Albania1 Albania Zapiski z podróży z czerwca 2014 roku (spisał Witek, sprawdziła i uzupełniła...
Transcript of Albania1 Albania Zapiski z podróży z czerwca 2014 roku (spisał Witek, sprawdziła i uzupełniła...
1
Albania
Zapiski z podróży z czerwca 2014 roku (spisał Witek, sprawdziła i uzupełniła Jola)
Albania… kraj, który przez długie lata traktowaliśmy jako nieprzystępne miej-
sce. Dlaczego? Trudno tak naprawdę powiedzieć. Nie powinniśmy dać się nabrać
na takie stereotypowe sądy, bo przecież inne podobne „niebezpieczne” tereny jak
Ukraina lub Rumunia eksplorujemy od dawna i włos nam z głowy nigdy nie spadł.
Inna sprawa, że przez wiele lat omijaliśmy tę część Europy, nie licząc studenckich
wypadów do Bułgarii, ale kiedy to było? Dopiero dwa lata temu podczas pobytu w
Czarnogórze zajechaliśmy dosłownie na parę godzin do leżącego na północy Alba-
nii miasta Szkodra (Shkodër) i od razu wiedzieliśmy, że jak najszybciej musimy tu
wrócić. Klimat ogólnego rozgardiaszu, harmidru, nieuporządkowanego na pozór
ruchu drogowego, kafejek, przyjaznych ludzi, zachęcił nas do podjęcia wyprawy.
Rok temu się nie udało. Na 2014 zaplanowaliśmy więc wyjazd, z założenia ce-
lując w termin czerwcowy — bo upały jeszcze nie są wielkie, a dzień długi. Jak
zawsze własnym samochodem, tym razem jednak nie sami. Towarzyszyły nam
Ania i Marzena, doświadczone turystki i obieżyświaty. Zjeździły i schodziły kawał
świata, ale do Albanii wybierały się pierwszy raz.
Nie uzgadnialiśmy dokładnie miejsc noclegów (poza miejscami w drodze do-
jazdowej do Albanii, które zostały zarezerwowane przez internet), ale mieliśmy
przemyślaną z gruntu trasę zwiedzania. Więcej uwagi postanowiliśmy poświęcić
południowej części Albanii i — trochę niestety — dość szybko zrezygnowaliśmy z
planów jakichkolwiek górskich wycieczek. Podczas tak krótkiego (tylko 12 dni na
miejscu) wyjazdu nie dałoby się wszystkiego ze sobą pogodzić.
Wyruszyliśmy w sobotę 14 czerwca. Dwa dni zajął nam dojazd do leżącej na
granicy macedońsko-albańskiej Ochrydy, z jednym noclegiem po drodze, koło serb-
skiej Suboticy. Mimo że odległość jest spora (prawie 2000 km), podróż, głównie au-
tostradami, była spokojna. Kolejno przejechaliśmy przez Czechy, skrawek Słowacji,
Węgry, całą Serbię wzdłuż (najdłuższy i najnudniejszy fragment drogi) i Macedo-
nię. Jedynie ostatni odcinek w Macedonii od Tetova do Ochrydy miał górski cha-
rakter.
2
Ochryda i wschodnia Macedonia to miejsce, do którego na pewno warto poje-
chać zarówno z uwagi na okoliczne zabytki, jak i piękne góry po obu stronach gra-
nicy. A dodatkowa atrakcja to samo Jezioro Ochrydzkie - jedno z najpiękniejszych
na Bałkanach.
W poniedziałek 16 czerw-
ca wyjechaliśmy z Ochrydy w
kierunku granicy albańskiej,
ale jeszcze w Macedonii za-
trzymaliśmy się na dłużej w
tzw. Muzeum Na Wodzie.
Owo muzeum to odrestauro-
wana starożytna wioska, zbu-
dowana na palach przy brzegu
Jeziora Ochrydzkiego. Na
drewnianej platformie stoi kil-
kanaście glinianych domów
krytych strzechą. Większość to
typowe chaty mieszkalne. Pie-
czołowicie odtworzono wnę-
trza — ile można zrobić użytecznych przedmiotów, korzystając z drewna, sitowia
i gliny! A jednocześnie jak niewiele przedmiotów jest tak naprawdę potrzebne czło-
wiekowi do życia!
Obok na wyniesieniu wyeksponowano mury dawnej twierdzy z pięknym wi-
dokiem na całe jezioro i zachodni albański brzeg. Zabawiliśmy w muzeum całkiem
długo, a to jeszcze nie był koniec atrakcji po macedońskiej stronie. Na samej granicy
bowiem leży cerkiew św. Nauma, miejsce licznych pielgrzymek i wycieczek. Wi-
dać, że byliśmy przed sezonem, a komercjalizacja miejsca jest procesem ledwo co
rozpoczętym. Pachnące świeżością kramy z pamiątkami, nowe trotuary — wszyst-
ko to przyczajone czekało na początek sezonu. Co tu się musi dziać w lipcowy
weekend? Sama cerkiew urocza, a dodatkiem do zabytku są pawie (ponoć groźne,
są ostrzeżenia), które nie tylko obsiadają trawniki i chodniki, ale bez żenady ładują
się na dach zabytku.
Od św. Nauma do Albanii już chwila. Przejście graniczne senne i puste. Wbrew
hiobowym zapowiedziom, ile to czasu spędzimy na granicy, przejazd zajął nam do-
słownie parę minut. Po paru kilometrach wjechaliśmy do miasta Pogradec.
W Pogradecu kupiliśmy tylko miejscową walutę (leki). Wjechaliśmy śmiało do
centrum, w wir aut i rowerów. Miasto nieduże, ale ruchliwe i tłoczne. Znaleźliśmy
zagłębie kantorowe i bezpiecznie, w cywilizowanych warunkach, po dobrym kur-
sie dokonaliśmy wymiany. Jeszcze tylko pierwsze tankowanie i w drogę. Cel na
dziś — Korcza (Korçë) i nocleg gdzieś po drodze. Gdzie? To się jeszcze okaże.
No dobrze, ale jak znaleźć drogę i jaka ona będzie? Naczytaliśmy się, nasłucha-
liśmy o drogach, które — nawet główne — są tak złe, że nie przejedzie nimi samo-
Muzeum Na Wodzie
3
chód inny niż terenowy lub
chociaż z napędem na cztery
koła (nie dysponujemy ta-
kim), że jedzie się bardzo
wolno, że dużo dziur… Dro-
ga, którą planowaliśmy na
początek, to przejazd wzdłuż
wschodniej granicy Albanii
na południe. Według prze-
wodników — droga trudna,
ale przejezdna. Trochę się
uspokoiłem jeszcze w War-
szawie, gdy obejrzałem trasę
na Google Maps — wygląda-
ło na to, że wszędzie jest as-
falt, a że gdzieś będą dziury
— no cóż, bywa.
A propos mapy — jeszcze w Polsce trafiłem na świetną mapę Albanii, dokład-
ną, szczegółową. I nie było to żaden Michelin lub Adac, ale dzieło firmy Vector.
Vector to albańskie wydawnictwo kartograficzne. Mapa okazała się bardzo przy-
datna i naprawdę wiernie oddawała to, co zastaliśmy w terenie.
Wyjechaliśmy z Pogradeca… nową, szeroką, równą drogą z dobrymi oznacze-
niami. Ruch niewielki, pojazdy wszelkiej maści, od nowych beemwic po rachitycz-
ne trzykołowce, konne dwukółki i osiołki.
Zgłodnieliśmy. Pora na pierwsze spotkanie z albańską kuchnią. Bez namysłu
zatrzymaliśmy się przy pierwszej lepszej knajpce przy drodze. Nie było lekko —
pan kelner po angielsku nie znał ani słowa, a my po albańsku raczej słabo. Pomogły
rozmówki: pokazaliśmy po
prostu panu listę dań, padło
na baraninę. Smacznie i tanio.
Korcza to pierwszy punkt
dłuższego postoju. Jako atrak-
cję reklamowano tutejszy ba-
zar. Przyjechaliśmy do miasta
dość późno (około trzeciej),
stoiska już zwijały się, ale to
może i lepiej, bo można było
dostrzec zabudowę rynku. Tu
czas się jeszcze zatrzymał,
choć w jednym miejscu po-
wstało coś na kształt nowocze-
snego małego centrum han-
Cerkiew św. Nauma
Na bazarze w Korczy
4
dlowego. Klimat bazaru — stragany z mydłem i powidłem, sporo chińszczyzny,
nieco warzyw (choć na to za późna pora dnia), rozprawiające o czymś kobiety,
dzieci zainteresowane turystami i z chęcią pozujące do zdjęć. Rozpostarte w wą-
skich uliczkach płachty osłaniające stragany przed słońcem. Plac, po którym co i
rusz przemykał kupiec zwijający towar. Pojazdy najróżniejszego typu, standardu i
wieku. Plac otaczały niewysokie, nie więcej niż dwupiętrowe rozpadające się ka-
mienice.
