1 zine - 1 day

75

description

lipiec 2011 - pierwszy numer zina, duza wersja pdf do pobrania na stronie: 1zine.art.pl

Transcript of 1 zine - 1 day

Page 1: 1 zine - 1 day
Page 2: 1 zine - 1 day

2

Page 3: 1 zine - 1 day

3

Page 4: 1 zine - 1 day

4

Page 5: 1 zine - 1 day

5

Page 6: 1 zine - 1 day

6

Page 7: 1 zine - 1 day

7

Page 8: 1 zine - 1 day

8

Page 9: 1 zine - 1 day

9

Page 10: 1 zine - 1 day

...w miejscach publicznych, podążanie za niewłaściwie obranym kierunkiem, szeroko pojęte popełnianie błędów, liczne pretensje do świata i do innych. Oskarżanieo swe nieszczęście losu, Boga, nieba błękitniastego i słońca różowiastego.Wczoraj ktoś pomylił mnie z mydłem, umył twarz i spłukałA potem przylepił mi się liść do buta i chodził ze mną dzień całyAż deszcz go nie zmył tak, że przemokły mi butyA potem twarzI mydliłam się cała i wszystkim oczy by nie odkryli kim jestemA gdy wyszło słońce zastygłam w pozie W jakiej zostawił mnie deszczDużo później pewien ciekawski gołąb wybudził mnie z letarguDziobiąc słabość AchillesowąMoją dziobiąc przyjaźń, moją przyjaźń moje wszystkoOtworzyłam oczyi ze zdumieniem spostrzegłam, że jestem w „Niebie”Tak zwał się ten lokal, w którym niebiańsko się potem upiłam Rozmową z panem Brodatym vel BinoklKtóremu nie straszne nawet burze w szklance piwaPo nitce do „Kłębka” wyszliśmy Tak się sklep nocny nazywał Gdzie przyjaciół na jedną noc wynajęliśmy za wiśniówkęI z nimi w tę ciemną noc poszliśmy Kontemplując odmarzające uszy i nosy, a potemKtoś się przewracał, ktoś kogoś podnosiłNiebo czarne jedno za drugim pękało tworząc Pajęczyny jedwabne czarnego universum promilowych butówUprzejmy nieznajomy pod rękę mnie wziął i do dnia doprowadził. o

10

Obcinanie paznokci...

Page 11: 1 zine - 1 day

11

Page 12: 1 zine - 1 day

Kiedy się zaczyna dzień. Kto wymyślił, że dzień rozpoczyna się, gdy wstajemy wyspani. Tudzież niewyspani. Gdy budzik tykający bez przerwy odmierza chwile. Sekunda po sekundzie. Potem minuty. Godziny. Człowiek staje się coraz bardziej wtłoczony pomiędzy trybiki zegara. Coraz częściej spogląda na wskazówki, które spieszą się, ale właściwie nie wiadomo jaki mają cel. Kręcą się wokół stukając, odmierzając...

A człowiek dopasowuje się do tego stuka-nia. Odmierzania. A teoria jest taka, że dzień

zaczyna się o godzinie zerowej. To gdzie tu miejsce na noc? Gdy dni łączą się centralnie w połowie nocy. Dlatego zdecydowanie wygrywa odmierzanie czasu za pomocą słońca. Gdy wschodzi jest dzień. Gdy zachodzi jest noc. Proste. Łatwe.

A może nawet i przyjemne. Tak właśnie chciałbym, by wyglądał mój dzień odmierzany słońcem; chciałbym by mój czas nie był zakłócany tym codziennym galopem całego stada ludzkości. Które w pewnym momencie wtłacza cię i galopujesz wraz z całym peletonem. Wstaję. Ubieram się. Jakaś poranna toaleta. A może odwrotnie – toaleta, a potem ubi-eram się. Nic nie znaczący szczegół. Cały dzień składa się z nic nie znaczących szczegółów. Całe stado szczegółów stukających. Odmierzających. Przygotowuję śniadanie. Nie potrzebuję do tego rad tych wszystkich makłowiczów, paskali, Wa-chowiczów... Bo nie uważam ich za wybitnych znaw-ców kuchni. Mi wystarczy kilka produktów, które można połączyć i stworzyć miks kanapki. Uwiel-biam kanapki. Ale jak długo można jeść kanapki. Czy one odgrywają główną rolę w serialu pt „Moje życie”? Właściwie to co jest w moim życiu najważniejsze? Praca. Hobby. Jedzenie. Seks. Oddychanie... Jestem zadowolony z tego, że mój każdy dzień różni się od innych. Od poprzed-niego. Od następnego. Jakby wyglądało to moje życie, gdyby dni były takie same? Wstaję. Jem. Pracuję. Jem. Oglądam TV. Jem. Śpię. Wstaję. Jem. Pracuję. Jem... Czy mój dzień jest lep-szy od dnia kogoś innego? Na przykład Krzyśka Ibisza. Czy ten czas, który tak szybko stu-ka i przelatuje można zatrzymać i poprosić o powtórkę najfajniejszych momentów? Chciałbym, aby mój dzień wyglądał bezstresowo, bezproblem-owo. Najlepiej na nicnierobieniu. Leżę i słucham muzyki. Słucham powiedzmy Ewy Braun albo ścieżki dźwiękowej z „Pulp Fiction”. Patrzę w sufi t. Albo na wizualizacje winampa. Ktoś przygotowu-je jakieś jadło, ale nie mistrzowie telewiz-yjnej patelni. Moje leżenie zamienia się w sen. A sny możliwe, że są ciekawsze od Realu. Tak więc może powinniśmy skupić się na śnie, za-

