Anatol Ulman - aulmanbezplatnabiblioteka.files.wordpress.com · Kartagińczyków przymusem wkuwania...

49

Transcript of Anatol Ulman - aulmanbezplatnabiblioteka.files.wordpress.com · Kartagińczyków przymusem wkuwania...

  • Anatol UlmanZabawne zbrodnie

    Śmierć łaciny Byłem świeżo po wojnie. Wojna wywodziła się z łaciny.

    Zamordowałem łacinę w lesie kluczborskim, im Kreutzburger Wald. Zwłoki zatopiłem wchłodnym jeziorku, obok już zniszczałego niewielkiego obozu jenieckiego. Zimna woda, októrej zdrowiu świadczyła ciemna zieleń gęstej roślinności, prawie czarne trzciny,zachowywała trupa w stanie smacznej świeżości, pożerałem go ukradkowo podczastajemnych wypraw w tę okolicę. Smak konserwowanej w leśnej wodzie łaciny przypominasyrop z niedojrzałych orzechów włoskich, cukru i spirytusu połączonego z lekką spaleniznąwojny żydowskiej przedstawionej przez Józefa Flawiusza. Jest równie lepka, w barwiesutanny.

    Malutka zbrodnia, zagubiona wśród siedemdziesięciu milionów zabitych, zatarła mi sięw pamięci. Od lat uchodzę za człowieka niezdolnego do uśmiercenia nawet trzmiela czy osy.

    Uczęszczałem do gimnazjum, na którego betonowym frontonie była jeszcze nazwaGustav Freytag Schule (autor powieści Soll und Haben, 1855, będącej apologią pracowitegomieszczaństwa i kupiectwa, o tendencjach antysemickich i antypolskich). Języka łacińskiegonauczał przybyły ze Lwowa doktor Korngutt. Profesor Korngutt podobny był do Caiusa IuliusaCesara, gdyby oczywiście Rzymianina oblec w podniszczony lecz starannie uprasowanygarnitur o przedwojennym kroju. Ten surowy nauczyciel wzbudzał strach i szacunek, potemmiłość.

    Codziennie uczeń, wyznaczony jak ministrant do wczesnej mszy, zwany capsariusem(od łacińskiego capsa, drewniana skrzynka do przechowywania i przenoszenia rzeczy) stawałwyprostowany przed pokojem nauczycielskim i czekał, aż wychodzący na lekcje doktorKorngutt poda mu capsulę ze stosowną porcją łaciny, by wniósł za nim do klasy.

    Profesor Korngutt nie przechowywał jednak łaciny w szafce nauczycielskiej. Trzymał ją wspecjalnym pomieszczeniu przydzielonym przez dyrektora. Był nim pozbawiony otworówokiennych magazynek po szkolnej organizacji Hitlerjugend. Rzecz osobliwa, którąstwierdziłem wyprowadzając przemocą łacinę w jej ostatnią drogę, pokoik nie zostałuprzątnięty. Jeśli nawet nauczyciel brzydził się leżących na podłodze brunatnych mundurkówz ciemnobrązowymi guzikami, skórzanych spodenek i skarpet młodzieży hitlerowskiej, jejsprzętu sportowego, z którego skorzystałem nadziewając łacinę na nazistowski oszczep, tośmiecie mógł uprzątnąć woźny. Woźny jednak otrzymał jedynie polecenie umocowania wdrzwiach i futrynie skobla oraz mosiężnej kłódy z wygrawerowanym orłem III Rzeszy, gdyżklucza do zamka nie potrafiono odnaleźć ani dorobić. Możliwość otwierania kłódki posiadałjedynie nauczyciel, który zjawiał się w gimnazjum na kwadrans przed lekcjami, pobierałpotrzebną w tym dniu ilość łaciny i rozdzielał na klasy. Wnętrze capsuli było odpowiednio wtym celu poprzedzielane deseczkami. Napełnioną skrzynkę doktor zanosił do pokoju. Tastaranność i systematyczność doktora powodowała, iż uczniowie musieli spożyć wyznaczonena klasę porcje. Tak poczynany proces dydaktyczny, powodujący obrzydzenie i nienawiść,poprzez wyrobienie się nawyku karmienia łaciną, prowadził niektórych do znawstwa rzeczy imiłości.

    Mord, którego dokonałem na łacinie, nie miał swej przyczyny w uczniowskiej niechęci dowkuwania deklinacyjnych wzorów ze słynnymi wyjątkami deklinacji trzeciej, koniugacyjnych

  • końcówek oraz zawiłych reguł składni. Język łaciński z przyczyny morderczego wysiłku, jakinależało nań strawić, wzbudzał u wielu lęk i odrazę, ludzie z niesłychanym oporem iwstrętem rozwijają swoje umysły. „Smażcie łacinę na wolnym ogniu”, wzywał Rimbaud,niekoniecznie żartobliwie. Był też wierszyk o Hannibalu, wyjaśniający agresję wodzaKartagińczyków przymusem wkuwania w dzieciństwie języka Rzymian.

    Studiowałem ów język z tak gwałtownymi przyjemnościami, jakie daje młodzieńczyonanizm. Pojęcie konstrukcji ablativus loci równe było szczytowaniu. Nie sądzę, bym doznałmocniejszego wzburzenia erotycznego w tamtym czasie niż po odkryciu w napisanym wniemczyźnie podręczniku anatomii rysunku przedstawiającego wzruszający narząd dziewicy,rzecz mi nieznaną. Ekscesy, jakich się dopuszczałem namiętnie wpatrzony w obrazeksporządzony z pewną zmysłowością przez medyka, nie wynikały z podniecania się samymiszczegółami budowy szeroko otwartego dla poznawczego wglądu sexusu, jaki prezentowałami virgo intacta, lecz głównie z faktu, iż elementy te opisane zostały w języku łacińskim.Organa copulationis za złachmanioną firaneczką hymenu zawierającego vaginę wiodły dohoryzontu zdarzeń. Przypuszczenie, że labia maiora et minora, te drugie spojone starożytnąbroszką clitoris, posiada również inter pedes Barbara D. korpulentna córeczka paniwypożyczającej za opłatą książki, prócz lekkiej ciekawości nie wywoływało we mniewrażenia, choć organa genitalia Barbary nie były mi niedostępne. Kontakt z tym mięsem niemógł się jednak równać samej odmianie wyrazu vagina, vaginae przez przypadki.

    Masturbatio, masturpratio, manusturbatio! Przywołuję wspomnienie biologicznego dojrzewania w powojennym Kluczborku także z

    tej przyczyny, że kiedy wlokłem ranioną oszczepem łacinę przez las, ona, pojmując mojądeterminację, że zbliża się do kresu istnienia, w namiętnych słowach odwoływała się właśniedo rozwijającej się we mnie seksualności. Twierdziła, iż mijane właśnie chuderlawe sosny złuszczącą się korą do żywa przypominają jej pinie w gaju Semeli pod Rzymem przy ujściuTybru i mogłaby, jak tam, urządzić wyłącznie dla mnie orgiastyczne bacchanalia, jakichzażądam, z udziałem wszystkich dziewcząt z Gustav Freitag Scholae. Nagich, a każdaotworzy labia maiora et minora. Zaśmiałem się, wystarczające zadowolenie dawała mi virgointacta z książki medycznej znalezionej w opuszczonym gabinecie niemieckiego lekarza.Kuszenie to ukazała mi później we właściwym świetle informacja, że uczestników kultuDionizosa w Stimuli oraz Ostii aresztowano na mocy senackiego dekretu i wielu skazano naśmierć. Łacina zamierzała mnie okpić i narazić na represje.

    Zamiar powziąłem w nocy, kiedy płonął młyn za torem. Pobiegłem do pożaru jak źrebakdo krwawiącego mleka. Na podwórcu stała piękna Asia Zaleska, córka zarządcy, podobna dobladego źdźbła żyta. Od drewnianych konstrukcji zapaliły się wory z mąką. Na miasteczkoszedł swąd zwęglonego chleba. Z jakiejś przyczyny w brzuchu ognia tworzył się chrzęstpodobny do odgłosu maszerującej w wojskowym rytmie zwycięskiej łaciny.

    Wówczas też przyszło mi na myśl, że prawo łacińskie nie zabrania pożarów. Powziąłem zamiar, lecz następnego dnia zadałem doktorowi Kornguttowi pytanie, gdyż

    wolno to było czynić w ostatnich dwóch minutach lekcji. Pytanie nie miało sensu, bo nie jestmożliwe zakazać ogniowi, by płonął. Człowiek ten pojął jednak mój problem i wyjaśniłzwięźle, że nie istniały w Rzymie, bo istnieć nie mogą, prawa naruszające wolę natury, choćbyć może ograniczyłyby one skłonność płomieni do pożerania rzeczy.

    Zatem nie podjęto nawet próby.

  • Poznałem nowe słówko pochodzące z greki. Nazwała mnie alastorem, mordercąskalanym nieprzebaczalną zbrodnią. Wydobyłem z niej jednak, że wyraz może oznaczaćrównież ducha mściciela.

    Wydawało mi się, że wiem, dlaczego wlokę łacinę przez las sosnowy ku śmierci. Drzewabyły konkretne, sypała się sucha kora jakby chorowały na łuszczycę. Sprężyste krzewyczarnych jagód, butwiejące igły, jakieś błyszczące żuki były prawdziwe. Zatem i przyczyna,dla której należało zabić, to znaczy dobić zranioną.

    Chłopak mordujący starą i pożerający nadal jej smaczne ciało. Bezsprzecznie szło okulturę.

    Kulturę zrodziła łacina. Nawet nazwę: cultura, culturae, albo cultus, rzeczownikizakończone na – us. Słówko podał doktor Korngutt w klasie drugiej gimnazjum. Oznaczauprawę, pielęgnowanie. Najpierw uprawę roli, potem legiony w manipułach i kohortachpielęgnują Europę. Cultura to bowiem wyszkolenie (wojskowe), hołd, uwielbienie, cześć, kult.

    W magazynku HJ leżały porozrzucane szpilki do naciągania lin namiotowych. Były zpalisandru, twarde i piękne jak dziurawe rzeźby. Dwie lub trzy wbiłem w łacinę, by się niedarła.

    Jest możliwe, iż szło o sprawiedliwość, Iustitia. Kluczbork był uosobieniemsprawiedliwości. Kiedyśmy raz pierwszy nadchodzili od dworca położonego niecodzienniemiędzy torami kolejowymi, niewiele na plecach wnosząc, poprzedni mieszkańcy opuszczalimiasteczko posuwając się w tępej rozpaczy ku tym samym wagonom kolejowym.

    Większość posiadała zadziwiające wózki czterokołowe będące jak gdybypomniejszeniem furmanek. Miasteczko wypełniało się sprawiedliwością. Nie miałem wówczaspojęcia, że łacina w ogóle istnieje. Wiózł ją dopiero transportem ze Lwowa profesor Korngutt.Już jednak działało w pustym zielonym miasteczku prawo łaciny.

    Kiedy jednak doktor Korngutt zjawił się w Kluczborku ze swoją capsulą, nie sądzę, byposiadał coś więcej niż tę skrzynkę z łaciną i lichy wyprasowany garnitur, otworzonogimnazjum. Najpierw jednak w budynku naprzeciw kościoła położonego nabożnie wśródparkowych drzew, Gustav Freytag jeszcze podejmował bowiem zwycięzców, którzy nigdy ołacinie nie słyszeli. Ten Freytag pisał z dumą o rozwoju narodu niemieckiego i jego kultury,czego dowodzi „Bilder aus der deutschen Vergangenheit”!

    Łacina początkowo smakowała wszystkim. Razowa bardziej niż razowiec i tłusta niczymchałwa. Klasę moją zasiedlili głównie Podhalanie. Z wiosek chudych jak wyschłe drewnoprzyjechali na sprawiedliwą podobfitość. Profesor Korngutt, czytając z urzędowegoobowiązku listę obecności, wybijał w trochejach i jambach ludowe metrum nazwisk, co tkwiąpod mózgiem do końca życia: Baran, Bąk, Buła, Byk, aż do Żurka. Łacina była dla nichjadłem pulchnych proboszczów. Blady Bąk, już prawie mężczyzna, przypominał wikaregosposobiącego się do kiełbas nadziewanych sytą łaciną. Bułą była dziewczyna wielka jak góra.Łacina rozdęła ją natychmiast.

    Z biegiem czasu, gdy pojawiły się niestrawne ingrediencje gramatyczne w rodzajuablativus absolutus, accusativus cum infinitivo, szczególnie zaś gerundiva, apetyt na łacinęprzemienił się u wielu w drapanie w gardłach, zakrztuszenie a także bóle przewodupokarmowego.

