Czas kobiet

21

description

ROSYJSKI BOOKER 2009 (nagroda dla najlepszej książki w języku rosyjskim 2009 roku). Los Antoniny to okrutna parafraza historii bohaterki lubianego we wszystkich krajach byłego Związku Radzieckiego filmu „Moskwa nie wierzy łzom”. Zwyczajna kobieta, pracownica jednej z socjalistycznych fabryk, zachodzi w ciążę. Rodzi córkę, którą zajmują się trzy starsze sąsiadki z komunałki. Jedna jest arystokratką, a jej w domu rodzinnym mówiło się po francusku, druga ukończyła zaledwie trzy klasy szkoły podstawowej, trzecia to chłopka, która miała romans z hrabią... Łączy je wspólne doświadczenie oblężenia Leningradu i żałoba po utraconych bliskich. Autor: Jelena Czyżowa Liczba stron: 224 Wydawca: Czarne Wydawnictwo ISSN: 978-83-7536-660-0

Transcript of Czas kobiet

Page 1: Czas kobiet
Page 2: Czas kobiet

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragmentpełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnierozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przezNetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym możnanabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione sąjakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgodyNetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepieinternetowym Gazetta.

Page 3: Czas kobiet

Jelena Czyżowa

Czas kobiet

Prze łożyła Agniesz ka Sowińska

Page 4: Czas kobiet

Wszelkie powie la nie lub wy korzy sta nie niniejsze go pliku elek tronicz ne go inne niż jed nora zowe pobra nie w za kre sie wła sne goużytku sta nowi na rusze nie praw autor skich i pod le ga od powie dzialności cy wilnej oraz kar nej.

Ty tuł ory gina łu rosyjskie go Время женщин

Projekt okład ki AGNIESZKA PASIERSKA / PRACOWNIA PAPIERÓWKAFotogra fia Autor ki pochodzi z Jej ar chiwum

Copy right © by ELENA CHI ZHO WA, 2009Agre ement by www.nibbe-wie dling.comCopy right © for the Polish edition by WY DAWNICTWO CZARNE, 2013Copy right © for the Polish trans la tion by AGNIESZKA SO WIŃ SKA, 2013

Re dak cja MAŁGO RZATA PASICKAKorek ta AGATA CZERWIŃ SKA / D2D.PL, SAN DRA TRELA / D2D.PLProjekt ty pogra ficz ny i re dak cja technicz na RO BERT OLEŚ / D2D.PL

Skład wer sji elek tronicz nej EWA KRAJEWSKA / VIRTU ALO SP. Z O.O.

Published with the sup port of the Institute for Lite ra ry Trans la tion, Rus sia.Opublikowa ne ze wspar ciem Insty tutu Tłuma czeń Lite rac kich, Rosja.

ISBN 978-83-7536-660-0

Page 5: Czas kobiet

Spis treści

Dedykacja

I Matka

II Córka

III Matka

IV Glikierija

V Jewdokija

VI Ojczym

VII Ariadna

VIII Sołomon

IX Wnuczka

Przypisy

Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.

Page 6: Czas kobiet

Moim babciom

Page 7: Czas kobiet

Moje pierwsze wspomnienie: śnieg… Brama, biały, mizerny koń… Ja i babcie wleczemy się zawozem. Koń jest duży, tylko z jakiegoś powodu brudny. Hołoble są za długie, wloką się pośniegu. Na wozie jest coś ciemnego. Babcie mówią: trumna. Znam to słowo, ale mimo wszystkosię dziwię – przecież trumna powinna być szklana. Wtedy wszyscy by zobaczyli, że mama śpi, alezaraz się obudzi. Ja to wiem, ale nie mogę powie dzieć…

W dzieciństwie nie umiałam mówić. Mama prowadzała mnie do lekarzy, pokazywała różnymspecjalistom, ale na próżno: nie znaleziono przyczyny. Milczałam do siódmego roku życia,a potem zaczęłam mówić, choć sama nie pamiętam, jak to się stało. Babcie też nie zapamiętały,nawet moich pierwszych słów. Pytałam je oczywiście, a one odpowiadały, że zawsze wszystkorozumiałam i że zawsze rysowałam obrazki – i dla nich to było tak, jakbym z nimi rozmawiała.Przyzwyczaiły się do odpowiadania za mnie. Same zapytają, same sobie odpowiedzą…Wcześniej moje rysunki leżały w pudełku. Żal, że się nie zachowały. Wszystko bym mogła sobieprzypomnieć. A tak nie pamię tam. Nawet twarzy mamy.

Babcia Glikierija mówiła, że miałyśmy fotografię, niewielką, do paszportu, a potem jązgubiłyśmy, gdy zamawiałyśmy portret na cmentarz. On także przepadł. Może ojczym w końcutego nie załatwił, a Zi naida wyrzuci ła. Jak moje rysunki.

Długo nie lubiłam zimy. Czułam niepokój, gdy padał śnieg. Myślałam o mamie… Wydawałomi się, że musi jej być bardzo zimno – w letniej sukience… Później to minęło, ale niepokójpozostał, jakby w dzieciństwie, które zniknęło z mojej pamięci, było coś strasznego, o czym mamjuż nie wie dzieć…

Page 8: Czas kobiet

I

Matka

Siekam cebulę i przytakuję, babki wiedzą lepiej – jak pora, to pora. Zresztą co im powiesz?Surowe są. Gdzie tam ja prze ciw ko nim…?

Namieszkałam się wcześniej w hotelu robotniczym, w ciasnocie. Niby bez krzywdy – pokójtylko na osiem łóżek. A teraz – po domowemu. Dziękuję, rado zakładowa. Zoja Iwanownapowie działa:

– Dziecko niczemu nie winne. Urodziłaś, już trudno, z powrotem nie wepchniesz. No bo jaku nas jest? To matka jest głową: i napoi, i nakarmi. No i co, że bez męża? Teraz i takim siępomaga. Sytynowi, majstrowi z szóstego, rodzina się powiększyła: dwoje teraz mają. Znaczy się,oddziel ne dwupokojowe im się nale ży. Wprowadź się na jego miej sce.