miast tracić czas na to, co robimy w dzień. Po co wstawać. Myć się. Pracować. Ile pro-cent zadowolenia wyciskamy z każdego dnia. Ilew takim razie dni tracimy w tygodniu na coś, co niekoniecznie nas cieszy. Po co zmuszamy się do czegoś, a może ktoś nas zmusza. Jesteśmy ogranic-zani czasowo i zmuszani do czegoś, czego nie chcemy. Gdzie w tym wszystkim jesteś ty. Twoja wolność. Twoje myśli skutecznie zakratowane nar-zuconymi czynnikami. Czym w takim razie różnimy się od maszyny. Czy gdybyś wiedział, że jutro jest ostatni dzień twojego życia – inaczej byś postępował. Co innego miałbyś do zrobienia. Jak bardzo różni się pierwszy dzień twojego życia od ostatniego. Czy rodząc się wygrywasz. Wygrywasz wspaniałe chwile. Wspaniałe doznania. Wspaniałe możliwości. Czy wprost przeciwnie. Rodząc się przegrywasz. Przegrywasz, bo skazany jesteś na walkę o przeżycie. Walkę o miejsce. Walkęo chwilę. Czy w tym momencie, gdy piszę te słowa – ilu ludzi na całym świecie myśli o uciekającym czasie. O zmarnowanych sytuacjach. A ilu ludzi myśli, jak zdobyć cokolwiek do jedzenia. Koniec zawsze jest taki sam. Tylko na szarfi e nie pisze meta lecz śmierć. Umierając wygrywamy czy raczej przegrywamy. I tak właśnie przelatuje dzień. Przelatuje rok. Życie. I nie odnajdujemy odpow-iedzi na pytanie kto wygrał, a kto przegrał. Czy przeciętny człowiek jest w stanie zatrzymać się na chwilę i pomyśleć o przemijaniu. A mój dzień wygląda identycznie jak wielu innych ludzi. Bo mało osób decyduje się na zmiany o 180 stopni. Człowiek przyzwyczaja się. Uzależnia. Właśnie taki jest mój dzień – uzależniony. Uzależniony od oddychania. Jedzenia. Ale też uzależniony jest od poznawania. Szukania czegoś nowego. Od oglądania piękna. Oglądania brzydoty. Od porównań piękna i brzydoty. Uzależniony jest od informacji. Wciąga przez nos każdą informację jak amfetaminę. Uzależniony jest od nowości. Skręcam w blanty nowe zainteresowania i spalam je, zaciągając się zadowoleniem. Nie wiem czy wygrywam, bo gdy kładę się do snu, nie chcę robić analizy dnia, bo jest mi ona niepotrzebna. Samozadowolenie jest ważniejsze. Dobry nastrój i samopoczucie to wynik skończonego odcinka.A jaki będzie następny – tylko od ciebie zależy. Bo trudno wpleść swoje dni w serial na Polsa-cie i czerpać z tego Radochnę. Ale są na pewnoi tacy, którzy dzień mają idealnie rozplanowany przez program telewizyjny. Czy wtedy wygrywają? Czy wygrywa stacja telewizyjna kolejną ofi arę. Jutro też jest dzień. Tylko nie wiem czy pier-

wszy reszty życia czy ostatni. o

12

Kiedy zaczyna się dzień

Page 13: 1 zine - 1 day

13

Page 14: 1 zine - 1 day

14

Page 15: 1 zine - 1 day

15

Page 16: 1 zine - 1 day

16

Page 17: 1 zine - 1 day

17

Page 18: 1 zine - 1 day

18

Page 19: 1 zine - 1 day

19

Page 20: 1 zine - 1 day

20

Page 21: 1 zine - 1 day

21

Page 22: 1 zine - 1 day

23

Page 23: 1 zine - 1 day

24

Page 24: 1 zine - 1 day

25

Page 25: 1 zine - 1 day

25

Page 26: 1 zine - 1 day

26

Page 27: 1 zine - 1 day

27

Page 28: 1 zine - 1 day

28

Page 29: 1 zine - 1 day

29

Page 30: 1 zine - 1 day
Page 31: 1 zine - 1 day
Page 32: 1 zine - 1 day
Page 33: 1 zine - 1 day

33

Page 34: 1 zine - 1 day

34

Page 35: 1 zine - 1 day

35

Page 36: 1 zine - 1 day

36

Page 37: 1 zine - 1 day

Dobry wieczór. Opowiem dziś państwu historię. Zanim jednak przejdę do opowieści, jestem zobowiązana wyjaśnić państwu pewną kluczową kwestię, aby opowiadanie było dla państwa przejrzyste i zrozumiałe. Wiem, że oczekują państwo opowieści o jednym dniu z mojego życia. No więc wyszukałam sobie hasło dzień w Wikipedii i jest to czas między wschodem i zachodem Słońca. Niekiedy określenie to utożsamia się z dobą. I tutaj mamy, proszę państwa, mały problem. Otóż mój dzień zaczyna się najwcześniej o 21. Zawsze chciałam, żeby zaczynał się wcześniej (np. tak między wschodem a zachodem słońca...), ale ponieważ zawsze kończył się późno, nigdy to jakoś nie wychodziło. Przypadłość ta tak niekorzystnie wpłynęła na moje życie, że nawet gdy postanowiłam zapisać się na studia wieczorowe, musiałam zrezygnować z nich po tygodniu, bo zajęcia wcale nie odbywały się wieczorem! Tak więc mój dzień wcale nie mieści się w defi nicji Wikipediii trochę smutno mi z tego powodu. Mam

jednak nadzieję, że pamiętając o mrocznej, nocnej scenerii, tym lepiej wyobrażą sobie państwo wszystkie te wydarzenia.

Okazało się jednak, że Kasia wstydziła się opowiadać na tyle, że co chwilę zacinała się i milkła. Bezpośrednio przytoczona wypowiedź byłaby więc dla czytelnika mało interesująca, postaram się zatem skrótowo opisać jej historię.

Kasia wracała z porannej imprezy. Trzecia nad ranem – ciemno, ponuro aż włos na głowie się jeży! W żyłach jej szumi dżinz sokiem ananasowym - jej codzienne

śniadanie w klubie miejscowym. I choć do świtu daleko jest jeszcze, Kasia na skróty chce wracać, bo wie że przez dziką dolinę dogodna jest droga, choć w krzewy, kamienie, dziury nieuboga. I szła, dżin w krwiobiegu wirował do taktu, potknęła się jednako kamień bez taktu.

