5. kathrin franke, bertram haude módl się i mieszkaj

4
S łońce świeci ostro na niebie. Rzadkie obłoki szeroko suną ponad ziemią. W niegłębokiej kotlinie pośród bez- kresu pól leży wioska Bethenhausen 1 . Panuje tam martwa cisza, którą przerywają jedynie przelatujące nieśmiało kosy i pojedyn- cze auta z przyciemnionymi szybami, przejeż- dżające przez miejscowość i głucho dudniące muzyką techno. W oknach domów widać białe firanki i szklane wazony, w których bulwy hia- cyntów powoli wypuszczają różowe i fioletowe kwiaty. Nie widać żywego człowieka. Turbina wiatrowa na wzgórzu opodal wioski furczy monotonnie. Żadne koguty tu nie pieją, tylko czasem nieśmiało ujadają psy. Nie ma tu już żadnej knajpy, żadnych sklepów, żadnej szkoły – i żadnej pracy. Mimo to wszystkie domy są 1 Autorzy w tytule niemieckim Beten und hausen nawiązują do nazwy własnej miejscowości Bethenhausen, która składa się z połączenia dwóch czasowników: modlić się i mieszkać. Grę słów trudno jest oddać w języku polskim, zdecydowaliśmy się jednak pozostawić ślad tej aluzji w tytule. zamieszkane. Całkiem niedawno wprowadziła się do Bethenhausen młoda para i święto- wała tu swoje wesele. Pół wioski przyszło na wieczór przedślubny. Kiedyś, w czasach NRD, ludzie spędzali z sobą więcej czasu – twierdzą starsi. To jednak mało interesuje młodych i przyjezdnych. W ciągu tygodnia pracują gdzieś „na Zachodzie”, a w weekend, powró- ciwszy do domu po długiej jeździe samocho- dem autostradą, zamykają za sobą drzwi. „Wcześniej ludzie wiedzieli wszystko o sobie nawzajem, nawet jeśli być może tego nie chcieli. Teraz jednak anonimowość jest jeszcze większa niż w mieście, z którego pochodzi- my”, powiada pani Wolter, która wraz ze swoim mężem parę lat temu wybudowała dom w Bethenhausen. I dodaje z pewną rezygnacją: „Nie tak to sobie wyobrażaliśmy, kiedy prze- prowadzaliśmy się na wieś”. Niedaleko wioski pan Franke kopie jamę w ziemi i sadzi młodą lipę wzdłuż alei przy miedzy. „Teraz luka została ponownie wypeł- Kathrin Franke, Bertram Haude módl się i mieszkaj niona”, mówi radośnie i dodaje z pewnym sceptycyzmem: „Zobaczymy, jak długo drzewo wytrzyma”. W oddali pan Schwarz, jedyny bogaty rolnik w całej wsi, jedzie na swoim traktorze po polach. Drzewa, które sadzi pan Franke, są mu solą w oku. Ponoć obniżają plon. Kiedy wie, że nie jest obserwowany, przejeżdża swoimi wielkimi maszynami rol- niczymi wzdłuż drzew, rysując ich korę, aż te wymierają z osłabienia. Kiedy pan Franke widzi poranione drzewa, serce go boli. Mimo to sadzi dalej. autoportret 4 [39] 2012 | 36

Transcript of 5. kathrin franke, bertram haude módl się i mieszkaj

Page 1: 5. kathrin franke, bertram haude   módl się i mieszkaj

Słońce świeci ostro na niebie. Rzadkie obłoki szeroko suną ponad ziemią. W niegłębokiej kotlinie pośród bez-kresu pól leży wioska Bethenhausen1.

Panuje tam martwa cisza, którą przerywają jedynie przelatujące nieśmiało kosy i pojedyn-cze auta z przyciemnionymi szybami, przejeż-dżające przez miejscowość i głucho dudniące muzyką techno. W oknach domów widać białe firanki i szklane wazony, w których bulwy hia-cyntów powoli wypuszczają różowe i fioletowe kwiaty. Nie widać żywego człowieka. Turbina wiatrowa na wzgórzu opodal wioski furczy monotonnie. Żadne koguty tu nie pieją, tylko czasem nieśmiało ujadają psy. Nie ma tu już żadnej knajpy, żadnych sklepów, żadnej szkoły – i żadnej pracy. Mimo to wszystkie domy są

1 Autorzy w tytule niemieckim Beten und hausen nawiązują do nazwy własnej miejscowości Bethenhausen, która składa się z połączenia dwóch czasowników: modlić się i mieszkać. Grę słów trudno jest oddać w języku polskim, zdecydowaliśmy się jednak pozostawić ślad tej aluzji w tytule.

