtąd też nic w nich nie trafiało – omijało z daleka, chociaż stracili jeszcze jedną po drugiej dwie „trzydziestki czwórki”, a już na podejściu do Niemna wydał ostatnie tchnienie ich poła-tany od dołu do góry Stuart (27), który jako pierwszy przerwał się do niezwykle ważnego strategicznie mostu (kolejna „Czerwona Gwiazda” – starszemu lejtnantowi, po „Sławie” dostała jego sławna załoga). Opłakawszy Stuarta, cała trójca, z braku wybitych do nogi w pierw-szym korpusie T-34, osiodłała „majowego żuka” (28) i czołgista ruszył na czele kolumny na swoim „garba-tym amerykaninie”.

Mardery i Artsturmy, prawdziwe przekleństwo nacie-rających, kryjąc się za każdym zakrętem zaryte po lufę w dołach myśliwskich, zarzucone siatkami maskującymi

Page 74: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

74

tak, że z kilku metrów nie można było ich odróżnić od krzaków i drzew, aż całe drżały od oczekiwania. Pod-puszczały „samochodki” do siebie tak blisko, że do-świadczeni celowniczowie bez lornetek mogli dostrzec krople potu na pokrytych pyłem drogowym twarzach mechaników-kierowców czołgów.

Nikt w skazanych na zatracenie „pudełkach” nie miał czasu nawet zipnąć – po strzale na wprost Artsturmy odchodziły, zapisując na swój rachunek nowe upolowa-ne „bażanty”. Na drogach zostawały kolejne pogorze-liska z wozów i ludzi. To tutaj, na szczęście dla Korpu-su, można było wykorzystać zdolność Najdienowa do wyczuwania najcichszego, najbardziej ukrytego łajdaka. Do czterdziestego czwartego roku na lend-leasingowych „emczi” [od serii M4 – po rosyjsku em czietyrie – czoł-gów Generał Sherman] Amerykanie montowali wspa-niałe armaty – kolejne samobieżne działa pancerne wro-ga szły do piekła, nim załoga zdążyła obejrzeć się. A Naj-dienow uważnie wsłuchiwał się w swego „garbatego”.Cudzoziemiec odpłacał mu z nawiązką. Sherman był w marszu niezwykle czujny. Przyczajonej germańskiej gadzinie wystarczyło tylko sapnąć, a wydawał wojowni-czy zew, drażniąc i wzywając do walki. „Samochodka” odpowiadała złym warczeniem, a „garbus” rozpalał się, coraz bardziej wyzywająco wyjąc silnikiem. Wzajemne obelgi nie trwały znów tak długo – podczas gdy „żuk” odwraca uwagę ,,samochodki” wojowniczymi przekleń-stwami, Najdienow ustawiał go do strzału, Jakut lekko chwytał pocisk podkalibrowy, zdolny z łatwością prze-gryźć się przez sto milimetrów, a Kriukowi wystarczało

Page 75: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

75

tylko kilka sekund – potrafił namierzyć cel ukryty na-wet pod najsolidniejszą kupą gałęzi. Tych, którzy zdąży-li wyskoczyć, czekała seria z bezawaryjnych wielkokali-browych browningów. Ich wirtuozeria działania oszczę-dzała tylu ludzi w korpusie, że poczynając od lipca Iwan Iwanycz był wysyłany na każdy zwiad. O zaszczyt pusz-czenia przodem na ukryte Mardery już gruntownie przetrzepanego Wańkowego wozu walczyły całe pod-oddziały. Piechurzy z innych oddziałów próżno próbo-wali ściągnąć do siebie ów fenomen – dowództwo 1. Korpusu kategorycznie odmawiało. A Wańka, nie wiedząc nic o targach za plecami, dwadzieścia cztery godziny na dobę gotowy był przesuwać dźwigniami i przerażając wciąż swym wyglądem tych grenadierów pancernych, którzy nie zdążyli się rozbiec, pierwszy wdzierał się do miasteczek i wiosek. Pod Wirami jego wścibskie M4A2 próbowało powstrzymać stworzenia dużo większe. Dwa Elefanty [działo samobieżne działo pancerne Elefant (Ferdinand)] zakopały się w stogu siana na skraju miasteczka i wstrzymały oddech, ale zmyślne „emczi” po raz wtóry uprzedziło swego pana. Nim wraży myśliwi zdążyli wziąć go na cel, Iwan Iwanycz zahamował – siedemdziesięciopięciomilime-trowe działo „garbusa” zadziałało jak zegarek. Znisz-czone „słonie” warte były co najmniej orderu Lenina, do sztabu poszedł kolejny wniosek. Jednak w końcu na-wet sztabowcom wydało się to nieco za wiele – ograni-czyli się do nowej „Czerwonej Gwiazdy”, paru „Sław” i awansu dla Najdienowa na kapitana.

Tymczasem, przeskoczywszy topiele i wąskie przesie-

Page 76: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

76

ki, stęskniona za prawdziwą robotą pancerna nawała rozwinęła swój wachlarz na polskiej równinie i poczęła przebijać tamę niemieckich okopów i pozycji ryglo-wych. Powietrze aż drżało od szczęku pancerzy. T-34 i IS-y ogarnął szał hazardu. Teraz już przenikliwie wyły Pz T-III i Pz T-IV, osławione Pantery odpełzły do nor, by tam zdechnąć, a i Tygrysy ryczały przeraźliwym głosem, nim studwudziestodwumilimetrowe pociski dosięgły ich korpusów i wież. Przestrzelone potworne kocury posępnie czekały na niewolę, a następnie odesłanie na Wschód i nieuchronną zagładę w piecach uralskich fa-bryk. A co z Iwanem Iwanyczem? Przeskoczywszy ze swoimi chłopakami pod Słonimem z rozbitego „emczi” na Valentine’a (pożegnanie z „garbatym” nie obeszło się bez łez), czołgista wyglądał jak ostatni oberwaniec, a i rozpalony był jak nie przymierzając jakiś karbunkuł. Uciekając z niezliczonych zasadzek, umykając pociskom przeciwpancernym i podkalibrowym, które szczodrze leciały ze wszystkich stron, wsłuchując się w ,,cudzo-ziemca” i manewrując pod nieustannym ogniem, wy-chylał się nieraz z włazu po sam pas. Niemcy już go dobrze znali i przekazywali sobie legendę o „Totenkop-fie” – spalonej rosyjskiej czaszce.

Mimo woli Wańka zrobił się sławny. Co zaś tyczy się czołgistów w wieży, uszy mieli ogłuchłe od ciągłego wycia silnika, przed czerwonymi jak u królików oczyma migały im drogi, dymy i pożary. Pośród tego całego obłędu szalejących wokół pocisków armatnich, kul, odłamków, naprędce sypanych mogił, w których mie-ściły się całe pułki, stosów płonących czołgów i ogni-

Page 77: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

77

stych wirów zamiast miast i miasteczek – dla plutono-wego i sierżanta ich dowódca stał się wręcz jakimś tali-zmanem. Tylko w pobliżu tego oberwanego przygłupa, ściskającego dźwignie aż do chrzęstu palców, była szan-sa na przeżycie. Nie minął tydzień, a celowniczy i ła-downiczy nawet upodobnili się do swego dowódcy. W jakichś nieprawdopodobnych szmatach, z hełmofo-nami niemal przyrosłymi do łbów, z żebrami jak u wy-głodzonych szkap, przysypani pyłem i popiołem, Kriuk i Bierdyjew przerażali teraz wszystkich na swojej drodze z nie mniejszym powodzeniem niż dowódca.

Kiedy przeskoczyli Brześć, plutonowy poszedł na ca-łość. Nim czołg Najdienowa zdążył zahamować na ko-lejnym rynku ślad po celowniczym już znikał. Wystar-czało jednak, że wóz ruszał, gwardzista skądś się wynu-rzał, po drodze wiążąc kolejny tobół. Razem z „żukiem” spłonął owoc prawie miesięcznych wysiłków i poszuki-wań po spustoszonych białoruskich i żydowskich mia-steczkach, więc Kriuk zdwoił wysiłki! Fakt, że obrośnię-ty już gratami jak okręt muszelkami Valentine kapitana Najdienowa toczył się na czele armii, tylko sprzyjał bez-wstydnemu rabunkowi – korzystając z prawa pierwszej nocy, celowniczy nadążał przetrząsać chałupy i pałace. W zachodniej Białorusi nie brzydził się zawartością pro-

Page 78: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

78

stych chłopskich kredensów, ale gdy tylko na horyzon-cie pojawiły się kościoły i zamki, nabrał arystokratycz-nego smaku. Z worków sterczał teraz już nie siermiężny samodział, ale masywne pozłacane ramy i srebrne kan-delabry. I biada kolejnej służącej, o której gospodarze zapomnieli wraz ze swoimi rupieciami – już w progu zadzierał jej spódnicę. Najskuteczniejszym sposobem złamania oporu rozmaitych paniuś były nie tyle wężo-we szepty lubieżnego plutonowego, ile demonstracja prymitywnej, lecz w najwyższym stopniu skutecznej pe-peszy – na jej widok nawet najbardziej nieprzystępne damy wykazywały się w zrzucaniu spódnic i biustono-szy prawdziwą wirtuozerią. W towarzystwie tej gwaran-cji własnego nieodpartego uroku Kriuk z całych sił wy-korzystywał w krzakach małolaty i ich mamusie, nie zdejmując palca z cyngla. Co zaś tyczy się rupieci, Va-lentine zapełniony był nimi po dach. Niestrudzony łaj-dak wszędzie porozciągał sznurki i zmyślnie wieszał wciąż nowe kufry i zawiniątka. Słuch celowniczego dość krótko pieścił prosiaczek, uwieszony do pięćdziesięcio-milimetrowej lufy. Wkrótce zamieniły go kury, zwisają-ce z armaty nogami do góry niczym nietoperze. W prze-dziale silnikowym piętrzyły się skrzynki. Linami moco-wał worki z najróżniejszymi rzeczami, w tym z mydłem, konserwami, rulonami kretonu, butami, kamaszami, pończochami, a nawet zarekwirowaną para słomianych kapeluszy z kokieteryjnymi różyczkami. W końcu cała ta góra rzeczy oblepiająca czołg ze wszystkich stron za-częła przeszkadzać w obracaniu wieży.

Zapobiegliwy jak jakiś szczur, nieustannie ryjący po

Page 79: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

79

domach i piwnicach, plutonowy nie zapominał i o swo-ich – węch na słoninę, kaszę jaglaną czy chleb miał go-dzien wszelkich pochwał. Trzeba też celowniczemu od-dać co należne – nawet podczas najkrótszego postoju przed fanatykiem dowódcą, który nie pamiętał o jedze-niu zawsze stała otwarta konserwa tuszonki i obowiąz-kowa kromka chleba. Plutonowy sam skręcał i sklejał językiem grube „kozie nóżki” z doskonałej „samosiej-ki”, nie wiadomo gdzie zdobytej, zgrabnie wstawiając skręty w usta-dziurę dowódcy, jako że Iwan Iwanycz za-wsze miał ręce zajęte jeśli nie dźwigniami, to jakimś na-rzędziami.

Jakut żył w objęciach dwu kanistrów. Do poręcznego, sporego niemieckiego naczynia wciąż dolewał to spiry-tus, to sznaps, to polskie likiery, to powszechną w tych stronach szczególnie mocną śliwowicę, której jedna szklanka mogła zwalić z nóg każdego nawet najbardziej spragnionego piechura,. Cała ta mieszanina polskich, niemieckich, francuskich win, koniaków, chartreuse’ów i wódek stale fermentowała w kanistrach, tworząc nie-prawdopodobnie krzepką mieszaninę, którą nie wiado-mo dlaczego zwano bierdyjewskim śmierdzielem. Do-rwawszy w jakimś zajeździe dwie dopiero oźrebione klacze, Jakut dodał do zestawu „śmierdziela” jeszcze i kumys. Przyssany do swojej mieszaniny, rozsiadał się na wieży Valentine’a pośród pakunków z jedzeniem i suknem jak chiński bożek, cudem jakimś chwytając się podczas gwałtownych szarpnięć i hamowań wozu za włazy, graty, sznury i skoble. Że ani razu nie zwalił się pod gąsienice, było nie mniejszym cudem niż zdolność

Page 80: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

80

Wańki Śmierć do wywęszenia w porę kolejnego faszy-stowskiego paskudztwa, ukrytego za domami, szopami czy drzewami.

I tak toczyli się, a za nimi, ledwie nadążając, trzęśli się

zakopceni i umorusani błotem motocykliści, a wszystko w huku i spalinach mieszających się wciąż „Sherma-nów”, IS-ów, „trzydziestek czwórek” i „suszek” [działa samobieżne SU] – umordowanych, ryczących na zakrę-tach niczym niedźwiedzie. Bez oglądania się za siebie ciżba czołgów bez litości porzucała i te poległe w boju „pudełka”, i te powalone zawałem od ciągłego biegu. W przedziałach silnikowych tych czołgów, które zbo-czyły z trasy, zamierały zużyte mechaniczne serca. Ich żółtawa, mętna benzynowa i dieslowa krew przestawała płynąć w przewodach. Wentylatory całkiem zapychały się wszechobecnym pyłem. I nikt w te dni nie uwijał się w ich wnętrzach, nikt nie próbował wybudzić wozów z tej czarnej komy – chirurdzy i anestezjolodzy z baz remontowych zostali za Niemnem – toteż dziesiątki i setki czołgów czerniało po poboczach, z szeroko otwartymi w rozpaczy włazami.

Taki wyścig nie mógł trwać wiecznie, tym bardziej, że Niemcy nie zamierzali oszczędzać panzerfaustów. To je-den, to drugi wóz stale malejących armii pancernych zarywał lufą w ziemię i wył bezradnie w ogniu. W puł-kach i dywizjach, liczących na początku natarcia po set-ki „pudełek”, po miesiącu pościgu po polskich traktach wzbijały tumany pyłu pojedyncze już sztuki. Czołgi ki-chały, kaszlały w ostatnim wysiłku, siniały od gazów

Page 81: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

81

i dusiły się, podobne do wycieńczonych biegaczy na me-cie. Razem z wozami beznadziejnie topniały ich załogi. W każdym przydrożnym lasku po przejściu całej tej wyją-cej masy obowiązkowo pojawiał się piaszczysty pagórek z byle jak przymocowaną blaszaną gwiazdą. Ale mimo wszystko było to lato niebywałego Blitzkriegu; ledwie wyrysowane na mapach, czerwone strzałki rozlatywały się błyskawicznie na boki (nie nadążali ich przestawiać chwiejący się z bezsenności marszałkowie), sztaby na ty-łach ledwie nadążały za pędzącymi katiuszami i haubi-cami. Bogdanow i Leluszenko, którzy dobrowolnie po-grzebali siebie w dusznych dowódczych „pudełkach”, dniem i nocą nie zdejmowali nauszników; odwalczona ziemia liczyła się w setki mil, a jeńców nikt już nie ra-chował. Pod gąsienicami drżała polska równina i wresz-cie bojowy ochrypły pancerny okrzyk usłyszała Wisła.

Podchodzącego do wielkiej rzeki Wańkę dogonił mo-tocykl z kolejnym korespondentem, od nóg aż do głowy przepełnionym tą szczególną bezsensowną aktywnością, właściwą szczeniakom podwórzowym i pismakom na tyłach. Dzieciak pragnął koniecznie wypróbować swoje pióro chociaż na jednym, ale koniecznie prawdziwym bohaterze.

Sztabowcy, którzy wysyłali do Najdienowa tego upo-jonego swoją niezależnością młodzika, z trudem skry-wali uśmieszki. Przydzielony mu osobist [oficer wydzia-łu specjalnego] o wymownym nazwisku Sukin, uważał za niezbędne uprzedzić gryzipiórka: wobec Iwana Iwa-nycza leica nie będzie potrzebna. Tego obiektu zaintere-

Page 82: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

82

sowania lepiej nie umieszczać na pierwszej stronie. Mo-tocykl trząsł się na porozjeżdżanych traktach, a osobist usadowiony na tylnym siodełku sceptycznie dumał nad celem podróży korespondenta – on sam miał własny powód wizyty w 1. Korpusie. Do wydziału specjalnego dotarły raporty o wykraczających poza wszelkie ramy wyczynach drużyny Najdienowa.

Długa była droga do Iwana Iwanycza. Kołysząc się w przyczepce motocykla, korespondent jak cyrkowiec bez ustanku obracał głowę na wszystkie strony – cieszyło go bez wyjątku wszystko: i rozbite w drzazgi IS-y, którym wybuchy porozcinały płyty pancerne na ogromne pła-ty, i rozpłaszczone przez działa szturmowe SS-owskie transportery opancerzone. Ryzykując wypadnięcie, raz po raz kierował obiektyw na zwęglone „trzydziest-ki czwórki”, Pantery, Mardery, Churchille, Shermany, znów „trzydziestki czwórki” i znów poprzewracane transportery. A także na porzucone hełmy, amunicję, stosy skrzyń po granatach i pociskach – i na dziesiąt-ki ciał, swoich i cudzych, których przykrywać ziemią nikt już nie nadążał. Niechętnie ustępując motocyklowi i z trudem dźwigając na pochylonych plecach wojskowe worki, karabiny i najczęstsze pepesze, wlekli się na Za-chód piechurzy – nad nimi, podobnie jak wlokącymi się jeszcze czołgami, unosiło się beznadziejne zmęczenie.

Nie dotknęło ono jednak tych z awangardy! Na koń-cu jakiejś wioseczki, gdzie wreszcie odnaleźli obwie-szony rupieciami czołg, wciąż jeszcze tłusto dymiła, od czasu do czasu wypuszczając z włazów wesołe języczki płomieni, głupiutka niemiecka ,,samochodka”, która

Page 83: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

83

nadziała się na Wańkę. Jego Valentine, poszatkowany wgnieceniami od odłamków jak od ospy, stał w ogro-dzie za marną chałupą. Wiatr wiał od strony widocznej już stąd Wisły – i w ogrodzie nie czuło się smrodu przy-palonej gumy i mięsa (z Artsturmu nikomu nie udało się wyjść). Przeciwnie, panowała pełna idylla. Przez nie-składny ptasi śpiew słychać było, jak gdzieś w krzakach pochlipuje kolejna panna, która wpadła pod celownicze-go. Sam Kriuk, wesoło podśpiewując, po gospodarsku rządził się w piwniczce. W szeroko otwartych drzwiach bielał troskliwie zawiązany tłumoczek. W zarekwirowa-nym garnku gotowały się apetyczne gęsie podroby. Sam ptak, nadziany na wycior, podsycał własnym tłuszczem jeszcze jedno ognisko.

Przestąpiwszy leżącego bez czucia Jakuta, Sukin wraz z korespondentem ruszyli w stronę Valentine’a.

Wysunięta głowa Iwana Iwanycza i jego spojrzenie rzucone na gości radykalnie zmieniły plany korespon-denta: w mgnieniu oka zrezygnował z szerokiego wy-wiadu i portretu z rozbitym Artsturmem w tle. Starając się nie patrzeć na tę głowę Gorgony, bezsensownie prze-stępował z nogi na nogę, skubiąc notes. A tymczasem z piwniczki dobiegła przyśpiewka:

Wszystkim kiedyś ja dawałam,Do utraty ducha. Teraz leżę w porodówceChoć nie chciałam brzucha.

Śpiew na jakiś czas zamilkł – Kriuk oceniał zawartość

Page 84: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

84

jeszcze jednej butelki. Następnie, zupełnie nieświadom przybycia gości ze sztabu, walnął jeszcze lepiej:

Memu chłopu w gaciach Brak już mechanizmu. Widmo krąży po Europie,Widmo komunizmu!

Korespondent jak szalony coś tam kreślił ołówkiem w notesiku, a gwardzista, stojący już o krok od nie-uchronnego trybunału, wciąż kopał sobie grób. Teraz poleciał zabójczy czterowiersz o Kaganowiczu. Następ-nie natchniony śmietaną i słoniną plutonowy nabrał powietrza w płuca i już miał zamiar przejść do Wodza Naczelnego, gdy osobist znalazł się na miejscu. Błyska-wicznie wpadłszy do piwniczki wymierzał łajdackiemu celowniczemu taką gałę, że ten potoczył się w kąt ze wszystkimi przygotowanymi do wyniesienia zapasami. I to go uratowało.

Straszny łeb Najdienowa nadal sterczał z włazu. Note-sik korespondenta wciąż był dziewiczo czysty. Młodzian zebrał w końcu wszelkie siły, spojrzał w oczy bohatera i bzdurnie jął pytać o jakieś plany i zobowiązania. Naj-dienow nie słuchał – wciągnął powietrze nozdrzami- -dziurami (strupy ułożyły się w jakiś grymas) i czarna szpara ust rozstąpiła się:

– „Biały Tygrys”! – wychrypiał dzwoniąc medalami i orderami. Jego oczy patrzyły z napięciem ponad go-śćmi, ogrodem i wsią, w dostrzegalną tylko dla niego dal.

Page 85: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

85

– Znów ta sama płyta! – splunął Sukin.– „Biały Tygrys”! – zazgrzytał zębami Iwan Iwanycz,

straszny, nienawidzący do trzewi, nie do powstrzyma-nia, pokazując czarnym palcem tam, za rzekę, skąd po-pełzły dymy pożarów. Wstrząśnięty wyglądem czołgisty i jego palcem wskazującym korespondent jakoś tak cał-kiem po dziecięcemu stracił głowę. A Wańka cały drżał, gotów natychmiast ruszać za Widmem: i za Wisłę, i za Odrę, i jeśli będzie trzeba za sam kanał La Manche. Jego oczy płonęły znajomym obłędem. Dźwignie były pod ręką. Nie, w żaden sposób nie mógł się uspokoić.

– Będzie tego, basta! – rozkazał osobist. – Wyłącz sil-nik.

Silniki i działa naprawdę ucichły. Wszystko stanęło jak wryte. Wreszcie zadymiły nienadążające wciąż za żoł-nierzami kuchnie polowe. Daremnie na drugim brzegu rzeki dniem i nocą, zasnuwając dymem połowę nieba, wskazywała na siebie powstańcza Warszawa. Pierwszy Białoruski był obojętny na wielką łunę – rozleciała się guma na „emczi”, popękały ogniwa gąsienic u IS-ów, ostatni dech gasł w Churchillach. Do niemożliwości zu-żyte lufy żądały wymiany. Właściciele zrudziałych heł-mofonów, podartych kombinezonów i go granic zno-szonych butów, brudni, wygłodzeni, zasypiali w drodze mimo bezsensownych już w tej sytuacji przekleństw oj-czulków dowódców. Ze swej kremlowskiej dali mądre, wszechwidzące Oko w końcu to dostrzegło i rozkazało zatrzymać się.

Iwan Iwanycz, który właśnie nabrał rozpędu, prze-

Page 86: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

86

żył wstrząs. To, co dla innych było długo oczekiwa-nym odroczeniem śmierci i możliwością zeskrobania z siebie, dla kapitana Najdienowa stało się prawdzi-wym przekleństwem. Błąkając się wśród czołgistów, których nawet pojawienie się Żukowa nie było już w stanie obudzić, Wańka Śmierć wył prawie z bezsil-ności. Mógłby jeszcze wprosić się do jakiejś akcji – na północ od rozbijanej w drzazgi polskiej stolicy batalio-ny karne przez jakiś czas próbowały odbić Germańcowi kawałek lewego brzegu. Jednak na dodatek do innych bied stała się rzecz straszna. Mimo niezwykłej miłości do jurnego „kanadyjczyka” – z trudem dostarczanego pierwszorzędnego paliwa, mimo wszystkich zabiegów, czyszczenia, oliwienia, drobnych, ale niezbędnych prze-cież remontów, czułych rozmów i całej opieki – Naj-dienow stracił też i ten czołg. Po tylu rajdach, próbach i bólach Valentine zwalił się z drogi jak zgoniony koń. Trzeba było widzieć, jak przeżywał to Iwan Iwanycz, jak deptał ciśnięty pod nogi hełmofon i jak w świętym szale próbował dźwignąć swego zwierza, prosił i bła-gał, i jak wreszcie klęczał przed żelaznym trupem, mało nie posypując sobie głowy popiołem. Potem obejmował lufę pięćdziesięciosiedmiomilimetrowej armatki i gła-dził zmaltretowane koła – niepocieszony, pogrążony w rozpaczy. W tym wielkim nieszczęściu swoim chciał tam zostać, na drodze. Płakał rzewnymi łzami. Kriuk rozpaczał nie mniej niż dowódca – zwyczajnie nie byłby w stanie targać na plecach zebrany pracą nad siły do-robek. Wypadło (który to już raz!) otworzyć straga-nik przed mijającymi ich kompaniami. Wykorzystując

Page 87: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

87

rozpaczliwe położenie gwardzisty, piechota bezczelnie zaniżała ceny. Za kreton, jedwabne damskie majteczkii suknie zrozpaczony plutonowy dostawał istny dro-biazg: kilka paczek papierosów i skrzynkę „drugiego frontu”. Słomiane kapelusiki i pantofelki nie cieszyły się zainteresowaniem, za to dwa pełne wdzięku emalio-wane nocniki poszły od ręki – w nich, jak w kociołkach, wygodnie było gotować mamałygę. Weseli lotnicy, gra-sujący na emce w poszukiwaniu dogodnego dla lotniska miejsca, dobili ostatecznie handlarza, biorąc kandelabry w zamian na małą zapalniczkę. Słowem nie minęła go-dzina, a Kriuk był bankrutem. Dwie pierzyny wypadło zostawić obok przeklętego „pudełka”, które ich tak ha-niebnie zawiodło. Przy złośliwym śmiechu „królowej pól” [piechoty] celowniczy połamał ze złości pozłacane ramy i rozpruł pańskie poduszki, okrywając puchem niby całunem unieruchomionego Valentine’a. Jedynie syn nieprzeniknionej tundry zniósł uderzenie ze stoic-kim spokojem. Chwyciwszy swój majątek, drogocenne kanistry, Bierdyjew podreptał obok towarzyszy. Cóż było robić – nagadawszy się do syta, Iwan Iwanycz w towa-rzystwie wspólników (ci nie odstępowali go ani na krok) rzucił się szukać sprawiedliwości. Zielony z niewyspa-nia Bariatynski, któremu zrzucono na kark cały sprzęt, paliwo, smary i Bóg jeden wie co jeszcze (największym pragnieniem zasypiającego sztabisty było walnąć się na łóżko i na trzy doby opuścić ten oszalały świat, gdzie cudem było znalezienie części zapasowych albo sensow-nych specjalistów), znów musiał wysłuchiwać znajo-mych majaczeń. Zmyślny sztabowiec gotowy był oddać

Page 88: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

88

wariatowi choćby miotłę, tym bardziej że ten maniak, z pianą na ustach mamroczący każdemu spotkanemu o „Białym Tygrysie”, wyrwałby się za Wisłę na najbar-dziej parszywym wozie opancerzonym, na cherlawym T-70, na motocyklu – ale wozów więcej już nie było. Wielki przegon pogrzebał nie tylko Grupę Armii „Środek”: dla słynnego Wańki nie można było znaleźć ani jednej, nawet najbardziej cherlawej i zajeżdżonej tankietki.