Kamień chrząknął. Kasia chyba się przesłyszała. Kamień chrząknął po raz drugi. Kasia się jednak nie przesłyszała. Kamień

się rusza, a Kasia ucieka. Niechby tylko znalazła najbliższe wyjście ewakuacyjnez tej cholernej doliny! Biegnie nieznaną sobie dotąd drogą, mając nadzieję, że Chrząkający Kamień nie ruszył za niąw straceńczą pogoń. Tylko te stąpnięciai szelesty z tyłu nie dawały jej spokoju... Ach! Gdyby chociaż miała odwagę się obejrzeć...Wkrótce dobiegła jednak do opustoszałych

ogródków działkowych, a w jednym z nich zobaczyła nawet domek, w którego oknach niewątpliwie świeciło się najprawdziwsze światło. Kasia weszła do ogródka (furtka nie była zamknięta) w nadziei, że Chrząkający Kamień nie zauważy jej nieoczekiwanego manewru i pomknie dalej. Istotnie, jakiś żul, którego Kasia wzięła wcześniej za kamień, zatoczył się niespiesznie w sobie tylko znanym kierunku. Kasia odetchnęła. Po chwili jednak dotarło do niej, że nie wie,

37

Proza dnia (nie-) codziennego

Page 38: 1 zine - 1 day

gdzie się znajduje. Odwróciła się w stronę chatki i już miała zapukać do drzwi, gdy chatka uniosła się, stając na kurzej nóżce. Tego tylko Kasi brakowało! (Nigdy więcej dżinu z sokiem ananasowym!). Kasia zaczęła uciekać szybciej niż kiedykolwiek pobiegła w szkolnym sprincie na 600 m. Przedzierała się przez krzaki i chaszcze, nie zważając na zadrapania od wystających gałęzi. Zdyszana do ostatnich możliwości płuc, dostrzegław końcu strome zbocze, po którym mogła się

wspiąć i czmychnąć z niefortunnej i wrogiej doliny. Zanim jednak zaczęła karkołomną wspinaczkę, obejrzała się za siebie, aby namierzyć przeciwnika. Szczerze mówiąc, miała nadzieję, że chatka na kurzej nóżce to tylko wytwór wirującego w żyłach dżinanasa. Szczerze mówiąc, Kasia prawie już uwierzyła, że gdy tylko się obejrzy, zorientuje się, że żadna chatka wcale nie ma zamiaru jej ścigać. Kasia się myliła. Spoglądając za siebie, ujrzała nie dość, że spoglądającą na nią, to jeszcze skaczącą chyżo i zgrabnie na swojej kurzej nóżce chatkę. Skaczącąw odległości kilku metrów od Kasi.

Aaaaaa! – Krzyknęła Kasia, wspinając się, niemal wlatując po stromym zboczu. Chatka nie gorsza, też próbowała wspiąć się po stoku, podskakiwała komicznie i nagle jakoś nieporadnie na kurzej nóżce, jednak potknęła się, pod wpływem własnego ciężaru straciła równowagę i runęła w dół. Kasia była wolna.

Może to tylko dżin z ananasem, może to jakieś prochy. Teraz, w realnym blasku latarni Kasia nie wierzy w strachy. Idzie znów w rytmie rannego drinka i śmieje się z siebie skrycie. Wzdłuż pustej ulicy, sunęła w rytm GaGi, lecz znów coś się stało.A mianowicie:

Pojawiło się powszechnie znane i pijane zjawisko zachlanymi rowerzystami zwane. Zjawisko w liczbie sztuk trzech poprosiło Kasię o przeprowadzenie przez ulicę, bo sami „nie są w stanie”. Przeprowadziła więc Kasia pierwszego rowerzystę. Potem drugiego. A po nim trzeciego. Ale to wcale nie był koniec. W międzyczasie pojawiło się paru nowych rowerzystów zdatnych do przeprowadzenia przez pustą ulicę. Gdy

tylko Kasia przeprowadziła ostatniego, okazało się, że do przeprowadzenia na drugą stronę jezdni ustawiła się zjawisk owych cała kolejka. Przeprowadzała więc Kasia dzielnie rowerzystów, niczym Małgorzata witająca bez wytchnienia gości na balu u Szatana. Łańcuch rowerzystów zdawał

się nie kończyć. Ci przeprowadzeni na drugą stronę natychmiast odjeżdżali powłóczystym slalomem, ginąc gdzieś w bocznej uliczce. Kasia słaniała się ze zmęczenia, Kasia potykała się o kant pijanej, kolarskiej monotonii. Kasia tworzyła niezrozumiałe metafory (dżinanas) jak ta przed chwilą. W końcu zaczęła dostrzegać w oddali koniec pijanej kolejki. Po pewnym czasie odjechał ostatni rowerzysta, a ulica ponownie zaległa w kompletnej ciszy.

Idzie więc Kasia, jest coraz bliżej, mija nieobce jej domy. W takt dżinu z sokiem, co szumiał mile, a teren się robi wciąż bardziej znajomy. To niemożliwe, myśli wnet Kasia, ktoś musiał jej coś dosypać... BO JAKŻE INACZEJ TA WIELKA MARCHEWKA MOGŁABY NA NIĄ TERAZ SPODE ŁBA ŁYPAĆ?!

Wielkie warzywisko miało nogii zdziwienie wymalowane na karotenowej

twarzy. Stanęło, wytrzeszczając oczy na Kasię, jakby pierwszy raz w życiu widziało takie oto chodzące dziwo. Kasia nie wytrzymała. Postanowiła, że nie będzie bała się byle czego. Postanowiła, że minie niewzruszona wielkie warzywisko, choćby to patrzyło się na nią jeszcze bardziej oniemiałe niż teraz, choćby nawet ją zagadało! I przeszła Kasia spokojnie obok warzywiska, a to spoglądało na Kasię coraz bardziej osłupiałe i oniemiałe, oglądając się za nią.Jesteśmy już na ulicy Czereśniowej.

Na dworze świtało, a Kasia trzeźwiała, pozbywając się nieznośnego rytmu ananasowego upojenia alkoholowego. Trafi ła do domu,a po wyleczeniu dwudniowego kaca żyła długoi szczęśliwie.A morał z tej autentycznej historii jest

taki: nie pijcie alkoholu rano, bo spierdoli wam cały dzień! Pijcie po śniadaniu. o

