03. Jan Pawel‚ II - Karol Wojtyla - Brat naszego Boga

29
Karol Wojtyla Brat naszego Boga Sonety Magnificat Brat naszego Boga Wstęp Będzie to próba przeniknięcia czlowieka. Sama postać jest ściśle historyczna. Niemniej pomiędzy samą postacią a próbą jej przeniknięcia przebiega pasmo dla historii niedostępne. W ogóle bowiem czlowiek ma to do siebie, Ŝe niepodobna go wyczerpać historycznie. Pierwiastek poza historyczny w nim tkwi, owszem, leŜy u źródel jego czlowieczeństwa. Próba zaś przeniknięcia czlowieka lączy się z sięganiem do tych źródel. Przypuszczam, Ŝe to sięganie, o ile ma się lączyć z pewnym uwolnieniem od szczególów historycznych, pozostawi niejedno do Ŝyczenia. Zawsze bowiem uwagę naszą musi przykuć fakt. Fakt czlowieczeństwa - i to konkretnego czlowieczeństwa; zaloŜyliśmy, Ŝe taki fakt nie jest juŜ wylącznie historyczny. W tym fakcie osadza się niniejsze studium. Nad nim pochyla się z troskliwą wnikliwością. MoŜe jednak mimo tego się myli? - Bardzo moŜliwe. Wychodząc bowiem z powyŜej wskazanych zaloŜeń, nie spodziewa się, aby dotarlo dalej niŜ do pewnej postaci prawdopodobieństwa. Prawdopodobieństwo jednak jest zawsze wyrazem prawdy poszukiwanej; chodzi jedynie o to, jak wiele zawiera w sobie prawdy rzeczywistej. To zaś zaleŜy od natęŜenia i uczciwości poszukiwań. W tym teŜ wlaśnie miejscu znajdujemy się w bezpośredniej bliskości naszego bohatera. Postać jego opiera się w świadomości kaŜdego z nas o bogate tlo, w pelni nasycone wieloraką rzeczywistością. Tej to wlaśnie kręgiem rzeczywistości lączy się ona z nami, przez nią staje się nam bliski i potrzebny. To teŜ nakazuje sięgnąć do konkretnych zasobów jego czlowieczeństwa, aby odnaleźć w nich ten szczególny blysk na ciemnym tle tej rzeczywistości, przez którą lączy się on z nami. O ile zdolamy odslonić ten blysk, utrwalając go równocześnie w dostępnych surowcach wyrazu? - Sądzę, Ŝe o tyle, o ile umiemy uczestniczyć w tej samej wielorakiej rzeczywistości, w której on uczestniczyl - i w sposób do niego zbliŜony. I. Pracownia przeznaczeń W dalszym ciągu okaŜe się poloŜenie i rozmiar tego miejsca. Ludzie, którzy przez nie się przesuną, stanowią mimo wszystko zespól zapamiętany z historii. NajwaŜniejsze jednak są ich przeznaczenia. Rozwój ich przeznaczeń. Ci dwaj, którzy w tej chwili prowadzą rozmowę, utrzymują się ciągle raczej w bliŜszej i lepiej oświetlonej części pracowni. Maks. Dzienniki piszą juŜ o twojej wystawie, Stanislaw. Wlaśnie, widzialem dziś rano. - Na mój rozum powinni cię ściąć. - Spodziewam się... - Idziesz zbyt na przekór wszystkim. Tak nie moŜna. - Czy zastanawialeś się kiedy, Maks, Ŝe to, co my przeobraŜamy poza sobą, jest znikome, jest śmiesznie male. Wlaściwie tylko staramy się uchwycić, czy teŜ raczej podchwycić (no, rozumiesz) i przerzucić poza siebie jakieś nieoczekiwane widzenie wlasnego "ja", przeobraŜanego powoli i z nagla świadomego swoich przeobraŜeń. Potem ludzie przychodzą, zajmują się dzielem sztuki, wlaściwie poprzez nie bawią się czlowiekiem, który tak potrafi zmienić swą skórę, jak kameleon. Jest im to potrzebne. Oznacza to dla nich: wyjść poza siebie. Kosztuje ich to zresztą wcale niewiele. - Raczej zazdroszczę ci takiego punktu widzenia. Masz wcale wysokie pojęcie o swoich widzach. Przyznam się, Ŝe mnie byloby dość trudno zdobyć się na coś podobnego. - Chcesz moŜe zapytać, na co w ogóle tworzę. No, w kaŜdym razie nie dla widzów. - Nie odwaŜylbym się aŜ tak wymierzyć pytania. A jednak pozostaje mimo wszystko pewien stosunek, pewne odniesienie, pewne poslannictwo spoleczne. - To rozpuść na palecie, pociągnij olejem i zalep plastrem. MoŜe jeszcze slówko o odpowiedzialności... - A myślę - Ŝe owszem. - Przepraszam - o jak wysokiej odpowiedzialności? - O jak wysokiej?... Na to ci nie odpowiem, Maks. Sądzę, Ŝe to sprawa zbyt osobista. Prócz tego znamy się zbyt dobrze i nie myślę stroić przed tobą Ŝadnych póz. - A więc - o jak szerokiej? - Na to pytanie ci odpowiem. Tak jest. Jestem przekonany o poslannictwie sztuki. - I cóŜ za poslannictwo? Od oczu do pędzla. Nie chcę jej przez to porównać z jakimkolwiek rzemioslem. O nie. Bezwzględnie. Ale nie trzeba przesadzać. Warta tyle, Ŝe mnie pobudza, daje mi ten rozpęd, ku któremu się

Transcript of 03. Jan Pawel‚ II - Karol Wojtyla - Brat naszego Boga

Page 1: 03. Jan Pawel‚ II - Karol Wojtyla - Brat naszego Boga

Karol Wojtyła Brat naszego Boga Sonety Magnificat Brat naszego Boga Wstęp Będzie to próba przeniknięcia człowieka. Sama postać jest ściśle historyczna. Niemniej pomiędzy samą postacią a próbą jej przeniknięcia przebiega pasmo dla historii niedostępne. W ogóle bowiem człowiek ma to do siebie, Ŝe niepodobna go wyczerpać historycznie. Pierwiastek poza historyczny w nim tkwi, owszem, leŜy u źródeł jego człowieczeństwa. Próba zaś przeniknięcia człowieka łączy się z sięganiem do tych źródeł. Przypuszczam, Ŝe to sięganie, o ile ma się łączyć z pewnym uwolnieniem od szczegółów historycznych, pozostawi niejedno do Ŝyczenia. Zawsze bowiem uwagę naszą musi przykuć fakt. Fakt człowieczeństwa - i to konkretnego człowieczeństwa; załoŜyliśmy, Ŝe taki fakt nie jest juŜ wyłącznie historyczny. W tym fakcie osadza się niniejsze studium. Nad nim pochyla się z troskliwą wnikliwością. MoŜe jednak mimo tego się myli? - Bardzo moŜliwe. Wychodząc bowiem z powyŜej wskazanych załoŜeń, nie spodziewa się, aby dotarło dalej niŜ do pewnej postaci prawdopodobieństwa. Prawdopodobieństwo jednak jest zawsze wyrazem prawdy poszukiwanej; chodzi jedynie o to, jak wiele zawiera w sobie prawdy rzeczywistej. To zaś zaleŜy od natęŜenia i uczciwości poszukiwań. W tym teŜ właśnie miejscu znajdujemy się w bezpośredniej bliskości naszego bohatera. Postać jego opiera się w świadomości kaŜdego z nas o bogate tło, w pełni nasycone wieloraką rzeczywistością. Tej to właśnie kręgiem rzeczywistości łączy się ona z nami, przez nią staje się nam bliski i potrzebny. To teŜ nakazuje sięgnąć do konkretnych zasobów jego człowieczeństwa, aby odnaleźć w nich ten szczególny błysk na ciemnym tle tej rzeczywistości, przez którą łączy się on z nami. O ile zdołamy odsłonić ten błysk, utrwalając go równocześnie w dostępnych surowcach wyrazu? - Sądzę, Ŝe o tyle, o ile umiemy uczestniczyć w tej samej wielorakiej rzeczywistości, w której on uczestniczył - i w sposób do niego zbliŜony. I. Pracownia przeznaczeń W dalszym ciągu okaŜe się połoŜenie i rozmiar tego miejsca. Ludzie, którzy przez nie się przesuną, stanowią mimo wszystko zespół zapamiętany z historii. NajwaŜniejsze jednak są ich przeznaczenia. Rozwój ich przeznaczeń. Ci dwaj, którzy w tej chwili prowadzą rozmowę, utrzymują się ciągle raczej w bliŜszej i lepiej oświetlonej części pracowni. Maks. Dzienniki piszą juŜ o twojej wystawie, Stanisław. Właśnie, widziałem dziś rano. - Na mój rozum powinni cię ściąć. - Spodziewam się... - Idziesz zbyt na przekór wszystkim. Tak nie moŜna. - Czy zastanawiałeś się kiedy, Maks, Ŝe to, co my przeobraŜamy poza sobą, jest znikome, jest śmiesznie małe. Właściwie tylko staramy się uchwycić, czy teŜ raczej podchwycić (no, rozumiesz) i przerzucić poza siebie jakieś nieoczekiwane widzenie własnego "ja", przeobraŜanego powoli i z nagła świadomego swoich przeobraŜeń. Potem ludzie przychodzą, zajmują się dziełem sztuki, właściwie poprzez nie bawią się człowiekiem, który tak potrafi zmienić swą skórę, jak kameleon. Jest im to potrzebne. Oznacza to dla nich: wyjść poza siebie. Kosztuje ich to zresztą wcale niewiele. - Raczej zazdroszczę ci takiego punktu widzenia. Masz wcale wysokie pojęcie o swoich widzach. Przyznam się, Ŝe mnie byłoby dość trudno zdobyć się na coś podobnego. - Chcesz moŜe zapytać, na co w ogóle tworzę. No, w kaŜdym razie nie dla widzów. - Nie odwaŜyłbym się aŜ tak wymierzyć pytania. A jednak pozostaje mimo wszystko pewien stosunek, pewne odniesienie, pewne posłannictwo społeczne. - To rozpuść na palecie, pociągnij olejem i zalep plastrem. MoŜe jeszcze słówko o odpowiedzialności... - A myślę - Ŝe owszem. - Przepraszam - o jak wysokiej odpowiedzialności? - O jak wysokiej?... Na to ci nie odpowiem, Maks. Sądzę, Ŝe to sprawa zbyt osobista. Prócz tego znamy się zbyt dobrze i nie myślę stroić przed tobą Ŝadnych póz. - A więc - o jak szerokiej? - Na to pytanie ci odpowiem. Tak jest. Jestem przekonany o posłannictwie sztuki. - I cóŜ za posłannictwo? Od oczu do pędzla. Nie chcę jej przez to porównać z jakimkolwiek rzemiosłem. O nie. Bezwzględnie. Ale nie trzeba przesadzać. Warta tyle, Ŝe mnie pobudza, daje mi ten rozpęd, ku któremu się

Page 2: 03. Jan Pawel‚ II - Karol Wojtyla - Brat naszego Boga

skłania moje właściwe "ja". A dzięki temu jest mi sprawdzianem, ile jeszcze moŜna z niego wydobyć. PrzecieŜ to jest w końcu wściekle ciekawe, jak to własne czyjeś "ja" przebiega, narasta i opada. Ale na tym koniec. Koniec. CzegóŜ chcesz więcej? I to juŜ ma swoje wystarczające znaczenie. Wokół mnie, w innych?... - Umniejszasz, umniejszasz, Maks. Bo w rzeczywistości wokół ciebie wyrasta powoli coś, narasta, rozszerza się. Oczywiście ty, chociaŜ masz w tym swój udział, nie jesteś jednak wyłącznym sprawcą tej tajemnicy. To jasne. - Mylisz się Stach. Błąd twój zaczyna się w najbliŜszym sąsiedztwie twojej sztuki. Czy sądzisz, Ŝe wokół niej wyrasta coś więcej ponad krąg błędnych i sprzecznych skojarzeń? - Nie mówimy oczywiście o kokieterii. - AleŜ nie mówimy o kokieterii, nie mówimy o snobach. Mówimy o najuczciwszym w świecie widzu, słuchaczu... Czy sądzisz, Ŝe ten obywatel ze Szewskiej lub Nadwiślańskiej, który warzy piwo lub klepie buty, lub nawet psuje oczy w foliałach z XIII wieku - Ŝe on zdoła odtworzyć w sobie całą prawdę twoich skojarzeń, twego widzenia, twoich napięć? - NiezaleŜnie od tego. - Co - niezaleŜnie od tego? Jeśli juŜ niezaleŜnie, to tamto wszystko nie wchodzi w grę. - AleŜ, czepiasz się wyrazów. - Do pewnego stopnia - słusznie. Jest mi to zresztą jedynie potrzebne do przeprowadzenia mojego dowodu. Stanisław, (chce przerwać) Czekaj. Niech skończę. OtóŜ widzisz: jest sobie zbiorowisko, po prostu zbiorowisko atomów, które krąŜą, kaŜdy w swojej płaszczyźnie i w swoim profilu. Koniec. Co to kogo obchodzi? Zdaje mi się, Ŝe zmarniałbym, gdyby się przyszło wśród tego zawrotnego ruchu mego "ja" wciąŜ liczyć z oddziaływaniem, z wpływami lub jeszcze z odpowiedzialnością. - A jednak robisz wystawy. - Zwyczaj. A prócz tego niejaka część naszego "ja" domaga się poklasku. - Który równocześnie lekcewaŜysz? - O tak. W kaŜdym z nas tkwi człowiek wymienny jak pieniądz i człowiek niewymienny, najgłębszy, wiadomy tylko sobie samemu. - A cóŜ robisz z owym wymiennym? PrzecieŜ nie zbijasz mu fortuny? - Oczywiście. Niemniej nie zamierzam z nim walczyć. Wystarczy mi prosta świadomość tamtego, który jest niewymienny, i pewna przegroda między jednym a drugim, którą w sobie noszę. Inaczej Ŝycie stałoby się poziome i głupie. - A gdybyś jednak walczył z tamtym wymiennym? - To byłoby nieznośne. Wystarczy posiadać go przez świadomość. I przez świadomość oddzielać go od siebie. - Ciekawe. Chyba nie zdziwi cię to, Maks, gdy powiem ci, Ŝe od tej rozmowy stajesz się dla mnie duŜo mniej tajemniczy? - Bynajmniej. Przez uchylone w głębi drzwi pracowni weszła juŜ od chwili Pani Helena z MęŜem. Bardzo cicho przesuwali się, nie zauwaŜeni, od obrazu do obrazu, chwilami przystając obok stalug. Zwierzali sobie coś półgłosem. Widać, Ŝe w pracowni tej nie czują się obco. Równocześnie rozmowa skupiła Maksa wraz ze Stanisławem w przeciwległym, najbliŜszym rogu pracowni, tak Ŝe zupełnie na razie nie zauwaŜyli gości. Pracownia przy tym jest dość głęboka i o tej godzinie raczej mroczna. Pani Helena. (od chwili dała się juŜ wciągnąć w rozmowę. Ciągle jednak niezauwaŜona. Niespodziewanie:) - Myślę jednak, Ŝe pan się myli, Maks. Od razu przepraszam i - dzień dobry panom. (Zaskoczeni). Maks. Dzień dobry. Państwo tutaj? (Nie ma przywitań) Pozwoli pani - nasz przyjaciel. Przyjechał wczoraj wieczorem z Monachium na swoją wystawę. (Wymiana ukłonów głową) MąŜ pani Heleny. A, to pańska wystawa. Widziałem juŜ dziś rano w dziennikach. Stanisław. (ponowny ukłon głową) Maks. (opanowując niejasne połoŜenie) Jak państwo widzicie lub raczej słyszycie - Stach przywiózł z sobą w serduszku ogromnie wiele ideału, a tymczasem ja, stary wyga i zaprzeniec, zawziąłem się, aby wyrwać to z niego z korzeniami. Ale moŜe państwo nie słyszeliście naszej rozmowy?... - I owszem, słyszałam. I myślę, Ŝe pan się myli, Maks. - Pani, w takim wypadku nie wolno mi kruszyć kopii. Mam do czynienia z osobą uprzywilejowaną, nietykalną. Od razu ogłaszam swą poraŜkę. - Nie dlatego. Dla czego innego. Po prostu nie jest tak, jak pan twierdzi. - Daruje pani, ale rzecz jest niezmiernie trudna do ujęcia. - To, co pan wyznaje, co pan głosi, to raczej oznacza oddalanie się od sztuki. Stanowczo. - A choćby nawet. CzyŜ nie mam prawa do takich doświadczeń? - Oczywiście. Ale trudno juŜ przekonywać i dowodzić, gdy doświadczenia nie dopełniło się dotąd. - Wolno pani tak sądzić.