Dziewięć i pół metra – sama jestem sobie panią. Gdyby tak matka, świeć Panie nad jej duszą,mogła choć jednym okiem…

A oni:– Nie ty pierwsza, nie ty ostatnia. Tylko pamiętaj: dziecko jest nasze, fabryczne. Wspólne,

znaczy się. Dla władzy nie ma pasierbów. Nie bój się: i żłobek, i przedszkole, a podrośnie, tokolonie. Nie ma strachu, nie sama przecież jesteś, a w kolektywie. Niedobrze, że taisz. Przecieżwiatr nie nadmuchał. Takich psów trze ba od razu pod sąd!

Prze mil czałam. Wię cej nie pytali.Dobrze, że to miasto, myślałam. Tysiące po ulicach ich chodzi. Nie to, co na wsi. Tam by

poznali – chłopów na pal cach moż na by zli czyć…Jeśliby z fabryki był, może bym się i otworzyła… Zoja Iwanowna życzliwa. A tak – co

powiesz? Tyl ko imię znam. Ani adre su, ani nazwi ska…

Jew doki ja uniosła brew.– Olej się kończy.Jak niby? W tym tygodniu brałam. Ale patrzę – skończył się. Na samym dnie ostatki. Piją go

czy jak?– A ce bula? – Oglądam się. – Prze smażyć prze cież trze ba.– To – poucza – na mar garynie prze smaż.

Piękny on był, postaw ny. Ale zrozumieć go nie szło. Mówił dzi wacz nie, po miastowe mu.– A pani – spytał – długo już cze ka?Kiwnęłam głową i milczę: nieswojo tak z nieznajomym. Grzeczny niby, ale mimo wszystko.

Chwi lę postał i zapytał:– Pani do Dziadka Mroza się wybie ra?– Jak to? – zdzi wi łam się.– Ma pani – kiw nął głową – pakow ny worek. To na pre zenty?Śmiesz nie mi się zrobi ło.

Page 9: Czas kobiet

– Jakie pre zenty! – Uśmiechnę łam się. – Na rynek jadę, po ziem niaki.Uniósł brwi.– Na rynek? – powtórzył. – Z wor kiem?– No tak – wyjaśni łam – dziś nie dzie la. Dla całe go pokoju trze ba wziąć.– Dla pokoju? – Pokręcił głową. – A co z przedpokojem? Zostanie głodny? Czy pani pokój jest

dobry, podzie li się ze wszyst ki mi?

Otar łam ukradkiem ce bulowe łzy. Uśmiechnę łam się do sie bie.Mieszam, mieszam… Mimo wszystko kiepsko na margarynie. Pryska na wszystkie strony.

Całą rękę poparzyłam. Jew doki ja znów poucza:– Posmaruj szarym mydłem.

Chwilę postał w miejscu, potem podszedł do latarni. Nogi miał długie, jak u żurawia. Chodzi,przytupuje. Zer knął na ze garek.

– Ile mamy tak cze kać?Cier pli wość mu się, wi dać, skończyła. Pew nie prze marzł. Buty ma lekkie, wiatrem podszyte.– Pew nie już zaraz – pocie szam. – Ja już długo stoję…– Niee. Kiepsko to wygląda. – Roz gląda się. – Cze kamy, cze kamy, a ni kogo nie ma.– Śpią jesz cze prze cież.– Śpią? – dopytuje. – I słusz nie. Sam, dureń, powi nie nem…A pewnie, myślę. Twarz ma jakąś taką pogiętą. Pewnie hulał całą noc. Choć alkoholem od

nie go nie czuć. Nasze chłopy jak się z wie czora popi ją, to do obiadu cuchną.– A pan – ze brałam się w sobie – tak wcze śnie… Też ma pan coś do załatwie nia?– A jakże… – Zmrużył oczy. – Obudzi łem się i na rynek. Po kar tofle.– Oj! – ucie szyłam się.Spoj rzał na mnie i powie dział:– Zdumie wa mnie pani. W Ame ryce się pani uczyła?Prze straszyłam się.– Dlacze go w Ame ryce? Na wsi. Małyje Połow cy.Zmarsz czył brwi.– W naszej – dopytuje – radzieckiej szkole? A najważniejszej rzeczy pani nie pamięta:

kolektyw jest tam, gdzie ja.– Jaki kolektyw? – Cał kiem zbił mnie z tropu.– A ja z panią? – Zaśmiał się. – Obywatele zebrani na przystanku… W tych wyjątkowych

okolicz nościach proponuję wziąć taksów kę…

Zaprosił do sie bie w gości. Miesz kanie duże, prze stronne.– Gdzie są pozostali? – zapytałam.– Na daczy – odpowie dział. – W sensie przodkowie.Jak to na daczy?, myślę. Zima prze cież…Roz glądam się.– A sąsie dzi gdzie?– Niestety. – Rozłożył ręce. – Tego dobra u nas nie uświadczysz. Mieszkamy jak za

komuni zmu.

Page 10: Czas kobiet

Weszłam. Prawda. Bogato żyją. Biurko, książki na półkach. Nad kanapą jakiś brodatymęż czyzna. Ubrany w swe ter robiony na drutach. W ramie wisi.

– A to kto?Machnął ręką.– O, tu jest je den.Może, zgaduję, też przodek? Pod brodą prze cież nie poznasz…Zaparzył kawę. Białe, cie niut kie fi li żanki – strach pić. Nie daj Bóg uszko się obe rwie.– Posłódź sobie – radzi.Wzię łam łyk, aż mnie wykrzywi ło. Dwie łyżecz ki posłodzi łam, a mimo to gorz ka.– Czarna kawa – mówi – ma swoich amatorów. Spróbować trzeba. Nie martw się,

przywykniesz.Upił odrobinę, odstawił. Sam najwyraźniej nie bardzo przywykł… Wina nie piliśmy, a ja jak

pi jana. Słucham jego głosu. Nie wiem, jak to się stało… Chyba byłam zamroczona…

Szarpnęłam szufladę, wymacałam tarkę. Marchewkę trzeba zetrzeć… Cebula skwierczy,skwier czy… Wyłączyłam fajer kę. Ręka ćmi. Odkrę ci łam wodę – wsunę łam pod kran…

W tygodniu zaprosił do kina. Ucieszyłam się. Zazdrościłam naszym dziewczynom: wszystkow parach.