Nieoczekiwany przestój wpędził Czaszkę w rozpacz. Jego prosta natura rwała się do pogoni – jednak żadnych działań, ku radości wymęczonych armii, nie przewidy-wano. Obejmując głowę rękami, błąkał się teraz Iwan Iwanycz po samym brzegu Wisły, obojętny na kąpiących się na drugim brzegu Niemców. „Biały diabeł” całko-wicie pochłaniał jego myśli, choć według powszechnej opinii już bardzo dawno wessały go topiele Bobrujska. ,,Totenkopf” nie mógł pogodzić się z tym, że jego prze-klęty wróg, a tym samym nieprzyjaciel jego sprawiedli-wego, wszystkowiedzącego pancernego Boga, już nie istnieje. Nie, wbrew wszelkiej logice on nie tylko w to nie wierzył. Zmuszony do bezczynnego błąkania się po ruinach ponurych warszawskich przedmieść, on jako je-dyny wiedział na pewno: „Biały Tygrys”, sprawca jego niekończących się nieszczęść, nie ugrzązł w kniei, nie zapadł się w bagnach – żelazny łajdak żyje i rusza się tam, w zamglonej cudzej dali, w swym gnieździe które zrodziło takiego smoka. Jego ryk, zgrzyt potwornych gąsienic, paraliżujący oddech i buchające z dysz płomie-

Page 89: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

89

nie Wańka wyczuwał jak dawniej nawet tu, na piasz-czystych brzegach obcej rzeki – i gryzł z niemocy i bez tego wymęczone palce.

Za plecami nieszczęsnego Iwana Iwanycza ładowniczy i celowniczy rozwinęli zwyczajną dla siebie działalność. Jakut rozlewał do nowych kanistrów i termosów na-leżne narkomowskie litry, które w końcu dogoniły ar-mię. Za nimi przybyło całe czterdziestostoprocentowe morze do rozlania. Po miesiącu natarcia pełnokrwiste dywizje zmalały do żałosnych plutonów. Tych, którzy z czołgów przenieśli się pod byle jak sklecone obeliski z wyrytą gwiazdą, nic już nie mogło ogrzać i ucieszyć. Szczęściarze, do których niezmiennie należał i „moja-twoja nie rozumieć”, mogli teraz kąpać się w alkoholu! A skarbnik załogi Kriuk, otrzymawszy za siebie, za Bier-dyjewa i za dowódcę solidną paczkę pieniędzy – efekt rozpraw z „siedemdziesięciopiątkami” różnych tam Jagd Panzerów, które Iwan Iwanycz niezmiennie pewną ręką wysyłał na tamten świat na drogach od Mińska do San-domierza – poszedł na całego. Dla celowniczego nasta-ły złote dzionki. Po wsiach było wiele prostodusznych i zastraszonych dam, a w domach i szopach – ukrytego jedzenia. Z automatem do pary plutonowy przepatry-wał okoliczne gospodarstwa. Wyzwolone z marszu ja-kieś zapyziałe miasteczko odpłaciło się gwałcicielowi syfilisem. Ale Kriuk zniósł to mężnie: chorobę przegonił może wątpliwym, ale nader sprawdzonym sposobem – spirytusem i nadmanganianem potasu.

Page 90: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

90

Nikomu niepotrzebny Iwan Iwanycz rzucił się napra-wiać pierwsze, co wpadło pod rękę – i po dwu dniach, wbrew wszelkim przewidywaniom, znalazł sposób, aby wskrzesić zajeżdżone i według wszelkich parametrów martwe T-34, pracusia, któremu ostatnim tchnieniem udało się już prawie na samym brzuchu dopełznąć do rzeki. Remontowcy w odpowiednim czasie zoriento-wali się, czym może grozić taka bezinteresowna pomoc – szybko spalili cieszącej już na nowe życie „trzydziestce czwórce” główne sprzęgło i odtąd, mimo jego rozgło-su, zasług i kapitańskich pagonów, Najdienowa pędzili od wozów jak ostatniego żebraka. Na próżno Iwan Iwanycz, który zaraz po ustaniu walk stał się człowie-kiem łagodnym, prosił służby na tyłach o miłosierdzie – one oczywiście nie wiedziały (bo i nie chciały!), jak mę-czą się zniszczone, cierpiące „pudełka” i jak pełne bólu są ich głosy. Więcej nawet – pokiereszowane „emczi”i IS-y, ku nieskrywanej radości załóg, ściągane były ciągnikami jak jakieś ogromne tusze do przywróconej do życia linii kolejowej. Tam uzbrojeni w narzędzia, podobni do wprawnych rzeźników specjaliści rozbierali zdobycz: zdejmowali karabiny maszynowe, wyłado- wywali pociski, zrywali skrzynki na ekwipunek. Wspól-nie z wymazanymi rzemieślnikami do tej pracy zago-niono również jeńców, którym nawet nikt nie zdarł na-ramienników i odznaczeń. Zajęci po uszy swoją robotą ślusarze i mechanicy – Niemcy i Rosjanie – w jakiejś milczącej zgodzie stron robili swoje, niepomni okrążają-cej ich wściekłości niszczenia. Na amen sczepione z sobą Pantery i „trzydziestki czwórki” czasami naprawiali na

Page 91: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

91

miejscu walki: z jednej strony swój czołg doprowadzali do używalności młotem wychodźcy znad Wołgi i Donu, z drugiej grzebali w silnikach Pz T-V zadbani, drobia-zgowi okularnicy, każdy Hans jak jeden z ręczniczkami. Ci pracusie, na których nawet uwagi nikt nie zwracał (jak na jakieś owady, na tyle byli nieszkodliwi), mało co a klucze by sobie podawali. Po prostu wszyscy robi-li co należy – „pudełka”, swoje i cudze, jak każdy złom metalowy ładowano jak leci, co dla honoru umie-rających czołgów było nie do zniesienia! Powbijane w siebie nawzajem bezużytecznymi lufami, wprzęgnięte w powszechną nienawiść „Tygrysy” i SAU-152, jeszcze wczoraj gotowe walczyć na śmierć i życie – teraz wypa-troszone, pozbawione gąsienic, tylko pobrzękiwały błotnikami. Kiedy platformy nabierały prędkości, wnę-trza nieszczęśliwych wozów, zalane krwią i kwasem akumulatorów, odwiedzał wiatr. I rządząc się tam, cze-piając się pokiereszowanych pancerzy, poskręcanych siedzisk, pokaleczonych przyrządów, zaczynał próbo-wać głos – zamieniał w dźwięki wzajemne przekleństwa.Od tego jego wycia drżeli nawet bywali wartownicy. Ze szczękiem, stukotem, gwizdem parowozów, wes-tchnieniami gasnących „pudełek” kolejny transport odpełzał w głąb spustoszonej ziemi. Gdzieś tam pod Smoleńskiem albo pod Tułą skład odprowadzano na bocznicę – martwi nie mają dokąd się śpieszyć – żeby dać przejazd nowiutkim, czyściutkim wozom, którym nie dalej jak tydzień temu odcięto pępowinę. Roztacza-jąc woń świeżutkiej farby, popisując się numerami seryj-nymi, do oporu napojone solarką, zadbane, tryskające

Page 92: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

92

zdrowiem IS-y i pełne wdzięku „trzydziestki czwórki” ze swą elegancją wież, którą tak zachwycał się Gude-rian, razem z siedemdziesięciosześciomilimetrowymi dywizjonowymi działami i krępymi SAU płynęły teraz do Polski całymi potokami: Żukow śpieszył się jak naj-szybciej zastąpić nimi biedne kaleki nad Wisłą. Te nie-wi-dziane dotąd tysiące maszyn zrodzone w uralskich, charkowskich i stalingradzkich fabrykach przeznaczo- no do ostatniego zabójczego skoku. Nie było nawet cza-su na ich maskowanie. W sztabach zawinięto rękawy – szykowała się ostateczna i bezwarunkowa apoteoza wojny – zwycięstwo już nawet nie korpusów i armii, ale hord czołgów, prowadzonych przez nowo wzrosłe pędy ludzkie: wyuczoną, wyszkoloną, napuszczaną na nie- dobite zwierzę i dlatego bezlitosną w swojej wście-kłości młodzież. Oto dlaczego razem z niezliczonymi „pudełkami” obok kolejnego, załadowanego na plat-formy przyszłego cmentarza pędziły tiepłuszki do opo-ru załadowane młodymi, agresywnymi ciałami, które jeszcze nie wąchały prochu, ale już znały się na dźwi-gniach i na manewrowaniu.

* Po tamtej stronie podzielonej ziemi z całej siły huczały

wody La Manche. Patton, mimo prób zamknięcia ka-nału przez „lisa pustyni” (29), dniem i nocą grzał i bez tego rozpalone francuskie niebo silnikami swoich niezli-czonych Shermanów. Wszystkie drogi od plaży Omaha do fatalnej dla sojuszników wioski Villers-Bocage (30) zapełniły się willisami, studebakerami i wspaniałymi

Page 93: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

93

Churchillami, wypierającymi powolne, przewalające się z boku na bok Matildy. Z pływających pirsów schodziły, gniotąc piasek plaż, wciąż nowe Granty i Lee (przemyśl-nym jankesom udało się jednak w jakiś sposób pojednać tych dwu generałów czasu wojny domowej). Na ame-rykańskich taśmociągach bez ustanku dostawały swoje korpusy i wieże „komety” [czołgi Comet], których zna-kiem firmowych były jurność i miażdżące działa. Chma-ry Mustangów, Lancasterów, Moskito i potwornych „latających twierdz” robiły swoje nad Hamburgiem i Berlinem. Jednakże mimo tego całego normandzkiego karnawału niezmiennym koszmarem dla Keitla i Jodla pozostawał wciąż Wschód. Tam od sierpnia czterdzie-stego czwar-tego na polskich brzegach zbierała się prze-rażająca, tysiąckilometrowa burza. Szykowała się ope-racja mająca poharatać skalpelami wzdłuż i w poprzek i tak spływające krwią Niemcy.

*

Do ostatecznego rozwiązania przygotowywały się na razie na poważnie tylko tyły i zwiad. Czołgiści docho-dzili do siebie. Na ich głowy opadał z nieba popiół miasta, które przegrało bitwę, i w którym całkiem bli-sko, wystarczyło sięgnąć ręką, ginęli w kanałach jego obrońcy – nie mając nawet czasu przekląć Stalina i An-glików. Co zaś tyczy się kremlowskich marszałków – im było nie do Warszawy. Dopiero co rozwinęły się służ-by remontowe. Dopiero co zaczęła docierać „zieleń” – wszyscy ci jednakowi, jak spod igły lejtnanciki, któ-rych kolejną porcję, niczym pączki, wysmażyły na

Page 94: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

94

święto nowego natarcia porozrzucane po całej Rosji wojskowe szkoły. Z platform jeden za drugim zeska-kiwały wchodzące w modę T-34-85, tak jak wcześniej nie wzbudzające zaufania pancerzem (do końca woj-ny przebijały je wszystkie te Artsturmy i Mardery), ale ku niemałemu zaskoczeniu wyglądały teraz na mądre, zwinne i wytrzymałe jak nie przymierzając buriackie koniki. Nowe „pudełka” miały prawo być dumne ze swoich dalekonośnych dział, radiostacji, pięciometro-wych luf armatnich (31) i w końcu z wyregulowanych, wymarzonych, bezawaryjnych „cyklonów” W-2 [typ silnika], które pod koniec wielkiej rzezi pozwalały im z łatwością, prawie bez uszkodzeń toczyć się po polskich, a następnie i niemieckich drogach. Wyładowywani obok zawodnicy wagi ciężkiej – „zwierzobójcy” i inne różno-kalibrowe działa samobieżne – wzbudzali szacunek. Po-tężne, z solidnie ważącymi hamulcami wylotowymi stu-dwudziestodwumilimetrowe działa zadumanych, po-wolnych IS-ów nie dawały szans betonowym ścianom i betonowym schronom. Od przybycia wszystkich tych transportów, odwodów, pralni, łaźni i nowych kuchni zakipiało życie. Dywizje, jak to bywa przed puszczaniem krwi, tasowano jak karty i szybko wypełniano ludźmi i różnorodnym sprzętem. Wszędzie pstrzył się kamuflaż namiotów sanitarnych; i tu i tam wśród odkarmionych, wyekwipowanych w nowe skrzypiące kurtki i kombine-zony czołgistów 1. Frontu Białoruskiego znów pojawiły się milutkie łączniki i sanitariuszki. Jasnowłose i rudo-włose bestyjki, obojętne na wyznania i bukiety z kwia-tów polnych, z rozmysłem omijały tę umorusaną goło-

Page 95: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

95

tę. Frontowe ,,feminy” w każdej chwili gotowe były oddać się gospodarnym jak chomiki majorom z tyłów, ale bezimiennym gospodarzom wież czołgowych czy kierowcom skąpiły miłości, szkoda było na nich czasu. Wszyscy wiedzieli – podczas walki wszyscy oni spłoną jak ognie bengalskie. Plutonowy gwardii tak o tym śpie-wał:

Cóż wy dziewczyny stoicie,Z usteczkami w ciup. Ludzie głowy kładą tu,a wy nie dajecie…

Pielęgniareczki nie zwracały uwagi na tę jego wulgar-

no-żałobną (i w pełni uprawnioną) odezwę, złożoną w imieniu wszystkich przeznaczonych do przyszłego ofiarnego ognia żołnierzyków.

A przez wszystkich zapomniany Iwan Iwanycz błąkał się na brzegu rzeki.

*

Tu, na zawalonym hełmami, amunicją i już rdzewiejącą bronią brzegu, do którego od czasu do czasu przynosiło trupy nieszczęsnych Polaków, całkiem już zrezygnowa-nego Czaszkę dobiegła wspaniała nowość: na przyczół-ku sandomierskim (32) pojawił się stary znajomy.

Zapłakał rzewnymi łzami Najdienow, dziękczynny jęk

Page 96: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

96

wydarł się z jego roztrzęsionej piersi wojownika. Wzrok zwrócił w stronę pęczniejącego za olbrzymimi grzbie-tami obłoków czołgu niebieskiego. Stamtąd uśmiechał się do szczęśliwego Wańki jego wielki Bóg, siedzący za dźwigniami boskiej „trzydziestki czwórki”, z włożonym już na głowę hełmofonem, a za nim tłoczyły się tysią-ce męczenników (Valentine, bez wątpienia, był wśród nich). Błyskały ich gąsienice, wznosiły się lufy, świeci-ły się aureole nad wieżami. Muzykę sfer usłyszał Iwan Iwanycz – dla niego był nią huk niezliczonych niebie-skich silników, błogosławiący Najdienowa na wielką, zrozumiałą tylko dla niego samego, bitwę. „Dalej, Iwan! – grzmiało w niebiosach. – On się przed tobą nigdzie nie ukryje!” I ku przerażeniu gońca, niedawno oderwa-nego od matczynej piersi osiemnastoletniego chłopacz-ka, który przyniósł rozkaz natychmiastowego zjawienia się u Bariatynskiego, ten do nikogo niepodobny kapi-tan zaczął coś bredzić i wyczyniać wręcz jakieś głupoty. I rzeczywiście: kłaniając się z zapalczywością wariata, Najdienow dziękował żelaznym zastępom Boga-kierow-cy. On jako jedyny wiedział – Widmo nie mogło rozpłynąć się w niebycie. Okrążony porozrzucanymi T-34, „Biały Tygrys” trąbił w straszny róg swego działa tam, w San-domierskiem, i żadne szalejące wokół wichry miotaczy ognia i dział nie mogły już przeszkodzić im w spotkaniu.

Zmartwychwstałe monstrum prowadziło za sobą już nie szare jak myszy T-III, lecz dopiero co wypuszczone z fabryk Królewskie Tygrysy (teraz łebscy niemieccy specjaliści chowali w rękawie już tylko Mausa). Królew-

Page 97: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

97

skie nie mogły przepełznąć nawet stu metrów bez za-dyszki. Zbyt słabe wobec ciężaru kolosów maybachy dusiły się na każdym podjeździe, a męczone ciągłym pragnieniem, wypijały po sto litrów benzyny na milę. Mamuty te co chwila grzęzły w piasku i długo docho-dziły do siebie, nim mogły ruszyć dalej. Jednakże ich ponure ogromne wieże, niesamowitej długości lufy, czarne masywne korpusy, do których jak plastelina przylepiony był Zimmerit [specjalna masa plastyczna nie pozwalająca na przyklejanie min magnetycznych], razem ze wstrząsającym ziemią chodem robiły wrażenie nawet na czołgistach Rybałki.

3. Armia Pancerna podjęła wyzwanie: IS-y, podnosząc po każdym strzale ciężki pył (33) i na długo oślepia-jąc własne celowniki, wyrzucały powolne „bałwanki”, od których po jednym trafieniu z czołgu wroga zosta-wały tylko gąsienice. Skazane na pożarcie „trzydziestki czwórki” podkradały się do Tygrysów prawie na wycią-gnięcie ręki. Krztusząc się jak psiaki od suchego i ostre-go szczekania, podskakiwały dywizjonowe działa i hau-bice. Wysiłek maszyn i ludzi nie szedł na marne: wieże Królewskich rozpadały się pod uderzeniami wielkich młotów i małych młoteczków, wyginały się koła i gą-sienice, na korpusach pojawiały się pęknięcia, w które można było wetknąć palec. Wewnątrz nich hulał ogień, zamieniając załogi w popiół. Świat okrył się kopciem i dymem.

Gdy wszystko rozwiało się i odzyskały wzrok ośle-pione peryskopy piechoty, z setek żołnierskich gardziel wyrwały się zmieszane z podziwem przekleństwa. „Wid-

Page 98: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

98

mo” (to bez wątpienia było ono) tak jak przedtem oka-zało swą nieśmiertelność. Co prawda tym razem czołg nie mógł się nieco nie podwędzić: właz dowódcy zerwa-ło bezpośrednie trafienie, na ścianach bocznych widać było wyraźne wgniecenia, ale, przyzwyczajony do ognia piekielnego, jak dawniej obracał działem, zostawiając ogniska z ośmielających się zbliżyć do niego „pudełek”. Do monstra czołgali się z granatami ze wszystkich stron rozgrzani myśliwską gorączką junacy, dla których życie nie miało już znaczenia. I wtedy z zimną krwią brał się za swoje rzemiosło niewidoczny strzelec.

Próbowała go okrążyć cała kompania IS-ów – na oczach Rybałki jeszcze dwudziestu czołgistów odeszło w niebyt. Żadnemu ze zdrowych, krew z mlekiem, absolwentów-lejtnantów, dowodzących skazanymi na zgubę wozami, nie starczyło czasu i sił, by wydostać się na pancerz.

Teraz „Biały Tygrys” już tylko się bronił. Dopiero gdy obsiał pole przed sobą szczątkami przeciwnika, prze-rwał ogień. Widać było, jak dymi się jego przeklęta lufa. Podobne do najbardziej rozwścieczonych psów, nie przestawały ryczeć na niego wytoczone do strzału na wprost baterie. Wyczerpane już były tą bezużyteczną gorączką, ale zbliżyć się do niego nikt już więcej się nie zdecydował.

Gdy ucichło próżne szczekanie, czołg odpełzł, pozo-stawiając za sobą prawdziwą przesiekę wśród spalonych czołgów, wprawiając w zdumienie nawet najbardziej za-hartowanych w bojach o Dniepr i Lwów artylerzystów – a ci wojacy niejedno już widzieli!

Page 99: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

99

Można by machnąć ręką na konfuzję: Niemcom wszę-dzie puszczały szwy, i w Londynie, i w Moskwie, a już tym bardziej w Waszyngtonie nikt nie wątpił, czym to wszystko się skończy. Piekielne Widmo nie mogło zmienić toku rzeczy. Zwyciężał wspólny wysiłek gospo-darczy: na każdy stracony IS albo Sherman fabryki poniewolnych sojuszników odpowiadały dziesiątkami, jeśli nie setkami, nowych wozów, które schodziły z ta-śmy jak konserwy.

Technika odlewania i spawania do tego stopnia się rozwinęła, że taniej było zmajstrować (tylko w ciągu pię-ciu-sześciu godzin linii potokowej) nowy czołg niż wlec do remontu zniszczony. Tak więc od jesieni czterdzie-stego czwartego nawet na ranne „trzydziestki czwórki” zapadł wyrok śmierci. O materiale ludzkim w ogóle już nie myślano: zginął – chwała mu i sława, i byle jak wy-strugany słup z gwiazdą na grobie! Nowych kierowców i czołgistów do wieży garściami dobierano z rezerwy. Jednak Rybałko mimo wszystko wściekł się. Generała tak po ludzku doprowadzała do pasji ta swołocz nie do pokonania – i chwycił za słuchawkę telefonu.

Nie minął nawet tydzień – Iwana Iwanycza przekaza-no 3. Armii, z jedynym warunkiem: bez względu na wy-nik (nikt nawet nie wątpił, że Czaszka nie zginie) należy zwrócić ten unikat z powrotem.

I oto znów ten sam osobist podejrzanie przyglądał się owej wydzierżawionej załodze. Ale tym razem nie mu-siał sprawdzać nic węchem! Do syta napoiwszy trawę i krzaki zawartością kanistra, przypominającego raczej

Page 100: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

100

niedużą cysternę, Sukin podniósł następnie do nosa Ja-kuta swą słynną pięść:

– Powąchaj, jeleniu północy! Jeszcze raz się za to weź-miesz, rogi połamię, bydlę kopytne.

Kriuk, który jakimś cudem schował za plecami dwa sporawe sidory doczekał się uwagi.

– Pod ścianę by ciebie, draniu. Ale dobrze, na razie nie czas na to!

Najdienow czy to się modlił, czy też sam z sobą pro-wadził kolejny dialog. Do wariata żadnych pretensji nie było.

– Do roboty, Iwan! Daj im tam popalić.

I Wańka dał im popalić.

Niezmordowany Morozow i jego inżynierowie nie na próżno przepadali zimą czterdziestego czwartego na poligonach; jedyny w swoim rodzaju, przysadzisty T-44, tylko co wybiegany i przestrzelany, niewiarygodnieszybko dotarł na przyczółek. Synteza wszystkich po-przednich osiągnięć (nie wzgardzono nawet pracami Ferdynanda Porsch’a) została wyróżniona stumilimetro-wym działem, ulepszonym stopem płyty czołowej pan-cerza korpusu, najnowszym, łamanym jednookularo-wym celownikiem, połączonym sterowaniem napędem ręcznym i silnikowym wieży oraz elektrycznym, na przycisk, mechanizmem spustowym karabinu maszyno-wego i działa. Załoga w końcu została odgrodzona od baków na paliwo, które miały tę właściwość, że przy trafianiu „zapalniczką” albo pociskiem przeciwpancer-

Page 101: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

101

nym szczodrze polewały solarką strzelca i kierowcę. Właz-korek była to sama przyjemność – pozwalał me-chanikowi na katapultowanie się z wozu w ciągu dwóch sekund. Diesel W-44 także obiecywał nie przynosić wstydu nawet przy pięćsetkilometrowym skoku. Silnik, co było nowością, ułożono w poprzek korpusu. Multi-cyklon z łatwością filtrował powietrze i załoga mogła odetchnąć, nie obawiając się zwykłego dla wszystkich ładowniczych kaca po zaczadzeniu. Próby supermocnej, studwudziestomilimetrowej armaty D-25-44 w ogóle szokowały – z odległości półtora kilometra ulubieniec grupy zaopatrzenia materiałowo-technicznego „wydzia-łu 520” robił co chciał ze zdobycznym ciężkim kocu-rem. W czasie całej tej operacji, sprawiającej wrażenie egzekucji (czterdzieści pięć sekund na dwa kolejne prze-ładowania), od Tygrysa odpadały ku zachwytowi wyso-kiej komisji całe kawały.

Chwila wystarczyła Iwanowi Iwanowiczowi, aby umościć się na siedzeniu. Następnie czołgista zwrócił się do maszyny ze swoim zwykłym pozdrowieniem i przy-gotował do wysłuchania skarg. Jednak podczas tej ostat-niej wojennej jesieni jakość zaworów sercowych i wspa-niałe samopoczucie układów napędowych również u seryjnych „trzydziestek czwórek” nie wzbudzały wąt-pliwości! T-44 nie miał zamiaru kaprysić. Podczas gdy inteligentny czołg wypisywał wykrętasy na skrawku zie-mi, gwardzista Kriuk pokręcił rękojeścią mechanizmu skrętu i przykleiwszy się do obiektywu, wypróbował mechanizm spustowy – pracowity pocisk odłamkowy rozwalił samotne drzewo. Pijany Jakut lekko skierował

Page 102: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

102

do nasady zamkowej teraz już przeciwpancerną „gą-skę”. Przychylny szmer od strony bojowych pułkowni-ków i majorów powitał to wyraźne snajperstwo. Po jeszcze jednym trafieniu Rybałko zrobił się nie na żarty szczodry – pięć „zwierzobójców”, cały odwód sztabu, podporządkowano zdziwaczałemu kapitanowi.

Zwiadu też nie trzeba było popędzać. Hauptsturm-führer Josef Witzel już po jednym dniu z ponurą miną wyciągnął z paczki podnieconego oficerka tłumacza uprzejmie zaproponowanego mu papierosa. Austriak, który nałapał się przeżyć jak pies chłodnej wody, zrobił się mocno rozmowny – w sztabie armii zacierali ręce. Mimo niewysokiej szarży schwytana zdobycz ostatnie pół roku siedziała za biurkiem niemieckiego wydziału kadr Głównego Zarządu Wojsk Pancernych i pechowo dla siebie podjęła się towarzyszenia w podróży na front zastępcy Głównego Inspektora. Przerzucony transporto-wym Junkersem z przytulnego i ciepłego Zossen w brudi smród pierwszej linii, były frontowiec skończył karierę żenująco. Zatrzymawszy samochód pod jakąś zapo-mnianą przez Boga wsią, Hauptsturmführer ledwie zdą-żył rozpiąć szelki. Na więcej nie miał czasu – uśpiono go ciężką kolbą. Zwiadowcy, którym trafił się taki fart – pechowy kontroler z własnej woli nadział się na ich patrol – jeszcze nie wierząc w swoje szczęście, wnet zmajstrowali ze sznurów istny kokon i powlekli Austria-ka dobrych piętnaście wiorst, od szczęśliwego dla nich krzaczka do własnych okopów. Ocknąwszy się już na „ziemi niczyjej”, Austriak najadł się niemało strachu,

Page 103: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

103

gdy w stronę tego zacnego towarzystwa na dodatek za-grał sześciolufowy „waniusza” (34) – i w końcu wypróż-nił się. Doprowadzony do desperacji tyloma nieszczę-ściami (w drodze przygryzł sobie boleśnie język), zmal-tretowany, wysmarowany własnymi odchodami – stanął przed Rybałką. Generał zmiłował się nad nim: jeniec dostał nowe spodnie, rozumie się, za duże; jedną ręką musiał podtrzymywać opadające portki. Hauptsturm-führerowi dano wódki. Wynikła stąd dobrowolna opo-wieść wprawiła słuchaczy w niejakie zakłopotanie. Otóż w składzie pięćset drugiego, pięćset trzeciego i pięćset piątego batalionu czołgów ciężkich „Białego Tygrysa” nigdy nie było. Nie figurował też na listach pięćset czwartego i pięćset ósmego. Jeśli wierzyć byłemu ka-drowcowi, Widmo w ogóle nie istniało w żadnym spi-sie. Nie było przyjęte na stan w „Grossdeutschland” ani w znienawidzonym „Das Reich”, ani w „Leibstandar-te”, ani w „Totenkopf”, gdzie w ogóle nie było już wo-zów. Nie wiedzieli o nim ani Model, ani Rommel, ani Kesserlring. Sam Witzel usłyszał o „Tygrysie” w czter-dziestym drugim, jeszcze jako dowódca wyposażonego w radiostację Pz T-IV; wieść dotarła do niego za po-średnictwem „żołnierskiego telefonu”. Kiedy bowiem wchodził w skład szkoleniowego pięćsetnego batalionu w Fallingbostel i męczył tam formowane dopiero zało-gi, trafił mu się jakiś mechanik, który z bliska spotkał się z „Tygrysem”. Było to pod Charkowem. Od pojawienia się tam Widma zaczęły się jatki. Widmo szło na czele a wszystkie pociski szły od jego boków rykoszetem. Ku swemu zaskoczeniu, czołgista nie wypatrzył na nim

Page 104: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

104

żadnych znaków rozpoznawczych. Karabin maszynowy „Białego Tygrysa” uratował mu życie – po trafieniu jego własnego Pz T-III nieszczęśnik wyskoczył na pancerz. Jak zapewniał ten świadek, ze wszystkich stron chmarą rzucili się na niego Kozacy z nożami i szablami. Śmierć była pewna: czołgistów Panzerwaffe dumnych ze swych żałobnych kurtek i furażerek z czaszką, brano za znie-nawidzone SS. Kiedy mechanik skokami docierał do swoich, „Tygrys” grzał w niebo i ziemię długimi seriami. A potem jakby rozpłynął się w powietrzu. Choć więcej podobnych świadków Witzel nie zapamiętał, to jednak potwierdził: o „Tygrysie” wszędzie krążą legendy. Co jednak dziwne, u czołgistów i grenadierów pancernych „Tygrys” budził raczej strach niż nadzieję! Na stół zaś samego Hauptsturmführera nigdy nie trafił żaden do-kument choćby pośrednio związany z owym Latającym Holendrem. Zresztą jeniec nie pozwalał sobie na mistycz-ne tłumaczenia. Najprawdopodobniej, zdaniem roz-mownego „języka”, Tiger Ausf. E był jakimś szczególnie tajemniczym projektem, którego istnienia nie domyślał się nawet jego były bezpośredni zwierzchnik Guderian.