Page 3: 03. Jan Pawel‚ II - Karol Wojtyla - Brat naszego Boga

- O tak. Jestem o tym przekonana jak najgłębiej. Pan moŜe nie zdaje sobie z tego sprawy, Maks. A tutaj w grę wchodzi naprawdę jakaś tajemna wymiana, jakieś wzajemne uczestnictwo. Stanisław. (wtrąca) Maks zechce pani od razu przytoczyć, co sądzi o tak zwanej wymianie, a moŜe lepiej: o człowieku wymiennym. Maks. Ośmielę się dorzucić, Ŝe wchodzi w grę ponadto jeszcze pewna odpowiedzialność! Pani Helena. Pan Ŝartuje. - AleŜ nie. W linii rozumowania pani musi właśnie tak być. - A zatem nie była to złośliwość. Dziękuję panu. Podziwiam, jak bardzo umie pan włączać się w bieg myśli cudzych (śmiejąc się) i pan - i pan równocześnie przeczy temu uczestnictwu, do którego dopuszcza pan innych przez swą twórczość, temu wpływowi, który wywiera pan na ich Ŝycie. - I ja - i ja równocześnie przeczę temu wpływowi i temu uczestnictwu, i tej wymianie, pani Heleno. - A jednak pan tak świetnie umie włączać się i uczestniczyć w sposobie myślenia i czucia bliźnich. I z taką uczciwością... - Prosta technika obcowania. A prócz tego musi pani wiedzieć, Ŝe czyni to człowiek wymienny. Ten zaś nie jest ani najgłębszy, ani najciekawszy. Najciekawszy jest człowiek niewymienny. Stanisław. (przerywa) OtóŜ i wykład gotowy. Mówiłem państwu. (Drzwi otwarto pośpiesznie. Wchodzą Lucjan i Jerzy:) - Dzień dobry państwu. Pani Heleno. - Czy nie zastaliśmy Adama? Pani Helena. A właśnie i ja chciałam zapytać o Adama. Maks. Adama w samej rzeczy nie ma w domu. Lucjan. A kiedy wróci? Maks. Na dobrą sprawę powinien tu być juŜ od godziny. Ja równieŜ czekam na niego. PoniewaŜ jednak jestem z zawodu nierobem, dlatego wykorzystuję ten czas oczekiwania na bezpłodne rozstrząsania o człowieku wymiennym i niewymiennym. Jerzy. Jakim - przepraszam...? Maks. ...niewymiennym... MąŜ pani Heleny. (przerywa) Skoro jednak pan Adam nie nadchodzi, my moŜe wstąpimy tu za jakąś gadzinę. Pani Helena. UwaŜam, Ŝe słusznie. Spodziewam się, Ŝe pan Adam zjawi się w ciągu tego czasu, a panowie będą mieli sposobność odróŜnić ostatecznie człowieka (nie) wymiennego od podmiotu Ŝywiołowych przemian. Maks. Nie jest to bynajmniej wykluczone. I owszem, sam ów podmiot zjawi się zapewne lada chwila w stanie bezwzględnej niewymienności, nieprzystępny Ŝywiołom. Wtedy osadzimy go na miejscu, zobowiązując oczekiwać państwa. MąŜ pani Heleny. Dziękuję. (Wychodzą) Lucjan. Panowie w końcu Ŝartujecie... Maks. Bynajmniej. Lucjan. A mnie rzeczywiście dość trudno odnaleźć Adama. Stanisław. Powiedz, Maks, czy Adam ma talent? Maks. Jestem głęboko przekonany. Jerzy. Hm... to nie jest znowu tak bardzo oczywiste. To coś innego. Pojęcie "talent" nie wyraŜa tego, o co chodzi u Adama. Stanisław. Więc co? Lucjan. Określiłbym to w taki sposób: Adam ogromnie wiele spraw przetwarza sobą, a potem skutki tego zaznacza na płótnie. UwaŜacie, panowie? Moim zdaniem - to nie jest typowy malarz. Zechciejcie zrozumieć tę róŜnicę. KaŜdy z was właściwie doszukuje się na płótnie róŜnych moŜliwych i kolejnych rozwiązań swego Ŝycia; wasze Ŝycie rozgrywa się, toczy się na płótnie. I dlatego wy nie moŜecie pojmować Ŝycia inaczej; wy jesteście związani z płótnem, uzaleŜnieni od palety. - Adam inaczej. U niego potrzeba płótna i farb wlecze się z daleka za jego najgłębszym Ŝywiołem. Zwraca się do nich niemal z niechęcią, niemal z lekcewaŜeniem, bo mimo wszystko pojmuje je jako środki i jako takie są mu potrzebne. Ale to wszystko. Stosunek jego do rzemiosła jest daleko luźniejszy. Jest daleko bardziej niezaleŜny. Zasadniczo Ŝyje w sobie, rozwija się i kurczy w sobie, nie na płótnie. Nie, nie. To nie jest typowy malarz. Jerzy. Ciekawe... Stanisław. A zatem - kto? Lucjan. To jest raczej typowy poszukiwacz. I to nie szperacz centusiowy. Poszukiwacz z rozmachem, bodajŜe poszukiwacz zawadiacki. Jerzy. Jakkolwiek bądź, wszyscy godzimy się na to, Ŝe ostatnimi czasy bardzo a bardzo się zmienił. Maks. Opowiem wam zdarzenie. Było to moŜe tydzień temu. Przyszedł tutaj Lubacki, no wiecie, ten gruby kupiec, krezus w tutejszym stylu. Chodziło o portret. Adam zaczął mu wykładać swoje nowe teorie o wzajemnej odpowiedzialności. Jednym słowem, otworzył wszystkie grube sakwy naszego bogacza i starał się przekonać go, Ŝe wszyscy nędzarze ze Zwierzyńca i z Krakowskiej mają prawo do jego zasobów. Tamten starał się sprawę pokrywać Ŝartem, potem uprzejmością, wreszcie innymi wybiegami. Ale Adam był nieubłagany. Oczywiście to

Page 4: 03. Jan Pawel‚ II - Karol Wojtyla - Brat naszego Boga

wszystko działo się w rozmowie. Niemniej, owi dwaj panowie nie rozstali się w usposobieniu wzajemnej wyrozumiałości. Stanisław. Nawet dość trudno pomyśleć, aby z mistycznej palety Chmielowskiego mogło spłynąć pełnowartościowe podobieństwo bogacza... Jerzy. Chyba jakiegoś bogacza z ewangelii. W istocie jest tu dość znaczna odległość. Maks. Sądzisz zatem - lepiej dla niego, Ŝe nie został odmalowany. Ha, ha... to nieco zabawne. Ale Adam, Adam... (Pukanie do drzwi) Maks. Wejść! Woźny z Rady Miejskiej. Mieszkanie pana Chmielowskiego? Maks. Chodzi o Adama? - Adama. - Nie zastaje go pan w domu. A w jakiej sprawie? - Jest tu zawiadomienie od naczelnika wydziału opieki społecznej. - Aha, dobrze. Wręczę panu Chmielowskiemu, skoro tylko powróci. Tymczasem mogę pana poufnie zapewnić, Ŝe opieka społeczna napytała sobie groźnego inkwizytora. - Co to znaczy: inkwizytora? - To znaczy: takiego pana, który będzie jej chodził mocno po piętach. - Nie wydaje mi się znowu tak łatwą rzeczą chodzić po piętach panu naczelnikowi wydziału opieki społecznej. Chyba sam pan prezydent miasta. - Sądzi pan? No zobaczymy, o ile trafny był pański sąd. Tymczasem do widzenia. (Woźny po przepisowym ukłonie wydala się, zamykając za sobą drzwi) Lucjan. Domyślam się przyczyny tych odwiedzin. Jerzy. No... Lucjan. Nie, jednak Adam stanowczo jest opanowany, jest wzięty. No rozumiecie - posiadło go. Maks. O tak, i to mocno. Lucjan. Tuszę, Ŝe znam początek tego ciągu. Bo uwaŜacie, to jest ciąg, to narasta z pewnym przyśpieszeniem. OtóŜ, było to kiedyś podczas ostatniej zimy lub raczej na przedwiośniu. Wracaliśmy od hrabiego Z. Było nas kilku: Leon, Stefan, Adam i ja. Gdzieś na Krakowskiej deszcz ze śniegiem zaczął dojmująco przycinać, zerwał się przy tym wiatr i wnet sypnęło nam w oczy gęstą, wilgotną kurzawą. Ktoś powiedział, Ŝe trzeba przeczekać. Wchodzimy do pierwszej lepszej bramy. Adam, jak zwykle, zniecierpliwiony, zaczął myszkować koło klamki. Nagle drzwi ustąpiły bez trudu. Wszyscy mimo woli cofnęliśmy się w głąb. Przestrzeń była ogromna, półmrocza, kilka zaledwie kropel światła kapało od jednej i drugiej naftowej lampy wiszącej u stropa, zatrzymując się w połowie wysokości sali. Dno samo leŜało w mroku. Pamiętam wtedy Adama. Posunął się z wolna naprzód, jeden drugi krok... wszedł w tę mroczną przestrzeń. Staliśmy wszyscy przy drzwiach. Słyszałem na posadzce jego kroki. Nie stąpał po deskach, było to raczej klepisko udeptane i twarde. Powoli i nasze oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Zobaczyliśmy wtedy szereg prycz lub raczej po prostu legowisk ze słomy rzuconej na jakieś deski; na ich brzegu przycupnęli ludzie. Siedzieli, leŜeli, kołysali się, z kolanami wysoko pod brodą, złoŜeni jak kadłub raka; palili papierosy, grali w karty, rozmawiali półgłosem. Gdzieś z kąta ktoś awanturował się o miejsce. Byli męŜczyźni i niewiasty. W tym wszystkim najgłębsze wraŜenie czynił głuchy pogłos stóp Adama. Szedł on między rzędami legowisk, jakby przyciągany nieznaną siłą: szedł, szedł, od jednych do drugich. Zdjął swój szeroki kapelusz i niósł go w ręce, mnąc na piersiach. Potem juŜ prawie nie było widać jego postaci, słyszałem tylko ten krok, dudniący w mroku ogrzewalni, jakby spadał z bardzo wysoka. Tak szedł, zapewne przeprowadzany niektórymi oczyma, to z nienawiścią, to znów z ciekawością, jak ktoś zabłąkany, kto po raz pierwszy szuka schronienia w tej norze. Potem wrócił ku nam. Wyglądał strasznie. W słabym świetle kaganka twarz miał jakby ulaną z zielonego wosku. Wielkie oczy przeraŜone. Broda i włosy, zmoczone, dopełniły wyrazu. Pamiętam, powiedziałem mu: Adam, deszcz ustał, moŜemy pójść. Wyszedł z nami bez słowa. Nikt nie odwaŜył się powrócić rozmową do wspaniałego wieczoru w domu hrabiego Z. Wszyscy wyczuli tę przepaść... Stanisław. A cóŜ Adam? Lucjan. Adam nie powiedział nic do końca Grodzkiej. PoŜegnaliśmy się równieŜ bez słowa. To w jego stylu. Ale teraz wziął na warsztat. To teŜ w jego stylu. Stanisław. Wziął na warsztat? Lucjan. O tak, przetwarza sobą. Stanisław. CóŜ z tego wyniknie? Jakiś nowy okres twórczości?... Lucjan. Nie wiem. Powiedziałem wam, co sądzę o twórczości Adama. Powiedziałem wam, co sądzę o Adamie. Maks. To pewne, Ŝe odtąd przestał naleŜeć do siebie, przestał naleŜeć do swojej sztuki. Maluje ukradkiem i jakby przypadkowo. Czasem po pięciu minutach rzuca pędzel i patrzy bezmyślnie na Wisłę. Jest wyraźnie roztrzęsiony. Usiłuję

Page 5: 03. Jan Pawel‚ II - Karol Wojtyla - Brat naszego Boga

odnaleźć w nim to wszystko, co było dawniej, za czasów monachijskich, kiedy ten chłopak był dla mnie tak jasny, wręcz bez tajemnic, bez tych wszystkich wewnętrznych załamań, na których gromadzi się cień. I wiecie - nie mogę... Nie zdaję sobie sprawy, dlaczego, ale mam na tyle wyczucia, aby stwierdzić, Ŝe znajduje się w nim coś nowego, coś obcego, jakiś pierwiastek dla mnie nieprzenikniony. ... (pukanie do drzwi) Maks. Proszę. (Wchodzą Teolog i Starsza Pani) Teolog. Przepraszam, czy zastaliśmy pana Chmielowskiego? Maks. Powinien nadejść lada chwila. Tymczasem gotów jestem słuŜyć w jego zastępstwie. Teolog. A więc mógłby nam pan pozwolić obejrzeć płótna pana Chmielowskiego? Moja matka przyjechała właśnie ze wsi, chciałbym pokazać jej jeden z ciekawych przejawów współczesnego malarstwa religijnego. Maks. Oczywiście, nie widzę Ŝadnych przeszkód. Wiem, Ŝe Adam. miał zawsze ten zwyczaj. Pracownia jego była dostępna dla wszystkich. Natomiast nie lubi wystaw. Teolog. Dziękuję panom. (Cofa się z matką w głąb i tam rozpoczynają oglądać obrazy, zamieniając czasami kilka słów szeptem. Z przodu rozmowa toczy się dalej) Maks. Więc powtarzam - pierwiastek nowy, niedostępny dla mej wnikliwości. Jerzy. Czy rzeczywiście nowy? Maks. Powtarzam, dla mnie nowy. Jerzy. Mógł być i dawniej, tylko nie dość wyrazisty, i dlatego nie stwarzał dla pana właściwego oporu. Mógł pan po prostu przenikać człowieka tak złoŜonego, wypełnionego tym samym, co pan, mógł pan swobodnie przechodzić przez niego... Maks. A teraz? Jerzy. Teraz to samo, co poprzednio było w nim nie ujawnione, jakby zarówno w jego człowieczeństwie, to wszystko teraz wyrosło nagle, czy teŜ inaczej - rozlało się jak cień planety w księŜycu. Stanisław. I dla twojego oka, Maks, dla twojego wprawnego, malarskiego, nieomylnego oka - stało się nagle zaćmieniem. Maks. ... być moŜe... Jerzy. (powraca do swych wywodów) Ale niech pan nie wyobraŜa sobie znów jakiegoś przewrotu we wszechświecie. Nie, nie. To juŜ dawno musiało w nim tkwić. Wszystko tkwi w człowieku. Trzeba tylko sił, które uwolnią coś dotąd nie znanego. Maks. Skąd są te siły? Jerzy. Nie wiem. Długo badałem podobne przejawy, długo szukałem w róŜnych ludziach... Nie wiem. (Rozmowa przerywa się na chwilę w tym ognisku. Panowie częścią popadają w zadumę, częścią odsunęli się od tematu z wyraźną ulgą. I jedni, i drudzy śledzą zupełnie niepotrzebnie i bez głębszej uwagi najbliŜsze z płócien, rozstawionych po pracowni. To samo czynią po drugiej stronie Teolog wraz z ową Starszą Panią. Ci ostatni przysunęli się teraz nieco bliŜej, tak Ŝe moŜna usłyszeć pewne uwagi, którymi dzielą się ze sobą:) Starsza Pani. Nie znajduję tutaj tego dziecięcego, naiwnego prawie dojścia do Boga, jak u prerafaelitów, u takiego Perugino czy Fra Filippo... Jest raczej jakieś męczące okrąŜanie. Teolog. No tak, ale musi mama przyjąć, Ŝe dzieli go od tamtych nie tylko cztery, pięć wieków historii, ale równieŜ potęŜne wahnienie myśli. Starsza Pani. Tak... A prócz tego, wszystko to się jakoś dziwnie kończy w nim. MoŜna dobrze dostrzec, Ŝe coś go przenosi, przewyŜsza, ale juŜ duŜo trudniej ustalić, co to jest. Czy jakaś li tylko melancholia, czy rzeczywiście coś nadprzyrodzonego? Teolog. O, proszę spojrzeć, na przykład ten Chrystus... Oczywiście jest ostroŜny, ale czy mama nie myśli, Ŝe jest to pod wielu względami daleko cenniejsze? Otwiera bowiem przed nami to ogromne napięcie w głębi artysty. To zaś ma swoją moc. Starsza Pani. Oczywiście, mój Kaziu. Zaraz poznać, Ŝeś jezuita. Ale i tamci przecieŜ nie są łatwizną. Teolog. O, z całą pewnością dostęp mieli duŜo łatwiejszy. Dziś, niech mama pomyśli, przez ile przeszkód musi się przedzierać ktoś, kto szuka tak, jak on. Dlatego właśnie mówię Ŝe prócz kilku wieków historii trzeba tu wciągnąć w porównanie i to potęŜne wahnienie umysłowości. Starsza Pani. A jednak... tam to wszystko było przedmiotowe i oczywiste. Tu zaś - jak by ci to powiedzieć... bo nie chodzi o to, Ŝe wszystko nabiera niejako wartości od osobistego przeŜycia artysty, ale Ŝe daleko bardziej obrazuje samo jego przeŜycie niŜ rzecz. (W tym samym czasie w grupie poprzednio zadumanych padło jednak kilka zdawkowych uwag:) Jerzy. No, jakŜe się zapowiada wystawa? Stanisław. Przypuszczam, Ŝe mnie zetną. Maks obiecuje mi to z całą ścisłą stanowczością. Maks. Tak. Lucjan. Niech się pan nie przejmuje zbytnio. Ja sam tyle razy ścinałem Adama, który równocześnie jest moim