    Być może zamordowałem łacinę z przyczyny klasowej solidarności, by ulżyć koleżankomi kolegom, chociaż mnie, również proletariuszowi coraz bardziej odpowiadał jej komplikujący

  • się smak. Chodziłem przecież po jej zgonie do stawu w lesie, by się napychać apetycznymmięchem.

    Sama procedura wyeliminowania łaciny z wpływów na życie świata była dla mnieoczywista, gdyż, przeświadczony o działaniu moralnego prawa naturalnego, uważałem je zaobiektywizację woli Stwórcy. Zabicie łaciny było zatem powinnością, sposób zaś wskazywanyprzez dzieje człowieka: uprawnione morderstwo. Wszyscy zabijają wszystkich, to zasadamoralna. Nie sposób więc unicestwienia stanowi teraz problem lecz przyczyna, ów przebłysketyczny.

    Szturchając łacinę ociekającą czarną słodką posoką wyprowadziłem ją z magazynku HJ obrzasku, tradycyjnej porze egzekucji. Mosiężną kłódę z godłem Rzeszy Rzymskiej NaroduNiemieckiego ukręciłem bagnetem rosyjskiego karabinu należącego do bohaterskiego trupazdobywcy. Zwłoki żołnierza pływały w ogromnej stalowej kadzi gorzelni na peryferiachKluczborka. Umarł wulgarnie, sięgając po spirytus, który go wchłonął. Karabin, oparty oblachę zbiornika, zostawił, odłamałem od niego podłużny spiczasty bagnet.

    Czyn piętnastolatka był jedynym w moim jałowym istnieniu przeciwstawieniem się i niewiem nawet czemu.

    Mieszkałem z rodzicami w domku Koepkego moczącym fundament w kanale Stobrawy,za którą biegła ulica. Koepke w swoim sezonie posiadał mały interes, oczyszczalnię pierza,ojciec zainstalował w pomieszczeniu fabryczkę seledynowej lemoniady. Na podwórku, wwykopie poczynionym dla naprawienia podziemnego kabla elektrycznego, znalazłem cegłę ostarych rozmiarach z wyciśniętym w gotyku wyrazem. Doktor Korngutt, którego sięporadziłem, wyraził opinię, iż jest to rdzeń, z prefiksem, słowa łacińskiego effii, co znaczyzabijać. Brak skruszonej przez czas końcówki nie pozwalał zawyrokować, o jaką chodziformę, może o imperativus: zabijaj! Z przyczyny cegły ojciec mój o mało nie znalazł się wwięzieniu, co mogło prowadzić do podróży kończącej się w tajdze. Profesor Korngutt byłzdania, że cegła stanowiła element krzyżackich murów obronnych nad rzeczką, boKreutzburg był w XIII w. posiadłością śląską Deutscher Orden czyli Zakonu SzpitalaNajświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie. Dla polskich władz byłooczywiste, iż zawsze piastowski Kluczbork nie mógł mieć niemieckich korzeni. Krzyżacy bylirobactwem północnym, o czym wie każdy, więc ojciec działając na ich zlecenie prowadziłrobotę germanizacyjną na świeżo odzyskanej ziemi. Autorytet doktora Korngutta, a raczejuczucia, jakimi go darzono w miasteczku, spowodował, iż ukarano jedynie cegłę krusząc jąna szybko zapomniany pył. Jest rzeczą możliwą, iż w ten pokrętny sposób Krzyżacywystosowali polecenie, bym zabił. Użyli języka łacińskiego, co stanowiło wystarczającąsugestię, kogo? Jaki mogli zakonnicy mieć żal do łaciny, nie jest jasne, z pewnością nieprzyniosła im szczęścia. Dlaczego miałbym ich posłuchać? Otóż przeżywałem napadymłodzieńczego mistycyzmu: jeżeli znalezienie cegły nałożyło się na mój kontakt zAbsolutem, wypełniłem tajemny rozkaz bez wahania. Należy wiedzieć, że kto działa wprzekonaniu, iż jego czyn jest w interesie i na chwałę, nie ponosi winy. Dlatego nie sąobarczeni winą czyniący w pobożnym uniesieniu inkwizytorzy czy Francuzi saminieinteresownie wydający swoich Żydów Niemcom.

    Hałas, jaki uczyniłem urywając łeb kłódce, zbudził ją. Surowy doktor Korngutt nierozpieszczał łaciny: za łoże miała dechę szafy postawionej na boku, owszem z dwomawezgłowiami na wzór rzymski. Ubrana w subuculę, wełnianą tunikę spodnią czyli interior,wdziewała właśnie długą, fałdzistą stolę, którą na ramionach spięła srebrnymi agrafami.

  • Zaszczytny strój przysługiwał matronie rzymskiej. W słabym świetle żarówkidostrzegłem stalowy błysk końcówki oszczepu z żółtym drzewcem leżącego wśród dobytkuHJ.

    Fiolety chłodnej nocy wrześniowej przechodziły w malinowy brzask, kiedy pędziłem jąprzez miasteczko. Dawałem wolną rękę przeznaczeniu, które mogło wyprowadzić na ulicekogokolwiek i wybawić łacinę od śmiertelnej kaźni. Przeznaczenie zawsze jest na usługachmorderców, nikt i z żadnej przyczyny nie zechciał nas ujrzeć. Mgła nocna osiadała nakamieniach próbując ożywić wilgocią, bezczelnie tłukłem o nie twardymi podeszwamisznurowanych butów. Czyżbym chciał, by mi przerwano okrutny marsz?

    Musiałem ją przeprowadzić przez cały Kluczbork, gdyż szkoła Gustawa Freytagaznajdowała się prawie na początku głównej ulicy i trzeba było dojść do rynku zprzycupniętym barokowym ratuszem, za którym ziała pustymi oczodołami ścianawypalonych kamienic. Za rynkiem podążyliśmy nadal prosto zanim skręciliśmy w prawo, bydojść do parku, gdzie w zieleni drzew ukrywał się kościół, z którego również nie wyciągniętodo łaciny pomocnej ręki, choć rozbrzmiewała w jego gotyckich murach.

    Pozostawiając po lewej stronie kąpielisko poprowadziłem ją do lasu. Kiedy minęliśmypustą kręgielnię, przy której srebrzyły się drzewka świerkowego młodniaka i weszliśmymiędzy sosny po lewej odezwała się pierwszy raz.

    Dwa proste wyrazy smagnęły mnie jak bicz rzymskiego nadzorcy w kamieniołomie. Mogła użyć słów śmierdzących z tych, jakie odsłoniły wulkaniczne popioły w lupanarach

    Pompei i zapłoniłbym się, bo chociaż zamordowaliśmy już wówczas siedemdziesiąt milionówludzi, nie licząc jeszcze prowadzonej przeze mnie na rzeź łaciny, używaliśmy powszechniekloacznych bogactw języka.

    Drwina i zniewaga zawierały się w fakcie, że było to niedorozwinięte zdanie z pierwszejczytanki otwierającej kurs gimnazjalny języka łacińskiego. Jakbym był kim? Powiedziała:salve puer! Ociekała tą łacińską krwią z orzechów włoskich, szedłem o świcie, by pierwszyraz zabić… i stać człowiekiem, a ta mówi: witaj chłopcze! Zadławiła mnie wściekłość.

    Przecież ochłonąłem po kilku krokach i po kolei dobiłem pięścią tkwiące w łacinienamiotowe szpilki z palisandru zwane śledziami. Dopchnąłem tę w tchawicy, tę pod sercem itę w wątrobie. Potem odpowiedziałem żartem na żart używając pierwszego słowa z pierwszejczytanki w łacińskim języku: gaudeo, cieszę się!

    Krztusząc się wypływającą powoli mazistą cieczą zaproponowała mi rolę cesarza wrozrywkach płciowych z udziałem szkolnych koleżanek. W tym piniowym lesie, wśródsłonecznych smug rozwijającego się poranka, parujących pajęczyn, nagich krzewówczarnych borówek. Dopiero w tej chwili, rekonstruując niewinne morderstwo dokonane przedpięćdziesięciu laty w lesie kluczborskim, w przebłysku zrozumienia pojmuję ohydę tejpropozycji. Miałbym więc niby Caius Iulius Cesar Germanicus Caligula lub Nero ClaudiusCesar Drusus Germanicus spółkować to znaczy obcować pod każdą sosną z niewinnymidziewuszkami pobierającymi, jak ja, lekcje języka łacińskiego u nieocenionego profesoraKorngutta w byłym gimnazjum Gustava Freytaga? Więc także z brzuchatą Bułą? Łacina niebyła pomna niewzruszonych podstaw mojego wychowania moralnego, w którym mord jestrzeczą naturalną, lecz płciowość trwającym całe istnienie grzechem oraz klęską etyczną.

    Chronił mnie poza tym piękny obrazek przedstawiający istotny, bo świadczący właśnie odziewictwie, fragment Dziewicy.

  • Minęliśmy pustelniczą wśród sosen jabłonkę na niewielkim kwartale porośniętymzielskiem. Urwałem ciemnoróżowożółty kamienny owoc i nie mogąc rozgryźć wcisnąłem gołacinie w gardziel, by cierpiała od zimnej twardości. Wprawiona przez tysiąclecia w rozmaitetortury, przełknęła jabłko jakby z zadowoleniem. Nad naszymi głowami przelatywałniezmiernie liczny klucz dzikich gęsi mknący z hałasem na południe. A ciebie, powiedziałemzłośliwie, gęsi nie obudziły, byś mogła się bronić jak ludzie Marcusa Manliusa Capitolinusaprzed Gallami, co szli nocą z nożami w zębach cichutko, by zarżnąć obrońców wzgórza!Łacina uśmiechnęła się szyderczo mimo odczuwanego bólu. Dawała do zrozumienia, iżkarmię się bajkami jak żuk gnojojad kałem zwierząt.

    Właśnie, dlaczego się nie broniła? Zaprawiona w bojach od zarania rzymskiego świata,znająca każdy sposób zabijania, potulnie dała się zabrać na śmierć bez sądu i świadków?

    Byłem tylko chłopcem uzbrojonym w oszczep, podniesiony zresztą dopiero po włamaniusię do magazynku.

    Do diabła! Ona chciała! Nie szukam usprawiedliwień, bo i kogóż obchodzi śmierć łaciny w kluczborskim lesie,

    przed półwieczem. Odczuwam raczej rozgoryczenie, iż jedyny mój w życiu czyn nie byłaktem przemocy lecz spełnieniem cudzego pragnienia. Zatem było to tak jakby maciora wubojni stając przed nożem rzeźnika odezwała się ludzkimi słowami prosząc o zgon, którymusiał się dokonać. Zaszlachtuj mnie, bowiem dość już mam wszelkiego szlachtowania!

    Bez litości nie będącej właściwością młodzieńców wyhodowanych przez wojnę. Zresztąłacina winna była śmierci pewnej dzieweczki, tak jak ludobójcom dowodzi się zamordowaniajednej lub paru osób. Umieszczona na liście klasowej obecności zaraz po mnie lecz przedŻurkiem Józefem słomiana Lidka Widajewicz, zabita w Budapeszcie dziesięć lat później, na cojest świadectwo literackie. Widziana jako wolność wiodąca lud na barykady lecz bez gołegocyca, za to w drobnej dłoni dzierżąca pepeszę, karabinek automatyczny z magazynkiemprzypominającym ruską babę. Otóż do postawy takiej zanęciła ją łacina, między innyminaiwna czytanka o tym jak Caius Mucius Cordus spalił sobie w ogniu prawą dłoń, by dowieśćkrólowi Porsennie, że nie lęka się tortur ani śmierci.

    Tak jak zawsze i teraz postrzegam w oczach Lidki Widajewicz rzymskie iskry, kiedytłumaczy z języka łacińskiego na kluczborski powód, dla którego Mucjusz otrzymałprzydomek rodowy Scaevola, co znaczy Mańkut. Virtus. Lidia Widajewicz łaciną wpoiłakruchej dziewczynce cechy rzymskiego męża.

    Doktor Korngutt, niewątpliwie wstrząśnięty włamaniem do magazynku HJ i zniknięciemstamtąd łaciny, prócz marmurowej bladości, wówczas najbardziej przypominał Cezara zbiustu w Watykanie, w żaden inny sposób nie dał nigdy po sobie znać o bezpowrotnej straciei swoim cierpieniu. Zlikwidował jedynie instytucję capsariusa, ukrył gdzieś skrzynkę i nadal zrzymską dyscypliną uczył języka łacińskiego polegając na zasobach swego nieprzeciętnegoumysłu.