zamieszkane. Całkiem niedawno wprowadziła się do Bethenhausen młoda para i święto-wała tu swoje wesele. Pół wioski przyszło na wieczór przedślubny. Kiedyś, w czasach NRD, ludzie spędzali z sobą więcej czasu – twierdzą starsi. To jednak mało interesuje młodych i przyjezdnych. W ciągu tygodnia pracują gdzieś „na Zachodzie”, a w weekend, powró-ciwszy do domu po długiej jeździe samocho-dem autostradą, zamykają za sobą drzwi. „Wcześniej ludzie wiedzieli wszystko o sobie nawzajem, nawet jeśli być może tego nie chcieli. Teraz jednak anonimowość jest jeszcze większa niż w mieście, z którego pochodzi-my”, powiada pani Wolter, która wraz ze swoim mężem parę lat temu wybudowała dom w Bethenhausen. I dodaje z pewną rezygnacją: „Nie tak to sobie wyobrażaliśmy, kiedy prze-prowadzaliśmy się na wieś”.

Niedaleko wioski pan Franke kopie jamę w ziemi i sadzi młodą lipę wzdłuż alei przy miedzy. „Teraz luka została ponownie wypeł-

Kathrin Franke, Bertram Haude

módl się i mieszkaj

niona”, mówi radośnie i dodaje z pewnym sceptycyzmem: „Zobaczymy, jak długo drzewo wytrzyma”. W oddali pan Schwarz, jedyny bogaty rolnik w całej wsi, jedzie na swoim traktorze po polach. Drzewa, które sadzi pan Franke, są mu solą w oku. Ponoć obniżają plon. Kiedy wie, że nie jest obserwowany, przejeżdża swoimi wielkimi maszynami rol-niczymi wzdłuż drzew, rysując ich korę, aż te wymierają z osłabienia. Kiedy pan Franke widzi poranione drzewa, serce go boli. Mimo to sadzi dalej.

autoportret 4 [39] 2012 | 36 autoportret 4 [39] 2012 | 37

Page 2: 5. kathrin franke, bertram haude   módl się i mieszkaj

wsz

ystk

ie f

ot. w

art

.: b.

hau

de

własnej skórze pustoszące trąby powietrzne i powodzie, nim zaczną coś kapować” – rozmy-ślają dwaj panowie, w głębokim zadumaniu, wyglądając z okna na wysprzątany krajobraz. Pan Franke i pan Bachmann nie są jedyny-mi, którzy dostrzegają zmiany w przyrodzie. Nawet ścinający drzewa pan Boder się zasta-nawia. W jego salonie wisi obraz z kwiecistą, wielobarwną łąką. „To jest wspomnienie dawnych czasów. Teraz wszystkie kwiaty polne zostały wyplenione za pomocą środków odchwaszczających, którymi skrapiane są pola. To są efekty gospodarki przemysłowej, to jest ta zmiana strukturalna. Nic się nie da zrobić”. Niektórzy młodzi we wsi mówią, że kilometrowe, monotonne łany zboża wyglą-dają „pięknie zielono”. Rozpoznają w tym widoku rzekomą naturalną idyllę z reklamy i nawet nie podejrzewają, że zboże jest pełne sztucznego nawozu i nasiąknięte pestycydami.

Pan Franke nie jest z tych, co się poddają, choć miałby ku temu wszelkie powody. Jego rodzice byli chłopami. Sam z zawodu jest inżynierem elektrykiem. Na początku lat 90. stracił pracę. Żona go odumarła kilka lat temu. Krótko potem syn zginął w wypadku samochodowym. Córka się wyprowadzi-ła. Pan Franke kieruje całą swoją miłość w stronę rodzimej fauny i flory, poważnie zagrożonej intensywną gospodarką, i angażu-je się w ich ochronę. Buduje gniazda dla sów i sokołów oraz, ponieważ prawie wszystkie polne ścieżki są pokryte sterylną warstwą smoły, tworzy na własnym podwórku bajorka gliny, żeby jaskółki oknówki mogły na wiosnę budować swoje gniazda. Wskutek swojego za-angażowania w ochronę przyrody pan Fran-ke ciągle popada w konflikty z mieszkańcami