Page 6: 03. Jan Pawel‚ II - Karol Wojtyla - Brat naszego Boga

serdecznym przyjacielem. Bez tego Ŝycie stałoby się nudne. Stanisław: Oczywiście. (Drzwi otwierają się szybko. Adam. Mówi jeszcze przez drzwi do kogoś z drugiej strony:) - A więc to tutaj. Zapamiętajcie sobie dobrze. Numer domu. Piętro. Drzwi. MoŜecie przyjść dziś wieczór. Będzie moŜna się przespać. Maks. (do otaczających) Te historie stają się coraz częstsze. Coraz mniej tu pracowni malarza, coraz więcej przytułku dla Ŝebraków. Adam. Zamyka drzwi powoli. Zwraca się w stronę osób zebranych w prawym kącie pokoju. Teolog wraz ze Starszą Panią przesunęli się równocześnie tak daleko w przeciwnym kierunku, Ŝe mógł ich nie zauwaŜyć lub nie odróŜnić. Teolog czyni zrazu lekki ukłon głową w kierunku Adama, ale nie zauwaŜony, powraca do oglądania obrazów, pozwalając Adamowi zająć się wyłącznie przyjaciółmi z prawej. Teolog. O, jest pan Chmielowski... Starsza Pani. A... to moŜe... Teolog. Lepiej zaczekajmy chwilkę. Adam. (podchodzi stanowczo ku prawej) Dzień dobry. (Jest nieco oszołomiony) Maks. Nie rozpoznajesz nowych gości. Adam. A rzeczywiście. Stanisław. Było do przewidzenia, Ŝe zjawisz się w tych dniach. (Dość obojętnie) - A co w Monachium? Stanisław. Masz pozdrowienia od Christiana. Adam. Wspomina mnie jeszcze... A tak. (Rozmowa raczej się rwie.) Adam. (rozpoczyna znów z duŜo większym oŜywieniem) Czy nie było tu do mnie kogoś? Maks. Kogo? Adam. No, powinieneś znać... A nie, rzeczywiście. Nikt z was go nie zna. A zatem - nie było męŜczyzny w wieku około 40 lat? Ciemne ubranie... Maks. Nie, nie było nikogo takiego. Owszem, była pani Helena z męŜem. Adam. A tak? Maks. Mają powrócić lada chwila. Poza tym był woźny z rady miejskiej. Przyniósł dla ciebie jakieś pismo (wskazuje na stole. Adam szybko rozrywa kopertę, czyta). - Prócz tego (Maks uderza się w czoło) - masz w pracowni gości, którzy przyszli podziwiać twoją twórczość. Teolog. (teraz kłania się głową bardzo wyraźnie. ToŜ samo czyni jego matka) Dzień dobry panu, panie Adamie. Pan daruje, Ŝe pozwoliliśmy sobie wtargnąć do pańskiej pracowni pod jego nieobecność. Ale moja matka bardzo pragnęła poznać pańskie malarstwo. Adam. (czuć, Ŝe został oderwany od listu jak od czegoś bardzo waŜnego. Wstaje szybko. Podchodzi kilka kroków) Witam państwa. Jestem pani ogromnie wdzięczny za zajęcie się moją skromną twórczością, która nigdy doprawdy nie mogła się zdobyć na Ŝaden wysiłek pełniejszy, na Ŝaden całkowity wyraz. - Proszę nie ujmować tego inaczej, jak próby. Starsza Pani. Są dla nas tym ciekawsze. Adam. Dziękuję. Starsza Pani. Ale bodaj Ŝe przeszkodziliśmy panu. Czy pozwoli nam pan dokończyć naszych oględzin? Adam. AleŜ oczywiście. Czuję się zaszczycony. (Wraca na dawne miejsce. Czyta szybko) - Tak, to z wydziału opieki. Darujcie, ale wszystko to wygląda na kpiny. Ostatecznie w tej norze marnują się lub raczej domarnowują z dnia na dzień coraz to nowe dziesiątki ludzi. Mówię: coraz to nowe, bo znaczna część mieszkańców ulega co dzień zmianie. Tubylcy stanowią sam rdzeń. Tych jest niewielu. I ci bezwzględnie opanowali juŜ połoŜenie. Wszyscy inni, którzy tam pojawiają się z dnia na dzień, otrzymują od nich odpowiedni zastrzyk dokształcający; i tak wychodzą w świat. Co się z nimi dzieje? Gdzie się rozłazi, rozpływa ta rzesza wydziedziczonych? Oczywiście, tego nikt nie bada. Naczelnik opieki pisze mi, Ŝe ogrzewalnia jest wszystkim, co miasto moŜe w tej chwili uczynić - - A ja wiem, Ŝe ta rzesza rozsadzi... PrzecieŜ po wyjściu z ogrzewalni nie stają się ani zasobniejsi, ani lepsi. Jerzy. CóŜ na to pan poradzi? Adam. (ciągnie swoje) Społeczeństwo nie wie, co w sobie nosi. Społeczeństwo jest chorym organizmem. Pozostaje ta wielka róŜnica, Ŝe chory organizm szybko musi się wydać, musi nie dociągnąć i opaść. Podczas gdy społeczeństwo długo moŜe w sobie kryć chorobę. Raczej: moŜe kryć się przed chorobą. Tak. Kryjemy się, uciekamy na małe wysepki zbytku, tzw. stosunków towarzyskich, tzw. układu społecznego, czując się w tym wszystkim bezpiecznie. Tymczasem - nie. Tymczasem to bezpieczeństwo jest wielkim kłamstwem, jest złudzeniem. To bezpieczeństwo wiąŜe nam oczy i zatyka uszy. Ale to wszystko musi wreszcie prysnąć. Jerzy. W pewnym znaczeniu oczekujemy na to dłuŜej niŜ trwa Ŝycie kogokolwiek z nas. A zresztą - powtarzam - cóŜ pan moŜe na to zrobić? Adam. (wciąŜ jakby nie słyszał) KaŜdy z nas idzie swoją drogą. KaŜdy lepi swoje gniazdko.

Page 7: 03. Jan Pawel‚ II - Karol Wojtyla - Brat naszego Boga

Tymczasem dla tylu ludzi drogi stały się za ciasne. Nie ma gdzie postawić stopy. Nie ma skrawka ziemi, który by moŜna nazwać swoim. Nie ma kromki chleba, na którą by mogli zapracować. Nie ma dziecka, które by mogli wydać na świat z tym przeświadczeniem, Ŝe nie będzie zawalidrogą. A my w tym wszystkim poruszamy się, zadufani w siłę jakiegoś powszechnego układu, który kaŜe przemilczać rzeczy krzyczące i tłumić usprawiedliwiony wybuch. Nie, nie. W nas wszystkich czegoś brak. Nie wiem jeszcze, czego, Męczę się, aby odgadnąć. Ale wiem, Ŝe brak - i wiem, Ŝe to rozsadzi. (Wchodzą Pani Helena z MęŜem) Pani Helena. A, jest pan Adam (Do Maksa i Lucjana) No cóŜ? Czy panowie przyszliście w końcu do jakiegoś ostatecznego wniosku na temat człowieka niewymiennego? Maks. Najzupełniej nie. Lecz to sam ów człowiek zjawił się i od chwili usiłuje przerazić nas swymi wywodami na temat ludzkości zagroŜonej od dołu, zŜeranej od korzenia. Adam. Państwo zechcą chyba usiąść. (Szybko zwraca się do Maksa) To nieprawda, Maks. Ludzkość nie jest bynajmniej zŜerana od korzenia. Jest raczej podobna do drzewa obgryzanego od korony. Nie będziesz przecieŜ twierdził, Ŝe rozkład nędzy odpowiada rozkładowi kary. Słusznej kary. Maks. Ostatecznie, daruj... ale ostatecznie ja nie potrafię tworzyć Ŝycia i losu drugiego człowieka. Adam. To znaczy: będę sobie szedł swoją drogą, będę wił swoje gniazdko, korzystając z bezpiecznego na pozór układu społeczeństwa. A jeśli ten układ runie, jeśli ja przypadkowo znajdę się na dole - to cóŜ wtedy? Maks. To jest mylne pojmowanie społeczeństwa. W twoim ujęciu tworzy się ono ciągłością przewrotów i przemian. Jednostka zaś doskakuje do społeczeństwa jako cząsteczka przemieniana, przewracana i dźwigana. Nie godzę się na to. Jednostka tworzy siebie i jako jednostka dochodzi do społeczeństwa. Zadanie jej jest przede wszystkim jednostkowe. Posłannictwo przede wszystkim jednostkowe. Odpowiedzialność jednostkowa. Społeczeństwo zaleŜy od tego, czy jednostka to swoje zadanie, posłannictwo i odpowiedzialność zdoła postawić, czy teŜ je połoŜy. Jeśli postawi, społeczeństwo składać się będzie z większej liczby jednostek wartościowych - i samo będzie raczej wartościowe. Jeśli natomiast połoŜy, coraz więcej będziesz znajdował w nim ogrzewalni i przytułków, które są oczywiście zjawiskami przeciwspołecznymi. Są ośrodkiem przyciągającym wykolejeńców i nierobów. Adam. W tym wszystkim, co twierdzisz, jest ogromna ilość prawdy. Nad jedną tylko rzeczą przechodzisz, Maks. Co wobec tego masz zrobić ty, mam zrobić ja, ma zrobić Stach, ma zrobić pani Helena? - Państwo darują. Maks. AleŜ to właśnie juŜ powiedziałem. Ma spełnić swoje zadanie, ma stworzyć wartość. Stworzyć wartość z tych zasobów, które w Ŝyciu znajduje. A dlatego, Ŝe znajduje je przede wszystkim w sobie, musi się w sobie szczelnie zamknąć. W przeciwnym razie rozproszy to, co ma. A to byłaby właśnie postawa przeciwspołeczna. Adam. Ja myślałem tak samo bardzo długi czas. Myślałem jeszcze dwa miesiące temu. Od dwóch miesięcy widzę, Ŝe to nie wystarcza. Nie moŜemy dopuścić, aby poza nami cała masa ludzka kłębiła się po ogrzewalniach, wiodła Ŝycie nieomal zwierzęce, wyłączając z niego powoli wszelką inną świadomość poza poczuciem głodu i lęku. Nie, nie! Jerzy. Ale cóŜ pan moŜe na to poradzić? - Panowie, czy nie uwaŜacie, Ŝe rozmowa schodzi na tory, na których mógłby przydać się nam teolog? Proszę ojca, czy państwo nie mogliby przyłączyć się do naszych roztrząsań? PołoŜenie jest dość kłopotliwe. Adam stoi przed drzwiami, które są szczelnie zamknięte. Zatrzaśnięte. Co gorsza: kaŜda próba ich otwarcia napotyka na bezwzględny opór. Adam jednak chce koniecznie wedrzeć się do wnętrza. Robi to z uporem, który jest mu właściwy. Upór na razie zastępuje mu potrzebne siły. Ale upór moŜe się wyczerpać. I wtedy ja obawiam się o Adama. - Z drugiej strony nie mogę całkowicie zgodzić się z Maksem... Maks. Właśnie. W ten sposób, jak ty, myśli i postępuje ogromna większość ludzi. MoŜna by przyjąć, Ŝe ludzie na ogół albo myślą tak, jak ty, albo znajdują się po ogrzewalniach. I właśnie dzięki temu ten przewrót, który Adam czuje tuŜ, tuŜ - nie następuje. I nie następuje juŜ od stuleci, chociaŜ na dobrą sprawę od stuleci powinien juŜ nastąpić. I cóŜ? Jest nam z tym najwidoczniej dobrze. Jest nam wygodnie. Dlatego mamy prawo tak patrzeć na świat. Z drugiej strony ludzi, którzy myślą tak jak Adam, jest niewielu.

Page 8: 03. Jan Pawel‚ II - Karol Wojtyla - Brat naszego Boga

Na szczęście. Tacy ludzie, kierując się niecierpliwym sądem, słuŜą przy całej swej osobistej szlachetności do wywoływania przewrotów. A przewroty są zjawiskiem raczej przeciwspołecznym. Teolog. Starałem się uchwycić, o co panom chodzi. Przyznaję, Ŝe dzięki temu ludzkość poszła w przód, nie poszła wszerz. Rozwlokła się jak wojsko w odwrocie, równocześnie skurczyła. Lucjan. Czy nie idziecie jednak zbyt daleko? Teolog. Tym bardziej, Ŝe róŜnica, która obu panów dzieli, w istocie jest niewielka i wymaga wnikliwości, jeśli się chce ją dokładnie uchwycić. Adam. To wszystko w niczym nie zmienia postaci rzeczy. Chodzi o to, Ŝe on jest doskonale pewny siebie i doskonale przekonany o słuszności swej postawy. A ja... a ja od jakiegoś czasu... nie mogę wybrnąć. (Pukanie do drzwi) Adam. Proszę. A, to pan. Pytałem juŜ o pana. (Człowiek Nieznajomy Nikomu) Proszę, to moi towarzysze. Ojciec Kazimierz. Pani... Nieznajomy Nikomu. (kłania się z daleka głową) Pozwoli pan, Ŝe oglądnę pańskie obrazy. Adam. Jak pan woli. (Wracając do przerwanej rozmowy) - Nie mogę wybrnąć... zdaje mi się, mało - jestem głęboko przeświadczony, Ŝe to wszystko razem to nic innego, jak ciągła ucieczka. Stanisław. Ucieczka?... Adam. Tak. Ucieczka. Stanisław. Przed kim? Adam. W pewnym znaczeniu przed sobą samym. Ale nie. (snuje) PrzecieŜ Maks takŜe jest sobą, Maks takŜe Ŝyje w tym samym świecie, co ja, co kaŜdy z nas.. A Maks nie musi uciekać, nie ma poczucia, Ŝe jest ścigany... A zatem to nie jest... ucieczka przed sobą samym. Maks. Oczywiście, zapewne ucieczka przed odpowiedzialnością. Tak? Ciekaw jestem, w jaki sposób ja mogę być odpowiedzialny za obywatela, który zmarnował swoje Ŝycie i teraz jest na dnie? Adam. Ty ciągle myślisz, Maks, Ŝe układ ludzkiej nędzy odpowiada układowi kary... No, mniejsza. Ale to nie jest tylko ucieczka przed odpowiedzialnością. To jest ucieczka przed czymś, a moŜe raczej przed kimś w sobie i przed kimś w tamtych wszystkich ludziach. Teolog. A? Przed kimś w sobie i w nich? Adam. Tak. Ta ucieczka jest mocno męcząca. Wszystko, co dotychczas usiłowałem uczynić, było to jedynie osłanianie się. I dlatego ucieczka jest męcząca. Ciągle otwiera się we mnie jeszcze coś, co dotąd było zamknięte, czego dotąd strzegłem, o czym nie wiedziałem... Od pewnej chwili to staje się jasne - i pędzi. A ja ciągle uciekam. Nie bronię się. Nie wiem, jak się bronić. Czuję, Ŝe naleŜałoby przejść do natarcia. Na to trzeba by jednak całkowicie zmienić... Teolog. A więc jest to stopniowe rozjaśnianie... i nacisk. Adam. (chwila skupienia) Tak - moŜna by w ten sposób powiedzieć. Stopniowe rozjaśnianie - i nacisk. Ale ta jasność boli. Za kaŜdym razem boli głębiej. Teolog. A pan broni?... Adam. Czy ja wiem, czego bronię? Bronię prawa do widzenia świata po swojemu. Nie tak, jak widzi Maks, ale jak widzi ogromna większość ludzi. Prawda, Jerzy? - Za parę groszy, za złotówkę tu, za złotówkę tam - prawa do spokojnego zamykania w sobie tych wszystkich przewrotów, tych wszystkich napięć. Do oddzielenia się od nich. Do spokojnego stania przy stalugach. Za złotówkę tu... za złotówkę tam... do zamykania wszystkich przewrotów świata w swoim oku, w swoim malarskim widzeniu... A z tego wszystkiego nic. Bo znów otworzy się jakieś światło i trzeba uciekać. I znów... i znów. Rozjaśnianie i nacisk. Starsza Pani. (szeptem do syna) Zwracałam ci uwagę, Kaziu. To dość widoczne w jego obrazach. Teolog. (mówi przed siebie, ale raczej do Adama) To moŜe być powołanie. Adam. Do czego? Teolog. Nie wiem. Musi pan w dalszym ciągu wytrwale uciekać. Adam. Tak? (po chwili, jakby się budził) Nie. Darujcie. JakŜe moŜna w taki sposób roztkliwiać sobą drugich? Nie. To stanowczo naduŜycie. A, o czymśmy to rozmawiali... No więc tak... Maks, masz bezwzględnie sporo słuszności. Ale, widzisz, nie kaŜdy moŜe tak jak ty. Maks. UwaŜam, Ŝe powinieneś malować za wszelką cenę. Powinieneś sobie zadawać gwałt. Adam. Na to by trzeba jeszcze wierzyć w sztukę, tak jak ty! Maks. A ty co?... Myślisz moŜe, Ŝe się od niej uwolnisz? Myślisz, Ŝe to całe Ŝebracze przedsięwzięcie skończy się inaczej niŜ kilku nowymi płótnami, które będą bardzo ciekawe, bardzo wnikliwe, które zrobią wielkie wraŜenie i rozpoczną nowy okres twórczości?... Ot, i wszystko. Pani Helena. I wtedy okaŜe się, jak owocną była cała ta męczarnia, która pana toczy od miesięcy, panie Adamie. Lucjan. Obawiam się, Ŝe pani się myli - Adam. Ja równieŜ... Pani Helena. A ja

Page 9: 03. Jan Pawel‚ II - Karol Wojtyla - Brat naszego Boga

jestem pewna, Ŝe nie. Wtedy to wszystko dopiero nabiera znaczenia, zyskuje pełną wartość. Z kolei te przeŜycie przenosi się w nasze posłannictwo. W końcu udzielamy tego innym, zanurzamy ich, jeśli tak wolno powiedzieć, głębiej w strumieniu piękności... Jerzy. ...który przepływa przez nas... CzyŜ mam dokończyć zdania poety? Pani Helena. Poeta się mylił. Ja świadczę przeciwko niemu. Całym Ŝyciem świadczę, całą twórczością. Adam. Jedno i drugie ma cenę ogromną. W tym wypadku jednak - daruje pani - jest to ogromnie mało. Pani Helena. Małe... w jakim znaczeniu? Adam. No tak, mało. To znaczy... widzi pani - tym nie moŜna wypłacić wszystkiego. Pani Helena. Nie rozumiem. Adam. Jakby to rzec? - No więc... Proszę mi powiedzieć, ile panią kosztuje Ofelia lub Lady Makbet? - Pani Helena. Ile mnie kosztuje?... Kosztuje mnie w pewien sposób całe Ŝycie. Tak... ale ta dziwna wymiana, dziwny wykup. Za kaŜdym razem płacę pełną cenę i za kaŜdym razem płacę ponownie. Adam. Tak, to rzeczywiście dziwny wykup... (nagle) OtóŜ, widzi pani, ja za tę cenę nie mogę się wykupić - Pani Helena. Komu? Sobie? Adam. Nie jestem sam. (Przerwa. Wszyscy milkną, jakby skupieni w ostatnim słowie) Teolog. Rozumiem. (Do matki) Pan Adam zapewne daruje, Ŝe zabraliśmy mu tyle czasu. Adam. To raczej ja zabierałem. Starsza Pani. Tymczasem musimy poŜegnać. śyczymy panu jak najpełniejszych osiągnięć. Adam. Dziękuję. Po stokroć dziękuję. (Starsza, Pani i Teolog wychodzą) Lucjan. Trzeba jednak stwierdzić, Adam, Ŝe stajesz się sławny. Coraz więcej ludzi odwiedza twoją pracownię. Maks. Jeśli wliczyć do tego domokrąŜców i Ŝebraków, sława urośnie w nieskończoność. Pani Helena. Muszę panu powiedzieć, Adamie, Ŝe szczerze podziwiamy to pańskie oddanie dla najuboŜszych. Maks. Znów będę musiał się pani sprzeciwić, chociaŜ nie przychodzi mi to łatwo. Ale - nie moŜna słuŜyć równocześnie dwom podziwom. Odkąd Adam - jak pani powiada - oddał się najuboŜszym, co skądinąd jest godne podziwu, odtąd płótna stanęły. CzyŜby przestały być wyrazem jego widzenia? - Pani Helena. Sądzę, Ŝe nie. Nikt nie zdoła wyrwać z jego wzroku tego widzenia. Adam. Ma pani słuszność. Czasem jedno widzenie najzupełniej wystarczy... (Przerwa) Pani Helena. Dlaczego nie dokończył pan ostatniego zdania, Maks? Maks. Bo zdania tego nic juŜ nie zdoła uzasadnić. I dlatego powtarzam: nie moŜna słuŜyć równocześnie dwu podziwom, pani Heleno. Pani Helena. Ale skoro one narastają, dopełniają się w jakiejś nadrzędnej całości? No cóŜ, panowie? Spotykamy się na wystawie pana Stanisława. Stanisław. Oczekuję. (Pani Helena wychodzi z MęŜem) Stanisław. Wiesz juŜ chyba, Adam, Ŝe umarł Andrzej? Adam. Podczaski? Stary druh z powstania. Stanisław. Trudno było inaczej. Andrzeja musiały dobić te dawne powstańcze suchoty. Adam. Pamiętam tę przeprawę przez Pilicę - byle tylko dopaść skraju lasu... Wtedy strzaskali mi nogę. Lucjan. Swoją drogą, Adasiu, mógłbyś i ty bardziej uwaŜać na siebie. Śmierć powstańcza jest uparta. Z pewnością nie masz juŜ dawnego Ŝołnierskiego zdrowia. A te twoje włóczęgi o głodzie do wieczora, Bóg wie gdzie, teŜ ci go na pewno nie przysporzą. ElŜbieta bardzo martwi się o ciebie. Adam. O, dziękuję. Zawsze wasz dom był mi poniekąd rodzinnym. Lucjan. MoŜe zajdziesz kiedyś w tych dniach? Nie pokazujesz się od tak dawna. Moglibyście przyjść razem ze Stanisławem. No, a teraz to my juŜ chyba pójdziemy, panie Stachu. Prosił mnie pan, aby jeszcze załatwić tę sprawę w Związku. MoŜemy wstąpić od razu. Stanisław. O, chętnie. - Adam, do zobaczenia jutro. (Wychodzą) (Chwila milczenia. - Pozostał ów Człowiek Nieznajomy Nikomu. Pozornie nie brał udziału w dotychczasowej rozmowie. Przesuwał się z wolna od obrazu do obrazu, z wyrazem znawcy) Nieznajomy. No, więc teraz byłyby do omówienia nasze sprawy. Adam. Daruje pan, Ŝe musiał czekać tak długo. Nieznajomy. Było mi to najzupełniej na rękę. Pomogło do wykończenia analizy. Adam. Analizy? Nieznajomy. Tak. Daruje pan, Ŝe nawiąŜę do poprzedniej rozmowy, której byłem tutaj świadkiem. Nie jest to wprawdzie zbyt wytwornie podsłuchiwać rozmowę, w której się nie bierze udziału, ale ja całe moje Ŝyciowe zadanie w duŜej mierze opieram na podsłuchu. Pan równieŜ. Adam. Nie przypuszczam. Nieznajomy. To znaczy - pan nie podsłuchuje cudzych rozmów, jak ja. Mimo tego pan Ŝyje z jakiegoś podsłuchu. Nieraz myślałem o tym i zastanawiałem się nad tym, w jaki sposób mógł