38

Page 39: 1 zine - 1 day

39

Page 40: 1 zine - 1 day

40

Page 41: 1 zine - 1 day

41

Page 42: 1 zine - 1 day

– Co to? – spytała babcia, kiedy wszedłem do jej mieszkania i zacząłem wyjmować rzeczy z plecaka. – Kawa – odpowiedziałem, jednocześnie stawiając wszystko po kolei na podłodze.– Kurczak. I chleb. Jej mina mówiła: „Nie musiałeś mi tego dawać”, ale prawda wyglądała tak, że musiałem. – Właśnie taką kawę mi ostatnio ukradli. – Wiem. Dlatego ci ją przyniosłem – zdjąłem zimowe buty i spytałem: – Gdzie ci to zanieść? – Do pokoju. Wejdź. W środku zobaczyłem rozłożone łóżko, na którym spał mój wujek. W adidasach. Pewnie znowu napierdolony. Kawa, reklamówka z kurczakiem oraz jednorazówka z chlebem znalazły się na stole. – Usiądź – zachęciła mnie babcia i zaniosła kurczaka na balkon. Dobrze, że ostatnio jest zimno, pomyślałem. W jej mieszkaniu od dawna nie było lodówki. – Kurczaka też mi wzięli. – O tym nie wiedziałem. – Przyszedł tu taki jeden, do Przemka – Przemek to właśnie mój wujek-alkoholik. – Spał tutaj, na podłodze. Przemek nie chciał spać z nim w jednym łóżku, mówił: „Gdzie to dwa chłopy śpiące razem”, więc tamten wziął poduszkę i poszedł spać przy kaloryferze.A parę dni później przyszedł, Przemka nie było, to go wpuściłam, żeby na niego zaczekał. I zaczął się rządzić. Babcia miała osiemdziesiąt lat, a przez mojego wujka musiała zadawać się z jego znajomymi, przegranymi żulami takimi jak on. – I to on zabrał ci kawę? I kurczaka? – No tak. Poszłam do pokoju, a on został w kuchni. Nagle wyszedł bez pożegnania. Dopiero potem zauważyłam, że nie ma kawy, kurczaka i jeszcze paru innych rzeczy. Wpuścisz takiego do domu, pozwolisz mu spać, a on potem przyjdzie i cię okradnie. – No tak... – nie potrafi łem tego sensownie skomentować – Ale teraz masz już kawę, kurczaka też. – Ale to jest inny kurczak, a tamtego już nie odzyskam. Potem podobno bili sięo niego kilka bloków dalej, te szumowiny. A ten kolega Przemka, który mi go zabrał, teraz już nie żyje. Zabili go dwa dni temu. Znowu nie wiedziałem, co powiedzieć. Przyszło mi do głowy, że babcia przeżywa to wszystko na własne życzenie, a gdyby wypierdoliła wujka za drzwi, już od dawna miałaby spokój. Przestałby ją okradać, jeść i walić w kocioł za jej emeryturę, może dałoby się pomyśleć o spłacie kredytów, a już na pewno wyszłaby na prostą, jeśli chodzi o czynsz i bieżące rachunki. Przerabialiśmy to wiele razy wcześniej, więc nie powiedziałem ani słowa. Zająłem się oglądaniem brudnej wykładziny pokrytej grubą warstwą tego, co mój drugi wujek – ten, który nie pił – nazywał psim runem. Słyszałem szczekanie dobiegające zza drzwi kuchni. Babci nie starczało na jedzenie, a w ramach dodatkowej rozrywki miała na głowie chlejącego darmozjada i psa. Z jej mieszkania zrobiła się prawdziwa nora. – Powiedz mi, jak to jest? Mój ojciec, dobry człowiek, umarł młodo. Z ojcem twojej mamy było tak samo. A tylu skurwieli chodzi po ziemi, dożywają późnej starości... – Tak to już jest – nie udawałem, że mam do powiedzenia coś mądrego. – Tak po prostu. – Długo miałam pretensje do pana Boga, kiedy ojciec twojej mamy zmarł. Wiesz, jak bardzo mi go brakuje? Czasem lepiej po prostu słuchać, więc słuchałem. Każdy komentarz byłby idiotyczny. – To była zawsze porządna klatka – mówiła dalej babcia. – Ten, co tu spał, a potem ukradł mi kurczaka, to był pierwszy taki, co tu głośno kurwami rzucał. A ta Beata, co chodziła za Przemkiem, pamiętasz ją? – Tak. Pamiętałem. Przemek wmawiał babci, że Beata pracuje w banku, ale tak naprawdę była kolejną pijaczką. Zgodnie z opinią drugiego wujka, wyglądała jak osoba czekająca pod bankiem na okazję. Nigdy nie wiedziałem jej na własne oczy. Kiedyś babcia nie chciała wpuścić jej do mieszkania, więc Beata stała przed blokiem i wyzywała ją od kurew.

42

Czekając już tylko na śmierć

Page 43: 1 zine - 1 day

Chciałbym być wtedy na miejscu, wyszedłbym i postarał się złamać jej nos. – Też ma kłopoty. Siedzi w więzieniu, do lutego. Dostała trzy miesiące. – Za co? – Słyszałam, że z jakimś nowym facetem brała udział w bójce. Na koniec wyciągali nieprzytomnego i pobitego człowieka z baru. Ciągnęła się za nim szeroka struga krwi. – Nieźle. – Ja jej nigdy nie lubiłam. Tutaj na osiedlu mówili o niej: złodziejka, oszustkai dupodajka. – Pewnie mieli rację. – Na pewno mieli rację. Całe szczęście, że od poniedziałku Przemek idzie do pracy. Jasne, pomyślałem. Zawsze ma mieć nową pracę już za kilka dni, a kiedy idzie gdzieś robić, nigdy nie dostaje wypłaty. Każdy pracodawca okazuje się być oszustem. I wujek ma czyste ręce, bo przecież nie jego wina, że trafi a na nieodpowiednich ludzi. Babcia wierzyła w każdą opowiedzianą przez niego historię. – Zobaczymy – stwierdziłem. – Ma zarabiać piętnaście złotych na godzinę. To już nie taki zły pieniądz. Popatrzyłem na nią ze współczuciem. Nie taki zły, fakt. Nawet ja chciałbym dostać taką pracę, bo jak na razie nie miałem żadnej. Ale wujek na pewno znowu się czymś wykręci. Znowu okaże się, że coś poszło nie tak, oczywiście nie z jego winy. Kto dałby mu dobrze płatną robotę? Po zeszłorocznym wypadku samochodowym wyglądał tak, że nie chciałbym spotkać go w ciemnym zaułku, a lata stałego związku z alkoholem też robiły swoje. Blizny na głowie i twarzy, zepsute zęby, twarz postarzająca go o dobrą dekadę. Ale babcia uwierzyłaby nawet w to, że został modelem albo agentem ubezpieczeniowym. – Nie chcesz jakichś książek? – Nie, dzięki. Ostatnio wziąłem już te, które mnie interesowały. A czemu pytasz? – Chcę się tego pozbyć, już nie te oczy, żebym czytała. Poza tym robię porządki przed świętami. Popatrz – pokazała jedną z półek. – Zdjęłam stąd książki i wszystko wyczyściłam. Jeszcze tylko kilka regałów. – Mogę ci z tym pomóc. – Nie, nie trzeba. Odczekałem krótką chwilę. – Naprawdę mogę ci z tym pomóc. To nie problem. – Tak? Ale naprawdę nie musisz, musiałbyś wchodzić na stół... – Pewnie, lepiej, żebyś ty to robiła – powiedziałem z ironią w głosie. Wstałemz krzesła. – Czyli co, pościągać wszystkie książki ze wszystkich półek? – Jeśli możesz...Ten miał mi pomóc – babcia spojrzała na śpiącego wujka.– I widzisz, jak mi pomaga. – Widzę. – Zawsze całą noc nie ma go w domu, a potem przychodzi z powrotem i mówi, że musi się porządnie wyspać. Wszedłem na stół i zacząłem zdejmować rzeczy z góry. Nie tylko książki, ale też masę różnych papierów i nikomu niepotrzebnych rupieci. Babcia stała na dole, odbierała to wszystko i kładła tam, gdzie mogło się jeszcze zmieścić. – Jak chcesz coś zabrać, to mów. Mi się to już do niczego nie przyda. Sprawdzałem tytuły zdejmowanych książek. O niektórych nigdy nie słyszałem,o innych nie chciałem słyszeć. Dramaty Słowackiego, Mickiewicz i cała reszta niestrawnych nudziarzy, którymi katowano mnie od podstawówki aż do końca liceum, do wyrzygania.Z niewiadomych dla mnie powodów ciągle są powszechnie uznawani za wielkich i wspaniałych, a skrytykowanie ich dzieł to dla niektórych bluźnierstwo. Kiedy zabrałem się za ścieranie kurzu z półek, wujek otworzył oczy, usiadł na łóżku i sięgnął po stojącą na rogu stołu, z pewnością zimną kawę. Zrobił kilka łykówi powiedział: – Babcia, tyś jest kombinator – spojrzał na mnie i dodał: – Cześć, Michał. – Cześć – odparłem i wróciłem do poprzedniego zajęcia. Nie miałem zamiaru z nim rozmawiać. Zająłem się kurzem, ścieranym po raz ostatni pewnie jakieś trzy lata temu. Wujek wstał bez słowa i wyszedł do kibla. Byłem ciekaw, czy usłyszę dźwięk otwieranej puszki z piwem, tak jak to miało miejsce jakiś czas temu, gdy przyszedłem do babciz rodzicami. Gdy moi rodzice jeszcze mieli ochotę do niej przychodzić. Nie pojawiło się charakterystyczne tssss. – Gdyby nie on, byłoby mi dużo lepiej – usłyszałem. – Wiesz co, mi jest go nawet żal. Po tym wypadku on zachowuje się jak wariat, czasem w ogóle nie wie, co robi. Ale wie na tyle, żeby mieć na wódę, kiedy ty zdychasz z głodu, pomyślałem. I żeby skutecznie cię okłamywać, co akurat nie jest niczym trudnym.