Taką pierwszą zobaczyliśmy Albanię i przez cały dalszy pobyt nie natrafiliśmy
na podobne miejsce. Kraj się rozbudowuje i przekształca, im bliżej południa i mo-
rza, tym jest bardziej „europejsko”, cokolwiek by to nie znaczyło. Pewnie i Korczę
dotknie ta zmiana, ku radości mieszkańców, ale czy uda im się zachować swoją toż-
samość? Można się tylko domyślać, jak było tu parę lat wcześniej. I żałować, że
przyjechało się tak późno. Przypomina się od razu bazar w Kosowie na Ukrainie.
Bywałem tam parę razy i w ciągu paru lat nastrój prysł. Zrobiło się z niego zatopio-
ne w powszechnej nijakości targowisko bez wyrazu. Pewnie za parę lat zamiast te-
go pobudują i w Kosowie, i w Korczy centrum ze stali i szkła, wydzielą boksy,
wstawią kasy fiskalne… Zresztą poza straganami teraz już w Albanii fiskalizacja
jest powszechna, niewiele ustępuje w swoim formalizmie temu, co spotykamy
w Polsce.
W Korczy do zobaczenia jest jeszcze jeden z najstarszych meczetów w regionie.
Zabytek jest aktualnie remontowany. Trudno nawet do niego było podejść, bo na-
prawiano chodnik przed wejściem. Próbowaliśmy robić zdjęcia, ale roboty nieco
zakłócały widok. Natychmiast zjawił się kierownik, nakazał robotnikom odsunąć
się, aby turysta (czyli my) mógł zrobić zdjęcie. Po czym zaprosił nas do środka
i bardzo dobrą angielszczyzną opowiedział o zabytku. Warto było jak najszybciej
przyswoić sobie słowo faleminderit, co oznacza „dziękuję”. To słowo, naprawdę czę-
sto będzie przez nas używane
i niejednokrotnie spowoduje
zmianę nastawienia tubylców
do nas — bądź co bądź na
pierwszy rzut oka widać, że
obcych.
Droga z Korczy na południe
już nie była może taka nowa
i równa jak poprzedni odci-
nek, ale i tak nic nie można jej
zarzucić. Asfalt nienowy, cza-
sami zdarzały się łaty, lecz
spektakularnych dziur nie
było żadnych. Za to widoki
przepyszne. Stawaliśmy kilka
razy na sesje fotograficzne, Gdzieś między Korczą a Erseke
5
zatrzymaliśmy się po drodze na chwilę w sennym miasteczku Ersekë, zbliżał się
wieczór, a więc czas na pierwszy nocleg. Na mapie było zaznaczony kemping po
drodze, więc może tam? Z lekkim powątpiewaniem pojechaliśmy na spotkanie
przygody. Znowu po drodze były malownicze podjazdy i serpentyny, ale wystar-
czająco szerokie i zabezpieczo-
ne. A cóż się w końcu okazało?
W miejscu oznaczonym, w le-
śnej dolinie, nad potokiem za-
staliśmy uroczy kemping,
miejsce na namioty, kilka
domków (jeden wynajęliśmy),
miłą obsługę i hodowlę pstrą-
gów. Pstrągi na kolację? Pro-
szę bardzo — siatka z cztere-
ma szamocącymi się rybami
zniknęła w kuchni, za chwilę
na stole pojawiło się dobre wi-
no i piwo (Korcza, Tirana —
dwa najlepsze browary), za
nimi pstrągi z grilla, paluszki
lizać. I tak minął dzień pierw-
szy. Albania jeżeli nas zasko-
czyła, to tylko i wyłącznie po-
zytywnie. I tak było już do
końca z naprawdę bardzo nie-
licznymi i drobnymi wyjątka-
mi.
Wtorek 17 czerwca to kon-
tynuacja podróży przez połu-
dniowo-wschodnią Albanię.
Dojechaliśmy do przycupnię-
tego na zboczu góry małego
miasteczka Leskovik (już bar-
dzo niedaleko greckiej grani-
cy), z którego pięknym kanio-
nem Çarshovë zjechaliśmy w szeroką dolinę rzeki Vjosë. Niestety trochę w tym cza-
sie padało i nie zrobiliśmy tylu ładnych zdjęć, na ile mielibyśmy ochotę.
Droga skręciła na zachód, w kierunku miejscowości Përmet. Po drodze przysta-
nek przy spiczastym pagórku z pięknym widokiem na rzekę. I na autobus z czeski-
mi turystami, który był uruchamiany… na pych przez dwóch dżentelmenów z to-
warzyszącego wycieczce busika ze znamiennym napisem „Servizni bus”. Serwis,
jak się okazało niebawem, był pełen, bo na kolejnym postoju zastaliśmy owych spe-
Widoczek z drogi
Dolina rzeki Vjosë
6
cjalistów ds. pchania szykujących w plenerze dla pasażerów autokaru polowy
obiad!
A spotkaliśmy ich przy gorących źródłach, do których trzeba było parę kilome-
trów zboczyć z głównej drogi. W miejscu, w którym wydawało nam się, że to już,
zatrzymaliśmy się koło pasterza w stroju niedbałym. Na zadane prymitywną al-
bańszczyzną pytanie typu „Kali chcieć droga źródła” omiótł nas tylko wzrokiem
i odrzekł: „speak English!” po
czym wytłumaczył po angiel-
sku co i jak. A droga opisy-
wana w przewodnikach jako
„szutrowa, ale możliwa do
przebycia” okazała się nowa i
równa jak stół.
Gorące źródła (w zasadzie
tylko ciepłe) i specjalna sa-
dzawka do moczenia nieomal
nie wystąpiły z brzegów pod
wpływem zanurzonych ciał
czeskiej wycieczki. Zajęliśmy
się więc głównie pozostałymi
atrakcjami, czyli kamiennym
tureckim mostem oraz kanio-
nem, który w tym miejscu się
kończył. Kanion był bardzo polecany przez bywalców, jednak poziom wody był za
wysoki, aby pozwolić na penetrację. Pozostał tylko ogólny obraz. Zadawaliśmy so-
bie tylko pytanie, ile jeszcze owe źródła i kanion przetrwają bez spa, restauracji i
hoteli…
Potem Përmet. Wjechaliśmy do miasta bez celu, ot tak, aby zaliczyć pobyt i coś
przekąsić, bo czas był ku temu. Miasto raczej nijakie, senne i mało ciekawe. Gastro-
nomia też nas nie oszołomiła. Zrobiliśmy więc jedynie nieco zakupów spożyw-
czych, a ja zachęcony znakiem informacji turystycznej zaszedłem do biura. Zosta-
łem mile przyjęty, opowiedziano mi dokładnie, co jeszcze mogę w okolicy zoba-
czyć, a na koniec wręczono mi grubą książkę z opisem atrakcji w dolinie rzeki Vjosë
z bardzo ładnymi zdjęciami. Książka oczywiście wydana w ramach realizacji unij-
nego projektu transgranicznej współpracy albańsko-greckiej. Nota bene Unia już
teraz dotuje Albanię w wielu przedsięwzięciach infrastrukturalnych i kulturalnych.
Niedaleko Përmetu jest miejscowość Kosinë. Wg informacji z przewodników
(a mieliśmy ich cztery różne, po jednym na osobę) znajduje się tam XII-wieczna cer-
kiew. Trzeba było zjechać z głównej drogi i podjechać dość stromą drogą do wsi,
gdzie zostaliśmy natychmiast zaatakowani przez serdeczną, wylewną panią, która
w mig się zakręciła i porwała na 15 minut Anię. Panie wróciły w towarzystwie cer-
kiewnej, cerkiew została otworzona, a my wysłuchaliśmy opowieści o chorobie no-
Kamienny osmański most
7
wotworowej. I tak się to w
kolejnych miejscach Albanii
powtarzało. Blisko atrakcji
turystycznych ktoś oferował
pomoc. Po kilku minutach
schodziło się na choroby i na
to, że potrzebne są pienią-
dze… Dalszy ciąg znacie,
prawda? Tu jeszcze nie byli-
śmy wprawni, więc nawet
dość szczodrze obdarzyli-
śmy skądinąd serdeczną i
być może naprawdę potrze-
bującą panią.
W drodze do Gjirokastër zajechaliśmy dosłownie na chwilę do Tepelenë. Jest tu
największy turecki zamek wybudowany przez Ali Paszę. U bram miasta Ali spo-
gląda na przechodniów z niewysokiego postumentu, leży w pozycji swobodnej, wi-
dać, że wyluzowany i że jest na swoim. Sam zamek to tylko mury, w środku są re-
gularnie zamieszkane domy i ogrody. A na murach tablica ku pamięci pobytu sław-
nego człowieka. Xhorxh mu było na imię. Coś komuś coś to mówi? To przecież pro-
ste. Xhorxh to Dżordż. W albańskim obce nazwy pisze się, tak jak słyszy. A że xh to
dż, przecież każdy wie… Tak samo, że q to ć, x to dz itd. Z tą wiedzą już dużo ła-
twiej wypowiedzieć Shqiperia — taka jest nazwa kraju, w którym przebywaliśmy.
Szciperia brzmi całkiem miło, a dla polskiego aparatu mowy nawet nie jest trudna
do wymówienia. No dobrze, a jeszcze co z tym Xhorxhem? Miał jakieś nazwisko?