    Czyn mój przyniósł jednak skutki. Nauka języka łacińskiego w szkołach zamierała ażzniknęła z programów, lekarze przestali prawidłowo odmieniać łacińskie nazwy anatomiczne,a także chorób i leków, poprzestając na formach Infinitivu oraz Nominativu (co daje efektyhotentockie w rodzaju: złamać kość udo lewy noga). W końcu także i Kościół wycofał się zbędącego dlań opoką świętego języka. Przede wszystkim zaś, kiedy odpadła łacińska emaliakultury, praw i pozorów, wyjrzała zza odrzuceń łuski prawdziwa do kości Europa zasrańców.

  • Dzieci(baśń o funkcji literatury) IWabiłem właśnie muchę, kiedy zjawił się Bohater. Znajdowałem się w oknie, na parterze

    mojego mieszkania. On przystanął w wąwozie, gdzie kiedyś był chodnik wyrwany przezDzieci. Szurnął stopami, pochylił w eleganckim ukłonie i powiedział przyjemnie: – Dzieńdobry!

    Właśnie po tym poznałem, że to Bohater, młodzi oraz najmłodsi ludzie w okolicytchórzliwie nie kłaniają się sąsiadom ani innym dorosłym.

    – Widzę, że jest pan bardzo zajęty – rzekł.– Tak – potwierdziłem – Wabię muchę, żeby wleciała do mojego pokoju. To Jest Pierwsza

    Wiosenna Mucha i pragnę, żeby u mnie zamieszkała. – Zdaje się, że mógłbym się od pana o muchach tego i owego dowiedzieć! – zauważył

    Bohater. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, iż jest Bohaterem. Dzieci z podwórka nie są ciekawe

    niczego. No, gdybym może wystawił w oknie bojową rakietę z tysiącami głowic nuklearnych,elektronicznym karabinem maszynowym oraz nożem używanym przez komandosów,spytałyby, ilu ludzi można tym zabić?

    – Muchy najlepiej kusi się owsianką gotowaną na holenderskim mleku, z rozpuszczającąsię w środku talerza łychą miodu – powiedziałem.

    – Czy to jedyny sposób? – spytał, wdzięczny za zdradzenie tajemnicy. – Nie. Można wabić lekko parującą filiżanką słodkiej czekolady do picia. Jednak to

    metoda droga, dostępna jedynie miliarderom. – A nie wleci z własnej chęci? – Nie. Pięćdziesięciu moich sąsiadów w tym domu, bo ja jestem pięćdziesiąty pierwszy,

    dysponuje stu pięćdziesięcioma oknami, więc przed muchą jest duży wybór. Poza tym muchymają okropne charaktery, chcą koniecznie przebywać tam, skąd są przeganiane.

    Właśnie teraz pięćdziesiąt moich sąsiadek macha zawzięcie pięćdziesięciomaściereczkami, by muchę zabić. I to ją bardzo kusi. Moja z nią sprawa bardzo się więc źleprzedstawia!

    – Współczuję panu – powiedział Bohater, co uznałem za naturalne. Wszyscybohaterowie potrafią przejmować się cudzymi kłopotami, choćby malutkimi jak mucha.

    – Niesłychanie panu zależy na towarzystwie tej muchy? – rzekł. – No cóż – przyznałem. – Źle się mieszka w samotności. Nie ma kto pobzykać nad

    uchem lub doprowadzić do wściekłości porannym łażeniem po nosie. – Chętnie czasem utnę pogawędkę z panem – stwierdził Bohater. – Czas jednak wziąć się do roboty. Czy pozwoli pan, że działalność swoją rozpocznę od

    trawnika pod pańskim oknem? – Trawnika? – zdumiałem się. – Owszem, w zamierzchłych czasach był tu trawnik, ale

    potem pojawiły się Dzieci. – Ma pan na myśli hordy Hunów, zgraje Tatarów, dzikie tłuszcze niszczycielskich

    Wandalów, które w nierozumnej wściekłości połamały drzewka młodych klonów, wyrwały zkorzeniami owocujące jarzębiny, wysiekły żelazem krzewy śnieguliczek ze ślicznymi białymijagodami, wyorały trawy odłamami strzaskanych desek?

    – Nie mam na myśli żadnych Wandalów! – zaprzeczyłem zimno.

  • – Więc chodzi panu o watahy straszliwych Kosmitów, co przyleciały na rozpalonychstatkach międzygwiezdnych i neutronowymi laserami wypaliły metalowe huśtawki na placuzabaw, porozrywały stalowe lampy i do cna wyjadły nawet źdźbła malutkich roślinek przeddomem?

    – Nie sądzę – rzekłem – aby działali tu jacyś przybysze ze Wszechświata. Byłemświadkiem i wiem. To wszystko zrobiły Dzieci!

    – Ten księżycowy krajobraz? – upewnił się Bohater ze zdziwieniem. – Ziemski krajobraz – poprawiłem go. – Na Księżycu są, owszem, kratery i zwietrzałe

    łańcuchy górskie, ale nie ma łupanego betonu, skruszonych cegieł, pogiętych rur orazstosów śmieci!

    – Nie ma! – potwierdził Bohater. – Widziałem przez mikroskop. – Więc tutaj działały Dzieci – stwierdziłem ponuro. – A przez mikroskop nie można

    zobaczyć Księżyca. – Można, tylko trzeba patrzeć z odwrotnej strony. A co do Dzieci, to, proszę mi

    wybaczyć, nie zgadzam się! Był Bohaterem. Któż inny tak zawzięcie broniłby przekonania o dobrych obyczajach

    Dzieci. Łatwo zauważyć, że zwlekam z opisem Bohatera. Jak wyglądał, w co był ubrany i takie

    rzeczy. Gdyby chodziło o wyobrażenie, jak powinien się Bohater prezentować, to wiadomo. Duży, wyprostowany, z kilkoma rzędami orderów na mundurze. Głaskający dziecko po

    płowej łepetynie, bowiem uratował je przed innymi bohaterami. No i najlepiej na koniu. Alekoń nie wszedłby na podwórko przed moim domem, gdyż połamałby sobie wszystkie nogi wdziurach, jakie wydłubały Dzieci. Nie dałoby się też postawić Bohatera na pomniku przedmoim oknem. Bo najpierw zostałby obrzydliwie pomalowany na więcej kolorów, niż w ogóleistnieje, a potem obłupany do stalowych kości, pogięty jak nowoczesna rzeźba.

    Wreszcie przysypany dokumentnie tymi odpadkami, które Dzieci z polecenia rodzicówmają wynieść do pojemnika na śmieci, a wysypują przed domen.

    Żaden taki bohater nie wchodzi więc w grę. A najlepiej, jeśli się jeszcze powstrzymam zjego charakterystyką. Wystarczy powiedzieć, że wyglądał jak Chłopiec. II

    – Czy posiada pan może traktor z broną oraz pługiem? – spytał. Tylko Bohater mógł byćtak naiwny, by sądzić, iż w pokoju, który zamierzałem dzielić z Pierwszą Wiosenną Muchą,posiadam ciężki sprzęt rolniczy.

    – Nie – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – W takim razie proszę mi pożyczyć duży widelec. Srebrny widelec z pięcioma, także srebrnymi, zębami jest przedmiotem bardzo mi

    drogim, gdyż nie służy tylko do posiłków, konkretnie do nadziewania brukselek, małychkapustek posypanych tartą bułeczką przysmażoną w maśle, ale także do sięgania pod szafębiblioteczną, kiedy coś się tam potoczy, na przykład ziarnko grochu albo tabletka polopiryny.Z ciężkim sercem przyniosłem pożyteczne narzędzie, gdyż Bohaterowi nie odmawia sięniczego.

    – Tylko na jakąś godzinkę – uspokoił mnie. – Mam nadzieję – powiedziałem – że ząbki mu się zanadto nie wytrą? To stary widelec z

    niezbyt mocnymi już dziąsłami!

  • Powiedziałem o dziąsłach, bo diabli wiedzą, jak się nazywa to miejsce, w którym kływidelca połączone są z resztą.

    – Praca jedynie go wzmocni – stwierdził Bohater i miał rację. Ja na przykład po ciężkimwysiłku wabienia Pierwszej Wiosennej Muchy czuję się znacznie silniejszy.

    Mucha, uparta niesłychanie, poleciała do okien na pierwszym piętrze, a potem, nic niewskórawszy, dwa piętra wyżej. Od okien szło potężne furkotanie pięćdziesięciu ścierek doodganiania much, co miało tę dobrą stronę, że orzeźwiało ciepłe powietrze.

    Bohater nie tylko skopał widelcem metr kwadratowy ubitego na beton byłego trawnika,ale także pięknie wygrabił ziemię i rozdrobnił grudki. Wydłubał również ładne dołeczki wkształcie odwróconego stożka, jakie czynią w piasku mrówkołowy, żeby schwytać posiłek.

    – O – powiedziałem, próbując rozpoznać różne rzeczy, które przy okazji wygrzebał orazstarannie ułożył na zgrabnym stosie – jest tu nawet kadłub rozbitego przez Dzieci na szczątkilotniskowca „Saratoga”!

    – Bardzo mi przykro – wyjaśnił, bowiem, jak każdy Bohater, nie zamierzał się sprzeczaćz dorosłymi. – Ale jest to pozostałość po emaliowanej wannie oraz meksykański kapeluszwypleciony z włókien kaktusa.

    – Więc nie koło sterowe okrętu wojennego Stanów Zjednoczonych? – upewniłem się. – Zapewniam pana, że nie. Choć wolałbym pana tak gorzko nie rozczarowywać. – Nie szkodzi – uśmiechnąłem się. – Przeżyłem już gorsze chwile w życiu. Natomiast to

    zardzewiałe żelastwo obok wanny jest niewątpliwie wrakiem lokomotywy parowej Ty 23,ogryzionym przez Dzieci z kół, reflektorów i blach?

    – Tym razem był pan blisko prawdy – powiedział uprzejmie Bohater. Po uprzejmościrównież się ich rozpoznaje. – Jest to kocioł parowy centralnego ogrzewania.

    – Ach! – wykrzyknąłem. – To dlatego było tak chłodno w mieszkaniu ostatniej zimy! Zamarzły nawet firanki i pokryły pięknymi kwiatami ze szronu. Te ozdoby artystyczne

    pozostały do dzisiaj! Ileż mocy musiały znaleźć w sobie Dzieci, żeby wytargać taki piec zkotłowni w piwnicy i potrzaskać przed domem na kawały żeliwa!?

    – Pan wybaczy! – zaprzeczył Bohater z przepraszającym uśmiechem – Dzieci niedysponują taką siłą. I tu go dopadłem.

    – A ty nie jesteś dzieckiem? – Oczywiście, że jestem. – Przecież wygrzebałeś srebrnym widelcem i wannę i kocioł! Sam też odrzuciłeś złom na

    stos! Zarumienił się, potem zaczerwienił a następnie zupełnie zbordowiał, jakby zamienił

    chłopięcą głowę na duży burak ćwikłowy. Każdy bohater bowiem wstydzi się niezmiernie,kiedy coś pokręci w rozmowie lub życiu.

    – To dlatego, że pochłonięty pracą nie zastanawiałem się nad czynnościami. – Rozumiem – powiedziałem. Kiedy bohaterowie zapalą się do jakiejś roboty, nie

    zważają na takie głupstwa jak ciężar czy objętość unoszonych przedmiotów. Mucha, która znów przyleciała, musiała lekko oberwać ściereczką od którejś z sąsiadek,

    bowiem, stojąc nerwowo na parapecie, wytrwale prostowała nóżką skrzydełko. Baczniejednak łypała na mnie swymi wielkimi oczyma, składającymi się z wielu małych oczek.

    – Ładne poletko – pochwaliłem Bohatera. Spulchniona srebrnym widelcem ziemiapachniała tak wiosennie, że wkrótce pojawił się nad nią skowronek miejski i począłwyśpiewywać najmodniejszy hit o którym dopiero miano mówić w Teleekspresie. W

  • zrobionych dołeczkach Bohater zasadził siedem kępek ogrodowych fiołków i dziewięćleśnych konwalii. Potem poprosił o czajniczek z wodą i obficie podlał roślinki. Jeśli do tej porymożna było mieć jakąś wątpliwość, czy jest rzeczywistym Bohaterem, teraz uzyskiwało sięcałkowitą pewność. Bohaterowie bowiem nie boją się być śmiesznymi, na przykład niewstydzą się sadzić publicznie kwiatków, jak jakieś smarkate dziewczynki lub ich wiekowebabcie.