43

Page 44: 1 zine - 1 day

Zdejmowałem książki z kolejnych półek. Babcia wciąż trzymała szkolne podręczniki swoich dzieci, czyli między innymi mojej mamy. Encyklopedie. Powieści po polsku i po niemiecku. Kodeks pracy. – Nie chcesz tego? – Nie – odparłem, podając jej kodeks. – To już raczej nieaktualne. – Pewnie masz rację. W końcu natrafi łem na coś, czego szukałem już wcześniej, ale nie znalazłem. Kiedyś wziąłem od babci Boso, ale w ostrogach Grzesiuka i swego czasu sprawdziłem, czy przypadkiem nie ma jego dwóch pozostałych powieści. Dopiero teraz okazało się, że są zakopane dużo głębiej. – Te bym wziął – poinformowałem babcię, podając jej Pięć lat kacetu i Na marginesie życia. – Co to jest? – Grzesiuk. Pamiętasz, kiedyś brałem od ciebie jego inną powieść? – Coś kojarzę. Grzesiuk, pomyślałem. Twórczość, która ma duszę, jest prawdziwa i szorstkaw dotyku. I to w tej norze, na tym zakurzonym cmentarzysku książek. Mickiewicz powinien klękać do szabli. Autor Boso, ale w ostrogach wiedział, że proste, nieociosane zdania mogą mieć większą siłę niż dopracowany, precyzyjny i często sztuczny język literacki. Wirtuoz prostoty i szczerości. Absolutny mistrz. – JA PIERDOLĘ! – krzyknął wujek. Nadal siedział w kiblu. W międzyczasie zaczęło się ściemniać. Wiedziałem, że babcia ma kłopoty z płaceniem rachunków i byłem ciekaw, czy nadal ma światło. Czyściłem półki w niewygodnym półmrokui zdążyłem pomyśleć, że jednak nie, ale w końcu podeszła do kontaktu i nacisnęła przycisk. Czyli światło jest. Brakowało jej lodówki, przyzwoitego jedzenia (poza tym, które jej przywoziliśmy), leków i Bóg wie, czego jeszcze, ale przynajmniej nie siedzi w ciemności. Zawsze coś. Wujek wyszedł z kibla i spytał babcię, czy ma drobne na bilet autobusowy. Babcia nie miała nawet na bułkę. – Może uda mi się sprzedać puszki. Będzie tego z kilogram – powiedział, wrócił do ubikacji, po czym wyniósł z niej duży worek, pewnie z puszkami po piwach. Nie wiem. Nie patrzyłem w jego stronę, słyszałem tylko szelest folii. W końcu wyszedł. – Są momenty, że zachowuje się normalnie, ale czasem naprawdę nie wie, co robi – usłyszałem z dołu. Babcia odebrała ode mnie kolejne książki. – A najgorzej, kiedy przyjdzie jakiś jego znajomy i przyniesie pół litry. Po gorzołce to już naprawdę jest wariat. A ty na to pozwalasz, powiedziałem do siebie w myślach. Wpuszczasz tych meneli do domu, śpią u ciebie na podłodze, kradną ci jedzenie, ale to ty otwierasz im drzwi. Wchodzą do środka nawet wtedy, gdy nie ma wujka i jesteś w mieszkaniu sama. Niech któryś przyjdzie kiedyś najebany jak świnia i niech coś mu odwali... Wreszcie uporaliśmy się z porządkami. Nie miałem z tym wiele roboty, ale dla babci byłby to spory wysiłek, a ten gnój w życiu by jej nie pomógł. Przegrana sprawa. Żona odeszła, roboty nie ma i nie będzie, jego córka, młodsza ode mnie o dwa lata kuzynka, męczy się z dwójką dzieci w mieszkaniu socjalnym, jej mąż siedzi w pierdlu... a wszystko po kolei na własne życzenie. Otworzyły się drzwi. Do mieszkania wrócił wujek, nadal trzymając worek z puszkami. Słyszałem, jak szura nim o podłogę. – Nie udało mi się sprzedać – powiedział. – Nie idę do tego szpitala. Pierdolę. – Możesz iść na piechotę – zauważyła babcia. – Tak daleko, jeszcze po tym śniegu? To godzina w jedną stronę, na pewno nie pójdę. Zawsze, kiedy tam byłem, potrzebował pieniędzy na bilet, żeby jechać do szpitala. Że niby jakieś kontrole po tamtym wypadku. Podejrzewam, że to tylko kolejne kłamstwoi tak naprawdę chodzi o wyłudzenie paru groszy więcej na wódę. Wujek wszedł do pokoju i włączył telewizor. Leciała Moda na sukces, ale nie wyglądało na to, by ktoś oprócz mnie uważał to za gówno, którego nie da się oglądać. Dopiero teraz popatrzyłem na moje ręce i zauważyłem, że mam czarne palce. Zdejmowanez półek stare książki były siedliskiem kurzu i brudu. – Gdzie idziesz? – spytała babcia, gdy wstałem z miejsca. – Muszę umyć ręce. – Tam jest zakręcona woda, odkręć ją sobie. Wiesz gdzie? – Chyba sobie poradzę. Wszedłem do środka. Drzwi do kibla od dawna nie miały szyby i nawet nie musiałem zgadywać, kto ją rozbił. Popatrzyłem na muszlę klozetową. Zawsze gubię się w takich