– Do mnie nie pój dzie my – mówi. – Przodkowie z daczy przygalopowali. Nasłuchali się radia.A sam jakiś pochmur ny.Przychodzi my, a tam kome dia. Noc kar nawałowa.– Jak dobrze – mówię. – Wszyst kim od nas się podobała.Wzruszył ramionami. Wychodzi my z kina. Ja się cie szę, a on zasę piony.– Nie podobało ci się? – zdziwiłam się. – Bo mi to bardzo… Nam by tak… Dobre ich życie, jak

w baj ce.– Baj ki się skończyły. – Uśmiechnął się. – Słyszałaś o Wę grzech…?– O jakich Węgrzech? To co w telewizji? Tak, wiem. No wyjaśnili nam przecież: to wrogi

ele ment… Knuli coś tam prze ciw ko nam. I po co? Źle im się tam żyje?Usta mu drgnę ły, jakby go ktoś ude rzył.Oczy mętne – ani martwe, ani żywe. Jakby rybie. Machnął ręką, poszedł… Biec za nim?

Stałam bez ruchu. I tak stałam, dopóki nie zniknął…

– Oj, zapomniałam! Mam dla was post ny cukier.Lubią go. Kolorowy, własnej roboty. Rozpuścisz z konfiturami, chwilę postoi, złapie smak –

coś w rodzaju kar me lu. Podważyłam nożem. Niech dziobią.Zawsze taki w kawałkach. Nie daj Bóg podać rozdrobniony. Szczypczyki maleńkie, błyszczące.

Stare. Teraz takich nie ma. Łupią dźwięcznie, drobniutko. Babki kawałeczek wezmą i – do ust.Wezmą garstkę i ssą. Wcześniej myślałam, że żałują. Na cukier to już chyba zarobię? Nie,odpowiedziały, tak smaczniej. Ech, dziewuchę też tak nauczyły. Przysuniesz cukiernicę –odsuwa…

Wyjeżdżałam z hotelu robotniczego, dziewczyny straszyły: „Ale sobie pomieszkasz,z sąsiadami!”. W hotelu sami swoi. A tam – obca, ze wsi, z dzieckiem. Idź, mówią, z żoną Sytina

Page 11: Czas kobiet

się naradź: może coś sensow ne go ci poradzi.Znalazłam ją.– Babek się nie bój – mówi. – Najważniejsze: postaw się, niech nie myślą, że są

gospodyniami. W kuchni zajmiesz moje miejsce: dobre sobie wywalczyłam, przy oknie. Szkoda,że chłopa nie masz. Moje go to się bały…

Wprowadziłam się. Babki ciche, ale i tak strach. Sytina to kawał baby. Wrzaśnie, toi zmar łe go z grobu podnie sie. A ja?

Na początku starałam się po cichutku. Rankiem obwiniesz w prześcieradło, wózek podschodami – kłódką przypięty. Kłódka ciężka, na łańcuchu. Wózek fabryka mi podarowała,kłódkę sama kupiłam – w żelaznym. W dół – biegiem, kłódkę otworzysz, wsuniesz na dno podmateracyk, i na górę – po dziecko. Załadujesz i – zamieć nie zamieć – do żłobka. Podrzuciszniańkom – i do roboty. Żłobek nasz, fabryczny. Ale i tak dusza boli. Bywało, majster poprosi,trzeba zostać na drugiej zmianie. Przychodzisz po nocy – niańka dyżurna obudzi, zawinie,przynie sie.

Wszyst ko byłoby dobrze, ale słabować zaczę ła. Zoja Iwanow na pocie szała:– Wszyst kie dzie ci chorują, to i twoja musi swoje odchorować.Fabryka niańkom dopłaca. A i matki na święta zawsze coś zaniosą – któraś słodycze, któraś

pończochy. I ja nosiłam, ale jak się doprosisz? Dzieciaków masa, a niańka jedna. To mokra sięnaryczy, to kolka ją złapie. Naszarpałam się – ze zwolnienia na zwolnienie. A płacili, to jasne,uśredniając – prze cież nie spraw dzą wydaj ności.

Na początku jeszcze nic takiego. Temperatura podwyższona, podasz lekarstwa. Dzień, dwai spada. Potem zaczęły się konwulsje. Sinieje, zwija się. Oczy mętne, białe. Serce zamiera.Postanowi łam oddać na wieś. Mat ka jesz cze żyła. Ale babki się postawi ły.

Same nikogo nie mają. Dzieci i mężowie poginęli, poumierali. A wnuków nie mają. Idź,mówią, pracuj. Jakoś odchowamy we trzy.

I tak się potoczyło: rano do roboty, z roboty – po sklepach, tu odstać swoje, tam odstać,a w domu jakbym służącą była. Oprać wszystkich, posprzątać, ugotować. Emerytury mają tyle, cokot napłakał. Przyszło dokładać. Za to dziecko jak księżniczka. Trzy niańki na nią jedną –dopilnowana, uczesana. Na spacery wyprowadzają, książki czytają. Uczą, kto to słyszał,francuskie go.

Dziewczyna mądra, jednym słowem: miastowa. Rysuje. Liter się nauczyła, jak miała czterylata. Wszyst ko rozumie. Tyl ko nie mówi. Pięć lat, na szósty jej idzie, a wciąż mil czy.

Sama jestem sobie winna. Jakbym nie milczała do ostatniej chwili, aż brzuch niewyskoczył… Ale jak tu się przyznać? Wstyd…

Wcześniej, do uchwały1 – ani-ani. Nie ustrzegłaś się – to ródź. Ale kto by upilnował naszedziewczyny – i tak to robiły. Jedna, mówili, ciągle to robiła. Chłopy się śmiali: ot, pasożytka –całą brygadę wybiła. A ona jak gdyby nigdy nic – poleży trochę i znów. A dwie, gadali, umarły.Od zakażenia krwi chyba. Aż wyszła uchwała – teraz, proszę bardzo, możesz i co roku.Strasz ne – na żywo skrobią. Ale nie ma wyj ścia, postanowi łam.