wsi. Podczas gdy on niezmordowanie sadzi drzewa i żywopłoty – nie tylko po to, żeby upiększyć krajobraz, ale także dla ochrony gruntu przed erozją, pan Boder ścina wielki, stary dąb przed swoim domem. Jak twier-dzi, boi się, że spadną mu konary na głowę w czasie burzy, oraz ma dosyć zamiatania liści jesienią. „Ludzie na wsi w przyrodzie dopatrują się niebezpieczeństwa i nie umieją już dostrzegać piękna i dostojeństwa staro-dawnego drzewa”, mówi sfrustrowany pan Franke. Sam lubi skowronki i sowy, których niewiele zostało w Bethenhausen, bardziej niż swoich sąsiadów. Nad biurkiem w jego pracowni wiszą niezliczone kartki zapisane życiowymi mądrościami. Na jednej jest napi-sane: „Odkąd znam ludzi, lubię zwierzęta”. Pan Franke jest kimś w rodzaju Syzyfa, sa-motnego aktywisty, który wykazuje budującą radość i oddanie sprawie, a zarazem rzadko spotykaną wytrwałość. Mimo wszystko nie jest żadnym ekofundamentalistą: pan Franke kupuje jedzenie – jak wszyscy pozostali we wsi – tanio w supermarkecie. W jego lodówce można znaleźć mleko z Bawarii, masło z Nad-renii-Północnej Westfalii, rybę z Tunezji, mięso w opakowaniu próżniowym z przemy-słowego chowu, warzywa z Hiszpanii i sok multiwitaminowy z koncentratu.

Od czasu do czasu pan Franke odwiedza nieco dalej mieszkającego pana Bachmanna. Wtedy obaj panowie prowadzą ożywione rozmowy o zmianach klimatycznych albo o Wielkim Wybuchu. „Ludzie muszą najpierw odczuć na

autoportret 4 [39] 2012 | 36 autoportret 4 [39] 2012 | 37

Page 3: 5. kathrin franke, bertram haude   módl się i mieszkaj

przecież tyle ważniejszych trosk niż ochrona przyrody. Burmistrzyni pani Steinert siedzi wyczerpana na sofie i z trudem oddycha, bo z powodu raka niedawno usunięto jej jedno płuco. Teraz musi zrezygnować z urzędu i ma nadzieję, że znajdzie się dobry następca, który potrafi pokierować losem wioski. „Ten pan Franke byłby dobrym kandydatem, ten swoje wie. Ale wszyscy go we wsi unikają” – mówi pani Meier, która mieszka z mężem w dużym gospodarstwie z kurami, gęsiami i kaczkami. Państwo Meierowie uosabiają zakorzenienie w tradycyjnym życiu na wsi. Oboje są osobami wciąż aktywnymi, towarzyskimi, pracowitymi i z chłopska kochają zwierzęta. Sens swojego życia widzą w pracy na gospodarstwie, która zdaje się nie mieć końca. Zagroda państwa Meierów jest cała zastawiona narzędziami rolniczymi. Gołębie gruchają, kury i kaczki biegają wokoło. Pan Meier kuśtyka raźnie przez obory i karmi swoje niezliczone zwierzęta, nieogarnione jak puchary i odznaczenia, które zbierał na wystawach ptactwa po całym kraju i przechowuje w witrynie w sieni. Meierowie właściwie na drobiu tylko tracą, bo odkąd kacz-ki w supermarkecie chodzą już za 3,99 euro, nikt już u nich nie kupuje. „Kury wyandotte i biegusy indyjskie w tym roku poszły bardzo dobrze” – opowiada pan Meier rozpromieniony i pokazuje jaskrawo żółte nóżki i ognisty grze-bień kury, którą trzyma w ręku głową w dół. „Staramy się żyć w zgodzie ze wszystkimi we

wsi” – powiada cicho jego żona. Sama przyje-chała do wsi ponad czterdzieści lat temu i do dziś czuje się tu obco. „Mieszkańcy Bethenhau-sen chcą przebywać we własnym towarzystwie. To jest osobny lud, nikogo nie przyjmują z ze-wnątrz”, opowiada zrezygnowana, podczas gdy jej córka dodaje: „Jeśli tylko znajdę pracę gdzie indziej, nie zostanę tu ani jeden dzień dłużej”.