44

Page 45: 1 zine - 1 day

sytuacjach, więc teraz też nie wiedziałem, gdzie odkręca się wodę. Postukałem w kran od dołu, aż wyleciało kilka kropel, dzięki którym doprowadziłem palce do w miarę normalnego stanu. – Odkręciłeś? – krzyknęła babcia. – Tak, wszystko w porządku! W pomieszczeniu stała wanna, choć teraz nikt nie mógłby skorzystać z jej pierwotnej funkcji. Czyli mycie też odpada, pomyślałem. Była w całości wypełniona odpadkami, które z jednej strony wystawały na prawie metr ponad górną krawędź, opierając się o ścianę. Trochę papierów, ale przede wszystkim puszki oraz butelki po piwie, w tym kilka po półtoralitrowej Warce. Na bogato. Zauważyłem też jedną czy dwie fl aszki Absolwenta. Doszedłem do wniosku, że nie wytrzymam tu ani chwili dłużej. Czasem cieszyłem się z mojego braku węchu. Wróciłem do pokoju, posiedziałem jeszcze przez chwilę i zacząłem się zbierać. Kiedy siedziałem w przedpokoju i wkładałem buty, usłyszałem, że wujek mówi coś szeptem. Pewnie dalej kombinował, skąd wziąć pieniądze na bilet. – Nie, nie ma – oznajmiła babcia. – Już go pytałam. Oczywiście o nic mnie nie pytała i oczywiście miałem jakieś drobne. Starczyłoby na dojechanie do szpitala, jednak w życiu nie dałbym wujkowi nawet złotówki. Pożegnałem się z babcią i z wujkiem, a potem wyszedłem. Idąc na przystanek autobusowy, myślałem: gdyby babcia chciała pisać, na pewno miałaby materiał na kilka powieści. Kilka bardzo grubych powieści. Może nieciekawych, dla większości wręcz nudnych i niezbyt pięknych, pełnych szarej codzienności oraz śmierci– śmierci jej siostry, ojca, jej drugiego dziecka, w końcu męża. Ciężka praca, rak, skazanie mojego pradziadka za morderstwo, którego nie popełnił i wypuszczenie goz więzienia po dwóch latach, po których już nigdy nie był taki sam. Dla mnie byłyby to bardzo interesujące książki. Może babcia też umiałaby kopaćw splot słoneczny prostotą i brakiem uporządkowanych, literackich zdań. A jednak nigdy nie przyszło jej do głowy, żeby pisać. Niektórzy po prostu nie czują powołania, za to mają na głowie nadmiar innych problemów. Babcia urodziła się w 1930 roku i wszystkie najważniejsze decyzje były już dawno za nią. Pozostało jej życie w norze razem ze swoim synem-alkoholikiem i niespłacone kredyty, których na pewno nie zdąży spłacić. Pozostało jej niewiele czasu. Nie chciała, żebyśmy udzielali jej pomocy, nie zgadzała się na jakikolwiek plan związany z wyrzuceniem wujka z domu oraz rozporządzaniem jej pieniędzmi w taki sposób, żeby starczało jej na jedzenie i lekarstwa. Ktoś mógłby stwierdzić, że razem z rodzicami nie postępujemy jak należy. Z boku, kiedy nie jest się bezpośrednio zaangażowanym w sprawę, wszystko wydaje się takie łatwe. Patrząc na wszystko z boku, nie znając konkretnych osób, rzadko bierze się pod uwagę ich ewentualne reakcje. Wtedy można proponować bezkompromisowe rozwiązania i myśleć, że problem zlikwidowałby jeden porządny wybuch, a po wybuchu wszystko wróciłoby do normy. To tylko myślenie życzeniowe, nic więcej. Wybuchu nie było, a babcia chyba naprawdę czekała już tylko na śmierć. o

45

Page 46: 1 zine - 1 day

46

Page 47: 1 zine - 1 day

Bum – wielki wybuch złości powodowanej stresem. Tralala – udaję, że jest normalnie, śpiewami tańczę, bo to rozładowuje burzę we mnie. Bum – czyli nici z tego, ponieważ ktoś szykuje dla mnie kolejną bombę nadmiernych obowiązków, więc eksploduję. Naturalna kolej rzeczy.

A czas płynie dalej, świat trwa, zegarek odmierza minuty i sekundy – cyk cyk.

Mój zwykły dzień to refren z rzadka przerywany zwrotką. Do znudzenia śpiewam „bum tralala bum cyk cyk” i chyba już wpadłam w trans. Ciężko mi przerwać tę „radosną” mantrę pełną wartości zwrotką. Czekam na mannę specjalnie dedykowaną mi – Kasię mannę. Jak mnie zasypie ten dar z nieba, to może będę mogła uwolnić się od brutalnej radości dnia codziennego. Szarej radości, bolesnej i brudnej.

