Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci...

134
Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej.

Transcript of Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci...

  • Aby rozpocząć lekturę,

    kliknij na taki przycisk ,

    który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.

    Jeśli chcesz połączyć się z Portem WydawniczymLITERATURA.NET.PL

    kliknij na logo poniżej.

    http://www.literatura.net.pl

  • 2

    Jerzy Stefan Stawiński

    Kanał i inneopowiadania

  • 3

    Tower Press 2000

    Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000

  • 4

    Godzina „W”

    Dochodziła jedenasta. Czarny podszedł do okna. Z wdziękiem poruszał się na lekko zgię-tych nogach. Wyglądał zgrabnie w bryczesach i lśniących butach z cholewami. Spojrzał naulicę. Dzień był ciepły i pochmurny. Z baru na rogu wytoczyło się dwóch mężczyzn; przysta-nęli przed budką z papierosami i długo gmerali w kieszeniach. Z przecznicy wychynęła hała-śliwa grupa niemieckich tomików. Do drzwi sklepiku cisnęły się kobiety po kartkowe przy-działy. Śmignął potężny „Horch”, błysnęły amarantowe generalskie klapy u płaszcza. Przychodniku sunęła powoli ryksza wyładowana paczkami.

    – Nie – powiedział Czarny odwracając się. – Dzisiaj chyba nic z tego. Szkoda.Teresa siedziała skurczona na tapczanie. Patrzyła na niego uważnie szeroko otwartymi i

    nieco przymglonymi oczyma. Czarny uśmiechnął się do niej, spojrzał na zegarek i podszedłdo tapczana. Na małym stoliku zieleniała celuloidowym abażurkiem szablonowa lampka noc-na na kwadratowej podstawce. Obok niej tkwił na drewnianym postumenciku brzydki, pozła-cany posążek Buddy. Czarny wyjął z szufladki kawałek plecionki, przewrócił lampkę na bok iwyszukał w drewnianym denku dwie niewidoczne na pierwszy rzut oka dziurki. W podobneotworki pod skrzyżowanymi nogami Buddy wetknął drugi koniec plecionki i nacisnął białyguzik. Zabłysła żarówka. Czarny odczekał chwilę, po czym pokręcił jedną z gumowych nóżeklampki. W brzuchu Buddy coś zabulgotało i rozległ się cichy głos:

    – „Jednostki drugiego frontu białoruskiego dotarły do przedmieść Warszawy...”– Przesada! – parsknął Czarny. – W nocy nie było słychać artylerii. Są podobno w Rado-

    ści.– Co z nimi? – zapytała Teresa.– Nic. Mamy się meldować najbliższemu dowódcy z propozycją współdziałania. Na pra-

    wach sprzymierzeńców. Co z tego wyjdzie, nie wiadomo. Ty drżysz?Teresa zwilżyła językiem suche wargi.– Nie – odparła. – Zdaje ci się. To przez tę bezczynność. W domu pełno roboty. Za długo

    trwa to pogotowie.Budda zawarczał nagle.– Zagłuszają – westchnął Czarny. Pochylił się nad lampką; pasmo włosów Teresy musnęło

    mu skroń. Pokręcił nóżką lampki i Budda zgrzytnął jazzem. Czarny objął Teresę nagłym ru-chem i pocałował w usta. Nie broniła się, ale oczy jej nie przejaśniały.

    – Czego ode mnie chcesz? –zapytała cicho.– Niczego – odpowiedział nie cofając ramienia. – Po prostu ciągnie mnie do ciebie.Opuściła oczy. Była ładna z rumieńcami na policzkach. Pocałował ją w kącik ust i przy-

    ciągnął. Wyczuł lekki opór.– Umiesz zawracać w głowie – szepnęła. – Nie czas teraz.– Dlaczego? Nie ma złego czasu na... – urwał. Spojrzała na niego uważnie.– Dokończ – powiedziała.Zadźwięczał ostro dzwonek. Teresa zerwała się. Czarny szybkim, opanowanym ruchem

    wyciągnął drut z lampki. Po chwili Teresa wróciła do pokoju.

  • 5

    – Mówiłam, że na miłość nie ma teraz czasu – powiedziała podając mu niewielką kartkę.– Powstanie o piątej.Czarny spojrzał na papier. Zalśniły mu oczy.– Doczekaliśmy się, Teresa – powiedział. – Idziesz do Jastrzębia, do Jacka i do Marka.

    Wszystkie sekcje mają być na miejscu do szesnastej.– Rozkaz – powiedziała zarzucając palto. – Myślisz, że uda się zdobyć Fortecę?– Myślę – odparł twardo. – Nacieramy razem z Zabawą. Pięćdziesięciu ludzi na setkę roz-

    mamłanych Niemców?...Wyszli na schody. Teresa przekręciła klucz w zamku.– Dobrze, że już – powiedziała. – Najgorsze jest to czekanie.Czarny zbiegł szybko po schodach. W bramie przycisnął ją do siebie.– Jak ty masz na imię? – zapytał.– Irena. A ty? – Wstyd się przyznać – westchnął. – Ziemowit. Musisz znaleźć zdrobnienie.Rozeszli się w przeciwne strony.

    Czarny zadzwonił do suto rzeźbionych drzwi. Otworzyła mu dziewczynka chyba czterna-stoletnia, w koronie z jasnego warkocza.

    – Dzień dobry panu – powiedziała przypatrując mu się z szacunkiem. – Zaraz pana zapro-wadzę. Siedzą tam wszyscy. Ruszyli długim, mrocznym korytarzem. Zza nie domkniętychdrzwi dobiegały głosy.

    – Nie negujemy konieczności reform społecznych – mówił ktoś ostro – ale powinny wyjśćod nas samych. Jedno chyba jest pewne: Polska musi być niepodległa i katolicka. Oczywiściez Wilnem i Lwowem.

    – Czy taka cofnięta o pięćdziesiąt lat w stosunku do Zachodu? – zapytał ktoś inny z ironią.– O reformy niech się troszczy rząd – wtrącił trzeci. – My jesteśmy żołnierze.– Zwolnieni od myślenia rozkazem naczelnego wodza – dodał inny. – A co będzie, jeśli hi-

    storia zdmuchnie nam przed nosa wszystkie ołtarze?Czarny wkroczył do pokoju. Odwrócili się wszyscy.– Historia? – zaśmiał się. – Przemądrzały jesteś, Ariosto. Historia jest sprawiedliwa. Pa-

    nowie, godzina odwetu wybiła. Uwaga, powstań!Zerwali się z miejsc.– Sekcja podchorążych!Stuknęły równo obcasy. Trwali nieruchomo. Czarny wydobył z kieszeni kartkę.– „Mp.i dnia 1.8.1944 –czytał – Godzina „W” – godzina siedemnasta dnia 1.8.1944.” Pod-

    pisano: „Dowódca «Zorzy» – Witold.” Spocznij!Stuknęły podeszwy o parkiet.– Teraz macie coś do powiedzenia, Ariosto? – zapytał Czarny surowo. Tamten poderwał

    się.– Melduję, że nic, panie podchorąży! – wyrecytował jednym tchem. Czarny przyjrzał mu

    się uważnie.– Cieszmy się, że dożyliśmy tego dnia – powiedział. – Meldujcie się o pół do czwartej u

    podchorążego Zabawy. Spotykamy się w Fortecy. Czołem.Podawał im kolejno rękę. Stuknęły obcasy.

    Czarny wchodził po marmurowych, wydeptanych schodach; na półpiętrze obnażona do pa-sa gipsowa bogini o bujnej piersi wznosiła rękę z latarnią. Czarny wydobył klucze z kieszeni,otworzył drzwi, rzucił płaszcz na krzesło w obszernym przedpokoju i wszedł do jadalni. Nad

  • 6

    pękatym kredensem wisiały jelenie rogi. Przy stole, nad drugim śniadaniem, siedziały dwieosoby: łysy, tłusty mężczyzna i postawna blondynka o nieco zniszczonej twarzy.

    – Dobrze, że jesteście – powiedział Czarny. – Przed trzecią wychodzę. O piątej powstanie.Łysy mężczyzna odstawił szybko szklankę.– Dzisiaj? – zawołał. – Jednakże ogłosili! No, co... idziesz? Muszę biec do firmy... zno-

    sić... Niech to diabli!...– Nie na rękę ojcu? – zapytał Czarny z uśmiechem. – Może odłożyć?– Nie rozumiesz? – zawołał ojciec. – W tobie ulokowaliśmy wszystkie nasze nadzieje!... A

    przecież jutro też dzień i pojutrze... Przeżyłeś okupację, narażałeś się co dzień jak wariat... Ateraz koniec i największe niebezpieczeństwo...

    – Ojciec się boi?– Ee tam! – machnął ręką łysy pan. – Czekaj... co tu robić? Będą ci potrzebne pienią-

    dze...Bierz...I drżącą ręką wyciągnął z kieszeni pękaty portfel.– Po co mi pieniądze? – zaśmiał się Czarny pogardliwie.Ojciec schował portfel szybkim ruchem.– Pewno – zawołał. – Po co? Dam ci złoto... dolary...Nie ma rady! Wiem, że pójdziesz, chociaż moim zdaniem... Niech to diabli! Iza, dlaczego

    nic nie mówisz?! Blondynka siedziała bez ruchu, tylko oczy jej się trochę rozszerzyły.– Porozumieliśmy się dawno, kiedy wstępował do konspiracji – powiedziała – teraz nie ma

    o czym mówić.Wstała i podeszła do małego sekretarzyka pod oknem. – A to ode mnie – powiedziała. –

    Przyda ci się bardziej niż dolary.Podała Czarnemu mały ryngraf. Na tle srebrnego orła złociła się korona Matki Boskiej

    Ostrobramskiej.– Dziękuję, mamo! – powiedział. – Ja...– Gosposiu! – zawołała.Przez uchylone drzwi wsunęła się siwa kobiecina.– Dzisiaj proszę obiad na drugą. Pan Ziemowit nie będzie na kolacji: przygotujemy mu ka-

    napki, żeby mógł przetrwać do jutrzejszego obiadu.

    Teresa wbiegła na obszerne podwórze, obudowane niskimi szopami. Mieściły się tamwarsztaty, garaże i składy. Pośrodku warczała wielka, jaskrawozielona ciężarówka; z gazogeneratora buchał spory płomień. Dwóch ludzi umazanych smarami gmerało w silniku. Tere-sa zapukała mocno do drzwi w kącie podwórza, opatrzonych napisem „Tapicer”. W zakurzo-nej szybie mignęła czyjaś twarz, po czym drzwi otworzyły się z piskiem.

    – Właź! – powiedział ktoś w mroku i zatrzasnął drzwi. Teresa minęła dużą izbę zawalonąsprężynami, włosiem i szkieletami samochodowych siedzeń i przez ciemny korytarzyk weszłado pokoju oświetlonego silną żarówką. Siedziało tam dokoła stołu kilku młodych mężczyzn.Grali w karty. Za nimi, pod ścianą, lśniło czarnym lakierem pianino. W kącie ciemniał dziw-ny aparat, jakby kocioł, połączony rurkami z wielką butlą. Szumiało w nim i bulgotało. Obokustawiono długim rzędem półlitrowe butelki. Niski, rozczochrany chłopak brał jedną po dru-giej i wprawnym ruchem nalepiał białe etykiety. Na widok Teresy siedzący twarzą do drzwimłody człowiek w skórzanej wiatrówce znieruchomiał z kartką w ręku.

    – No? – zapytał.– Powstanie dziś o piątej – powiedziała. – Macie być przed czwartą z bronią. Cześć!Wybiegła. Popatrzyli na siebie. Jastrząb rzucił karty. Był szczupły, o śniadej, muskularnej

    twarzy.

  • 7

    – Dosyć tego gnicia, chłopaki! – zawołał wstając. Chwycił thompsona, który wisiał na po-ręczy jego krzesła, oparł go o blat stołu rozrzucając karty. Patrzyli nań uważnie. Było ichdziewięciu. Chłopak przy aparacie odstawił butelkę.

    – Od dziś nowe życie! – zawołał Jastrząb. – Koniec z siupami, z lewymi dowodami, koniecz gestapo, słyszycie? Wypędzamy Niemców z Warszawy! Rozumiecie, co to znaczy?

    – Rozumie się – odparł któryś. – Prosta rzecz.– Słowik! – krzyknął Jastrząb do chłopaka, który tkwił ciągle przy aparacie. – Zostaw

    szkło! Fajrant! Rozbić ten cały ansztalt na drobny proszek!– Jak to? – zdziwił się któryś. Przecież wrócimy...– Do tej nory? – żachnął się Jastrząb. – Chować się przed szkopami? Zwariowaliście?!