Przyszłam do szpi tala, a doktor: „Póź no. Dziec ko duże. Te raz już ródź”.Kupi łam w apte ce tablet ki. Wypi ję, myślę, może zgonię. Tydzień je łykałam. Gdzie tam…Trzy lata jak skończyła, zaprowadziłam ją do przychodni. Lekarka obejrzała gardło,

porozkładała obrazki na stole. Tak, mówi, wszystko jest w porządku. Słyszy, rozumie. Tylko

Page 12: Czas kobiet

zastój w roz woju. Trze ba cze kać – może sama zacznie mówić.Profesor jest w Moskwie, powiedziała. Ale jechać – to znowu pieniądze. A skąd je brać?

I tak – od wypłaty do zalicz ki…Na początku ciągle płakałam: że dziwadło z niej wyrośnie… Ani do szkoły, ani na kolonie.

A co naj waż niej sze – bez rodzi ny. Kto taką za mąż weź mie, nie mowę?Babki, do końca życia wdzięczna im będę, pocieszały mnie. Na wszystko jest Boża wola.

Przyjdzie czas, zacznie mówić. Ale bywa, idziesz ulicą, wokół pełno cudzych, rozgadanychdzie ciaków. Ser ce krwawi. Odwracasz głowę, prze łykasz łzy.

Babki radzą: w pracy nic nie gadaj. Zapytają, to mów: wszystko dobrze. Ludzie mają długiejęzyki. I głupie. Cała bieda w tych językach. W oczy ci powspółczują, a między sobą? Kto ich tamwie? Osławią. Obmówią.

– Będą panie jadły kapuśniak?Będą. Zupa jest zdrowa. Niezły kawałek udało mi się dostać wczoraj w samie na placu.

Mostek. To lubią, z tłuszczykiem. A ten jeszcze i z kością. Dobrą, ze szpikiem. Szpik, mówią,dziec ku wybij. Nam już nie trze ba…

– Tam w miskach, w kącie… bieliznę namoczyłam. Wieczorem już popiorę, jak wrócę zezmiany.

O babkach przecież nie wiedzą. Powiedziałam: matka przyjechała ze wsi, ona dogląda. ZojaIwanowna też dopytywała. Nie, mówię, w domu nie choruje. A ona: póki w wieku żłobkowym,wszystko w porządku, podrośnie – do przedszkola trzeba będzie dać, do kolektywu. Potem doszkoły pójdzie, trudno jej będzie. Z nieprzyzwyczajenia. Podumałam, podumałam – możei prawda to, że z dziećmi łatwiej. Ożywi się, rozgada. Babki nie dały. Niech, mówią, w domusie dzi. Zdąży się namę czyć. Te raz znów nowość wymyśli ły: do te atru pój dzie.

Na choinkę czy jak?, dopytuję. No, ale wzięłam. Bilety w fabryce rozdawali, wszystkimdzieciatym. Wyjęłam, pokazałam im. Z boku talon na podarek: Dziadek Mróz cukierki będzierozdawał, słodkości różniste, wafle. Dziadek Dziadkiem, a fabryka, rzecz jasna, dopłaca.W fabryce mówiono, że on dobry. I czekoladka dołożona. My nie kupujemy. Mała pojęcia niema, co to cze kolada. Czasem tyl ko batonik sojowy, czasem jakieś kar mel ki…

Spojrzały: nie. Po prezent sama możesz pójść. A ona nie pójdzie. Zabierzemy ją do innegoteatru – do Marinskiego. Bilet nie jest potrzebny. Tak nas wpuszczą. Znajomą tam mają. Docerkwi razem chodzą. Zaprowadzą, usadzą i dopilnują. Tamta też samotna: ani dzieci nie ma,ani wnuków.

Ubranie specjalne postanowiły kupić: chińskie, z aksamitu. Bluzeczka na guziczki, rajtuzyi czapka. Wszyst kie dzie ci, powiadają, to te raz noszą. Drogie, wyj dzie ze sześć rubli.

I kokar dy we włosy. Je dwabne, pod kolor.A może nylonowe wystarczą?, pytam. Nie, mówią. Nie wolno. Od nylonowych końcówki się

roz dwajają. W domu z miękki mi tasiem kami chodzi. Babki ze starych ubrań je rwą.

* * *

Zebrały się w kuchni na poranną herbatę. Tu, dopóki dziecko się nie obudziło, decydowałyo wszyst kim, co waż ne. Robi ły plany. Dzień otwie rał się przed świ tem, jak długi wiek.

Page 13: Czas kobiet

O dziewiątej – wstać, umyć się, ubrać. O dziesiątej bajka w radio. O drugiej obiad. Poobie dzie le żakowanie: śpi czy nie śpi, pole żeć trze ba.

W ciągu dnia, zależnie od pogody, zajmowały się różnymi sprawami. Najważniejszy byłjednak spacer. Zależ ny od pór roku, jak na wsi.

Na skwerek przy Lwim Mostku chodziły wiosną. W sadach wiosną jest pełno błota –zamykają, by przeschło. Jesienią do soboru Nikolskiego – przy ogrodzeniu pod dębami pełnożołędzi. W październiku spadały liście z klonów. Chodzisz, szeleścisz… W listopadzie – pierwszyśnieg.

Zimą – albo też do Nikolskiego, albo na skwer Pobiedy. Górka tam wysoka… Dzieci zjeżdżająpo kolei – ktoś tak po prostu, inny na sankach. Sanki są. Stare, dobre. Ale nie bardzo chciały jąpuszczać. Spacerować też ją nauczyły na stronie, dalej od ludzi. Z obcymi dziećmi bieda: „Oj,a pani dziew czynka to co – głuchonie ma?”. Latem swobodniej – jedni na wsi, inni na obozach.

Tu, za stołem, ledwo wziąwszy dziecko na ręce, postanowiły: w pierwszej kolejności trzeba jąochrzcić. W tajemnicy przed matką. Chwała Bogu, że w Nikolskim dzwonnik znajomy. Głuchy,ale wszyst ko rozumie. Zgodził się pomówić z batiusz ką, zaprosić go do domu.