    Osobiście byłem wdzięczny Bohaterowi, iż nie twierdził, jak wszyscy, że muchy sąniebezpieczne, bo przenoszą na łapach zarazki. Zaraz zresztą spytałbym go, czy Dzieci sąbezpieczne i czy nie przenoszą na brudnych rękach różnych strasznych okropności?

    IIIWszystko to działo się przed południem. O tej porze Dzieci moich pięćdziesięciu

    sąsiadów oraz ich przyjaciele z bardzo dzikich okolic przebywają w szkołach, na wagarachlub oglądają filmy z kaset video. W szkołach uczą się historii wyrzynania jednych narodówprzez drugie oraz innych bohaterskich zajęć. Na wagarach ćwiczą się w wyłamywaniudrzewek, a z filmów biorą wiedzę jak, przetrwać wśród ludzi rozdzielając ciosy.

    Po południu Dzieci masowo wylegają przed dom. Wielokrotnie próbowałem je dokładniepoliczyć, ale nie jest to możliwe. Nawet jeśli wyszarpują z ziemi kable elektryczne orazwodociągowe rury czy wydłubują fundamenty spod bloku, czynią to niesłychanie szybko, jakw ruchliwym mrowisku. Oto jedno przed chwilą ogryzało stalową latarnię, która padła zgrzmotem, a już swym zadartym noskiem ryje potężny rów tam, gdzie przed jegourodzeniem się rosły purpurowe róże i rozkwitały wysokie malwy. Moim zdaniem z samegotylko mojego domu jest tych Dzieci około jedenastu milionów. W każdym razie wykonująprace, do których niezbędne byłoby tyle osób. A dochodzą jeszcze ich koledzy z domówsąsiednich.

    Zagapiony w muchę nie spostrzegłem, kiedy Bohater zniknął. Bohaterowie właśniepotrafią ulatniać się tak elegancko, bez zawracania głowy. Przypuszczalnie udał się na obiad.W powietrzu unosił się przyjemny zapach kwitnących fiołków oraz konwalii. Na parapecieleżał mój srebrny widelec. Miał zęby dłuższe o dobrych kilkadziesiąt kilometrów.

    To jest niemożliwe, powie ktoś. Pewnie, że jest niemożliwe, ale czy na przykład Dzieci sąmożliwe?

    Na podwórku pojawił się chudy wściekły chłopak z chudym wściekłym psem. Chłopakubrany był w różową bluzę, a pies miał na sobie czekoladowe futro. Obaj wgryźli się w oponęod traktora, z której dorośli zrobili kiedyś siedlisko huśtawki dla dzieci. Chłopak i pieszaciekle ćwiczyli kąsanie przydatne w dokuczaniu małym dziewczynkom grającym w gumy.

    Potem przybiegł grubas zwany Grubasem, z włosami tłustymi jak dwie kostki margarynyposmarowane smalcem i polane olejem. Wydłubał z ziemi potężną belkę, by za chwilępotrzaskać ją uderzeniami swych żołnierskich buciorów. Wkrótce też z leżącej wśródodpadków rynny, zerwanej uprzednio z dachu budynku, wylazło kilkanaście tysięcymniejszych Dzieci. Wreszcie z krzykiem, podobnym do wycia huraganu, tylko trochęgłośniejszym, wybiegła reszta pociech moich sąsiadów.

    Rozpoczęły się normalne zajęcia na podwórku. A to operacja Pustynna Burza wzniecająca potężne chmury kurzu. A to powalanie jednych Dzieci przez drugie Dzieci długą rurą żeliwną. A to gra w piłkę nożną, którą był stalowy garnek. A to kruszenie betonowych płyt.

  • A to wyrywanie włosów oraz podbijanie oczek. Słowem wszelkie codzienne zabawy. Póki ten chłopak z psem nie zauważył pięknie skopanego srebrnym widelcem i pięknie

    zagrabionego srebrnym widelcem poletka z kwiatuszkami. W zasadzie poletko wykrył pies. Psy posiadają węch najlepszy na świecie. Więc ten pies ubrany w czekoladowe futro

    wśród ulubionych woni kurzu, cementu, smoły, benzyny oraz zupy fasolowej, bo tego dniapięćdziesiąt moich sąsiadek gotowało zupę fasolową dla ukochanych Dzieci wywąchałprzykry zapach fiołków oraz konwalii. Runął w tym kierunku, zatrzymał się w środku poletkawszystkimi łapami i głośno, z przerażeniem zawył.

    Co oczywiście gwałtownie wystraszyło już prawie moją muchę, która, a przysiągłbym,że miała taki zamiar, zdecydowała się wreszcie ze mną zamieszkać. Mucha zerwała sięoszołomiona, podfrunęła na czwarte piętro i tam usiłowała schronić się u sąsiadki, którapracuje w fabryce cukierków, więc pachnie miętą oraz anyżkiem. Tam muchę dosięgłaściereczka, na której wyhaftowany był napis „Gość w dom. Bóg w dom”. Padła natychmiasttrupem i za przyczyną przyciągania ziemskiego zleciała, wirując, prosto w pyskrozdzierającego się psa w czekoladowym futrze. Pies przełknął niespodziewany kąsek iumknął, ratując życie.

    Na poletku bowiem pędziło już w wielkim zgiełku, wśród tumanów kurzu, zedwadzieścia, a może i więcej milionów Dzieci.

    Co podobne było do błyskawicznego, zmasowanego uderzenia wojsk rakietowych zespiralnej galaktyki M 104 na galaktykę eliptyczną NGC6166. W ułamku sekundy wydrapanezostały nie tylko kępki fiołków a także konwalii lecz wszelka ziemia do ostatniej drobiny.

    Dokonawszy dzieła zniszczenia znudzone Dzieci wycofały się do przerwanych zajęćtakich jak rozrywanie rączkami polodowcowych głazów wydobytych z dołów na podwórku,tłuczenie butelek, podstawianie nóg i nóżek koleżankom oraz kolegom.

    Najgorsze, że nie było już na świecie Pierwszej Wiosennej Muchy. IVGdyby kto odczuwał potrzebę rozpoznawania bohaterów, to warto wiedzieć i to, że nie

    marnują oni czasu na bezowocne rozpaczanie po stracie, tylko natychmiast biorą do pracy.Uprzejmie przywitawszy się następnego ranka, kiedy Dzieci w różnych miejscach

    pobierały nauki jak żyć. Bohater niezwłocznie poprosił o wypożyczenie srebrnego widelca atakże łyżki.

    – Nie mam nic przeciwko wydłużeniu zębów mojego widelca, bowiem srebro jest w ceniei można zań kupić chałwę oraz makagigi do wabienia much wiosennych, ale powiększenieczerpaka łyżki niezbyt by mi odpowiadało. Zbyt ogromną łychą nie da się spożywaćcodziennej porcji zupy z płatków kukurydzianych – powiedziałem z niechęcią.

    Bohater uśmiechnął się ładnie. Uśmiech Bohatera znacznie różni się od grymasówdzieci, które pragną coś dostać albo cieszą się, że kolega właśnie spadł z roweru i doznałwstrząsu mózgu.

    – Zamiast powiększania można ją zamienić na złotą – rzekł. – A trzeba? – spytałem. – Tak – potwierdził. – Nie jest to zagadnienie z dziedziny cudów, tylko zwyczajna sprawa

    ekonomiczna. Jeśli się pracuje, to przybywa wartości! – No cóż – zgodziłem się. – Niech będzie.

  • – Udało się panu wczoraj z tą Pierwszą Wiosenną Muchą? – spytał grzecznie, zabierającsię do roboty.

    – Padła na polu chwały – powiedziałem z goryczą. – Będę zmuszony wabić DrugąWiosenną!

    – Czyżby pan uważał, że Druga albo inna z rzędu jest w jakimś sensie gorsza? – spytałzgarniając łyżką ziemię.

    – Do diabła, nie! – krzyknąłem i uświadomiłem sobie, iż trudno byłoby wykazać, żecokolwiek następne jest gorsze od pierwszego. To również cecha bohaterów: nie przywiązująwagi do kolejności, na mecie zawodów sportowych lub gdziekolwiek.

    Czyżbym też był trochę Bohaterem? – Będę bardzo zobowiązany – rzekł miękko – jeśli zechce się pan powstrzymywać od

    używania brzydkich zwrotów. Nawet jeśli związane są tylko z diabłami. – Człowieku! – wrzasnąłem nagle rozzłoszczony, bo mnie rozzłościł. Bohaterów

    rozpoznajemy również po tym, że nas denerwują, gdyż mają rację. – Czyżbyś nie słyszał,jakich wyrazów oraz zwrotów brzydkich używają Dzieci?

    – Jakie Dzieci? – spytał zdziwiony niepomiernie. – Chociażby te, które wczoraj jak dzikie bestie rzuciły się na twoje poletko i rozniosły je

    na wszystkie strony świata, a nawet jeszcze w innych kierunkach! – Proszę wybaczyć, ale w tej kwestii pozwolę sobie mieć zdanie odmienne. Dzieci

    podobnych rzeczy nie robią! – A kto? – głos mój był pełen ironii kwaśniejszej od zielonego agrestu gotowanego w

    octowej esencji. – Jeśli się pan nie pogniewa, to właściwsze byłoby pytanie: co ? – Więc co? Co dokonało tych gwałtownych spustoszeń pod moim oknem? – tym razem

    sformułowałem pytanie tak słodko, jakbym zrobił je z konfitur przekładanych miodem. – Tajfun na przykład. Trąba powietrzna. Wybuch wulkanu punktowego. Wielkie trzęsienie

    ziemi na niewielkiej powierzchni. Podziemny wybuch bomby wodorowej. Możliwości jestmnóstwo.

    – Przed moim oknem? – Nie zamierzam być niegrzeczny. Ale czy pana okno jest jakieś szczególne? Na tyle

    przynajmniej, by się nie mógł przed nim zdarzyć żaden z kataklizmów? Choćby upadekmeteoru?

    Zawstydził mnie. Nigdy nie uważałem, żeby to moje okno, a także dwa pozostałe, byłyjakieś wyjątkowe. Zwłaszcza tak bardzo, by omijał je cyklon, gdyby miał akurat po drodze.

    To jest również właściwość Bohatera: ani siebie ani innych ludzi nie uważa zawyjątkowych.

    Patrząc jak szybko i zgrabnie śmiga łyżką oraz widelcem, powiedziałem: – Zgoda.Poletko kwiatowe mogła rozgarnąć ogonem wielka kometa albo twardą mordą nosorożec. Wtakim jednak wypadku poddana być musi w wątpliwość moja prawdomówność, nie mówiąc ozdolności postrzegania zjawisk na podwórku!

    – Czyżbym był aż tak źle wychowany? – zaniepokoił się Bohater, bowiem bohaterowiewad różnych szukają u siebie, a nie u innych.

    – Przecież – zauważyłem pojednawczo – łatwo to będzie sprawdzić. Wystarczy byśobserwował, co Dzieci dzisiaj uczynią z nowym kwietnym poletkiem!

  • – Znakomity pomysł! – ucieszył się szczerze. Bo oni tak się cieszą, ci bohaterowie,szczerze i zwyczajnie.

    Tym razem poletko było większe, zajmowało bowiem siedem metrów kwadratowych. Apowierzchnię taką jest bardzo trudno uzyskać, bo nie wiadomo, jaką liczbę należy pomnożyćprzez nieznaną drugą, aby wyszło akurat równe siedem.

    VPrzez okno podałem mu taborecik, na którym w drewnianej misie trzymam mnóstwo

    zeszłorocznych kasztanów, co wspaniale chroni przed reumatyzmem oraz gdybym znalazłsię na morzu przed atakiem rekinów ludojadów. Bohater właśnie posadził w siedmiu rzędachfiołki i konwalie, a ponadto zasiał powoje polne, kampanule a także maciejkę.

    – Będzie miał pan przyjemnie pod oknem – powiedział bezinteresownie i usiadł nataboreciku, zwróciwszy mi przedtem srebrny widelec z niesłychanie teraz długimi zębami,które musiałem zwinąć w rulon jak plaster, oraz złotą łyżkę do jedzenia zup mlecznych.

    Czekaliśmy. Moim zdaniem na Dzieci. Według niego ewentualnie na piorun kulisty ośrednicy siedmiu metrów.