Owszem, Bajron. Tak, tak, to ten lord Byron. Tu przebywał jesienią 1809 roku, tu
znajdował natchnienie.
Przed nami już Gjirokastër. Przed miastem doganiamy znany nam czeski auto-
bus. Zapewne też jedzie do głównego placu, z którego należy rozpoczynać wę-
drówkę po mieście i dalej nie pchać się samochodem, bo podobno są tam wąskie
i strome uliczki starego miasta… E tam, nie pchać. Nie pojechaliśmy za autobusem,
frajerzy nie jesteśmy. W przewodniku pisali, że należy w prawo, prosto, jeszcze raz
w prawo itd. No to jedziemy. Trochę pobłądziliśmy, ale finalnie zajechaliśmy do
owego placu… zjeżdżając wąskimi i stromymi uliczkami od góry. Zgodnie z naszy-
mi zwyczajami i upodobaniami. Jeżeli można do jakiegoś miejsca wejść lub doje-
chać od tyłu, tak w naszym przypadku będzie.
Starówka w Gjirokastër nie jest spora. Po niewielkim posiłku (w knajpie wska-
zanej w przewodniku) udaliśmy się na główne skrzyżowanie i zaczęliśmy rozpyty-
wać się o nocleg. Ktoś nam coś pokazał, dokądś nawet Ania z Marzeną się udały.
Przy jednym ze sklepów z pamiątkami zagadnęła nas właścicielka, młoda dziew-
czyna. Bardzo szybko zaprowadziła nas dosłownie parę kroków dalej do mieszka-
Kosinë, cerkiew
8
nia, które właściciel zgodził
się nam wynająć na dwie no-
ce. Poszło szybko i komforto-
wo.
A owa sprzedawczyni
(Jonida, jak się potem okaza-
ło), po dwóch dniach była już
naszą dobrą znajomą. Obku-
piliśmy się u niej w różne do-
bra i pamiątki, pomogła nam
przegrać karty SD na przeno-
śny dysk, udzieliła kilku cen-
nych porad na dalszą podróż.
Z jej mamą (właścicielką in-
nego sklepu naprzeciwko)
ucięliśmy sobie pogawędkę o albańskiej muzyce polifonicznej (po winie rozmawia-
ło się szczególnie wartko). Jonida to również pilotka wycieczek i organizatorka tu-
rystycznych wydarzeń w Gjirokastër. Polecamy, a adres kontaktowy posiadamy
(jak to bywa w świecie, najlepszy przez facebooka).
Atrakcje Gjirokastër to starówka z wąskimi uliczkami, kilka ciekawych muze-
ów i górujący nad miastem turecki zamek. Cały kolejny dzień (a była to środa,
18 czerwca) snuliśmy się po mieście. Zamek i pomieszczenia wojskowe to ogromna
przestrzeń, częściowo zawalona lub nieodgruzowana. Ciekawostką jest tunel dla
pieszych, prowadzący pod warownią na drugą stronę zamkowej góry. Przez cen-
tralny punkt starówki, skrzyżowanie stromych dość ciasnych brukowanych ulic,
przejeżdżają nie tylko samochody, ale i rozklekotane autobusy miejskie, bo do gór-
nych części miasta nie ma po prostu innej drogi. I te autobusy oraz samochody wy-
mijają się na tych wąskich
uliczkach jak im wygodnie,
raz z lewej, raz z prawej stro-
ny. Obserwowaliśmy te ma-
newry z dużą ciekawością po-
dziwiając umiejętności i dużą
wprawę kierowców.
Staraliśmy się odwiedzić
jak najwięcej kawiarenek i ba-
rów (największą radość spra-
wił bar Kurveleshi, a nazwa po-
chodzi od jednego z okolicz-
nych grzbietów górskich), zaj-
rzeliśmy do prywatnego mu-
zeum etnograficznego (tzw.
Zamek w Gjirokastër
Główne skrzyżowanie na starówce
9
dom Zekate) i podobnej w wy-
razie miejskiej placówki (tu cie-
kawostka: w tym domu młode
lata spędził dyktator Enver
Hodża), spacerowaliśmy do-
kładnie i niespiesznie. Bo tak
też i tam żyją ludzie. Od rana
do wieczora. W kafejkach jest
już dość ludno po szóstej rano,
a przed północą niespecjalnie
widać, aby miasto miało zaraz
iść spać.
I jeszcze przy Gjirokastër
parę słów a propos bezpieczeń-
stwa w Albanii. Tak się zdarzy-
ło, że zostawiłem na całą pra-
wie dobę na oścież otwarte ok-
no w aucie. Auto stało na ulicy,
a okno kusiło przechodniów.
Nie zginęło z samochodu nic.
Według prawie wszystkich
przewodników Albania to jed-
no z najbezpieczniejszych
miejsc w Europie, choć oczywi-
ście nikomu nie polecam zosta-
wiania samochodu w takim sta-
nie.
Czwartek 19 czerwca to prze-
jazd nad morze w okolice Bu-
trint. Najpierw jednak wspi-
naczka (znowu piękna no-
wiutka droga) do siedziby
Pyrrusa (tego samego, co
zwyciężył, ale nic z tego nie
miał), czyli starożytnego mia-
sta Antigonea. Dojechaliśmy
do ruin w deszczu, a w ostat-
niej chwili przed kolejną ule-
wą wróciliśmy do auta.
W prawie dwugodzinnej
przerwie między ulewami, w
ładnym słońcu i przy cieka-
wym świetle obeszliśmy spo-
Uliczka w Gjirokastër
Antigonea
10
ry obszar, na którym wciąż
archeologowie coś wykopują.
Na razie wyłuskali spod ziemi
nieco kolumn i sporo funda-
mentów starożytnych budyn-
ków. Atrakcja to największa
może nie była, ale widok na
Gjirokastër i okoliczne góry
sam w sobie wart był wyciecz-
ki.
Pojechaliśmy w kierunku
granicy greckiej, przekraczając
dwa razy kordony policyjne —
szukali jakichś bandziorów.
Nasze lica nie wzbudzały po-
dejrzeń.
I znów wspinaczka ku następnej przełęczy, i znów obawa czy droga, którą da-
lej mamy jechać, będzie wystarczającej jakości. Oczywiście była, a wiodła do kolej-
nego obowiązkowego punktu na trasie wycieczki — tzw. Błękitnego Oka. Jest to cud
natury. Z wielkiego, głębokiego na pięćdziesiąt metrów wywierzyska wybija potęż-
ne źródło. Kolor wody jest nienaturalnie błękitny, a źródło jest tak silne, że wypły-
wa zeń regularna szeroka rzeka. Woda jest krystalicznie czysta, dno mimo znacznej
głębokości doskonale widoczne. Do tego jeszcze niebieskoskrzydłe ważki, kompo-
nujące się idealnie z otoczeniem. Na razie w okolicach źródła jest jeszcze sielsko,
tylko dwie knajpki, żadnych większych komercyjnych przedsięwzięć. Spieszcie się
zatem odwiedzić to miejsce!
A teraz będzie opowieść o tym, jak czworo inżynierów nie poradziło sobie
z jedną bramą.
W przewodniku stoi, że na
trasie naszej wycieczki koło
wioski Mesopotam jest śre-
dniowieczny klasztor. Znaleź-
liśmy go, a jakże. Zaparkowa-
liśmy pod bramą. Ta jednak
była zamknięta, nie dała się
uchylić ani do się, ani od się.
Cóż, postanowiliśmy obejść
dość duży ogrodzony teren,
może jakaś dziura, może furt-
ka? Prawie zwątpiliśmy, gdy
na samym końcu ogrodzenia
była prymitywna bramka. We-
Błękitne Oko
Wnętrze monastyru w Mesopotam
11
szliśmy na teren, cerkiew niebrzydka. Nieopodal w cieniu drzewa drzemał opie-
kun, obudzony wydał bilety, otworzył, w środku niewiele widać z powodu remon-
tu. Wszędzie rusztowania między którymi czasami trudno było się przecisnąć. Do-
tarliśmy do opisywanych w przewodniku fresków w prezbiterium. Robiliśmy
zdjęcia trochę na ślepo zakładając, ze obejrzymy sobie freski na zdjęciach, bo w rea-
lu było ciemno i ciasno. Po czym tą samą drogą przez wyszukaną furtkę wróciliśmy
do auta, stojącego pod bramą. A brama ma… zaraz, kółka? Może wystarczy… od-
sunąć, a nie uchylać? Wystarczyło! Ale my znów woleliśmy „od tyłu”.
Już niedaleko było do Saran-
dy, tętniącego życiem kurortu
nad Morzem Jońskim. Przeje-
chaliśmy miasto dość szybko,
bo widok takiego nagroma-
dzenia pensjonatów, hoteli
i apartamentowców, w więk-
szości w budowie, jeszcze
pachnących farbą, nie nastra-
jał nomen omen budująco.