    Pójdziemy, bracie... do Berlina!– Do Berlina? – westchnął ktoś. – O rany, do Berlina...– Ale bimbrowni szkoda – powiedział ochryple Słowik stawiając następną butelkę w rów-

    nym rzędzie. – Na drugą obiecałem wstawić Kamińskiemu pięćdziesiąt litrów. Dał zaliczkę.Jastrząb stuknął kolbą thompsona o stół, aż zatańczyły popielniczki z blachy.– Młynarkami możesz się podetrzeć! – krzyknął. – Wolną Warszawę byś chciał poić oku-

    pacyjnym bimbrem, szczeniaku?!Słowik spojrzał żałośnie na rozbulgotany aparat.– Nasz bimber najlepszy na rynku – powiedział. – Kto pozna, że to nie biała kartka?– Eee tam – wtrącił ktoś. – Jak koniec, to koniec ze wszystkim!– Wódka ludzka rzecz – zaprotestował inny – tym bardziej w wolnej Warszawie.Oczy Jastrzębia zwęziły się.– Baaaczność!!! – ryknął.Wszyscy zamarli w bezruchu.– Starszy strzelec Słowik!– Jestem – zacharczał tamten.– Strzelec Orzeł!– Jestem! – zapiał blady, przeraźliwie chudy chłopak.– Rozmontować mi to żelastwo! Szkło rozbić! Blachę pognieść! Słowik, powtórzyć roz-

    kaz!Słowik łypnął nań żałośnie.– Mam rozwalić bimbrownię – zachrypiał.– Wykonać! – powiedział Jastrząb i oparł się o pianino. – Spocznij!Słowik podszedł do aparatu, odkręcił kran; do gąsiora polał się bimber. Słowik pociągnął

    za rurkę gwałtownie, aż pękła, kopnął kocioł.– Co się gapisz, królu?! – krzyknął na Orła. – Jazda niszczyć zarazę!Jastrząb wyciągnął z kieszeni metalowego orzełka, przyłożył go do czoła.– Tratatata... – zanucił fałszywie pierwsze takty marsza. – Macie półtorej godziny na uca-

    łowanie dziewczyn. To się pewno przeciągnie do rana. Może z koszar dam parę przepustek...tym, co zobaczą świt. Teraz jest jedenasta czterdzieści pięć. O pierwszej meldując się z po-wrotem. Ładujemy pianino.

    Teresa stała na pomoście, wciśnięta w kąt przy silniku niej rozmawiała półgłosem młodapara, stykając się prawie nosami.

    – No to będzie zabawa! – mówił chłopak. – Potańczymy, Zosia.– Ten tramwaj tak się wlecze – westchnęła dziewczyna – a ja muszę jeszcze skoczyć w

    trzy miejsca i do Rembertowa.– Dużą masz rodzinę – zaśmiał się. – Trudno wszystkich sprosić.Daleko od siebie mieszkają ledwo zdążę.– A na miejscu wszystko gotowe?– Muszą jeszcze tylko przynieść jajka.

  • 8

    – Ci z Rembertowa?– Tak, tam są tańsze.– Przepraszam powiedziała Teresa i dodała: – Smacznego!Spojrzeli na nią ze zdumieniem. Wskoczyła na chodnik. Po kilku minutach wbiegła na

    drugie piętro nowoczesnego bloku mieszkalnego. Błyszczały niklem poręcze schodów; ścianaz zielonych, grubych szybek dawała mdłe światło.

    Dzwonek zadźwięczał miękko.– Do pana Andrzeja – powiedziała.– Łysy szczupły mężczyzna obrzucił ją badawczym spojrzeniem.– Proszę. – Otworzył drzwi. – Andrzej.Do przedpokoju wbiegł chudy chłopak w okularach.Łysy pan wycofał się dyskretnie.– Godzina „W” dziś o piątej – szepnęła Teresa. – Trzeba być przed czwartą.Andrzej poprawił okulary szybkim, nerwowym gestem.– Dziś o piątej? – powtórzył cicho. – Że też telefony nie działają!– A co się stało? – zapytała Teresa.– Nie, nic, dobrze – bąknął nie patrząc jej w oczy. – Niech pani zamelduje Czarnemu...Urwał i potarł czoło.– Panie, ja się spieszę! – zniecierpliwiła się.– Tak, dobrze... będę. Dziękuję pani. Do widzenia...Teresa wyszła wydymając pogardliwie wargi. Andrzej podbiegł do wieszaka, chwycił

    przeciwdeszczowy płaszcz, płatał się z nim przez chwilę. Do przedpokoju wszedł łysy pan.– Wychodzisz, Andrzej?– Tak... tatusiu. Dzisiaj o piątej powstanie.Ojciec opuścił na mgnienie oczy.– No cóż, synu, musisz spełnić obowiązek – powiedział kładąc mu rękę na ramieniu. – Ja

    też... w twoim wieku... w obronie Lwowa... Już idziesz?– Nie... jeszcze wrócę – wybąkał Andrzej. Niech ojciec nie mówi mamie... Im później się

    dowie, tym lepiej.– Dobrze to będzie nasza tajemnica. Pamiętaj synu... chcę być z ciebie dumny!Andrzej uśmiechnął się blado. Ojciec przyciągnął go i pocałował uroczyście w czoło. An-

    drzej uwolnił się łagodnie i wybiegł na schody. Po chwili pędził ulicą nie zważając na prze-chodniów. Kropił rzadki deszczyk. Niczym skrzydła powiewały poły płaszcza. Po paru mi-nutach pukał zdyszany do drzwi na pierwszym piętrze. Otworzył mu przystojny ulizany bru-necik.

    – Właź, Andrzej – powiedział niechętnie i otworzył drzwi do pokoju. W klubowym foteluprzy fortepianie, siedział postawny blondyn o płaskiej, grubo, ciosanej twarzy. Przerzucałpłyty.

    – Cześć Andrzej – powiedział leniwie. Czwartego tylko brakuje do brydża. O, Peter Kreu-der! Tej wiązanki nie znam.

    I podał brunecikowi płytę, którą ten ujął wdzięcznym ruchem.– Dajcie spokój! – krzyknął Andrzej. – Dzisiaj powstanie!– Oo?! – zdziwił się blondyn.– O której? Zapytał brunecik.– Musimy być na miejscu przed czwartą – powiedział Andrzej patrząc na nich badawczo. –

    Gdzie Janek i Wacek?– Tak – westchnął blondyn odkładając płyty. – Widzisz, Andrzej... my z tobą nie pójdzie-

    my. Ani my, ani Janek, ani Wacek.– Jak to?... – wybąkał Andrzej. – Musicie iść! To dezercja!

  • 9

    – Wcale nie dezercja – wtrącił brunecik. – Po co latać na drugi koniec Warszawy? Bę-dziemy się bić tutaj.

    – Aha! – zawołał Andrzej z desperacją. – Spodziewałem się tego! Wracacie do NSZ–u!– A chociażby? – uśmiechnął się blondyn.Andrzej poprawił okulary. Sczerwieniały mu policzki.– Panowie, nie możecie mi tego zrobić! – zawołał. – Jak ja się pokażę Czarnemu na oczy?!

    On liczy na każdego człowieka!– Czarny? – parsknął blondyn. – Co on tam znaczy! Rozmawialiśmy przecież z Witoldem.

    Przeszliśmy do was tylko dlatego, że obiecał zorganizować dla nas klasę szkoły podchorą-żych. Nie dotrzymał słowa. Czujemy się zwolnieni z umowy.

    – Nie czas teraz na rozrachunki! – krzyknął rozpaczliwie Andrzej. – Zrozumcie... Ja, jakodowódca sekcji, odpowiadam za was przed Czarnym! Sam pójdę?

    – Masz jeszcze Sławka – odparł blondyn. – A dowódcą zostałeś tylko dlatego, że skontak-towałeś nas z Witoldem. Czy ty naprawdę myślisz, że mógłbyś nami dowodzić? Ty –nami?

    – Miły jesteś chłopak, ale trochę łajza – dodał brunecik. Andrzej poprawił raz jeszczeokulary. Brunecik założył płytę Kreudera, patefon zagrzechotał modnym fokstrotem. Blondynspoglądał w okno.

    – Oddajcie broń – powiedział Andrzej martwo. Blondyn popatrzył nań ze zdziwieniem.– Jaką broń ? – zapytał.– Colta i granaty.– Wystaraliśmy się o nie – powiedział blondyn – pójdą z nami.– Ale za nasze pieniądze! – krzyknął Andrzej. – To łobuzerstwo! Po powstaniu Czarny się

    z wami porachuje!– Nie wiadomo, kto będzie ważniejszy – zaśmiał się blondyn. – Roman, daj mu ze dwa

    granaty i niech idzie. Nam się też spieszy.Zatrzymał płytę. Brunecik schylił się do nocnej szafki, pogrzebał w bieliźnie. Wyciągnął

    dwa obronne, karbowane granaty. Andrzej wziął je bez słowa i wsunął po jednym do kieszenipłaszcza.

    – No, to cześć, Andrzej – powiedział blondyn. – Bez urazy... Chcieliśmy ci to wcześniejpowiedzieć, ale jakoś się nie składało. Zdobędziemy Warszawę, to wszystko spokojnie wyja-śnimy.

    Andrzej potknął się o próg. Schodził powoli, z rękami w kieszeniach, zaciskając palce nagranatach. Ulicą szedł nie patrząc. Obok chodnika, wśród trawy, pędziły z łoskotem tramwajekołysząc się na boki. Kapuśniaczek zacinał po twarzy. Jezdnią przemykały szare samochodyWehrmachtu. Na murach długiego bloku mieszkalnego czerniały pod wapnem kotwice PolskiWalczącej. Andrzej skręcił w bramę, dotarł do klatki schodowej. Przystanął na parterze, pal-cami otarł okulary z deszczowej rosy, zapukał. Drzwi uchyliły się natychmiast.

    – Dzień dobry pani – powiedział. – Czy jest Sławek?– Nie ma – odparła sucho tęgawa kobieta, cała w loczkach. – Wyjechał.– Jak to wyjechał? – zawołał Andrzej. – Przecież umówiłem się z nim, że będzie w domu...– Wyjechał na wieś – odparła niecierpliwie. – Warszawskie powietrze niezdrowe. Przepra-

    szam pana...Zatrzasnęła drzwi. Andrzej spoglądał przez chwilę na mosiężną tabliczkę z nazwiskiem.

    Odwrócił się powoli i zaczął zstępować po schodkach krok za krokiem.

  • 10

    Teresa przebiegła jezdnię i zwolniła kroku, bo zza rogu wyszedł silny patrol żandarmerii.Twarz jej przybrała zwykły w takich chwilach martwy wyraz. Żandarmi szli szybko, nie roz-glądając się na boki. Błyszczały wilgocią lufy bergmanów. Minęli ją nie patrząc, zaaferowanii jacyś wystraszeni. Teresa uśmiechnęła się lekko i znowu przyspieszyła kroku. Gdy po chwiliskręciła w boczną ulicę, mury zadudniły seriami strzałów. Wbiegła do bramy, przemierzyłana ukos podwórze i po drewnianych, skrzypiących schodach wdrapała się na trzecie piętrooficyny. Stał tu gęsty .zapach gotowanej kapusty. Drzwi otworzyła zupełnie siwa kobieta omłodej jeszcze twarzy.

    – Oo, panna Teresa – powiedział cicho. – Co... nowego?– Dzień dobry pani Orłowskiej – uśmiechnęła się Teresa. – Strzelają.Orłowska popatrzyła na nią z niepokojem. Teresa weszła do pokoiku, gdzie pod otwartym

    oknem, przy łóżku wysoko zasianym pościelą, siedział dwudziestoletni może chłopak o po-ciągłej, otwartej twarzy.

    – Dziś o piątej – powiedziała. – Musicie być na miejscu przed czwartą. Gdzie twoi, Jacek?Chłopak odłożył powoli książkę.

    – Nareszcie – westchnął. – Człowiekowi dziwnie tak siedzieć cały dzień bez roboty.W drzwiach, za Teresą, stanęła Orłowska.– Nie widzi mama, że jestem zajęty? – burknął Jacek. –Niech mama idzie do kuchni... a

    najlepiej do sąsiadki.Teresa uśmiechnęła się współczująco. Orłowska wycofała się bez słowa. Jacek stanął w

    oknie i gwizdnął trzykrotnie. W oficynie naprzeciwko, o piętro wyżej, ukazała się na mgnie-nie zwichrzona głowa; w oknie na parterze, obok uchylonych drzwi ubikacji, podniesiono nachwilę firankę. Chłopak od dozorcy, który podmiatał papiery przy śmietniku, zadarł głowę,gwizdnął cicho i odstawiwszy miotłę ruszył szybko do schodów.