    Nie pozostawałem bezczynny i wabiłem Trzecią Wiosenną Muchę. Trzecią, bowiemDruga przeziębiła się od siedzenia na kamieniu i latała teraz po okolicy w poszukiwaniurumiankowej herbatki.

    Najpierw zjawił się czekoladowy pies we wściekłym futrze. Zaszczekał basem, aby byłogroźniej, bo choć wysoki, cieniutki był bardzo, karmiony jedynie złością oraz biciem.

    Szczerząc zęby podbiegł do Bohatera, aby go schrupać. Kiedy był już obok, Bohater bezsłowa schwytał go za podobny do wystrzępionego wachlarza ogon, podniósł i nibyplastykową figurkę ustawił głową w przeciwnym kierunku. Stało się to tak niezmiernieszybko, że pies zgłupiał, a jego nogi wykonały polecenie, jakie wcześniej wydała mu głowa,więc podbiegi i ugryzł swego właściciela w chudą jak patyk nogę.

    Bo ten właściciel również wściekły też szedł, już przeciwko poletku. Wściekle odkopnąłswego wściekłego psa i krzyknął do Bohatera tak nieładnie, że nie warto tego wiedzieć, bo ipo co? Potem nazwał Bohatera następująco:

    – Ty mizeroto! Nazwa była obraźliwa, ale trafna. Bohater bowiem nie prezentował się imponująco. Następnie wściekły nazwał Bohatera jeszcze raz: – Ty szpagacie pierdolony! Ta nazwa była przykra i niesłuszna. Szpagat jest długim sznurkiem. Bohater nie był

    długi. Raczej stosunkowo krótki. Wściekły rozpędził się przy tym. Moim zdaniem w tym celu,aby gwałtownie wskoczyć na fiołki i konwalie, a jednocześnie uderzeniem z rozbiegu zdjąćBohatera z taborecika, nadać mu stosowną prędkość i rozsmarować na murze budynku, podoknem mojego mieszkania na wysokim parterze.

    Zamiar nie powiódł się. Niewątpliwie dlatego, że nie uzyskał akceptacji bohatera, którypowziął inne postanowienie. Takie mianowicie, aby złapać wściekłego za biegnącą nogę,unieść w powietrze i lekko odrzucić na stos żelastwa wydobytego w tym dniu z poletka, a byłtam już autobusowy wrak, przęsło kolejowego wiadukt oraz ciężkie, przegryzione przezDzieci na pół kowadło, żeby wymienić tylko niektóre trochę większe rzeczy. Wykonując swepostanowienie Bohater nie zadał sobie trudu powstania z taborecika, co było trochę nie wporządku. Uważam bowiem, że bohaterowie powinni walczyć w pozycji pionowej, zpodniesionym czołem oraz piersią wystawioną śmiało na ciosy. Łapać znienacka przeciwnikaza ogon lub nogę potrafi każdy. Z drugiej jednak strony nie da się powiedzieć, żeby Bohater

  • cofnął taborecik choćby o centymetr. Bohaterów można identyfikować na takiej właśniepodstawie: nie cofają się nawet o centymetr. Natomiast cofnięcie się od jednego dodziewięciu milimetrów nie przynosi im ujmy.

    Wściekły wycofał się niepostrzeżenie ze złomu czołgając się na brzuchu, jakby byłswoim własnym wściekłym psem. Dopiero będąc na środku podwórka skrzyknął Dzieci.

    Wszystkie dwadzieścia milionów, choć Bohater twierdził potem skromnie, że było ichzaledwie dwa miliony, a nawet o siedemnaście osób mniej.

    Dzieci, nawet te mniejsze i codziennie bite przez wściekłego oraz posypywane piaskiem,zjawiły się solidarnie. Każde z tym, co było pod ręką: z deską, palikiem, rurą albo rurką,anteną telewizyjną, prętem budowlanym, cegłą, kawałkiem betonu lub także z kupionymi odRosjan materiałami wybuchowymi. Zupełnie jak na filmach wideo. Jak tu i teraz. Jak wKosmosie i w przyszłości, według utworów science–fiction.

    Stanęły, choć zwykle nie uznają dyscypliny, w karnych szeregach niby hufce dzielnych,honorowych rycerzy przed ostatnią rozprawą ze znienawidzonym wrogiem. Roziskrzone oczymaluchów, starszaków a także dyszących mordem czternastolatków twardo wpatrzyły się wfigurkę Bohatera.

    Bohater powstał z taborecika. Wiedziałem, że tak uczyni. Nie byłoby rzeczą honorowąwalczyć na siedząco. Po prostu głupio i uwłaczałoby przeciwnikom.

    Jednym rzutem oka oceniłem szansę obydwu stron. Pomyślałem też, że bohaterowiepojawiają się rzadko, a znikają często. Ja natomiast muszę tu nadal mieszkać na parterze,przechodzić codziennie przez góry oraz doliny na podwórku oraz mijać watahy uzbrojonychw żelastwo i kamienie Dzieci. Wyprężyłem się więc w oknie, by wygłosić krótkie, żołnierskieprzemówienie. Jak arcykapłan błogosławiący idących na śmierć. Wzruszony powiedziałem:

    – Wszystkie Dzieci mają prawo do wolności. Wolność Dzieci oznacza prawo doprzemieniania świata według ich pragnień. Dzieci nie życzą sobie babskich ogródków zidiotycznymi kwiatkami! Ogródków takich nigdy już na podwórku naszym nie będzie!

    Naprzód Dzieci, do ostatecznego zwycięstwa! A kiedy szeregi Dzieci ruszyły, szepnąłem do Bohatera, bo znam życie: – Żegnaj. VIChociaż na ziemi, ale nie na podwórku szalała wiosna, Dzieci poszły na przeciwnika nie

    jak pierwsza ciepła burza lecz jak jesienna dmąca wichrem gradowa nawałnica. Taka, cozmiata po drodze stalowe bunkry, ciężkie czołgi i liście z drzew.

    Dojdą w siedem sekund, pomyślałem. W sekundzie ósmej rozerwą samymi pazurkamikwiatowe poletko, a Bohatera rozetrą na suchy proch. W dziewiątej rozproszą wszystko naatomy. W sekundzie dziesiątej będzie po wszystkim! Kiedy opadnie kurz, a głosy bitwyucichną, zobaczę przez okno dobrze znany, księżycowy krajobraz.

    Tymczasem rzeczy poszły inaczej. To znaczy od sekundy ósmej, bo od pierwszej do siódmej wszystko było tak, jak

    pomyślałem. W ósmej natomiast, kiedy idące w awangardzie Dzieci już prawie dotykałyBohatera swymi brudnymi łapkami oraz ciężkim uzbrojeniem przeciwpancernym. Bohateruniósł rozwarte dłonie na wysokość ramion. Zupełnie jakby się poddawał tchórzliwie.

    Potem pchnął lekko. Od tego lekkiego pchnięcia wywróciło się około siedmiu milionów Dzieci, jakby były

    nieważkimi figurkami z plastyku, a nie dzielnymi zwierzętami wściekłego chłopaka oraz jegoczekoladowo wściekłego psa. Wywracanie bardzo było podobne do uginania się pod wiatrem

  • wysokich, letnich traw. Najpierw padły na plecy te najbliżej Bohatera, potem następne i takdalej.

    Bohater wyprostował ręce w bok i stał podobny do stracha na wróble, takiegoniedużego zresztą. Pochylił się i znów pchnął. Każda z jego rąk również wywróciła siedemmilionów.

    Trzy razy siedem daje dwadzieścia jeden. Z czego wynika, że Bohater przewrócił o jedenmilion Dzieci więcej, niż ich było w ogóle. Piorunujące, zdecydowane zwycięstwo!

    Bohaterowie zawsze tak zwyciężają: zdecydowanie oraz stanowczo! – Niech żyje Bohater! – krzyknąłem przez okno. Dzieci są w tym podobne do dorosłych, że chętniej popierają silniejszych niż słabszych. Kilkoro, leżąc jeszcze w kurzu, podjęło moją inicjatywę. – Niech żyje! – wrzasnęły. Entuzjazm nie udzielił się reszcie. Dzieci mają swój honor i wiedzą, że kiedy duża grupa

    ludzi zabiera się, bo tak jest wygodniej, do bicia pojedynczego osobnika, to nie może onmieć szans. Dlatego zwycięstwo Bohatera nie było w porządku. Co innego, gdyby był Super,na przykład Batchildem lub Spiderchildem czyli Nietoperzo albo Pająkodzieckiem. A nie był.Nie posiadał nawet odpowiedniego stroju: obcisłego kombinezonu z elektronicznymiskrzydłami, czarnych rękawic po pachy i miotacza małych, bardziej dokuczliwych niżrozeźlone osy, bomb neutronowych. Przede wszystkim zaś nie posiadał maski na twarzy.Dlatego Dzieci krzykaczy popierających Bohatera wyrzuciły na zupełnie inne podwórkoznajdujące się na półkuli południowej. Same zaś zwołały naradę. W jej wyniku najpierwzagrożono Bohaterowi gromkim, zbiorowym okrzykiem: – Jeszcze zobaczysz! Jeszczeoberwiesz! No, chodź cwaniaku!

    Bohaterowie jednak nie dają się judzić takimi chytrymi stówkami. Dzieci podjęły więcnastępującą uchwałę:

    – To wszystko nie jest możliwe! Żeby taki smarkacz! Ktoś mu pomaga: wiatr albo nawetTelewizja! Potrzebny jest sposób!

    Wśród zbiorowiska dwudziestu milionów Dzieci, nawet uszczuplonego przezwyekspediowanych na półkulę południową, zawsze znajdzie się takie, które czyta książki,więc zna starożytne obyczaje. I to jest całe nieszczęście. Gdyż jeden w okularach, co miał odtego męczącego czytania, zawołał:

    – Zobaczymy, czy popchnie kobietę!? Bo dawniej mężczyźni, nawet w wieku trzech lat, nigdy nie podnosili ręki na płeć

    niewieścią. Do przedostatecznej rozprawy z Bohaterem wydelegowano słodką, pięcioletnią kobietę

    z różową pyzatą buźką pomazaną proszkiem do robienia seledynowej lemoniady. Zaskompromitowanie Bohatera to znaczy osłabienie jego woli, obiecano jej pół puszkiorzeszków ziemnych solonych lub zdrowy wycisk. A to jest bardzo wiele. Myślę o orzeszkach,bo wycisk można dostać bez powodu.

    Kobietka szła powoli kołysząc się w biodrach jak kowboj, któremu opadają skórzanespodnie. Minęła Bohatera i z rozmachem wskoczyła na poletko kwietne, by je porządniestratować.

    – Nieznośna z ciebie dama! – zauważył Bohater, Ale nie powstrzymywał przeddokonaniem dzieła zniszczenia. Bohaterowie są bardzo wyrozumiali wobec dam w każdymwieku.

  • – Hurra! – wrzasnęło około dwudziestu milionów Dzieci, około, bo trzeba odjąć te,których do wspomnianej liczby w ogóle brakowało, a także odesłano na półkulę południową.Nadaremny był to krzyk i szkoda wysiłku włożonego w jego wykonanie.

    Dziewczynka bowiem nie deptała poletka lecz pracowicie miesiła stopkami powietrzenad powierzchnią załyżeczkowanej i zwidelcowanej ziemi. Albo była za lekka, gdyż marudziłaprzy jedzeniu, albo unosił ją w górę zielony gaz lemoniadowy, co wytworzył się w brzuszkupo spożyciu proszku.

    – Niemniej – rzekł do mnie Bohater – musimy dać się jej wyżyć bo się jeszcze gorzejwścieknie. Dlatego zmuszony jestem prosić pana o wypożyczenie kompletu talerzygłębokich. Mogą być też płytkie.

    Żal mi się zrobiło zastawy, z której w dobrych czasach jadałem pierogi z jagodami anawet szparagi z chrzanem. Emerytowi jednak wystarczy jedna cynowa miska do kartofli wmundurkach, plus szczypta soli oczywiście. Przyniosłem żądane naczynia.

    Spotkała mnie nagroda: kobietka włożyła tak wiele damskiej pasji w tłuczenie talerzy, żepatrząc doznałem olbrzymiej przyjemności. Rzadko dziś bowiem obserwuje się przejawy taknaturalnych i mocnych uczuć.

    – Jesce! – poprosiła dziewczynka po stłuczeniu ostatniego. Bohater pochylił się, podniósłkilka ostrych skorup, zetknął ze sobą i podał kobietce nowy, calutki talerz bez jednej prawierysy. Nie spodobało się Dzieciom, że bohaterowie wolą tworzyć aniżeli niszczyć. Przez zwartytłum, ciągnący się aż do horyzontu, przeszedł groźny pomruk wielkiego niezadowolenia.