Pojechaliśmy nieco na połu-
dnie, do małej mieściny Ksa-
mil. Kiedyś to była skromna
rybacka osada, ale zaraza ko-
mercji dotarła też i tu. Korzy-
stając z dobrodziejstw nowo-
czesności znaleźliśmy nocleg w pierwszym napotkanym pensjonacie i udaliśmy się
na pobliską plażę, z której jak na dłoni widać grecką wyspę Korfu. Tu daliśmy Joli
się wykąpać przed nadciągającą burzą. Powłóczyliśmy się trochę po mieście, od-
wiedziliśmy jeszcze raz morskie wybrzeże i zjedliśmy kolację (niestety dla mnie
skończyła się ona lekkim zatruciem — podejrzewam całkiem z pozoru smaczną do-
radę).
Piątek 20 czerwca to przede wszystkim Butrint. Obok Apolonii największa al-
bańska starożytna atrakcja. Położona na półwyspie wrzynającym się w słono-
słodkie jezioro także zwane Butrint, zaledwie kilometr od morza i niewiele dalej od
terytorium Grecji. Dobrze zachowany amfiteatr, ruiny świątyń, łaźni, twierdzy. Na
końcu jeszcze muzeum. Zwiedzania na prawie cztery godziny, W amfiteatrze mieli-
śmy jedyną w swoim rodzaju okazję obejrzeć prawie przedstawienie. Francuski tu-
rysta w ramach zabawy odegrał zabawną scenkę rodem z antycznej sztuki. Za wie-
le nie zrozumieliśmy, ale przekonaliśmy się, jak świetnie rozchodzi się głos. Nawet
szept było słychać dokładnie w najodleglejszych rzędach.
Butrint słynie z pięknych mozaik, które zachowały się na podłogach dawnych
budynków. Niestety, na co dzień są one przykryte folią i przysypane żwirkiem. Jak
się potem doczytaliśmy, odkrywane do podziwiania przez turystów są raz na kilka
Plaża w Ksamil
12
lat. Niestety nie był to ten
czas i mogliśmy je oglądać
jedynie na wątpliwej jakości
fotografiach umieszczonych
przy ważniejszych obiektach.
Osiągnęliśmy najbardziej po-
łudniowy punkt naszej po-
dróży po Albanii. Teraz bę-
dziemy posuwać się na pół-
noc — najpierw powoli, nie-
spiesznie, nadmorską drogą
przez tzw. Albańską Rivierę.
Ominęliśmy tym razem Sa-
randę, błądząc nieco. Później
zatrzymywaliśmy się kilka-
krotnie w miejscach podejrza-
nych o atrakcyjność, zjeżdża-
jąc w kierunku wybrzeża.
Droga cały czas była malow-
nicza, na lewo morze, na pra-
wo góry. Wiele miejsc nad
morzem zupełnie pustych
i idealnych dla wypoczynku.
Ja nieco dogorywałem po
wczorajszym zatruciu, w kil-
ku miejscach zostawałem
w samochodzie, dziewczyny
latały z aparatami po okolicy.
Objawił się natomiast pro-
blem bunkrów. Być w Albanii
i nie sfotografować malowniczych bunkrów? To byłaby porażka. Towarzystwo by-
ło wręcz chętne do specjalnego zbaczania z drogi w tym celu. Na szczęście obyło się
bez takich ekstrawagancji, a parę bunkrów tu i tam potem jeszcze spotkaliśmy. Nie
ma już ich tyle, co dawniej. Część rozebrano, część utonęła w bujnej roślinności
(lepsze maskowanie).
Najciekawszym miejscem po drodze była osada o pięknej nazwie Porto Paler-
mo. Na półwyspie jest tam dawna forteca Ali Paszy, niestety zamknięta (pan bileter
pojawił się dopiero, kiedy odjeżdżaliśmy), a naokoło świat się jakby zatrzymał. Żół-
ty odrapany barak na brzegu, w którym ktoś z kulawych krzeseł i wiekowych sto-
łów montował bar na lato, napisy z czasów Envera Hodży (Hoxhy). Jeden kamper
przy zatoce, przy głównej drodze kafejka pełna rozgadanych mężczyzn. Bez po-
śpiechu, bez ekscytacji, jeszcze bez zbytniej komercji. Jeszcze przed sezonem.
Butrint, amfiteatr
Butrint, w oddali Morze Jońskie i wyspa Korfu
13
Zanocowaliśmy w miejscowości Himarë. Do ładnej plaży trzeba było tylko
przejść przez drogę. Akurat zdążyliśmy nad morze w ostatnich chwilach przed za-
chodem słońca. W barach wszędzie królował Mundial. Wracając do domu byliśmy
świadkami sensacyjnego zwycięstwa Kostaryki nad Włochami. Mundial zresztą
towarzyszył nam podczas całego pobytu. W każdej kafejce był telewizor, często też
zdarzały się transmisje wyświetlane na ekranie za pomocą rzutnika.
W sobotę 21 czerwca kon-
tynuowaliśmy jazdę na pół-
noc. Najpierw wspinaczka na
widowiskową przełęcz Lloga-
ra (1010 m npm), na którą
wjeżdża się potężnymi zakosa-
mi z poziomu morza. Za prze-
łęczą odjechaliśmy nieco od
wody, za niewielkie pasemko
górskie. Zbliżaliśmy się do
pierwszego przemysłowego
miasta — Vlory (Vlorë). Vlora
to też nadmorski kurort. Po
lewej stronie szosy była woda,
a po prawej wielki plac budo-
wy. Na każdym kroku nowy
wielki hotel, pensjonat lub
apartamentowiec budowany na gruzach dopiero co zburzonych starych budyn-
ków.
Ruch samochodowy znacznie się zwiększył. Poczuliśmy klimat jazdy po Alba-
nii i poznaliśmy zasady (a w zasadzie brak zasad) jazdy po rondach. Najlepiej klak-
son i do przodu! Ale o tym opowiem więcej, kiedy dotrzemy do Tirany. Na razie na
pierwszym rondzie skręciliśmy na azymut w lewo, żeby dojechać do osady
Zvernëc, w której znajduje się średniowieczny klasztor i monastyr.
Monastyr położony jest na wyspie,
na którą prowadzi pieszy kilkuset-
metrowy most, w kilku miejscach
nadwerężony. Cerkiew jest warta
obejrzenia, a pilnował jej ochro-
niarz. Ganiał za nami i zupełnie
bez sensu wołał „No foto”, „no
foto”. Czemu — nie wiadomo.
Ochroniarz był jeden, a nas czwo-
ro… Zabawa jak za dawnych lat.
Marzena nawet negocjowała:
Droga na przełęcz Llogara
Monastyr w Zvernëc
14
„only one, only one”, skutecz-
nie absorbując strasznego
strażnika. Polak nie z takimi
sobie dawał radę.
Nie mieliśmy ochoty wracać
do Vlory, miasto nie wygląda-
ło na atrakcyjne. Spróbowali-
śmy skrócić sobie drogę, aby
dojechać do drogi do Fier.
Udało się, a nam objawiła
się… autostrada! Tak, tak, od
Vlory do Fier ciągnie się świe-
żo zbudowana autostrada,
która kawałkami prowadzi aż do granicy Albanii z Kosowem, kilkaset kilometrów
dalej na północny wschód.
Autostrada w Albanii to pojęcie nieco na wyrost. Bardziej przypomina naszą
gierkówkę do Katowic. Jezdnie wprawdzie są przedzielone barierką a rozjazdy są
bezkolizyjne, ale pobocze drogi to miejsce dla straganów, bezpośrednich zjazdów
do domów i barów. Poboczem, a niekiedy jak pojazd szerszy to i częściowo pra-
wym pasem, przemieszczają się (także pod prąd) rowery, skutery, także konne wo-
zy albo traktor. Co pewien czas droga jest przerywana rondem, a prawdziwych ob-
wodnic miast w zasadzie nie ma. Ale mimo
wszystko jest wygodniej i szybciej. Nie ma
co narzekać.
Taką właśnie autostradą szybko doje-
chaliśmy do Fier. To miasto udało nam się
przejechać wszerz i wzdłuż, o czym za
chwilę.
Po analizie mapy i naszych czasowych
możliwości zdecydowaliśmy o zmianie pla-
nów. Pierwotnie tego dnia mieliśmy doje-
chać do Beratu. Uznaliśmy jednak, że lepiej
będzie zostać jeden dzień w okolicach Fier
i odwiedzić jeden z najsłynniejszych klasz-
torów — Ardenicę oraz następnego dnia
rano starożytne miasto Apolonię.
Najpierw Ardenica (Ardenicë). Obje-
chaliśmy Fier, za miastem zjedliśmy obiad
w kolejnej sympatycznej knajpce. Byliśmy
jak zawsze mile goszczeni, a — tak jak czę-
sto bywało to i gdzie indziej — na koniec
Autostrada z Vlory do Fier
Ardenica
15
poczęstowani pyszną kawą. Bo w Albanii często jest tak, że napiwki lub gratisy w
knajpie dostaje gość…
Ardenica nie rozczarowała. Bar-
dzo ładnie położony monastyr,
wnętrze z cennym ikonostasem.