    – Podwórkowa konspiracja – zaśmiała się Teresa. – Wszyscy was widzą.– Puszczaliśmy razem łódki w rynsztoku – powiedział Jacek – i tak zostało. Wsypy nie ma

    się już czego bać.Gdzie Sowieci?– Pod Warszawą – odparła Teresa. – Dziś rano czołgi wpadły na ciuchcię w Radości.– Czas – westchnął Jacek. – Zostaniesz chwilę?– Gdzie tam! – zawołała. – Spieszę się! Cześć!W miniaturowym przedpokoiku czyhała na nią Orłowska.– Już dzisiaj, panno Tereso? – szepnęła.– Dopiero dzisiaj – odparła Teresa. – Niech się pani nie martwi. Musiało przyjść.– Trudno sobie wytłumaczyć, jak się ma jego jednego – westchnęła martwo Orłowska.Szczęknęły drzwi. Na schodach minęli Teresę chłopcy.Wtargnęli hałaśliwie do pokoju Jacka.– Ten sobie książkę czyta! – zaśmiał się wysoki, o zwichrzonej, ogromnej szopie włosów.– „Potop” – powiedział Jacek. – Dziś o piątej powstanie. Gdzie Sowa?– Wyskoczył na dworzec – odparł chłopak od dozorcy. – Dali cynk, że można coś kupić.– Jego prawo siedzieć dzisiaj w pudle – burknął Jacek. – O trzeciej idziemy pod Fortecę.– Patrz, Józiek kapuje z wieży – szepnął Kędzierzawy.Z okna piątego piętra, a raczej poddasza, przyglądał się im blady, chudy chłopak. Choć

    wszyscy nań spojrzeli, nie cofnął głowy.– No to co? – zapytał Jacek.– Jak to co? – oburzył się Kędzierzawy. – On nie z naszej partii.– Ile razy ci mówiłem, że nie należymy do żadnej partii! – zeźlił się Jacek. – Jesteśmy w

    wojsku!– Jakie tam wojsko! – zaśmiał się Kędzierzawy. – W wojsku dają zupę, mięso na patyku i

    mundur. A to – partia. Stary też przed pierwszą wojną...

  • 11

    – Głupiś! – przerwał mu Jacek. – Twój stary był w PPS–ie. To co innego. My jesteśmybezpartyjne, polskie wojsko!

    Spojrzeli znowu w okno Józka. Przypatrywał im się nadal blady i nieruchomy.– Może by go zabrać? – zaryzykował nieśmiało chłopak od dozorcy. – Przecie ma efenkę...– Nie wolno – zdecydował Jacek. – Należy do komunistów.– Przecie z naszego podwórka – bronił tamten. – I tak o nas wie. Chłopak przyzwoity...– Albo to go nie znamy? – żachnął się Jacek.Na podwórzu zaszurgotały nogi. Spojrzeli wszyscy w dół.– Cholera, to Sowa! – krzyknął Jacek. – Ale się zaprawił, swołocz jeden! Biegnij po niego.

    Kędzierzawy!Sowa wlókł się pod ścianą, ledwo stawiając nogi. Co chwila opierał się ręką o mur, drugą

    zaś podtrzymywał kurczowo jakąś wypukłość pod letnim płaszczykiem.– Jeszcze targa litra pod kapotą! –zaśmiał się Krępy. Był niski, z rękami jak łopaty.– Czekaj, wyplujesz ty ten bimber! – krzyknął Jacek, wściekły.W kilku oknach ukazały się twarze. Sowa podniósł z wysiłkiem głowę i uśmiechnął się

    rozlewnie, po pijacku. Zaraz dopadł go Kędzierzawy, objął wpół i pociągnął. Zniknę li z polawidzenia. Z piątego piętra przyglądał się im uważnie Józek. Jacek pokazał mu ukradkiemjęzyk.

    – A jak to będzie po powstaniu? – zapytał Krępy.– Nie mówili na odprawie – powiedział niechętnie Jacek. – Grunt zdobyć Fortecę.– A mundury dadzą? – zapytał chłopiec od dozorcy.– Skąd? – wzruszył ramionami Jacek. – Będziesz nosić po Niemcach? Może od Sowie-

    tów... Czarny mówił kiedyś, że na Szucha urządzimy defiladę. Rozumiecie, przed gestapo,gdzie tylu chłopaków...

    – O rany, defilada – westchnął Krępy.– Chciałbyś, żeby de Zośka zobaczyła, co? – zaśmiał się chłopak od dozorcy. –Ale będzie

    życie, panowie!– Do miotły i tak wrócisz – parsknął Krępy.– Jeszcze czego! – żachnął się tamten. – Do miotły pójdą ci, co siedzieli pod łóżkiem.Drzwi rozwarły się z impetem. Kędzierzawy prowadził Sowę trzymając go pod ramiona.– Właśnie dzisiaj musiałeś się uchlać, ty?... – wrzasnął Jacek i zaraz urwał. Spod płaszcza

    Sowy wyśliznął się bergman i rąbnął o podłogę. Poły płaszczyka rozchyliły się; na koszuliczerwieniała wielka krwawa plama.

    W drzwiach stanęła Orłowska.– Chryste! – jęknęła. – Połóżcie go, szybko...Twarz Sowy skurczyła się z bólu. Zanieśli go ostrożnie na łóżko. Orłowska rzuciła się do

    kuchni.– Zasłońcie trochę okno, chłopaki – powiedział Jacek, – Sowa, gdzie cię tak oporządzili?Twarz Sowy bielała na tle łowickiej kapy. Uśmiechnął się z lekceważeniem.– Niemiec pod dworcem spuścił tę fujarkę za trzy tysiące... Darmo... Podpatrzyła patrol-

    ka... Przejechałem jednego, ale trafili... Wiałem przez gruzy... Dwa magazynki pestek, pano-wie... Darmo.

    Orłowska przybiegła z parującą miednicą. Obnażyli ranę.– Cholera, bracie – westchnął Kędzierzawy – ale ci udziubali kawał boku!– Ee tam – szepnął Sowa. – Tylko trochę mięsa... Pójdę z wami, chłopaki...– Niańka cię upuściła? – zawołał Jacek. – Zostaniesz tutaj. Jutro zobaczymy. Matka go

    przypilnuje.Orłowska skinęła głową w milczeniu. Owijali mu pierś bandażem.

  • 12

    – Nie, chłopaki – zaprotestował Sowa – tutaj nie... Weźcie mnie... Przecież mam fujarkę...trzy tysiące... darmo! Mówiliście, że dla mnie nie starczy broni... Miałem iść z gołymi rękamina tę Fortecę, do cholery?

    Spojrzeli po sobie stropieni.– A może by go zabrać? – bąknął Kędzierzawy. – Niech chociaż popatrzy z okna.– Jacek podniósł z podłogi bergmana. Na dziurkowanej chłodnicy matowiały rdzawe pla-

    my krwi.– Czekało się tyle czasu... a teraz... chłopaki! – błagał Sowa przebiegając niespokojnym

    wzrokiem ich twarze. Wszyscy spojrzeli na Jacka. Ten zdecydował się nagle.– Krępy, leć do Kozłowskiego! – powiedział. – Podstawisz na trzecią rykszę.– Poszaleliście? – zawołała Orłowska. – Zabić chcecie chłopaka?– Mama będzie cicho – odparł niecierpliwie Jacek. – Mama się na tym nie zna.

    Deszcz ustał. Dorożka toczyła się szybko ulicą. Czarny rozsiadł się wygodnie, oparł głowęna ramieniu Teresy. Odsunęła się nieznacznie.

    – Nie wstydź się – powiedział. – Dla celów konspiracji powinniśmy wyglądać jak para za-kochanych...

    – Jak para zakochanych paskarzy, dodaj – poprawiła. – Kto jeździ dorożką bez pakunków?Chodnikami płynęły potoki przechodniów. Migały szarozielone i stalowe mundury. Szły

    wolno patrole Feldgendarmerie z półkolistymi blachami na piersiach. Przemykały grupkimłodych ludzi. Niesiono paczki różnych rozmiarów.

    – Wszędzie pachnie powstaniem – powiedział Czarny. – Teraz nie wolno się martwić, Irka.Ten dzień będzie narodowym świętem.

    – Chciałabym, żeby już było jutro – westchnęła.– Z tarczą lub na tarczy – zaśmiał się. – Pewno. Albo przez godzinę wszystko zdobędzie-

    my, albo do wieczora koniec.– I co wtedy?– Nie wiem. Ci, co przeżyją, może pójdą do lasu.– Boję się o ciebie – szepnęła.– Jesteś w niezłej sytuacji – powiedział. – Dotąd kobiety żegnały żołnierzy na progu domu

    albo na stacji. My jedziemy się razem bić – dorożką. Czasy, co?Uśmiechnęła się smutnie.– Masz rację – rzekła. – To powinien być dla mnie dzień podwójnej radości, a nie skurczu

    serca. Pamiętasz, wtedy... kiedyśmy się poznali?– Dobrze pamiętam – uśmiechnął się. – Nie byłem zbyt rozkoszny. Nie wita się uśmie-

    chem kogoś, kto przynosi wiadomość o wsypie. Pomyśl, nie będzie więcej wsyp ani samo-chodów zajeżdżających w nocy!

    – Ale będzie walka – odparła. – Boję się, żeby ta dzisiejsza godzina nie musiała mi star-czyć na lata. Po coś zaczynał, Czarny?

    – Mówisz głupstwa – żachnął się. – Dopiero od dzisiaj będzie życie. A że jest ryzyko? Ina-czej nie warto żyć.

    Pochylił się i pocałował ją w usta. Z chodnika ktoś spojrzał na nich z irytacją. Dorożkaskręciła w boczną ulicę i przystanęła przed narożnym domem. Był to budynek nowoczesny, owielkich pasmach okien. Czarny wyciągnął z kieszeni płaszcza garść pomiętych banknotów.

    – Idź pan szybko coś sobie za to kupić – powiedział wciskając pieniądze dorożkarzowi.Ten rozdziawił usta nad „góralami”.

    Teresa spojrzała na dwupiętrowy szary budynek stojący w głębi, po przeciwnej stronieuliczki. W bramie, przy betonowym bunkrze, tkwili wartownicy w hełmach, z bronią gotowądo strzału. Z otwartych okien dobiegała muzyka. Migały postacie w szarozielonych mundu-

  • 13

    rach. Czarny rozejrzał się dokoła. Skądsiś wyprysnął niski chłopak o małpiej twarzy, otarł sięo Teresę, przystanął obok Czarnego, gapiąc się w rynsztok.

    – Bez zmian – powiedział. – Wlazło siedemnastu wylazło dwudziestu pięciu i dwie dziwki.Żandarmi wywieźli motocyklem jednego pokrwawionego. Pan porucznik ma papierosa?

    – Cicho – żachnął się Czarny. – Nie jestem żadnym porucznikiem.– To będzie pan jutro – odparł z przekonaniem chłopak sięgając po „machorkowego”. Po

    chwili znikł. Wchodzili z wolna na drugie piętro. Teresa milczała; prowadził ją pod rękę.– Dacie radę w dwa plutony? – zapytała.– Mówiłem ci – odparł. – Zabawa naciera od tyłu... Wiesz... granaty w okna, skok. Zanim

    się spostrzegą...– Ale rozpylacze wycelowali w ulicę – szepnęła Teresa. – Wy atakujecie od frontu. Nim

    dobiegniecie...– Każdy ma nadzieję, że go nie trafią – zaśmiał się. Przystanęli pod drzwiami. Czarny za-

    dzwonił. Otworzyła im szczupła kobieta o nerwowych ruchach.– Czy jest pan Jackowski? – zapytał Czarny.– Nie ma! – odparła szybko.– Umówiliśmy się z nim – powiedział Czarny. – Jestem Czarniecki.– Nic nie wiem! Proszę przyjść przed szóstą.– Przed szóstą! – zaśmiał się Czarny. – Nie możemy. Będziemy bardzo zajęci. Zaczekamy

    na niego. Chodź, Teresa.I wcisnął się w drzwi. Kobieta ustąpiła niechętnie. Poprzez matowe szyby przenikało do

    hallu światło z pokojów.– O co państwu chodzi? Ja nie rozumiem...– Pani jest żoną pana Jackowskiego? – zapytał Czarny.– I nic pani nie mówił?– A co miał mówić? – zaniepokoiła się.– Wypożyczył nam mieszkanie na parę godzin – odparł Czarny.– Jak to? – przeraziła się. – Po co?– Teresa, zostań tutaj i wpuszczaj – powiedział spokojnie Czarny. – Niech mnie pani pro-

    wadzi do największego pokoju.Twarz Jackowskiej zadrgała nerwowo. Czarny trzymał obie ręce w kieszeniach płaszcza.– A co tam, ciociu? – dobiegł skądsiś męski głos. Jackowska otworzyła drzwi. Był to duży

    pokój, jasny dzięki oknu rozciągniętemu wzdłuż całej ściany. Stały tam dwa tapczany, sza-blonowy komplet stołowy i pianino. Przy stole, nad talerzem zupy, siedział tęgawy, rumianymłodzieniec.

    – Przepraszam, że przeszkadzam w obiedzie – powiedział Czarny. – Postoję sobie przyoknie.

    Młodzieniec spojrzał na niego ze zdumieniem. Wstał. Czarny minął go i podszedł do okna.Po drugiej strome ulicy, o kilkadziesiąt metrów w prawo, czerniała Forteca.