Poza ochroną przyrody pan Franke od wielu lat poświęca się odnawianiu wiejskiego ko-ścioła, choć już prawie nikt w miejscowości do niego nie chodzi. On jednak nie daje się zbić z tropu. Dla niego kościół jest integralną częścią wioski. Jest miejscem, gdzie ludzie się zbierają i które powinno im przypominać, że są rzeczy większe i ważniejsze niż konsumpcja i dobrobyt. „Chrześcijaninowi powinno zależeć nie tylko na zbawieniu własnej duszy, lecz tak-że na zachowaniu Bożego stworzenia” – powia-da pan Franke głosem pastora, przystępując do koszenia trawy na cmentarzu. W oddali, z okna swojej kuchni obserwuje go pani Ebert i denerwuje się, że trawą tą karmi się potem owce. „To jest niemożliwe! Pod łąką prze-cież leżą martwi!” – klnie zabobonnie. Pan Franke zaś zupełnie co innego ma na myśli. Pozwala trawie tak długo leżeć na łące, póki nie wypadną nasiona stokrotek, dzwonków i krwawników. Wtedy wyrzuca ją na kompost. Na cmentarzu powstanie dzięki temu łąka rozkwitająca kwiatem polnym.

Mieszkańcy wioski patrzą podejrzliwie na uparte zaangażowanie pana Frankego. „Dla-czego odnawia kościół, chociaż nikt mu za to nie płaci? Po co łąka z zielskiem na cmentarzu? Dlaczego chce, żeby jaskółki budowały swoje gniazda pod dachami naszych domów? Obsrają przecież wszystko…”. Pan Franke stoi w oso-bliwej sprzeczności z obrazem zatomizowanej wspólnoty wiejskiej. Jak samotny zapaśnik angażuje się w walkę o ochronę dziedzictwa przyrody i kultury, którego wartość pozostaje jednak wciąż nierozpoznana przez pozostałych mieszkańców wioski. Tylko czasem pewna starsza pani kiwa mu głową z uznaniem, kiedy na wiosnę udaje jej się zebrać parę bazi do do-niczki. Gdyby pan Franke nie uprawiał starych wierzb głowiastych, nie byłoby też bukietów. To jakoś dociera przynajmniej do starszych ludzi. Pozostali mieszkańcy Bethenhausen widzą w panu Frankem „zielonego wariata”; jest

autoportret 4 [39] 2012 | 39

Page 4: 5. kathrin franke, bertram haude   módl się i mieszkaj

Także rodzina Fischerów szykuje się do wy-jazdu: odkąd pani Fischer z powodu silnych dolegliwości reumatycznych nie jest w stanie pracować, jej mąż zarabia na to, by spłacić dom wybudowany na początku lat 90. „Jak tyl-ko spłacimy kredyt, nic już nas tu nie trzyma” – mówi – „Wtedy pojedziemy na południe Francji i urządzimy tam sobie piękny wieczór życia”. Pani Fischer przez całe lata próbowała się zbliżyć do ludzi we wsi. Piekła ciasta i za-praszała do siebie – wszystko to nadaremnie: „Nie dociera się do ludzi”.

Troski i sposób myślenia wielu mieszkańców wsi są tak dalece naznaczone prywatnymi problemami, że widocznie brakuje energii na

wspólne przedsięwzięcia. Wielu z nich chcia-łoby, żeby wspólne życie we wsi było bardziej ożywione, jednak czekają na pierwszy krok są-siada. Ostatecznie każdy pozostaje rozczarowa-ny i samotny z samym sobą i swoimi problema-mi. Pan Fischer martwi się, czy spłaci kredyt na dom. Pani Meier zastanawia się nad przy-szłością swojej niezamężnej córki. Pani Ebert szuka w folderach supermarketów korzystnych ofert, bo ma mało pieniędzy. Pan Boder życzy sobie, żeby związkowi straży pożarnej dobrze się powodziło. W baraku związkowym siedzą już jednak tylko czterej mężczyźni. Pokłócono się, nie można już się porozumieć. Jak może komuś przyjść do głowy, by pomóc panu Fran-kemu odnawiać dach kościoła? Inwestować w Pana Boga – też mi korzyść!

W Wigilię siedmioro mieszkańców wsi siedzi w chłodnym kościele. Malutka wspólnota ma czapkę na głowie i jest okutana w szal. W prezbiterium stoi rusztowanie, na którym leżą narzędzia pana Frankego. Młody pro-boszcz z sąsiedniej miejscowości wygłasza

kazanie o miłości bliźniego i gra uskrzydlony na syntezatorze. Pan Franke i bogaty rolnik pan Schwarz siedzą ramię w ramię, rzucając na siebie nawzajem podejrzliwe spojrzenia. Rozbrzmiewają kolędy, które jak cieniutkie chmurki tchu unoszą się w górę. Wszyscy we wsi radzą sobie jak mogą, każdy na swój sposób. Zawieszeni między optymistycznym aktywizmem i zrezygnowanym bezwładem są wszyscy jedno, a przecież każdy jest jednak sam dla siebie.

Tłumaczenie z niemieckiego:

emiliano Ranocchi

autoportret 4 [39] 2012 | 39