W metryce zapisane miała: Siuzanna. Imię barbarzyńskie, przebacz Panie. Kiedyś taknazywano dziewki nieprzyzwoite, żeby zastępów świętych nie obrażać. A teraz, matka rodzonasama wybrała to imię sobacze…

Myślały, myślały, wertowały Żywoty świętych. Dobrych imion nie brakuje, ale pierwszegoz brzegu przecież nie wybierzesz. Ojciec Innocenty powiedział: szukajcie zgodnie z metryką.Choć podobne znacze nie, pierw sza li te ra ta sama niech chociaż bę dzie.

Gli kie ri ja też wymyśli ła: może Se rafi ma, powiada.Nie. Postanowi ły, że na cześć Sofii.Wieczorami, przy matce, uciekały od imienia, mówiąc: jej, dla niej, ona. W ciągu dnia

zwracały się do niej czule: Sofiusz ka. Mię dzy sobą zawsze: Sofi ja.Batiuszka się dopytuje: może wśród was Wiera jest? Albo Lubow? Albo Nadieżda? Dobrze

byłoby ją matką chrzestną zrobić, żeby Anioła razem świętować. Głowami pokręciły: nie ma. AniLubwi. Ani Nadieżdy. Ani Wiery. Prawie się pokłóciły, wybierając, która z nich będzie matkąchrzestną. To oczywiste, że chrzestna musi być jedna. I przed Bogiem odpowiada. I rodziną sięstaje. A pozostałe to co – obce? Ojciec Innocenty je pogodził. Bóg was wszystkie po kolei zapytao dziew czynkę. Która pierw sza przed Nim stanie, ta pierw sza odpowie.

I śmiech, i grzech: zaczęły porównywać swoje choroby. Która serce ma chore, której nogijeszcze sprawne. Ojciec Innocenty mówi: człowiek nie zna dnia ani godziny. Bywa, że Panmłodych, zdrowych do siebie wzywa, a starych i chorych nie rusza. Nie przenikniesz Jegozamiarów. Zgodzi ły się z nim. Wspomniały młodych i zdrowych. Swoich.

Koszulka do chrztu znalazła się w komodzie Jewdokii Timofiejewny. Doleżała tam do naszychczasów, Bóg wie od kiedy. Po Wasiliju, jej starszym synu. Jego kości już w proch się zdążyłyobrócić, a koszul ka żywa.

Materiał cieniutki, lekuchny: anielskie odzienie. Nie przydało się dla wnuka. Syn z żoną dochrztu nie dali: mat ka, mamy swoją wiarę, mówi li.

Syn naczelnikiem został. „Ja – puszył się – od samej wojny w dwudziestym rokuz bol sze wi kami”.

Page 14: Czas kobiet

W tajem ni cy to się bała. Że im tym chrztem w życiu zaszkodzi.Nowe życie, śmieją się, budujemy, mamuśka. To zabierz do carskiej przeszłości. W sensie na

drogę powrot ną. Nie ma drogi powrot nej. Wasza re li gia to opium mas.Czego to nie wymyślą?! Opium to w aptece się dostaje, jak coś boli. Synowa to samo:

mamuśka, rozejrzyj się wokół. Ale dla mnie za późno na rozglądanie się. Wy się rozglądajcie.Sami macie tym życiem żyć. Nim zdążyli się rozejrzeć, przyszli po nich. Tak i zginęli – w tymswoim komuni zmie. Dobrze, że choć wnuka nie zabrali. Ta babka go wzię ła.

Minęły dwa miesiące, zabrała gościniec i na Świętej Trójcy do tej pojechała. Wyczekałachwili, gdy malec na dworze się bawił, zaczęła rozmowę. Razem chodźmy. Na antychrystawyrośnie. To grzech! Ta się wystraszyła: „No co ty! Co ty! Dowiedzą się, od razu przyjdą.Zabiorą do domu dziec ka. Tam zgi nie”.

Jej się poszczęściło podczas ewakuacji. A ich zbombardowali pod Ługą. To znaczy, że tapierw sza przed Nim stanę ła – i ona pierw sza musiała odpowiadać.

Koszulkę przygotowały, wyprały. Rozłożyły do wyschnięcia na ręczniku. Gdy prały, zdawało się,że udało im się wybielić. Ale jak wyschła – wciąż żółta. Może gdyby wygotować… Aleprze straszyły się: życie mi nę ło, pew nie roze szłaby się w rę kach.

Wcześniej podgrzały wodę. Batiuszka mówi: no, decydujcie się i ubierajcie dziewczynkę.Przyniosły, ubrały Sofiuszkę. Jewdokija poszarzała na twarzy. Niełatwo własne dzieckozmartwychwstałym zobaczyć… Po chwili udało jej się jednak zapanować nad sobą. Tylko nietrzeba, mówi, robić ze mnie chrzestnej. Jak spojrzę na tę koszulkę, dusza we mnie czernieje.Lepiej już ty, Ariadna. Twoi, chwała Bogu, jakoś tak po ludzku. Mąż na pierwszej wojnie, syn –na drugiej, wnuki z synową pomar li podczas blokady.

Jak po ludzku, gdy wszyscy w rowach leżą? Niech lepiej Glikierija – nigdy nie rodziła. Ten jejgraf, mąż bez ślubu, uciekł przed re wolucją. Kto go wie, może wciąż gdzieś jesz cze żyje.

No dobrze, zdecydowały. Ariadna wie najlepiej. Gdzie tam nam do niej… Wykształcona.W młodości nawet za grani cą miesz kała.

Gli kie ri ja chrzest ną została, a dwie pozostałe wtórują batiusz ce.Ojciec Innocenty upomina: tylko cicho śpiewajcie, żeby nikt nie usłyszał. Kto ma usłyszeć?,

odpowie działy, ni kogo nie ma.Pięknie odprawił, niczego nie opuścił. Sofijka mądralka oczkami mruga, uważnie się

przysłuchuje, jakby rozumiała.Tyl ko raz się roz płakała. Gdy Gli kie ri ja wyrze kała się diabła.Usiedli przy herbacie. Batiuszka się uśmiecha: grzeszny, powiada, i namiętny miłośnik

her baty ze mnie. Lubię duszy swojej dogodzić – prze gryzać każ dy łyk kost ką cukru.Wspomnieli samowary. Z czajnika to nie to samo. Wrzątek słaby wychodzi, bez smaku.