Przed świątynią żebracy (niewielu
spotykaliśmy ich w Albanii). Wró-
ciliśmy do Fier celowo przejeżdża-
jąc przez centrum, co zostało wy-
nagrodzone widokiem pięknego
bunkra na skrzyżowaniu w cen-
trum miasta, wśród blokowiska.
Bunkier pomalowany w kwiatki to
było to! Kolejnego dnia było takich
eksponatów jeszcze kilka, dzięki
czemu temat bunkrów został odfajkowany. Uff…
Wiedzieliśmy z przewodnika, że w okolicach Apolonii nie ma bazy noclegowej.
Postanowiliśmy zatem pojechać kilkanaście kilometrów na zachód nad morze za-
kładając, że tam jakiś nocleg
musi się znaleźć. I znów nieo-
czekiwanie dobrą drogą doje-
chaliśmy do bardzo dziwnej
miejscowości o nazwie
Darëzezë e Re (Re znaczy no-
wy). Niedaleko plaży było kil-
ka barów — jeden to cały kom-
pleks wypoczynkowy, z ogro-
dem, miejscem zabaw dla dzie-
ci. Zatrzymaliśmy się tam pyta-
jąc o nocleg. Wywołaliśmy po-
ruszenie, zaczęto dzwonić tu
i tam, nas zaś posadzono przy
stole, dano kawę (jak się potem
okazało, był to darmowy poczęstunek), po czym wskazano nam całkiem przyjemne
pokoje w centrum wsi, nad restauracją. Zdążyliśmy tego dnia jeszcze pójść na pla-
żę, ale woda nie zachęcała do kąpieli.
Wieczorem w knajpie w miejscu noclegu zamówiliśmy butelkę wina. Mieliby-
śmy nawet ochotę na jakąś kolację, ale nic nie serwowano. Wszyscy byli zajęci oglą-
daniem kolejnego meczu Mundialu 2014. Posiedzieliśmy trochę sącząc wino. Ania
poratowała nas jakimiś orzeszkami, żeby tak coś do tego wina było. Kelner zapyta-
ny o cenę wina ze śmiechem odparł: 10 leków (10 leków to ok. 30 groszy). Czyżby
Fier—bunkier w kwiatki
Zachód słońca nad Adriatykiem
16
kolejny element promocji, a wino w cenie
noclegu? Tak założyliśmy, a wino naprawdę
było dobre.
Rano, w niedzielę 22 czerwca wstałem wcze-
śniej i przeszedłem się po wiosce. Miejsco-
wość dziwna, niepodobna do spotykanych
wcześniej. Wszędzie chodniki (nie jest to
standard w Albanii) i latarnie. Miejscowość
wyglądała tak, jak dawny ichni kołchoz albo
były ważny ośrodek wypoczynku partyjnych
bonzów. Życie od rana (a było niewiele po
szóstej) toczyło się już wartko. W końcu ulicy
dostrzegłem dziwną konstrukcję. Wyglądała
z daleka jak krzyż. Ale nie — była to jakaś
kosmiczna maszkara hydrauliczno-siłowa,
z mnóstwem kolanek, rur, dźwigni. Na górze
ów potwór łypał okiem manometru. Wszyst-
ko zardzewiałe i wyglądające na dawno nieu-
żywane. Podszedłem bliżej. Potwór nagle za-
sapał i prychnął mgiełką wody. Ostrzegał —
nie zbliżaj się! Potulnie zrobiłem kilka zdjęć i
odstąpiłem. Co to było — trudno powiedzieć. Ja stawiam na wiejską pompę.
Przy uiszczaniu za nocleg okazało się, że jednak wino było nie za 10, a za 1000
leków. A szkoda, byłaby kolejna piękna legenda z podróży o najtańszym winie, ja-
kie kiedykolwiek piliśmy…
Apolonia. To miejsce wskazywane w przewodnikach jako najważniejszy zaby-
tek starożytny w Albanii. Zaparkowaliśmy, dostaliśmy bilety i poszliśmy na ob-
chód. Teren Apolonii jest duży, położony w pofałdowanym terenie. Najpierw teatr,
twierdza — w zasadzie nic ciekawego, kamieni kupa, jakieś pozostałości XX-
wiecznych bunkrów. I wszędzie żółwie, na które łatwo po prostu nadepnąć. Zaczy-
naliśmy być nieco rozczarowani. Doszliśmy na wzgórze i dopiero stąd w dalszej
części terenu ukazał się nam amfiteatr, zachowana kolumnada i nieco innych pozo-
stałości. A za nimi monastyr z piękną cerkwią i fantastycznymi maszkarami wień-
czącymi kolumny podpierające dach oraz bardzo duże i obfite w starożytne zbiory
muzeum. Po prostu tradycyjnie zaczęliśmy zwiedzanie „od tyłu”.
Z Apolonii znów do Fier, tym razem już przejechaliśmy przez miasto ostatni
raz. Może jeszcze słowo o pułapkach, jakie mogą czekać w Albanii kierowcę. Prze-
de wszystkim należy patrzeć w lusterka. To oczywista prawda, ale na albańskich
drogach szczególnie warta zapamiętania. Nawet na lokalnej wąskiej drodze, gdzie
z trudem się mieści jeden samochód, a my jedziemy np. 70 km/h, nagle z tyłu może
pojawić się i bez ostrzeżenia wyprzedzić nas auto jadące grubo ponad setkę. Uwaga
także na zakręty! Należy być przygotowanym na to, że z naprzeciwka środkiem
Albańska hydrozagadka
17
będzie jechał jakiś straceniec. Na czas
zjedzie taki na swój pas, ale strachu się
można najeść. Podobno w Albanii jest
dużo stłuczek i wypadków. Nam szczę-
śliwie nie było dane nawet widzieć po-
dobnego zdarzenia, ani tym bardziej
uczestniczyć, choć parę razy istotnie by-
ło blisko.
Wyruszyliśmy w kierunku Beratu. Dro-
gę akurat remontowano, były jednak ja-
sno wskazane objazdy. Zatrzymaliśmy
się po drodze na byrka, bardzo poleca-
my. (Byrek to taka lokalna przekąska,
odpowiednik hot doga czy polskiej za-
piekanki tyle tylko, że zapiekany w cie-
ście francuskim. A w środku może być
mięso, ser, szpinak.) Powoli, bo istotnie
tu standard drogi był niski, asfalt co
i rusz zamieniał się w szuter, dojechali-
śmy do Beratu. Jak z noclegiem? Jak
zawsze w takim mieście. Nie trzeba szu-
kać noclegu. Nocleg znajdzie nas. Napa-
toczył się od razu naganiacz, który ofero-
wał najtańszy nocleg w hotelu w mie-
ście, ale daliśmy odpór. I dobrze. Bo nie-
opodal dorwała nas właścicielka niewiel-
kiego mieszkanka w samym centrum
handlowym miasta, w izdebce nad
knajpką z widokiem na stragany i han-
dlową uliczkę. Idealne miejsce do poby-
tu na trzy noce, bo taki tu mieliśmy plan.
Jeszcze się potargowaliśmy nieco, stanę-
ło na njëqind e njëzet euro.
A co to znaczy njëqind e njëzet (czyt.
njecind e njezet)? To po albańsku sto dwa-
dzieścia. Miałem szczery zamiar nauczyć
się albańskiego bardziej, ale skończyło
się na podstawowych zwrotach, liczebni-
kach i paru podstawowych słowach.
W zasadzie wystarczało, zwłaszcza że
przeważnie dawało się dogadać po an-
Taki drogowskaz to już relikt przeszłości
Okna na 2 piętrze to nasze lokum w Beracie
18
gielsku. Język albański jest różny od każdego innego, ale ma nieco zapożyczeń
m.in. z włoskiego, a sama składnia i logika jest standardowa. Wiadomo, są koniu-
gacje, deklinacje i inne takie, lecz główny problem jest jedynie w przyswojeniu
słownictwa. Z rzeczownikami jakoś idzie, czasem z czymś się kojarzą, przymiotniki
i czasowniki to wyższy poziom wtajemniczenia. Dziewczyny przez pół wyjazdu
walczyły z zapamięta-
niem słowa faleminderit,
o z n a c z a j ą c e g o
„dziękuję”. Finalnie od-
niosły pełny sukces i zy-
skiwały wszędzie uzna-
nie Albańczyków.
Berat to perła architekto-
niczna Albanii, miasto
zwane miastem tysiąca
okien. Na każdym wzgó-
rzu wśród wąskich ka-
miennych uliczek zbudo-
wano domy — wszystkie
takie same, białe, z ka-
miennymi szarymi dachami i szeregiem
wysokich podłużnych okien. Zarówno
widok z zewnątrz, jak i spacery nagrzany-
mi ulicami między murami to sama przy-
jemność — oczywiście jeżeli upał nie jest
za duży. A właśnie w Beracie przeżyliśmy
kolejnego dnia pierwszy atak upałów.
Nad Beratem góruje twierdza. Tam
skierowaliśmy swe pierwsze kroki licząc
na to, że siądziemy w jednej z licznych
knajpek na zasłużony obiad. Podejście by-
ło dość długie, pierwszą restaurację minę-
liśmy zapuszczając się w zamkowe ulicz-
ki — bo i tam mieszkają po prostu ludzie.