Wczoraj znów był refren. Praca, dom, związek, dzieci, problemy? Nie, to nie moje życie. Misieks, który mieszka ze mną, dziwił się, że od rana chodzę w pozycji pokurczonego człowieka pierwotnego. A mnie żarł nerw. Szykowałam się do całodziennych warsztatów dla kobiet, takich ogólnorozwojowych. Najpierw nauka tańca brzucha, krótka przerwa. Potem chi kung (qi gong) – opowieść o starochińskich ćwiczeniach i nasze próby poprawnego wykonania tychże spokojnych, relaksujących ćwiczeń, zwracających również uwagę na potrzeby ducha. Następnie przerwa obiadowa, luźne rozmowyi nawet zakupy zdążyłam zrobić, bo w lodówce chłodziło się już tylko światło. Potem propozycje warsztatów z zakresu asertywności, kochania siebie, organizacji czasu itd.A w okolicach kolacji mój pokaz aroma-terapeutyczny, ogólny, burzący porządekw ludzkich głowach i ich błędne przekonania o tej dziedzinie. I zrobiłam dla dziewczyn, ich mam i ciotek sporo pachnących naturalnymi owocami i kwiatami toników do buź. Z najdroższych składników. Jak nie patrzę do portfela, to na wszystko mnie stać. Na zakończenie dnia otwartego w galerii Szafa tańczyliśmy tańce różnych krajów. W kręgu i w rzędach, ludowo i dworsko. Nachapałam się powietrza i ciało cieszyło się jak podczas tańca brzucha.

Wziiuuum! – szybka zawrotka do początku dnia, ostry zakręt i powrót. No bo gdzieś zniknęło

pierwsze bum, a świat powstaje tylko w wyniku wielkiego wybuchu. Zatem pokurczona chodziłam z głową bliżej ziemi niż chmur. A za dwie godziny miały się zacząć warsztaty. Za darmo, nie musiałam więc się martwić o zasobność konta, a raczej kąta portfela. W pokurczu kończenie pakowania wszystkiego, co mam, do emeryckiego wózka mieszczącego 14 tematów o aromaterapii. No nie! To za dużo, zbyt hojnie, bum! Wybuch, nucenie, nudności, proch na uspokojenie. Taniec brzucha, warsztaty, sukces mojej prezentacji, powrót do domu i w mailach bomba. Znów jestem spóźniona, znów trzeba wykonać jedną rzecz wymagającą dodatkowych dziesięciu zmian na natychmiast, na niemożliwe. Oczywiście, że to zrobię. I będzie kolorowo, dopóki wytrzymasz, stara krowo.

Jestem wolna, bo nic mnie nie zmusza do pracy na etacie. To jeszcze nie ten etap głodu. Wolna, bo czas galopuje, a ja stępem i tanecznie nie nadążam, dbając o doskonałość ruchu. Jestem rozwiązła, bo rozwiązałam wszelkie zależności typu praca 9-17 i szef nade mną. Jestem pewna siebie, bo kogo innego mogę być pewna?

Zazdrościć można mi zdarzeń i marzeń, ale nie tego śmietnika na linii mój mózg – elektroencefalograf. Milion pomysłów, pół miliona realizacji, gnam, a mój mózg produkuje fale na granicy głębokiej medytacji i śmierci. Tylko czasem ktoś, kto jest bystrym obserwatorem, zauważy tę niespójność i zapyta mnie, czemu jestem taka dziwna. A to nie ja, to tylko jeden z moich narządów. Paznokcie przecież rosną mi rosłe i zdrowe. Włos bujny porasta lotnisko mojej głowy. Spójrz, jak pięknie w żyłach płynie krew. Albo nie. Jeszcze pożyję.

O rety, jaki ja mam burdel w głowie! Nie będę cyzelować formy, dbać o następstwo zdarzeń, zależność przyczynowo-skutkową, bo tego nie mam, bo to odpłynęło, a ja dryfuję porywana

sprzecznymi prądami. o

KASIA KOCHAŃSKA, WŁAŚCICIELKA MARKI HERBA THEA, KOMPOZYTORKA LOGO ZAPACHOWYCH I HERBACIANYCH DLA FIRM, INSTYTUCJI I ARTYSTÓW,PROWADZI WYKŁADY-WARSZTATY Z HERBATYZMU I AROMATERAPII. W GŁOWIE ARTYSTKA,BUNTOWNICZKA. W ŻOŁĄDKU WEGETARIANKA.

47

Bum Tralala Bum Cyk Cyk

Page 48: 1 zine - 1 day

48

Page 49: 1 zine - 1 day

49

Page 50: 1 zine - 1 day

50

Page 51: 1 zine - 1 day

51

Page 52: 1 zine - 1 day

52

Page 53: 1 zine - 1 day

53

Page 54: 1 zine - 1 day

54

Page 55: 1 zine - 1 day

55

Page 56: 1 zine - 1 day

56

Page 57: 1 zine - 1 day

57

Page 58: 1 zine - 1 day

58

Page 59: 1 zine - 1 day

59

Page 60: 1 zine - 1 day

Próbuję tego trupa w środku udźwignąć. Trudno jednocześnie zamarzać od środka, próbować oddychać i ruszać się z martwym ciałem w środku. Spróbuj robić to jednocześnie. Martwe ja oddycha tym swoim lodowatym nic. Kiedyś mnie wypełniało, a teraz jest mną. Z zewnątrz wyglądam na zdrową i żywą. W środku bezpłciowa, zimna. Dotyk tylko wzmaga to. Tekst, to wszystko, czym mogę się stać. To jest moje zatrzymanie. Wdycham i wydycham czcionkę. Zatracam się w swojej bylejakości, pogrążając w drukach. Jest jeszcze fi zjologia. W końcu jestem samicą, która krwawi cyklicznie jak inne zdrowe samice. Po schodach wnoszę dwa ciała, jedno nabrzmiałe i umierające, drugie - martwe. W sumie sto trzydzieści kilogramów minus dwadzieścia cztery gramy - i to nie z własnej woli. Z woli - po prostu. Wola jest poza mną, we mnie jest esencja. Dlaczego musi być taka zimna? Chleb. Chleb jem tylko, kiedy na niego zasłużę. To się nie zdarza. Ale robię sobie inne przyjemności. Grzeszę. Grzeszę w imię Boga - bo przecież jest. Nie chcę żeby zapomniano o męce Jezusa, dlatego też jestem Jezusą. Mój krzyż jest z orzechów i rodzynek, zjadam go w nieprzyzwoitych ilościach, a on odrasta i odrasta. Żeby tego uniknąć mam pić. Pić. Jednak od krzyża trudno się uwolnić. Nie chcę bez niego przeżyć nawet jednego dnia. Rodzynkowo-orzechowy, czasem z suszonymi pomidorami, przypomina mi, że mam tylko ciało, a nawet dwa, którymi go dźwigam. To są te chwile, kiedy mogę milczeć bezkarnie. Za każde słowo trzeba zapłacić. Dlatego, lepiej pozwolić zadrukować się tekstem innych. Mówienie przypomina mi o trupie we mnie. Chleb. Nie dla mnie. Skoro zabiłam siebie i noszę swoje zwłoki. I boli mnie sumienie. To

chleb nie jest dla mnie. To byłoby przebaczenie, najważniejsze co mogłoby się stać - zjeść kromkę chleba. Ojcze nasz, któryś jest... Latem, które nigdy nie jest dobrym pomysłem, do rodzynek przylatują muchy, ale to nadal jest mój krzyż, który muszę jeść. o