– Cokolwiek by to było, połamiecie sobie na nim zęby – mruknął całkiem już pijany i pogodzony z losem je-niec. – Nigdy go nie złapiecie.

– A to dlaczego? – rzucił się oficerek.– Bo to triumf niemieckiego geniuszu! – butnie wzniósł

palec Hauptsturmführer. I ośmieliwszy się, zażądał jeszcze wódki. Mimo tych przygnębiających informacji w punkcie

dowodzenia 3. Armii Pancernej górował optymizm. Ko-

Page 105: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

105

stołomow nagrodził zwiadowców. Dzielny Witzel, któ-rego losem tak bezsensownie pokierował idiotyczny ból żołądka, został odprawiony do Głównego Zarządu Wy-wiadu RKKA [Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwo-nej], a potem do syberyjskich prac leśnych. W odróżnie-niu od smierszowców i osobistów, na Najdienowie przesłuchanie nie zrobiło żadnego wrażenia. Obijając się bez zajęcia wśród zaopatrywanych w amunicję, sma-ry i paliwo IS-ów i „trzydziestek czwórek”, i nie zwraca-jąc uwagi na zdumionych zaopatrzeniowców, wyjaśniał po swojemu szczegóły fatalnej walki. W czasie gdy no-wicjusze dowódcy i ich osiemnastoletni strzelcy i ła-downiczowie biegali za lekarzami, Wańka zdążył poroz-mawiać z najbardziej pewnymi świadkami. Nawet jeśli obok kolejnego IS-a zbierał się ciekawski tłum, plutono-wy gwardii, który pojawiał się w porę, próbował wytłu-maczyć zebranym, jak i przybyłym sanitariuszom, dziw-ne zachowanie swojego kapitana, oparty zaś o pancerz Czaszka wciąż próbował coś wyjaśnić. Zresztą i bez świadectw uczestników tej rozwałki wozów Najdienow upewnił się ostatecznie – „Tygrys” nigdzie nie przepadł: woni potwornej maszyny nie dało się pomylić z niczym innym. To był ten sam smród monstrum, jaki Iwan Iwa-nycz pamiętał z Łuku Kurskiego, choć zapomniał wszystko inne. Bez wątpienia smok lizał rany, a biedne IS-y drżały w przeczuciu jego bliskiego pojawienia się.

Od tej pory, wykorzystując niezdrową ciszę, jaka za-padła na przyczółku, Wańka krążył po pierwszej linii – i tradycyjnie straszył artyleryjskich obserwatorów. Oni

Page 106: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

106

zresztą gotowi byli znosić i jego wygląd, i wariacką ak-tywność. Tych co widzieli, jak Widmo rozprawiało się z czołgami i ludźmi, rozpierało pragnienie zemsty, naj-bardziej męczące na wojnie uczucie. Iwan Iwanycz do-stał wolną rękę; wszystkie kaprysy i żądania tego z ta-kim trudem pozyskanego myśliwego, gotowego do wal-ki ze smokiem, były spełniane bez dyskusji. T-44, pełne paliwa i amunicji, stało niedaleko w gotowości. Mistrz w swoim fachu Kriuk tym razem przygotował się do-kładnie: na stelażach wieży jeden za drugim ułożono pociski odłamkowo-burzące i podkalibrowe. Dno „pu-dełka” zajęły dodatkowe BR-375P (35) – długie ręce ładowniczego sięgały po nie w ciągu sekundy. Każdy z pocisków tej specjalnie przysłanej partii przegryzał dwieście milimetrów pancerza z odległości do półtora kilometra. Przekazane załodze najpotężniejsze w świe-cie działa samobieżne po cichu przeprowadzono do okopów tam, gdzie wskazał Wańka, i starannie zama-skowano. Kriuk i Bierdyjew mieli rozkaz siedzeć dnie i noce przy nowym „eksperymentalnym”. 3. Armia Pan-cerna czekała na pojedynek – napięcie ogarnęło nawet bywałych frontowców. Najdienow wysechł jak kiziak: bluza z medalami bezsilnie na nim wisiała. Za to oczy płonęły jak dwa kanistry z benzyną. Po wariacku, osobi-ście, na brzuchu, przejrzał cały pas ,,ziemi niczyjej”, do-kładnie obmacując grunt – ostrzał z tamtej strony, który o mało co nie nakrył towarzyszącą mu grupę, nie zrobił na nim najmniejszego wrażenia. I w ogóle pojawiając się wciąż to tu, to tam, Wańka doprowadzał snajperów do histerii – jednak za każdym razem spóźnione kule trafia-

Page 107: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

107

ły kogoś innego, a nie tego fanatyka. A tymczasem o „Tygrysie” ani widu, ani słychu. Wysyłani na bliskie niemieckie tyły zwiadowcy trafiali na magazyny, szpita-le, służby kwatermistrzowskie, na całe kolumny goto-wych do walki Panter i Pz T-III, każdorazowo przywle-kali za kołnierz niezorientowane w niczym „języki”, ale i tak w swych ryzykownych wyprawach nie trafili nawet na najmniejszy ślad kolosa. Zdjęcia lotnicze też nic nie dały. Szło podejrzenie, że został zabrany, ale pewien swego Czaszka tylko uśmiechał się pod nosem.

On nie mógł nie doczekać się swojego święta: pod koniec któregoś jesiennego dnia obserwatorzy nagle podnieśli krzyk. Kto był w okopach i schronach, rzucił się do lornetek i lornet nożycowych. Było od czego oniemieć: „Biały Tygrys” pojawił się w końcu we wła-snej osobie i jaśniał zimnym blaskiem w promieniach zachodzącego słońca. Potwór umościł się już na wzgór-ku, bodaj czy nie wziął się pod boki, i wystawił na pierwszy strzał. Miał powód do dumy: wszędzie pokąd sięgał wzrok rdzewiały poskręcane szkielety martwych „trzydziestek czwórek”. Ich poniewierające się lufy i wieże wolały o pomstę. Takiej ciszy ani przedtem, ani potem żaden z tych mimowolnych obserwatorów pojedynku, co powyciągali szyje z okopów, więcej nie słyszał. Żadna seria, żaden wybuch bodaj najmniejsze-go pocisku, ani tym bardziej trzask zamka działa, nie znieważyły tej nagle zapadłej martwoty.

W tym momencie zwinny czołg Iwana Iwanycza ru-szył ostro z miejsca i zrobił pierwszy ruch – przeskoczył przez okopy pierwszej linii. Wciąż ta sama cisza była od-

Page 108: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

108

powiedzią na samotny ryk jego jeszcze niepewnego gło-su. Kilka tysięcy ludzi z jednej i z drugiej strony w jed-nej chwili zapomniało o snajperach. Omijając leje, doły, wykroty i martwe czołgi, podskakując i zwijając się jak w ukropie, Wańka rozpoczął niezwykły taniec. Widmo wyniośle obserwowało manewry wroga, a Najdienow, nieobliczalny jak każdy idiota, wciąż parł naprzód, kry-jąc „pudełko” za szczątkami IS-ów i Królewskich.

Rybałko i jego świta po prostu zaniemówili – nawet najbardziej doświadczony, najbardziej zapalony kierow-ca nie byłby zdolny do czegoś podobnego.

– Czapki z głów, ojczulkowie dowódcy – wydusił w końcu generał, nie odrywając oczu od lornetki. – To diabeł wcielony... Co tu mówić! Spinoza!

Nie musiał nic mówić – z PD [punkt dowodzenia] ja-sno było widać: jeszcze pięćset, czterysta metrów po-dobnego walca i pierwszy wystrzelony przez Najdie-nowa pocisk przeciwpancerny na sto procent rozniesie zuchwalca.

– Nadzieje się na niego, nadzieje! – prawie zawył Ry-bałko minutę później, wstrząśnięty zimną krwią czołgi-sty. – Nie wytrzyma Niemiec!...

I fakt: stojący martwo do tej chwili „Tygrys” w końcu się ocknął.

– No już! – dzwonił zębami Rybałko. – No strzelajże, strzelaj, diable popalony! On cię rozwali, k… mać!

Tysiąc oczu widziało, jak drgnęła do obrotu masywna biała wieża. Wszyscy wiedzieli – teraz lufa opuści się i się skończą podskoki.

Znajomy odgłos pocisku „osiem-osiem”, jeszcze bar-

Page 109: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

109

dziej cięty i dźwięczny w swojej samotności, wydarł Rybałce krzyk z gardła. Nieprawdopodobne – Iwan się wywinął!

– To się nie uda! – wybuchnął dowódca. – Żeby... z trzystu metrów...

Ale to się udawało. T-44 kontynuował swój taniec przed oczyma potwora.

– Strzelaj przeciwpancernym do cholery! – za plecami generała wrzeszczało już kilkanaście głosów.

Studwudziestomilimetrowa armata T-44 jakby nabra-ła wody w usta.

– Zostało dwieście metrów... Dwieście metrów! – przy-dany sztabowi obserwator lotniczy zrzucił czapkę i rwał sobie z głowy ostatnie włosy. – Ale co on, drań, wypra-wia!

Czołg Wańki, harcując, podchodził pod wzgórek na oczach całego frontu i znów nie wiadomo jak wywinął się od kolejnego pocisku. Ani w okopach, ani w schro-nie nikt nie pojmował, jakim cudem. Oto błysnął na wprost tancerza jeszcze jeden płomień – i jednocześnie ze strzałem „pudełko” Najdienowa obróciło się jak za-klęte. Obok!

– Sto metrów! – zrozumiał Rybałko. Trudno było wprost patrzeć na coś takiego. Ale lu-

dzie płakali i patrzyli. A Wańka w zapamiętaniu wywijał hołubce na oczach

Widma (serca zamierały, żeby udało się temu czarodzie-jowi!) – za każdym razem o ułamek sekundy uprzedzał „bałwankę”!

Słońce nagle zblakło, ciemność przygotowywała się

Page 110: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

110

do wejścia – „Biały Tygrys” stracił swą aureolę. Wańka Śmierć nieuchronnie zbliżał się do celu. Wiedziona ja-kimś zwierzęcym instynktem załoga rozumiała się bez słów. Dopiero gdy cielsko Latającego Holendra przesło-niło niebo i ziemię, Kriuk przypomniał sobie o spuście elektrycznym.

Jakucki budda ocknął się z medytacji – ruszył trans-porter, „gąski” szły jedna za drugą. Siniejąc od prochu, łuski zaczęły swe uroczyste dzwonienie, jednak w tym samym momencie Jakut niczym wieloręki Sziwa zaczął wyrzucać je z luku. Filtr niestrudzenie wypychał dym. Najdienow, który wprost zrósł się z mechanizmem wszystkim nerwami, chwytał każdy głos wozu, podda-jąc się intuicji czołgu. Wszystko zależało od celowni-czego – i tu mucha nie siada! Gwardzista podkalibro-wym jak korkiem zatkał „Tygrysowi” ambrazurę celow-nika. Oślepiony Cyklop odpowiedział na los szczęścia dwoma przeciwpancernymi – Wańka Śmierć i tym ra-zem się wykręcił. A plutonowy wciąż obrabiał Niemcapociskami. Mimo że łeb przeklętego Goliata i tym ra-zem opierał się procy, strategia okazała się właściwa: odłamki rozsypanego peryskopu „Tygrysa” sypnęły iskrami ostatnich promieni zachodu. „Sto dwadzieścia milimetrów” niestrudzonego Kriuka poszło pionowo w dół. Trzy-cztery sekundy – i następny podkalibrowy odrzucił osłonę pancerną przed wizjerem kierowcy w stronę niemieckich okopów.

Tymczasem wieczór żwawo począł kryć przed widza-mi arenę, na której wśród szczątków walczyli Zwierz i Najdienow. Ciemność jak nurkujący bombowiec opa-

Page 111: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

111

dła z nieba – jeszcze dwie-trzy minuty (pancerz Widma zapadał się od trafień) i nie było już żadnych wątpli-wości, po czyjej jest stronie. Oślepiony Goliat odgryzał się jak mógł, kierując się głosem tańczącego przed nim Dawida; uruchomił nawet karabin maszynowy – ale jego wściekłość była bez sensu. T-44 wciąż walił poci-skami w jego niebywale wytrzymały pancerz, lawirując wokół pagórka. Plutonowy z Jakutem postarali się bar-dzo – ślepy potwór wyraźnie był już osłabiony; wieżę ozdobiły pęknięcia, boki pociemniały od wgięć, cudem tylko trzymały się gąsienice, chociaż pociski jak lemiesz ryłu ziemię wokół. Przez siatkę przedziału silnikowego „Tygrysa” już przebijały się języki ognia, wizjer mecha-nika był rozbity, karabin maszynowy zmieciony całym wichrem odłamków – ale zatrzaśnięty właz wciąż się nie otworzył. Latający Holender uparcie chował w swoich trzewiach diabelską załogę. Zresztą teraz nikt się nią nie interesował! Został już tylko drobiazg – na oczach triumfujących rodaków (w okopach wszyscy, od gene-rałów do szeregowców, szaleli z radości) Iwan Iwanycz gotował się dobić monstrum. I w tej chwili ostateczne-go, wydawałoby się, zwycięstwa Najdienowa sam diabeł przyszedł „Tygrysowi” z pomocą, trącając rękę wspania-łego Wańki. Jeden błędny ruch dźwignią zwalił „czter-dziestkę czwórkę” w lej po pocisku. Czołg wygramolił się, ale zdążył złapać lufą gliniastą polską ziemię. Siły nieczyste wiedziały co robią: z ich poduszczenia Kriuk nacisnął spust. Lufa działa rozpadła się z takim hukiem, że plutonowemu niemal dym z uszu poszedł. „Moja-twoja nie rozumieć” z niewzruszoną miną wyrzucił fa-

Page 112: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

112

talną łuskę z luku i przykleił się do termosu: jego usługi więcej nie były potrzebne. Na oczach oszalałych wojsk i przy wyciu Wańki Widmo odpełzało w zbawczy mrok (sam Książę Ciemności zatroszczył się o to). Wszyscy gotowi byli świadczyć: na „Tygrysie” nie zostało nie-tkniętego miejsca. Rozbity korpus trząsł się jak galareta, ale mimo to Widmo wycofywało się, gąsienice zazna-czały odwrót żałobnym zgrzytem, płomień już docho-dził do wieży, liżąc skrzynki na narzędzia i okopcone zaczepy. Jaskrawa plama rozpalającego się w ciemno-ściach ognia była świetnym punktem orientacyjnym dla wielu doskonałych sowieckich ZIS-3. Wystarczyłaby tylko salwa dwóch baterii – a widowisko skończyłoby się niezwykłym akordem ostatecznego zwycięstwa nad diabelstwem. Ale armaty wciąż milczały jak zaczaro-wane. „Zwierzobójcy”, którzy dotąd nie przydali się na nic, nie ośmielili się nawet zabrać głosu.

Wszystko było skończone – pochłonął go mrok.

*

Iwana Iwanycza już nie zwrócono 1. Frontowi Bia-łoruskiemu. Zresztą i on sam wracać nie zamierzał. Po walce cisnął hełmofon pod nogi i rozdeptał go na mia-zgę, ale aż cały drżał w oczekiwaniu na nowe starcie. Od Sandomierza nic go już nie mogło oderwać.

Tymczasem spadł pierwszy śnieg. Kreml przygotowy-

Page 113: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

113

wał się do operacji wiślano-odrzańskiej (36). Na Śląsk wystarczyło sięgnąć ręką: ze stratami liczyć się nikt nie miał zamiaru. Rybałce marzyła się wycieczka po solid-nym berlińskim Autobahnie. Pożądliwemu plutonowe-mu Kriukowi aż dech w piersi zapierało od samej myśli o zadbanych niemieckich miasteczkach z ich domami nabitymi różnym dobrem: pościelą, mydłem, a przede wszystkim zadziwiającymi, niezwykłymi w swej dokład-ności zegarkami – ściennymi, ręcznymi, kieszonkowymi, na złotych i srebrnych łańcuszkach, na które maruder-celowniczy miał szczególny apetyt. Piechota brała je od niego od ręki, gotowa sprzedać duszę, a jak nie, to parę oficerek ściągniętych z jakiegoś padłego Hauptmana. Na razie niedostępne jeszcze, i skryte za śnieżną mgłą Niemki – nieważne, młode, stare (bandycie było wszyst-ko jedno!) – nie mniej rozpalały wyobraźnię gwardzisty. I jeśli brać pod uwagę, że takich jak on zuchów nie bra-kowało, to Matka Europa miała powód bać się sądnego dnia. Miała powód wpadać w rozpacz! Nowe rosyjskie czołgi błyszczały świeżą farbą. Nowi celowniczowie, ła-downiczowie i mechanicy uczyli się młotem albo i bu-tem nastawiać detale swoich mało wymagających, jak psy podwórkowe, podopiecznych, bez końca targali wiadra z paliwem, otwierali skrzynki na pociski, uwal-niając „bałwanki” ze smaru, nie szczędząc sił czyścili lufy i roznosili wokół woń solarki i potu. Brud okopów szczodrze obsypywał tych pracusiów wrzodami. Niedo-rośli dowódcy, popisując się chronometrami, kompasa-mi i szwajcarskimi scyzorykami, odbierali w sztabach zadania i z powagą nanosili je na swoje nowiutkie mapy

Page 114: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

114

ostro zatemperowanymi ołówkami.

Szefostwo jak mogło próbowało pocieszyć Najdie-nowa: potrzebny był rozpaczliwie na czas przygoto-wywanego natarcia. Z polecenia samego Rybałki uro-czyście przekazano mu całkiem nowiuteńką, wykąpaną w oleju, wprost z fabryki, z wyregulowanym silnikiem i przestrzelaną lufą „trzydziestkę czwórkę” numer 379, która była jeszcze na tyle głupia i skłonna do zachwy-tów, że prawie ogonem machała, gotowa rzucić się za zdobyczą. Następnie tej spalonej do kości złowieszczej figurze przyczepiono przed całym oddziałem kolejną „Czerwoną Gwiazdę” (dzielna załoga też została odzna-czona). Na znak szacunku uznano go za pancernego ar-cymistrza – tytułem „Mistrza kierowcy” mało kto mógł się pochwalić, nawet wśród najlepszych z najlepszych, którzy z niejednego pieca jedli. Myślano o „Bohaterze”.Ale nowo upieczonego „Mistrza” nie bawiły nagrody: niespokojny Czaszka bezbłędnie odróżniał w mieszani-nie zapachów – szarego od prochu śniegu, dymiących silników, potu, krwi, rozkładających się wszędzie ciał, odchodów ludzi i maszyn – zawsze ten jeden jedyny, który doprowadzał go do pomieszania zmysłów. Wańka kładł się plackiem na ziemi, wciąż upewniając się – ty-siące zniszczonych od Kurska do Wisły „trzydziestek czwórek” na próżno błagało niebiosa o zemstę. Ich za-bójca wciąż istniał. W Kołobrzegu czy w Częstocho-wie, w Opolu, w twierdzy Breslau, za którą pokry- wała się lodem Odra, nieważnie zresztą gdzie – „Biały Czołg” już dochodził do siebie, sycąc się niewyczerpaną

Page 115: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

115

energią piekła. Przepuszczona przez przewody benzy-nowej kroplówki nowa krew oczyściła wnętrzności be-stii. Bezimienni mechanicy przypasowali już przeklęty łeb z doskonałą ,,osiemdziesięcioośmiomilimetrówką”, wstawili beznamiętne jednookularowe oko, a na do-kładkę – pobłyskujący peryskopami nowiutki właz do-wódcy. „Biały Czołg” wiercił się już w ukrytym barłogu – a Najdienow nie mógł znaleźć sobie miejsca.

Tymczasem wywiad wciąż szykował zasadzki na skrzyżowaniach i w wychodkach, o mało do sztabów nie wlazł: wlekli później wystraszonych wieprzowatych pułkowników z tyłowych jednostek Luftwaffe, rado-snych Rumunów i Słowaków, podsmażonych grenadie-rów pancernych, stawiających się lotników i filozoficz-nych kwatermistrzów, obojętnych na swoją dolę – ale o „Tygrysie” nikt nic nie słyszał.

– Czego chcecie? To diabelskie nasienie – mruknął zmęczony major remontowiec, którego zdjęto z unie-ruchomionej „Pantery” dziesięć mil za pierwszą linią. Żadnej kolby nie trzeba było używać – widząc cienie biegnące w jego stronę z lasku, major wytarł ręcznikiem recę i poczekał na porywaczy. Remontowiec okazał się prawdziwym specem: wprost sypał technicznymi pa-rametrami. Niemniej nawet on nie domyślał się, co za silnik napędza niepokonane Widmo. Według przekonu-jących obliczeń jeńca, do poruszenia podobnej machiny potrzebne były co najmniej cztery dwunastocylindrowe Maybachy HL 230 P 45 o łącznej masie bodajże pię-ciu ton. Czyli, rozważał remontowiec, na „Białym Dia-

Page 116: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

116

ble” powinno znaleźć się szesnaście baków o pojemno-ści pięciuset trzydziestu czterech litrów każdy. Nawet przy powiększonym korpusie czołgu umieszczenie ich tam bez naruszenia przedziału bojowego i silnikowe-go technicznie nie było możliwe. Niemiec i tu po-został Niemcem: zajął się obliczeniami i oświadczył, że grubość czoła czołgu (walcowanego nawęglonego stopu chromu i molibdenu), sądząc z jego odporności na nawet stupięćdziesięciodwuchmilimetrowe pociski, powinna wynosić co najmniej dwieście pięćdziesiąt milimetrów, boków i tyłu – co najmniej dwieście mili-metrów („czego wam nie zazdroszczę” – uszczypliwie zauważył). Oznaczało to, że aby ponieść podobną masę, taki „Tygrys” powinien mieć koła tysiąc sześćset na sto dziewięćdziesiąt milimetrów, a gąsienice szerokie na po-nad tysiąc milimetrów. Skoku ogniwa gąsienicy major nawet nie próbował obliczać. Zwrócił przy tym uwagę na straszny w tym wypadku nacisk na grunt, co w ża-den sposób nie da się pogodzić ze zdolnością „Tygrysa” do pokonywania każdego bagna. Ostatecznie inżynier „Nibelungenwerke” kategorycznie zaprzeczył, by pod względem technologicznym podobne monstrum mogło w ogóle powstać choćby w jednym egzemplarzu.

– Znam samego Knipkampa (37) – twierdził Niemiec. – Ale nawet on nie zabrałby się za coś podobnego.

– Mimo wszystko wnioski, wnioski – naciskał kontr-wywiad.

– Wy wszyscy pewnie nie wierzycie w Boga – oświad-czył religijny major. – Ale powtarzam: to wysłannik pie-kieł! Wszyscy jesteśmy przeklęci, zasłużyliśmy na to!

Page 117: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

117

I sięgnął po papierosa, na którego z pewnością zarobił.

Natomiast niespokojny, podniecony Wańka zasłużył na jedno – pędzić na czele prawdziwej Bożej burzy.

W styczniu czterdziestego piątego z kłębów chmur runął huragan niebywałego przygotowania artyleryj-skiego – w jednej chwili skręcił w jednolity wir bunkry, schrony i żałosne ziemne nory skazanych na zagładę grenadierów; równocześnie dziesięć tysięcy „trzydzie-stek czwórek” ruszyło w stronę pomorskich i śląskich nizin i miast, a ich ryk, wstrząsający dolinami i górami, słychać było w samym Berlinie. Niemcy zawyły w prze-czuciu najdzikszej, do tej pory niespotykanej, a przede wszystkim sprawiedliwej rozprawy z całą swoją, i tak nieszczególnie piękną historią. Groza rozmaitych Kum-mersdorfów i Gross-Egersdorfów momentalnie zgasła wobec tego niezwykłego najazdu (38) obrażonej i po-niżonej Azji, i żaden nawet najbardziej zapamiętały Ru-del, Hartmann czy Wittmann (39) nie był w stanie go powstrzymać. W miejsce każdego spalonego „pudełka” wyłaniało się z mgły i dymu piętnaście rozzłoszczonych, rozwścieczonych, gotowych wszystko porwać na swej drodze nowych psów gończych. Odchodziło do nieba dziesięć Shermanów, które trafiły w zasadzkę – natych-miast spod śnieżnego całunu powstawało dwieście ry-

Page 118: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

118

czących mścicieli, pełnych amunicji, po gardło zalanych paliwem. Ci jeźdźcy Apokalipsy, obracając wieżami, grasowali po lasach i drogach, przeskakiwali przepra-wy, przebijali przeszkody – chłopskie domy i skazane na zniszczenie ziemiańskie dwory. Wiekowe cegły ob-racały się w pył, oszalałe kolumny uchodźców ginęły wgniatane w ziemię. Na próżno pastorzy w skazanych na zniszczenie wsiach i miasteczkach śpieszyli dogadać się z Najwyższym – tej zimy Bóg przeklął kraj Goethego i Schillera. Po ziemi niósł się głos trąb niebieskich jego aniołów! Na solidnych wiejskich drogach i doskona-łych Autobahnach w pracujących dniem i nocą młynach gąsienic przepadały obłąkane ze strachu kobiety i dzie-ci. Karabiny maszynowe smagały ulewami, zmywając z dróg wszystko co żyje. Gąsienice z łatwością ścierały z asfaltu konne wozy. Zaiste na grzeszną ziemię padł straszny mór.

Jeden z najbardziej aktywnych aniołów Śmierci, Ry-bałko, wprost przyrósł do swojego KW, co niemało już widział. Jego czołgów nie trzeba było poganiać. Zosta-wiając za sobą plamy po wózkach dziecięcych i zawa-lając pobocza zmiażdżonymi furmankami i mercedesa-mi, 3. Armia Pancerna niestrudzenie odmierzała drogę ku Częstochowie, przez mosty i pontony niezamarzłej Warty, i dalej do skazanego na zgubę Oppeln [Opole].

Prąc na przedzie klina Rybałki Iwan Iwanycz wsłu-chiwał się w silnik oddanej mu się całkowicie maszyny. Nieustanna gonitwa zamieniła go niemal w zwierza. Węch miał wyostrzony ponad wszelką miarę. „Pudeł-

Page 119: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

119

ko” leciało w śnieżnej wichurze, grzmocąc gąsienicami następną szosę i wyrastając z zamieci przed niewinnymi Burgerami, rzucało się na nich jak wściekła Walkiria. Był to widok straszny: zadarta lufa, otwarty szeroko właz kierowcy a tam, w głębi – czerniała głowa z jakimś trudnym do opisania spojrzeniem. Ślepy na wszyst-ko inne, Wańka rwał naprzód – za T-34 zostawały zbite w jednolitą krwawą masę rozgniecione konie, Volks-sturmowcy i niemowlęta. Rozbiegający się na wszystkie strony uciekinierzy nie zauważali siedzącej na wieży przy karabinie maszynowym jeszcze jednej złowieszczej po-staci – to sprytny gwardzista przywiązał się do poręczy desantowej powrozem i zdobycznymi oficerskimi szel-kami. Obrzucając spojrzeniem zasypaną rzeczami drogę, plutonowy od czasu do czasu zeskakiwał z pędzącego czołgu. Na jakieś mgnienie oka zawisał na szelkach. One też ściągały go z powrotem. Kolejna walizka leciała na pancerz, a Kriuk – prawdziwa chimera wojny – obojętny na krzyki nieszczęśników zaczynał badać jej zawartość.