    – Ciociu, a ten pan co?... – wybąkał tęgawy młodzieniec.– Proszę pana, co wy chcecie robić?! – zawołała Jackowska. – Kogo wpuszczać?Czarny wzniósł uspokajająco rękę, nie odrywając wzroku od ulicy. Na dole coś zaterkotało

    hałaśliwie i przed domem przystanęła zielona ciężarówka.– Panie! – krzyknął tęgawy młodzieniec.Z pudła samochodu wyskoczyli Jastrząb, Orzeł, Słowik i kilku innych. Wyciągnęli deskiustawiając pochyły pomost.– Zaraz tu wniosą pianino, proszę pani – powiedział Czarny.– Co takiego?! Pianino? – osłupiała Jackowska. Panie, to pomyłka! Przecież my mamy

    pianino!– W „FF” na Niecałej były dwa fortepiany – uśmiechnął się Czarny.

  • 14

    Zadzwoniono do drzwi. Przy akompaniamencie okrzyków czarne pudło pianina zsuwałosię powoli po deskach. Wartownicy gapili się z zaciekawieniem. Do pokoju wszedł Jastrząb.

    – Cześć – powiedział. – W porządeczku. Jeszcze nikogo nie ma? – Co to znaczy: nikogonie ma? – krzyknęła rozpaczliwie Jackowska. – Kto ma jeszcze być, na miłość boską? Wła-dziu, jesteś mężczyzną! Porozmawiaj z nimi!

    – Właśnie! – zawołał tęgawy młodzieniec – Co to za nachodzenie prywatnego domu? Je-żeli zaraz stąd nie wyjdziecie, pójdę na policję!

    – O rany! – zachichotał Jastrząb. – On chce iść na policję!Z klatki schodowej dobiegały pokrzykiwania i stuki.– Władziu! – jęknęła Jackowska. – Ja zwariuję... Gdzie ten Leon?!– Panowie, jeżeli w tej chwili... – zaczął tęgawy młodzieniec i nagle zamilkł. Jastrząb wy-

    ciągnął rękę z kieszeni. Błysnęła stal waltera. Młodzieniec usiadł miękko na krześle.– Co to, napad?! – krzyknęła Jackowska. – Czego od nas chcecie?– Niech się pani uspokoi – powiedział ostro Czarny. – Przecież wnosimy meble.Teresa otworzyła drzwi. Sześciu czerwonych z wysiłku ludzi wtaszczało do pokoju piani-

    no. Ustawiono je pod ścianą. Jastrząb odsunął zawleczki; uchylili powoli dolną, przedniąściankę. Zadźwięczała stal. Wyjmowali ostrożnie karabiny i maszynowe pistolety.

    – Boże! – krzyknęła piskliwie Jackowska.– No, widzi pani – powiedział Czarny. – Teraz wykryło się: o piątej wybuchnie w War-

    szawie powstanie.Tęgawy młodzieniec zerwał się z krzesła.– Powstanie?! – wrzasnął. – Zwariowaliście?!– Boże... – Jackowska chwyciła się obiema rękami za głowę. – Jakie powstanie? Szaleńcy,

    co chcecie robić?!– Właśnie! – jęknął tęgawy młodzieniec. – Przecież to samobójstwo!– Zamknij się, ciapciaku – warknął Jastrząb. – I wynoś się, bo cię zamkniemy w instru-

    mencie.Tęgawy młodzieniec ucichł. Z pianina wyjmowano w milczeniu broń. Czarny zarepetował

    stena.– Panie! – podbiegła doń Jackowska. – Pan tu najstarszy... Pan nie rozumie? Przecież obok

    Niemcy... W pięć minut wystrzelają nas wszystkich! W tym domu są dzieci!... Jak można cośtakiego?! Boże, gdzie ten Leon?!

    – Niech pani idzie do drugiego pokoju – odparł Czarny. – I zabierze tego tłuściocha.Jastrząb wydobył z pianina biało-czerwony sztandar, zwinięty na drzewcu.

    Chłopak od dozorcy otworzył bramę i ryksza wjechała w podwórze. Lśniła nową czerwie-nią. Na siodełku tkwił Krępy. Kędzierzawy i Jacek wyprowadzili Sowę; Był blady i ledwomógł chodzić. Siadał powoli, zaciskając szczęki.

    – Fujarka jest? – zapytał.– Jest – odparł Kędzierzawy i usiadł obok. Pod paletkiem sterczał bergman. W oknach

    bielały uważne twarze. Z piątego piętra patrzył blady Józek. Nawet dzieci pod śmietnikiemprzerwały zabawy.

    – Naciskaj pedały, Krępy – powiedział Jacek. – My też zaraz prujemy.Ryksza podskoczyła na progu bramy, zjechała na jezdnię. W podwórzu pachniało zgnili-

    zną i wychodkiem. Było cicho. Z okna na trzecim piętrze wychyliła się Orłowska; ręce jejautomatycznie wycierały talerze. Nagle zatupotały kroki; z drzwi klatki schodowej w kąciewybiegł Józek. Ludzie wychylili się z okien.

    – Co kombinujecie? – zapytał podchodząc.– Nic – odburknął Jacek. Chłopak od dozorcy zachichotał.

  • 15

    – Nie bujaj – powiedział Józek. – Widziałem łączniczkę i cały ten bałagan. Sowa ranny?Jacek przyjrzał mu się z namysłem.– Nic nie wiesz? – zapytał.– Co mam wiedzieć? – żachnął się Józek.– O piątej powstanie – odparł Jacek. – Wy nie idziecie? Przecież wasi podchodzą pod

    Warszawę! Józek spojrzał na niego ze zdumieniem.– Powstanie?! – zawołał. – O cholera! Rano... nic nie mówili! Mam kontakt dopiero jutro...– Jutro będzie po wszystkim – uśmiechnął się z wyższością Jacek. – Warszawa nasza. No,

    nic, posiedzisz sobie w mieszkaniu. Bezpieczniej.– Ty... – szepnął Józek przybliżając się – nie bujasz?!– Pod chajrem! – uderzył się w piersi chłopak od dozorcy. Jacek potwierdził poważnym

    ruchem głowy.– Prujemy, Felek – powiedział. Podniósł oczy i napotkał czujny wzrok matki. Skinął jej

    głową.– No, to chodźmy – powtórzył. Józek tkwił nieruchomo. Spojrzeli sobie w oczy. Jacek

    uczynił dwa kroki i zatrzymał się nagle.– Józek – powiedział. Tamten podszedł milcząc.–Masz efenkę? – zapytał Jacek. Józek dotknął lewej piersi; pod marynarką rysowała się

    niewielka wypukłość.– Cholera wie, co robić... Przecież nie zostanę sam na podwórku!Jacek porozumiał się wzrokiem z chłopakiem od dozorcy.– No, to chodź – powiedział do Józka. Ruszyli w milczeniu. Ze stróżówki wyjrzała tęga

    dozorczyni.– Felek, gdzie cię znowu niesie? – zawołała. – Biegnij do Kozłowskiej po rąbankę! Chło-

    pak od dozorcy uśmiechnął się pobłażliwie.

    Matka wyszła do kuchni i Andrzej przemknął się do drzwi, chwytając w biegu płaszcz zwieszaka. Włożył go na schodach; ciążyły kieszenie. Z ulicy spojrzał w okno; ojciec podniósłrękę w geście pożegnania. Było pusto. Pod chmurnym niebem szarzały masywy mieszkalnychbloków. Nie odwracając się więcej, ruszył do rogu. Z przecznicy wyszła zgrabna dziewczyna.

    – Hanka! – zawołał. – Byłem u ciebie dwa razy... Znowu nic z naszego spotkania.– Myślę! – zaśmiała się. – Nie idź tam. Otoczyli dom ZUS–u. Cały batalion żandarmów.Gdzieś niedaleko zaterkotał pistolet maszynowy. Andrzej spojrzał nerwowo na zegarek.– Muszę biec do miasta – powiedział. – Kiedy się zobaczymy, Haniu?– Po powstaniu – zaśmiała się. – Ale musicie zdobyć tę waszą Fortecę. Inaczej możesz się

    nie zgłaszać. Gdzie twoje wojsko?– Pojechali, już..., pojechali – powiedział cicho.Skinęła głową z roztargnieniem.– Nie mogę się dostać na punkt – westchnęła. – Nie wiem, czy Zawisza już przyszedł...

    Spróbuję przez ogródki.– Chodź ze mną! – zawołał ze sztucznym uśmiechem.– Zwariowałeś? Przecież mam swoich. Cześć, Andrzej! Bijcie ich zdrowo!Ruszyła szybkim krokiem. Stukały drewniaki; sukienka odsłaniała zgrabne nogi aż po ko-

    lana.– Uważaj, Hanka! – zawołał jeszcze. Skinęła głową z lekceważącym uśmiechem. Za do-

    mami strzelano. Andrzej odczekał chwilę, po czym powlókł się w swoją stronę. Poprawiłokulary i wsunął ręce do kieszeni płaszcza; wyczuł ciężkie, chropawe, owalne kształty.

  • 16

    Tramwaj wlókł się powoli. Andrzej tkwił ściśnięty między ławkami. Ręce trzymał w kie-szeniach, chroniąc zawleczki granatów. Okna były pozamykane; przez szyby, zamazane nie-bieską farbą, przenikało niewiele światła. Pachniało kwaśno „junakami”. Tramwaj co chwilaprzystawał na długie minuty. Wreszcie utknął na dobre; ludzie wychodzili klnąc – któryś zwagonów wyskoczył z szyn. Na chodnikach tłoczyła się ruchliwa masa przechodniów. An-drzej ruszył brzegiem jezdni; w miarę pokonywania odległości krok jego stawał się wolniej-szy, a ręce bardziej spocone. Spojrzał na zegarek: było po wpół do czwartej. Z warkotem ichrzęstem doganiały go czołgi; było ich trzy. Na wieżyczkach tkwiły sztywne, czarne sylwet-ki. Andrzej obrzucił je zdziwionym spojrzeniem, zawahał się i przypominając drogę, skręciłw przecznicę. Była to cicha, gęsto zadrzewiona uliczka, obudowana niewysokimi domami.Jeszcze zwolnił kroku; serce biło mu przyspieszonym rytmem. Szedł z opuszczoną głową iliczył automatycznie płyty chodnika. Z rzadka mijali go przechodnie; nie podnosił oczu.Skądsiś dobiegała skoczna muzyka.

    Nagle rozległ się suchy terkot strzałów. Andrzej odwrócił się i zatrzymał. W ulicę wsko-czyła czerwona ryksza. Krępy jej kierowca pedałował co sił, pochylony nad głowami pasaże-rów. Jeden z nich, o zwichrzonej szopie włosów, dobył spod płaszcza bergmana; drugi, opartyo niego bezwładnie, zdawał się drzemać. Na jego płaszczu pod pachą czerwieniała widocznaz daleka plama krwi. Ryksza przebyła może ze sto metrów, zataczając luki od chodnika dochodnika, gdy zza rogu wyskoczyło na jezdnię czterech Niemców. Pasażer rykszy odwróciłsię i podniósł bergmana: strzelał jedną ręką, drugą podtrzymywał towarzysza. Odpowiedziałamu długa seria i pojedyncze strzały. W tej chwili ryksza skręciła gwałtownie, brzęknęła okrawędź, zawisła jednym kołem w powietrzu i wpadła na chodnik. Rykszarz natychmiast wy-równał i pędził teraz wprost na Andrzeja. Nagle w uliczkę skręcił szary, otwarty „Mercedes”;Niemcy skoczyli na stopnie i wóz zerwał się do posagu. Andrzej uskoczył pod drzewo. Doj-rzał czerwoną, nieprzytomną z wysiłku twarz rykszarza, z trudem chwytającego powietrze.Przed samochodem osłaniał ich rząd drzew, ale do najbliższej przecznicy było ze sto pięć-dziesiąt metrów. Pogoń zbliżała się szybko. Andrzejowi zaszumiało w głowie; wykonał pal-cami obu rąk nieznaczny ruch. Stuknęły cicho zawleczki.

    – Uciekajcie! – krzyknął. – Ja ich zatrzymam!Krępy nacisnął pedały w rozpaczliwym wysiłku. Ryksza pomknęła chodnikiem. Z samo-

    chodu poszła seria; dokoła fruwały liście. Andrzej, na wpół ukryty za cienkim pniem, trwałprzez moment nieruchomo, po czym wyszarpnął oba granaty z kieszeni i rzucił je lekko najezdnię, o kilkanaście metrów przed samochodem. Wóz zahamował z przeraźliwym piskiemopon. Padając dojrzał Andrzej przez mgnienie ziejący ogniem wylot lufy maszynowego pi-stoletu. W tej samej chwili wstrząsnął powietrzem podwójny wybuch. Ktoś zawył nieludzko,z rozbitej maski „Mercedesa” buchnęły płomienie. Tego już Andrzej nie widział; kula strza-skała mu okulary i dotarła do mózgu.

    Otworzono drzwi i Czarny odwrócił się od okna.– Panie podchorąży, melduję swoje przybycie – stuknął obcasami Jacek. Za nim znieru-

    chomieli chłopak od dozorcy i Józek.– A reszta?– Powinni już być – odparł Jacek. – Sowa ranny przy zakupie broni. Przyniósł fujarkę.

    Wiozą go rykszą.– A ten kolega skąd? – zapytał Czarny wskazując głową Józka. Jacek zawahał się przez

    mgnienie.– Z naszego podwórka – odparł. – Znam go od szczeniaka.– Dotąd nie należał? – zdziwił się Czarny.– Nie składało mu się – odparł Jacek. – Ale ma efenkę i chce iść na Fortecę.