60

Próbuję tego trupa w środku

udźwignąć

Page 61: 1 zine - 1 day

61

Page 62: 1 zine - 1 day

62

Page 63: 1 zine - 1 day

63

Page 64: 1 zine - 1 day

64

Page 65: 1 zine - 1 day

[05:37] Gruby budzi, kopie w kuwecie. Chce się przekopać do sąsiadów, tych z dołu, kopie i kopie, rozrzuca piasek po całej kuchni, przerywa na chwilę, słyszę jak się wierci, obraca o 180 stopni i znów zaczyna kopać. Mocno kopie, będzie srał. Cały jest kopaniem. Pewnie jest święcie przekonany, że jak przekopie się na dół i strzeli kupę prosto do kuchni Pani Rosół, to u nas będzie mniej śmierdziało, ale nie, pomylił się. Kompletnie. [05:51] Zabójczy smród rozchodzi się po całym mieszkaniu. Jest śmiercionośny. Muszę wstać i posprzątać, bo jak tego nie zrobię, to się uduszę. Sprzątam, sprayem o zapachu konwalii odświeżam powietrze. [06:12] Skoro wstałem, to nie ma najmniejszego sensu znów kłaść się spać. [06:17] Wstawiam imbryk z kawą. Dżejms się budzi i wybiega z pokoju z miaukiem na pysku: „Śniadaaaanieeee, kurwa, dawaj śniadanieeeeee”. [06:34] Zmiatam resztki suchej karmy, którą rozsypał pod zlewam, idę zapalić na klatkę schodową, gdy wracam znów śmierdzi. Tym razem Dżejms strzelił kupę. Pokornie sprzątam. [07:01] Siadam przy biurku, odpalam kompa, odpisuję na kilka maili. [08:23] Kikusia wraca z kuchni, zjadła śniadanie, miauczy, „Czego chcesz?”, pytam. Ona dalej miauczy, rozpaczliwie, „No, czego?”. Chcę ją pogłaskać, ale uchyla się przed moją dłonią, miauczy nadal, wracam do pisania, ona podchodzi i zaczyna się ocierać o moje nogi, ale jak tylko wyciągam dłoń, aby ją pogłaskać, to się uchyla. Całe nogawki spodni mam okłaczone. [09:45] Idą na zakupy, chcę kupić sobie coś do czytania, w „Powszechnej” decyduję się na „Gorzkie cytryny Cypru” Durrell’a (sic!). [10:23] Nie mając innego wyjścia, idę kupić 10 kg piasku, 2 kg suchej karmy fi rmy „Purina” (innej aktualnie nie jadają). Tak obładowany wchodzę do „Rosmanna”, by kupić kilka puszek mokrej karmy dla Dżejmsa i Kikusi, Gruby nie jada mokrej karmy. Kupuję również mleczko dla kotów dla Grubego, Kikusia ani Dżejms nie tykają tego napoju. [12:17]

Wracam do domu, znów śmierdzi, tym razem pewnie Kikusia. Odkładam torby i najpierw sprzątam w kuwecie. [13:01] Zabieram się za odkurzanie. Kontynenty kociej sierści są wszędzie. Odkurzam przeszło godzinę. Potem rolkowanie kapy leżącej na łóżku, bo również jest zakłaczona. Koteczki mają w zwyczaju wylegiwać się na łóżku. Ale robię to tylko wtedy, gdy nie ma mnie w domu, jak jestem to się nie odważą wejść na łóżko. [16:37] Chciałem trochę pospać, zdrzemnąć się na małą godzinę, może dwie, położyłem się do łóżka, zrobiło mi się miękko i ciepło, ech,

było miło, tylko przez chwilę, gdy już odpływałem, nagle Dżejms wbiegł na mnie i przebiegł dalej, zaraz za nim gnał Gruby, potem jakieś hałasy w kuchni, wolałem nie wstawać i nie sprawdzać, a po chwili biegły już nazad, znów po mnie. Taki sobie tor wyścigowy ze mnie zrobiły. [18:57] Kosmetyka, domowa wizyta pani kosmetyczki, wcieliłem się w rolę kosmetyczki, manicure i pedicure. Kika się wydziera i wyrywa, jakby ją ze skóry obdzierali, Dżejms ma to serdecznie

w dupie, jak większość rzeczy, Gruby daje ze sobą zrobić wszystko, w końcu jest w SPA. [19:25] Odkurzanie tipsów. [21:15] Dżejms się drze: „Kolacjaaaaa, gdzie kolacja? Dawaj kolacjęęęęęę!”. Odpowiadam: „Spierdalaj”, ale nie robi to na nim wrażenia. [21:32] Myję miski, nalewam czystej wody, wsypuję karmy. Dżejms wskakuje na pralkę i kontroluje, czy wykładam karmę sprawiedliwie, czyli dla niego najwięcej. Kikusia i Gruby czają się pod stołek i podchodzą do misek dopiero, jak usiądę przy biurku. [23:47] Sporty, spory przed snem. Dżejms biega w kółko za sznureczkiem. Kikusia próbuje nadążyć, ale sobie nie radzi. Gruby z okopu pod krzesłem przygląda się znudzony. [01:25] Śpią, cisza, jak tu ich nie kochać całym sercem i wątrobą? [01.31] W końcu mogę spokojnie poczytać. o

{z cyklu: Moje życie z Dżejmsem}

65

Dzień z kotami

Page 66: 1 zine - 1 day

66

Page 67: 1 zine - 1 day

67

Page 68: 1 zine - 1 day

68

Page 69: 1 zine - 1 day

69

Page 70: 1 zine - 1 day

70

Page 71: 1 zine - 1 day

71

Page 72: 1 zine - 1 day

72

Page 73: 1 zine - 1 day

73

Page 74: 1 zine - 1 day

74

Page 75: 1 zine - 1 day