Jakut, zmrużywszy oczy, wylegiwał się na pudłach. Najdienow zaś całą swoją chorą i rozgorączkowaną

duszą, całą swą zgruchotaną istotą rwał na Zachód, pchany tą jedyną melodią nienawiści, która tak go roz-palała. Szedł za Widmem za horyzont, nie dostrzegając na przepełnionych drogach własnej samotności. W pro-mieniach wschodzącego bądź zachodzącego słońca (kie-dy śnieg nie na długo pozwalał sobie na odpoczynek) błyskały obracające się koła „samotnej jaskółki” Najdie-nowa. Na nic się zdały próby powstrzymania jej przez wystraszonych młodzików z Hitlerjugend: panzerfausty

Page 120: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

120

trafiały w troskliwie przyspawane po bokach wieży siat-ki (zapobiegliwość tego samego Kriuka), albo przelaty-wały obok – każda barykada Volkssturmu była miaż-dżona: starcy w mundurach jeszcze z pierwszej wojny światowej, uzbrojeni w żałosne karabiny i bezużyteczną broń francuską, w najlepszym wypadku zostawali bez rowerów. Najdienow nie zauważał ani barykad, ani ludzi. Czołgista stawał się tym samym zwiastunem Po-twora, o którym od dawna szeptały po kątach staruchy ze Spandau i Ulm, i który natychmiast, gdy jego czołg przemknął ulicą, dawał o sobie znać drżeniem ziemi, hukiem silników i szczękiem toczącego się, pochłaniają-cego i mielącego wszystko żelaznego tsunami.

Odra pojawiła się nagle przed Iwanem Iwanyczem – z rozpędu wbił się w rzekę. W ślad za nim wyłączyły silniki pozostałe „trzydziestki czwórki”. Jęczało po nich jeszcze jedno zgwałcone miasteczko – w niczym niewin-ne średniowieczne Zorben [miasto wymyślone przez autora]. Pożary wdzierały się w okna, a w zamian w ra-miona pożogi leciały szafy, krzesła i lustra: w salonach i pokojach każdego domu, niszcząc cudzy, znienawidzo-ny porządek życia, szalała wściekła rosyjska piechota.

Widok był do bólu znajomy: kompanię idących za Wańką ciężkich wozów w popiół obróciły panzerfausty. Na rynku ryczał śmiertelnie ranny IS – jak pochodnia płonęła wieża, w której od siły pocisków wybuchających we wnętrzu czołgu dach stanął dęba. W kłębach dymu odchodziły do nieba dusze załogi, a wóz wciąż jeszcze rzucał się w drgawkach i kruszył gąsienicami bruk, cze-

Page 121: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

121

piając się uchodzącego życia – nikt nie mógł do niego podejść. W pozostałych IS-ach śnieg już zdołał ugasić ogień. Ten opłakujący swoje i cudze trupy śląski śnieg zasypał już sinoczarne twarze ułożonych obok wozów czołgistów.

Iwan Iwanycz nie spał – on nigdy nie spał. Lejtnant zaopatrzeniowiec, który dogonił Wańkę Śmierć na skra-ju bezbronnego miasteczka, wspólnie z pomocnikami podtaczał do podrapanego, pogniecionego, zachlapane-go śnieżnym brudem wozu beczki z olejem solarowym, a wychylony z włazu Najdienow, położywszy na pan-cerzu zwęglone ręce, wpatrywał się za rzekę, w pustkę pokrytą śnieżnym całunem.

Nocą dwóch generałów trafiło na „samotną jaskółkę”. Sztabowca Wieliaminowa, szlachcica i byłego sie-

mionowca, jakimś cudem miłosiernie ominął straszny trzydziesty siódmy rok. Eleganckiemu wojskowemu specjaliście wybaczono jakoś przyzwyczajenie ubierania się jak spod igły i wkładania serwetki pod brodę na-wet podczas skromnych frontowych posiłków. Nikogo nie denerwowało grejserujące „r” i ciągłe dodawanie „pan będzie łaskaw, gołąbeczku”, nieważne do kogo się zwracał. Aleksandr Aleksandrowicz pozwalał sobie w rzadkich chwilach wypoczynku siadać z tomikiem Verlaine’a albo Rimbauda (rozumie się – w oryginale). Generał poliglota (domowe petersburskie wykształce-nie, guwerner i Niemka służąca) wyśmienicie władał ję-zykiem angielskim, włoskim i tak przydatnym podczas ostatniej wojny niemieckim, ale jednocześnie rozważ-

Page 122: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

122

nie nie ujawniał się z nadmierna wiedzą: był skromny, usłużny i niezastąpiony – sam Szaposznikow, nie ostatni przecież człowiek przy kremlowskim góralu, darzył go szacunkiem.

Przedtem, by zobaczyć ostatnią przed Berlinem rze-kę, wielbiciel Kanta i Beethovena przejechał od krań-ca do krańca wzięte na bagnet Zorben. Po raz kolejny ohyda wielkiej wyprawy 3. Armii Pancernej stanęła mu przed oczami. Oświetlony bijącym z budynków ogniem jak jakimiś reflektorami, generał musiał zajrzeć w głąb swej duszy. Miał przed czym się ukrywać: za willisem biegły udręczone dziewczęta, a za nimi pędził tłum zwy-cięzców. Oficerowie ochrony ochrypłymi do bólu gar-dłami i z tetetkami w dłoniach rozpędzali pijaną hołotę: plutonowi i szeregowi rozbiegali się po ulicach, aby po chwili znów się zbierać. Kobiety patroszyli jak kury („to za Mińsk i Charków”) – choć tam kucharze karmili też dzieci z kuchni polowych. Spalone IS-y zgrabnie i szyb-ko zamalowywał największy na ziemi malarz – śnieglutowy. Z martwych czołgistów zdjęto już buty. Wiedź-ma wojna tańczyła i popisywała się przed generałem, nim willis dotarł do pustki i ciszy brzegu. Co prawda, za Odrą czekał już jej kres, w pełni bliski i sprawiedli-wy, ale Wieliaminow był pesymistą, wolał powtarzać w duchu za całą ludzkość: Święty Boże, Święty mocny, Święty a Nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami... Od po-wietrza, głodu, ognia i wojny wybaw nas Panie...

Obok udręczonego tym niekończącym się ohydztwem arystokraty sapał chłop z dziada pradziada, podoficer z pierwszej wojny światowej, budionnowski rębajło,

Page 123: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

123

hiszpański kombrig, a obecnie stalinowski generał lejt-nant Matwiej Iljicz Biezborodow. W oddali, nad nie zniewolonym jeszcze Breslau, huczała ogromna łuna. Z niewidocznej rzeki bił w twarz chłód. Za generalski-mi plecami, które już trzecią wojenną zimę bezlitośnie garbiła odpowiedzialność, błyskał ognik skręta Iwana Iwanycza.

– Zazdroszczę kapitanowi – mruknął generał lejt-nant. – Zwijasz się człowieku jak w ukropie, starasz się jak możesz, oczy szczypią od map. W każdej chwili mogę tu zwalić się z nóg... A temu spalonemu diabłu nic!... Pod Oppeln na tyłach tak nas walnęło, że ledwie co duszy Bogu nie oddaliśmy. A on do Odry przejechał się bez jednego zadrapania... Człowiekowi by trochę jego fartu!

– Litości, gołąbeczku! – zawołał Wieliaminow. – Spró-buj posiedzieć trochę w tym korycie, które w każdej chwili może wybuchnąć! I popatrz tylko na niego: prawdziwy Akakij Akakijewicz! Szynela nawet nie ma porządnego – cały znoszony! Wszystko co ma to stary sidor. A dokąd ma iść, jak nie do czołgu? Schował się w nim jak w norze.

Z pisarzem Gogolem bohater Madrytu i robotniczo-chłopski generał nie miał okazji się spotkać – Biezbo-rodow podejrzliwie utkwił wzrok w rozmówcy. I oto czym się odciął:

– Ten czort Najdienow Śląsk rozwali z Pomorzem – i nawet nie zauważy! Teraz rozkażesz: właź do rzeki, po-lezie diabeł spalony. Byle dorwać się do Niemca. On za nim do samego Berlina pogna. I nic go nie weźmie, ani

Page 124: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

124

pocisk zapalający, ani mina. Ja mogę na to się nadziać w każdej chwili, a Wańka ni ku ku. I co dla mnie i dla ciebie nie ma sensu, dla niego, zbója, ma: teraz zakopał się w czołgu. Gdyby coś było nie tak – to by wylazł. Wyskoczyłby jak poparzony! Dla takich wojna – matka rodzona. I dokąd on się tak pcha?

Władze znów chwyciły za lornetki i wytężyły słuch – i dalej nie wiedziały, co dzieje się tam, na tamtym brzegu, za nocną zadymą śnieżną.

Wytężywszy zmysły niczym wyżeł, Wania już dawno wiedział. On słyszał, jak na tych ponurych przestrze-niach kulą się do siebie poszarzałe Elefanty i Mardery, porzucone na drogach jak ślepe kocięta. W jęki jeszcze nie rozbitych przez szturmowce „bizonów” wsłuchiwał się czołgista, z nigdy nie cichnącego szumu wojny wyła-wiał ich samotne, ochrypłe sygnały wywoławcze. Za-mieć, oślepiająca dwóch generałów, nie mogła zagłuszyć nocnego apelu Niemców: Wańka, jako jedyny, słyszał, jak tam, za rzeką, trzęsą się ze strachu niemieckie ,,sa-mochodki”. Teraz Jagdpanzery same gotowe były scho-wać się do każdej dziury, zakopać po dach, słały w lepką noc żałosne głosy. Ich gorączka dochodziła do Odry. Wbity w siedzenie swojej „jaskółki”, cały pokryty szro-nem, zjawa nie z tego świata, Najdienow próbował zo-rientować się w kakofonii dźwięków, nastawiwszy się jak antena na jeden jedyny głos. I ten, jedyny, nie oszukiwał! Chwilami, na krótko zagłuszając go, miau-czały poranione Pantery. Na niedalekich niemieckich tyłach, szybko wyładowując się z platform, rzucały w

Page 125: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

125

niebo półgłośne przekleństwa Sturmtigery ze swoimi, już bezużytecznymi, trzystuosiemdziesięciomilimetro-wymi bombomiotami. Zapadając się w śnieżne trzewia ziemi, już na miejscu wyładunku zmieniały gąsienice transportowe na bojowe ostatnie Pz. Kpfw Nr 4. Te nie-zdarne garbusy z odwodów Himmlera były bezsilne: piętnastoletni mechanicy mogli podprowadzić je najwy-żej do pierwszej rosyjskiej baterii. I znów przez apel se-tek skazanych na zagładę wozów przedzierał się nie znający ni zmęczenia, ni klęski znany ryk! I wtedy Naj-dienow modlił się do swojego wszechmocnego Boga. Nie na próżno zbierał się w sobie podczas tej pełnej gra-bieży i zamieci nocy – sto pięćdziesiąt kilometrów na północny zachód od zasypanej przez zamieć „jaskółki” Widmo zostało dokładnie namierzone. „Biały Tygrys” nie miał zamiaru nigdzie się ukrywać – monstrum udep-tywało miejsce do nowej walki.

*

Póki Wańka patrzył za rzekę, załoga bawiła się na ca-łego: pas pepeszy niemiłosiernie gniótł ramię, ale za-palony celowniczy nie zwracał uwagi na podobne dro-biazgi. Plutonowy miękko usuwał z drogi szczególnie tępych miejscowych. Jego spracowane ręce zdejmowa-ły ze ścian akurat te właśnie obrazy, za którymi całymi latami oczekiwały swojego wybawiciela rodzinne szka-tuły. Podłogi wyłamywał akurat we właściwym miejscu. Srebro stołowe rozpychało się po kieszeniach. Do wi-dzącego różne cuda sidoru gładko wpadały zegarki. Na-stępnie przychodził czas na miejscowych: zapraszając

Page 126: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

126

do łóżka szerokim gestem kolejną gospodynię, pluto-nowy nie gardził i czcigodną starością. Miał prawo do-magać się za swoje usługi zapłaty – mogła to być kolia, obrączki i solidne kolczyki – i jak wirtuoz uwalniając starsze i młode właścicielki od rodzinnego złota, zdą-żał jeszcze obsypać partnerki komplementami. Zresztą Niemki okazały się nad wyraz zdyscyplinowane – Kriuk nie mógł się ich nachwalić:

– Ależ one są chętne do tego! Wystarczy podnieść automat, a już piszczą: tak im się chce!

Umorusani piechociarze strasznie zazdrościli łajdac-kiemu czołgiście, spijającemu śmietankę spod nosa na-wet najbardziej zajadłym rabusiom. Zresztą gwardzista nie zwracał na taką zazdrość żadnej uwagi. Dzieląc się z czcigodnymi mieszkankami Zorben swoją chorobą, pracowity plutonowy wciąż biegał to tam, to siam, póki nie załadował do pełna kolejnego czołgu. Trzeba oddać mu honor, żadnej ze swoich wizyt nie kończył serią z automatu: być może dlatego, że przez swój dar hipnotyzowania spokojnie obchodził się bez tych bana-łów, do których wciąż uciekały się zwykłe prymitywy z oddziałów tyłowych. Tak więc pod koniec chwilowe-go przestoju nad Odrą lista obsypanych przez Kriuka dobrodziejstwami Frau i Freulein już się liczyła nawet nie dziesiątki, a ilość roztasowanego po torbach do ma-sek przeciwgazowych złotka zbliżała się do kilograma.

W ślad za plutonowym w poszukiwaniu przygód po-rzucił Iwana Iwanycza również tak znienawidzony przez osobistę Sukina „jeleń północy”. Zwąchawszy na dwor-

Page 127: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

127

cu kolejowym kolejną cysternę, Bierdyjew podzielił się znaleziskiem z wozakami – w ten sposób, nie gorzej od dobrze wystrzelonego niemieckiego pocisku, za jednym machem Jakut wysłał na tamten świat cały pododdział. I kiedy nieszczęśni towarzysze od butelki z pianą na ustach, chrypiący, z wywalonymi oczami jeden po dru-gim oddawali dusze Bogu, niezmożony strzelec już na drugi dzień wstał ze szpitalnego łóżka. Alkohol metylo-wy, z pomocą którego Bierdyjew tak szybko zapełnił cały cmentarz w Zorben (40), jakoś litościwie obszedł się z samym grabarzem. Lekarze na tyle zgłupieli, że wy-puścili go, bladosinego, chwiejącego się jak źdźbło tra-wy, w samej bieliźnie (cała reszta została już zarekwiro-wana), by umierał obok ukochanego czołgu. Co krok zdejmując kalesony, Bierdyjew straszył zarówno maru-derów, jak i kucharzy polowych. Od rozwolnienia i wy-miotów zrobił się prawie przezroczysty, ale jakoś się dowlókł do swojego nie mniej zwariowanego dowódcy, wlazł pod zimny jak śmierć wóz, gdzie już wykopana była jama i postawiony piecyk, i zwinął się na gumo-wym dywaniku do przykrywania pocisków – żywy i nieczuły na przeziębienie jak syberyjska łajka.

Tymczasem płonące Zorben przestało oświetlać wieżę ,,jaskółki”. Wulkan ognia już stygł, chociaż lawa tryska-ła jeszcze to tu, to tam. Z piwnic wyłazili Volksstur-mowcy, którzy do syta najedli się totalnej wojny. Kobie-ty wstawały na nogi, obciągały spódnice i poprawiały ubrania. Ucichły alarmy ,,Uhr-ów”, jako że wszyscy mieszkańcy miasteczka – w tym starzec, kajzerowski ad-

Page 128: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

128

mirał, świadek jeszcze bitwy jutlandzkiej, który wystro-jony jak na paradę, witał na progu swojej willi barba-rzyńców – zostali bez zegarków (sam admirał do tego jeszcze i bez kordzika, medali i spodni z lampasami). Na tym samym dworcu, gdzie Jakut odnalazł nieszczęsną cysternę, teraz razem z meblami i naczyniami, dniem i nocą ładowano do wysyłki do spustoszonej Ojczyzny solidne niemieckie maszyny. Maruderzy już się nasycili – teraz przyszła pora na zwiadowców: obok czołgu Wańki na swoich cierpliwych niezmordowanych ple-cach nosili kłody i deski. Szybko rozpalone ogniska led-wie ogrzewały tych bezimiennych mistrzów, co potrafili zbudować bez młotków, skobli i gwoździ prawdziwe cuda – wszędzie radośnie dźwięczały ich topory. Ilu z nich poległo od zapalenia płuc, ilu wpadło w przerę-ble, ilu wciągnęło pod lód, ilu zginęło bez wieści na wznoszonych przeprawach – nikt ich przecież nie liczył! A zamiecie, zasypawszy śniegiem mogiły, leje i zwęglone domy, odeszły. Nad Śląskiem zawisło zimowe słońce. Chociaż ono i tak nie mogło przedrzeć się do walczące-go Breslau; wokół którego kłębiły się chmury, grzmiały pioruny i skręcały błyskawice.

A Wańka jakby przyrósł do siedziska. Nie tylko generałowie odwiedzili jego rozpoznawalną

„trzydziestkę czwórkę”. Z kolejnymi orderami zajrza-ło na kraniec Zorben bezpośrednie szefostwo. Kręcili się ciekawscy lejtnanci z przybyłych rezerw. Zjawiła się prokuratura po duszę w cudowny sposób uratowane-go Bierdyjewa. Dwóch nieufnych majorów, którym nie

Page 129: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

129

dawał spokoju alkohol metylowy, próbowało zawiesić na strzelcu zarzut rozmyślnego otrucia. Ale nawet tym kamiennym pniom wystarczyła pierwsza (i jedyna) roz-mowa z podejrzanym – nie było wątpliwości, pijaczyna był niewinny.

Ale Kriukiem tym razem zajęto się dokładnie. Dzie-więćdziesięcioletnia Frau, która padła ofiarą jego nie-strudzonego pożądania w jakiejś piwnicy na przedmie-ściu, wytężyła mózg i wyschnięte ciało – i (to był pierw-szy taki przypadek podczas tego zwycięskiego miesią-ca!) doczłapała do komendantury. Skarga niespodzie-wanie zadziałała: i bez tego popadającego w obłęd od bezeceństw komendanta aż rzuciło na jedynym krześle wiedeńskim – sama opatrzność przysłała mu starą jędzę. Akurat studiował całkiem jednoznaczny rozkaz Stawki (w końcu i do Zarządu Głównego dotarło) – entuzjazm wyzwolicieli należy natychmiast poskramiać. Pokazowy łomot, oto co było potrzebne tym wszystkim rozpasa-nym sukinsynom. Kriuk nadawał tu się idealnie.

Na jedynym rynku, z którego wciąż nie uprzątnięto

jeszcze IS-ów, celowniczy rozpaczliwie targował się z jakimś żołnierzem Turkmenem, który już z niejednego pieca chleb jadł. Obok pogrążonych w sporze przestę-pował z nogi na nogę wielbłąd z taborów. Depcząc raci-cami bruk europejski z taką samą dumą, z jaką gniótłby ziemię najbardziej zapadłego kiszłaka, spoglądał z góry na cały ten otaczający go bajzel, nawet pośród ruin i śniegu cicho coś tam sobie przeżuwając. Bez wątpienia wielbłąd królował nad wszystkim. A było na co patrzeć:

*

Page 130: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

130

przerzucana pod Breslau piechota pozbywała się nabi-tych tłumoków – nie można ich było targać za sobą. Żołnierzyki oddawali dobro za bezcen. Ten najbardziej szary rodzaj broni zawsze był dyskryminowany – ton w „samozaopatrzeniu” nadawali żołnierze z samobież-nych dział pancernych, których wozy mogły przewozić całe tony pożytecznego towaru. Nieco niżej stała artyle-ria ze swoimi przestronnymi ciągnikami i sudebakera-mi. W plecy dyszeli im czołgiści. Ale prawdziwymi go-spodarzami sytuacji, całkiem zasłużenie mimo wszystko, byli wszelkiego rodzaju oficerowie tyłów – wcześniej czy później dziewięćdziesiąt procent nagrabionego do-bra przechodziło w pełznące bez pośpiechu za armią wozy i ciężarówki. Ci otyli bejowie wiedzieli: oberwań-cy w uszankach i hełmofonach nie będą mieli wyjścia – dlatego też nawet ten przeklęty Turkmen nie śpieszył się! Na spalonym „pudełku” rozłożył prawdziwe bogac-two – mydło glicerynowe. Kriuk, rozważnie trzymając się z daleka od świadka handlu (wielbłąd od czasu doczasu pokazywał zęby i pluł), przystawiał do odmro- żonego ucha Azjaty damskie zegarki, zapewniając nie-dowierzającego czurkę [czurka – obraźliwie o osobie o kaukaskiej powierzchowności] o ich bezawaryjnym tykaniu. Zresztą szum na rynku był taki, że w zdatność towaru do użytku mógłby zwątpić najbardziej czuły akustyk – tak że gotowy sprzątnąć łakomy kąsek miesz-kaniec Aszchabadu mimo wszystko miał wątpliwości.

Rzeczowa rozmowa miała nieoczekiwany koniec. Na wszelki wypadek zabrana przez patrol staruszeczka wy-dała z tylnego siedzenia willisa swój trzęsący się głosik

Page 131: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

131

i wyciągnęła z rękawiczki w stronę gwardzisty swój ha-czykowaty palec.

Wielbłąda z poganiaczem natychmiast wypuszczono. Na stół przed komendantem wywalono cały stos zegar-ków splątanych jak kłębowisko żmij. Parka zawieruszo-nych gdzieś w bryczesach Kriuka obrączek ostatecznie dopełniła obrazu – kandydat na pokazowego skazańca był jak wymarzony.

Nie podejrzewając, że za chwilę może stracić celowni-czego, Wańka obejmował niecierpliwym wzrokiem pola za rzeką, a sąd w ocalonym ratuszu wydał już werdykt. Ci sami kamienni prokuratorzy zacierali ręce: dla nich podczepienie Kriukowi jeszcze jednej czy drugiej sprawy nie przedstawiało problemu. O intymnych pieszczotach plutonowego opowiedziały gruntownie po niemiecku dwie czcigodnego wieku damy, których sam celowni-czy, co nie dziwi, i tak nie mógł sobie przypomnieć. Następnie plutonowemu doliczono jeszcze z dziesią-tek innych przypadków. Święto sprawiedliwości posta-nowiono przeprowadzić z rozmachem: należało sfor-mować brygadę, do której miała honor należeć załoga Najdienowa, i skończyć sprawę na oczach wszystkich potencjalnych gwałcicieli. Zastępca chybkiego komen-danta znalazł już nawet odpowiednią ścianę.

Osobist Sukin byłby bez wątpienia zadowolony. Ale właśnie ostatniej chwili zawdzięcza życie dobra po-łowa wszystkich niegodziwców: anioł stróż odwiedził komendanturę akurat w tym radosnym momencie, gdy skazańca, bez pasa i naramienników, wyprowadzano już na dwór. Rybałko poznał zucha – i w starciu z prawem

Page 132: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

132

zwyciężył autorytet! Cudem uniknąwszy ołowiu pluto-nowy, jak jedna z trzech świnek z bajki popędził do „ja-skółki” i odtąd nosa spod niej nie wysuwał.

Pewnego pięknego wiosennego dzionka obok zasty-głej jak pomnik „trzydziestki czwórki” Najdienowa za-kończono nareszcie budowę przeprawy. Podtopiona, przepuszczając nad sobą bryły lodu, była niewidoczna z powietrza nawet dla najbystrzejszego obserwatora, czym wywoływała niemijającą radość Czaszki: on aż drżał od jednej tylko myśli, że teraz w każdej chwili może rzucić się w stronę Zossen za „Tygrysem”. Tymczasem gigan-tyczne krosna wciąż robiły swoje wzdłuż całej Odry: saperzy wciąż przeciągali setki zarówno tajemnych jak i widocznych nici do skazanego na zgubę lewego brze-gu. Bezsilni Niemcy obserwowali pracowitych tkaczy, przeklinając ich oczywiste i widoczne mistrzostwo.

Baszmaczkin miał już uruchamiać diesel (Widmo ni-gdzie nie przepadło, drażniło rykiem i zapachem), gdy nagle obok numeru „379” pojawił się, wzbudzając prawdziwy popłoch, adiutant generała lejtnanta Biezbo-rodowa. Co prawda Kriuk z Jakutem niepotrzebnie się denerwowali: zastępca Koniewa postanowił wyróżnić ich obszarpanego dowódcę i osobiście wybrał dla Iwana Iwanycza z magazynu nowy solidny szynel oficerski.

Ładowniczy z celowniczym gotowi byli pożreć szefo-stwo wzrokiem. Wygląd dwóch łajdaków nie zmienił się, nadal kazał wątpić w ewolucję „człowieka rozum-nego”, chociaż jakieś wnioski wyciągnęli: z pancerza czołgu zniknęły tak przemyślnie i dokładnie przymoco-

Page 133: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

133

wane wcześniej walizy i tłumoki. Po zdarzeniu z mety-lem Jakut gwałtownie też ograniczył swój apetyt, wpro-wadziwszy oszczędną normę – „sto” rankiem, „sto” na obiad i „dwieście” do poduszki – przez co nawet dostał słabych rumieńców na gębie.

Jednak bez względu na wewnętrzne zmiany wypro-stowana przed wysłańcem trójca była do tego stopnia brudna i oberwana, że nawet saperzy zwątpili. Eleganc-ki pułkownik adiutant rozkazał na miejscu sprawdzić prezent. Posłusznie owinąwszy się bezdennym szyne-lem, Kościotrup nie mógł nie przestraszyć świadków: na końcu zsiniałej szyi sterczała wyszczerzona głowa, roztłuczone palce ledwie wychodziły z mankietów, ni-czym jakieś miotełki. Biezborodow wyraźnie nie trafił z prezentem – wystrojona w solidne sukno Śmierć zmar-twiła nawet pośrednika.

Niemniej szynel został – a Akakij Akakijewicz już w nim rzucił się za ostatnią rzekę.

*

W czterdziestym pierwszym czołgi sowieckie pełzły niepewnymi tłumami, szczekając jak szczenięta, ślepe i tępe – całymi grupami, bez pośpiechu, łuskali je rozba-wieni niemieccy artylerzyści.

W czterdziestym drugim, czterdziestym trzecim do-chodziło do pierwszych prób manewrowania – z niedo-

Page 134: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

134

bitych korpusów zmechanizowanych na rozkaz wodza sklecono armie. Ale „pudełka” jak dawniej rzucano Ty-grysom na pożarcie bez żadnego rozpoznania. Dowódcy mieli związane ręce i nogi przez niestrudzonych osobi-stów i od góry do samego dołu bronili się przed wszelką inicjatywą: generała pułkownika Mechlisa bardziej się bali od całej „Das Reich”, wciąż ku radości niemiec-kich „osiem-osiem” woląc atakować od czoła bezład-nymi stadami – oczywiście cały ten czas niebo Najdie-nowa zapełniało się nowymi żelaznymi męczennikami.