Page 10: 03. Jan Pawel‚ II - Karol Wojtyla - Brat naszego Boga

pan podsłuchać tyle prawd, prowadząc równocześnie Ŝycie tak roztargnione. Stanowi pan dla mnie powaŜną zagadkę - muszę panu powiedzieć na wstępie. Adam. Zupełnie nie rozumiem, o co panu chodzi. Najpierw: podsłuch. Więc przyjmijmy, Ŝe pan podsłuchuje rozmowy. Wiem o jednej, którą pan podsłuchał. Dość trudno zresztą było postąpić inaczej, skoro rozmówcy nie zechcieli ściszyć nieco swych głosów, zwaŜając na pańską obecność. Sami przez to wydali się na łup owego podsłuchu. Przypuszczam zresztą, Ŝe bez większych zastrzeŜeń. Czy nie zna pan nikogo wśród nich? - Owszem, z imienia prawie wszystkich; są to ludzie sławni. Osobiście nikogo. Nigdy nie prowadziłem podsłuchu w tych kołach... - Zatem sami, są sobie winni. - A teraz pozwoli pan, Ŝe wydam pewien sąd. Wobec pana będę mówił to, co myślę. Zrzekam się prawa do ukrywania moich myśli. Nie czynię tego z sentymentu, ale po prostu dlatego, Ŝe tak wynika z moich załoŜeń względem pana. - To znaczy?... - Będzie dość zabawnym określić, o ile wszyscy ci rozmówcy mylą się co do pana. Powtarzam, wchodzimy bezpośrednio w krąg moich załoŜeń. Muszę wiedzieć, gdzie inni błądzą, aby uniknąć ich błędu. Chodzi o sprawę, która mocno przerasta ich wspólny niepokój. (Przerwa) Nie wiem, czym niepokoił się w panu ten ksiądz; sądzę, Ŝe jego omyłka w odniesieniu do pana była dość bezosobista - - Pozostali z pańskich przyjaciół chcą za wszelką cenę sprowadzić jego gniew do wybuchu geniuszu malarskiego. Tak, bo tutaj chodzi o pański gniew. Ten gniew jest wartością, ten gniew jest bezcenny. Ten gniew jest pańskim podsłuchem, jest intuicją, wczuciem się w to, co nurtuje rzesze. (Przerwa) Tak, panie Adamie. Rzesze nurtuje wielki, ogromny, bezbrzeŜny gniew. Na razie ciągle jeszcze czai się on, zawisa na trzeszczących przęsłach dotychczasowych porządków, ale to nie potrwa długo. Nie moŜe potrwać. Taki jest mój sąd, owoc długotrwałych i uciąŜliwych podsłuchów. Powiedziałem panu wszak, Ŝe z tego Ŝyję. Znam doki portowe, korytarze kopalń i niezmierzone hale fabryczne. Panie, ten gniew jest słuszny. Chodzi o to, aby ostatecznie zerwał się, aby jakaś powszechna, niemal nadludzka siła wyrwała go z trawersów, z mocno nadgniłych przęseł, na których na razie zawisa. (Przerwa) Ta siła narasta równieŜ. Czego ma dokonać? Ale czego bezpośrednio? Panie, ja cenię niezmiernie ten ogromny akt zbiorowej świadomości, który dojrzewa. Ten akt trzeba wykończyć. Ten akt trzeba przyśpieszyć. Ten akt jest wizją daleko wspanialszą niŜ - daruje pan - jakiekolwiek widzenie malarskie. (Przerwa) A zatem trzeba przyśpieszyć akt zbiorowej świadomości. Pan rozumie, co to znaczy! Pan rozumie, jaka tutaj zarysowuje się twórczość. Na to potrzeba gniewu. I na to potrzeba wyczucia gniewu. No bo trzeba podsłuchu. Pan posiada ten gniew i to wyczucie. Posiada je pan z intuicji, z talentu, z geniuszu. (Przerwa) Adam. (z wielkim trudem zdobywa się na poszczególne słowa) Nie wiem... czy pan nie myli się w ocenie... Nie wiem... Zdaje mi się, Ŝe bierze pan jednak mylnie... Nieznajomy. Oczywiście, jest to pierwszy, nieunikniony opór. To jest próg, który trzeba przekroczyć. Pan sam nie zdobył jeszcze dostatecznej świadomości własnego gniewu. (Śmiejąc się) Prostaczek BoŜy, który nie wie nic o swoim geniuszu. Tak, to dawne czasy. Dzisiejsze innych domagają się natchnień. Dialektyka historii, rozumie pan? No, mniejsza o to - Tak, tak. To pierwszy opór do przełamania. Adam. I pan spodziewa się przełamać go? Nieznajomy. Chcę ukształtować w panu ten wspaniały surowiec. Czuję się do tego zobowiązanym. Tak wynika z moich załoŜeń. Adam. Ha, zmaga się we mnie juŜ tyle sił. MoŜesz i pan próbować. Nieznajomy. Naprzód karcę pana za jego obrazy. To nie jest droga... Adam. A... Nieznajomy. To nie jest droga do wyraŜenia tego gniewu, który pana nurtuje. To nie jest droga do skupienia sił. Pan rozprasza je na sentymentach, na nastrojach. Pan chce uciec przed swoim własnym gniewem ku przeŜyciom, ku zakątkom tzw. duszy. Panie, ten gniew jest wartością przedmiotową. Nie wolno go rozpraszać. Pan jest odpowiedzialny za kaŜdą cząsteczkę zbiorowej świadomości, za to, czy ona dojrzeje wcześniej, czy później... Adam. Jeszcze nigdy nie słyszałem takiej oceny... Nieznajomy. Bo nikt jeszcze nie sięgnął do głębi. Nikt nie był zdolny do takiego wglądu i takiej perspektywy. (Pukanie) Adam. Wejść. (Wchodzi kilku łachmaniarzy) - A, to wy.

Page 11: 03. Jan Pawel‚ II - Karol Wojtyla - Brat naszego Boga

Dobrze, dobrze. Idźcie tam, do tamtego pokoju. Tam przygotowane. A jedliście co? - Nie. Dobrze. Zaraz wam przyniosę. (Skoro juŜ wprowadził ich obok, powraca. Chwila) Nieznajomy. Karcę pana i za to. To jest równieŜ rozpraszanie sił. To mogło wystarczyć na niŜszych stopniach zbiorowej świadomości. Więcej: źle powiedziałem - to słuŜyło do kiełznania tej świadomości, nie pozwalając jej dojrzeć wcześniej i wybuchnąć. Adam. (cicho wtrąca) "...ubogich zawsze macie..." Nieznajomy. Dzisiaj, gdy świadomość zbiorowa dojrzała gniewem, rozprawi się równieŜ z tamtym. Adam. A jeśli tamto jest prawdą. Nieznajomy. Trzeba odszukać w niej punkt skrzywienia. Jeśli jest prawdą, to na pewno zostało skrzywione. Adam. (zupełnie głuchym głosem i z jakimś głębokim przybiciem) "...Ubogich zawsze mieć będziecie..." "...lecz mnie nie zawsze macie..." Nieznajomy. A zresztą, cóŜ z tego, cóŜ z tego? Aha, miłosierdzie. Złotówka tu, złotówka tam, za prawo spokojnego posiadania milionów - w bankach, w lasach, w folwarkach, w papierach wartościowych, w udziałach... bo ja wiem, w czym jeszcze. Oto są Ŝyciowe owoce tej zasady. Za złotówkę tu, za złotówkę tam. Dokładnie odmierzoną, wyliczoną. A przy tym zwierzęca harówka przez 10, 12, 16 godzin za lichy grosz, za mniej niŜ prawo do Ŝycia, za nadzieję wątpliwej pociechy tam - która niczego nie zmienia, która tylko od wieków wiąŜe potęŜny, wspaniały wybuch ludzkiego gniewu - ludzkiego, twórczego gniewu. Adam. (wziął głowę w obie dłonie) CzyŜbyś pan miał jednak tyle słuszności... (Zatacza się na ławę) "...ubogich zawsze macie... - mnie nie zawsze..." To wszystko jest jednak straszne, panie, panie! II. W podziemiach gniewu Przełamują się tedy w Adamie myśli rozbieŜne zewsząd. Prześwietlają go twarze spotkane, wywierając na nim ucisk zasłyszanych słów. Niejednako, ale ciągle przetwarzają Adama. Chwilami doprawdy wprost się narzuca, Ŝe one go tworzą. Ale oto przychodzą takie przebłyski - i wtedy z nagła dowiadujemy się z niezbitą pewnością, Ŝe to on, Adam, tworzy siebie z nich. Ciągle tworzy. Chodzi mu przecieŜ o wyrównanie ogromnych wstrząsów, nadludzkich dosłownie drgań. Dlatego trud Adama będzie wielki. I wszystko, co się teraz będzie działo, chociaŜ wokół niego się rozegra, staje się jednak w nim. Posuwamy się wciąŜ po krawędzi, wzdłuŜ której bujne tętno rozchwianych twarzy i myśli, i słów łączy się z duszą Adama, krzepnąc w nim nowym odkryciem własnego "ja", przetworzeniem, przeobraŜeniem. Nowy Adam wyłania się stopniowo, ukazuje się wśród drŜenia i lęku starego Adama. Sama potrzeba tej odmiany, a jeszcze bardziej jej przebieg, stanowi główną cięciwę napięcia dramatycznego. Nie jest to zaś napięcie dwu przeciwległych przedmiotów, ale pełne napięcie w obrębie jednego jedynego. W kaŜdej bowiem chwili stary Adam wymienia się jakąś cząstką na nowego. Tkwi w tej wymianie i zdobycz, i postęp, i, zarazem ból. Oto jest Ŝywa tkanka dramatu Adama. Ludzie i przedmioty łączą się w nim, odmieniane od wewnątrz z uporczywą siłą, bądź przyjmowane, bądź odrzucane, zdobywane i tracone, odnajdywane i zapoznawane. A wśród nich wszystkich on sam objawia się sobie ciągłym zdumieniem nad własnym losem. Musi tak być, bo dzięki temu zdumieniu odsłania w sobie tę Miłość, która przez niego pracuje. W takiej to przestrzeni dzieje się ten rozdział sprawy Adama. Nie szukajmy określonych miejsc dla poszczególnych jego ustępów. Wszystkie one stają się bądź treścią przypomnienia, bądź wyobraźni, bądź myślenia lub miłowania, nie związane Ŝadną jednością miejsca przestrzennego, li tylko jednością przestrzeni psychologicznej. 1. O ogrzewalni miejskiej moŜna nie myśleć w ogóle, moŜna o niej zupełnie niczego nie wiedzieć. Ale kto ją poznał tak jak Adam, ten bez trudu moŜe odtworzyć sobie, co w niej się dzieje pewnego styczniowego wieczoru przy tęgim, mrozie. A tak odtwarzając, będzie nie tylko wydany na pastwę pamięci lub wyobraźni, ale będzie rzeczywiście przebywał wśród tych, z którymi coraz głębiej wiąŜe się jego los. Nic nie szkodzi, Ŝe teraz idzie ulicą opodal. Myśli jego są z nimi. Lęka się spojrzeć im w oczy jeszcze raz; czuje jednak, Ŝe musi. Odległość między nimi a nim zmniejsza się gwałtownie. BodajŜe starczy nacisnąć drzwi. Ustąpią bez trudu, przecieŜ zamki nic nie wartają. A wtedy wszyscy ci ludzie staną mu się bezpośrednio obecni. Na razie jednak stanowią oni tylko stertę głosów: - Jeśli rada miejska nie przydzieli nam więcej węgla na te trzaskające mrozy - pójdziemy

Page 12: 03. Jan Pawel‚ II - Karol Wojtyla - Brat naszego Boga

powybijać szyby prezydentowi miasta i tym panom z opieki społecznej! - Właśnie. Niech spróbują, co to znaczy zębami szczękać - - i mówić, Ŝe ogrzewalnia! (Jakiś głos zrezygnowany:) - Co zrobisz? Znajdzie się zaraz kilku szklarzy, którzy zaszklą. (Głos zawzięty:) - To potłuczemy na kawałki wszystko szkło po szklarniach. (Inny:) - Nie rozjadaj się! Zeszedłeś na dziady - to umiej być dziadem przynajmniej. - I zresztą - czego chcesz! (Wyraźnie kpi:) Masz tu Ŝycie wygodne, bez obowiązków, bez odpowiedzialności. MoŜesz Ŝyć jak filozof, nosząc cały majątek w wytartej kieszeni i rozmyślając nad marnością wszystkiego, co nie jest twoje. (Inny głos zawodzi:) - A Ŝeby choć poprawili przydziały tej zupy. Woda to i parę gruli. Trudno wystać w taki mróz. - Bo się i stać opłaci! (Znów tamten głos kpi:) - Tylko bez sklamrzenia. O cóŜ wam chodzi - wstajecie o dziewiątej, wypoczęci, wywczasowani. Potem naciągasz futro(!) na grzbiet i idziesz jak dostojnik, jak zasłuŜony, postać parę godzin na jednej z głównych ulic, aby cię wszyscy mogli oglądać i nacieszyć się tobą do woli. Ty zaś ze swej strony moŜesz wtedy podglądać innych ludzi. Spieszą oni jak opętańcy w tę i tamtą stronę, a ty co? - a ty nasycasz się beztroską. Potem dostaniesz zupki. Wracasz do domu, tj. niby tutaj. Wieczorem moŜesz poczytać gazetki, jeśli lampa nie kopci. CzegóŜ chcesz? - Ŝyjesz jak filozof. (Z innej strony ktoś głosem bardzo smutnym zwierza się sąsiadowi:) - Na Ŝaden sposób nie mogę znaleźć pracy. Byłem juŜ tu i tam. I co wieczór wracaj do ogrzewalni. Mnie juŜ gardłem wyłazi ta wygoda. Odniesiesz czasem jakiś pakunek, Ŝeby nóg nie wyciągnąć z głodu. I to jeszcze musisz się strzec, bo są zawodowi, co tylko patrzą, aby cię przegnać. (Skądinąd ktoś zaczyna mu doradzać:) - Mógłbyś spróbować z nami. Robota jest krótka, odpowiedzialna, tyle Ŝe nieco denerwująca. Idzie dobrze - to moŜesz na parę ładnych miesiączków emigrować z ogrzewalni i zamieszkać choćby w Europejskim. A, potem, jeśli okoliczności znów się inaczej złoŜą, wracasz do ogrzewalni, jeśli jeszcze nie gdzie indziej. CzegóŜ chcesz? śycie masz bogate, urozmaicone. Trzeba je tylko umieć sobie urządzić. (Kto inny:) - Nie, nie. Niech on lepiej z nami nie próbuje. Jest za głupi do takiej roboty. - On jeszcze ciągle chce zapracować. To jeden z tych, co się zarobi jak wół. Tymczasem trzeba inaczej - - CzyŜ ktoś z nas jest winien niesprawiedliwego podziału dóbr - (Skądinąd:) - PrzyłóŜcieŜ do pieca! PrzecieŜ sama słoma nikomu kości nie wygrzeje. - I cóŜ będę przykładał? Ten węgiel, co go nie ma? - A draństwo, panie. Inni nie wiedzą, co z węglem robić! (Inaczej:) - Grunt to kalkulacja, panowie. Grunt to obliczenie. Wewaliliście wszystek węgiel przedtem, to teraz szczękajcie ząbkami! (Inny:) - Znikąd nie ma rozgrzewki. Ani z zewnątrz, ani od wnętrza. Chyba na kpiny nazwali to ogrzewalnią. - A ty byś od wnętrza wolał! - A ty nie? (Po chwili) Zawszeć to godniejsze człowieka, co od wnętrza. Jedna, druga kropelka... - Aaa, proszę, co za zachcianki. Adam. Właściwie nie to jest najwaŜniejsze, Ŝe wszedł. Był wśród nich juŜ od chwili. Nic się nie działo wśród nich, co by nie działo się w nim. Ale teraz drzwi ustąpiły (bez trudu - w taki mróz!) i Adam uzyskał w oczach ten obraz, którym uporczywie Ŝyła dotąd pamięć i wyobraźnia. Obraz wewnętrzny Adama - i wnętrze ogrzewalni. W tej chwili Adam jest porządnie ubrany, czarno. Szeroki kapelusz malarski, ciemny krawat. W ręce wlecze za sobą jakieś worki czy torby. Podszedł do najbliŜszej grupy. Odtąd przestrzeń wewnętrzna Adama, otwarta tamtym ludziom, wzbiera nimi. Rzeczywistość. - Przepraszam. MoŜe mnie sobie przypominacie... Opatrzność zrządziła, iŜ pewnego razu deszcz i wichura zagnały mnie do waszego schroniska... Bracia, odtąd jakaś siła nagli mnie tutaj znowu. Ja nie mogłem nie powrócić tutaj. Na kaŜdym kroku szła za mną wasza nędza, bezdomność, wasz głód - (Milczenie najzupełniej obojętne) Adam. Nie wiedziałem, jak wrócić. Szukałem dróg. Szukałem środków. Dziś po raz pierwszy... (Ktoś z tych, co najbliŜej byli:) - Czego chcesz? Nie masz gdzie kości połoŜyć na tę noc - to juŜ, tu jest miejsce. Nikt nikogo nie wygania, bo niczyje. Miejskie. Tylko się spiesz, bo mogą nadejść inni. W taki mróz nikt się nie szwenda. (Inny:) - A moŜeś ty, braciszku, z lekka podwiany, bo gadasz jakby od rzeczy. Adam. Nie zrozumieliście moich zamiarów. Nie przyszedłem mieszkać do ogrzewalni. - No to się wynoś gdzie indziej. Nie przyszedłeś