  • 17

    Wargi Józka zadrżały lekko. Zaczerwienił się.– Dobrze – skwitował sprawę Czarny. – Lepiej późno niż wcale.Zadźwięczał dzwonek. Teresa rzuciła się do drzwi: Kędzierzawy i Krępy wnosili Sowę.

    Byli zadyszani i brudni. Płaszcz Sowy czerwieniał krwią.– W takim stanie przynosicie chłopaka? – oburzył się Czarny. – Po co on tu?– Panie komendancie... ja chciałem spojrzeć... – wybąkał Sowa.– Coście z nim zrobili? – zawołał Jacek.– Nic – odparł Kędzierzawy łapiąc oddech. – Opatrunek mu się, widać, zsunął, bo krew

    przeszła na płaszcz. Nie widzieliśmy tej plamy i tak wieźliśmy go po ulicy. A z chodnika zo-baczyli Niemcy. Zęby nie jakiś facet, co im rzucił pod samochód granaty, leżelibyśmygrzecznie w rynsztoku.

    – Co za facet? – zapytał Czarny.– A bo ja wiem? – wzruszył ramionami Krępy. – Stał pod drzewkiem, jak gdyby na nas

    umyślnie czekał.Został tam.Zamilkli. Sowę złożono ostrożnie na tapczanie. Z pomocą Jacka Teresa zaczęła poprawiać

    mu opatrunek.– Wcześnie obejmujesz obowiązki sanitariuszki – powiedział Czarny. – Wprawka.Teresa lekko pobladła. Ręka jej była czerwona od krwi.– Przynieście gorącej wody – powiedziała.– Idź ty, Słowik – rozkazał Jastrząb. – Umiesz gadać babami.Słowik odłożył karabin i ruszył leniwie. Inni przeglądali czyścili broń. Siedzieli na tapcza-

    nach i pod ścianami.– Czwarta piętnaście – powiedział Czarny.. – Brak sekcji Andrzeja.– I łącznika od Zabawy – dodał Jastrząb.Czarny podszedł do okna. Zza chmur wyjrzało słońce i szyby Fortecy zabłysły. Nagle dom

    zadrżał lekko. Czarny wytrzeszczył oczy.– O psiakrew! – krzyknął. Jastrząb zerwał się.– Nie podchodzić do okna! – rozkazał Czarny. – Zobaczą nas. Przed Fortecą przystanęły

    trzy czołgi.Patrzył chciwie. Z wieżyczek wyskakiwały czarne postaci i rozłaziły się po ulicy. Któryś

    wyciągnął z kieszeni termos i wychylał jego zawartość. Dwóch niby to się boksowało; skakalijak koguty, sprężyście i lekko, śmieli się i pokrzykiwali. Byli młodzi, ogorzali, przystojni.Wartownicy wyleźli zza bunkra, opuścili lufy i wdali się w rozmowę z pancernymi.

    – Czwarta dwadzieścia – powiedział Czarny. – Żeby można teraz... Mielibyśmy ichwszystkich i czołgi. Trzy czołgi, chłopcy.

    Odwrócił się nagle.– Kto umie poprowadzić czołg? – zapytał.Zapanowała zdumiona cisza. Sowa podniósł się na łokciu.– Ale numer! – zaśmiał się. – My w czołgach... Cholera!– Czołgu nigdy nie prowadziłem, bo i skąd – powiedziałz kąta Józek – ale trzy lata robiłem przy samochodach u Daimlera, Może da radę.– Ja też od Daimlera – dodał Jacek.– Jeździłem na tym naszym zielonym pudle – przyłączył się Orzeł. – Czołg dla mnie nie-

    straszny.Do pokoju wkroczył uroczyście Słowik, a za nim Jackowska z miednicą wody.– O Boże! – zawołała ujrzawszy Sowę. – Ranny! Panowie, jeszcze raz...– Takie czasy, paniusiu – zachrypiał Słowik. – Czerwona się leje jak bimber.– A co będzie za godzinkę, ho ho! – dodał Orzeł.Jackowska postawiła miednicę i wycofała się bez słowa.

  • 18

    Teresa namoczyła gazę.– Jeżeli uda nam się zdobyć te czołgi – powiedział Czarny – to nastawiamy lufy, i z Forte-

    cy kupa gruzów.– Cholera! – westchnął Jastrząb. – Żeby tylko nie pojechali przed piątą, swołocze.– Nie lepiej spuścić na nich z okna buteleczki z benzyną? – wtrącił Kędzierzawy.– Głupiś! – skarcił go Jacek.Zadźwięczał dzwonek. Teresa zerwała się. Za nią podszedł do drzwi Czarny, ale zaraz się

    cofnął.– Uwaga, powstań! – zawołał cicho. – Baczność!Zerwali się wszyscy. Szczęknęła broń. Sowa podniósł się na tapczanie. Do pokoju wszedł

    Witold. Był wysoki. Spod płaszcza wystawały mu pumpy.– Obywatelu komendancie, melduję pluton gotowy do natarcia – recytował Czarny, wy-

    prężony i lekko podany do przodu. – Stan obecny: szesnastu ludzi. Jeden ranny przy zdoby-waniu broni.

    – Dziękuję, spocznij – powiedział Witold podając mu rękę. – Dlaczego was tak mało?– Zgodnie z rozkazem sekcję podchorążych oddałem Zabawie – meldował Czarny. – Do-

    tąd brak sekcji Andrzeja.– Szesnasta trzydzieści – powiedział Witold spoglądając na zegarek. – Może jeszcze

    przyjdą.– Co nowego?Czarny poprowadził go do okna. Stanęli za firanką. Przy czołgach kręciło się paru żołnie-

    rzy.– Jeżeli przez te pół godziny nie odjadą, będą nasze – powiedział. Witold skinął głową w

    zamyśleniu.– A nie można by wcześniej? – zapytał cicho Czarny. – Choćby za pięć minut?– Nie można – odparł Witold; – Nacieramy wszyscy razem.– Ale sytuacja tego wymaga – upierał się Czarny. – Mogą lada chwila zwiać. Pchnąłbym

    gońca do Zabawy... Wykończymy ich bez bólu.– Na pluton Zabawy nie ma co Uczyć – powiedział Witold.W pokoju zrobiło się cicho.– Jak to? – wybąkał Czarny.– Przeszli na Bastion – odparł Witold. – W południe podwoiła się tam esesmańska załoga.

    Rozumiesz, Bastion najważniejszy. Nie wolno nam ryzykować. Musicie sami związać Forte-cę... ale dopiero o piątej. Chociaż na parę minut, żeby nie poszli na pomoc tamtym. Oczywi-ście, jeżeli

    uda się wam zdobyć te czołgi...Czarny spojrzał w okno. Dokoła czołgów uwijali się żołnierze. Z okien Fortecy gapili się

    w ulicę esesmani. Wartownicy przy bramie tkwili znowu bez ruchu, z bronią w pogotowiu.– Rozumiem – powiedział. – Rozkaz, obywatelu komendancie.Teresa patrzyła nań rozszerzonymi oczyma. Wszyscy stali nieruchomo, bez słowa. Witold

    spojrzał znowu na zegarek.– Za dwadzieścia piąta – powiedział. – Idę. Złam rękę i nogę. My też nie będziemy mieli

    lekkiej roboty z Bastionem. – Odwrócił się. – Powodzenia, chłopcy! Zobaczymy się... niedłu-go. Czołem!

    – Czołem, panie komendancie! – odpowiedzieli chórem.Stuknęły drzwi. Sowa skrzywił się z bólu. Przez chwilę panowało milczenie. Wreszcie

    Słowik pochylił się nad chlebakiem.– Te, Orzeł – powiedział ochryple – a gdzie butelka?– Nie kazałem wam rozbić wszystkich? – zapytał z tyłu Jastrząb.Słowik spojrzał nań ponuro.

  • 19

    – Jeszcześmy nie w koszarach, żeby grzebać człowiekowi w dobytku – warknął.Czarny odszedł od okna. Uśmiechnął się przelotnie do Teresy.– Sekcja Jastrzębia pokryje ogniem okna i bramę – powiedział. – My musimy dopaść czoł-

    gów. Do pierwszego pójdzie ze mną Kędzierzawy i ten nowy... – urwał nagle; w ulicy zawar-czał głucho silnik. Czarny doskoczył do okna.

    Załogi wskakiwały do czołgów. Z Fortecy wybiegi oficer w czerni, krzyknął coś i wdrapałsię zręcznie na wieżyczkę. Pierwszy czołg ruszył. Czarny odwrócił się powoli. Patrzyli naniego z napięciem.

    – Wróć! – powiedział. – Nie dalibyśmy sobie rady z czołgami. Nikt z nas nie umie obsłu-giwać działa. Nacieramy na Fortecę według planu...

    Chrzęściły gąsienice. Dom drżał. Czarny wyciągnął papierośnicę, powoli wyjął papierosa,zapalał długo i spokojnie.

    – ...z tym, że jak słyszeliście, nie wzmocni nas pluton Zabawy. Ja nacieram na bramę, Ja-strząb na lewe skrzydło, Jacek na prawe. Odwodu nie będzie.

    Znowu zapadło milczenie, Nie ruszali się. Patrzyli na Czarnego uważnie; opuścił oczy, aleje zaraz podniósł.

    – Prawda! – powiedział nagle Jacek. – Mam legitymacje. Wydać je teraz?– Jeżeli zdążysz – odparł Czarny. – Za dziesięć minut wychodzimy. Każdy wypisze pseu-

    donim. Rubrykę nazwiska zostawić pustą.– Kiedy zakładamy opaski? – spytał Jastrząb.– Później – powiedział Czarny. – Przyszykować się chłopcy.Wstawali. Sucho trzaskały zamki. Teresa próbowała pochwycić wzrok Czarnego. Sowa

    usiadł z wysiłkiem.– Kto bierze moją fujarkę, panowie? – zapytał.– Ja – odparł Krępy.– Oddasz mi ją do łapy, rozumiesz? I z procentem: pięćdziesiąt pestek.– Na tym szmuglu strasznieś wycwaniał, bracie – parsknął Krępy.– Pestek będziecie mieli zaraz jak grochu – rzekł Sowa.Czarny wprowadził pocisk do lufy stena. Podszedł do Teresy.– Rzeczywiście zły dzień wybraliśmy sobie, Irka – powiedział. – Za dużo wrażeń. Może

    jutro...Kąciki jej ust lekko drgnęły.– Przecież jutro będzie defilada – odparła z uśmiechem.Czarny dotknął ukradkiem jej ręki. Ścisnęła mu palce z całych sił.Do pokoju wsunął się chłopak o małpiej twarzy.– Czołgi odjechały, wlazło pięciu, nie wyłazi nikt – meldował. – Znajdzie się dla mnie ja-

    kie żądło, panie poruczniku?– Widzisz, że nie wszyscy mają broń – powiedział Czarny. – Bierz sztandar. Poczekasz w

    bramie, a później, kiedy zdobędziemy Fortecę, zatkniesz go szybko na dachu...Chłopak skrzywił się, ale posłusznie chwycił drzewce, rozwinął. W pokoju zajaśniało. Pa-

    trzyli w i milczeniu na biało-czerwony pas płótna.– A ten Andrzej nawalił – warknął nagle Jastrząb. – Ze dwa razy go widziałem, ale mi wy-

    glądał na maminsynka. Świnia w okularach.– Dezerter – powiedział twardo Czarny.– A może im się coś stało? – wtrąciła Teresa.– Wszystkim? – zaśmiał się Czarny. – Znajdziemy go i porozmawiamy... jutro.– Z takimi krótkie gadanie – wtrącił Jacek. – Nie chciałbym siedzieć w jego skórze,Czarny spojrzał na zegarek.– Za trzy minuty piąta – zawołał. – Wychodzić!

  • 20

    Ruszył pierwszy do przedpokoju, otworzył z łoskotem drzwi na klatkę schodową. Wybie-gali kolejno. W drzwiach kuchni ukazała się Jackowska.

    – Panowie, dokąd? – zawołała. – Przecież to szaleństwo! Boże, co teraz będzie?– Niech lecą na złamanie karku! – warknął za jej plecami tęgawy młodzieniec.Ostatnia wybiegła Teresa z torbą sanitarną na ramieniu. Przed nią śmignął chłopak ze

    sztandarem. Tupotały kroki po kamiennych schodach. Jackowska podeszła do drzwi i za-mknęła je powoli.

    – Módl się za nami. Święta Boża Rodzicielko... – szepnęła. – Tacy młodzi... i my...Weszła do pokoju i zmartwiała. Na krzesło przystawione do okna wdrapywał się sapiąc

    głośno Sowa, w granatowej koszuli i kąpielówkach, opasany białym bandażem. Za oknemzaterkotała seria.

    Po chwili cała ulica i całe miasto rozszczekało się jazgotliwym, dychawicznym ogniem.