Bezczelność i wyrachowanie, pęd do ścinania głów po raz pierwszy pokazał zaskoczonemu Modlowi czter-dziesty czwarty! Po niemieckich tyłach świadomie gra-sowały na początku setki, a potem już tysiące wozów. Remontowcy i oddziały kwatermistrzowskie ledwo na-dążały za czołgami. Niemniej części zapasowe, paliwo i różnego typu „bałwanki” dostarczano nieprzerwanie. Wyniki nie kazały na siebie czekać: czołgiści jak po do-tknięciu czarodziejską różdżką zmieniali się nie do poznania, wpadali w hazard jak gracze w kasynie. Naj-zmyślniej umocnione rejony, przed którymi jeszcze rok wcześniej poświęcano by całe fronty, „trzydziestki czwórki” obchodziły teraz kłusem i, co nikogo już nie dziwiło, bez wcześniejszych strat, „oddając sławę pie-chocie”. Raz z marszu, to znów manewrując, znów du-szono opór na przeprawach i skrzyżowaniach. Jeńców liczyło się już w dziesiątki tysięcy. Rozkręcające się, ro-snące z każdym miesiącem, z każdym tygodniem, w końcu z każdym dniem i godziną szaleństwo szybko-ści, wespół z działami, gąsienicami i pancerzami zapro-

Page 135: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

135

wadziło ten właśnie słynny „porządek” w niepewnych przedtem siebie wojskach. Bogdanow i Rotmistrow mo-gli już nie oglądać się na brnący w sowieckie tyły prze-trzepany i bez broni Wehrmacht. Ci nieliczni weterani Panzerwaffe, którzy uniknęli niewolniczego losu, gryźli pokrwawione palce, z rozpaczą obserwując tak wyraźne (i bez wątpienia, graniczące z genialnością) wariacje na temat ich własnego Blitzkriegu. „Rosyjskie świnie” prze-stały w końcu wymyślać rower: bezczelnie skradły pod-stawową zasadę wojny błyskawicznej – przełamanie i nieuniknione kleszcze, ale dodały do tego kardynalny atut – pełną, zaskakującą nieprzewidywalność, od któ-rej stratedzy w Zossen dostawali zawrotu głowy. Stało się to, co się stało: ostatecznie i bezpowrotnie ilość prze-szła w jakość, i wszystko, co próbowało stawić opór, bywało zgniecione, zmyte i odrzucone na boki. Ale na-wet to ogromne, sensowne, ziszczone w końcu natarcie w czterdziestym czwartym nie dawało się porównać z wiosennym rzutem czterdziestego piątego!

Jedna z sześciu „pięści” wielkiego górala, której wyda-wał polecenia nieznający snu i odpoczynku Rybałko, ku wielkiemu szczęściu Iwana Iwanycza, od startu z Zor-ben ku wciąż nieujarzmionemu, ale oblężonemu Bre-slau, teraz dniem i nocą niestrudzenie toczyła się w stronę samego legowiska zwierza. Poczynając od Odry, w skład gospodarstwa słynnego generała lejtnan-ta wchodziło pięćset zmodernizowanych T-34-85 (wciąż doskonalono wieżyczki dowódcy, włazy, wentylatory), sto IS-ów, dwie dziesiątki starych dobrych „emczi”,

*

Page 136: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

136

z których desantowcy byli szczególnie zadowoleni ze względu na komfortową płynność ruchu wozu, wciąż niezastąpione na średniowiecznych uliczkach Valenti-ne’y, dwie setki różnokalibrowych dział samobieżnych, osiemset dział i pięć tysięcy ciężarówek (koni, osłów i wielbłądów nie liczono). Chyżo niosły się teraz z czoł-gami (i na sekundę nie zostając w tyle!) kompanie na-prawcze, rozpłodzone „tyły” i intendentury, brzęczące kuchnie polowe i szpitale. Pięćdziesiąt tysięcy opano-wanych gorączką wyścigu żołnierzy 3. Armii Pancernej w różnej maści „pudełkach” (włączając w to podbierane po drodze zdobyczne Hetzery i Pantery), w przepełnio-nych ciężarówkach, na motocyklach i na nie mniej so-lidnych rowerach, gotowych było do końca zadusić Śląsk. – Apetyt tylko rósł! Migały nowe gospodarstwa, zamki, wille i kryte dachówką miasteczka z ich nie-zmiennie rozbiegającymi się do domów dzieciakami z Hitlerjugend. Już gdzieś w połowie kwietnia kiero-wanie całym tym potokiem osiągnęło niebywałą wirtuozerię: całe korpusy (czołgi, SAU, ciężarówki, któ-re jak muchy oblepiła piechota, służby techniczne i tak dalej, to wszystko, co niezmiennie ciągnęło się za każdą „pięścią stalinowską” niczym tren) gotowe były rozwi-nąć się w każdym kierunku i zdobywać każde pozycje, wciąż się przebijając, przebijając i przebijając. Wszyst-ko nabrało takiej siły pędu, że mogło nie zatrzymać się i przed szturmem nieba.

Fryce zaczęli panikować na poważnie. Panzerwaffe nie nadążało z wyładowywaniem Tygrysów z platform – „trzydziestki czwórki” 3. Armii Pancernej, gniotąc

Page 137: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

137

kolejowe nasypy i tory, rąbały w szczapy całe trans-porty wraz z ich oszołomioną zawartością i rwały się do Lauban i Calau. Ci sami obywatele, przestępujący z nogi na nogę przed pustymi sklepami, ze zdumieniem wytrzeszczali oczy na gromady Shermanów i IS-ów, które pojawiając z znikąd, krzesały gąsienicami skry na bruku dziewiczych uliczek i przemykały obok zaskoczo-nych Burgerów ku nowym rzekom i miastom. Straszne były obce szare wieże czołgów, białe numery i czerwone gwiazdy, straszny był desant, straszne uszanki, furażer-ki, waciaki, walonki, buty i oficerki, sidory, karabiny, automaty, straszne były podskakujące za studebakerami działa. Okropna była wściekła szybkość, z jaką przewra-cały się stojące na drogach szlabany i tramwaje. Ale to, co trzęsło się, jechało i pełzło w ślad za nimi, było jesz-cze straszniejsze!

Czas starych biednych Niemiec zbliżał się ku końco-wi; nerwowy jak panienka podczas miesiączki Himmler oddał sprawy w ręce kutemu na cztery nogi Heinricie-mu i ruszył do sanatorium (41). Oszalały Führer wy-cinał numery przed tłumem podwładnych w bunkrze Kancelarii Rzeszy. „Wujaszek Joe” (42) pchał do Berlina szalonego Żukowa. Nie mniej wściekły Winston (43), przeklinając kremlowskiego górala, popychał tam Ame-rykanów. Znając apetyty ich obu, Roosevelt poprosił Eisenhowera, aby powstrzymywał chłopaków – bezcen-ne życie każdego jankesa było ważniejsze – dlatego też ostro naostrzony ołówek Szefa Połączonych Sztabów dotknął Elby w okolicach Torgau. I tam też się zatrzy-

Page 138: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

138

mał. Wściekał się na tę strategie rusofob Patton, stale zrywający się ze smyczy, ale wsparł ją mądry, sensow-ny Bradley. Sojusznicy najwyraźniej mieli dość współ-pracy. Dawno zmieniwszy furażerkę na beret oficera oddziałów specjalnych Montgomery płodził własne plany, „galijski kogut” de Gauelle – swoje. Przy świście wstrząsających Europą nalotów bombowych szwajcar-skie „krasnoludki” pośpiesznie chowały po kieszeniach tony przywiezionych z Monachium złotych pierścieni i zębów: w obozach koncentracyjnych zdążono przecież zebrać wspaniały urodzaj. A Genewa i Zurych aż kipiały od szpiegów. W spokojnym, ustabilizowanym jak życie Dalajlamy Bernie przemyślny Dalass częstował SS-owca Wolfa ulubionym napojem – kawą z hawańskim rumem (44). Cały świat trząsł się w posadach i w tym fanta-smagorycznym kalejdoskopie, w którym wciąż zderzały się z sobą duże i małe szkiełka, w mieszaninie śmierci i zdarzeń niepowstrzymanie toczył się w stronę Baru-thu czołg Najdienowa. „Biały Tygrys” zaćmiewał spoj-rzenie zwariowanego kapitana, niezdejmowany szynel po trzech tygodniach deszczy, spalenizny i kopciu uległ zwykłej metamorfozie – wyglądał tak samo jak czołgi-sta, obrzydliwie. I w nim to Iwan Iwanycz, pojawiając się jako pierwszy ze strasznych Rosjan, wprawiał w hi-sterię i bez tego roztrzęsionych już Niemców. Na jego widok mdlały wszystkie Frau, a Najdienow rozdymał nozdrza-szpary. Wiosną zapachy stawały się ostre jak chilijski pieprz; „Tygrysa” miał już na haczyku.

Tak samo obojętny na stukniętego przełożonego, na

Page 139: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

139

bezpośrednich dowódców, którym nominalnie podpo-rządkowana była załoga Najdienowa, na oficera-po-mocnika ds. technicznych, na Rybałkę, na Koniewa, Żukowa, a także swojego wąsatego dobroczyńcę, Kriuk nieodmiennie świetnie czuł się w tej rzeźni. Celowniczy urządził sobie wygodne legowisko w przedziale silniko-wym. Bez końca pracujący silnik pieścił ciepłem plecy, brezent chronił przed deszczem, przytroczone kłody i baki nie pozwalały Kriukowi się stoczyć. Na zewnątrz wszystko wyglądało przyzwoicie – żadnych węzełków ani walizek – ale ten wisielec nie zmienił się. Podczas marszu na Berlin wciąż karmił się rozprzężeniem i cha-osem. Nie musiał już troszczyć się o chleb powszedni; na dnie czołgu pod dodatkowym kompletem bojowym grzały się skrzynki z sucharami i tuszonką, w torbach przeciwgazowych rozpływało się pierwszej klasy ma-sło – efekt przejścia „trzydziestki czwórki” przez jedno z gospodarstw. Ale też ciężkie rulony tkanin, poduszki, kapelusze i buty teraz już nie zajmowały plutonowego. Na krótkich postojach Kriuk wciąż gdzieś tam znikał ze zwykłym uśmieszkiem, ale po nieszczęsnym Zorben wynurzał się już bez bambetli. Iwan Iwanycz natomiast był ślepy i głuchy na wszystko, co nie dotyczyło jego transcendentalnej pogoni. A tymczasem jego tak wy-chuchana, posmarowana, dokładnie oglądana na każ-dym postoju „jaskółka” (silnik, filtry, koła nośne, koło napinające gąsienicę, naciąg gąsienic – wszystko było w zupełnym porządku), którą Iwan Iwanycz z taką tro-ską karmił solarką i olejem, stała się zaiste złota. Kriuk chował zdobycz we wszystkich tajemnych miejscach.

Page 140: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

140

Wciąż odczuwał przywiązanie do przeróżnych nie-mieckich zegarków i budzików, i wystarczyło że silnik ścichał, z zewsząd zaczynało dochodzić bezładne cy-kanie czasomierzy. Łańcuszki, bransoletki, pierścienie i naszyjniki skrywane były w pokrowcach, skrzynkach na narzędzia i pudełkach na naboje. Gdy w oddali za-majaczyły sosny Zossen, skala grabieży przybrała taki charakter, że gdyby jakiś skrupulatny przedstawiciel organów wykazał zainteresowanie zawartością toreb na granaty i toreb przeciwgazowych, los całej załogi byłby przesądzony. Jednak politrucy, jak zawsze, pozostawali w tyle. A „trzydziestka czwórka” toczyła się wprost na bunkry niemieckiego Sztabu Wojsk Lądowych, przeska-kując każdy węzeł obrony. Całkiem naturalnie omija-ły ją pociski, miny i panzerfausty. Przyzwyczajony do podobnych czarów, plutonowy pojawiał się na miejscu celowniczego tylko w tych wyjątkowych wypadkach, gdy pachniało poważną zasadzką. Co prawda po Ba-ruthu chętnych do starcia z kapitanem Najdienowem trudno było znaleźć – wszystko, co było ubrane w mysi, niebieski kajzerowski i czarny mundur, porzucało ostat-nie „Hetzery” i armaty i odtaczało się do Berlina. Iwan Iwanycz nie zwracał uwagi na przemieszane z końmi tłumy. Najdienowowi potrzebny był tylko „Tygrys” – i wielu Niemcom starczało inteligencji, by schodzić mu z drogi. Gąsienice T-34-85 zawzięcie przebijały się przez piasek miejscowych polnych dróg. Wydawałoby się, że Latającemu Holendrowi nic już nie pozostawało, jak tylko czekać na Iwana Iwanycza w tamtejszych la-sach, tak więc numer trzysta siedemdziesiąty dziewiąty

Page 141: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

141

wciąż pędził, plutonowy gwardii bez ustanku sortował zdobycz, a Jakut, pożegnawszy się całkowicie z kacem metylowym, znów zapełnił kanistry i termosy, a bulgo-tanie z nich dochodzące dołączyło do cykania trofeów Kriuka. Ulokowany najwygodniej jak tylko się dało na wieży, jedynie na zakrętach chwytając się za właz do-wódcy, nasączony do oporu wodą ognistą „moja-two-ja” popatrywał w ciemność ryczącego i szczekającego „pudełka”. Tam w dole wciąż majaczył znajomy obraz: istota jak z tamtego świata, w przetłuszczonym, zala-nym solarką i smarem z pocisków szynelu, zgarbiona na siedzeniu mechanika kierowcy, jak automat przyjmowa-ła na pierś rozhulany wietrzny kwiecień.

Przez cały ostatni wojenny miesiąc „Biały Tygrys” nawet nie drażnił Iwana Iwanycza – monstrum wręcz szydziło z kapitana. Dało o sobie znać już wkrótce po skoku za Odrę. Gdy Czaszka dopiero uruchamiał silnik i próbował zmacać powierzchnię niewidocznej przepra-wy, dwadzieścia pięć wozów pierwszego rzutu, które poznały moc nienasyconej armaty Widma, odeszło na łono Abrahama razem ze stu dwudziestoma pię-cioma ludźmi, gdyż nikomu nie udało się wykaraskać spod szczątków; płomienie pożarły wszystkich. Tym razem „Biały Czołg” nie miał zamiaru czekać, aż w boskim niemal gniewie wpadnie na straszne pole Iwan Iwanycz – odpełznął za horyzont, zatruwając powietrze wydechami ogromnych maybachów. Przyznać trzeba, osiągnął pewien cel: zmusił ścigającego go czołgistę do bezsilnego walenia w pancerz „jaskółki” gołymi pięś-

Page 142: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

142

ciami. Kolejne ukąszenie było nie mniej bolesne. Pocisk Wid-

ma rozniósł prom na Szprewie i „trzydziestka czwórka” Najdienowa, jak zawsze wysforowana naprzód solidnie ugrzęzła po same baki w gęstym rzecznym mule, zresztą ku radości Kriuka. Nim załogi dział samobieżnych, wy-straszone nie tyle wyglądem wymazanego błotem czoł-gisty, ile jego straszliwym gniewem, przygotowały liny, nim ściągnęły na pomoc traktor i SAU, „Biały Tygrys” zdążył wysłać na tamten świat kolumnę oderwanych od grupy „emczi” i wozów desantowych.

Obca koleina, wyorana w gliniastym gruncie tysiącmi-limetrowymi gąsienicami, jeszcze śmierdziała benzyną. Jeszcze trzeszczały w płomieniach ginące przecież nie od zapachu machorki M4A2 z kierowcami i czołgistami w wieży, a ten prawdziwy ludożerca już skrył się szy-derczo wśród zamglonych bagnistych pól. Wańka płakał. Rybałko, który nawinął się przypadkiem, kazał zatrzymać swoją emkę obok zachlapanej błotem, podra-panej, pokrytym kopciem „jaskółki”:

– Daj spokój, Iwan, nie zamartwiaj się! Masz moje sło-wo: dostaniesz swoją „Gwiazdę”!

Najdienow tylko machnął ręką i rzucił się do włazu. Świta zgłupiała. Ale co wolno wojewodzie, wolno też było temu zwariowanemu Jowiszowi – Rybałko nawet nie zareagował.

A „Tygrys” jak dawniej wpędzał do grobu tych, któ-rych los poprowadził pod katowski topór jego osiem-

Page 143: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

143

dziesięcioośmiomilimetrowego działa. I za każdym ra-zem monstrum zdążało odpełznąć od Iwana – za zagaj-niki, za zalane wodą rowy melioracyjne i akuratne nie-mieckie pola. Pogoń znów ruszyła dniem i nocą – tyłek niestrudzonego kierowcy zamienił sie w jeden wielki odcisk. Kriuk z Jakutem jeszcze jakoś znosili psychozę nieustannej jazdy, ale silnik od czasu do czasu zaczynał już pokasływać. Od Zorben po Löbau ciągnęła się ta sama zabawa. Wystarczyło, że „jaskółka” zatrzymywała się dla złapania oddechu – a kolejny patrol, który wy-rwał się przed bat’ke Najdienowa, ginął, licząc, że może kiedyś na jego mogile stanie pomnik.

I tak trzynastego kwietnia, kiedy Iwan Iwanycz napra-wiał gąsienicę, zdjąwszy żółtą koszulkę lidera, przepa-dło pod Gendau dziesięć SU-76 i cztery IS-y, z których dwa spłonęły wraz z załogami.

Siedemnastego, kiedy załoga Najdienowa poiła solar-ką swoje wycieńczone 379, straszliwe „osiem-osiem” pożarło pod Spandau dziesięć „trzydziestek czwórek”.

Dziewiętnastego padło dwóch „zwierzbójców” (jesz-cze jedna pilna zamiana ogniw gąsienic osłabionej „ja-skółki”).

– Do diabła z nim! – opędzał się od obrzydliwego monstrum Rybałko. Wykonując polecenie Koniewa – tego aż ponosiło ze złości – generał z rozmachem rozdzierał czerwonym ołówkiem mapę. Trzeba było w końcu kończyć sprawę: „trzydziestki czwórki” rozwi-nęły się w całej swojej krasie w stronę kanału Teltow (45), wystawiając Wańkę na bezlitosny szpic. Fale IS-ów i SAU zalały z południa ostatnie wolne autostrady. Od

Page 144: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

144

północy z całych sił dudnił Rokossowski, pieszcząc uszy czołgistów i załóg dział samobieżnych. Krwawa łuna od wschodu oznajmiała nadejście taranu wściekłego aż do białości Żukowa. Do dwudziestego trzeciego kwietnia Berlin spowiły dymy, a Iwana Iwanycza ogarnął niezwy-kły, wszechogarniający gniew.

Przeprawa na długo utkwi w pamięci: Białe Widmo

jakby wiedziało, że Najdienow zamienia rozbite przez minę koło napinające gąsienicę. Te wozy T-70, które wyskoczyły w pełnym skoku na podniesione mosty ka-nału, natychmiast znalazły się w jego celowniku. W po-wietrze poleciało wszystko – nawet towarzyszący nie-szczęsnym tankietkom wóz opancerzony z radiostacją. Bestia, która pojawiła się po drugiej stronie, zasypywała pociskami przeciwpancernymi wychodzące na brzeg T-34. Rozwinąć się po prostu nie było gdzie: nowe czoł-gi napierały na siebie – i ginęły w ogniu. Czołgiści dła-wili na sobie i towarzyszach lepkie płomienie i szlochali z bezsilności – nie nadążali chować się przed rozlatują-cymi się wieżami. W eterze latały rozpaczliwe przekleń-stwa. Wyły czołgi, krzyczeli ranni, darli się dowódcy wpadających w pułapkę brygad. Wszystkie podejścia do ostatniej przeszkody były zatarasowane furmankami i furgonami – żołnierze tyłów całkiem nie w porę wyka-

Page 145: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

145

zali się niezwykłą energią, tak że w okamgnieniu cały brzeg pokrył się rumowiskiem rozbitego sprzętu. A „Ty-grys” przeszedł sam siebie – jego działo szalało, SU-76 przewracały się jak pudełka zapałek. Jeszcze żywe „trzy-dziestki czwórki” podejmowały beznadziejny pojedy-nek – i wylatywały w powietrze. Jednak gdy tylko poka-zał się z rykiem czołg Najdienowa, który przerwał się nie wiadomo jakim cudem, Białe Widmo, gotowe dotąd rozszarpywać własnymi zębami, w jednej chwili rozpły-nęło się w mroku za domami przedmieścia.

Ceglany mur okazał się na tyle solidny, że nie podda-wał się żadnym pociskom. Próżno Iwan Iwanycz pró-bował zmusić do pojedynku ukrytego łajdaka, próżno wytężał oczy odzwyczajony od podobnych wysiłków gwardzista – „Tygrys” najspokojniej w świecie krył się, a „jaskółka” przecież nie miała skrzydeł.

Dwustutrzymilimetrowe haubice, które w końcu do-tarły z odwodów, żołnierze gotowi byli przenosić na rękach. W niebotyczną wściekłość wpadli wszyscy: od generała do ostatniego obozowego ciury. Rybałko kazał odsunąć z drogi nawet samochody z mieniem wojsko-wym – byle podciągnąć pułki przełamania. I oto teraz ogromne działa stały rzędami, krzątały się ciągniki arty-leryjskie podwożąc pociski.

Sześćset pięćdziesiąt luf na jeden kilometr kwadrato-wy – nie było wątpliwości, czym to się zakończy. Naj-dienowa uspokajali:

– To by było na tyle, Wańka, kaput twojemu potwo-rowi!

Iwan Iwanycz aż rwał zębami swój hełmofon.

Page 146: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

146

Po tym, jak artylerzyści w proch starli beton i ścianę, prowadzone przez Czaszkę czołgi runęły na Steglitz.

A Kostucha i na początku maja niewzruszenie pchała swój pług, składając w suchej, piaszczystej ziemi kolejne tysiące ciał. Co więcej, potroiła wysiłki – wiedziała, co dla niej znaczy przebicie się Czujkowa do Reichstagu. Obsypany pyłem walących się domów Wańka dokony-wał cudów bezsensownego bohaterstwa w Scharlotten-burgu. Znów jako pierwszy, niepotrzebnie, wdarł się do Instytutu Chemii Fizykalnej kajzera Wilhelma: Widmo potrafiło przeskoczyć na południe od swoich leży, gdzie rozdzierająco ryczały na drogach polnych czołgi Lelu-szenki. Tam, w przepojonych sosnową żywicą lasach, zakipiał ostatni bój. Resztki rozszarpanej w strzępy nad Odrą i wzgórzach Seelow niemieckiej 9. Armii, porzu-cającej skazane na zagładę miasto parły ku zachodzące-mu słońcu wprost przez pozycje przeciwpancernych siedemdziesiątek szóstek i czołgowych osiemdziesiątek piątek,. Perspektywa niewoli syberyjskiej wystarczająco ich poganiała. Z zachodu, na pomoc tej zbieraninie, przebijał się z samozaparciem Wenck. Mosty przez Elbę – oto o czym teraz marzyli wymuskani SS-owcy i pięt-nastoletnie wyrostki, których głowy tonęły w hełmach. Za końmi i samochodami posępnie ciągnęły się ostatnie ,,mamuty” zapadającego się w czeluście piekieł Panzer-waffe – resztki Królewskich Tygrysów i Panter, na któ-rych warstwami leżeli ranni. Królewskie nie miały już żadnych szans: wszędzie szalały katiusze, zasypując lasy termitem. Szturmowce prawie dziobały ziemię nosami.

Page 147: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

147

„Trzydziestki czwórki” stały szeregami jak na paradzie; zaopatrzeniowcy nie nadążali z podwożeniem poci-sków. Na rozpalony pożarami piasek sypały się z czoł-gów sterty łusek. Klnący jak szewcy, wymęczeni wojną i marszami weterani, co zdążyli zmienić po dziesiątku spalonych „pudełek”, zbratani z diabłem na śmierć i ży-cie, wiedzieli, jak podejść Fryca. Pociski odłamkowe roznosiły szczyty sosen: pnie rozlatywały się w szczapy, a te cięły gorzej od odłamków. Nie było ratunku nawet pod drzewami. Kto przeżył drewniany deszcz, sięgał do walizek, kieszeni i tornistrów wojskowych po chustecz-ki i ręczniki – wymachujący nimi zbierali się w posępne, nieskończone, wijące się po wszystkich drogach kolum-ny. Przemyślni, doświadczeni czołgiści zrobili swoje: do Wencka zdołał przebić się co dziesiąty żołnierz. Suche lasy dymiły od Barutha do Luckenwalde, wraz ze spale-nizną niosąc słodkawy smród rozkładających się ciał. Te zbyt dobrze rozpoznawalne perfumy wojny, których bukiet wzbogacał jeszcze swąd płonących berlińskich kwartałów i zapach sosen, rosnących traw, w maju czterdziestego piątego zrobiły się nadzwyczaj cierpkie – i coraz częściej oszukiwały węch Iwana Iwanycza.

A „Tygrys” po prostu przepadł. Jakby już dość pokpił sobie z niezmordowanego Wańki, podrażnił go swoją zupełną nieuchwytnością i dał nura w gęstwę lasów i chaos zasypanych sprzętem polnych dróg. Najdienow, który dotąd potrafił namierzyć monstrum tym swoim najpewniejszym radiolokatorem, aż podskoczył na sie-dzeniu. Na próżno hamował nieszczęsną „jaskółkę”

Page 148: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

148

i rozdymał nozdrza. Na próżno wyłączył silnik, i z drże-niem zamieniał się w ucho wszechświata. Płonne na-dzieje. Zewsząd niósł się tylko radosny szum IS-ów i „trzydziestek czwórek”. Od niedobitych Marderów dochodziły krzyki rozpaczy, ale po tym jedynym, mro-żącym krew w żyłach ryku, napełniającym grozą wszyst-ko, co miało gąsienice i armatę, nie pozostało nawet wspomnienie.

Stopy Iwana Iwanycza zatopiły się w piasku kolejnej polnej drogi. Z oszpeconych warg wyrwało się najbar-dziej tajemne błaganie, jakie tylko mogło zrodzić się w wysuszonym ciele. Na oczach własnego pułku Naj-dienow znów wspomniał o Panu – On musiał przecież widzieć jego starania. Straszna złość ogarnęła Wańkę. W świętym gniewie wzywał niebieską armadę czołgów na pomoc po głowę smoka – i co zrozumiałe, niebo na-tychmiast odpowiedziało błogosławionym hukiem pan-cernym. Pan włożył hełmofon. Bóg chwycił za dźwignie!

*Dla wszystkich innych niebiosa wciąż były czyste

i puste. Co więcej, po raz pierwszy od wielu dni zrobiło się cicho. Niemniej lejtnant dowódca, plutonowi i tłum szeregowców z zainteresowaniem podszytym strachem przyglądali się konwulsyjnym ruchom swego towarzy-sza – pułkowego talizmanu. Zamarli remontowcy i technicy. Dwadzieścia pięć wozów bojowych, piętna-ście ciężarówek i zdobyczny ciągnik stanęły jak wryte, gdy szaman odprawiał swoje czary.

Wielki Mechanik Niebieski nie mógł odmówić – o „Tygrysie” znów dało się słyszeć. W niewytłumaczalny

Page 149: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

149

sposób Widmo przeskoczyło okrążenie i wydało głos już za żałosnym, dymiącym Dreznem, dwieście kilome-trów od swojej rzuconej na kolana stolicy.

Dobremu graczowi karty same wpadają do ręki: nie zdążył Najdienow wpaść w rozpacz, a tu wezwała na pomoc Praga. Niemców bito na placu Wacława, Wła-sow, który do końca już się pogubił (46), zwrócił swoje pułki przeciwko dawnym dobroczyńcom. Ale do bary-kad powstańców już podchodził nowo upieczony feld-marszałek Schörner – to właśnie tam i tylko tam miaż-dżyło teraz jezdnie nieuchwytne bydlę. Na szczęście dla Iwana Iwanycza Czesi byli niecierpliwi, a Stalin stanow-czy: 3. Armię Pancerną rozwinięto na Riesę, zmuszając wojska do wariackiej jazdy (47). Sam Rybałko nie miał wątpliwości, kto pójdzie w awangardzie.