W samowarze to wrzało…!A z komunią świę tą to już jak wyj dzie, rze cze. Nie szkodzi, odpowiadają, same przyniosą.

* * *

Na dworze pięknie. Mroźno, sucho. Ciut się ociepli, pójdzie się na spacer. Wyjrzały na dwór –bielusieńko. A stróża ani widu, ani słychu. Kiedyś, bywało, jeszcze przed wschodem z łopatąwychodził. Ci dzi siej si cał kiem się roz puści li. Posie działy, wspomi nając to, co mi nę ło.

Page 15: Czas kobiet

Ariadna pierwsza oprzytomniała. Poszła na strych zdjąć ze sznurka suche rajstopki.Jewdokija zajęła się kaszą. Matka po nocy ugotowała, wsunęła pod poduszkę. Kasza spodpoduszki jest sypka. Gryka i gryka… Innej nie ma. Ani manny, ani płatków owsianych. Grykajest droga, a jeszcze weź ją dostań. Dobrze, że Antoninie fabryka kartki daje. Dwa kilomie sięcz nie – dla niej i dziec ka.

Ariadna ubrała, wyprowadziła. Sofiuszka przyuczona – sama do kranu idzie. Glikierijatrzyma czerpak w pogotowiu. Latem woda w rurach jest ciepła. A zimą grzać trzeba, żeby umyćrącz ki.

Jew doki ja komende ruje: no, odpocz nij cie. Niech dziec ko zje w spokoju.Zjadła i za herbatę. Wypiła, odstawiła filiżankę. Żegnać się, Boże, zmiłuj się nad nami, nie

bę dzie my jej uczyć. Jesz cze mat ka zobaczy…Po śniadaniu Glikierija sadza do tamborka. Na szycie za wcześnie. W sam raz zaś na

wyszywanie. I haft płaski, i węzełkowy, i krzyżykowy. Poranna lekcja – żółciutki płatek. Nieodda, póki nie skończy.

Pracuje, a Gli kie ri ja opowiada jej to o świę tych, to o Bogurodzi cę zahaczy.Następnie kolej na Ariadnę: bajki czyta. Ma swoje, francuskie. Książka opasła, z obrazkami.

Podczas blokady nie spalili… Doczyta do końca i odpytuje: sama zapyta, sama odpowie.Dziwacznie gada – po francusku. A jeśli się przypadkiem pomyli – sprawdza, czy Sofiuszkazrozumiała. Mała marszczy czółko, kiwa główką. Palcem w książce pokazuje – nie tak ma być,ale tak.

Raz zobaczyła to Jew doki ja.– Napraw dę czytać umie czy tak na śle po pokazuje?Ariadna się obruszyła:– Dlaczego na ślepo? Kiedy czytam, palcem wodzę po wierszach, żeby ona też śledziła. A litery

już daw no zna. Jesz cze wiosną jej pokazałam.– No to – Jew doki ja się dzi wi – zadaj jej jakieś słowo. Niech znaj dzie je w książ ce.Sofi ja uśmiechnę ła się chytrut ko, oczkami prze bie gła kil ka li ni jek – dwa razy znalazła.– A niech was! – uradowała się Jewdokija. – Kto tam was, gramotnych, sprawdzi.

Umówi łyście się!Sofiusz ka marsz czy nosek. Śmie je się, znaczy.

* * *

Radio jest duże. I czarne. Wisi w pokoju Jewdokii. Sofija przychodzi, staje na krzesełku.Włącza, przytula ucho. Po ci chut ku, żeby babciom nie prze szkadzać.

– Nie mogłam wczoraj zasnąć i wiecie, co mi się przypomniało? Wcześniej cukierki byływ torebkach. Niektóre tak sypano, inne w pazłotko owinięte. Otworzysz, a w środku srebrneszczypczyki. Iwan Sier gie icz czę sto kupował, roz piesz czał mnie.

Oczy we sołe, uśmie cha się, jakby odmłodniała.– I rozpieścił, jak widzę. – Jewdokija zacisnęła usta. – Nie miałaś już czego wspominać:

cukier ki w złocie…– Prze cież ja – zmarsz czyła się – nie o cukier kach…Jew doki ja sie dzi. War gi ma suche, cienkie. W li nij kę zasznurowane.

Page 16: Czas kobiet

– Wczoraj, na Oficerskiej, patrzę, znów coś kopią. Wyryli dół ogromny, para z niego kłębamibucha. Po bokach kładki, na skraju trójkąty ostrzegawcze porozstawiali. Idziemy z Sofiją i,wszyscy święci!, nieczysta to siła, głosy spod ziemi. Kto tam może siedzieć, we wrzątku?Zerknęłam. Mężczyźni. Dwóch. Mordy brudne, dłubią coś pod rurą. I śmieją się jeszcze: czegosię, babciu, boisz? A można się przestraszyć. Biesy, przebacz Panie! Ryją, ryją. Wkrótce nawylot się prze kopią. Nie mogą wysie dzieć na zie mi.

– Na Oficerskiej? Gdzie to? – Glikierija nałupała cukru, nasypała na spodeczek. Sama jestmaleńka. Jak wróbe lek.

– No tu, za rogiem. Jak tam ona się u nich nazywa? De kabrystów.Gli kie ri ja ssie cukier. Zamyśli ła się.– O de kabrystach kie dy zrobi ło się głośno? Podczas re wolucji czy woj ny?– Bóg z tobą. – Ariadna wzruszyła ramionami. – Jeszcze w poprzednim wieku. Powstanie

dekabrystów było w tysiąc osiemset dwudziestym piątym roku. Przeciwko prawupańsz czyź niane mu.