Owa knajpa (grecka) była jak się okazuje
pierwsza i ostatnia na terenie zamku,
więc po godzinie włóczenia się po ulicz-
kach i zaułkach Starego Miasta i tak
w końcu zasiedliśmy do greckiego obiadu
w sercu Albanii. Tyle, ze dużo bardziej
głodni. Na szczęście było smacznie i ta-
nio.
Berat, miasto tysiąca okien
Cerkiew św. Trójcy na terenie zamku w Beracie
19
I tak nastał wieczór. Na deptaku niedaleko od naszego noclegu, zgodnie z in-
formacjami wyczytanymi w przewodniku, odbywały się tradycyjne wieczorne spa-
cery mieszkańców, dla nas pożywka dla obserwacji socjologicznych. Ludzie cho-
dzili dość szybko — to nie wyglądało jak luźne przechadzki, przechodnie sprawiali
wrażenie spieszących się, ale dokąd? W zasadzie nie spotykaliśmy grup miesza-
nych. Albo na spacerniaku prowadzały się grupy panów lub chłopców, albo kobiet.
Pary (najczęściej z małym dzieckiem) były nieliczne. Tylko miejscowi, turystów by-
ło jak na lekarstwo. Wprawdzie jeszcze było przed sezonem, może w lipcu goście
najadą miasto? Może. Cała infrastruktura turystyczna w Beracie jest jednak bardzo
uboga i nie wskazuje na bardzo duży
ruch odwiedzających. Może to jest spo-
wodowane nie najlepszą drogą? Za parę
lat niechybnie i tu sytuacja się zmieni.
Komercja nadejdzie. Zwłaszcza, ze tu i
ówdzie widać budujące się kolejne pen-
sjonaty.
Kolejny dzień, poniedziałek, 23 czerwca,
to dokładne zwiedzane Beratu. Z rana
powrót na zamek w celach głównie foto-
graficznych (poprzedniego dnia było
późno i wszystko stało już w cieniu). Po-
niedziałek — tak jak i u nas — to dzień,
w którym muzea są zamknięte, ograni-
czyliśmy się do penetracji uliczek, pod-
glądania życia, niespiesznie, bo inaczej
nawet się nie dało. Upał wzrastał z każdą
godziną.
W Beracie poza zamkiem są dwie warte
odwiedzenia dzielnice — Mangalem i
Gorica. Dzielnice owe są nieduże, ale
spacery po bardzo stromych i krętych
uliczkach (w zasadzie chodnikach, bo sa-
mochody tamtędy nie jeżdżą) zajęły nam prawie cały dzień. W położonej za rzeką
Goricy jest m.in. zabytkowa cerkiew. Kiedy już dotarliśmy do zabytku, zajął się na-
mi uprzejmy, bardzo ruchliwy pan, który mieszanym włosko-angielsko-albańskim
językiem oprowadził nas po jednej świątyni i zaprowadził do drugiej. Przez chwilę
myśleliśmy, że może on tak dla rozrywki… ale zawsze w pewnej chwili okazuje się,
że matka, córka, siostra (niepotrzebne skreślić) jest chora i że jest biednie, i że doj-
dzie do żenującego finału, w którym datek, jaki w końcu przekażemy, będzie nie-
współmierny z oczekiwaniem…
Wtorek 24 czerwca to wyprawa w okolice Beratu, do miejscowości Çorovodë.
Tego dnia nie nastawialiśmy się na zabytki, a raczej na piękno przyrody. Mieliśmy
Typowa albańska kołatka
20
parę pomysłów na ten dzień, ale
zdaliśmy się na przypadek.
I przypadek nas nie zawiódł.
Najpierw scenka z szosy. To by-
ło niedaleko za Beratem. Na
przeciwległym pasie na prostej
drodze stała ciężarówka. Nie
wyglądało na to, aby była ze-
psuta, albo zatrzymała się na
dłużej. Stała z włączonym silni-
kiem, a kierowca wpatrywał się
w coś na asfalcie. Podjechaliśmy
bliżej i wszystko stało się jasne.
Kierowca przepuszczał… żółwia, który raczył w tym miejscu i o tym czasie przejść
na drugą stronę jezdni. Nie wiem, czy to jest w Albanii zwyczaj, może przejechanie
żółwia przynosi pecha, a może trafiliśmy na wyjątkowego miłośnika przyrody?
Niemniej była to drogowa lekcja pokory. Na szczęście nam żaden żółw nie — jak
by to nie brzmiało — wyskoczył przed maskę.
Droga do Çorovodë była nieco nierówna i miejscami pozbawiona asfaltu, ale
bez żadnych spektakularnych dziur ani
niezabezpieczonych przepaści. Po dro-
dze pojawiały się składy kamienia po-
sadzkowego — w pobliżu były miejsca
jego pozyskiwania, wymijały nas cięża-
rówki z wielkimi kamiennymi blokami
albo paletami budulca przygotowane-
go do sprzedaży. Droga prowadziła
ciasną, głęboką doliną rzeki Osum,
przechodzącą gdzieniegdzie w regular-
ny urwisty wąwóz. Zatrzymywaliśmy
się parokrotnie na sesję zdjęciową.
Pewną atrakcją była też miejscowość
Poliçan — niegdyś wybudowany przez
Envera Hodżę tajny ośrodek przemy-
słu wojskowego, odcięte od świata
miasto-obóz. Przypadkiem pojechali-
śmy boczną drogą. Z okien widać było
posępne bunkry i betonowe zabudowa-
nia fabryczne. Główna obwodnica sku-
tecznie omija owe „zabytki”.
Przed Çorovodë, niedaleko wioski
Bogovë, przewodniki zapowiadały
Na drodze do Çorovodë
Wodospady koło Bogovë
21
atrakcyjne wodospady. Było takie jedno miejsce, w którym naraz pojawiło się wię-
cej kafejek i barów, upewniliśmy się, że stąd da się dojść do wodospadów, wyciecz-
ka miała zająć około 45 minut w jedną stronę. Niedaleko od parkingu dorwał nas
młody chłopaczek, mówiący nieźle po angielsku, który zaoferował nam przewod-
nictwo. „Bo tam dalej są niedobre psy i mogą pogryźć”. Psy to byśmy pewnie pogo-
nili, ale ścieżka nie była wcale oczywista i nie wiadomo, czy byśmy idąc sami nie
zwątpili w jej słuszny kierunek. A nasz młody kolega, cóż, był już szkolony
w fachu. „Moja mama jest chora i potrzebuje na lekarstwa”, mówi. Na to ja zmie-
niam temat i zaczynam o pogodzie, że upał. Na to chłopak: „No tak, można iść na
lody, ale one są drogie”. Dostał na koniec swoje 500 leków. Zapracował uczciwie
godzinę, wspierał, pomagał paniom przejść przez potoki, a raczej chciał pomagać
(„Odejdź, ja sama”), a wodospady były naprawdę warte wycieczki. To była w zasa-
dzie nasza jedyna przechadzka o charakterze pieszym pozamiejskim…
Samo Çorovodë to niewielkie miasteczko, ale z niezłą knajpką i wifi. Za mia-
stem były ponoć godne zwiedzenia dwa kaniony. „Dojazd tylko samochodem tere-
nowym” — grzmiały przewodniki. Nie powinienem tego mówić może, ale prze-
wodniki nie zawsze mówią prawdę. Zasięgnęliśmy języka. Jeden kanion tak, z
trudnym dojazdem, ale do drugiego w górze rzeki Osum — nie ma problemu. „Ale
ja nie mam samochodu 4x4” — mówię. „Nie potrzeba”. No to jedziemy. I cóż? Za-
raz za Çorovodë zaczęła się nowiutka równiutka droga, której nie powstydziłaby
się Szwajcaria. Barierki, zatoczki, znaki drogowe, pasy, asfalt równy jak stół. Wą-
wóz malowniczy, stawaliśmy parę razy, w jednym miejscu zrobiliśmy sobie małą
wycieczkę ścieżką, wchodzącą skalnym występem nad mostek zawieszony nad
przepaścią, za kładką wąska dróżka prowadziła na drugi brzeg urwiska. Ładne.
Dobrze, że tego dnia wyjechaliśmy w plener. Upał był duży, w mieście trudno
byłoby wytrzymać. Najwyższa zanotowana temperatura, ok. g. 17, to 39 stopni.
Wieczorem znów spacer po Beracie, łapanie atmosfery miasta. Najbardziej proza-
iczne sytuacje po zmroku nabierają innego znaczenia i pewnej nutki tajemniczości.
Wąwóz rzeki Osum
22
Na deptaku ludzi wcale niemniej niż w nie-
dzielę, sklepy otwarte co najmniej do 21. Ko-
lejna obserwacja: ośrodkiem towarzyskim na
głównej ulicy był sklep z pralkami. Nie wiem,
kto w Beracie kupuje o 21 pralkę, ale jestem
pewien, że właściciel sklepu jest jednym z
najpopularniejszych ludzi w okolicy.