„Jaskółka” Wańki pomknęła teraz w stronę Czech. Za fontannami błota spod jej gąsienic rwało pancerne brac-two. Wewnątrz „pudełka” pełnego złota i pocisków męczył się spracowany silnik, za niestrudzonym kierow-cą rozdzierająco wył wentylator. Zmaltretowane koła „379”. dudniły tak, że w okolicznych domach chłopi ze strachu chowali dzieci w piwnicach i modlili się przed krzyżami i obrazami. Ale niezwykła siła, którą pro-wadził czołgista, teraz pędziła bez zatrzymywania. Kłę-by pyłu znaczyły drogę Armii gotowej zetrzeć w proch nie tylko feldmarszałka [Schörnera], który stracił zęby, ale – gdyby zaszła taka potrzeba – również Pattona z Bradleyem, i w ciągu dwudziestu czterech godzin przez rzeki i góry dolecieć do samej Normandii. Gwar-

Page 150: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

150

dzista Kriuk chwytał się w pędzie za uchwyty na wieży (jego miejsce w czołgu zajęły beczki z paliwem), obok tak samo rzucało Bierdyjewem. Obu szelmom myliła się rachuba mijanych miasteczek i niezliczonych wiosek. Wańka pędził bez żadnych map. Pył, prawdziwe przekleństwo tych, którzy śpieszyli czyimś śladem, uszlachetnił mu twarz podczas tego niezwykłego skoku, pokrywając to co z niej pozostało i jego odsłonięte zęby szarym makijażem. Pod gąsienicami coraz to pękał so-lidny niemiecki asfalt. Za Dreznem, po pokonaniu gór-skich dolin, zaczęły ciągnąć się czerwone ziemie – znak starej dobrej Bohemii. Po niezliczonych drewnianych tyczach wił się chmiel. Plutonowemu aż ślinka ciekła od widoku zamków, zameczków i wiejskich gospodarstw. Jeszcze sto pięćdziesiąt kilometrów, podczas których re-flektor T-34 numer „379” lekko odnajdował potrzebną drogę – i poranne powietrze przesyciła z niczym niepo-równywalna świeżość wiśniowych drzew wzdłuż cze-skich już teraz dróg. Dopiero wtedy, nie puszczając dźwigni, Wańka wytarł się rękawem swojego strasznego szynelu. A klony z obu stron szosy prezentowały broń. Jabłoniowe sady pokrywały się białym nalotem, a „trzy-dziestki czwórki” 3. Armii Pancernej – pękami kwiatów. Już od Cieplic na wymęczoną, kołyszącą się jak pijak „jaskółkę” leciały wianki i bukiety, pokrywając jej kor-pus. Jeden z takich wianków nie wiedzieć jak zaczepił o lufę. Całe stosy padały na bujającego w innym świecie kapitana („Matko Boska!”, krzyczały chłopki na widok Iwana Iwanycza). Łapał je odurzony nadmiarem wrażeń szachraj plutonowy i nawet kretyn Bierdyjew zawiesił

Page 151: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

151

sobie wianek na szyi. Kiedy numer „379” wskoczył na most na Wełtawie,

czołg wyglądał prawie jak klomb: kwiaty leciały z okien, z balkonów i z dachów, rzucali je ludzie na uliczkach i placach – ale Wańce było nie do wspaniałości miasta! „Biały Tygrys” wycofywał się za trzystuletnie domy kry-te czerwoną dachówką, za kościoły, za ogrodzenia ogro-dów, za pałace. Przeklęte Widmo drażniło swoją blisko-ścią – teraz skrywały go najwyżej obwarowania Hrad-czan. Nozdrza Wańki pewnie wyławiały ten przeklęty ślad dymu. To tu, to tam jego „trzydziestka czwórka” trafiała na zgniecione wcześniej przez Widmo barykady i na ostatnie ofiary tej wojny, które dopadł jego karabin maszynowy. „Biały Tygrys” odpełzał, ale wciąż obracała się jego wieża, działo wstrząsały ostre jak bicz wystrzały Jeszcze nigdy Iwan Iwanycz tak nie pędził, nigdy jeszcze nie skręcał się tak od nienawiści, nigdy jeszcze czołgista nie był tak wielki i straszny. Przed wściekłymi gąsieni-cami chrzęściły nikomu niepotrzebne już panzerfausty, rozbiegali się powstańcy, własowcy i bezbronny jak ob-darta z kory lipka Wehrmacht, rozpryskiwała się cegła, gdy na zakrętach oszalałą „jaskółkę” zarzucało na ogro-dzenia. Setki rzeźb, miedzianych i z brązu, z wysokości swych cokołów – wszyscy ci królowie, cesarze, książęta, kurfirści, landgrafowie, wszystkie te stojące dęba konie wraz z ich wyniosłymi jeźdźcami – wszyscy obserwowa-li końcowy wyścig. Ostatnie puste beczki toczyły się po jezdniach oddawszy paliwo bakom, zajeżdżony silnik wył, korpus czołgu trzeszczał w szwach. Kriuk i Jakut,

Page 152: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

152

łapiąc się za co było można, darli się w niebogłosy ze strachu, ale Iwan Iwanycz zlał się w jedno z czołgiem. „Jaskółka” skacząc po wspaniałych cesarskich schodach rwała za mosty i kwartały, a za nią, nad nią pędziły czoł-gi niebiańskie z Bożą „trzydziestką czwórką” na czele – ich wielki cień padł już na miasto.

Za Wełtawą podnosiła się burza, gotowa zmyć z po-wierzchni ziemi pola chmielu i malusieńkie czeskie wio-seczki. „Trzydziestka czwórka” przemknęła przez nie z rozpędu – przez wiekowe lasy dębowe byłej monarchii austriackiej (gdzie wciąż błąkały się tłumy nieszczęsnych Niemców), przez wciąż nowe i nowe mosty i tamy nad sennymi, zwróconymi światu rzeczkami. W ślad za nią nie mogły się też zatrzymać pułki i brygady 3. Armii Pancernej! Na swoje nieszczęście w pogoń za zwario-wanym numerem trzysta siedemdziesiątym dziewiątym rzuciły się również ostatnie „emczi”, mijając wiwatują-ce praskie uliczki. I na samym końcu wojny podpisały na siebie wyrok śmierci. Na próżno wysilały się, żeby dotrzymać kroku Iwanyczowi. Nieszczęsne, jedno po drugim dostawały zawału i odpełzały na skraj drogi, gdzie już podniosły włazy puste Pz T-III i Pz T-IV. Szosa, po której pędził Najdienow, cała usiana była sprzętem – ale Czaszka przyrósł do dźwigni, dzwoniąc medalami jak na zwycięstwo. „Biały Tygrys” czekał tam na niego, za Lidicami... Diabelski mechanik już ruszył mu na spo-tkanie, podniósł lufę działa, a straszny, jak z zaświatów, strzelec założył nową taśmę do karabinu maszynowego.

Page 153: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

153

W czeskim miasteczku Hradec Iwan Iwanycz w naj-większym pędzie zderzył się z tą najstraszniejszą dla siebie przeszkodą: radiostacja krzyknęła mu prawie do ucha: „Zwycięstwo”! I samotna ,,jaskółka” zamarła. Zatrzymany przez tę ostatnią ścianę, Najdienow wy-pełzł z czołgu jak oślepły stary zaskroniec. Oparł się o swój zmordowany wóz. Nagle nie było po co i dokąd się śpieszyć i pędzić. W jednej chwili wojna spłynęła z gór i łąk i rozwiała się w przestworzach z całym swoim smrodem. Na pokrytych słonecznymi plamami łąkach szczypały sobie trawę spokojne sarny. Ptaki wszelkimi głosami witały nowe lato, a czerwone dachówki domów i kościołów ofiarowywały im dach nad głową. Nadcho-dził tak długo wyglądany pokój. Iwanowi Iwanyczowi po raz pierwszy zrobiło się zimno.

W pułku nie było nawet jednego sprawnego czołgu – ale kto by się tym przejmował! Na rynku spokojne-go Hradca, którego uliczki pokieraszowała tylko „trzy-dziestka czwórka” Najdienowa, pojawiły się jak wy-czarowane z górskiego powietrza stoły. Strojne Czesz-ki wynosiły chleb i piwo. Co prawda za rynkiem tulił się do wrośniętej w ziemię kamiennej ściany spichlerza rozbity na amen i porzucony przez Niemców Hz 35(t) – ostatnie wspomnienie o tym, co było – ale w jego stro-nę nikt nie spoglądał.

*

Page 154: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

154

„Jaskółkę” odciągnięto na holu. Nikt prócz Wańki tym się nie przejął: czołgi nie były już potrzebne. Wód-ka, wino i miejscowe kobiety czyniły swe zwykłe cuda: uczta rozwinęła się na całego i pozostali przy życiu czoł-giści nie opuszczali nagrzanych ławek – tu padali, tu też wstawali.

Słońce paliło dziurawe wnętrzności Pz 35(t). W czoł-gu panowała prawdziwa łaźnia, ale Iwan Iwanycz mimo wszystko zanurkował w jego czeluść. Namacawszy fotel kierowcy, zapadł się w niego i otulony szynelem, ponu-ry jak puchacz, gapił się stamtąd na święto.

Postawili przed nim poczęstunek. – Pij, durniu! Za Zwycięstwo! Iwan Iwanycz nie tknął kieliszków. Chleb i ser czer-

stwiały przed otwartym szeroko włazem. Przechodzący za spichlerz na stronę koledzy z pułku szczerze żało-wali biedaka: „No i komu będziesz teraz potrzebny?” Niektórzy całkiem rozsądnie zauważyli: „Dzięki Bogu, że nie ma już czym jeździć – jeszcze by narozrabiał!”

Komisarz pułku, jeszcze z Zossen, młody podpuł-kownik Gradow próbował zrobić coś w sprawie przy-rzeczonego odznaczenia dla Najdienowa, ale po Pradze wszystkim w sztabie odebrało pamięć:

– „Bohatera”? Przecież on całkiem „nie tego”! Po powrocie Gradow długo stał przed czeskim czoł-

giem.– Iwan! Byś się chociaż czymś zajął! Ale Wańka Śmierć nie chciał nikogo słuchać w swojej

idiotycznej sytuacji,. Rzeź zakończyła się, lecz Smok nie przepadł w Tartarze, nie zginął w ogniu piekielnym, nie

Page 155: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

155

drasnęła go ani jedna tysiąctonowa amerykańska bom-ba lotnicza. „Biały Tygrys” wciąż istniał. Taśmy do karabinu maszynowego monstrum miało załadowane, pociski gotowe. Ziemia, tak jak i wcześniej, z czysto ko-biecą pokorą poddawała się jego strasznemu ciężarowi. Najdienow wciąż czuł jego zapach. Słyszał bliski szczęk i wyzywający stukot zamka czołgowej armaty. „Tygrys” wciąż kpił sobie z Wańki – cały i zdrowy dyszał za po-bliską górą.

Minęły dwa tygodnie – starucha wojna ostatecznie pożegnała już wszystkich. Jakoś tak całkiem niepostrze-żenie dla zdruzgotanego Iwana Iwanycza przepadli w jej cieniu Kriuk i Bierdyjew. Tak naprawdę i oni, jak Naj-dienow, nie mieli co robić na tej ziemi.

Plutonowy zabrał się za to co zawsze, ale jego zwy-kłe szczęście wyparowało wraz z urobioną po pachy w wojenne lata kostuchą. Dwie miejscowe panie, wzię-te przez niego „na bagnet” (jedną z nich przypadkowo zabił przy próbie ucieczki), wystarczyły, by dowództwo wyciągnęło ostateczne wnioski. Kriuk do wszystkiego się przyznał i nawet sam naprowadził sędziów na niefi-gurujące w sprawie złoto, wprowadzając sąd w osłupie-nie. Zajętym zupełnie czym innym generałom, celow-niczowie nie byli już potrzebni – i tak przepowiednie Sukina spełniły się. Okazało się też, że kamienne ścia-ny spichlerza za rynkiem są zadziwiająco mocne – nie wyszczerbiła ich podczas egzekucji ani jedna kula, co zaskoczyło katów, choć niejedno już widzieli. Śledczy długo obmacywał ścianę, wciąż cmokając i powtarzając

Page 156: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

156

całkiem niepatriotycznie: „Co chcesz, Europa!” Dobijać nie trzeba było, choć strzelcom ręce drżały. Dowództwo uznało nerwowość za skutek kaca i wybaczyło dwa nie-dokładne wystrzały. Ziemia w bezpańskim sadzie była tłusta jak kasza z masłem. „Europa!” – powtarzał wciąż ten sam kat, rozcierając bryłki ziemi żółtymi od papie-rosów palcami, nim eleganckimi oficerkami zepchnął wszystko, co zostało z Kriuka, do szybciutko wykopa-nego dołu. – „Kij tu wetkniesz, wyrośnie”.

To było epitafium. Równie szybko doczekał się śmierci Bierdyjew – gdzie

znalazł truciznę, nikt nie miał pojęcia, ale nie męczył się długo. Tym razem metyl Jakutowi nie odpuścił. Do bratniej mogiły za szpitalem przytulił się wzgórek z nie-zwykłym znakiem. Ci, co wynosili sierżanta, widocznie wiedzieli, z kim mają do czynienia – w rajską czeską ziemię wetknęli pusty kanister.

Trzeciego tygodnia postoju w Hradcu Iwan nagle obudził się. Znów coś zeskoczyło mu w głowie. Wszyscy za stołami ucieszyli się – co prawda na krótko. Strasząc Czechów szynelem i wyglądem, Iwan Iwanycz z całą swoją nieprzeciętną pasją uchwycił się tego żałosnego, rozsypanego czołg, w którym przesiedział nieruchomo tyle dni i nocy, i rzucił się na ślepo do beznadziejnego remontu. Uruchomić pokryty rdzą silnik można było chyba cudem. Z rynku wszyscy popędzili do Gradowa, ale ten chytrze odpowiadał:

– Nie przeszkadzać. Niech choć tym się nacieszy! I przyrzekł sobie, że wpisze Najdienowa na najbliższą

listę demobilizacyjną.

Page 157: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

157

Machnąwszy ręką na cudaka, koledzy z pułku dalej bawili się i pili, a Iwan Iwanycz odtąd spokojnie grze-bał w obcym unieruchomionym czołgu. Ostatecznie był czymś zajęty – i o kapitanie zapomniano. Jedynie czasem ten i ów świątecznie chwiejący się na nogach czołgista zaglądał do Czaszki – żeby kolejny raz przekonać się, że to kompletny wariat. Przejezdny remontowiec, dla roz-rywki ale też z ciekawości, pomógł mu naciągnąć lewą gąsienicę. Wędrujący szybkobieżną niemiecką amfibią zuch, pomocnik ds. technicznych (machnął na niej do Elby i teraz wracał z powrotem), również rozbawił się konserwą, której nitowane boki mogły zatrzymać naj-wyżej kulę. Odwiedził „czecha” i zajrzał do przedziału silnikowego, ale najbardziej zaskoczył go upór mecha-nika – do tego stopnia, że zostawił mu nawet kilka kani-strów wysokooktanowej benzyny najwyższej jakości.

Po jeszcze kilku imprezach (świętej pamięci Bierdyjew przyjmował przez wszystkie te dni uzupełnienie) władze wysłuchały protestów oburzonych lekarzy. Alkohol został zarekwirowany i zamknięty na kłódkę. A ponie-waż brakowało nowych wozów, na tym samym rynku szybciutko zaordynowano musztrę. Ale od Wańki nikt nic nie chciał. Podobnie jak wcześniej, dłubał coś w swym kącie, zanurzony we wnętrzu „pudełka”, coś przykręcał, coś przedmuchiwał. Wszyscy uważali, że z takim samym powodzeniem mógł wymyślać perpetu-um mobile – tak więc nikt z maszerujących po zaimpro-wizowanym placu z dziarską pieśnią o sokole-Stalinie na ustach nie wsłuchiwał się, co tam mamrocze pod no-sem ten czarownik mechanik. Na Wańkę szefostwo

Page 158: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

158

machnęło ręką: w rozkazie o demobilizacji, wbrew za-sadom alfabetu, jego nazwisko figurowało na samym początku. I okazało się – niepotrzebnie ktoś tam je wsta-wił. Bo przez wszystkich wyśmiewany Pz 35 (t) pewne-go ranka... zapalił.

Pierwszy do kaszlącego jak jakiś palacz w oparach nie-

bieskiego dymu wozu rzucił się dyżurny major. Najdie-now wściekle nacisnął pedał sprzęgła i nadzieja majora na spokojne zakończenie dzisiejszej warty prysła. Za dyżurnym wyskoczyli pomocnicy, podkute buty zało-motały po bruku.

– Stój! – na próżno darł się ogarnięty przerażeniem major (on przecież widział przed sobą te oczy). – Ty dokąd, k…twoja mać?

I wtedy czołg ruszył. Ledwie zdążył uskoczyć spod gąsienic kierowca jadą-

cej jak na złość z naprzeciwka nieszczęsnej emki – choć tonaż zabójcy mógł wzbudzać śmiech, samochód spłasz-czyło jak konserwę. Potem przebijając sobie drogę na zachód, dziecię Najdienowa z rozmachem odrzuciło cię-żarówkę – niewinny studebaker rozwalił ceglaną ścianę. Ale ku rozpaczy pułkowego komisarza Iwan Iwanycz na tym nie poprzestał. Dając gazu pod górkę po trzykroć przeklęty Wańka miażdżył trafiające się kozy i owce. Podpułkownik Gradow w samych majtkach, na bosaka, gubiąc pod drodze obfitą pianę – wiadomość zastała go nad miską z brzytwą do golenia w ręku – leciał w ślad za zbuntowanym podwładnym i przeklinał straszną cia-snotę uliczek. Mściwy „Czech” co raz strzelał w niego

Page 159: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

159

gryzącym benzynowym wydechem. Rozbiegające się kozy i owce beczały w niebogłosy, w pootwieranych na oścież oknach miejscowe damy piszczały jak zarzynane. Łącznik na rowerze, który dogonił wreszcie komisarza, zdążył usłyszeć ochrypłe: „Pilnie. Radiostacja! Uprze-dzić. Niech przetną mu drogę...”

Tu komisarz zwalił się na czworaka – całkiem stracił oddech.

A „skrzynka” z radosnym pobrzękiwaniem wytoczyła się już na szosę prowadzącą prościuteńko do rozleni-wionych Amerykanów.

Radiostacje z czterdziestego piątego roku były nieza-wodne – w okręgu wszystko, co tylko mogło strzelać, zostało zaalarmowane: jeszcze na chodzie IS-y i SAU, siedemdziesięciosześciomilimetrowe działa dywizjono-we i nawet dwustutrzymilimetrowe haubice z odwo-dów artylerii ciężkiej. Wielkim wrzaskiem obudzono skacowane obsługi dział przeciwlotniczych, które roz-koszowały się ciszą w owiniętych bluszczem domach sąsiedniego Milowca. Nadzieja przede wszystkim była w zdobycznych „osiem-osiem” – jedyna droga, po któ-rej teraz chrobotał zawieszeniem odrodzony inwalida, prowadziła do tego ostatniego przed strefą sojuszników stanowiska. Tak więc zbiegłego z gór Najdienowa bły-skawicznie objął pierścień okrążenia.

– Tym razem to już koniec Wańki! – wyraził przypusz-czenie przed Gradowem ten sam dyżurny. – Z nim już, towarzyszu podpułkowniku, kaput!

– Może to i lepiej – pochmurnie odrzekł Gradow.

Page 160: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

160

W wydziale politycznym Armii nie było wątpliwości co do Czaszki – obsługa dział przeciwlotniczych dosta-ła jednoznaczny rozkaz. Zająć pozycje nie było trudno: oba osiemdziesięciomilimetrowe działa stały razem przy wjeździe do miasta. Ich zamki jeden za drugim wy-dały metaliczny szczęk. Ale do nadejścia wzbudzającego śmiech czołgu było jeszcze sporo czasu – Pz 35(t) musiał pokonać górskie serpentyny, nim mógł się wytoczyć na wprost dział. Dowódca baterii, spuchnięty od nocnych libacji plutonowy wystękał do cierpiących tak samo jak i on podwładnych z byle jak nałożonymi hełmami: „Przerwa na papierosa!” I runął na brustwer, szarpiąc kieszeń bluzy w poszukiwaniu papierośnicy.

A ukryty przed armatami za górską grzędą Iwan Iwa-nycz tymczasem działał: pedały i dźwignie okazały się wyjątkowo wprost posłuszne, korpus z otwartymi sze-roko włazami szczodrze grzało miejscowe słońce. Zło-żony z kawałeczków silnik wart był każdych pochwał. Nawet trzydziestosiedmiomilimetrowa pukawka, tro-skliwie chowająca jedyny „przeciwpancerny”, meldo-wała pełną gotowość.

– On tam jest – zapewniał wdzięczny za wszystko czeski czołg. – Nie ma się już gdzie podziać. On czeka na ciebie. Już udeptał miejsce do walki. Naszykował swoje „osiem-osiem”, celowniczy już się przymierza.

– Wiem! – przez huk silnika odkrzyknął czołgowi sza-lony Iwan Iwanycz. – Gazu, dogonimy!...

I Wańka patrzył w niebo: Bóg pancernych nieodmien-nie się uśmiechał. Jego hełmofon przypominał górę. Dźwignie niebieskiego czołgu rozciągały się w nieskoń-

Page 161: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

161

czoność. Wieża tej „trzydziestki czwórki” przesłaniała Wszechświat. Bóg toczył się za Wańką, huczały ko-smiczne koła.

– Jeszcze pięć minut! – ziewnął wciąż niemogący pożegnać się z kacem dowódca baterii, spojrzawszy na ciekawskiego oficera, który podszedł do pozycji. Star-szy lejtnant, mimo swoich rumianych dwudziestu lat, zdążył, wciąż w składzie tej samej 3. Armii Pancernej, przeskoczyć Wisłę i Odrę. W gościnnym Milowcu mło-dy frontowiec nie znalazł się przez przypadek: maślano uśmiechnięta Czeszka (jeszcze w Pradze lejtnant posadził ją na pancerz), z którą spędził bezsennie tę wspaniałą, przepełnioną śpiewem aniołów noc, była stąd rodem.

Lejtnant nie przypadkiem też zainteresował się całą tą sprawą – wiedział, na kogo szykowana jest salwa: Wańkę Czaszkę niejeden raz widział w akcji. Zamyślo-ny poklepał potężną lufę gotowej „osiem-osiem”.

– Bez obawy, towarzyszu – dowódca artylerii prze-ciwlotniczej, leniwie żując papierosa, rozwiewał scep-tycyzm lejtnanta. – Zdrajca socjalistycznej ojczyzny nie ma szans. Do zakrętu jest sto metrów. Niech tylko wy-skoczy... Do roboty, chłopaki! – krzyknął do swoich. – Kąt niżej, jeszcze niżej...

Lufy opadły prawie do ziemi.

Starutki, ledwo połatany przez Iwana Iwanycza Pz 35(t) (zresztą jak każdy inny czołg) miał zadziwiające wyczucie. Ale jego kierowcy nic teraz nie zajmowało: ani politrucy, ani sztaby, persony osobistów, działa prze-ciwlotnicze, SAU czy rozpaczliwe (po angielsku) per-

Page 162: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

162

Page 163: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

163

traktacje „Smiersza” z tamtą stroną. Nic z tych rzeczy – za Milowcem czekało Monstrum – bieliły się znajome dwustumilimetrowe boki, czerniały pokryte błotem i wodorostami gąsienice. Oko peryskopu bez pośpiechu wymacywało cel. Diabły w wieży całą siłą wprawiały w ruch koło zamachowe naprowadzania i sięgały po pocisk kumulacyjny. Potworna lufa na pewno była już wyczyszczona. Jednak do przesady już syty ognia i dymu czołgista, w czarnym od plam, za wielkim szynelu, ob-wieszony obojętnymi mu medalami i orderami, był pe-wien – do uderzenia wystarczy i ta przestarzała, wzru-szająca wagonetka. Wystarczy też ten jedyny, cóż, że trzydziestosiedmiomilimetrowy, „maluch” w lufie.

– Pędź, Iwan! – huczała niebieska muzyka. – Pędź!... On już ci nie zniknie!

I Wańka pędził.

KONIEC

Komentarz autora1) Siedem dni po bitwie prochorowskiej – stosunek

historyków do słynnego starcia nie jest jednoznaczny. Przez

Page 164: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

164

długi czas przyjmowano, że 12 lipca 1943 roku w okolicy stacji kolejowej Prochorowka doszło do potężnej pancernej bitwy spotkaniowej, która zmieniła przebieg bitwy kurskiej. Orędownikiem tego punktu widzenia był bezpośredni uczest-nik wydarzeń, dowódca 5. Armii Pancernej P. Rotmistrow. Wedle jego słów obie strony równocześnie rozpoczęły natar-cie. Szyki bojowe 5. Armii Pancernej, w której przeważały „podstawowe koniki” sowieckich wojsk pancernych, czyli T-34-76, pełną prędkością wbiły się w klin zmotoryzowanych dywizji SS „Leibstandarte Adolf Hitler”, „Das Reich” i „To-tenkopf”, liczących do 500 czołgów i dział szturmowych. W strasznym zwarciu z obu stron wzięło udział około 1200 maszyn bojowych różnego typu. Na polu walki zostaliśmy my – SS-owcy wykrwawili się, zostali pokonani i zaczęli się wycofywać.

Wyznawcy drugiego punktu widzenia są pewni – żadnej „bitwy spotkaniowej” nie było: Niemcy zawczasu przeszli do obrony i spotkali atakujące T-34 Rotmistrowa zmasowa-nym ogniem Tygrysów, Panter, dział szturmowych i artylerii przeciwpancernej, w rezultacie czego 5. Armia Pancerna po-niosła nieuzasadnione duże straty. Postawionego mu zadania dowódca nie potrafił wykonać, mimo że w 20-kilometrowym pasie działania gęstość jego szyków bojowych zbliżała się do 45 czołgów na kilometr kwadratowy.

Wskutek oczywistej przewagi niemieckiej artylerii przeciw-pancernej i dział czołgowych (przypomnijmy: pancerz „trzy-dziestek czwórek” można było przebić z odległości do 1,5 kilo-metra, ale pociski 76-milimetrowych armat T-34 kruszyły pancerz Tygrysów dopiero z odległości nie większej niż 500 metrów, a i to nie zawsze) straty wyniosły około 330 czołgów

Page 165: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

165

i SAU (bez grupy generała Trufanowa). Straty niemieckie były mniejsze – około 220 czołgów (zresztą zamieszanie z rachun-kami mamy do dnia dzisiejszego: każda ze stron pomniejszała swoje i wielokrotnie powiększała cudze straty, dlatego nie można do końca wierzyć raportom, które zachowały się w archiwach). Niektórzy współcześni badacze oskarżają Rot-mistrowa o celowe przekłamania – bojąc się gniewu Pierw-szego generał po prostu sfałszował dane (Stalin nie wybaczył-by mu praktycznego stracenia 5. Armii Pancernej, jak też rzuciłby się i na konstruktorów, oskarżając ich o opracowanie nieefektywnego sprzętu, który w dwu najważniejszych wskaź-nikach – pancerz i armata – ustępowały niemieckiemu). Kry-tycy Rotmistrowa również powołują się przy tym na informa-cje nieprzyjaciela. Sądząc z raportów, pamiętników i badań, ani naoczni niemieccy świadkowie, ani tamtejsi historycy po prostu nie zauważyli tej bitwy spotkaniowej – w ich źródłach mowa ogólnie o ciężkich walkach na kierunkach prochorow-skim i obojańskim i podejmowanych przez Rosjan wielokrot-nych próbach kontratakowania.