Wykształ cona jest. Książ ki czyta. Całą pół kę ma.– Aa… – Gli kie ri ja głową poki wała. – Wte dy… Ja tego nie pamię tam. To znaczy, że to oni dali

matce mojej wolność. Moi to wszyscy z pańszczyźnianych. Ale matkę moją nie bardzo tocieszyło. Z panami, mówiła, lepiej. Zyskali tylko ci, co do miasta chodzili zarabiać. Ale onii wcze śniej byli wol ni. Kie dyś to wszę dzie płaci li. Star czało, by i panu oddać, i rodzi nie.

– Przed wojną – Jewdokija podparła policzek – też wszędzie ryli. Idę i myślę: czegóż tak ryją?Przecież się w końcu dokopią… Powiedziałam synowej, wargi wydęła: rury, mówi, kładą. Zacara nie dbano o to, by woda była we wszyst kich domach.

– Matka opowiadała, że nasz pan dobry był. I za mąż siłą nie wydawał. Ojciec mój kowalembył. I przychodzą z matką do pana. A on niczego sobie… Pobłogosławił ich. Młodzi jeszczedługo do nie go chodzi li o błogosławieństwo prosić. Wol ni byli, a i tak chodzi li…

– Jak to, mówię, nie dbali? U nas od zawsze był kran. I woda czysta, nie śmierdziała niczym.A my, roz marzyła się synowa, wszę dzie rury położymy. I pociągi pod zie mią puści my…

Śmie je się.– Wcze śniej, do woj ny – wspomi na Gli kie ri ja – czę sto się śmiali…Jew doki ja się skrzywi ła.– Tacy z nich i maj strowie. To śmie ją się, to ryją zie mię…– Boże – westchnęła Ariadna – ile to bezimiennych grobów… Jak pomyślę, ile zostało

z blokady…– Z blokady…! A kanał?Gli kie ri ja się prze że gnała.– Jedni kopią, drudzy się kładą do zie mi.– Tak… – Jewdokija stuknęła filiżanką. – Myślą, że innym wykopali. A potem, zobacz,

wychodzi na to, że dla siebie… Szkoda gadać. – Wygładziła ręką ceratę. – Jak się z wami siedzi,grze chy się zbie rają. Ząb rwie. Gęba pusta już zupeł nie, a zęby bolą…

Raj stopy z grubej weł ny. Gli kie ri ja roz pruła stary swe ter, nit kę zwi nę ła w dwa kłębki.Walonki z kaloszami, bielusieńkie. Teraz czarne rzucają. Cholewy ani nie zegniesz, ani nie

rozciągniesz – i chodź, jakbyś miała kopyta. Pod czapkę chusteczka bawełniana; zawiążą,

Page 17: Czas kobiet

spytają: nie ciasno? Nowy, ciepły płaszcz. Jewdokija swój przenicowała. Flauszowy, watolinydwie war stwy dała. Sama ma drugi – w jej wie ku wystar czy.

– Idziemy do Nikolskiego. – Zawiązała chustkę, poprawiła końce. – Sanek nie bierzemy,pój dzie my pie chotą.

Ariadna drzwi zamyka.– Jak bę dzie cie wracać, zwróć cie uwagę, może gdzieś choinki przywieź li…

Schody są łagodne i szerokie. Na każdym piętrze po dwa mieszkania. Dom jest stary, choć tylkojedna wnęka się zachowała. Bolszewicy nie zdążyli się dobrać. Trytony, muszle – wszystkonie tknię te. Sofi ja za każ dym razem się obej rzy. Lubi baj ki.

Ariadna już jakiś czas temu to zauważyła. Wcześniej tak bywało: siedzi, słucha, byleby cośczytali. Czy to Czerwonego Kapturka, czy Pi nokia, czy Jasia i Małgosię. Teraz już sięnauczyła: sama książkę przynosi, otwiera, podaje Ariadnie. Czytaj, o Syrence. Ariadna jest jużzmęczona, sił braknie. Ileż można, w kółko to samo… Przecież, mówi, na pamięć już to znasz.A ona zachmurzy się, oczy łzami się wypełnią. I palcem pokazuje – czytaj. Ariadna próbowałakombinować: to ten fragment opuści, to drugi. Ale gdzie tam! Wyrosła. Teraz już jej nieoszukasz…

Glikierija pierwsza się domyśliła. Przecież to o niej, o niemej dziewczynce. Sofiuszka samajest syrenką. Tyl ko tam ta choć wie, za co głos straci ła. A nasza nie…

Przed domem jest skwerek. Na nim pomnik: przodem do placu, tyłem do nas. W ciepłe dnidzie ciaki łażą po balustradach. Zimą są oblodzone, śli skie. Skrę ci my za róg i już wi dać kopuły.

Babcia podparła plecy ręką. Odpoczniemy, mówi, krztynę. Co rano tak zastyga, nieswojo. Stoi,roz gląda się wokół.

– Ot – szepcze – pożyć by jesz cze dwadzie ścia lat…

Idę obok i myślę: stara jest, po co jej jesz cze tyle?

– Zobaczyć, jak się to wszyst ko u nich skończy.

U jakich nich? Kim oni są?

Jew doki ja jakby usłyszała, burknę ła groź nie:– U tych… bolszewików. No nic – mówi – tylko siedź cicho. I babki starej nie słuchaj. Pod

nogi patrz lepiej, żebyś nie upadła… Najpierw do cerkwi pójdziemy, muszę świeczkę postawić.Kiepski dziś dzień dla mnie, rocznica niedobra. A potem przespacerujemy się do dzwonnicy. Nakanale zrobi my kół ko i do domu.

Na dole jest mroczno. Górna świątynia za to elegancka. Wejdziesz po schodkach – pięknonie opi sane: złoto wszę dzie, gdzie nie spoj rzysz.

Jak była dzieckiem, nosiły ją do komunii. Teraz – strach. Znów niszczą cerkwie. Korcigadów. Po woj nie jakby przyci chli. A te raz znów się wzię li do roboty…

Babcia Jew doki ja w cer kwi jest surowa.

Page 18: Czas kobiet

– Zobacz – uczy – to jest ołtarz. Przed nim są carskie wrota: gdy je otworzą, wszystko widać.Batiuszkowie chodzą po ołtarzu jak święci po niebie. Wieczorem, gdy msza się zaczyna,zapalają te wielkie świeczniki. Ich światło jest ciche i błogie. Rozejrzysz się, dusza się raduje:złoto płonie, roz błyśnie, uwie dzie żarem.