  • 21

    Węgrzy

    Choć minęła ledwo ósma, słońce mocno dopiekało; dzień zapowiadał się upalny. Pośrodkuwąskiej uliczki mokotowskiego osiedla, obudowanej piętrowymi willami w ogródkach, trwałw bezruchu dwuszereg różnie odzianych ludzi.

    – Czwórki w prawo zwrot!Nierówno zachrzęściły buty. Kilku wahało się jeszcze. Ten, co wykrzykiwał komendy,

    fioletowy na twarzy, z małym wąsikiem pod mięsistym nosem, wysunął do przodu kanciastączaszkę.

    – Słoma, siano! – wrzasnął. – Oflegi! Dwuszereg w lewo front!Górkiewicz wykonał przepisowy zwrot. Był niewysoki, o pełnej, przystojniackiej twarzy.

    Nie miał więcej niż dwadzieścia pięć lat. Piaskowy garnitur letni silnie kontrastował z łach-manami współtowarzyszy. Jego sąsiad z prawej, mały i zabiedzony Rybitwa, zaskoczył z wy-siłkiem. Stali znowu obok siebie w nierównym dwuszeregu. Nagle obaj zadarli głowy. Wbladym błękicie sierpniowego nieba stukotał cicho kanciasty „Storch”. Wydawało się, że wisinieruchomo w powietrzu.

    – Samolot! – krzyknął Górkiewicz pierwszy.– Pytam was o co?! – wrzasnął fioletowy. – Czwórki prawo zwrot!Zadudniły buty, jakby ktoś rzucił garść kamieni. „Storch” zbliżał się nieznacznie. Fioleto-

    wy parsknął ze złości i tupnął nogą w chodnik.– Wojsko cioci Kowalskiej! – oburzył się, i Zerknął w niebo. „Storch” zamachał skrzy-

    dłami. Fioletowy cofnął się o krok, w cień młodej lipy.– Lotnik, kryj się! – wrzasnął. Rzucili się do ogródków. Górkiewicz wlazł za Rybitwą w

    maliny tuż przy ścianie piętrowego domku. Poprzez piwniczne okienko dobiegał miarowyszum o zmiennym natężeniu.

    – Co to? – zdziwił się Rybitwą. Zza kratek wyjrzała nalana, zarośnięta twarz. Błyszczałyzłe oczy pod lotniczą furażerką.

    – Elektrownia – odparł Górkiewicz. – Jeńcy kręcą prądnicę.Nachylił się do okienka.– Pracować! – warknął. – Arbeiten!Twarz znikła. Górkiewicz spojrzał w niebo „Storch” sunął powoli nad szeregiem czerwo-

    nych dachów.– Nudno – powiedział. – Mam tego dosyć. Taki to bój niepodległościowy?– Wszystko zaczyna się od musztry – westchnął Rybitwą. – Co robić bez broni?Nagle gwizdnęło raz, drugi i trzeci. Od Okęcia dobiegły huki. Nad ogródkami pękały su-

    cho szrapnele Górkiewicz dał nura w krzaki. Kolce drapały go po twarzy i rękach, czepiałysię garnituru.

    – To ten cholerny „Storch”! – krzyknął. – Urywam się, Rybitwą!– Dokąd? – jęknął tamten.– Za miasto. Na letnisko. Tu nie ma warunków dla człowieka z inicjatywą. Kłaść głowę za

    musztrę?

  • 22

    – Kiedy wrócisz?– Nie wiem. Odpocznę sobie. Czy to moja wina, że mnie wysadzili z tramwaju? Może

    wrócę, może nie. Zupak się nie doliczy.Ucichło. Ludzie wysuwali głowy z krzaków.– Pluton ochotników w dwuszeregu biegiem zbiórka! – wrzasnął fioletowy.– Pocałuj mnie – szepnął Górkiewicz. Uśmiechnął się do Rybitwy, poczołgał w głąb

    ogródka, aż do otworu w siatce.– Kolejno... odlicz! – krzyczał w uliczce fioletowy. Górkiewicz zdjął powstańczą opaskę,

    wyskoczył na chodnik ulicy Malczewskiego, otrzepał ubranie, minął niebieskiego „Chevro-leta” przed dowództwem i ruszył zdecydowanym krokiem w stronę Puławskiej.

    – W godzinę później, minąwszy tory kolejki wilanowskiej, osłonięty ziemnym nasypemprzed strzałami ze Służewca, dotarł do Powsińskiej. Na ulicy błyszczał lakierem tramwaj; wławkach rozparła się grupa wyrostków; któryś kręcił zapamiętale korbą i bez przerwy dzwo-nił. Przed fortem na Sadybie krążyły uzbrojone postaci w szarych kombinezonach. NaprzeciwGórkiewicza dwie kobiety taszczyły na plecach papierowe worki z chlebem.

    – Niemcy puszczają z Warszawy? – zapytał.– Są dopiero w Wilanowie – odparła jedna – ale po drogach jeżdżą samochody. Boczkiem

    się pan przemkniesz...Górkiewicz podziękował i rzuciwszy ostatnie spojrzenie na Sadybę, przyspieszył kroku.

    Było już ciemno, gdy okrążywszy z dala Piaseczno dotarł do Zalesia. Wille bielały wśródciemnych sosen. Było pusto i cicho. Na stacji czerniały martwo wagoniki wąskotorowej ko-lejki. Górkiewicz wszedł do ogródka niewielkiej, przysadzistej willi. Drzwi kuchni ustąpiły zpiskiem. Gruba, siwa kobieta zmywała w miednicy talerze.

    – O Jezu, pan! – krzyknęła z przestrachem. – Zaraz... Górkiewicz nie słuchał. Pchnął drzwido pokoju i stanął w progu, zdumiony. Przy stole, zastawionym puszkami i półmiseczkamiwokół pękatej butli „Starki”, siedziały dwie osoby: ładna blondynka i wysoki, szczupły brunetw mundurze khaki. Na rozpiętym kołnierzu błyszczały dwie złote gwiazdki. Blondynka ze-rwała się z krzesła.

    – Boże! Dzidziuś! – zawołała. – Ty... tutaj! Żywy?– Żywy – odparł Górkiewicz ze złością. – Widzę, że sobie dajesz radę, Zośka. Ten facet...

    z organizacji Todta?I spojrzał chmurnie na wojskowego, który obserwował go z uśmiechem uprzejmym, ale

    nieco niespokojnym.– No, wiesz... – uśmiechnęła się dumnie. – Nie zadaję się z Niemcami. To porucznik wę-

    gierskich huzarów, adiutant generała hrabiego... jak mu tam...– Rozumie po polsku?– Nie.– Przedstaw mnie.I uśmiechnął się krzywo do Węgra.– Porucznik Istvan Kołya – mój mąż... mon mari.– Enchante’1 – porucznik uśmiechnął się przepraszająco. Uścisnęli sobie dłonie. Zosia do-

    stawiła szybko kieliszek i nakrycie. Zapanowała skrępowana cisza.– No, to pijemy, panie Węgier – zdecydował Górkiewicz. – Prosit!Węgier z gotowością chwycił kieliszek. Wypili.– Skąd ty wytrzasnęłaś porucznika węgierskich huzarów? – zdziwił się Górkiewicz.– To nie sztuka. Dzidziusiu – odparła ulegle. – W Zalesiu sami Węgrzy. Cała armia.Górkiewicz zerknął na Stół, wziął wielki płat szynki.

    1 Bardzo mi przyjemnie.

  • 23

    – Dobrze go przyjmujesz – powiedział. – Pamiętaj, że forsa się kończy. Mam tylko dwiepięciorublówki. Reszta na Kruczej. A tam piekło. Ja w powstaniu żarłem kartofle. Śpisz znim?

    – No, wiesz! – oburzyła się.– Znam cię – westchnął Górkiewicz. – Takiemu brunetowi nie mogłabyś się oprzeć. Prosit,

    panie lejtnant!Stuknęli się. Oczy Węgra promieniały życzliwością.– Vous venez de Varsovie, monsieur?2 – zapytał Górkiewicza i nie widząc błysku zrozu-

    mienia na jego twarzy, dodał szybko: – Warszawa?– Nicht Warszawa! – krzyknął Górkiewicz. – Radom! Mutter – Radom. Nie mów mu, że

    przychodzę z powstania. Za powstanie kula w łeb. Prosit, panie Węgier!Wypili znowu.– On chyba nie kocha Hitlera? – zapytał Górkiewicz.– Nie... – odparła. – Nie mówiliśmy o polityce.– Pewno – skrzywił się Górkiewicz, ale zaraz rozpogodził. – Budapest schöne Stadt!3– Und Warschau auch4 – odpowiedział z galanteriąWęgier. Rozpinał złote guziki munduru.– Warschau... Banditen! – krzyknął z rozpaczą Górkiewicz. – Pu, pu, pu... Verstehen?5Węgier spoważniał nagle.– Keine Banditen – odparł – Patrioten Polnische Patrioten.Górkiewicz spojrzał na niego spod oka.Tamten wydął wargi.– Ja, ja, Patrioten – zgodził się Górkiewicz. – Warschau – Patrioten, Budapest – Patrioten,

    Berlin...– ...Banditen – dokończył z przekonaniem Węgier. Zamilkł nagle. Górkiewicz podrapał się

    w głowę.– Prosit! – zawołał podnosząc kieliszek. – Węgier, Polak dwa bratanki... – dodał przymru-

    żając oko. Zosia kopnęła go pod stołem. Porucznik uśmiechnął się, otarł chustką czoło.– Gorąco, warm – westchnął Górkiewicz wskazując papierowe zasłony przylegające do

    futryn. – Verdunkelung...Pocili się obficie. Ledwo było czym oddychać.– Spazieren – powiedział Węgier wstając nagle i gestem zapraszając Górkiewicza do

    drzwi. Ten spojrzał na Zosię.– Spaceru mu się zachciało – westchnął. – A ja mam w krzyżach dwadzieścia kilome-

    trów... Polizeistunde! – próbował protestować.Węgier zachwiał się lekko, ujął Górkiewicza pod ramię przyjacielskim gestem.– Keine Polizeistunde fur mich! – zawołał. – Spazieren alle beide... 6Lubić Polki...– Widzę – odparł Górkiewicz. – Chyba nam się upił, Zośka. Uprzedź go, że dzisiaj ja tu

    śpię...– Dzidziusiu! –– oburzyła się Zosia.– Spazieren! – nalegał Węgier. – Schöne Nacht...7Górkiewicz, zrezygnowany, dal się prowadzić. Wytoczyli się przez kuchnię w ciemność

    sierpniowej nocy. Porucznik trzymał Górkiewicza wpół, a za furtką począł nagle cicho nucić.– „Stern von Rio...” – zapiał Górkiewicz, ale zaraz umilkł.

    2 Czy przyjeżdża pan z Warszawy?3 Budapeszt piękne miasto!4 Warszawa także.5 Warszawa... Bandyci! Zrozumiano?6 Dla mnie nie ma godziny policyjnej! Spacerować we dwoje...7 Spacerować! piękna noc...

  • 24

    Ktoś strzelił w oddali. Szli ulicą w stronę lasu, lekko się zataczając.– Polizeistunde.., – przeraził się Górkiewicz. – Deutsche...– Kenie Deutsche... Magyar! – odparł dumnie Węgier. Z lewej znikła nagle białość płotu;

    porucznik pociągnął Górkiewicza między sosny. Ten próbował się wyzwolić łagodnie z uści-sku, ale Węgier trzymał mocno.

    – O rany... – jęknął Górkiewicz ocierając się o drzewo.– Dokąd? Was... Wohin?– Moment – szepnął Węgier nie folgując uścisku. Był wyższy o głowę i o wiele silniejszy.

    Górkiewicz odczuwał niemiły ucisk kabury u jego pasa. Uderzyły nań poty. Obijali się o pnie,potykali o korzenie, zapadali w wykroty. Ramię Węgra ściskało Górkiewicza niczym żelaznaobręcz. Serce załopotało pospiesznie.

    – Wpadłem... – wymamrotał. – Gotów zakropić, kanalia. Przez tę dziwkę zakropi! Po comsię dał wyprowadzić?! Kto w ogóle się dowie, kto wspomni?...

    – Bitte? – zapytał porucznik.Górkiewicz chwycił się nagle wolnym ramieniem za pień młodej sosny...– Dosyć! – krzyknął. – Dalej nie idę! Morduj tutaj! Hier!Węgier zachwiał się, przystanął i przybliżył twarz do jego twarzy. Uśmiechał się sprytnie.– Bitte – powiedział uprzejmie i puścił ramię Górkiewicza. Ten przełknął ślinę i naprężył

    mięśnie w oczekiwaniu.– Zosia hat mir erzäht... sie kommen Warschau. Aufstand – szepnął Węgier. – Offizier,

    nicht wahr?8– A to dziwka! – krzyknął z desperacją Górkiewicz.Tak! Ich polnische Patriot. Kommandant!Węgier potaknął z uśmiechem.– Hitler kaput – powiedział. – Wir wollen polnische Patrioten helfen!9Górkiewicz wytrzeszczył oczy.– Helfen? – zapytał z niewiarą. – Warschau? Pistole, gwery, armaty... Kanonen?Węgier potaknął żywo.– Moment – powiedział i pociągnął Górkiewicza. O parę kroków kończyły się drzewa.