    – Będę musiał zrobić coś absolutnie głupiego – powiedział Bohater. – Niechże mi panuprzejmie doradzi!

    Chciał pomocy, gdyż bohaterowie są w stanie zrobić wszystko prócz wymyślania choćbynajzwyklejszych głupot. Chociaż miałem zaszczyt poznać w życiu całą głupotę dorosłych a dotego dysponowałem jeszcze własną, nie byłem w stanie na poczekaniu wypocić nic głupiego.Tak głupiego, by zdumieć tym Dzieci, wybornych w tej dziedzinie specjalistów.

    Na szczęście wybawił mnie chłopak z czekoladowym wściekłym psem. Krzyknął bowiemdonośnie do Bohatera zza pleców niezliczonych Dzieci: – Udało ci się, szczeniaku!

    I teraz chodziło tylko o to, aby krzyknął jeszcze, że po raz trzeci Bohaterowi na pewnosię nie uda! I krzyknął:

    – Ale teraz ci się już nie uda! Byłem zadowolony, bo łatwo jest ryzykować cudzym życiem, szczególnie bliżej

    nieznanych bohaterów. Nie pomyślałem, że każdy kiedyś przestaje zwyciężać. Sytuacja bez wyjścia. Gdyby Bohater twierdził, że znów wszystko pójdzie po jego myśli,

    byłby pyszałkiem. Jeśli by przyznał, iż zostanie pokonany, byłby tchórzem. Mógł powiedzieć,że nie wie, kto po trzecim starciu ostoi się jako zwycięzca. Wtedy zostałby uznany za tchórzai pyszałka jednocześnie. Milczał więc, patrząc smutno.

    To również był dobry powód do ostatniej bitwy. Wściekły na pierwszej linii ustawił malców i niewielkie dziewczynki, gdyż najmniejsze

    Dzieci najbardziej nie znają strachu. Potem wściekły wdrapał się na najwyższy zawleczony tublok betonu, oskarżycielsko wskazał Bohatera brudnym palcem, i mocno powiedział na głostak, jak dorośli, kiedy wzywają innych na wojnę: – To wróg!

    Następnie posłał przeciwko Bohaterowi swego psa. Za psem ruszyły szalone, zażarteDzieci.

    Bohater był bardzo blady.

  • Nabrał jednak powietrza do płuc i dmuchnął. Małe Dzieci uniosły się do góry i fruwałytam powolutku jak owocniki ostów oraz mleczy. Dmuch poderwał też wściekłego psa, wzniósłgo pod niebo i zaniósł do wsi w Chinach Środkowych, gdzie go natychmiast zjedzono.

    Na Dzieci starsze Bohater zwyczajnie tupnął. Zadrżało jak diabli! Co tu dużo gadać:drgania skorupy ziemskiej powaliły wszystkich co do jednego. Prócz tej pięcioletniej kobietki.Ona nadal przebywała w powietrzu nad poletkiem i czekała na dalsze talerze do tłuczenia.

    EPILOGW kilka minut później całe podwórko, to jest dwadzieścia milionów Dzieci, według

    Bohatera tylko dwa miliony, a nawet o trzydziestkę mniej, skandowało głośno: – Bo – ha –ter! Bo – ha – ter!

    Kiedy się znudziły tym wiwatowaniem, zażądały grzecznie, aby Bohater wyjawiłtajemnicę swej siły, a to dlatego, żeby brać dobry przykład i szybko nauczyć się powalaniadwudziestu milionów przeciwników trzema pchnięciami ramion albo zdecydowanymdmuchem oraz tupaniem.

    Bohater zgrabnie wskoczył na taborecik, dzięki czemu stał się widoczny ze wszystkichmiejsc podwórka. Uciszył publiczność bohaterskim spojrzeniem i bez wdawania się whistoryczne wstępy wyjaśnił:

    – Drodzy słuchacze. To sprawa ćwiczeń podczas zwyczajnej pracy. Na przykład podczasrobienia poletka kwietnego.

    Nie zdążył nawet wytłumaczyć, że do tego, lub innego, pożytecznego zajęcia trzeba siętwardo przypiąć, jak leśny kleszcz do skóry i uprawiać z wytrwałością mrówki, kiedydwadzieścia milionów Dzieci niecierpliwie rzuciło się do roboty.

    Jeszcze nie zaszło wiosenne słońce, a już podwórko było zniwelowane do postacirówniutkiej płaszczyzny, skopane łyżkami, zagrabione widelcami i obsiane nasionamikwiatów. Dzieci są jak otaczający je świat: Kiedy świat kąsa, kąsają. I odwrotnie.

    – Tak czy owak – powiedziałem do Bohatera, który właśnie odniósł mi talerze – zostałodowiedzione, że poprzednio poletko zniszczyły Dzieci!

    – Jakże to zostało dowiedzione? – spytał ze zdziwieniem. – Czy zniszczono jakieś poletkona moich oczach?

    – Nie, boś dał bohaterski odpór! – Czy jednak zniszczono w mojej obecności, żebym się przekonał? – Nie. Nie musiał powtarzać rzeczy oczywistej dla niego, że Dzieci niczego nie niszczą. Dzieci

    bowiem nie są nierozumnym kataklizmem przyrody. – Lecz co będzie jutro? – spytałem pełen niejasnych przeczuć. – Jutro Dzieci będą dorosłe. Na pożegnanie, odchodził bowiem, wręczył mi prezent. Prostokątną szklaną skrzynkę

    wypełnioną igliwiem, patyczkami oraz ziemią. Było to terrarium. Uwijało się w nim pracowiciedwadzieścia milionów mrówek. Wiem, bo później policzyłem.

    – Zamiast Pierwszej Wiosennej Muchy – powiedział Bohater. – A także zamiast Drugiej oraz Trzeciej. Musiałem je wziąć, bo dorośli betonowali pewien

    ogród, gdzie mieszkały. W towarzystwie dwudziestu milionów mrówek nie będzie pansamotny.

    I dodał: – Bardzo mi pan pomógł.

  • Bąknąłem, że niezbyt sobie przypominam. – Pożyczył mi pan talerze do tłuczenia. Zaczerwieniłem się. EPILOG IIZawsze są dwa epilogi. Jednego się nie zapisuje.W moich żyłach płynie cmentarna próchnica. Na czole mam wypalone haniebne piętno świadka. Bohater był chyba Jankiem Muzykantem, bo w kieszeni jego bluzy tkwił flet prosty

    zwany dawniej fujarką. Przechodząc przystanął i uśmiechnął się do mnie, gdy stojąc w oknieusiłowałem zabić pierwszą wiosenną muchę. Napadła go wówczas wataha dzieci, którezajmują się niszczeniem.

    Mogłem wziąć siekierę z długim styliskiem, wyskoczyć przez okno i zabić te dzieci. Potem, gdyż były bardzo szybkie. Tymczasem potem przerobiłem tę krwawą historię w

    baśń o Bohaterze i nędznych kwiatkach. Tak jak kiedyś ślepol przerobił rzeź trojańską wepicki poemat.

    Bez takich przeróbek mielibyśmy cywilizację bez kultury.

    Wino o zmierzchu

    – Czereśnia – wyjaśnił Rukwiel. – Oporna.Zabiełek zaproponował jabłoń. Konar odłupany przez wiatr. – Nie znoszę kruchego drewna – rzekł Rukwiel. Zastanowił się i dodał: – I kruchego

    ciasta. I ludzi kruchych. Odgarnął brunatne wióry. – To jest ręka – stwierdził Zabiełek. – Lewa. Po co ? – Po gówno – odpowiedział Rukwiel. W czereśniowym drewnie robił rękę Marty Rukwiel. Ramię i dłoń na postumencie. Sześcienna podstawa rzeźby była gładka jak skóra Marty dziesięć lat temu, może i

    teraz. Marta wyniosła z budy dwie butelki kwasu. Zabiełek z apetytem obejrzał jej cycki w

    lnianym staniku. Jego twarz przez chwilę sprawiała wrażenie, jakby już tęsknił za dyniami,które dojrzewają pod jesień. Kwas przyjął z wdzięcznością.

    – Mam połóweczkę w beczce. Chłodną. Skoczę na swoją działeczkę – zaproponował. – O zmierzchu będzie wino – przypomniała kobieta. – Wino i chłód wieczorny. Uśmiechnęła się. Pity niedawno kwas nadał jej wargom charakter jakiejś wilgotnej

    obietnicy. Zabiełek zapragnął jej ostro. Rukwiel spojrzał na dłoń żony, zauważył jeszcze jednozałamanie w stawie palca serdecznego i natychmiast małym dłutkiem oddał je w drewnie.

    – Idę dalej rwać – powiedziała Marta. Odwróciła się. Ogromne grochy w majtkachkąpielowych stanowiły przeciwwagę jej piersi. Zabiełek machinalnie Rukwielowi wspomniał ogruszkach, które na jego działce żarła brunatna zgnilizna.

    Kula słoneczna rozmyła się w rzadkim powietrzu i wypełniła je żarem. Rukwiel siedział wcieniu liści orzecha włoskiego i nie przerywał pracy. Zabiełek stał obok niezdecydowany,potem kopnął nogą w ścianę działkowej budy.

  • – Gnije – rzekł triumfalnie. – Żałował sąsiad cementu na podbudowę. Ja tam nie. Rukwiel widział, jak ogromny samochód z budowy przywiózł Zabiełkowi płynny beton w

    dwu stalowych gruszkach. Trzej robotnicy wylali go w drewniane formy i zastygł niby opoka,na której powstał zgrabny domek z drewna, płyt i plastyku. Przegląd polskich materiałówbudowlanych, stosowanych w państwowej ludowości. Nie musiał patrzeć w stronę działkiZabiełka ani na jego elegancki domek. Podniósł jednak głowę znad rzeźby.

    – Wasza willa, panie Zabiełek, powinna należeć do rodziny od lat czekającej namieszkanie.

    Zabiełek uśmiechnął się do głupca dłubiącego w drewnie. Rukwiel cyzelował w twardejczereśni wskazujący palec Marty. Zabiełek stał w słońcu chroniony przez meksykańskikapelusz. Odgonił muchę z nagiego brzucha i poinformował: – Przyjdę o zmierzchu.

    – Wino dla wszystkich bez wyjątku – rzekł Rukwiel. Marta rwała porzeczki gorące od światła. Rubinowe kulki odejmowane gronami od

    gałązek bez pośpiechu. Pieściła ich drobną zmysłowość. Zabiełek idący ścieżką dzielącądziałkę gorączkowo obmyślał powód, dla którego mógłby się sensownie zatrzymać naprzeciwRukwielowej. Jego nalane biodro potrącało złocienie, maki oraz galardie po lewej stronieścieżki. Przeważały kwiatostany białe i czerwone. Skubnął na brodzie żółtorudy zarost irozjaśnił się nagle. Żadnego wiatru w upale, a jednak naturalny jest gest palaczaosłaniającego płonącą zapałkę. Trzeba się wówczas na chwilę zatrzymać. Tak uczynił, bystarannie najeść się napiętymi pośladkami Marty pochylonej nad krzewem.

    Smakował wydatną płeć między konarami rozwartych ud. Rzecz wydawała sięobrzmiała.

    Bystrze wypatrzył trochę nie ukrytych włosów. Zatrząsł się i odszedł. Kobieta nieodwróciła się.

    Po jakimś czasie Marta Rukwielowa przytargała pełny kosz krwistoprzezroczystychowoców.

    – Pomożesz? – spytała łagodnie. Rukwiel najpierw jednak wstąpił na stołek i z tej wysokości wylał jej na kark konewkę

    chłodnej wody. Woń upału, wilgoci i potu Marty. Później w żelaznej maszynce przykręconej dostolika w cieniu orzecha miażdżyli porzeczki. Wyciskany sok burzył się na biało.

    – Pachnie jak krew – powiedziała kobieta. – To znaczy jak uchodzące życie. Nie potrafiętego nazwać.

    – No – potwierdził Rukwiel. – Dobrze czujesz. W rozedrganym powietrzu zlewali moszcz do szklanej butli w koszu z wikliny. Rukwiel

    spojrzał na popryskaną sokiem dłoń żony. Płyn wydobył, jak z negatywu, niewidoczneprzedtem rysy. Uchwycił tę dłoń, przyciągnął i położył na stoliku w rozbryzganych resztkachkiści i mokrych listkach porzeczek.