Page 13: 03. Jan Pawel‚ II - Karol Wojtyla - Brat naszego Boga

mieszkać tutaj, to czego od nas chcesz? - Adam. AleŜ nie. AleŜ nie. Przyniosłem wam coś niecoś z jedzenia i z odzieŜy. To od dobrych ludzi. - A - dobrodzieje. I ty teŜ dobrodziej. A - to co innego. (Adam zaczyna wypróŜniać torby i worki. Wyrzuca ich zawartość na legowisko pierwsze z brzegu) (Tamten - patrzy z ukosa:) - No i co z tym? Adam. To dla was. - Dla kogo? "Dla was". Łby sobie pourywają. (Stąd i stamtąd:) - Dla mnie! - Tutaj płaszcz! - Chleba. Nie jadłem nic od rana! - Coś bym przetrącił! - A! jest i rozgrzewka! (Skądinąd:) - Dobrzy ludzie! Dobrodzieje! (wyraźny zgrzyt) (Z kąta:) - Co tam za hałasy? - Trzymaj gębę. Tu przynieśli Ŝarcia i szmat. - Kto przyniósł? - A jakiś! Wygląda na trąconego. - Od kogo? - Od dobrodziejów. - Nie potrzeba! - To ci, którym chciałeś wybijać szyby. - Chciałem i chcę. Inny się obeŜre, wysiedzi w cieple, a potem, jak juŜ powydziera i z dziesięć razy odłata - nuŜe Ŝebrakowi. Dobrodzieje!... (Tymczasem młody człowiek do Adama:) - Panie, nie wiedziałby pan o jakiej pracy? Adam. Poszukamy. Nie zechce pan przyjść do mnie jutro? - - Gdzie? - Basztowa 1. - Przyjdę z rana. - Dobrze. (Z kąta: - z naciskiem:) - He, ty! Słuchaj no, dobrodzieju od dobroczyńców, zabieraj się z tym wszystkim! (W sąsiedztwie bezpośrednim Adama - z cicha:) - Swoją drogą, panie, tu w oczy kole kaŜdy porządnie ubrany, kaŜdy niegłodny. (Inny:) - Mógłby o nas magistrat lepiej dbać! (Inny:) - A moŜe zechciałby pan jakiś drobiaŜdŜek z biŜuterii? (Inny:) - Odwal! (Z kąta - uporczywie:) - No, słyszysz, zabieraj się, mówię, bo wstanę. Zabieraj się, pókim dobry. (W pobliŜu:) - Panie, mnie by potrzeba jakiego palta. Adam. Postaram się następnym razem. - Czekaj tatka latka! (Inny:) - Będzie na drugą zimę, jak wyciągniesz kikuty. (Ten z kąta wstał:) - Mówię ostatni raz. A wy rozumiecie, hołoto?! Jak wam kto w gębę napluje, to teŜ weźmiecie. Siedzi to draństwo po pałacach, wygrzewa się, baluje, kpinkuje, przepija od czasu do czasu likierem; a jak im od czasu do czasu wyobraźnia taka przyjdzie, to ci rzucą ochłap. Szmatę znoszoną albo spleśniały chleb. A ty się kłaniaj, nazywaj dobrodziejami i całuj ręce. A to jest wszystko jedna niesprawiedliwość i krzywda. Rozumiecie? Za co tamten chodzi w garniturze i pod krawatem - a ja nie mam czym grzbietu zasłonić? Dość, dość. Niech lepiej znika z oczu. (Z kąta pomruk) (Adam spuścił oczy, milczy jak smagany. Wszystko odnosi do siebie) (Tamten:) - Lepiej odpluńcie im tym samym, czym splunęli na was. (Ludzie porozbierali juŜ przyniesione przedmioty. Przymierzają) (Tamten z kąta - przeskoczył teraz, tak jak stał, na środkową pryczę:) - śebyś się nie tknął Ŝaden! No rozumiecie! Bo pozabijam! (JuŜ jest wokół niego kilku innych jak mur) No rozumiecie! Niech wszystko pozabiera z powrotem. Niech wszystko pozabiera z powrotem. Więcej to warta niŜ pierwszy lepszy strzęp. (Stąd i stamtąd:) - Trzymaj gębę. Nie oddajemy. (Wtedy on zaczyna walić na lewo i na prawo jakąś lagą) - A hołoto Ŝebracka! Ścierwo! (Uginają się wokół niego. Któryś usiłuje go zepchnąć z ławy. Ułapili go za golenie -) - E, bo i my potrafimy! (Teraz ktoś uchwycił za koniec lagi. Zaczynają się szamotać) Adam. (patrzy przeraŜony. Usiłuje coś powiedzieć. Opadają mu ręce) Bracia, bracia. Źleście mnie zrozumieli. (Głośniej:) - Źleście mnie zrozumieli! (Krzyk znad głowy:) - Won, won! (Adam odsuwa się, zostawiwszy wszystko w nieładzie. Teraz jest sam, tylko w sobie nosi pełny obraz tego szamotania i zgiełk. Słyszy, jak tętna biją, wyczuwa tępy ucisk ciemienia. Ból rozdarcia pogłębił się poczuciem bezradności - -) 2. - - W tym czasie światło latarni znajdującej się opodal rozdzieliło wyraziście jego cień od samej jego postaci. Adam odczuwa to jako uobecnienie kogoś obcego. Odczuwa, Ŝe nie jest sam. Pomiędzy nim, a "uobecnionym" nawiązuje się taka rozmowa (która cała przebiega w atmosferze napiętego skupienia). Nie wiadomo bowiem, czy to rozmowa z samym sobą, czy rzeczywiście z kimś odrębnym. "Tamten". Nie jest rzeczą zbyt łatwą odróŜnić myśli własne od tych, co przychodzą z zewnątrz. "Adam". To znaczy - - To znaczy, Ŝe w pewnym połoŜeniu naleŜy uznać za własne pewne odruchy, a nie doszukiwać się ich przyczyny poza sobą. - Czy ktoś drugi moŜe tak szczelnie przykładać swoje myśli do naszego mózgu, aby nie wydał się odstęp między naszym umysłem a myślą podsuniętą. Odstęp lub przerwa... - Zapewniam cię, Ŝe nie. Rozumowanie twoje jest najsłuszniejsze w świecie. - A do czego

Page 14: 03. Jan Pawel‚ II - Karol Wojtyla - Brat naszego Boga

prowadzi? - - Do nieprzeceniania sił. - Do czego? - Do odsunięcia szaleńczych przedsięwzięć! - I do czego jeszcze? - - Do odwrotu! - - Widzisz, to wszystko ma sens o tyle, o ile. CóŜ poradzisz na złą wolę, na upór? Zostaną tym, czym chcą pozostać. Nie będzie w tym twojej winy. - Rozumowanie twoje jest najpoprawniejsze w świecie - - Widzę, Ŝe mam do czynienia z człowiekiem rozsądnym, który nie porywa się na nadludzkie... - Dzięki rozumowaniom tak poprawnym, jak twoje, idziemy coraz głębiej na dno. Ale zaraz: "jak twoje" - doprawdy nie wiem: "twoje czy moje". Ale jeśli "twoje", to czyje? PrzecieŜ nie ma tutaj nikogo - (Tylko na dalszym planie jakiś człowiek oparty bezwładnie o latarnię) - No oczywiście. Nie zaprzątaj się tym. Myśl tak: przecieŜ ja nie jestem kariatydą świata. Jestem inteligencją, której całym zadaniem - wydobyć właściwy obraz świata, o resztę nie troszcząc się zupełnie. Myśl tak! Ty równieŜ jesteś inteligencją. Zatem podlegasz prawom inteligencji. Wystarczy, jeśli zatrzymujesz obraz świata w twojej myśli. Nie masz Ŝadnego obowiązku podkładać pod jego ocięŜały kadłub twoich bark. Są zbyt znuŜone. - Doprawdy nie wiem, czy myśli te są moją własnością, czy teŜ podpowiada mi je ktoś - - Nie chcę Ci ciąŜyć. - Zostań sobą. Dokończ rozpoczętych płócien. Potem - zrób wystawę. CóŜ moŜesz uczynić innego? - Owszem, radzę ci - nie powracaj nigdy do ogrzewalni, jeśli nie chcesz zaszkodzić!... - Komu? - Wyzwoleniu tych ludzi. Trzeba poczekać. To się musi dokonać powoli, od wewnątrz. Z pośrodka nich musi wypłynąć samorzutnie i dojrzeć. Tymczasem ty chciałbyś tam zapewne przenosić szczegóły, które są im obce. - Na przykład? - Na przykład, kazałbyś im modlić się - prawda? Pracować - dźwigać tzw. krzyŜ? - - No? - Widzisz, nie o to chodzi. Trzeba im dać dojrzałość ludzką. - AleŜ posiadasz umiejętność wytryskiwać myślą tuŜ obok mojej. Znów nic nie mogę rozróŜnić... No więc... dojrzałość ludzką - to znaczy? - To znaczy - tę, która jest podyktowana warunkami ludzkiego bytowania. - Usiłujesz jednak wciąŜ omijać pewne punkty. Zaczyna mnie to dziwić. - Bo jesteś szaleńcem, a ja muszę za ciebie mieć rozsądek i umiar. - Znówem gotów pomyśleć, Ŝe jesteś mną. - AleŜ oczywiście. - ByłŜebym rozbity na ciebie i tego, który ciągle we mnie się dźwiga i ciągle domaga się więcej - - Bynajmniej. Ja stanowię tylko czynnik równowagi twojego "ja"... (Mijają człowieka opartego bezwładnie o latarnię) ... tego, który teraz Ŝąda ode mnie, aby zapytać tego człowieka (Pyta głośno:) Czemu tu stoisz? - AleŜ cicho! Nie przerywaj mu snu - - Snu? Jest wyraźnie wycieńczony i z wycieńczenia... - (nie kończy). A przy tym jest w nim coś więcej niŜ Ŝebrak oparty o latarnię. - CzyŜby? Nic o tym nie wiem. - A właśnie. W nim jest obraz. - Ach tak, dla ciebie wszystko ma wartość obrazu. Jesteś malarz. - Obraz pozamalarski. Obraz nieuchwytny mojemu oku, a który trawi od dawna moją duszę. - Nie poddawaj się. Odstąp. Zapomnij. Adam. (jakby nie dosłyszał) Obraz i podobieństwo. - Podobieństwo? Czyje? - Nie wiesz! Więc jednak jest sfera w mojej myśli, której u ciebie brak. Więc ty jednak nie wyrastasz z mojego umysłu jak własna moja myśl. Ha, odkryłem cię. Odkryłem cię tym obrazem i podobieństwem, którego nie chcesz znać, o którym nie chcesz wiedzieć... choć wiesz - - A, czekaj - obraz i podobieństwo. Widzisz - on jest dzieckiem, on jest synem. Ja tak samo. Ty ... - Ja nie. Nigdy. - Nie? - A zatem wielkie zwierciadło świata w tobie świeci pustką, matową pustką twojego bytu, której nie rozświetla nic. - Powiedziałem ci, Ŝe jestem inteligencją. To mi wystarcza. Tobie równieŜ. - Usiłujesz wmówić we mnie. Jednak fakty przeczą. O, widzisz tego człowieka opartego na słupie latarni? - Nie przyciąga mojej inteligencji. Przestał stanowić dla mnie zagadnienie. Mogę go ominąć. - O, ileŜ w tobie brak, ileŜ w tobie brak! (Teraz juŜ po drugiej stronie Adama rozpościera się równy i nieprzerwany mrok ulicy. Minął światło latarni od tej strony, po której wydobywało z niego cień. Nie ma "tamtego". Adam dźwiga włóczęgę ramieniem. Wlecze go, utykając tym silniej na prawą nogę. - No chodź, przyjacielu. Nie mówisz nic? Ręce... ho, zmarzłeś... Nie moŜesz iść... No, chodź! Prawie go wlecze na plecach. - No, chodź. Uratowałeś mnie. 3. Adam z obrazem człowieka. Człowieka-Chrystusa. "Ecce Homo". Czy właśnie ten obraz musiał narosnąć w jego duszy od widzenia ludzi opuszczonych? Los obrazu i los człowieka. Adam jest malarzem. Przybory leŜą na ziemi. Rzecz dzieje się znowu w nim.

Page 15: 03. Jan Pawel‚ II - Karol Wojtyla - Brat naszego Boga

- Ty jesteś ciągle głębszy od mego widzenia. I ciągle dalszy. Nie mogę Cię wydobyć z mego wzroku. To znaczy - zaraz - to znaczy - CzyŜby się nie godziło juŜ z Tobą to, co noszę w moim widzeniu, i to, co ogarniam duszą? Milczy widzenie. - - Za co? Za co? Powiedz, co jeszcze więcej mogę uczynić dla Ciebie w nich? - - Jak moŜna pytać o to ciebie, który nie znałeś miar! A ja, a ja - ciągle szukam linii tego, co obejmuję bez Ŝadnych konturów, i szukam odcisku tego, co noszę w sobie bez cięŜaru. I tak cięŜar, który odciskam, i kontur, który kreślę - nie jest Twoim zarysem ani Twojej odciskiem piękności. Oni są!! O ileŜ tutaj chodzi przeświadczeń, o ileŜ odmiany w widzeniu! - Odmień mój wzrok! Ja nie mogę juŜ więcej. Ja nie mogę. Prócz tego jestem im niepotrzebny. Najwyraźniej. Powiedz, jak wybrnąć z tego - - - Ja jestem im niepotrzebny. Tak. Stwierdziłem to. Przekonałem się o tym. Dlaczego nie mogę przekonać Ciebie? Powiedz sam, co ze mnie zostanie, jaki będzie ze mnie poŜytek, jeŜeli Ty odrzucisz mój obraz, a oni odrzucą mnie? - - - - A, a, a. Znów jesteś ponad moją myślą. Przemawiasz wśród niej - cisza, cyt... Jest to chwila groźna i cudowna. Cisza - cyt cyt - cyt. Tylu ludzi na świecie Ŝyło tym, Ŝe nie mogło sprostać tej chwili; jej urok przytłoczył ich słabość. Czy ja sprostam? - A więc: tak, tak... Ja będę wartał tym wydziedziczeniem, będę wartał tyle, ile utracę. Ile zagubię. Ile pozbędę. Tak, tak. - Tak, tak. Ale powiedz - czy moŜesz tego Ŝądać od człowieka? Czy moŜesz tego Ŝądać ode mnie? Jak mam przestać być tym, kim jestem? - - (Adam znów pracuje z pasją, z Ŝarem. Trwa to przez chwilę. Podczas tego dają się dosłyszeć takie słowa:) Ty musisz przybrać dla mnie ten kształt. Ten kształt, który obejmuję duszą, i te plamy barwi na płótnie - i Ty w tylu ludziach - to jedno - (Z wysiłkiem:) - To jedno! (Odstępuje na krok:) PrzecieŜ tak Cię utrwalę w tylu, tylu ludziach. (Odstępuje jeszcze na krok:) - CóŜ w tym jest złego? - Czy moŜe się to sprzeciwiać Tobie? - (Odstępuje jeszcze dalej:) - Nie. Nie. (Przesilenie:) - Tylko to nie jesteś Ty. Jesteś obcy. Jesteś daleki. Coraz bardziej obcy temu, którego znam. - - - Utraca Cię mój wzrok - - a równocześnie widzę Cię coraz przenikliwiej. - Jak to moŜe być? (Wpatruje się w obraz ponownie:) - Ale to nie Ty jesteś - Więc to nieprawda, Ŝe utrwalam Cię w tylu ludziach. W tylu duszach. (Odkłada paletę, pędzle. Podchodzi ku oknu. Patrzy na Wisłę) (Ktoś wszedł) - Znów patrzysz. Nie malujesz - (Adam nie odwraca głowy:) - Czy to ty, Maks? 4. Spowiedź Adama. Twarz spowiednika jest przesłoniona dłońmi. Zaledwie moŜna się domyślać miejsce, gdzie w cieniu błyszczą oczy, A moŜe są teraz przymknięte. Prócz tego obie postacie zaledwie odcinają się w mroku zapadającego dnia. Tworzy to dziwną całość z szeptem słów ich obu. - CóŜ więcej jeszcze masz do wyznania, mój synu? Adam. (milczy) - MoŜe dręczą cię jakieś pokusy lub niepokoje? - Tak. Największą moją pokusą jest ta myśl, Ŝe jednak moŜna miłować inteligencją. Samą inteligencją. śe to wystarczy. - JakŜe to rozumiesz? - Widzę w tym jedyne moŜliwe wyzwolenie od tych wszystkich spraw, którymi zaprzątałem ojca tak długo. - Zaraz, mój bracie. Chwileczkę. W tym, co powiedziałeś teraz, zbyt wiele jest rezygnacji. Zgodziłbym się na to, gdyby nie to poczucie, Ŝe tkwi w tym jeszcze więcej niepokoju. - JakŜeŜ, mój ojcze? PrzecieŜ wiem, Ŝe jestem dla nich niepotrzebny, a równocześnie Bogu nie jest potrzebna moja sztuka. - Mylisz się, mój bracie. I tym im jesteś potrzebny, i Pan Bóg po ojcowsku patrzy na twoją twórczość. PrzecieŜ ona do Niego przybliŜa. PrzecieŜ usiłujesz szukać w niej Jego chwały. - OtóŜ właśnie. Niech ojciec powie, jak to moŜe być! - Ma się głębokie przeświadczenie, Ŝe tak, Ŝe najzupełniej tak - a równocześnie coś od spodu, coś od dna rozsadza to przeświadczenie. Obraca je wniwecz - CóŜ wtedy pozostaje z nas? CóŜ wtedy zostaje z nas przed Bogiem? - Samo chyba odrzucenie? - - Istotnie. Wtedy z nas nie pozostaje nic. Wtedy z nas samych nie zostaje nic. Ale wtedy, właśnie wtedy - to, co zostaje w nas - to tylko łaska Jego. - CzyŜ łaska Jego nie wiąŜe się z poczuciem synostwa? CzyŜ moŜe trwać w nas jako świadomość wydziedziczenia? - Tak. Zdawałoby się to rzeczywiście nieprawdopodobnym, gdyby nie jeden fakt. Ty wiesz, mój bracie: "Ojcze mój, Ojcze, czemuś mnie opuścił?" - "Ojcze, jeśli moŜe być, niech odejdzie ten kielich..." - A przecieŜ On był Synem nie tylko przybranym. (Chwila milczenia. Jakby szukał odpowiedniego słowa) Ale