Prawda jak zwykle leży pośrodku: bitwa na południowym występie Łuku rzeczywiście była straszna, trwała kilka dni i objęła ogromne terytorium. Wielokrotnie szyki bojowe mie-szały się, czołgi prowadziły ogień do wroga z najkrótszych odległości – w tych warunkach Pantery i Tygrysy straciły swoje zalety. Dochodziło do taranowania wroga. W wielu sowieckich źródłach czasów wojny spotkamy przesadzoną liczbę nowych czołgów niemieckich. W operacji „Cytadela” wzięły udział 144 Tygrysy – wpłynąć na przebieg wydarzeń nie mogły. Użycie zaś Panter w ogóle było jakimś nieporozu-mieniem: wozy przybyły na front na tyle niedoskonałe, że

Page 166: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

166

większość z nich po prostu zepsuła się – ile mogły być war-te samozapalające się silniki! Działa samobieżne Ferdynand, rzekomo niepokonane, Model wykorzystał wręcz nieudolnie (dla akuratnych, myślących Niemców to w ogóle było jakieś nietypowe), wysyłając je w charakterze tarana pancernego na sowieckie pola minowe! Te z nielicznych dział samobieżnych (miały być „super”), którym udało się nie wylecieć w powie-trze na fugasach i wyjść na nasze pozycje, zostały zlikwidowa-ne przez piechotę (wystarczyło parę granatów w przedział sil-nikowy), gdyż były pozbawione osłony (grenadierów odcięto na dalekich podejściach), nie miały też karabinów maszyno-wych (jak się wyraził Guderian, strzelali z dział do wróbli). I w ogóle w walce z „trzydziestką czwórką” podstawową rolę odgrywały działa przeciwpancerne, osławione Mardery i Art-sturmy. Fakt bolesny: pod Prochorowką przestarzałe T-34-76 dostały solidnie w skórę, straty szacowano na setki spalonych i rozbitych wozów.

*

2) ...gdzie montowano jedną z ostatnich serii T-34-76 – „trzydziestka czwórka” to czołg wyjątkowy. Szczegółowo o jego powstawaniu nie ma sensu opowiadać: wystarczy odesłać czytelników do wielu publikacji, w których wóz ten opisano dosłownie do najmniejszej śrubki. Zaznacz-my tylko: w ciągu całej wojny czołg był wciąż modernizo-wany (zachowując przy tym tak charakterystyczny dla siebie wygląd). Oczywiście T-34 z czterdziestego pierwszego roku nie można porównywać z T-34-85, które kończyły wojnę.

W latach 41-42, dysponując praktycznie nieprzebijalnym dla niemieckich czołgów i dział przeciwpancernych pance-

Page 167: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

167

rzem oraz armatą zdolną przebić nie tylko boki, ale i czoło dość słabiutkich Pz T-II, Pz T-III, Pz T-IV, podobnie jak całko-wicie niezdatne do walki z rosyjskim czołgiem zdobyczne cze-skie Pz 35(t) i Pz 38(t) z odległości 1000 metrów, „trzydziest-ka czwórka” miała niedopracowany, wciąż psujący się, silnik. Za to silniki wozów niemieckich zasługują na najwyższą oce-nę – to również dzięki ich wytrzymałości Niemcy znaleźli się pod Moskwą. W końcowym etapie wojny sytuacja odwróciła się całkowicie – dobrze opancerzone czołgi niemieckie (Pan-tery i Tygrysy) miały stałe problemy z silnikami. Za to ich armaty przebijały T-34 z odległości półtora, a nawet i dwu kilometrów. Jednak nowa osiemdziesięcioośmiomilimetrowa armata średniego czołgu sowieckiego działała nie gorzej od wychwalanej niemieckiej „osiem-osiem”, a udoskonalony sil-nik W-2 pozwalał na wykonanie pięćsetkilometrowego sko-ku na tyły przeciwnika.

Co zaś tyczy się artylerii – przez całą wojnę konstruktorzy próbowali uzbroić T-34 w najpotężniejsze i pozwalające na intensywną eksploatację działa. Do 1944 roku czołg uzbraja-ny był w armatę 76 mm. Tak więc w fabrykach montowano serie T34-76. Ale poczynając od 1942 roku, po tym, jak Niemcy otrząsnęli się z szoku (pierwsze spotkania z „trzy-dziestką czwórką” tak wstrząsnęły niemieckimi czołgistami, że zażądali od niemieckiego przemysłu skopiowania samego czołgu) i stworzyli godne pancerne i przeciwpancerne pojaz-dy, zdolność przebijania pancerza przeciwnika przez działa tej serii była zdecydowanie zbyt mała; nie tylko Tygrysy i Pan-tery, ale też zmodernizowane niemieckie „trójki” i „czwórki” okazały się poza zasięgiem. Zatrzymano się na armacie 85 mm, zdolnej do równorzędnej walki z „wielkimi kotami”.

Page 168: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

168

Od zimy 44. ruszyła produkcja serii czołgów T-34-85, który stał się podstawowym sowieckim wozem do końcu wojny.

T-34-76 miał masę braków, między innymi bardzo ciasną wieżę, w której z trudem mieściło się dwóch członków załogi (Amerykanie nie mogli zrozumieć, w jaki sposób rosyjscy czoł-giści mieszczą się tam zimą, w półkożuszkach i waciakach). Nie mogąc pomieścić w wieży jeszcze jednej osoby, dowód-ca musiał z konieczności dodawać do swoich bezpośrednich obowiązków funkcję celowniczego, co negatywnie wpływało na jakość dowodzenia i strzelania (Niemcy mieli po pięciu członków załogi – w wieży operowali dowódca, celowniczy i ładowniczy). Ponadto nadzwyczaj ograniczone pole widze-nia nie pozwalało na ocenę sytuacji i reagowanie w porę. Tak więc kierowca-mechanik swój właz musiał mieć stale uchy-lony. Strzelec-radiotelegrafista ze swojego miejsca prawie zu-pełnie nic nie widział i w czasie walki często walił na oślep. Pierwsze radiostacje też były do niczego i montowano je tylko w tak zwanych radiowych czołgach. Niefortunne okazało się ułożenie baków na paliwo po bokach przedziału bojowego: zapalając się, często nie dawały one żadnych szans załodze. Wszystkie te niedociągnięcia poprawiano w trakcie wojny (co prawda baki na paliwo zostały na dawnych miejscach).

I tak załoga T-34-85 z nową wieżą była już „pełnowarto-ściowa” i liczyła, tak jak powinno być, pięciu ludzi, choć czoł-giści często rezygnowali ze strzelca-radiotelegrafisty i wal-czyli w czwórkę (trzech żołnierzy w wieży plus kierowca-me-chanik).

3) ...przeklinana przez wszystkich kierowców nie-wygodna czterobiegowa skrzynia biegów – jeden

Page 169: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

169

z największych braków pierwszych T-34: słaba i kapryśna czterobiegowa skrzynia biegów. Podczas zmiany biegów zę-batki często kruszyły się, sygnalizowano pękanie pokrywy skrzyni. Aby zmienić bieg, strzelec-radiotelegrafista często musiał chwytać dźwignię i ciągnąć ją wspólnie z mechani-kiem-kierowcą – temu ostatniemu brakowało do tego po prostu sił. Dlatego też nowe, jeszcze nieprzejeżdżone czołgi wymagały dobrze przeszkolonych kierowców (a tych kata-strofalnie brakowało). Niedoświadczony mechanik mógł za-miast pierwszego biegu wrzucić czwarty (on też był wstecz-ny), co prowadziło do uszkodzenia skrzyni. Sytuacja zmieniła się zasadniczo, gdy w słynnej 183. Fabryce opracowano pię-ciobiegową skrzynię biegów ze stałym sprzężeniem zębatek.

4) ...Niemcy wytoczyli na pierwszą linię swoją

odpowiedź na wszechmocne dotąd „trzydziestki czwórki” – Tygrys okazał się najcięższym na świecie, najsil-niej uzbrojonym i do 1944 roku praktycznie niepokonanym czołgiem niemieckim, który napsuł nam wiele krwi.

Wystarczy podać jego wagę – prawie 60 ton. Aby gigant nie przewrócił się od własnego ciężaru, koła ustawiane miał w szachownicę. Pz T-VI to pierwszy czołg, który zamiast dźwi-gni miał koło sterownicze – maszyną można było łatwo kie-rować. Pancerz czołowy miał grubość 100 milimetrów i był dla naszych czołgistów praktycznie nie do przebicia. Z boka-mi korpusu też należało powalczyć – trzeba było podejść na odległość co najmniej 500 metrów (a podczas walki i bliżej), jednak Pz T-VI rzadko kogo podpuszczał tak blisko do sie-bie. Jego armata 88 mm była chyba najgroźniejsza i najlepsza ze wszystkich wówczas istniejących. Co zaś tyczy się słynnej

Page 170: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

170

z jakości optyki, a także tradycyjnego, bardzo dobrego wy-szkolenia załóg (pod tym względem przez długi czas pozosta-waliśmy daleko w tyle), należy tylko skonstatować bolesny fakt: walczyć z podobnym zwierzem było naszym chłopakom nadzwyczaj ciężko. Czołgiści dosłownie czuli się nadzy, gdy dochodziło do spotkań z tymi przeklętymi wozami. I tak w 43. roku ze swoją 76-milimetrową armatą mogli zaatako-wać „Tygrysa” tylko z bliskiej odległości (wciąż te same 500--300 metrów), i to w dodatku strzelając nowym pociskiem podkalibrowym (wydawano je za pokwitowaniem po trzy sztuki na komplet bojowy). Problem polegał też na tym, że nawet w sprzyjających okolicznościach przebić można było nie wszystkie, lecz ściśle określone miejsca. Należało wykazać się sprytem i wlepić podkalibrowy w bok korpusu, pomiędzy koła napinające gąsienice (za nimi mieściły się pociski „Tygry-sa”), albo w podstawę wieży (wówczas ją zaklinowywało), w lufę albo w część tylną (tam znajdowały się baki). W ostatecz-ności strzelano w koło napinające gąsienicę, koło napędowe, w same gąsienice. Od pozostałych miejsc pociski po prostu odskakiwały. Dochodziło do tego, że Tygrysy spokojnie wypełzały naprzeciw T-34, nie obawiając się ich ani trochę. A oto, jako przykład, wspomnienie czołgisty N. J. Żelezno-wa: „…one (Tygrysy – uwaga autora) stoją na otwartej prze-strzeni. A spróbujesz podejść? Spali cię z odległości 1200 -1500 metrów! Bezczelni byli!... My jak zające przed Tygrysami uciekaliśmy i szukaliśmy możliwości, jak by tu wykręcić się i wlepić im w bok. Ciężko było. Jak widzisz, że w odległości 800-1000 metrów stoi Tygrys i zaczyna ciebie ‘chrzcić’, to dopóki przesuwa lufę horyzontalnie, jeszcze możesz siedzieć w czołgu, ale jak tylko zaczyna przesuwać ją w pionie – lepiej

Page 171: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

171

wyskakuj! Inaczej spłoniesz!” Pojawienie się na „trzydziestkach czwórkach” dział 85-mi-

limetrowych poprawiło sytuację – można nawet było walczyć jeden na jednego. Ale wszystko jedno, do końca wojny osła-wione Pz T-VI były dla nas najbardziej niepożądanymi prze-ciwnikami.

5) ...solidne niemieckie karabiny maszynowe z szybkością tysiąca dwustu strzałów na minutę kończyły zaczęte dzieło – MG- 42, straszna broń. Nasi żołnierze nazywali ją „hitlerowskimi warkoczami”. Kula z tej broni, kiedy trafiła w kość, po prostu wyrywała ją z ciała.

6) Zwiad lotniczy uprzedził o nim Katukowa

i Rotmistrowa – M. J. Katukow, jeden z najwybitniejszych sowieckich dowódców wojsk pancernych. Jego brygada, w której składzie znajdowały się T-34, w 41. roku pod Tułą rozbiła całkowicie kolumnę pancerną Guderiana (to wów-czas w jednostkach Panzerwaffe zaczęła się srożyć totalna bojaźń przed T-34, który wydawał się nie do pokonania). W trakcie bitwy kurskiej generał dowodził 1. Armią Pancerną. Zdecydowane kontrataki jego wozów bojowych na niemiec-kich flankach były jedną z przyczyn, dla których Manstein zmuszony został do zarządzenia odwrotu po bitwie pod Pro-chorowką. Do końca wojny sformowano sześć pancernych armii gwardii:

1. APanc. – M. J. Katukow 2. APanc. – A. I. Radzijewski3. APanc. – P. S. Rybałko4. APanc. – D. D. Leluszenko

Page 172: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

172

5. APanc. – I. T. Szlemin6. APanc. – A. G. Krawczenko.

7) ...żaden pocisk słynnych i zabójczych dla pozo-stałych Tygrysów i Panter SAU 152 nie przebił jego wieży – tak naprawdę jedynym godnym przeciwnikiem Ty-grysów, Panter i Ferdynandów w 1943 roku było nasze naj-potężniejsze na świecie działo samobieżne SAU-152 (armata 152 mm), które przy udanym strzale (oczywiście z odpowied-niej odległości) mogło zostawić z każdego niemieckiego czoł-gu same gąsienice. Dano mu odpowiednie imię – „zwierzo-bójca”.

8) ...cudem przeciągnąwszy swoje „siedemdzie-siątki szóstki” – chodzi o sowieckie 76-milimetrowe dzia-ła ZIS-3, jedne z najbardziej masowych w naszym wojsku. Żołnierze niemieccy ze względu na charakterystyczny dźwięk wystrzału nazywali je „bam-bum”.

9) ...tam rozwinęły się przekazane im załogi dział samobieżnych na swoich benzynowych „zapal-niczkach” – „zapalniczki”, czyli dobrze znane w wojskach SU-76. Działa samobieżne miały silniki benzynowe. Gdy tra-fiał je pocisk, zapalały się jak pochodnie. Sądząc ze wspo-mnień, nie były z tego powodu zbyt lubiane i stąd takie prze-zwisko. Niemniej produkowano je do końca wojny.

10) ...wpadł z powrotem w otwarty szeroko „po-dwójny właz” – tak zwany „duży właz” charakteryzował wczesne typy T-34. „Duży” albo podwójny właz był prze-

Page 173: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

173

znaczony do jednoczesnego opuszczania czołgu przez dwóch członków załogi – ładowniczego i celowniczego. Ponadto służył do naprawy i wymiany działa 76 mm. To właśnie tędy można było wyjąć kołyskę działa z łukiem zębatym mechani-zmu pionowego celowania. Przez ten właz wyjmowano też baki. Jednak dla załogi okazał się niewygodny, miał zbyt cięż-ką pokrywę: ranni czołgiści nie byli w stanie go otworzyć. Oprócz tego gdy się zaklinowywał (to się zdarzało), czołgi-ści z baszty ginęli. Skargi i doświadczenie bojowe zmusiły konstruktorów do przejścia na dwa oddzielne włazy wieży. Doświadczeni czołgiści na ogół starali się trzymać włazy za-wsze otwarte. (W późniejszych czołgach wieżyczka dowódcy zamykana była na zatrzask sprężynowy – z nim z trudem ra-dził sobie nawet zdrowy człowiek. Dlatego też czołgiści sami zdejmowali sprężyny). Gdy pocisk trafiał w wieżę, na opusz-czenie wozu pozostawały sekundy. Czasami właz zamykano paskiem od spodni. Jeden koniec zaczepiano o zatrzask wła-zu, a drugi owijano wokół haka podtrzymującego amunicję w wieży. W razie trafienia ‘jeśli co – głową uderzysz, pasek zsunie się i wyskoczysz’” (Wspomnienia czołgisty A. W. Bon-daria).

11) ...On zawsze sam napraszał się na zwiad wal-ką – zwiad walką – najgorsza rzecz, jaka mogła spotkać zało-gę. Czołgi wysyłano dla sprawdzenia wytrzymałości obrony przeciwnika, wykrycia jego środków ognia itp., to znaczy praktycznie na pewną śmierć. Właśnie po takich „zwiadow-cach” kładły ogień zamaskowane baterie niemieckie. Według wspomnień czołgistów prawie zawsze podobny zwiad koń-czył się albo zranieniem, albo (najczęściej) śmiercią. Oto dla-

Page 174: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

174

czego najpierw szukano ochotników, a gdy takich nie można było znaleźć – wyznaczano skazańców.

12) Otworzył szeroko właz wieżyczki dowódcy i odłączył bezużyteczny CzTW – jeszcze jedna mała chy-trość, dzięki której czołgista mógł ujść z życiem, gdy liczyła się każda sekunda. Końcówkę CzTW. [czołgowy telefon we-wnętrzny] czyszczono tak, by lekko wyskakiwała z gniazda. Inaczej przewód mógł zatrzymać nowicjusza – w razie pożaru podobna zwłoka kończyła się fatalnie. I w ogóle ci, co nie raz już palili się w czołgach, sprawdzali przed walką rów-nież ubranie – nic nie mogło przeszkadzać w błyskawicznym opuszczeniu wozu. Tak już było – w wojskach pancernych przy życiu pozostawali najszybsi. Ci powolniejsi nie mieli tam co robić.

13) W rzeźni pod Korsuniem, gdzie w kotle w cią-

gu jednej nocy ugotowało się co najmniej pięćdzie-siąt tysięcy Niemców – za kocioł korsuńsko-szewczen-kowski dowódca 2. Frontu Ukraińskiego generał armii Ko-niew otrzymał stopień marszałka. W lutym 1944 roku w wy-niku natarcia wojsk sowieckich na prawobrzeżnej Ukrainie otoczone zostały XI i XLII Korpusy Armijne, w tym Zmoto-ryzowana Dywizja SS „Wiking” – ponad 60 tysięcy ludzi. Pró-by Wehrmachtu odblokowania kotła niczego nie dały. Tylko nielicznym udało się uniknąć niewoli. Noc, podczas której podjęto próbę przerwania kotła, była tragiczna dla 50 tysięcy żołnierzy. Dla Niemców była to druga po Stalingradzie tra-gedia. A jak pokazały późniejsze wydarzenia, bynajmniej nie ostatnia.

Page 175: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

175

14) Znaleziono ciało niemieckiego generała – wszy-

stko wskazuje, że samego Stemmermanna. – Generał Stemmermann dowodził okrążonym pod Korsuniem zgrupo-waniem. Zginął podczas próby przerwania okrążenia – jego ciało znaleziono na polu walki (wyjątkowy wypadek podczas całej tej dzikiej i bezlitosnej wojny). Koniew rozkazał pocho-wać przeciwnika ze wszystkimi honorami wojskowymi, co też zostało zrobione. Rytuał przewidywał m.in. salwę hono-rową.

15) ...zameldował rzutki Morozow – A. A. Moro-zow – znany sowiecki konstruktor czołgów i organizator. Jest jednym z twórców T-34, wiele wysiłku wkładał w jego modernizację. Pod kierownictwem Morozowa na bazie „trzy-dziestki czwórki” opracowywano nowego typu czołg średni T-44, który według wszystkich parametrów miał być lepszy od swojego słynnego poprzednika. Bardziej szczegółowo o T-44 opowiedziano w samej książce.

16) ...Towarzysz Żuków, zdobywając się na mak-simum uprzejmości – ordynarne zachowywanie się Gieor-gija Konstantinowicza znane jest powszechnie. Ale ogólnie wiadomo, że postępował też sprawiedliwie. Oczywiście jest to postać niejednoznaczna, ale przy okazji chciałoby się od-powiedzieć na najczęstsze oskarżenie pod adresem tego zna-komitego marszałka – przede wszystkim to, że bezsensownie wysyłał do walki żołnierzy, nie liczył się ze stratami itd., itp. Warto jednak pamiętać: Żukow brał udział w pierwszej woj-nie światowej. Był z krwi i kości żołnierzem dawnego wojska rosyjskiego, siłą rzeczy musiał przesiąknąć jej zasadami. Nie-

Page 176: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

176

stety, duże straty są konsekwencją nie tyle jego bezpośrednie-go dowodzenia, czy też dowodzenia takiego Mechlisa, durnia i skończonego łajdaka, ile naszej ojczystej tradycji (ośmielę się zauważyć – nie tylko bolszewicy ponoszą tu winę). Armie car-skie walczyły dokładnie tak samo, jeśli nie gorzej; wystarczy poczytać źródła. Zacofanie, nieelastyczność działań, atako-wanie na wprost ogromnymi masami – jakie to dla nas cha-rakterystyczne! Za szczególne bohaterstwo uchodziło natar-cie na karabiny maszynowe, jak kappelowcy. I to jeszcze rów-nym szeregiem! Od wojny krymskiej do rozpoczęcia drugiej wojny światowej wciąż słyszeliśmy to samo tradycyjne hasło: „zarzucimy czapkami” i często spotykaliśmy się z przestęp-czym bałaganiarstwem, czy to Timoszenki, czy też wcześniej Wielkich Książąt. RKKA nie mogła nie odziedziczyć ciągną-cych się od wieków średnich wad rosyjskiej szkoły wojsko-wej: nonszalanckiego stosunku do ludzkiego życia (baby na-rodzą!), strachu przed dowódcami, chęci przypodobania się im, zdobycia za wszelką cenę kolejnego orderu, oczywiście kosztem życia innych (wystarczy zajrzeć choćby do Wojny i pokoju Lwa N. Tołstoja), niechęci do uczenia się na własnych błędach (wchodzenie wciąż na te same grabie) i tak dalej. Niech czytelnik poczyta sobie o kampanii rosyjsko-tureckiej 1877-78 bądź rosyjsko-japońskiej 1904-05.

A oto jak – przynajmniej na początku wojny – walczyli Niemcy: szedł patrol, za nim dopiero siły główne. Zwiad rozpoznawał sytuację, meldował o punktach oporu nieprzy-jaciela. Rozpoczynał się atak – oczywiście po nalocie bom-bowym i starannym przygotowaniu artyleryjskim. W razie aktywnego oporu wroga żadnemu oficerowi niemieckiemu nie przychodziło do głowy upierać się i zmuszać żołnierzy

Page 177: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

177

do atakowania schronów i bunkrów za wszelką cenę. Po pro-stu dowódca odprowadzał z pierwszej linii powierzone mu pododdziały i znów wzywał artylerię i lotnictwo. Poza tym Niemiec zawsze szukał słabych miejsc w obronie, żeby tam się przebić, ominąć wroga, okrążyć go – i w efekcie podejść go od tyłu bez strat własnych. Po naszej stronie zwyczajne, wynikające z konieczności, a zresztą po prostu z trzeźwego rachunku odejście niemieckiej piechoty albo czołgów odbie-rane było jako tchórzostwo (Fryce uciekają!). To tylko na-sza mentalność kazała leźć na druty kolczaste, i to jeszcze tłumem, w pozycji wyprostowanej. Dowódcy, rozumie się, z przodu – od dowódcy kompanii do samego Woroszyłowa. Tych, którzy przeciw temu rozumnie protestowali, próbowali jakoś myśleć, uważano za zdrajców: bohater nie boi się śmier-ci, nie drży i nie chowa się – no i tak dalej. Z goryczą powta-rzam: czy czytelnik nie zna już czegoś podobnego?

Jeszcze jeden mały przykład dotyczący naszego narodowe-go sposobu wojowania. Niemcom zabraniano pojawiać się na pierwszej linii bez hełmu (groziły za to surowe kary). Hełmy obowiązkowo zakładali wszyscy, od szeregowca do generała. Niemcy, naród zdyscyplinowany, nosili je. Nawet niemieccy czołgiści musieli je nakładać, gdy wychodzili z czołgu. Czer-wonoarmiści często machali na to ręką. W efekcie – nieuza-sadniony duży procent zranień w głowę (odłamki, kamienie i tak dalej). Wiele kontuzji, których można było w prosty spo-sób uniknąć, kończyło się śmiercią.

W ogóle wszystkie nasze niepowodzenia pierwszych lat wojny znajdują proste wyjaśnienie: Niemcy umieli walczyć, a my – nie. Sam stosunek do wojny mieliśmy różny: Europej-czyk szedł na wojnę walczyć i zwyciężać. U nas zawsze trzeba

Page 178: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

178

było składać ofiarę. Mężczyźni od wieków szli na front „skła-dając siebie w ofierze” – dlatego rosyjski żołnierz wykazywał się tym zadziwiającym nieprzyjaciela biernym męstwem, obo-jętnością wobec śmierci towarzyszy i swojej, wreszcie całkiem już niezrozumiałym dla Europejczyka fatalizmem – wystarczy przeczytać wspomnienia niemieckiego generała Mellentina i innych naocznych świadków i uczestników rosyjsko-nie-mieckiej rzezi lat 41-45. Rolnik, chłop (a z kogo jeszcze skła-dała się nasza piechota?) z góry składał siebie w ofierze. On już pogodził się ze swoim losem! Ale co tu mówić! Można podawać masę przykładów z historii ojczystej na te nasze niu-anse prowadzenia walki i ciągnące się z pokolenia na pokole-nie braki. To już temat oddzielny. Oczywiście prędzej czy później musieliśmy nauczyć się walczyć. Ale ile nas to koszto-wało krwi?! A podczas drugiej wojny światowej w ogóle o mało nie zadławiliśmy się nią.

Wniosek: są rzeczy, których tylko na Żukowa, na Timo-szenkę i na Stalina zwalać nie można.

*17) ...pod gąsienicami tajnego czołgu – „ekspery-

mentalny” w książce to pewien obraz zbiorczy, ale istotnie w biurach konstrukcyjnych pełną parą szły prace nad stwo-rzeniem, na bazie T-34, dużo lepszej konstrukcji (ten sam do-świadczalny czołg T-43 i wspaniały pod każdym względem T-44, który, niestety, nie zdążył wejść na wyposażenie woj-ska). Brano pod uwagę doświadczenia z eksploatacji wcze-śniejszych modeli czołgów, ciągle wprowadzano zmiany w konstrukcji wieży, rozpatrywano warianty zamontowania bardziej efektywnej armaty, doskonalono różne części, od sil-nika do przyrządów obserwacyjnych.

Page 179: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

179

18) ...nawet podczas jazdy można było przez nie widzieć drogę – przyrządy obserwacyjne „trzydziestkiczwórki” przez długi czas nie wytrzymywały krytyki. W pierw-szych czołgach montowano tak zwane lustrzane peryskopy dla mechanika-kierowcy i w wieży (dość prymitywne pu-dło z ustawionymi pod kątem na górze i na dole lusterkami z polerowanej stali). Jakość obrazu była po prostu fatalna. Po pierwszym, wystarczająco bolesnym dla czołgów roku wojny zaczęto montować pryzmatyczne przyrządy obserwa-cyjne – po całej wysokości peryskopu montowano szklany pryzmat. Ale kierowcy nadal woleli otwierać włazy, mimo niebezpieczeństwa podłapania kuli, odłamka albo, w najlep-szym wypadku, zapalenia płuc. Triplex na włazie kierowcy-mechanika robiono z żółtego i zielonego pleksiglasu najgor-szej jakości – widoczność praktycznie była żadna. Oprócz tego momentalnie zabryzgiwany był błotem. Nie warto nawet mówić, jakie straty ponoszono przez tę wymuszoną ślepotę. Z powodu złego pola widzenia załoga nie mogła w porę do-strzec niebezpieczeństwa – szczególnie dotyczyło to boków – i dostawali w boki „bałwankami” lub podkalibrowymi. (Je-sienią 42. specjaliści badający czołgi stwierdzili: na 432 trafie-nia w korpus czołgów – 270 dotyczyło boków). Sytuacja po-prawiała się, na nieszczęście, powoli. Od roku 1943 na T-34 zaczęto nareszcie ustawiać wieżyczki dowódcy z kolistym po-lem widzenia. A dowódca nowego T-34-85 już miał, oprócz wieżyczki, pryzmatyczny, obracający się we włazie peryskop MK-4. Ale niektórzy doświadczeni czołgiści woleli jak dawniej trzymać włazy otwarte (żeby wszystko widzieć i jak najszyb-ciej wyskoczyć z wozu) i z wieżyczki dowódcy nie korzystali.