    Trwała, zanim nie odbił w drewnie. Wysoka temperatura, wysiłek albo łagodny spokójniedzielnego dnia wprowadził Martę w rozdrażnienie.

    – Do dupy ze wszystkim – powiedziała i zabrała dłoń ze stolika. – Z czym? – Narobimy się – wskazała ręką świat. – I co? – W każdej babie zachłanność – stwierdził. – Z instynktu zagarniania dla rodziny.

  • – Filozof Kierkegaard – powiedziała i poszła do budy robić obiad. Rukwiel rzeźbiłsłuchając noża, którym kobieta siekała botwinę i marchew. Marta wyjrzała na chwilę, byspytać, co też może teraz jeść ich syn? Odparł, że winogrona ze ślimakami.

    Obiad, prócz kwaśnego mleka, śmietany oraz masła, urodziła działka. W chłodnej zupiepływał zielony groszek i wszystkie warzywa uprawiane między krzewami. Posiłek spożyli podśliwą, najbardziej rodzinnym z drzew. Potem z rozsądku leżeli na materacu. Mimonieruchomego powietrza po ziemi pełzła migdałowa woń floksów. Dopiero w bezczynnościjawiły się kształty i barwy przestrzeni. Głównie nawałnica obficie karmionych wodą kwiatów,przedmiot kpin ludzi praktycznych. Rzadko rwanych, nigdy nie sprzedawanych, bezmyślnośćoraz pycha. Rozdawanych, kradzionych, kwitnących bez umiaru.

    – Gnój, robota, podlewanie po nic – ganił Zabiełek hodujący czosnek. Rukwiel nie umiał bezczynności. Po kwadransie wstał i wrócił do wyciskania porzeczek. Potem zaznał przyjemności rzeźbienia. Kiedy słońce siadło w konarach drzew, podlał

    kwiaty. Rozmyślał przy tym leniwie, który dałby się odtworzyć w materiale trwałym, miedzilub srebrze. Przez moment trzymał między palcami kwiatuszek ostróżki a zawodowa rutynanatychmiast podpowiedziała rodzaje głowic i kierunki posuwu materiału względem frezu.Mały kwiatek z metalu wymagał ogromnej pracy.

    Kobieta przysnęła. Teraz zerwała się energicznie i szybko dopełniła sokiempięćdziesięciolitrową butlę do wysokości potrzebnej przy fermentacji. Z jej pomocą Rukwielwydobył z blaszanej beczki drugą butlę stojącą w zimnej wodzie od momentu porannegoprzywiezienia na działkę. Małżeństwo wyniosło ją na łąkę przeznaczoną do dziecięcychzabaw. Butla stanęła na stoliku obok kilkunastu szklanek oraz paczki świeczek.

    Niektórzy z działkowiczów mieli przynieść swoje naczynia. Potem Rukwiel umył się podkranem i włożył białą koszulę. Marta wsunęła swe kształty w zbyt obcisłą sukienkę.

    Pierwszy zjawił się Zabiełek. Jego obfity brzuch ukrywała teraz barwna koszula. Pachniał chemicznym jaśminem, przyniósł szklankę oraz wielki i piękny kwiat o

    rurkowatych kielichach. Już z dala żarłocznie wpatrywał się w postać Marty, której ciało jakbykipiało i rosło w pancerzu sukienki. Gdy zbliżył się, całkowicie utonął wzrokiem w śmiałymdekolcie Rukwielowej. Woń fabrycznego jaśminu walczyła o pierwszeństwo z przylepionymdo Zabiełka zapachem żytniówki. Biały kwiat podał Marcie, z napełnioną szklanką odszedłbez słowa.

    O zmierzchu, kiedy Rukwiel rozlewał czerwone wino, a Marta podawała je chętnym,ludzie z działek siadali w grupach rodzinnych. Zapalali karbowane świeczki przydzielaneprzez Rukwiela i było to podobne do przerwy w wesołym karnawale. Rozwijały się ciepłerozmowy. Utrwalał się pogodny wieczór. Ktoś podszedł do kogoś, przyniósł swoją świeczkę iwetknął w trawę obok poprzedniej. Wzmocniony blask przyciągnął następnych, pomnażali goswymi światełkami. Wokół ogienków rósł gwar i śmiechy. Potem rozległy się śpiewy.

    Rukwiel trącał się ze znajomymi i obcymi. Marta napełniała im szklanki. WreszcieRukwielową wciągnęło grono znajomych kobiet i odeszła. Jej mąż krzywił się słuchającprawdziwych i grzecznościowych wyrazów uznania dla purpurowego napoju. Chciał tylkowidzieć ludzi związanych brakiem interesów, swobodnych i niczym nie zaaferowanych.

    Kiedy pierwsza i następna fala chętnych na wino z porzeczek przewaliła się, Rukwieludał się na mały spacer, by zrobić przyjemność nogom. Trwała życzliwa, niezbyt jasna noc.

    Pod dwoma rzędami georginii stanowiącymi żywopłot czyjejś działki siedział w półmrokuchłopak z dziewczyną. Rukwiel nie lubił tych kwiatów o pąkach jakby zrobionych z żywej

  • bibuły, ich strojność wydawała mu się pretensjonalna. Przystanął. Chłopak mówił niejasno,leniwie:

    – Ziemia rodzi ostre źdźbła traw suchych oraz nieżywych jak martwe płomyki niewyrastające ze wspólnego ogniska. Wszystko takie osobne, że boli. Czas rozpadł się naelementy pokrzywione od niepewności. Ziemia rodząca trawopłomienie jest ziemią bez ostoi.Trwa bezowocne poszukiwanie ładu w niejasnej przestrzeni. Brak skrawka miejsca dlanamiętności. Nieszczęśliwie osobny człowiek. Ludzie oddzieleni przeźroczystymi ścianami zlepkiego smalcu.

    Mówił jakoś skrzypiąco, sucho. Rukwiel, do którego nie trafiły zawijasy zdań w ichnieoznaczonym sensie, pomyślał, że ktoś tutaj jest baranem wiedzionym na rzeź.

    – Weź łapę z faworka – wtrącił chłopak bardziej rzeczowo. – Jesteś tylko skórą. Kontaktze skórą niczego nie rozświetla.

    – Jasne – potwierdziła dziewczyna. – To bierz naczyńko – polecił chłopak – i przynieś wina od frajera. Jak mi zaszumi, to

    może cię przerąbię na drzazgi. Dziewczyna zachichotała w nadziei. Nie czyniąc granicy między myślami chłopak przeszedł w zawodzenie: – Gdzie są

    radosne ukłucia serca, jeśli pomyśleć o rozrzuconych wszędzie niepewnościach? Człowiekwie, jak kruche, krótkotrwałe jest wszystko.

    Dziewczyna podniosła się i Rukwiel szybko wrócił do stolika, gdzie stała butla z winem. W milczeniu napełnił jej dwa kartony po jogurcie. Nie podziękowała i odeszła obojętnie

    rozpływając się w mroku. Rukwiel pomyślał, że wyglądała jak nadmiernie chuda śmierć. – Panie Rukwiel – powiedział stary człowiek, który nadszedł powoli i oddychał ze

    słyszalnym trudem. – Nie chciałbym pana obrazić, ale musi pan wziąć. – Co ja muszę, panie Zdzieblarz? – Porzeczki z moich krzewów. Bo widzi pan – mówił mimo trudności bardzo szybko, by

    nie dopuścić Rukwiela do głosu – chciałbym, aby za rok, bo przecież za rok znów panwystawisz butlę przed furtkę działki, było w niej wino i z moich krzaków. Nie jestem pewien,czy dociągnę, ale.

    – Jasne – rzekł Rukwiel. – Jutro zerwiemy. – Już zerwane – poinformował Zdzieblarz. – Tylko wycisnąć. Machinalnie podniósł ze

    stolika leżący tam kwiat. Uważnie przyjrzał się roślinie w nikłym płomyku dopalającej sięświeczki. Spytał gorączkowo:

    – Skąd ów chwast, sąsiedzie? – Od Zabiełka. Żonę moją uwodzi elegancko. – Skurwysyn – stwierdził stary. – To przecież bieluń ! – To co – rzekł obojętnie Rukwiel. – Bieluń dziędzierzawa – powtórzył Zdzieblarz. – Silna trucizna. – Chytrość i głupota – ocenił Rukwiel. Popatrzyli przed siebie. Dochodziła jedenasta. W układzie ludzi bawiących się w letnią

    noc na łące zaszły zmiany. Poznosili gałęzie wymarzłych na przedwiośniu drzew owocowych,wycięte z niechęci do rodzenia krzewy oraz wysuszone chwasty i usypawszy stos zapalili.Ognisko pozbierało wokół nieomal wszystkich, którzy pozostali na działkach dlaRukwielowego wina albo z powodów innych. Aromat palących się szlachetnie urodzonychwisien, jabłoni i grusz oraz zjednoczona woń suchych ziół wypełniły przestrzeń.

  • Ludzie pili czerwone wino, śpiewali, wybuchali śmiechem. Rukwiel pomyślał o kwasiechlebowym i zapragnął go. Przeprosił Zdzieblarza i udał do swojej działkowej budy.

    Wewnątrz pomieszczenia znajdował się młody mężczyzna, który gotował wodę napłonącym palniku butli z gazem.

    – Znalazłem, co potrzebne i robię kawę – wyjaśnił: Spodobało się to Rukwielowi.Zdenerwowała go jednak świeczka przylepiona beztrosko do czereśniowej dłoni Marty.Gniewnie ją oderwał i spytał ostro: – Innego nie było miejsca?

    – O rany – powiedział nieznajomy. – Czyżby znów jakaś świętość? Podniósł się, gdyż siedział na skrzyni z ogrodniczymi narzędziami, a potem przedstawił. – Kościej. Nietutejszy. Jestem z kraju, gdzie wszystko było święte: bocian srający na

    strzechę i grusza polna. Święty stary dom przy rynku, w którym zaświerzbiony kurdupelNapoleon przerżnął hrabinę Lubomirską, Potocką, Zamoyską, Tyszkiewicz. Majtki koronkoweksiężny leżą teraz pod ciężkim szkłem w muzeum, pilnuje ich narodowy policjant i habilitująkustosza, który w ich sarmackich wzorach odnalazł strzelistość bagdadzkiego minaretu,zwiewność tatarskich buńczuków, ludowość kurpiowskich wycinanek, krakowski błysk oka napawim piórze oraz sentymentalizm wczesnego romantyzmu. Wszystko mimo to, że rodowepanie majtek nie nosiły.

    Rukwiel nie zrozumiał szczegółów lecz myśl zasadniczą pojął. – To ręka mojej żony – wyjaśnił. – Jakby tu rzec: robotna. – I szablę widzę – rzekł młody mężczyzna. W pełganiu płomyka świeczki i błękitnym

    świetle gazowego palnika zamigotała stal odkryta do białości, gdyż Rukwiel był jąprzeciągnął na szlifierce. Kościej złapał Rukwiela za koszulę i spytał buńczucznie: – Powiedzwaść: karabela to z niepotrzebnej potrzeby wiedeńskiej czy dragonów pięknego księcia Pepi?Augustówka, czeczuga czy serpentyna? Może ze stali damasceńskiej szlachetnej dowycinania jaj Kozakom? I z przyczyny jakiej karmazynie na pięciu arach czerń poisz winemporzeczkowym w kartonikach amerykańskich? Gdzie puchary Orła Białego obrzędowe,świąteczne? Z napisami: Pro fide et Maria, pro lege et patria?