25 czerwca (środa) rano zaliczyliśmy jeszcze
Muzeum Etnograficzne, ale nie umywało się
ono do placówek w Gjirokastër. Następnie
podjechaliśmy na zamek do muzeum Onufre-
go, jednego z najsłynniejszych ikonopisów na
Bałkanach. Podjechaliśmy z fasonem — nie
drogą zalecaną dla autokarów, ale tą samą
kamienną uliczką, którą wspinaliśmy się na
piechotę w poprzednich dniach. Albańczycy
mogą swoimi autami, to my też, prawda?
Oprócz muzeum (ikony śliczne istotnie) panie
miały jeszcze jeden cel: urwać gałązki pach-
nącego jaśminu, które przyuważyły wczoraj
przy zamkowej knajpce. Badyle zostały ucięte, muzeum obejrzane — można jechać
dalej.
Opuściliśmy Berat, kierując się w stronę Tirany. Pierwsze 70 km to droga
w permanentnym remoncie, potem już autostrada, którą przed Durrës (Durrës to
po Tiranie największe miasto w Albanii i główny port) wjechaliśmy wprost do sto-
licy z zamiarem zaparkowania w samym centrum. Droga prosta, gdzieniegdzie tyl-
ko ronda. Tylko ronda… Nawet Albańczycy mówią, że na rondzie jeździ się dziw-
nie. Fakt, nie ma reguł, trzeba stanowczo wjeżdżać na rondo i obserwować, czy ktoś
nie jest bardziej stanowczy od nas. Jeżeli poziom stanowczości jest podobny, należy
wzmocnić swoje stanowisko klaksonem. Mi tam się podobało, choć podobno z per-
spektywy pasażera wyglądało to trochę przerażająco…
Miasto było potwornie zatłoczone, zrobiłem w śródmieściu kilka niedużych pę-
telek w poszukiwaniu skrawka miejsca do parkowania, dopasowując się stylem jaz-
dy do miejscowych. Bez powodzenia, wszędzie stały auta. Na szczęście napotkali-
śmy na oznaczony parking, gdzieś w zaułkach bloków niedaleko od centrum, wci-
snęliśmy się na naszym zdaniem ostatnie wolne miejsce i poszliśmy w miasto.
Tirana (Tiranë) to regularne europejskie miasto. Dużo nowych budynków, choć
architektura nieciekawa raczej, trochę zieleni, mnóstwo samochodów, tłum ludzi
na chodnikach. Tylko trochę głębiej, w pobliżu bazaru, mogliśmy napotkać klimaty
choć trochę przypominające zapewne starą Albanię i stare zwyczaje. Tak jak ryba
psuje się od głowy, tak kraj europeizuje się od stolicy. Ale bazar malowniczy i
„w klimacie”.
Uliczka na terenie zamku w Beracie
23
Centralnym punktem albań-
skiej stolicy jest plac bohate-
ra narodowego Skanderbega
z jego pomnikiem na koniu.
Przy tym placu znajduje się
Narodowe Muzeum Histo-
ryczne oraz piękny meczet
Hadżi Ethem Beja, obok któ-
rego stoi charakterystyczna
wieża zegarowa z 1830 r. W
centrum jest również nowa
katedra prawosławna odda-
na do użytku w 2012 roku.
Monumentalna to ona jest,
ale czy ładna — rzecz gustu.
Obok dogorywa osławiona okropna postkomunistyczna piramida, która w
obecnym stanie zasługuje tylko na zburzenie.
Na albańskich ulicach widać moc młodych ludzi. W którymś z artykułów czy-
tałem opinię mieszkańca miasta,
że może i jest ono brzydkie, ale
wieczorem jest fajna atmosfera, a
ludzie są mili. I mogę w to uwie-
rzyć.
Zjedliśmy obiad w knajpie
koło bazaru. I tu mała dygresja:
Tirana jest jedyna europejska
stolicą, w której nie ma restaura-
cji MacDonalds! Zarówno na ba-
zarze, jak i w czasie posiłku mie-
liśmy okazje obserwować uro-
kliwe scenki obyczajowe, po
czym nakarmiwszy ciało i duszę
przeszliśmy się jeszcze godzinkę po mieście i wyruszyliśmy w drogę powrotną.
Najpierw trzeba wyjechać z miasta. A jeszcze bardziej najpierw — z parkingu. Oka-
zało się, że nasze miejsce wcale nie było ostatnie i wyprowadzenie auta na otwartą
przestrzeń wymagało chirurgicznej dokładności i centymetrowych manewrów. Ale
z pomocą życzliwych parkingowych wszystko się daje. Potem znowu kilka ulubio-
nych rond i znaleźliśmy się na drodze do Szkodry. To już północ kraju.
Naszym celem było Krujë, albański Kraków albo Gniezno, jak to woli. Miejsco-
wość związana z albańskim bohaterem Skanderbegiem, który z tutejszego zamku
wyprawiał się wielokrotnie na Turka. Mury zamkowe pozostały, wśród nich
wzniesiono luźną interpretację zamku obronnego, w niej urządzono muzeum boha-
Na bazarze w Tiranie
Tętniąca życiem Tirana
24
tera. Muzeum nie zwiedzili-
śmy, ale widok z murów w
kierunku zachodnim, ku
Adriatykowi, bardzo ładny.
Jeszcze ładniejszy widok
był z tarasu hotelu Panora-
ma, w którym zamieszkali-
śmy. Zamek na dalszym
planie, a na bliższym po-
wód naszego przyjazdu do
Krujë — bazar. Podobno już
skromniejszy niż dawniej,
nastawiony głównie na tu-
rystów, składa się z jednej
uliczki, przy której w kilkudziesięciu sklepach można kupić wyroby różnej maści,
oczywiście hand made, oczywiście original i rzecz jasna Albanian. Komercji sporo, ale
też trochę rzeczy naprawdę ładnych i tanich.
Dobrych parę naszych euro tam zostało, kiedy kolejnego dnia (czwartek,
26 czerwca) udaliśmy się na zakupy. Torby, szale, koniaki, dywaniki, tygielki, ma-
gnesiki, pocztówki, filcowe papucie i nie tylko, obrusy, poduchy, czapki — można
tak wymieniać jeszcze długo. Feeria barw i nadgorliwość sprzedawców. Na szczę-
ście nasz poziom asertywności był tutaj wystarczający. Tutaj, w jednym ze sklepi-
ków ze starociami, nabyliśmy naszą najcenniejszą pamiątkę — starą kołatkę w
kształcie dłoni trzymającej kamień. Spotykaliśmy takie kołatki na starówkach m.in.
w Beracie. Mogą bez dwóch zdań być symbolem naszej wycieczki i albańskiej sztu-
ki użytkowej.
Na zakupach zeszło nam prawie do południa, po czym szybko pakujemy się
i w drogę! Hola, hola, nie tak szybko! Jedno kółko naszego pojazdu coś dziwnie ja-
kieś oklapłe. Przed nami zatem przygoda — wizyta u wulkanizatora. Jeżeli miała
się kołu stać taka przykrość, to
stało się to w najlepszym miej-
scu. Krótka wizyta w recepcji
poskutkowała natychmiastową
pomocą młodego chłopaka z
obsługi hotelu. Nawet nie dał
mi koła zmienić na dojazdowe,
zrobił to sam, sprawnie i szyb-
ko. Wsiedliśmy do samochodu,
podjechaliśmy do pobliskiego
warsztatu, który nie budził żad-
nych obaw. Fachowy wulkani-
zator usunął przyczyny dwóch,
jak się okazało, dziur, załatał,
Krujë
Z wizytą u wulkanizatora
25
otrzymał (za poradą naszego opie-
kuna) 700 leków (czyli 5 euro),
rzekł No problem i już. Trwało to
może 30 minut. Na tak naprawio-
nym kole wróciliśmy do Warsza-
wy, a i potem już przejechaliśmy
co najmniej 4000 kilometrów.
Trzyma jak nowe!
Z Krujë bez zbędnego ociągania
pojechaliśmy dalej na północ, do
osady Koman. Koman leży głębo-
ko w dolinie rzeki Drin, ciągnącej
się z północno-zachodnich krańców Albanii w pobliże Szkodry. Dolina jest długa i
ciasna, rzeka niesie zaś mnóstwo wody z gór. Nic dziwnego, że w latach 70-tych
postanowiono rzekę zaprzęgnąć do pracy. Na praktycznie całej długości doliny
zbudowano przy pomocy chińskich inżynierów trzy sztuczne jeziora, a przy ta-
mach hydroelektrownie. Albania to kraj, który mimo że ma spore pokłady ropy,
prawie całą energię czerpie z naturalnej siły wody. Jest przez to energetycznie sa-
mowystarczalna. To jedno z nielicznych dobrodziejstw rządów komunistów.
Dolinę zalano, ludzi wysiedlono, ale problem komunikacyjny pozostał. Nad
Drinem wiodła ważna droga krajowa. Przy środkowym jeziorze nie opłacało się
budować szosy. Postanowiono uruchomić promy. Do 2012 roku przewoziły one
samochody z Koman do leżącej 40 km dalej miejscowości Fierzë. Dopiero ostatnio
zbudowano dobrą drogę sąsiednią doliną i popyt na przeprawy promowe zanikł.