Postoi, przynie sie świecz ki, potem weź mie za rękę, podprowadzi.– Świeczkę – mówi – podtop od dołu. Mocno ją wstaw, żeby nie upadła. Nie przewracaj

oczami. Patrz prosto na ikonę. A teraz się przeżegnaj, póki nikt nie widzi. Nie tak: trzemapalcami. Módl się do Bogurodzicy o dusze zagubione, grzeszne. Mnie nie wysłuchała, może docie bie, nie mowy, się zni ży…

Twarze na ikonach są ciemne, srogie. Ognie tańczą pod nimi, wiją się na świeczkach. BabciaJew doki ja mówi:

– Dusze się topią. Jak się wypalą, przyjdzie starucha w czerni, zmiecie ogarki. I my tak samo:popali my się, popali my i zgaśnie my. Świe ce palą się do końca, a ludzie nie zawsze.

Z babcią Gli kie ri ją le piej się chodzi. Z nią do świę te go Ni kołaja.– Módl się – uczy – Sofiusz ka, za cier piących i podróżujących.W pokoju też go ma. A pod nim ogień płonie na czerwonym spodeczku. Babcia podchodzi.

Postoi, poroz mawia. Szepcze, szepcze. A on mil czy. Pew nie nie umie mówić.– Nikołaj – opowiada – to święty wszystkich. I tych, co po morzu pływają, i tych, co w lesie się

zgubi li; on drogę im wskazuje. Odwie dza sie dzących w wię zie niach, uzdrawia chorych…Podprowadzi pod ikonę, objaśni:– Zobacz. Całe życie człowieka przedstawione. I na tym świecie, i na tamtym. Tam jest jasno.

Pośrodku Pan siedzi, a po prawicy i lewicy jego siedzą święci. Nie pamiętają minionego życia,nowym się cieszą. A po co mieliby pamiętać? Mają teraz nowe, swoje… Na dole – straszy – jestpiekło. Męki tam straszliwe: płacz i zgrzytanie zębów. W piekle, nie bój nic, są grzesznicy. AleOn zstąpi i do nich. Grzesznicy bywają różni: zagorzali, ale i z głupoty. Życie – wzdycha – różniepotrafi się ułożyć, szcze gól nie w młodości…

Wyszłyśmy z cerkwi. Poszłyśmy wzdłuż kanału. A tam zaraz dom straszny: olbrzymy stoją.Babcia mówi: ćwoki, kapuściane łby. Idziemy obok, zerknęła ukradkiem: ale mają giry.Nadepnie taki, roz gnie cie.

Zrobi łyśmy kół ko – i do domu.– No. – Babcia Gli kie ri ja pomaga się roze brać. – Gdzie byłyście, co wi działyście?– Gdzie byłyśmy? – odpowiada babcia Jewdokija. – W cerkwi, powiedz, byłyśmy, a potem

wzdłuż kanału się prze szłyśmy.– No i jak tam? Mroź no na dworze? Wymar z łyście?Zdję ła kalosze, walonki opar ła o kaloryfer – niech schną.– A cze mu taka zachmurzona? – Babcia Ariadna stanę ła w drzwiach.– Wiadomo. Bałwanów tych się boi. – Jewdokija rozwiązuje chustkę. – Ile byś nie mówił, to

jak grochem o ścianę.– To prze cież rzeź by. – Ariadna kiwa głową. – Moż na się bać rzeźb?Wzię ła za rękę, zaprowadzi ła do sie bie.– Mówiłam ci przecież. To Atlasy. Rzeźbiarze ich zrobili z kamienia. Jest taka bajka, jakby

Page 19: Czas kobiet

świat trzymali na swoich barkach, wiesz? W środku są puści. Druty tam tylko są, żeby się lepiejtrzymali.

Na stole ołówek, otwarta książka. Obok niej stos kartek. Babcia Ariadna daje jedną –rysować.

– Porysuj chwi lę, póki się obiad grze je.Wyszła.

Na górze chmura. Pod chmurą ogromny dom. Na dole długi kanał. Wzdłuż niego ogrodzenie.Przed domem stoją te olbrzymy. Głowy czarne, straszne. A wewnątrz pustka. Stroszą wielkiepal ce – we zmą i ruszą z miej sca…

Odłożyła kredki, przysłuchuje się: nie, nie wołają. Znów wzięła kredkę. Litery duże, koślawe.Napi sała: BOLSZEWI CY.

Page 20: Czas kobiet

WY DAWNICTWO CZARNE SP. Z O.O.www.czar ne.com.pl

Se kre ta riat: ul. Kołłą ta ja 14, III p., 38-300 Gor licetel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75 e-mail: ma te usz@czar ne.com.pl,tomasz@czar ne.com.pl, dominik@czar ne.com.pl,honora ta@czar ne.com.pl, ewa@czar ne.com.pl

Re dak cja: Wołowiec 11, 38-307 Sę kowatel. +48 18 351 00 70e-mail: re dak cja@czar ne.com.pl

Se kre tarz re dak cji: malgorza ta@czar ne.com.pl

Dział promocji: ul. Ander sa 21/56, 00-159 War sza watel./fax +48 22 621 10 48e-mail: agniesz ka@czar ne.com.pl, anna@czar ne.com.pl,dorota@czar ne.com.pl, zofia@czar ne.com.pl

Dział mar ke tingu: ka ta rzy na@czar ne.com.pl

Dział sprze da ży: tel. 504 564 092, 605 955 550irek.grad kowski@czar ne.com.pl,agniesz ka.wilczak@czar ne.com.pl

Audiobooki i ebooki: Iza be la Re gólska, iza@czar ne.com.pl

Skład: D2D.PLul. Morsz ty nowska 4/7, 31-029 Kra ków, tel. +48 12 432 08 52e-mail: [email protected]

Wołowiec 2013Wy da nie I

Page 21: Czas kobiet

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragmentpełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnierozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przezNetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym możnanabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione sąjakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgodyNetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepieinternetowym Gazetta.