Page 16: 03. Jan Pawel‚ II - Karol Wojtyla - Brat naszego Boga

było to właśnie w chwili, kiedy na nowo przybierał synów odrzuconych. To była właśnie taka chwila. - Ale ja nie mogę. Ja nie zdołam. Jeśli oni w ogóle nie potrzebują mnie, jeśli nie mam wśród nich Ŝadnej racji bytu... Jeśli po prostu nie mogę się ostać wśród nich jako ja... to jakŜe, jakŜe jako narzędzie ich przybrania za synów?... - Te rzeczy całkiem nie wynikają wzajemnie ze siebie. Kto wie, czy najwięcej nie znaczy właśnie twoje odrzucenie wśród nich - - Ale w takim razie oni odbiorą mi prawo do mojej sztuki, do mojej twórczości. - Niezupełnie. - No więc zrozum, mój ojcze. PrzecieŜ nie mogę miłować równocześnie, bo nie mogę miłować po połowie. Są to dla mnie dwie otchłanie, które ciągną. Nie moŜna pozostawać ciągle w połowie drogi między jedną a drugą. - Dlaczego patrzysz na to w ten sposób? Wszystkim moŜna miłować Boga - - Wszyscy teŜ twierdzą to samo. Dlaczego więc dla mnie ta prawda ogólnie przyjęta nie staje się prawdą? - Nie wiem. Są jeszcze róŜne kierunki w duszach, róŜny przebieg oczyszczeń. - A tak. Właśnie. Zacząłem znajdować brud w tym, co dawniej było ideałem. - Być moŜe. Oczyszczenia są dla posłannictw. - CóŜ mi powiesz na to, mój ojcze? - Daj się kształtować miłości. - Jak? - Nie wiem. Twoja miłość jest twoją własnością, jest dobrem tobie udzielonym. Ja nie mogę sądzić twej miłości aŜ do najmniejszych jej drgnień - - Gdybyś jednak zechciał przewaŜyć. Nakazać coś lub zakazać, odrzucić lub uznać - - To są zbyt wielkie sprawy i zbyt waŜne. Takich spraw nie nakazuje się miłości. Przemyśl. Nasz Pan dokonuje przez nią tylu dóbr, tylu ogromnych dóbr. Ona mas łączy z Nim bardziej niŜ cokolwiek innego. Bo w niej odmienia się wszystko. (Znów milczy przez chwilę, jakby nie mógł dobrać wyrazu. Wreszcie znalazł. Dorzuca bardzo cicho:) - Daj się kształtować miłości. Adam, zaledwie podniósł się z klęczek i odchylił dłonie od twarzy, zaczyna iść przed siebie krokiem zrazu niepewnym, potem stanowczym. Mija zapewne wiele ulic, przechodzi wiele progów przyczajonych poniŜej stóp. Idzie. 5. Drzwi otwierają się i otacza go znów znajomy tłum mieszkańców ogrzewalni. MoŜna wyczuć, Ŝe wyłonili się wokół Adama jako dotykalna rzeczywistość, długo przedtem sprawdzana wyobraźnią przepracowana pamięcią. Teraz nagle wyrośli Ŝywi spoza zrębów długotrwałego sprzeciwu serca i uporu woli. Są tedy ci sami i podobnie rozrzuceni w mrocznej przestrzeni. Skoro tylko ktoś z nich zauwaŜył Adama, zawiadamia swego sąsiada. - A, to on. - Jeszcze mu się nie znudziło? - Powinno mu było wystarczyć... Adam. (jest to ostatnia myśl, streszczająca wątek poprzednich) Tak, mnie wystarczyło. Nie wystarczyło Jemu. (Ale myśl ta jest ostatnia. Teraz mają przyjść słowa. A słowa zaczynają się pozornie w innym punkcie niŜ przebrzmiała ostatnia myśl. I Adam odzywa się głośno:) - Bracia moi, czy przyjmiecie mnie dziś? Udało mi się znów zebrać coś dla was. (Głosy:) - A owszem, owszem - - A dla mnie to palto pan masz? - A tę drobnostkę, pamięta pan? - Dziś moŜe pan bezpiecznie robić swoje, bo nie ma tego Wiktora. To jego sprawka ta cała awantura. Inni nie odwaŜyliby się bez niego. A do niego juŜ się zabrała policja... (ZbliŜają się jeszcze inni:) - A dla tego Stefka toś pan widocznie coś znalazł. JuŜ nie przychodzi do ogrzewalni. Adam. A tak, rzeczywiście. - My nie mamy nic przeciw temu, Ŝebyś pan przychodził, panie ten.... My rozumiemy, Ŝe społeczeństwo musi się opiekować nami. - Jasna rzecz. - Zawsze to wygodniej brać gotowe niŜ łazić po Ŝebranym. Ale - Ŝeby to było tego dość. I tak się musisz zwlec i stanąć tu i tam na rogu. (Rozwijają przyniesione przez Adama worki i torby. Zaczyna się jazgot wokół zdobyczy:) - Ten koŜuch to dla mnie - - Ale, gołymi kośćmi człowiek świeci - - CzegóŜ chcesz? Masz płaszcz po starym Pawalcu - (Inni:) - A tu jakieś inne strzępy - - O ludzie! to juŜ co najgorsze - - Ten Wiktor miał duŜo słuszności. (Któryś - do Adama:) - Rozumie pan, oni tak mówią "słuszność", bo Wiktor nakrzyczał wiele o zdartych łachach, które ten i ów rzuci nędzarzowi. Ale prawdę mówiąc, to jemu o duŜo więcej chodziło. Rozumiesz pan? Adam. Rozumiem i uznaję. (Ten sam:) No i co, panie? - No i co? PrzecieŜ nie zwalę wszystkiego, co jest. - A miałbyś pan po temu chęć? - JuŜ mnie i inni o to pytali - - A pan co? - (Wokół przedmiotów:) - Te koszule to jak z worka. - Chcielibyście z jedwabiu. - Nie chciałby kto - - Jedzenia to dziś niewiele przyniósł. - Co się wam nie podoba; brać co jest; nie przebierać! - Gorzej, bo nie ma przebierać w czym. (TenŜe

Page 17: 03. Jan Pawel‚ II - Karol Wojtyla - Brat naszego Boga

sam nalega na Adama:) - A pan co? Adam. Nie wiem. Bogaci po to są, aby z dóbr wydzielać ubogim. - Ale to, panie, juŜ gardłem wyłazi - ubogi - ubogi - (Wokół przedmiotów przebieranych) - Bo się juŜ, widzicie, państwu znudziła ta dobroczynność. - Nie wiem, czy i jego tu uświadczymy kiedy jeszcze. (TenŜe do Adama:) - Nie wiem, czyś pan obrał dobrą drogę. Dziś powiedzieć: "ubogi", "Ŝebrak" takiemu jak Wiktor albo ja, to jakbyś w gębę napluł. My nie jesteśmy, panie, Ŝebracy z zawodu. My jesteśmy ofiarami porządku, ustroju - jak pan chcesz. (Rozbierający dary:) - Słuchaj no pan, - E, bo my bardzo dziękujemy, Ŝe o nas... - Tak, my nic nie mamy przeciw... - Ale jakbyś pan tak zechciał powiedzieć dobroczyńcom, Ŝeby niektóre łachy schowali dla siebie. śe juŜ dziad to nie znaczy, Ŝe musi w strzępach chodzić. (Ten, co mówił z Adamem:) - Bo i po co jeden z drugim mówisz: dziad? (Ktoś:)- No, a co powiedzieć? - To jakbyś pod gardło ścisnął. (Ktoś:) - A czemuŜ by nie nazwać rzeczy po imieniu? (Inny:) - Kiedyś taki bogacz, to się zabieraj. (Inny:) - Jak Wiktor. (TenŜe:) Głupiście! Mocnoście głupi. (Jakiś:) Widzicie mądralę. (TenŜe:) - No pewnie. Przyuczyliście się dziadowskich zwyczajów, to się dziadami głosicie. (Któryś:) - A ty co? (Tamten:) - A ja nie! A ja się będę prawował! (Inny:) - To cię wykwitują jak Wiktora. (TenŜe:) - Wiktor był zbój. Mieli prawo. (Któryś:) - A tyś nie jest zbój? - i prawo znajdą. Adam: (patrzy na to wszystko rozszerzonymi oczami) (TenŜe:) - Ja juŜ tego pana starałem się przekonać. (Ktoś:) - CóŜ on ci poradzi? On tylko przyniesie, co mu dadzą. Sam nie jest bogacz. (Jakiś:) - O, nie jest. Wiem dobrze, bom u niego spał. - Ale! na nocowanie bierze? - A jakŜe, bierze pierwszego lepszego obdartusa. - Cie, cie... Co on? (Ktoś:) - Bo i zgadniecie? - Urzędnik jaki albo profesor. (Ktoś:) - Gdzie tam . Zgadnijcie. - Malarz. (Rozmowa się rwie) (TenŜe sam do Adama:) - Powiedz nam pan, jak pan o tym wszystkim trzymasz. - Bo to, Ŝe jeden, drugi raz przyniesiesz róŜnych łachów, to jeszcze... (Inny:) - Tu znów mówią, Ŝeś pan malarz - (Chwila oczekiwania; lekkie napięcie) Adam. Czego wy właściwie ode mnie chcecie? (Jakiś:) - E, bo nie uwaŜaj pan. To takie niewyparzone gęby i brzuchy nienaŜarte. PokaŜ im palec, to całą by rękę zaraz ugryźli. Adam. Tak, ale wy chcecie wyraźnie czegoś więcej. To widoczne. - No, jakbyś pan tak coś więcej do jedzenia i jakichś jeszcze lepszych szmat. Adam. Tak, tak. Ale wy chcecie coś więcej. On czegoś więcej chce (wskazuje palcem na głównego swego rozmówcę) - i on i on... Ja juŜ wiem. Tak, tego, co wy chcecie - to jest słuszne, najsłuszniejsze. Właśnie o to chodzi. Właśnie o to chodzi, abyście tego chcieli. Nie mieć się za wyrzutków, wydobyć się z tego trzęsawiska. Tak, to jest słuszne... najsłuszniejsze. (Jakiś niespodziewany wybuch) Ale dlaczego domagacie się tych rzeczy ode mnie? Oczywiście, to byłoby jedyne rozwiązanie. Jedyne ludzkie załatwianie sprawy - Ale dlaczego ode mnie?! To za wiele. To za wiele. (Jakaś kobieta:) - Co pan? przecieŜ nie chcemy od pana nic nowego. Przynieś, co moŜesz, co dadzą... starczy. Adam. Nie... to znaczy, rzeczywiście, wy juŜ więcej nie chcecie, ale On... wystarczyło jedno słowo. Ktoś z was wypowiedział jedno słowo, jedno zdanie... i wystarczyło... Wiem, Ŝe On chce... (Inna:) - Co się panu przewiduje? Jaki on? Adam. Bo ja - to prawda - ja chciałem się wykupić... tu jakieś palto, tam jakiś bochen chleba, tu ktoś na nocleg... A to wszystko nic nie znaczy... bo tak zostają ciągle dziady, łachmaniarze, ulicznicy... (TenŜe sam:) - A to juŜ gardłem wyłazi! Adam. Tak. To juŜ gardłem wyłazi. (TenŜe:) - Widzę, Ŝe mnie pan pojąłeś. (Inni:) - E, co tam, byle więcej szmat - - i bielszy chleb - - i coś na rozgrzewkę. Adam. (nagłe wykończenie myśli. Odkrycie:) - A mają powstać bracia! (TenŜe sam:) - Tak pan myślisz? Ha. Ale co z tego? Dość juŜ nagadali podobnych słów. Adam. (jeszcze więcej siły w głosie) A mają być bracia! (Inni:) - E, co tam; byle od czasu do czasu jaki łach - - i byle cały - - i mięsa na przynętę - - i wódki - Adam. Nie, nie! Dość! (TenŜe sam:) - TrzymajcieŜ gęby! Trzymajcie dziadowski jazgot! Adam. Bo tu chodzi o człowieka - takiego jak ja - a który stał się synem... - (nagle wychodzi) (Ludzie - wołają, za nim:) - A nie zapomnij pan drugim razem - - Hej, a dla mnie koszulę - - A dla mnie... - Cicho, nie widzisz, Ŝe poszedł - - A! - Hej, panie! - (TenŜe sam:) Trzymajcie gęby... - bo tu chodzi o człowieka... (po chwili) Trzymajcie gęby!... Nie widzicie, co się z nim stało -

Page 18: 03. Jan Pawel‚ II - Karol Wojtyla - Brat naszego Boga

(Wielu:) - Co? - 6. Kiedy Adam szybko przechodzi obok tej samej latarni, cień jego postaci gwałtownie zostaje oderwany i rzucony na bladą ścianę najbliŜszego budynku. Chwila staje się niesamowita. Adam zwalnia kroku i zatrzymuje się, zamyślony. Znowu myśli jego układają się w dialog. Ale kogóŜ to mamy oczekiwać spoza krawędzi uporczywych myśli Adama? Czy będzie to tylko jakieś rozdraŜnione "atterego", gniewnie wplątane w ich bieg? Czy tylko ono samo stanowi ów całkowity odzew ich równania w górę, ich uniesienia? - Jesteś jednak uparty. - Ktoś mówi oprócz mnie. - Jesteś jednak uparty; rozbijesz się o twój upór. Zobaczysz. Adam. (nie odwraca głowy, wiedziony jednak jakimś podświadomym odczuciem, prowadzi całą rozmowę jakby poza siebie:) - Aj, najgorsze jest to, Ŝe znów nie mogę odróŜnić siebie od tego, który mówi. - No oczywiście, bo wzmogła się inteligencja... - O nie, mylisz się - - Źle się wyraziłeś. Nie mów: mylisz się, ale po prostu: mylę się. - ...A więc: mylę się... (nagle błysk:) O, nie, zeszłym razem udało ci się sprowadzić sprawę do granic poznawania. Dziś nie powtórzy się ten błąd - Ciągle się mylisz w osobie. - Dziś nie narzucisz mi tego błędu. - A to, na przykład, dlaczego? - Bo nie zdołasz sprowadzić wszystkiego do granic inteligencji. - Ho, ho... bo cóŜ? - Bo ja się daję kształtować miłości. - OtóŜ właśnie. OtóŜ właśnie. To zresztą zaraz widoczne. Nie ma niczego, co by tak szkodziło poznaniu... Rozumiesz. Wy to nazywacie miłością. A dla mnie jest to tylko cięŜar nieznośny, obciąŜenie nieznośne poznania, zburzenie poznania, rozcieńczenie poznania, wypaczenie poznania, zwichnięcie poznania - Rozumiesz, to jest przekreślenie poznania. I dlatego wy - nie moŜecie dzielić mojego poznania, boście je spaprali, zbezcześcili, zbrukali. O widzisz, i to wy nazywacie miłością. To wy nazywacie miłością. - - (Od tej chwili jawi się mętny obraz, nieścisły, nierzeczywisty, nie odpowiadający prawdzie) - I, oczywiście, nie moŜesz wybrnąć! - Aj, ugodziłeś blisko. - Wyczuwasz? I to wy nazywacie miłością - to skłócenie obrazu, zmylenie obrazu, zamglenie, starganie, zniszczenie obrazu... Spalenie obrazu! - Czy to mam uwaŜać za pokusę? - (Nie wiem, o ile jest prawdą, Ŝe Adam popalił niektóre ze swych płócien, aby stać się wolnym, wolniejszym dla Chrystusa w nędzarzach -) - Kusisz juŜ od dawna siebie samego i cały zespół sił, które cię przewyŜszają. - Znam zwłaszcza jedną taką Siłę, która mnie przewyŜsza. Przerasta mnie nieskończenie miłością. Nie mogę wytrzymać tego napięcia. To mnie zawstydza, upokarza mnie to, ale równocześnie prowadzi mnie, pozwala mi się rozwijać... - O człowiecze nieszczęśliwy, jakŜe daleko odszedłeś od przejrzystości myślenia! Adam. (śmieje się głośno i dość długo) - Czemu się śmiejesz? Adam. (śmieje się dalej. Jest to teraz śmiech zupełnie jasny i szczery, tak jak u młodego chłopca. Podobnie nie śmiał się Adam juŜ od dawna. Od strony cienia jego postaci daje się wyczuć sprzeciw. Stamtąd teŜ wywodzi się cały niesamowity pogłos tego szczerego śmiechu Adama) - No, czemu się śmiejesz jak jeden z tych idiotów, z którymi uwziąłeś się obcować?! Similis simili!... - Przypuśćmy... W tej chwili raduję się tylko tak szczerze na myśl, Ŝe ktoś tak nieporadny jak ja, tak niezdarny, kuternoga, moŜe jednak uwolnić się od niezaprzeczalnej inteligencji - moŜe wejść w posiadanie czegoś, co ją wymija - czegoś, co ją odkrywa - demaskuje - zdradza - - Powtarzam: wyszedłeś z kręgu idiotów! - Niech będzie. Uwolniłem się teŜ za tę cenę od tyranii inteligencji. - Pozbawiłeś się prawdziwego obrazu świata. - Znalazłem obraz, o którym ty nie wiesz. - No i co?! - No i nie będziesz mógł juŜ udawać, Ŝe jesteś mną, Ŝe jesteś tym samym. RóŜnisz się, róŜnisz bezgranicznie. 7. Po tym wszystkim Adam jest jednakŜe znuŜony. Całymi dniami nie pracuje, nie wychodzi. W wysokim fotelu znajdziesz go pełnym zmęczenia. Nie dziw się, skoro przewaŜyła w nim ta dziwna śmierć, która jest początkiem Ŝycia. Nie dziw się ani ty, Maryniu - Marynia to jest siostra Adama, która właśnie przyjechała ze wsi, zaniepokojona jego stanem - nie dziwcie się ani wy wszyscy, którzy teraz rzadziej odwiedzacie Adama, zatrwoŜeni jego pozornym dziwactwem. I dlatego Marynia często pozostaje w pracowni sama ze swym bratem. Wtedy usiłuje dojść, co mu dolega, i po kobiecemu wynajduje najbliŜsze środki zaradcze. - Myślę, Adasiu, Ŝe mógłbyś u nas wypocząć. - Od czego? - Od obrazów, od nadmiaru obrazów. - Moi przyjaciele