    Przeleźli przez jakieś druty. Górkiewicz gmerał się niezgrabnie. Kolec zahaczył o połę mary-narki. Górkiewicz szarpnął się niecierpliwie, zatoczył i wyrżnął czołem o twardy, zimny me-tal.

    – O cholera! – jęknął. – A co to?– Kanonen – odparł porucznik.Górkiewicz obejrzał się. W mroku rysowała się groźnie gruba armatnia lufa.

    Wzdłuż służewieckich Wyścigów dwa wypasione kasztany o lśniących zadach ciągnęłyżwawo żółtą bryczkę, a w niej trzech węgierskich żołnierzy. Obok woźnicy siedział Górkie-wicz w nieco za obszernym mundurze z kościaną gwiazdką frajtra na kołnierzu; na tylnej ła-weczce tkwił dumnie i sztywno porucznik Istvan Kolya. Stukały głucho kopyta po granitowejkostce szosy; spod muru przyglądali się bryczce ze zdumieniem niemieccy żołnierze. Byłogorąco i bezwietrznie; dalej, nad Warszawą, unosiły się ciemne dymy. Dobiegały przytłumio-ne huki i zgrzyty, jak gdyby ktoś przesuwał szafę. Pod bramą Wyścigów krążyli uzbrojeniżandarmi; patrol z karabinem maszynowym ustawiono na skraju szosy.

    Górkiewicz zesztywniał. Dowódca patrolu, podoficer, podniósł rękę.– Halt! – krzyknął.Woźnica ściągnął konie. Górkiewicz sięgnął do kieszeni i powoli, starannie zaczął wycie-

    rać nos. Żandarm zagadał szybko po niemiecku, wskazując Warszawę. Porucznik zatoczył 8 Zosia opowiadała mi... pan przyszedł z Warszawy. Powstanie... Oficer, prawda?9 Hitler kaput. My chcemy pomóc polskim patriotom!

  • 25

    niedbale ręką łuk, tłumacząc trasę jazdy. Żandarm zaszczekał znowu, ale porucznik skinąłlekceważąco głową. Żandarm wzruszył ramionami, jak gdyby zrzucał z siebie odpowiedzial-ność za wszystko, co nastąpi. Bryczka ruszyła, stoczyła się szybko po pochyłości, wspięłaznowu. Górkiewicz odwrócił się i uśmiechnął do porucznika. Ten siedział surowy i milczący.Wokół dworca kolejki domy były opustoszałe, ale nie uszkodzone. Zaterkotały koła po kocichłbach Puławskiej. Martwe okna domów błyszczały taflami szyb. Wszystko trwało nieruchomei zastygłe w blasku słońca. Nagle z tyłu zawarczał silnik. Z bocznej drogi wyskoczył szary„Opel”, skręcił w prawo, dopadł ich i zahamował z piskiem opon. Górkiewicz skulił się zaplecami woźnicy. Z samochodu wyjrzał młodziutki oficer SS. Na tylnym siedzeniu auta tkwiłobojętnie szpakowaty pułkownik. Młody oficer spojrzał ze zdumieniem na bryczkę i jej pasa-żerów, po czym zasalutował niedbale.

    – Kto wy jesteście? – zapytał po niemiecku.– Porucznik Kołya z królewskiej armii węgierskiej – odparł sucho Węgier.– Też coś! – parsknął Niemiec. – Jak za cesarsko-królewskich czasów. Gdzie tu komen-

    dantura?Kolya spojrzał na niego ze zdumieniem. Górkiewicz, który ocierał właśnie czoło chustką,

    wyprostował się nagle.– Kommendantur? – zawołał z gotowością. – Jawohl! Hier... Diese Schule links!10I wskazał rysujący się w dali budynek szkoły przy Woronicza, popstrzony w ochronne pa-

    sy. Esesman skinął niedbale głową i dal znak szoferowi; „Opel” ruszył. Kołya podniósł lewąbrew; Górkiewicz uśmiechnął się przepraszająco. „Opel” zwolnił przed skrzyżowaniem, skrę-cił w Woronicza, wjechał na chodnik i znikł na dziedzińcu szkoły. Po chwili stuknęły dwapojedyncze strzały i zaterkotał maszynowy pistolet. Znowu zapadła cisza. Przed budynek wy-szła postać w kombinezonie, z maszynowym pistoletem gotowym do strzału. Górkiewiczspojrzał na porucznika i otarł ręce chustką.

    – Idę – powiedział. – Do zobaczenia jutro... Morgen.Zeskoczył na chodnik, zdjął szybko wojskową bluzę i furażerkę, rzucił je woźnicy pozo-

    stając w płóciennym wdzianku. Kolya zasalutował z uśmiechem– Pozdrowienia dla Zosi – uśmiechnął się Górkiewicz.Węgier zaprzeczył ruchem ręki. Bryczka zawróciła. Górkiewicz ruszył szybkim krokiem w

    stronę szkoły. W marszu wyciągnął z kieszeni białą chustkę pokaźnych rozmiarów i począłnią wymachiwać energicznie.

    – A pan skąd? – zapytał go wysoki podporucznik.Górkiewicz zerknął na podwórze. Na dziedzińcu stał szary „Opel”; młody oficer SS oparł

    o drzwiczki skrwawioną, martwą głowę. Z rękami splecionymi na karku dygotali pod ścianąkierowca i szpakowaty pułkownik. Z samochodu wynoszono paczki.

    – Podarowałem wam tych esesmanów – odparł z dumą Górkiewicz. – Prowadźcie mnie dodowódcy Mokotowa.

    Doszli do żółtej, sześcianowatej willi dowództwa. W furtce Górkiewicz zatrzymał się,zdziwiony. Pod płotem, w grupie chłopców, stała ładna blondynka o pociągłej, śniadej twa-rzy, zgrabna w szarym kombinezonie.

    – Lola! A co ty tu robisz?Dziewczyna odwróciła się gwałtownie.– Dzidziuś! – uśmiechnęła się. – Jestem w powstaniu!Ale ty co tu robisz?– Właśnie idę do pułkownika – odparł z dumą Górkiewicz. – Przyjechałem w ważnej misji.

    10 Komendantura? Tak jest! Tutaj... Ta szkoła na lewo.

  • 26

    – Ty? – zdumiała się. – Myślałam, że siedzisz przy Zosi, w Zalesiu. No, no, dziwy! Zaw-sze mnie ostrzegano, żeby nie mówić z tobą o konspiracji... Że nie nadajesz się do tej roboty...

    Górkiewicz uśmiechnął się z politowaniem.– Pewno, na twoim szczeblu... – powiedział. –Przepraszam cię, bardzo się spieszę. W razie

    czego... gdzie cię można złapać?– O dwa domy dalej, w ośrodku łączności. Siedzę tam na centrali telefonicznej. Mój pseu-

    donim Jagódka. Pamiętaj: Jagódka. Cześć, Dzidziuś! Prędzej bym się spodziewała tutaj mojejbabci nieboszczki...

    Górkiewicz skinął jej sztywno głową i wszedł do willi. W przedpokoju kręcili się gońcy.Górkiewicz przystanął dumnie z boku. Po kilku minutach wezwano go do dowódcy. W du-żym, jasnym pokoju siedział przy okrągłym stole siwy pułkownik nad planem Warszawy.

    – A wy kto? – zapytał ostro. Mięśnie grały mu na policzkach.– Górkiewicz jestem. Przychodzę z Zalesia. Tam są Węgrzy...– No to co? – burknął pułkownik. Górkiewicz, który wszedł z uśmiechem, spoważniał.– Nic – odparł urażony. – Tylko chcą przejść na naszą stronę... Dziesięć tysięcy ludzi. Z

    armatami. W oczach pułkownika zapaliły się błyski.– Co takiego?– Załatwiłbym tę sprawę – powiedział niedbale Górkiewicz – ale oni żądają pisemnego

    pełnomocnictwa do rozmów od dowódcy powstania.Pułkownik wyprostował się.– Mówcie wszystko od początku! – rozkazał. Górkiewicz opowiedział. Pułkownik wstał

    gwałtownie i podszedł do drzwi.– Jest łączność ze Śródmieściem? – zawołał.– Radiowa ciągle przez Londyn – odpowiedziano z drugiego pokoju. – Nie udało się na

    fali przyziemnej...– Co? – zdziwił się Górkiewicz. – Do –Śródmieścia przez Londyn?– Przez Londyn! – zgrzytnął zębami pułkownik. – Zaczekajcie.I wyszedł. Górkiewicz usiadł przy stole, spojrzał na plan Warszawy. Łatwo było domyślić

    się, że czerwonym ołówkiem zaznaczono własne pozycje, niebieskim zaś niemieckie. Na-przeciw Sadyby ryglowała drogę do Wilanowa szeroka niebieska krecha.

    – Oo – westchnął Górkiewicz.W sąsiednim pokoju dzwoniły telefony i kilka osób mówiło naraz. Pułkownik wrócił po

    dwudziestu minutach.– Zaczekajcie na majora Grzmota – powiedział świdrując Górkiewicza groźnym spojrze-

    niem spod krzaczastych siwych brwi. Powinien tu być nad ranem. Przyjdzie kanałem zeŚródmieścia. Zaprowadzicie go do węgierskiego sztabu.

    – Którędy? – jęknął Górkiewicz zerkając na. plan. – Widzę, że i Sadybę otoczyli...– Przez Sadybę wychodzi ludność cywilna – odparł groźnie pułkownik. – Przejdziecie.

    Pamiętajcie, nikomu ani słowa, choćby was przypiekali. Ściśle tajne.– Nawet naszym? – zapytał Górkiewicz.– Nikomu! – warknął pułkownik. – Wszędzie mogą być niemieccy szpicle. Jeżeli sprawa

    się uda, odznaczę.– Moją żonę też? – mruknął Górkiewicz.

    Major Grzmot był mężczyzną przeszło czterdziestoletnim, niskim, łysym i otyłym, o twa-rzy zadowolonego mieszczucha.

    Zza szkieł okularów błyszczały małe oczki. Odziany w pumpy i przyciasną czarną mary-narkę dreptał obok Górkiewicza z niewielkim woreczkiem na plecach. Wymijali grupy ludziobjuczonych tobołami, pchających wózki, niosących na rękach dzieci. Słońce piekło sierp-

  • 27

    niowym żarem. Obok nich kobieta w piżmowcach, w czarnym pilśniowym kapeluszu, błysz-cząca od potu, dźwigała pokaźny worek; jej mąż, ubrany w czarne palto z oposowym kołnie-rzem, uginał się pod ciężarem dwóch walizek. Spojrzał ze złością na Górkiewicza, lekkiego wpłóciennym wdzianku i wymachującego pustymi rękami.

    – Panie! – jęknął. – Moja żona...– Szybciej, majorze – powiedział Górkiewicz. – Kawał drogi przed nami.– Cicho... – szepnął major przyspieszając kroku. – Żadnych tytułów. Poznaliśmy się przy-

    padkowo, w drodze. Gdyby nas rozdzielili, spotykamy się w Zalesiu.– Piłsudskiego sześć – dodał Górkiewicz.– Biedny marszałek! – westchnął major. – A może i lepiej, że umarł? Gdyby się coś stało...

    papiery mam w lewej podeszwie.– U mnie w rękawach znajdzie pan lepszy towar: dwie złote pięciorublówki. Gdybym... te-

    go, odda pan żonie. Chociaż nie!– Nie? – zdziwił się major.– Nie – odparł ze złością Górkiewicz. – Niech pan odda sierotom.Zadarli głowy. Na Warszawę szły wysoko „Stukasy” zataczając łuk od Okęcia. Wśród lu-

    dzi wszczął się szmer.– Lecą na Śródmieście – westchnął Górkiewicz. – Gdyby się udało z Węgrami, mieliby-

    śmy artylerię przeciwlotniczą i doczekalibyśmy spokojnie tych bolszewików. Gdzie oni, uBoga Ojca?

    – W Otwocku – odparł major sucho.– Aleście popartolili z tym powstaniem! – żachnął się Górkiewicz. – Nie można tego było

    lepiej zgrać?– Z kim? – zdziwił się major.– Przecież z Czerwonymi, a nie z Królową Korony Polskiej! – oburzył się Górkiewicz. –

    Dwa tygodnie mija, a oni jeszcze nie doszli do Warszawy!– Niemcy ich trochę odepchnęli – odrzekł major. – A porozumiewać się nie było po co.

    Oni nas nie uznają.– Co to znaczy nie uznają?! – krzyknął Górkieiwicz. – Przecież bijecie się z Niemcami!