Pozostał natomiast niewielki ruch pasażerski, obsługujący nielicznych już miesz-
kańców doliny, dla których transport wodny jest jedynym sposobem na podróżo-
wanie. Od wielu lat jezioro Koman przyciąga też turystów, z uwagi na piękne wi-
doki podczas całego rejsu.
Droga do Koman jest — jak zwykle — trochę niewygodna, ale ani nie niebez-
pieczna, ani specjalnie dziurawa. Od
Koman trzeba podjechać już szutro-
wą drogą trawersem zbocza pod za-
porę, ostatnie 400 metrów pokonując
w tunelu. Piszą w przewodnikach, że
to jest ekscytujące czy jakoś tak… tro-
chę może bardziej terenowe, ale bez
przesady. Chociaż tunel robi wraże-
nie: został wydrążony w skale bez
specjalnych ceregieli. Trochę tak, jak-
by ktoś go wielką łyżką wydłubał.
Sam port (porcik) to plac na góra 10
samochodów, biuro jak z dzikiego
Widok z drogi do Koman
Port w Koman
26
zachodu, ale z miłą i rzeczową obsługą. Kupiliśmy bilety na all-inclusive wycieczkę
do Fierzë i z powrotem na kolejny dzień i wróciliśmy do Koman na nocleg. A tam
zamieszkaliśmy… pod mostem w jedynym czynnym hotelu w okolicy.
Tak, pod mostem. Jakby się kto
pytał, spaliśmy pod mostem nie
w Nowym Jorku albo innej po-
dobnej metropolii, ale w osadzie
Koman daleko w albańskich gó-
rach! Most prowadził na drugą
stronę rzeki Drin, a wśród jego
przęseł na nabrzeżu zbudowano
niewielki hotelik i bar, głównie
dla turystów oczekujących na
prom. Spotkaliśmy motocykli-
stów, a jakże, z Polski oraz Fran-
cuzów i Niemców w najróżniej-
szej maści kamperach. Widok z okna hotelowego mieliśmy wprost na rzekę.
Piątek 27 czerwca to ostatni dzień pobytu w Albanii. Rano zebraliśmy się, pod-
jechaliśmy do portu, gdzie już oczekiwał na nas stateczek. Postawiłem samochód
gdzie się dało, w miejscu określonym przez obsługę za niedogodne z uwagi na re-
mont cumującej obok łodzi. Tylko że przed naszym wypłynięciem nie było już jak
przestawić auta. „Zostaw nam kluczyki, przestawimy” — powiedział mi chłopak z
obsługi. Zostawiłem, nawet bez specjalnego wahania ani obaw. Nabrałem zaufania
do ludzi w Albanii, zresztą w takim miejscu w górach złego trudniej spotkać. Sa-
mochód wieczorem oczywiście stał grzecznie, cały i zdrowy na dogodnym miejscu.
Atrakcją okrętowania był proces upychania do ciasnego wnętrza statku motocykli
naszych rodaków. Bez nerwów, spokojnie, starannie, uprzejmie.
A sam rejs? Świetne ukoronowanie wyjazdu. Okoliczne góry niespecjalnie wy-
sokie (nie więcej jak 700 me-
trów wyższe od poziomu
jeziora), ale bardzo malow-
nicze. Dolina w niektórych
miejscach istotnie bardzo
ciasna i widowiskowo krę-
ta. Pogoda idealna. Sympa-
tyczne towarzystwo — kil-
ku ludzi z Izraela, Niemiec,
Francji. Przewodnik (młody
chłopak) starał się jak mógł.
Krążył pomiędzy pasażera-
mi, zagadywał na różne te-
maty, opowiadał. Czasami
Góry wokół jeziora Koman
Konkurencyjny statkobus
27
łódka przystawała w nieo-
czekiwanym miejscu, wysa-
dzając na brzeg mieszkańca
leżącej gdzieś w górze chaty.
Przepływaliśmy koło kilku
osad, niewiele ich, bo zbocza
doliny stromo opadają ku
wodzie.
Przed Fierzë minęliśmy nie-
wielki port, w którym dogo-
rywały nikomu już niepo-
trzebne samochodowe pro-
my, dobiliśmy do przystani
we wsi, w której poza skle-
pem i barem nie było nic cie-
kawego i ruszyliśmy w dro-
gę powrotną. Z początku za-
skoczył nas upał, który uczy-
nił z górnego pokładu małą
plażę. Upał jednak w pewnej
chwili się skończył, nadeszły
chmury i lunęło. Akurat lu-
nęło w miejscu, w którym
statek specjalnie zawijał
w najbardziej atrakcyjną wi-
dokowo odnogę jeziora.
Z jednego ze zboczy na nasz
widok zaczęły schodzić
dziewczęta z tacami. Zaokrę-
towały się, a tace okazały się
być pełne smacznych plac-
ków! To specjalny poczęstu-
nek dla pasażerów. Zrobiło
się jeszcze bardziej miło. A
deszcz? Trzeba jakoś zapra-
cować i zmoknąć, żeby zro-
bić piękne zdjęcia tęczy i
szczytów górskich mienią-
cych się we mgle, prawda?
Pod koniec wypogodziło się,
w dobrych humorach wróci-
liśmy do Koman, serdecznie
Za nami resztki odchodzącej ulewy...
… przed nami tęcza
Ostanie zdjęcie przed rozpoczęciem odwrotu
28
pożegnaliśmy się z przewodnikiem i — niestety — rozpoczęliśmy odwrót. Jeszcze
tego dnia zjechaliśmy w doliny, zrobiliśmy ostatnie zakupy, ominęliśmy znaną
nam z poprzedniego krótkie-
go pobytu Szkodrę i opuścili-
śmy Albanię. Dobrze znanymi
szosami dojechaliśmy w po-
bliże czarnogórskiego Baru,
gdzie w pierwszym napotka-
nym pensjonacie, z pięknym
widokiem na morze, nabrali-
śmy sił do drogi powrotnej.
Do domu daleko… nie było co
się osiągać. Od rana w sobotę
28 czerwca ruszyliśmy na pół-
noc. Krótki postój koło wyspy
Św. Stefana, przeprawa pro-
mem przez Bokę Kotorską, wjazd do Chorwacji, parominutowe oglądanie panora-
my Dubrownika, długi przejazd autostradą do granicy słoweńskiej, dojazd do Gra-
zu — cóż tu więcej pisać? Krajobrazy chorwackie, nawet widziane przelotem z au-
tostrady, były przyjemnym umileniem podróży. Koło Grazu zjechaliśmy do pierw-
szej lepszej mieściny, padło na Feldkirchen, znaleźliśmy mały hotel, oczywiście
nocleg był najdroższy podczas całej wyprawy, tego należało się spodziewać.
Niedziela 29 czerwca to także mozolne połykanie kilometrów z obowiązko-
wym w naszym przypadku postojem w Tesco w czeskim Prostejovie (konieczne
uzupełnienie domowych zapasów tatarskiej omački i piwa). Od naszej granicy po-
trzebowaliśmy czterech godzin, aby dotrzeć do domu — to dobrodziejstwo odcinka
A1 i ekspresówki od Piotrkowa. Wróciliśmy na tyle wcześnie, aby jeszcze tego sa-
mego dnia na wieczornej mszy podziękować Niebiosom za opiekę nad naszym
przedsięwzięciem.
Wypada na koniec lekko się skłonić, położyć prawą dłoń na sercu i powiedzieć
Albanii „mirupafshim”, co znaczy „do zobaczenia”. Bo mamy nadzieję, jeszcze tam
wrócimy. Warto.
Dubrownik
29
Przebieg wyprawy
14.06.2014: Warszawa — Brno — Bratysława — Budapeszt — Palič k. Suboticy
(SRB)
15.06.2014: Subotica — Belgrad — Nisz — Skopje (MK) — Tetovo — Ochryda
16.06.2014: Ochryda — Pogradec (AL) — Korcë — kamping
17,06.2014: Kamping — Leskovik — Përmet — Tepelena — Gjirokastër
18.06.2014: Gjirokastër
19.06.2014: Gjirokastër — Saranda — Ksamil
20.06.2014: Ksamil — Butrint — Ksamil — Himara
21.06.2014: Himara — Vlora — Fier — Ardenica — Fier — Darëzezë e Re
22.06.2014: Darëzezë e Re — Apolonia — Fier — Berat
23.06.2014: Berat
24.06.2014: Berat — Çorovodë — Berat
25.06.2014: Berat — Tirana - Krujë
26.06.2014: Krujë — Koman
27.06.2014: Koman —(statek)— Fierzë —(statek)— Koman — Szkodra — Bar
(MNE)
28.06.2014: Bar — Herzeg Novi — Dubrownik (CRO) — Zagrzeb — Maribor (SLO)
— Feldkirch k. Grazu (A)
29.06.2014: Feldkirch k. Grazu — Wiedeń — Brno — Warszawa
W 16 dni przejechaliśmy 4974 km (z tego ok. 1200 km po Albanii), 77 godz. spędzi-
liśmy w aucie.
30