Page 19: 03. Jan Pawel‚ II - Karol Wojtyla - Brat naszego Boga

twierdzą, Ŝe nic nie tworzę. A zresztą - moŜe... Maks tak twierdzi... MoŜe zdołałbym wypocząć. - W rzeczy samej, Adasiu, te nasze pola podolskie zrobiłyby ci świetnie... Potem nagle pole się urywa, pole najbujniejszej pszenicy... i otwiera się jar. Dołem rzeka. Woda w niej jest przeźroczysta i jasna. Lud prosty - - Tak, moŜna by... - Mógłbyś odŜyć, oderwać się. - MoŜna by... i tamtym ludziom... - ale tu większa nędza. - Adasiu, właśnie chcę ci dopomóc. Pisano mi juŜ, Ŝe zapadasz... - To zaleŜy (Wchodzi Wuj Józef) - A, Adamie... - Wuju... Marynia. Doskonale, Ŝe wuj przyszedł. Usiłuję nakłonić Adasia, aby jakiś czas zechciał spędzić u nas w Kudryńcach. Wuj Józef. To świetnie, Adamie, to świetnie. Zobaczyłbyś mój sierociniec. Adam. Tak? Wuj Józef. No właśnie. Chłopskie dzieci. Sieroty. Poniekąd w tym objawił mi się cel mego Ŝycia. Zresztą nie mogło być inaczej. Wszystko mnie zawiodło. Tymczasem te dzieci przywiązały się do mnie jak do ojca. Widzisz, Adasiu, musimy schodzić w dół. NajwyŜszy czas na to zrównanie. Takie ciąŜą na nas przewiny... takie zaniedbania... Adam. Rzeczywiście, chociaŜ mam nieco inne ujęcie... Wuj Józef. No oczywiście, Adasiu. Wiem, Ŝe jesteś malarzem. Adam. NiezaleŜnie od tego... Bo na przykład, co wuj sądzi o celu takich przedsięwzięć? Wuj Józef. CzegóŜ chcesz? Czyni się dobrze. Biedactwa zadowolone - i ja... Człowiek się uwalnia spod brzemienia, spod uciąŜliwego brzemienia jakiejś odpowiedzialności. To wszystko dawno pozaciągali, pozawlekali. Dzisiaj ciebie dręczą wyrzuty... Adam. To bardzo prawdziwe. - A jednak, gdyby nie owe wyrzuty - (Adam niespodziewanie stał się cierpki. Wuj wyczuł to) Wuj Józef. CzegóŜ chcesz? To jest całkiem teoretyczne gadanie, mój drogi. Te wyrzuty są koniecznością historyczną... Adam. (tym samym cierpkim tonem) EjŜe. AŜ tak? - Wuj Józef. ...społeczną. Adam. Proszę... Wuj Józef. CzemuŜ kpisz, mój chłopcze? Myślisz, Ŝe twoje obrazy wystarczą za wszystko? Poza nimi nie widzisz świata. I myślisz... Adam. Myślę coś wręcz przeciwnego. Niemniej takie myślenie na nic się nie przyda... (niespodziewanie zwraca się do siostry) Czy to prawda, Maryniu, Ŝe w Kudryńcach ludzie wierzą jeszcze w miłosierdzie? Marynia. CóŜ za dziwne pytanie? Wuj Józef. Właśnie. Co chcesz przez to powiedzieć? Adam. śe są to jeszcze ludzie o bardzo pierwotnej prostocie obyczajów. Wuj Józef. Adam, jak ty to rozumiesz? (te słowa były nieco groźne) Adam. Nic juŜ, nic. Wuj ma bardzo dobre serce. Zresztą, pewnie, trudno, abyś się bratał z dziadami... Wuj Józef. Z jakimi znów dziadami? Adam. A prawda, zapomniałem; są to w samej rzeczy dzieci. Sieroty. Marynia. Jesteś straszliwie roztargniony, Adasiu. Wuj Józef. No właśnie - Więc co? Przyjedziesz do Kudryniec? Marynia. Przyjedzie, przyjedzie na pewno. Adam. Jeszcze nic nie wiem. Wuj i Marynia wychodzą. Nie Ŝegnają się nawet z Adamem. Widocznie mają coś do załatwienia w pobliŜu. - - Adam pozostał sam. DłuŜszą chwilę siedzi nieporuszony w swoim krześle. Potem przeciera czoło, podgarnia w górę włosy. Niespodziewanie wstaje. Idzie bardzo wolno ku stalugom. Wiele z nich mija obojętnie. Wreszcie "Ecce Homo". CzyŜ nie jest on bardziej od innych obrazem Adama? Staje przed nim i mimo woli pochyla się, jakby uginał się pod cięŜarem tego tematu. Teraz podnosi wzrok i przez chwilę zatrzymuje go na obrazie. Potem mówi bardzo wolno: - Jesteś jednakŜe straszliwie niepodobny do Tego, którym jesteś - Natrudziłeś się w kaŜdym z nich. Zmęczyłeś się śmiertelnie. Wyniszczyli Cię - To się nazywa Miłosierdzie. - - Przy tym pozostałeś piękny. Najpiękniejszy z synów ludzkich. Takie piękno nie powtórzyło się juŜ nigdy później - O, jakieŜ trudne piękno, jak trudne, Takie piękno nazywa się Miłosierdzie. - - (Teraz odwraca się z wolna i błądzi wzrokiem przez chwilę po pozostałych płótnach. Nagle na wargi jego wystąpił uśmiech. I Adam mówi z tym uśmiechem na wargach:) - Dziwna rzecz; chyba Ŝaden z moich przyjaciół w Monachium nie sprawdzał dokładności swego malarskiego widzenia w legowisku nędzarzy... Ani Ŝaden chyba na świecie malarz... A moŜe jednak - Bardzo dziwna rzecz. 8. Kwestarz. Ulica głęboka od mroku. Z głębi teŜ dochodzi odgłos stóp uderzających o chodnik. Są to uderzenia miarowe i odczekane naleŜycie za kaŜdym razem. Twarzy osoby nie widać, przeszkadza cień drzewa, spadający jej do stóp jakby delikatna zasłona. W tej chwili wysunął się nieco z mroku dla spotkania kogoś, kto nadchodzi z przeciwnej strony. -

Page 20: 03. Jan Pawel‚ II - Karol Wojtyla - Brat naszego Boga

Przepraszam - O co chodzi... - Czy pan nie zechciałby... jakiegoś datku na ubogich z miejskiej ogrzewalni. (Przechodzień mierzy go wzrokiem:) - Nie. - Przepraszam. (Odsuwa się) (Tamten postępuje kilka kroków za nim:) - Powiedziałem panu juŜ szereg miesięcy temu, Ŝe to nie jest właściwa droga. (Kwestarz dopiero teraz podnosi wzrok:) - A, to pan... - śe to nie jest właściwa droga! To nie nasila olbrzymiego zbiorowego gniewu, ale go rozładowuje, rozszczepia jego ostrze. Tłumaczyłem to panu, pan sobie przypomina. - Doskonale. Właściwie nigdy nie odszedłem od tamtej rozmowy. - I cóŜ? Wszystko w niej jest słuszne i uzasadniane. - O nie, mój przyjacielu, o nie... - Taka odpowiedź dowodzi mi jedynie tego, Ŝeś pozostał sobą. Nie wybrnąłeś ze swoich nastrojów czy kompleksów, nie dojrzałeś do tego, aby przemienić się w rzecznika - Rozumiesz, nie przejąłeś na siebie ich dąŜeń, ich wysiłków, ich gniewu, nie utoŜsamiłeś się z nimi, nie zatraciłeś się w nich. Rozumiesz. Zostałeś sobą. Patronem Ŝebraków ulicznych i dziadów spod kościoła. Nie przeszedłeś siebie. Nie dojrzałeś do ideału ludzi wolnych. (Chwila milczenia) Zawiodłem się na tobie. Liczyłem, Ŝe dojdziesz. Liczyłem na pańską inteligencję. Człowiek inteligentny i uczciwy nie moŜe tych rzeczy ujmować inaczej jak ja. Adam. To prawda. Przyrzekłeś pan zająć się kształtowaniem we mnie owego surowca. - Tymczasem przewaŜyły w panu sentymenty. Prawda. Zaniedbałem tej sprawy. - Ktoś inny nie zaniedbał. - Nędzne wyniki. - Nigdy nic nie wiadomo. Ale raczej - tak. - Przestań pan ze swoim spuszczaniem oczu, ze swoim cierpiętniczym schylaniem głowy. Mam tego dość. Oni równieŜ. Rozumiesz pan? (Adam milczy) - Idę dalej, bo czuję, Ŝe wzbiera we mnie gniew. Mówiłem ci juŜ o tej odpowiedzialności, jaką zaciągasz wobec rewolucji. Zwodzisz ludzi, słuŜysz rozkładowej sił ludu. A czynisz to z całą świadomością. - Tak jest. Tego moŜesz być pewny, Czynię to z całą świadomością. Z przeświadczeniem, Ŝe taka jest jedyna droga. - To tylko powiększa twoją winę. - Przyjmuję - - Mnie zaś o nic innego nie chodzi; chcę tylko udowodnić ci, Ŝe się mylisz. Tak jest. Udowodnię ci zaraz. Chcesz pan? - Tak jest. Godzę się na to z góry. W jakiŜ sposób zechce pan tego dokonać? - W sposób bardzo prosty. - Gdzie znajduje się owa ogrzewalnia? - Nad Wisłą. Ulica Wykręt 7. - Dobrze. OtóŜ widzi pan. Natychmiast, pójdziemy tam obaj. Teraz wieczór. Ludzie wszyscy będą juŜ na miejscu. Przemówię do nich znanym im językiem - - Tak. - Będę mówił do nich o tym, co pańskie czułostkowe zabiegi przesłoniły w nich i zatamowały. Zobaczy pan, Ŝe z tych ludzi podwójnie zdeprawowanych... podwójnie - bo raz nędzą, a dwa - miłosierdziem (to sprawka pana) - Ŝe z tych podwójnie zdeprawowanych ludzi ja wydobędę od razu ich ludzki poziom, właściwą warstwę ich człowieczeństwa i cały ten słuszny gniew. - Przyjmuję warunki. - Idziemy zatem. - Zechce pan chwilę poczekać. Nadchodzi jakieś większe towarzystwo. To dla mnie sposobność zbyt cenna. No, rozumie pan przecieŜ?... - Idę naprzód. (Po chwili znika w mroku) (Adam wychodzi naprzeciw nadchodzących:) - Państwo darują. Jestem kwestarzem miejskiej ogrzewalni. Państwo zechcą jakąś ofiarę dla najbiedniejszych... (Ktoś z towarzystwa:) - Kto to jest? (Inny:) - Kwestarz miejskiej ogrzewalni - (Ten sam:) - Ale głos dziwnie znajomy - Maks. Adam, to ty? Adam. Maks - (Chwila wyczekującego milczenia. Zakłopotanie wśród towarzystwa) Stanisław. Bo my właśnie, Adasiu, odprowadzamy panią Helenę po premierze. Adam. (milczy) Jerzy. Po ogromnym tryumfie. Takiej Ofelii nie widziała jeszcze Europa. (Znów milczenie) Lucjan. Jak dziwnie jednak zabrzmiał twój głos, Jerzy, w tej pustce. Stanisław. Jest tu doprawdy jakaś dziwna pustka. Maks. Jakieś otamowanie - Jerzy. Jakiś zastój, nie uwaŜacie - Maks. Gdzie? Jerzy. Chyba w nas wszystkich. - (Przerwa) Lucjan. Ciekawe. JuŜ dawno nie spotkaliśmy się w takim składzie. Ostatni raz - pamiętasz, Adam - w twojej pracowni. Był wtedy równieŜ ten jezuita, pamiętacie, ze swoją matką. Przychodził woźny z rady miejskiej. Potem zjawił się ten jakiś nieznajomy, który z nikim nie zamienił ani słowa, a po naszym odejściu pozostał z Adamem sam na sam - Jerzy. Pamiętam. Potem Adam znikł mi z oczu na szereg miesięcy. Maks. O nie. Wiem, Ŝe malował. "Ecce Homo" zapowiadał się niezmiernie ciekawie; jakieś nowe moŜliwości techniczne. Ale to nie najwaŜniejsze. Coś się w tym obrazie gięło, coś nie

Page 21: 03. Jan Pawel‚ II - Karol Wojtyla - Brat naszego Boga

dociągało i coś przerastało. Tyle ja wiedziałem odtąd o Adamie. Ale nie przypuszczałem, Ŝe... Adam. (po chwili) Ty w rzeczywistości nigdy nie wierzyłeś w sztukę, Maks. Maks. Ja? Jak to? Nie dawno twierdziłeś coś wręcz przeciwnego. Adam. A jednak... Nie wierzysz, Ŝe obraz jest zdolen rozłoŜyć człowieka... przetworzyć człowieka - Maks. "Ecce Homo"? Adam. (milczy) Lucjan. MoŜe jednak, Adasiu, zechcesz podejść z nami kilka kroków. Adam. Nie mogę. Mam bardzo waŜne spotkanie. Lucjan. Tak? Adam. ZaleŜy od niego właściwie wynik wszystkiego... Lucjan. Nie mam najzupełniej pojęcia, o co moŜe tutaj chodzić. Wyrzucam sobie tylko, Ŝe straciłem z tobą bliŜszą łączność przez ten okres, a nie śmiem zapytać wprost... Adam. Chodzi o to, mój drogi, Ŝe jestem, jak widzicie, kwestarzem miejskiej ogrzewalni... Lucjan. No więc co? Adam. A moŜe się zdarzyć, Ŝe pójdziemy dalej... To właśnie zaleŜy w duŜej mierze od wspomnianego spotkania. Lucjan. A zatem... nie będziemy przeszkadzać. Jerzy. Dobranoc panu. Adam. Dobranoc. A nie zapominajcie, Ŝe jestem kwestarzem. (Pani Helena z MęŜem. ZbliŜają się) (Zdejmuje rękawiczki) (Wrzuca do puszki kwestarskiej pierścienie zsunięte z palców) (Bez słowa) Adam. Bóg zapłać. Głosy: Dobranoc. 9. Zaraz po tym rozstaniu wyłoniła się ogrzewalnia. W jednolitej przestrzeni świadomości zajmuje ona nie mniej miejsca niŜ wszystkie poprzednie zdarzenia. Adam słyszy, jak uderzają w przyspieszeniu tętna w jego skroniach. Zbyt szybko przeszedł, prawie przebiegł tę odległość do ulicy Wykręt 7. Światło jednej lampy u powały jest bodaj słabsze niŜ zwykle. Ludzie siedzą lub na wpół leŜą na swoich pryczach, szczególniej zgęszczeni wokół mówcy, który stanął w pośrodku. - ...Chodzi o to, Ŝe wy macie prawa ludzkie, powiedzmy inaczej: Ŝe wy macie prawo do praw ludzkich. Tymczasem prawa tego wam zaprzeczono. (Jakiś głos:) - Kto zaprzeczył? - Kto? - Niepodobna wskazać jednego sprawcę. Trzeba po kolei demaskować całe zespoły ludzi, cały splot bezprawia i krzywdy... Oczywiście nikt nie przyszedł tutaj, nie pokazał palcem na ciebie lub na ciebie i nie powiedział: ty tracisz prawa, ty nie masz praw. Tego nikt nie zrobił. Ale uczynił to samo zbijając miliony, piętrząc akcje, zasypując świat mrowiem papierków, których pokryciem jest twoja praca lub twoja nędza. Wszystko jedno. Praca płodzi nędzę, a nędza słuŜy pracy. Jedno i drugie pomaga im gromadzić i porastać. Gromadzić i porastać! Rozumiecie - Bo to wszystko z pominięciem ciebie, ciebie, ciebie, was. To wszystko przez wyłączenie, przez zaciskanie obręczy. Pewnie - nie dźwigną ciebie, bo wówczas pęknąłby ten czarodziejski pierścień, którym ścisnęli kaŜdego i wszystkich, prócz siebie. Tą obręczą oddziela się ich nieokiełznana wolność od waszej niewoli. Z was Ŝaden nie posiada niczego. Nie jest twoją nawet ta prycz z desek, nawet ta wiązka słomy, na której trudno ci przeleŜeć do rana - a musisz. - Ale zrozumcie; Jeszcze nie to jest najgorsze. Najgorsze jest to, o czym chcą was przy tym przekonać: Ŝe to wszystko, a raczej to nic, które macie, Ŝe to wszystko wam się nie naleŜy, Ŝe to wszystko z łaski, z miłosierdzia. I słuchajcie. To samo wciąŜ wrzeszczą w uszy robotnikom po fabrykach, górnikom po kopalniach, najemnikom po majątkach. Tyś jest stworzony do tego, by nie mieć niczego, oni - aby posiadać wszystko. Przyszedłem tu obudzić to, co w was drzemie. Wiem, Ŝe wszyscy myślicie to, co ja w tej chwili. Wszyscy to myślicie, ale nikt nie odwaŜy się tego powiedzieć głośno. Dlaczego? Dlaczego nie wydobędziecie tej siły, która w was jest? Dlaczego pozwalacie się przygnębić nędzy i tamujecie w sobie słuszny bunt? Dlaczego milczy w was gniew? Nie lękajcie się! Dostarczcie tylko gniewu, a znajdą się siły, które zdołają ująć go, wykorzystać i poprowadzić! - - (Wśród zebranych na razie Ŝadnego odzewu) (Adam jest juŜ od dłuŜszej chwili. Słucha z przejęciem) - Nie oczekujcie miłosierdzia! Miłosierdzie was poniŜa. Wy go nie potrzebujecie. ZrozumcieŜ, Ŝe wam się po prostu naleŜy to wszystko. Nic z łaski. Miłosierdzie jest ponurym cieniem, w którym tajemniczy, niepojęty bogacz usiłuje ukryć właściwe swe oblicze - ale w tym samym cieniu chce równocześnie, pogrąŜyć wszystkich was - waszą sprawę, waszą słuszność, wasz gniew. StrzeŜcie się apostołów miłosierdzia! Są waszymi wrogami! (Jakiś głos:) - O kim on mówi? - Wyraźnie chodzi mu o kogoś - (Adam stoi nieporuszony w cieniu blisko drzwi) (Inny głos:) - Ale co z tego, panie, co