    Powstanie pomaga...– Im nie pomaga – odparł cicho major. – Przeszkadza. Nie udawajcie naiwnego.– Naiwnego?! – krzyknął Górkiewicz. –– Nie leją warszawscy łydzie Niemców?– Zrobiliśmy powstanie, żeby być pierwsi – powiedział major zmęczonym głosem. – Żeby

    zatknąć sztandary. Wiecie, co to bolszewizm?– O rany! – zawołał Górkiewicz. – A co z Warszawą ? Kto stąd wypędzi Niemców? Wy?– Oni – odparł major.– No to co? – żachnął się Górkiewicz.– Nic – westchnął major i otarł pot z czoła. – Rząd w Londynie zdecydował walczyć do

    końca...– A co to ich obchodzi? – zapytał Górkiewicz wskazując głową objuczoną parę. Major

    otarł znowu pot z czoła.– To właśnie polska tragedia – rzekł po chwili.– Nie uczyliście się historii?Górkiewicz zasępił się.– Mieszkam na Kruczej – powiedział. – Przy Żurawiej. Tam gdzie „Narcyz”. Stoi?– Jeszcze stoi – odparł major.Dochodzili do fortu. Strumień ludzki gęstniał, zasilany dopływem z bocznych uliczek.

    Słońce prażyło bezlitośnie. Pochód sunął z wolna, potykając się pod ciężarem tobołów. Zchodnika przypatrywała mu się grupka powstańców uzbrojonych w maszynowe pistolety. Naprzedzie stał wysoki młodzieniec z naszywkami sierżanta podchorążego. Przez policzek szła

  • 28

    mu w poprzek czerwona pręga. Trzymał rękę na kolbie szmajsera. Ludzie patrzyli nań ponu-ro; przesuwał po nich nie widzącym wzrokiem.

    – Niemcy puszczają... wszystkich? – zapytał go Górkiewicz.– Puszczają – odparł niechętnie podchorąży lustrując go wzrokiem. – Kolega z tatusiem?I wskazał ruchem głowy pękatego majora. Ten odszedł godnym krokiem. Górkiewicz za-

    chichotał.– A kolega nie za młody na szczura? – dodał podchorąży. Górkiewicz wyprężył się dum-

    nie.– Idę stąd, bo mi się nie podoba.– odparł.– Co? – zdziwił się podchorąży – takiś hardy, bracie? coś ty za jeden? Nie chcesz bić

    Niemców?– Wziąć go do fortu! – zaproponował ktoś. – Niech nosi skrzynki z amunicją.– Albo niech kopie latryny! – dodał drugi.Górkiewicz odskoczył.– Pocałujcie mnie! – krzyknął. Podchorąży zrobił ruch, jakby chciał zdjąć szmajsera. Gór-

    kiewicz rzucił się między ludzi. Podchorąży uśmiechnął się pogardliwie. Z przodu lśniła pę-kata łysina majora. Obok Górkiewicza dwie kobiety pchały dziecinny wózek załadowany podniebo gratami. Na szczycie, utrzymywany cudem równowagi, siedział na tarze dc prania czar-ny ratlerek. Błyszczały głupim sprytem wyłupiaste oczka. Mijali ostatnie powstańcze linie. Zokienka piwnicy wystawała lufa cekaemu. W poprzek jezdni legł na boku szary „Wanderer”.Wewnątrz, rzucony na drzwiczki, znieruchomiał w ostatnim skurczu gruby feldfebel. Po na-lanej, białej twarzy spacerowały muchy.

    – Panie, co pan tak idziesz? – krzyknęła do Górkiewicza jedna z kobiet. – Pomóż panpchać!

    Za łukiem drogi zieleniały mundury. Major skinął Górkiewiczowi, uśmiechnął się i ruszyłdalej, nienaturalnie przygarbiony pod leciutkim woreczkiem. Górkiewicz, wściekły podszedłdo wózka, pchnął z całej siły. Ratlerek stoczył się z jazgotem, brzęknęła o kamienie tara.

    – Panie, coś pan, ruszony ? – wrzasnęła kobieta.Po obu stronach ulicy zieleniał kordon żandarmów z bronie gotową do strzału. Major skur-

    czył, się jak w ataku ślepej kiszki. Ludzi ustawiano w długie kolumny. Mimo upału Górkie-wicz poczuł dreszcze; wlazł jak najgłębiej, pomiędzy kobiety z wózkiem a stadko zakonnic,mamroczących modlitwy. Żandarmi pokrzykiwali ostro, zaganiając ludzi kolbami karabinów.Kolumna ruszyła z postękiwaniem. Górkiewicz wczepił się obiema rękami w poręcz wózka;co chwila zerkał ukradkiem na żandarmów. Nagle drgnął. Oczy jego napotkały czujne spoj-rzenie spod ciężkiego hełmu. Nie mógł oderwać wzroku od oczu Niemca.

    – Komm, komm – powiedział żandarm kiwając nań palcem. Górkiewicz zesztywniał i pu-ściwszy wózek ruszył niczym zahipnotyzowany, nie patrząc pod nogi i na boki. Widział tylkoczerwoną z gorąca, groźną twarz Niemca i wycelowaną w tłum lufę maszynowego pistoletu.Przystanął przed żandarmem na wpół zgięty. Ten skierował lufę ukosem w dół i Górkiewiczteraz dopiero dojrzał sześćdziesięcioletnią chyba, drobną kobiecinę opartą o worek pokaźnychrozmiarów.

    – Tragen! – warknął żandarm. – Helfen!11I pchnął Górkiewicza lufą w pierś. Kobiecina podniosła się. Lśniło wytarte, pluszowe pa-

    letko. Górkiewicz podszedł do worka; dźwignął go z wysiłkiem. Żandarm pomógł mu zarzu-cić worek na plecy. Górkiewicz jęknął cicho: ciężar przygniatał go do ziemi. Zataczając siędołączył do kolumny. Kobiecina podreptała za nim żwawo, uśmiechając się bezzębnymiustami.

    – Dziękuję panu, dziękuję... Pan Bóg wynagrodzi... Górkiewicz spojrzał na nią z furią.Żandarm ruszył wraz z nimi; szedł teraz między torami kolejki. Łysina majora mignęła z bo- 11 Nieść! Pomagać!

  • 29

    ku; zerknął na Górkiewicza z doskonałą obojętnością. Ciężar dławił i łamał kręgosłup. Przeztkaninę worka uciskały twarde kanty.

    – Co pani tam masz takiego? – stęknął Górkiewicz. – Ołów czy co?– Upchałam, co się dało – zapiszczała kobiecina. – Biedny wszystko by wziął na plecy...– Na cudze! – warknął Górkiewicz. Serce rozsadzało mu pierś. Podniósł oczy: żandarm

    spoglądał nań uważnie.Górkiewicz zatoczył się.– Pani! – jęknął. – Wyrzuć pani coś z tego worka. Człowieka chcesz zniszczyć?Posunął się jeszcze parę kroków, potknął o kamień. Worek pociągnął go do tyłu, zagrze-

    chotał żelastwem. Żandarm przystanął również. Górkiewicz rozchylił szybko brzegi worka.Sterczały kuchenne ruszty, żelazko, zapasowe dusze, pęczniały garnki.

    – Boże! – jęknął Górkiewicz. – Wyrzuć pani tę starzyznę!– Dobrze panu mówić – pisnęła płaczliwie kobiecina. – Kto mi co da? Wszystko zgruzo-

    wane, spalone...Żandarm zbliżył się, groźny i czerwony. Górkiewicz chwycił brzegi worka.– Pani... zapłacę... Zbuduję cały piec... Dam żelazko elektryczne... wyrzuć to pani!– A gdzie ja pana będę szukać? – westchnęła kobiecina. – Zrozum pan, co mam, to moje...

    Pan młody, silny...– Du Laus!... – wrzasnął żandarm. – Los!12 – Lufa zakołysała się niepokojąco. Górkiewicz

    zarzucił worek na .plecy nadludzkim wysiłkiem, aż mu oczy wyszły z orbit. Nogi poniosły gochwiejnie. Żandarm cofnął się. O kilkanaście kroków dreptał major wymachując tobołkiem.Górkiewiczowi nabrzmiały na czole i rękach sznurki żył; był siny. Ze zdrętwiałych dłoni po-częły się z wolna wysuwać .brzegi worka; przytrzymywał je ostatecznym wysiłkiem.

    – Ty stara kurwo! – zacharczał. – Zdechnę tu przez twoje żelastwo!... I powstanie upad-nie... Żeby cię na tych rusztach smażył w piekle sam święty Ignacy Loyola!

    – Nie wstyd tak wyzywać? – westchnęła kobiecina. – Niemiec, i to zrozumiał ludzką nie-dolę... Swoi zawsze najgorsi. Kto robi powstanie, panie, co?

    – Może ja? – jęknął Górkiewicz w rozpaczy. Uczyni jeszcze kilka chwiejnych kroków.Worek przygniatał go ni czym tłok potężnej maszyny. Zatoczył się potrącając dookoła ludzi.Worek pociągnął go znowu; upadł nań bezwładnie.

    – Dam... pani... pięć rubli – wykrztusił. – Pięć złotych rubli za to żelastwo...Żandarm pchnął lufą automatu mężczyznę, który wybiegł na skraj drogi za potrzebą. Gór-

    kiewicz sięgnął w pośpiechu za rękaw, rozdygotanymi palcami rozdarł podszewkę i wydobyłmonetę zawiniętą w papierek. Błysnęło ciemne złoto. Podsunął je babie pod nos.

    – Prawdziwa? – zapytała nieufnie.– Prawdziwa, ty stara cholero! – wrzasnął Górkiewicz. – Kupisz za nią wszystkie ruszty

    Piaseczna!Żandarm podjął swój marsz. Twarz błyszczała mu od potu niczym posmarowana oliwą.

    Kobiecina wsunęła pięciorublówkę do kieszeni płaszczyka.– Dobrze – powiedziała. – Ulżyj pan sobie. Górkiewicz rzucił się gorączkowo do worka.

    Poleciały do przydrożnego rowu ruszty, żelazko, zapasowe dusze i ołowiane figurki. Na dniezostały jakieś łachy. Worek zmalał o połowę.

    – Panie, dosyć! – zaoponowała kobiecina. Podbiegła do rowu, chwyciła żelazko.– Sama poniosę – westchnęła spoglądając z żalem na resztę.Żandarm szukał ich wzrokiem. Górkiewicz otarł twarz rękawem i zarzucił worek na ramię.Dopiero w pół godziny później, przed Służewiem, gdy kolumnę zaskoczył ulewny, nagły

    deszcz i żandarmi schronili się pod namiotowe płachty, rzucił worek i nie bacząc na wrzaskijego właścicielki, uciekł w pole, między kopy siana. Za nim pobiegł strachliwie zadyszany 12 Jesteś wesz! Naprzód!

  • 30

    major. Skuleni przy tobołach ludzie przyglądali się tej ucieczce z tępą obojętnością. Obajwbili się w stóg i nie wyleźli zeń, dopóki nie ucichły ostatnie odgłosy odchodzącej kolumny.

    – No, przeszliśmy – odetchnął major.Górkiewicz otrzepywał spodnie z siana. Od Warszawy dudniły huki.– Szczęście, że wylazłem cało z tej waszej sztandarowej imprezy – powiedział ze złością.– Chodźmy...I prostując z sykiem bólu przygięte plecy ruszył na przełaj przez pole.

    Do Zalesia dotarli po południu. Major Grzmot podbiegał co chwila, kulejąc lekko. Na łysi-nie i czole kroplił mu się pot, twarz przybrała barwę purpury. Dyszał głośno. W uliczce ocie-nionej świerkami kilku węgierskich żołnierzy wyciągało z piachu taborowy wóz. Młoda ko-bieta w plażowej sukience, z barwną torbą w ręku, prowadziła małą dziewczynkę w czerwo-nych majteczkach. Na niebie nie było ani chmurki. W trawie bzykały polne koniki.

    – Co? – westchnął Górkiewicz. – Ale życie!... Major otarł czoło mokrą już chustką.– Jutro trzeba będzie wracać – wysapał smętnie. Górkiewicz spojrzał nań z ironią.– Ja się nie wybieram – powiedział. – Medal proszę mi przysłać za pobraniem. Major

    uśmiechnął się blado. Przypominał pieczonego Prosiaka.– Chodź pan odpocząć do mnie – zlitował się Górkiewicz. – Ledwo się pan na nogach

    trzymasz. Pewnoś nie z piechoty. Moglibyśmy też wykąpać się w Jeziorce...Major zwilżył językiem spierzchnięte wargi. Spojrzał na Górkiewicza żałośnie.– Najpierw do Węgrów – powiedział.Górkiewicz skłonił posłusznie głowę. Po kilku minutach wchodzili w ogródek. Przed oka-

    załą willą pociło się dwóch wartowników z mannlicherami na pasie. Pod garażem ordynansczyścił żółte buty o sznurowanych cholewach. W oknie ukazała się głowa porucznika Kolyi.

    – Bitte! – zawołał.Weszli do niewielkiego hallu. Dzwonił gdzieś polowy telefon. Kręcili się oficerowie w za-

    kurzonych mundurach. Ordynans niósł na srebrnej tacy butelkę koniaku i pudełko cygar.– Co? – westchnął Górkiewicz – „Winkelhausen”...– My w sprawie dostawy mięsa – powiedział po niemiecku major Grzmot. Porucznik

    Kolya skinął głową z uśmiechem i zniknął w