Page 180: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

180

19) ...na krótko przed przygotowywanym potęż-

nym natarciem tam akurat pojawiło się Widmo – operacja „Bagration” w każdym calu należała do wybit-nych: właśnie podczas niej sowieckie czołgi odegrały jednąz najgłówniejszych ról. Była to godna odpowiedź na niemiec-ki Blitzkrieg. Na froncie o szerokości prawie 700 kilometrów przeciwko 28 niemieckim dywizjom (trzy armie) rozwinięto cztery fronty: 1. Nadbałtycki, 3. Białoruski, 2. Białoruski oraz 1. Białoruski – w sumie 19 armii, w skład których wchodziło 138 dywizji, 43 brygady pancerne, 2,5 miliona czerwonoar-mistów, 31 tysięcy dział i moździerzy, 5200 czołgów i SAU i ponad 4500 samolotów. Dowodził całością Gieorgij K. Żu-kow. 22 czerwca 1944 roku (datę natarcia wybrana była nie-przypadkowo) cała ta potęga runęła na Niemców. Po miesią-cu nieustannego (i nie mającego precedensu) natarcia pancer-nego przestało istnieć jedno z najbardziej zdatnych do walki zgrupowań niemieckich – Grupa Armii „Środek”. 20 lipca „trzydziestki czwórki” doszły do linii Kowno – Brześć. Po tygodniu czołgi stały już nad Wisłą i w Prusach Wschod-nich. Na północy przebiły się do Morza Bałtyckiego i odcięły Grupę Armii „Północ”, zapędziwszy ją w worek kurlandzki.

W trakcie natarcia rozbito: siedem z dziewięciu niemiec-kich korpusów armijnych; 28 z 34 dywizji. (Niektóre zostały w całości zlikwidowane. Taki los spotkał Wschodniopruską 206. Dywizję Piechoty – 12 tysięcy ludzi z jej składu zginęło lub zaginęło bez wieści).

Ilu Niemców zginęło w lasach i bagnach białoruskich, nikt nie wie – można ich liczyć w setki tysięcy. Oficjalnie mówi się o stracie 350 tysięcy żołnierzy, z czego do niewoli trafiło

Page 181: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

181

około 150 tysięcy (w niewoli zmarło 75 tysięcy ludzi). Ogó-łem – około 275 tysięcy zabitych Niemców (według innych danych – 380 tysięcy). Poddało się czterech dowódców kor-pusów i 13 dowódców dywizji – w sumie 22 generałów. Przy-pomnijmy: kolumny jeńców przeprowadzono później przez Moskwę, kadry z tego wydarzenia pokazano całemu światu.

Ci co przebili się do swoich, nie nadawali się już do walki. Od takiego uderzenia Niemcy nie mogli się już pozbierać!

20) ...gdy trafiał je PzGr 40, krzyki T-34 były nie do zniesienia – PzGr 40, niemieckie podkalibrowe pociski przeciwpancerne różnego kalibru – 37, 50 i 75 mm. Spotka-nie z nimi często było dla czołgu śmiertelne. Pocisk podkali-browy miał wysoką prędkość wylotową – był o wiele lżejszy od zwykłego pocisku przeciwpancernego. Odznaczał się wy-soką wytrzymałością i dużą siłą rdzenia przeciwpancernego, mającego średnicę 20 mm. Przy uderzeniu w pancerz część balistyczna odpadała – prawie cały impuls pocisku przekazy-wany był na rdzeń, a zgnieciony płaszcz pocisku pozostawał poza pancerzem. Mając taki impuls, rdzeń „przegryzał” pan-cerz.

21) ...Iwan Iwanycz bezbłędnie namierzał wes-tchnienia Marderów i Artsturmów – Mardery, Art-sturmy, Hetzery, słynne niemieckie działa samobieżne. Pra-gnę zaznaczyć, że Niemcy doskonale wykorzystywali działa samobieżne do odpierania ataków pancernych – w tym byli mistrzami. Jeszcze raz podkreślę: największe straty ponosili-śmy akurat od tych cichych zabójców, urządzających zasadzki wszędzie, gdzie tylko można, na trasach naszych wozów. Ni-

Page 182: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

182

skie, krępe Artsturmy nadawały się dla takich celów wprost idealnie.

22) ...Grenadierzy pancerni swoimi „osiem- -osiem” i przeciwpancernymi Pak-40 robili z tych wozów wspaniałe ogniska – Niemcy wyciągnęli wnioski ze spotkań w 41. roku z T-34. Natychmiast opracowano bar-dzo efektywne środki walki – i tak krótkolufowe armaty 75 mm, „działa niedopałki”, w niemieckich czołgach zastą-piono armatami o długiej lufie kalibru 43 i 48. 60 mm lufę przedłużono do 60 kalibrów. Na wyposażenie brygad prze-ciwpancernych zaczęły w dużych ilościach docierać działa przeciwpancerne 75 mm Pak 40, mające lufy o długości 43 kalibrów. Od tej chwili nasi czołgiści zaczęli się czuć jak goli – pancerz już nie chronił.

23) ...z ludzi i wozów pozostawały rozbite gąsie-nice i rude poharatane korpusy z gęstą warstwą popiołu wewnątrz – już 40-procentowe oparzenie w tych latach pociągało za sobą śmierć w męczarniach, ale mało któ-ry z czołgistów miał szansę uchronić się przed ogniem. „Na przedmieściu Kamieńca Podolskiego stała bateria obrony przeciwlotniczej. Trafiła ona dwa nasze czołgi, których załogi spłonęły. Obok jednego czołgu leżały cztery spalone trupy. Widziałem, jak ich grzebano – z dorosłego człowieka została mumia wielkości dwunastoletniego dziecka. Ich twarze były jakieś takie czerwono-niebiesko-brązowe... Strasznie było pa-trzeć i bardzo ciężko wspominać...” (Wspomnienia czołgisty N. J. Żeleznow). Życie czołgu było bardzo krótkie – jedna,

Page 183: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

183

najwyżej dwie walki. Czołgiści, którzy przeżyli, wspominali: wciąż musieli przesiadać się z jednego czołgu do drugiego. Straty w wojskach pancernych, szczególnie na początku woj-ny, były straszne. Dlatego też, gdy kompletowano doświad-czone załogi, przede wszystkim pytano: „ile razy płonąłeś?” To pytanie odsłania gorzką prawdę. Tych, którzy „palili się” dwa albo trzy razy, brano od razu – znaczy się, prawdziwy czołgista, doświadczony. Czołgiści najczęściej ginęli z dwóch przyczyn: od odłamków własnego pancerza, który rozlaty-wał się po trafieniu pociskiem przeciwpancernym, i od pło-nących baków na benzynę. Częściej niż inni ginęli dowódca i ładowniczy: w ich wysokie wieże łatwo trafiały niemieckie „osiem-osiem”. Nawet „nieudane” trafienie pocisku w wieżę mogło prowadzić do kontuzji albo do złamania kości, a co tu mówić, kiedy „bałwanka” przebijała się do środka! Oprócz tego T-34 miał nieprzemyślany system baków na paliwo – znajdowały się po bokach przedziału bojowego. Kiedy pali-wo zapaliło się, szans na ocalenie było bardzo mało. Strzelec-radiotelegrafista, który nie miał własnego wyjścia z czołgu, musiał wychodzić w ślad za mechanikiem. Gdy liczyły się sekundy, tylko nielicznym udawało się wydostać na pancerz. Jak mówią wspomnienia czołgistów, najwięcej szans na ura-towanie się mieli kierowcy – siedząc nisko, byli oni względnie bezpieczni, zawsze mogli zobaczyć przeciwnika i w porę pod-stawić bok czołgu. Łatwiej też od innych mogli wyskoczyć przez własny otwarty właz: wystarczyło tylko nieco unieść się – i już po pas wychylali się z wozu. Dlatego też wielu wetera-nów, którzy przeżyli swoje, nie bacząc, że byli już dowódcami czołgów, siadało za dźwignie.

Page 184: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

184

24) W sztabie przygotowującego się do przełama-nia frontu w okolicach Bobrujska Pierwszego Kor-pusu Pancernego – mowa tu o korpusie generała Panowa.

25) ...ale też kazał wydzielić z odwodów korpusu dwa zwrotne Valentine’y – według opinii samych czoł-gistów, ze wszystkich czołgów sojuszników dostarczanych w ramach lend-lease, kanadyjski czołg Valentine odpowiadał nam najbardziej. Duża zawartość niklu w pancerzu „kanadyj-czyka” nie raz ratowała życie czołgistom w wieży, gdyż po ude-rzeniu pocisku taki pancerz nie kruszył się i odłamki od niego nie odlatywały. Valentine był wozem o niskiej sylwetce, z nieza-wodnym silnikiem. Szybki i zwrotny, doskonale sprawdzał się w walkach w mieście. Trafić w niego było trudniej niż w inne czołgi. Zdarzały się sytuacje, gdy Valentine’y, wyposażone już nie w czterdziestomilimetrową armatę (pierwsze dostarczane nam egzemplarze miały dość słabe uzbrojenie), lecz mocniej-sze działo pięćdziesięciomilimetrowe, podejmowały walkę z Tygrysami i zwyciężały. Jedynym poważnym niedostatkiem tego udanego wozu był niedostateczny kąt podnoszenia lufy, co nie pozwalało na prowadzenie ognia po górnych piętrach budynków.

26) ...po zjedzeniu na kolację „drugiego frontu” – „drugi front” to słynna amerykańska tuszonka, którą w ogromnych ilościach dostarczali sojusznicy. W ogóle dosta-wy żywności z Ameryki – czekolada, mleko w proszku itd. (oczywiście, razem z własną żywnością) – pozwalały wystar-czająco dobrze karmić wojska w latach wojny. Czołgiści cie-pło wypowiadali się o smacznej amerykańskiej słoninie, kon-

Page 185: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

185

serwach mięsnych i rybnych.

27) ...wydał ostatnie tchnienie ich połatany od dołu do góry Stuart – całkiem już przestarzały, słabiutki amerykański czołg skromnymi swoimi parametrami technicz-nymi podobny był do naszego lekkiego T-70. Co prawda Stu-art dość aktywnie wykorzystywany był przeciwko korpusowi Rommla w Afryce, niekiedy nawet z sukcesem, ale używanie go na Froncie Wschodnim już na początku 42. roku było dość niepoważne. Jednak M-3L Stuarty przez jakiś czas znajdo-wały się jeszcze na wyposażeniu Armii Czerwonej. Całkiem możliwe, że kilka wozów brało udział również w operacji „Bagration”.

28) ...cała trójca, z braku wybitych do nogi w pierwszym korpusie T-34, osiodłała „majowego żuka”– „majowy żuk” to nie mniej słynny niż „trzydziestka czwórka” amerykański czołg M4A2 Generał Sherman. Lite-ratury o nim jest bardzo dużo. Podobnie jak T-34, Sherman był jednym z najbardziej masowych czołgów drugiej wojny światowej. Nasi czołgiści zwracali uwagę na jego wspaniałe warunki dla załogi – wygodne fotele z oparciami na ręce, apteczki, przestronny korpus, pomalowany wewnątrz na biało („trzydziestki czwórki” wewnątrz i na zewnątrz miały te sam kolor – ciemnozielony; zimą na pancerz nakładano biały kamuflaż). Czołg miał bardziej niezawodny niż w T-34 silnik (nie wymagał podczas przejazdów ciągłej regulacji), dzięki czemu mógł nie tylko bardziej się rozpędzać, ale też wdrapywać na dość strome zbocza. Uzbrojenie czołgu pod koniec wojny składało się z armaty 75 mm i dwóch słynących

Page 186: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

186

z niezawodności karabinów maszynowych Brauning. Zdol-ność rażenia pocisków odłamkowych i przeciwpancernych armaty była bardzo wysoka. Mimo słabszego pancerza Sher-many skutecznie operowały przeciwko Panterom i Tygrysom, a na plus można im zaliczyć nieporównywalnie lepszą ma-newrowość. Podchodząc na odległość 500 metrów i bliżej, podobnie jak „trzydziestki czwórki” stawały się wyjątkowo niebezpieczne. Za szczególną płynność jazdy bardzo lubi-li M4A2 desantowcy. Prócz tego czołg był na tyle wygodny i prosty w obsłudze, że kierować nim można się było nauczyć w ciągu paru godzin. Do braków „amerykanina” nasi czołgi-ści niezmiennie zaliczali wysoki korpus, który demaskował czołg na polu walki. Mechanik-kierowca siedział oddzielnie – jeśli nad jego głową zaklinowała się lufa armaty, nie mógł się już wydostać. Podobnie jak „zapalniczki” SU-76, Sher-many po trafieniu wybuchały jak zapałki. Mimo to czołg się w wojskach przyjął. Jak zwykle czołgiści dawali Shermanom różne przydomki – nazywali je „żukami” i „brontozaurami”, „garbatymi” i „emczi”. M4A2 aktywnie eksploatowano do końca wojny (podczas operacji „Bagration” 5. Armia Pancer-na Gwardii dysponowałą 64 Shermanami). Czołgi te były też na wyposażeniu 2. i 33. Armii Pancernych.

29) ...Patton, mimo prób zamknięcia kanału przez „lisa pustyni” – generał Patton, jeden z najbardziej znie-nawidzonych i wyróżniających się amerykańskich genera-łów czołgistów. Z jednej strony reprezentował wybitne ce-chy wodza: nieustraszoność, upór, stałą gotowość do ryzyka – czołgi pod jego dowództwem włamywały się głęboko na tyły Niemców – z drugiej bywał populistą, lubił pozować, po-

Page 187: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

187

pisywać się, był skończonym antysowietczykiem i rusofobem: uważał ZSRR za drugiego po Hitlerze wroga Ameryki i nie wątpił, że nieuchronnie dojdzie do wojny między sojusznika-mi. „Lisem pustyni” Anglicy i Amerykanie nazywali słynnego feldmarszałka Rommla, jednego z najzdolniejszych wyższych oficerów hitlerowskich. Nim został ranny, był dowódcą nie-mieckich sił zbrojnych na Zachodzie.

30) ...do fatalnej dla sojuszników wioski Villers-Bocage – normandzka wioska, w której niemiecki as pan-cerny Michael Wittman na swoim Tygrysie zniszczył całą kolumnę angielskich czołgów (dostało się też bezpiecznie odpoczywającej awangardzie 7. Dywizji Pancernej). Ten epi-zod drugiej wojny światowej wszedł do annałów pojedynków pancernych. Oczywiście każdego dnia wojny czołgi ginęły dziesiątkami i setkami, ale przypadek Wittmana jest niezwy-kły przede wszystkim dlatego, że sprawcą hańby sojuszników był pojedynczy niemiecki wóz. Witttman po prostu wjechał na ulicę wioski i zaczął z zimną krwią rozwalać z działa stojące w szeregu samochody, „Shermany” i „Cromwelle”. Co praw-da, wkrótce po swoim spektakularnym zwycięstwie Ober- sturmführer SS Wittman zginął w starciu z Shermanami – szybkobieżne „emczi” zgoniły go jak zwierza. Rachunek Michaela Wittmana wynosi 138 czołgów i SAU (przez długi czas walczył on na Froncie Wschodnim, przy czym na począt-ku kariery dowodził działem samobieżnym). Prawdopodob-nie to największa osobista lista zwycięstw w historii wojny. Niemcy w ogóle kochali podchodzić do spraw w sposób sportowy i uganiali się za osobistymi sukcesami. Pozostaje dodać: my też mieliśmy własnych asów wśród czołgistów,

Page 188: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

188

o czym z jakiegoś powodu teraz się nie wspomina. I tak star-szy lejtnant D. F. Ławrinienko wziął udział w 28 walkach. Zmienił trzy spalone T-34. Od początku wielkiej wojny oj-czyźnianej Ławrinienko zdążył rozbić 52 czołgi niemieckie. Zginął 17 grudnia 1941 roku pod Wołokałamskiem.

31) Nowe „pudełka” miały prawo być dumne ze swoich „dalekonośnych” dział, radiostacji, pięcio-metrowych luf armatnich – co się tyczy 85-milimetro-wych armat w nowych T-34-85, to załoga musiała pilnować, żeby podczas ruchu wozu (wyboje, rowy) czołg nie „zaczepił” lufą o ziemię. Jeśli do czegoś takiego dochodziło, należało idealnie wyczyścić lufę. W przeciwnym razie podczas wy-strzału mogła się rozerwać.

32) ...na przyczółku sandomierskim pojawił się stary znajomy – jesienią 1944 roku nasze wojska uchwyci-ły na prawym brzegu Wisły, na południe od Warszawy, przy-czółek pod Sandomierzem. Właśnie tam przeciwko 3. Armii Pancernej Rybałki Niemcy po raz pierwszy użyli Królewskie Tygrysy. Jednak te wozy, w których Panzerwaffe pokładały ostatnią nadzieję, nie sprawdziły się.

Tygrysy Królewskie pod względem ogólnej kompozycji wozu, korpusu i podstawowych mechanizmów były kolej-nym etapem rozwoju „Pantery”, chociaż stożkowata wieża z niszą z tyłu przypominała wieżę naszego czołgu T-34. Chcąc zapewnić monolit pancerza, w korpusie nie przewidziano żadnych włazów i otworów po bokach i w czołowej części czołgu. Armata zachowała kaliber Tygrysa, ale znacznie wy-dłużono lufę (Niemcy zwiększali siłę ognia nie poprzez zwięk-

Page 189: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

189

szenie kalibru, lecz poprzez zwiększenie siły początkowej po-cisku). Czołgi pokryto Zimmeritem – pastą o specjalnym składzie, która, jak się uważa, chroniła wóz przed minami magnetycznymi. Tygrys Królewski robił wrażenie swoją po-stawą, chociaż w praktyce okazał się mocno niedoskonały (na przykład mimo zwiększenia masy silnik wciąż był ten sam co w Panterze – dla nowego czołgu okazał się zbyt słaby). W ogóle była to dość osobliwa hybryda „Pantery” z wykorzy-staniem transmisji czołgu Tygrys H i uzbrojenia Ferdynanda. Obejrzawszy zdobyczne wzory, nasi specjaliści doszli do wniosku: niczego zasadniczo nowego pod koniec wojny Niemcy wymyślić nie potrafili.

33) ...IS-y, po każdym strzale podnosząc ciężki pył – ciężkie czołgi sowieckie Iosif Stalin (IS-1, IS-2, IS-3) miały stawiać opór Panterom i Tygrysom” Przeznaczano je też do innych, nie mniej ważnych zadań. Uzbrojony w 122-milime-trowwe działo IS-2 uważany był za idealny sprzęt do walki z bunkrami i innymi punktami umocnionymi nieprzyjaciela i z powodzeniem współdziałał z piechotą. Żadna na świecie armata czołgu nie strzelała tak potężnymi pociskami odłam-kowo-burzącymi. Podczas natarcia na Königsberg, Berlin i inne silnie umocnione twierdze IS-y były po prostu nie do zastąpienia, chociaż ich pancerze dość często ulegały panzer-faustom i niemieckiej artylerii przeciwpancernej.

34) Dno „pudełka” zajęły dodatkowe BR-375P

– BR-240P, BR-350P, BR-365P to sowieckie pociski podkali-browe 45 mm, 76 mm, 85 mm. W tej książce pocisk podka-librowy BR-375 P został wymyślony.

Page 190: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

190

35) ...na dodatek zagrał sześciolufowy „waniusza” – moździerz niemiecki, strzelający pociskami odrzutowymi, swego rodzaju odpowiednik sowieckich „katiusz”. Groźna broń. Wycie jego pocisków silnie działało na nerwy.

36) ...Kreml przygotowywał się do operacji wi-ślano-odrzańskiej – jeszcze jedna słynna operacja Armii Czerwonej na początku 1945 roku; w jej wyniku nasze woj-ska praktycznie rozgromiły Wermacht i dotarły do Berlina. Podobnie jak podczas operacji „Bagration” sowieckie armie pancerne odegrały tam ważną rolę.

37) Znam samego Knipkampa – G. Knipkamp – nie-miecki inżynier, który opracował napęd „Tygrysa”.

38) ...Groza rozmaitych Kummersdorfów i Gross-Egersdorfów momentalnie zgasła wobec tego nie-zwykłego najazdu – źródła niemieckie podają: podczas wojny siedmioletniej, wojska rosyjskie Sałtykowa działające przeciwko Fryderykowi II wykazały się niezwykłym okru-cieństwem i przemocą w stosunku do ludności miejscowej. Pozostaje tylko przypomnieć przypowieść o belce w oku. Kto jak kto, ale to nie Niemcy mają prawo podnosić drażliwy te-mat przemocy i gwałtów! Nie chodzi o to, że jeden naród jest gorszy od drugiego – chodzi o to, że wszystkie armie podczas wojny postępują tak samo.

39) ...żaden nawet najbardziej zapamiętały Rudel, Hartmann czy Wittmann – Rudel, wybitny as lotnictwa,

Page 191: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

191

przez całą wojnę latał na znanym bombowcu nurkującym Ju-87 (tzw. Sztukas). Uważa się, że od 1941 do 1945 roku znisz-czył 500 czołgów sowieckich – całą armię pancerną. Rudel zdobył sławę po tym, jak zrzucił 1000-kilogramową bombę na okręt liniowy „Marat” cumujący w Kronsztadzie, w wy-niku czego urwał się cały nos okrętu. Hartmann, pilot my-śliwca, zestrzelił największą liczbę samolotów wroga. Prawie przez całą wojnę działał na froncie wschodnim. W sowieckiej niewoli odsiedział dziesięć lat. O niemieckim czołgiście Witt-mannie, i o tym, co wyprawiał z Anglikami, była już mowa.

40) ...Alkohol metylowy, którym Bierdyjew tak szybko zapełnił cały cmentarz w Zorben – przypad-ki otrucia różnymi napojami zawierającymi alkohol odnoto-wywano bardzo często. Potwierdza to wiele źródeł. Znane jest wyjątkowe zdarzenie, kiedy to już po zakończeniu walk w Berlinie dziesiątki żołnierzy i oficerów upiło się podob-nym trunkiem, świętując Zwycięstwo. Wielu z nich zmarło w okropnych cierpieniach, wielu straciło wzrok.

41) ...nerwowy jak panienka (...) Himmler oddał sprawy w ręce kutego na cztery nogi Heinriciego i ruszył do sanatorium – już pod koniec wojny na krótko dowódcą tzw. Grupy „Wisła” został nikt inny tylko Himmler. Okazało się jednak, że do roli wodza on nie dorósł, i kiedy Niemcy stały już na progu ostatecznej klęski, oddał dowódz-two w ręce utalentowanego generała, „mistrza odwrotów” Heinriciego. To Heinrici musiał wypić czarę goryczy po klę-sce wojsk niemieckich na Odrze.

42) …,,Wujaszek Joe” – dowcipne przezwisko nadane

Page 192: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

192

Stalinowi przez amerykańskiego prezydenta Roosevelta.

43) ...Nie mniej wściekły Winston – słynny brytyjski premier Winston Churchill, twardy zwolennik walki z nazi-zmem i z bolszewizmem.

44) W spokojnym, ustabilizowanym jak życie Dalajlamy Bernie przemyślny Dalass częstował SS-owca Wolfa ulubionym napojem – kawą z ha-wańskim rumem – tuż przed pełnym krachem Himmler za plecami swojego bezsilnego Führera próbował podjąć w Szwajcarii rozpaczliwe separatystyczne pertraktacje z sojusz-nikami (w szczególności z amerykańskim wywiadem), które zresztą spełzły na niczym.

45) ...„trzydziestki czwórki” rozwinęły się w całejswojej krasie w stronę kanału Teltow – laur zdobycia Berlina (w pełni zasłużony) miał przypaść Żukowowi, do-wódcy 1. Frontu Białoruskiego. Ale gdy jego wojska spotkały się z zaciętym oporem Niemców na wzgórzach Seelow, któ-re trzeba było zdobywać atakiem czołowym, armie Koniewa szybko przerwały obronę Wehrmachtu na Odrze. Widząc to, i chcąc podjudzić obu dowódców, Stalin rozkazał Koniewo-wi skierować czołgi na Berlin od południa. W efekcie 3. Ar-mia Pancerna do 23 kwietnia dotarła do ostatniej przegrody wodnej na drodze do Berlina – kanału Teltow, którą z mar-szu trudno było sforsować. Trzeba było czekać na podejście odwodów artylerii. Gdy T-34 Rybałki pojawiły się na ber-lińskich ulicach, ciężko to przeżywający Gieorgij Konstanti-nowicz zrobił wszystko, żeby jego wojska jako pierwsze prze-

Page 193: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

193

biły się do centrum. Zamęt i podobna „konkurencja” często doprowadzały do tego, że jednostki Koniewa i Żukowa, nie wiedząc dokładnie, gdzie są sąsiedzi, prowadziły „przyjaciel-ski” ogień po swoich towarzyszach. W końcu zraniona am-bicja Żukowa zadziałała: Koniewa po prostu wypchnięto ze stolicy, stawiając przed nim nowe zadanie: do reszty rozbić wycofującą się od Odry na zachód niemiecką 9. Armię gene-rała Busse (właśnie w stronę tej pobitej armii dla ratowania jej przed całkowitą likwidacją przebijał się generał Wenck). W lasach sosnowych pod Berlinem rozegrał się jeden z ostat-nich aktów tragedii – krwawa bitwa między zdekompletowa-nymi niemieckimi pododdziałami a 4. Armią Pancerną Lelu-szenki z przekazanymi jej oddziałami piechoty i artylerii.

46) Własow, który do końca się już pogubił, zwró-cił swoje pułki przeciwko dawnym dobroczyńcom – tragedia i przyczyny zdrady Własowa są już ogólnie znane. Wbrew istniejącym stereotypom oddziały Własowa tylko je-den raz walczyły przeciwko swoim: doszło do tego nad Odrą, pod sam koniec wojny. Znalazłszy się następnie pod Pragą, pododdziały ROA ruszyły na pomoc czeskim powstańcom.

47 3. Armię Pancerną rozwinięto na Riesę, zmu-szając ja do wariackiej jazdy – mowa tu o bezpreceden-sowym co do szybkości przerzucie czołgów Rybałki do Pragi. W tym samym czasie, kiedy w Berlinie kończyły się walki, zgrupowanie nowo upieczonego niemieckiego feldmarszałka Schörnera wycofywały się z Czechosłowacji na zachód, aby poddać się Amerykanom. Czesi wszczęli powstanie i przez radio otwartym tekstem zwrócili się o pomoc do Armii Czer-

Page 194: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

194

Nasz książki można nabyć na portaluwww.wydawca.com.pl

lub zamówić pocztą e-mail:[email protected]

W naszej ofercie: seria „Z Gwiazdą” (książki W. Bieszanowa, B. Sokołowa), pozycje M. Zawadzkiej, St. Wasylew-skiego, I. Bojaszowa, E. Wołodarskiego.W przygotowaniu: 1945 – rok zwycię-stwa W. Bieszanowa oraz Mój lejtnant

Daniiły Granina

Page 195: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

195

wonej.

PS Podczas obmyślania i realizacji pomysłu wykorzystałem wiele źródeł. Zaocznie pragnę podziękować znawcom ojczy-stych i zagranicznych czołgów M. Swirinowi, M. Bariatyńskie-mu, A. Drabkinowi, angielskiemu historykowi A. Biworowi, niemieckim badaczom A. Buchnerowi i G. Beddekerowi, któ-rych książki bardzo mi pomogły.

Być może w komentarzach znalazły się jakieś poszczególne nieścisłości. Mam nadzieję, że w takim wypadku czytelnicy po-prawią mnie i wybaczą.

Z poważaniem – Autor

Page 196: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

196

Page 197: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

197

Page 198: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

198

Page 199: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

199

Page 200: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

200

Page 201: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

201

Page 202: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

202

Page 203: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

203

Page 204: Czołgista kontra ,,Biały Tygrys"

204