    – Szabla do chwastów na dróżce – wyjaśnił spokojnie Rukwiel. – Do chwastów. To i chyba przydomka nie masz, panie bracie? Nie jesteś Dunin, Bojar

    czy Szuba? – Nie. – Nie zasypujesz gnoju po dziadkach kaszubskim piaskiem? Nie haftujesz herbów na

    stwardniałych od smarkowin sukmanach przodków? Rukwiel wybuchnął śmiechem serdecznym. Klepnął gościa po plecach szczupłą dłonią i

    stwierdził: – Masz chłopie trochę w czubie. Skąd się taki wziąłeś? – Łażę po ojczyźnie i szukam muzeum prażucha. Wiesz, chłopie, co to prażuch? – Wiem. – I jeszcze dwóch innych muzeów. Muzeum sutereny oraz kurnej chaty. Nie mówił jak napity, raczej z pełną goryczy zadumą. – Bo widzisz, chłopie, babcia nie na łańcuckich pokojach mieszkała, tylko w suterenie. W takiej, co Jaś nie doczekał. Pojęcia nie mam jak taka suterena wyglądała. Nie chodzi

    zresztą o wygląd, tylko o wartości, co je tam tradycyjnie rodzono. Chciałbym też odnaleźćwiecheć słomy podobny temu, jaki dziad mój, pracujący w łajnie wieśniak, do juchtowegobuta wkładał zamiast skarpety. Bo wyobraź sobie: czyste niezmiernie wywoskowane

  • muzeum, gablota jak trumienka, a pod kryształową szybą co widzisz? Widzisz pięć parmajtek ze znakomitych rodów pochodzących i związanych ideą wspólną, gdyż własnoręczniezdejmował je z białych preromantycznych zadów Jan hrabia Potocki. Więc majty jego mamyElżbiety z Ossolińskich, siostry Zofii, teściowej Elżbiety z Czartoryskich, żony Julii zLubomirskich i żony drugiej, Konstancji z Potockich. Przecierasz swe chamskie oko na widoktych tradycji korzennych, którym zawsze ojczyzna nasza wierna i nagle majty, jakby obłoczkijakieś szafirowe, znikają. Zamiast nich na miejscu honorowym wiecheć słomy z dobrzenawożonego buta ojca czterdziestu milionów Polaków. Ewentualnie też, choć w cieniuwstydliwym, również majty, lecz tym razem barchanowe, niebieskie jak niektóre kwiatyorlika, z klapą zapinaną na dwa kościane guziki. Grube, wiejskie majty mojej i twojej babki.Rozumiesz?

    Rukwiel potwierdził skinieniem głowy. Tamten zrobił sobie kubek kawy, siorbnął z odwieczną tradycją ludu polskiego i

    powiedział drwiąco: – Gówno rozumiesz. Mój stary dorobił się teraz na wolnej konkurencji i pewnego dnia

    wezwał mnie, inteligenta w drugim pierwszym pokoleniu, wręczył plastykowy szmalec wpostaci karty kredytowej i prosił jechać do jednej takiej wiochy, skąd rodowód. Zadanie:wytargować u księdza dobrodzieja fałszywy wyciąg szlachecki z księgi metrykalnej.

    Miałem wręczyć nieskąpą ofiarę na kościółek i prosić też o dopisanie drugiego imienia. Rzecz niezbędna ponoć w interesach i w salonie dla elity. Stary czuje, że etap

    obrastania w szmal ma się ku końcowi i będą potrzebne genealogie. Szczególnie dlaambasadorów.

    – To jest gówniane gówno – stwierdził Rukwiel. Pod ławką wyszukał butelkę kwasu iwreszcie się napił. Potem spytał:

    – Kupiłeś mu ? – Nie. Pojechałem w innym kierunku i odtąd szukam wiechcia mojego dziadka. – Włóczysz się draniu! – Przywitajmy się – powiedział jakoś radośnie Kościej. Rukwiel uścisnął jego dłoń o

    szorstkiej, zgrubiałej skórze. Młody człowiek rzekł: – Słyszałem chłopie, że ty rozkręciłeś torenesansowe popijanie na łączce, tę pierwotną wspólnotę: każdemu szklanka wina zczerwonych porzeczek. Z przyczyny jakiejś?

    – Bez zasług oraz bez przyczyny. – To mi przypomina matkę – pochwalił go Kościej. – Ona z miasta, z przedmieścia. Mieszkaliśmy na pokojach w betonowcu, a ona tęskniła za podwórkiem ceglanej

    czynszówki. Bo w ciepłe wieczory na takie podwórko lokatorzy wystawiali taborety, żeby nasiedząco pogadać, pograć w tysiąca, wypić wino owocowe, poczęstować drożdżowymciastem. Wbiła mi w mózg to pamiętne dla niej z dzieciństwa podwórko. Ojciec czytał mi oKubusiu Puchatku, bo mu rosła inteligencja, a matka wciąż o podwórku. Ono musiałowyglądać podobnie jak teraz u ciebie przed działką, chłopie. No, znikam. Miło jest cię poznać.

    – Wpadnij – rzekł Rukwiel. – Kiedy tylko. Tamten zaśmiał się i wchłonął go mrok. Rukwiel zdmuchnął ogarek i siedział w

    ciemnościach łowiąc uchem zanikający gwar i cichnące śpiewy z łąki. Nie było już czegodorzucać do ogniska, kończyło się porzeczkowe święto. Ścieżką od furty szło dwoje ludzi.

    – Ciemno – rozpoznał głos Marty. – Nie ma mojego Rukwiela. – Moje szczęście – charakterystycznie zagulgotał Zabiełek. Rukwiel nie wyszedł z budy.

  • Do znudzenia znał takie sytuacje. – Chodźmy do mnie – ochryple poprosił Zabiełek. Tak sobie wyobrażał namiętność w

    głosie. – Innym razem – odpowiedziała Marta chichocząc. Podeszli pod budę i przystanęli. Rukwielowi wydało się, że jest odbiorcą radiowego słuchowiska z nocnymi efektami

    akustycznymi. – Panie Zabiełek… – powiedziała Marta kokieteryjnie. – Michał… – Panie Michał Zabiełek. Niech pan powie prawdziwie: co się panu tak we mnie podoba? – Wszystko! – Niech pan odpowie w kawałkach. – Jak w kawałkach?– Na przykład, że mój potężny zad. Szeroki, kulisty. – Tak, tak. – A cóż pociągającego w wielgachnym dupsku? – Wszystko! – E, Rukwiel gada, że tam beczka z miodem gryczanym i że pszczoły w niej rozradowane

    huczą. I co jeszcze się Zabiełkowi Michałowi podoba w żonie sąsiada? – No, cycki. – Dlaczego cycki? Ładnie niech pan powie. Żeby kobietę rozebrało. – Bo jak bochny chleba. – To jest ładnie, panie Michał Zabiełek. Ale łapy niech Zabiełek zabierze. Baba najpierw

    musi zmięknąć. Może powie Zabiełek wiersz jakiś zmiękczający o miłości? – Ja nie potrafię. – To pogadajmy do rzeczy. Jak byznesmeni. Buda Rukwielom gnije, nową by trzeba. A

    mój stary uczciwa dupa. – Postawię! – Poczekaj, panie Michał Zabiełek jeszcze chwilkę. Chcę domek kryty blachą miedzianą,

    zieloną od grynszpanu. – Teraz nie budujemy z blachą, ale postaram się. Kościół mamy pokrywać… – I natrysk błyszczący, niklowany. – To za dużo… Marta. – Słabo się podoba kuliste dupsko Rukwielowej! – Będzie natrysk. – Z ciepłą wodą. Nie będę myła cyców w zimnej, bo się skurczą. – Dość głupot! – wykrzyknął Zabiełek z męską mocą. – Domek postawię! Idziemy! – Zaraz pójdziemy. W kwiaty albo w kartofle. Ale dziś nie z tobą, Michał Zabiełek. Za rok.

    Słowo baby z uczciwym ogromnym zadkiem, że za rok, o tej samej porze, bez gadania gołabędę dla ciebie. W burakach albo w zagonach fasoli.

    – Umiesz prowadzić interesy, Marta. Postawię. – Nie trzeba. Wystarczy, że rozbierzesz, Michał Zabiełek! – Rozbiorę ? Ciebie, Marta? – Nie. Willę na swojej działce. Rozbierze pan i odbuduje jedno mieszkanie ludziom. – Przecież macie mieszkanie! – Ludzie nie mają!

  • – Wariatka jebnięta. I ten cienki głupek! Nie potrzeba nam takich! Ja wolnydemokratyczny człowiek! Ja ciebie zaraz, tu…

    – Ja robotna, panie Zabiełek. Krzepę mam. Nastąpiły odgłosy szamotaniny i jęk, jakiego z przyczyn anatomicznych nie wydają

    kobiety. Ktoś odbiegł klnąc. – Rukwiel! – krzyknęła Marta z mocą, by wywołać męża z ciemności licznych działek. Powoli wyszedł przed budę. Szumiało w konarach drzewek, szedł przez nie chłodny

    wiatr. Dotknął palcem ciepłego barku żony. Spytała spokojnie: – Nie jesteś głodny, Rukwiel?

    Mam dwa bochny świeżego pszennego chleba. I miód. – Jestem głodny, Rukwielowa. W tym miejscu, gdzie stała, rozebrała się powoli jak do gołego snu. Rukwiel zwłóczył

    koszulę oraz spodnie. – Chłodno – stwierdził. – Zmarzniesz. – Jakże zmarznąć może rozbuchany piec – zdziwiła się. – Ciebie ugrzeję, Rukwiel. Kiedy byli już gotowi, wzięła go, chudziaczka pod ramię. – Najpierw na łące, gdzie cieszyli się ludzie – powiedziała. – A potem? W makach, w marchwi, w mieczykach i w cebuli. Wszędzie. Nadzy, z porzeczkowym winem we krwi poszli ścieżką dzielącą działkę na dwie połowy,

    na dobrą i na złą. Pijany Zabiełek zabił ich metrowym odcinkiem ocynkowanej rury wodociągowej o

    przekroju trzy czwarte cala. WYBRANE KWESTIE Z TEOLOGII XX WIEKU

    Von Kurbsky miękko zatrzasnął czarne drzwi samochodu podobnego do anglosaskiejtrumny. Dopadło go twarde powietrze, uszy wypełniła wietrzna muzyka późnojesiennegodnia. Poruszywszy chrapami jak dziki koń, zauważył: – Coś tu bardzo ładnie pachnie, panieGomgierut! ? Rzekłbym wiosennie.

    Przecinali pusty, mroźny plac ramię przy ramieniu. Jak podczas oficjalnej wizyty głowypaństwa. Brakowało tylko kompanii honorowej i błysku szabli jej dowódcy. Gomgierutzaprotestował:

    – Ależ panie dyrektorze von Kurbsky! Zaczyna się zima, śnieg suchutki posypuje, wiatrniesie kryształki lodu, daleko do wiosny. Nawet łajno przestało oddychać i woń wydawać!

    Właściciel wzdrygnął się. – Czy ja panu źle płacę, panie Gomgierut? Wiatr uderzył ostro w twarz bladego mężczyzny, który rzekł gorzko: – W markach

    nędznie, gorzej jak Turkowi, panie dyrektorze von Kurbsky. W przeliczeniu na złotówki, pokrólewsku!

    Von Kurbsky pouczył go surowo: – Jeśli przełożony twierdzi, nawet w mróz trzaskający, że wśród ostrego śniegu pachnie

    kwitnącymi ogrodami, pan z taką oceną sytuacji musi się godzić! Natomiast wolno panu,Gomgierut, protestować, kiedy opinie dyrektora mogą spowodować straty ekonomiczne wprzedsiębiorstwie!

  • – Mam katar, panie dyrektorze! Przełożony bezbłędnie wykrył źródło woni, wskazał je ruchem głowy. – Polski krętacz z pana! Piękne zapachy idą stamtąd! Pan zamknął panienkę wiosnę w

    szopie! Czyżby tylko dla siebie? Pan sam chce ją obwąchiwać, panie Gomgierut? W mojejszopie?!

    – To jest składzik worków foliowych na nasze gówniane produkty, panie dyrektorze! Żadne tam kwitnące w majowym słoneczku ogrody! Ale von Kurbsky bezwzględnie zaprowadził go pod drewniane drzwi, w które bezsilnie

    tłukł wiatr. – Lepiej niech pan otwiera, panie Gomgierut! – Klucze gdzieś zapodziałem! Do wielkiej kłody mocowały się pojedyńcze śnieżynki. Błyszczały zimno. Głos von

    Kurbskiego stał się ostry jak stalowe strużyny: – To jest polecenie służbowe! Otworzyćnatychmiast!

    Gomgierut nagle zaskomlał. – Tak jest, Herr Direktor! Ale niech pan wie, że on jest mój ! Mój! Zawsze był mój! – Kto, panie Gomgierut? Kogo pan tam trzyma skropionego pięknymi woniami wiosny? Wiosny, ale też i owocującego lata! Wspaniałe zapachy. Niech pan zaczeka, Gomgierut,

    spróbuję je nazwać. Mimo, że tak pięknie połączone w naturalny bukiet. Przede wszystkimdzikie różyczki. Białe, różowe, konfiturowe różyczki rozkwitające martwo w zimowychrogalikach. Potem gęste przymdlałe kwiatuszki jaśminu słodko umierającego w upale.

    Śnieżne trujące dzwonka konwalii z moczarów leśnych. Wonie sitowia wzrastającego wgnijących trzewiach podmokłej łąki. Rozkładające się w słońcu czerwcowym malinypurpurow