Page 22: 03. Jan Pawel‚ II - Karol Wojtyla - Brat naszego Boga

mówisz - jak człowiekowi głód skręca kiszki, a grzbietu nie ma czym okryć. (Inny:) - Głupi! Jemu nie o to chodziło. (Tamten:) - A o co? (Ginie w gwarze innych głosów) (Ktoś:) - Ale powiedz pan, co cię tu sprowadziło? (Inny:) - Właśnie. Mówca. Chciałem wam udowodnić, Ŝe się o was myśli. O wasze prawa walczy. Potrzeba tylko waszego gniewu. (Ktoś:) - E, panie! Z tym gniewem, z tym gniewem! SzarpŜe się, to cię zamkną, gdzie trzeba - i tyle. (Inny:) - Albo ci kaganiec nałoŜą. Mają sposoby. Mówca. Właśnie o to rzecz, aby się wydobyć. (Ktoś:) - Ale jak? Którędy? Mówca. Dajcie tylko wasz gniew! (Ktoś:) - Tegoć nigdy nie zabraknie. (Inny:) - I cóŜ nam z tego? Mówca: - Bo tchórzycie, gdy przyjdzie do czego - (Wielu:) - E! - Łatwo ci gadać, gdy masz do czego zęby wbić - - I niezłe palto na grzbiecie - - Tak, tak! - Ale pobądź no jednym z nas! - Właśnie! - Poszczękaj no czasem zębami! ... zębami - - I ocygań Ŝołądek przez parę wieczorów! ... wieczorów... Właśnie. Ocygań brzuch! (bardzo mocno) - To ci mina zrzednie! (Całkiem na boku Adam. Słowa ledwo dosłyszalne przez mrok:) - Pobądź jednym z nas! Pobądź jednym z nas! (Trzęsie głową. DrŜy na całym ciele) (Teraz mówca usiłuje opanować zachwiane połoŜenie:) - Nie zrozumieliście ani słowa. PrzecieŜ wam mówię, Ŝe się o was myśli - a ja przyszedłem wam tylko uświadomić, jaką siłę nosicie w sobie. (Ktoś w tłumie zaśmiał się:) - Jaką tam znowu siłę? (Śmiech powszechny) (Ktoś inny zabiera głos z wielkim przekonaniem:) - To, coś pan mówił, niechby się spełniło. Nie byłoby źle. Tylko, Ŝeś pan to mówił, a nic się nie spełnia... W tym cała rzecz... - W tym cała rzecz... Mówca. Właśnie przyszedłem was przygotować na to, Ŝe się moŜe spełnić. śe się spełni. I to juŜ niedługo. - Niechby! - A ty skąd o tym wiesz? - A właśnie? Skąd wiesz? (Tu i tam podnoszą się głosy:) - Nas tu juŜ przeróŜni nawiedzali. (Ktoś:) - Był taki - pamiętacie - co się zapierał, Ŝe juŜ, juŜ. A gadał jakby wróŜył z kart. Ale co? Potem poszedł, a my zostali. Zostali tym, czym byli przedtem. Ot i wszystko. (Inny:) - A ty, co zamierzasz zrobić? Zostaniesz tym, czym byłeś. Prawda? Mówca. AleŜ musicie zrozumieć, Ŝe wchodzą tutaj w grę olbrzymie rzesze. Nie jesteście wy jedni. Myśli się o milionach. (Ktoś:) - To i pójdziesz, a my pozostaniem. Mówca. Nie zrozumieliście niczego, ni słowa. (Któryś:) - Daleko od nas do ciebie, daleko od ciebie ku nam. (Inny:) - Widzisz, u nas głowa tępa. Jedno wiemy: ten o nas wszystko wie, kto tu Ŝyje wśród nas. Inni nie wiedzą nic. (Powszechnie zaczynają się odsuwać od niego do swoich prycz. Powoli wyciągają się na lichych posłaniach ze stomy. Dochodzą ostatnie odgłosy tego zdarzenia, w którym co dopiero wszyscy uczestniczyli:) - Poszedł - - Jeszcze jeden dobrodziej - - KaŜdy by się tobą posłuŜył - - Ale... (Mówca pozostał sam. Nie zauwaŜli nawet, kiedy cofnął się o kilka kroków wstecz, tak Ŝe znajduje się teraz bliŜej wyjścia i bliŜej Adama, który trwa nieporuszony w swoim mroku. Mówca szepcze przez zaciśnięte zęby:) - Tego właśnie się boję. To plewa rewolucji. (Adam odpowiada mu niespodziewanie ze swego miejsca:) - Tak, tak. Są ludzie, którzy jeszcze nie dojrzeli do rewolucji, o której pan... (Przerywa w pół zdania) (W głębi nędzarze na swoich wiązkach słomy ciągle jeszcze dzielą się swymi uwagami. Słowa łamane przez połowę i zdania nie pokończone:) - Gadał, ale Ŝeby tak co przyniósł - - Co chcesz jeszcze - - Miałeś wartkie słowa - - Płoty grodzić - Adam. ...do rewolucji, o którą panu chodzi. - Niewielu. - Myślę, Ŝe większość. Ogromna. Prawie wszyscy. - EjŜe. Myli się pan. Musiałbyś pan zobaczyć robotników. To ulicznicy: Nic ich nie kosztuje Ŝycie, więc stronią od walki. A cały ich gniew nie wytrzymuje niczego na dalszą metę. I nie na wiele się przyda. - W kaŜdym razie sporo jeszcze jest takich, których potrzeba dźwigać. - Woda na pański młyn. śycie w aureoli Ŝebractwa. Adam. (z niespodziewaną siłą przekonania:) Tak. Jestem gotów. Jestem gotów. Myślę, Ŝe mało jest takich, co by zdołali się dźwignąć sami, o sile swego gniewu - ... o sile swego własnego gniewu, no... rozgoryczenia, swej krzywdy - rozumiesz pan? ... ale Ŝeby zdołali się dźwignąć. Naprawdę dźwignąć. - Co pan chcesz przez to powiedzieć? Na legowiskach nędzarzy jest juŜ teraz zupełnie cicho. Lampa słabiutko oświetla śpiących lub zasypiających. Dziwna rzecz - chociaŜ Adam i jego nieznany towarzysz dość daleko stoją od zasięgu jej światła, to jednak zarysy ich postaci zdają się więcej korzystać z jego słabych

Page 23: 03. Jan Pawel‚ II - Karol Wojtyla - Brat naszego Boga

promieni. Jest to moŜe jakieś przeniesienie wraŜeń słuchowych do innej kategorii. Zapewne głosy obu rozmawiających przerzucają swój wraŜeniowy rezonans w dziedzinę widzialności. Chyba dlatego właśnie Adam i nieznajomy jego towarzysz, chociaŜ dalej od źródła światła, większą połać biorą świetlistości. Świetlistości zresztą cichej i mdłej. I Adam przez chwilę milczy skupiony, jakby szukał słów dla odpowiedzi, tak Ŝe towarzysz jego czuje się zmuszony powtórzyć: - Co pan chce przez to powiedzieć? Adam. (milczy jeszcze przez chwilę, potem odpowiada z trudem i bardzo powoli:) - ... Ŝe jestem panu bardzo wdzięczny. - Za co? - Za objawienie. - Objawienie?! - Tak... Oczywiście nie jest ono zupełnie jednolite dla nas obu. Rozszczepia się wyraźnie od pewnego punktu i podąŜa rozbieŜnie. Niemniej gdzieś u spodu łączy się. - Dlaczego się rozszczepia? - Bo z tego samego punktu prowadzą dwie drogi. - Moją znam. Pańska się nie liczy. Nie jest ona drogą gniewu. A tutaj chodzi tylko o gniew. O wielki, powszechny gniew. Ludzki gniew. - Czy rzeczywiście? CzyŜ nic pana nie nauczyło to zdarzenie tutaj przed chwilą? Panie, to zdarzenie jest symbolem: rzesza, która chce mieć, która chce po prostu wziąć! I cóŜ pan uczyni, jeśli chce mieć? - Postawmy na ową siłę gniewu. ZałóŜmy, Ŝe o sile własnego gniewu dźwiga się do wielu dóbr - - Do wszystkich dóbr! - Nie. Do wszystkich - to wykluczone. Nędza człowieka jest głębsza niŜ zasób wszystkich dóbr. - To twierdzenie jest szaleństwem. - Być moŜe. Niemniej to twierdzenie jest prawdą. Nędza człowieka jest głębsza niŜ zasób tych wszystkich dóbr, o których pan mówi. Tych wszystkich, do których moŜe on się dźwignąć o sile własnego gniewu. - Podejrzewam, o co panu chodzi - i... nie wierzę. - W tym cała rzecz. A widzi pan, w tym właśnie cała rzecz. Ja zaś wierzę i wiem. Panie, panie, przecieŜ nie chodzi o to, aby człowiek pozostał nędzarzem wobec drugiego człowieka. - Według pana musi pozostać. - Nieprawda. Natomiast pewien jestem i w to wierzę, i wiem, Ŝe ma się dźwignąć do wszystkich dóbr. Do wszystkich. I do największych. Ale tu juŜ zawodzi gniew, tu konieczne jest Miłosierdzie. - Nie masz pan pojęcia, jak wśród tego narasta twoja odpowiedzialność za zmarnowaną siłę gniewu. Za zmarnowaną świadomie. - Świadomie ja chcę jedynie wychować ten gniew. Co innego przecieŜ znaczy wychować słuszny gniew, sprawić, aŜeby dojrzał i objawiał się jako siła twórcza - a co innego wyzyskać ten gniew, posłuŜyć się nim jako surowcem, naduŜyć go. - Tak, tak, będzie go pan wychowywał po to, aŜeby znów stłumić całą jego moc. Tym razem nie uda się to juŜ. Nazbyt wezbrał. - Panie, panie, czyŜ pan nigdy nie usiłował się wczuć w cały ogrom tych dóbr, do których powołany jest człowiek? A ta rzesza pochylona i łaknąca przemawia do pana tylko siłą swego gniewu? - Nie wolno myśleć tylko jednym odłamem prawdy, trzeba myśleć całą prawdą. - JuŜ pan najmniej masz prawo mówić w ten sposób. (Jest wyraźnie rozgoryczony, chociaŜ jakby z lekkim odcieniem pobłaŜania:) - Pan jesteś typowym artystą. Zachodzi dziwna niezbieŜność między tym, co pan mówi, a tym, co pan myśli. - A jednak nie kłamię. Przyzna mi to pan. - Rzeczywiście... tak, to bardzo dziwne. Pan przechodzi bokiem wobec kłamstwa i wobec prawdy. Pan jesteś prawdziwym artystą. - Być moŜe. Wielu ludzi juŜ tak twierdziło. - I co? - I nic. Jestem panu ogromnie wdzięczny. Dopomógł mi pan wyzwolić się od brzemienia tamtych twierdzeń. - SkądŜe. PrzecieŜ nie poszedłeś pan za mną. - No oczywiście. (Wskazuje głową na uśpionych nędzarzy:) - Oni teŜ za panem nie poszli. - Oni?... Tak, ale oni nie są winni w tym stopniu, co pan. Nie są winni, Ŝe nie zaraz uwierzyli. A prócz tego... ich rewolucja wchłonie. Pan co innego. Bo pan masz całą świadomość. - O nie... chociaŜ mam tej świadomości więcej od pana. - Być moŜe. - A jednak oni za panem nie poszli. - A za panem pójdą, myśli pan? Będziesz ich pan mógł zapewne nawlekać na sznurek? - Nie. Ja pójdę za nimi. - Szkoda czasu dla pustych słów. - No nie. Chodzi o bardzo róŜne rzeczy. - Tak. Przypuśćmy... - Ale najwyŜszy czas. Czy wychodzisz pan ze mną? - Nie. Ja bym pozostał. - GdzieŜ będziesz pan spał w tej norze? - Właściwie - oni mnie juŜ trochę uwaŜają za swego. Zostanę. - Ostatecznie - jest to nawet w pańskim stylu. - Właśnie. W końcu udało mi się wypracować sobie ten styl. Szło to wprawdzie uciąŜliwie. No, ale... myślę, Ŝe będzie to wreszcie mój styl... (Chwila zastanowienia) Nie, nie jest moim. Zawdzięczam go.

Page 24: 03. Jan Pawel‚ II - Karol Wojtyla - Brat naszego Boga

(Adam pozostał sam.) Iii. Dzień Brata Oddzielmy się długim szeregiem lat od tamtych dni, narosłych niedocieczonym przebiegiem. Sama dogłębna sprawa stawania się pozostaje w nich zawsze ukryta poza układem wydarzeń. Ujawniły nam ją napięcia, jakby sfałdowania samego surowca Ŝycia, który dzięki nim stał się dotykalny i odtwarzalny. Kiedy napięcia owe ustaliły się juŜ w trwałym fakcie, wówczas owa dogłębna postać wystąpiła jako codzienna treść Ŝycia przekształconego. Fakt zaś trwał latami. W miarę lat łagodniały dawne napięcia, stając się mniej wyraziste, opadały w fałdy Ŝycia. śadne z nich tam nie przepadło, nie zostało unicestwione, stały się jednak mniej wyraziste. Opadły tedy poniŜej krawędzi dramatu, stawania się, ustaliły się natomiast jako tętno Ŝycia równomiernie bijące w przebiegu kaŜdego dnia. Wśród wszystkich owych dni znalazł się jednak i taki, w którym poprzedzające napięcia odezwały się szczególnym echem. Sam ów dzień nie był juŜ Ŝadnym nowym dramatem, nie wniósł Ŝadnych nowych napięć, przedziwnie jednak odtworzył układ i treść poprzednich. Dlatego teŜ miał w sobie coś dramatycznego. Nie rozwiązał mimo to dramatu, nie przywalił bohatera na sposób klasyczny nadludzką jakąś katastrofą, grzebiąc w jej gruzach jego miłość i myśl. O nie, jego miłość i myśl juŜ dawno zostały zabezpieczone od zniszczenia, taka bowiem jest sama ich natura, Ŝe uchylając się od bezwzględnej katastrofy, chociaŜ dźwigają na sobie brzemiona wielu katastrof, gojąc w swym wnętrzu ich ślady. Niemniej sam dzień był znamienny: jakby pogłos dawnych zmagań, nie tyle zamknie nam dramat, ile raz jeszcze narysuje samą dogłębną jego postać uciszoną pod przebiegiem zdarzeń. Był to jeden dzień w Ŝyciu Adama. Jeden z tylu dni - i jeden z ostatnich. Od dawna juŜ stara ogrzewalnia przemieniona została w schronisko. Kiedy dzisiaj wejdzie ktoś do niej, ujrzy tę samą izbę, długą i przestronną. W głąb biegną drewniane słupy podpierające strop. Tego dawniej nie było. Po lewej i prawej stronie, poza rzędami tych podpór, ciągną się szeregi prycz, podobnie jak dawniej, tylko porządniej. Są drewniane, ogromnie ubogie i proste, ale schludne. Środkiem długi stół. W głębi duŜy krucyfiks z ciemnego drzewa. W tej chwili cały cień skupia się i rozkłada spokojnie po lewej stronie. Po prawej jacyś bracia w bardzo biednych szarych habitach sprzątają. (Rozmowa braci jest taka:) - Czy wrócił juŜ brat starszy? - Nie. Widziałem go ostatni raz dziś rano. WyjeŜdŜał na swoim wózku do miasta. - Zatem wróci niezadługo. Te wyprawy kończą się zwykle koło jedenastej. (Po chwili ten sam brat dodaje:) - Co wy myślicie, Sebastianie - jak długo moŜemy wytrzymać w ten sposób? Sebastian. Jak to? O co wam chodzi. - No cóŜ - to Ŝebractwo jest dobre do czasu, ale w końcu gotowe się znudzić. - To nie nasza rzecz. PrzecieŜeś ślubował. - Tylu na świecie ślubowało. - Nie, bracie... niedobre te wasze myśli. Brońcie się. Będę się modlił za was. - Ale słuchaj. W końcu kaŜdy ma swój rozum... To nie moŜe potrwać. - Widać - trzeba, aby nasz rozum milczał, skoro trwa. - Ale ludzi pcha się coraz więcej. Opuchlaki, znajdy, włóczęgi, nałogowce. Wszystko, co gdzie po ulicach nazbiera, wszystko, co skąd bądź nadejdzie - zaraz ma prawo. I jakŜe, sam przecieŜ z rynsztoków wydobywa zgnilców przepitych i przywłóczy na starym grzbiecie. - No więc o co wam chodzi, Antoni? Po tośmy przecieŜ ślubowali. A zresztą nie nasza głowa. On myśli. Antoni. MoŜna by mu podsunąć to i owo. PrzecieŜ, gdyby tak zerwać z tym całym Ŝebractwem, znajdą się środki dla większej liczby. Sprawa tylko zyska na tym. Sebastian. Starszemu ubóstwo droŜsze od wszystkiego. Antoni. No właśnie. A zdaje się, Ŝe niesłusznie. Czy chodzi o to, by pomagać ludziom, czy teŜ o to, by Ŝebrać za wszelką cenę? Sebastian. Wyszło wam moŜe juŜ gardłem? Antoni. Nie to, ale po prostu nie pojmuję, po co - Sebastian. Ślubowałem, ślubowaliście i wy. Teraz dźwigajcie. Juści, nie nastaliśmy tutaj po wygody. Zresztą - wszystko mamy mu do zawdzięczenia. Zrobił z nas ludzi. (Inni bracia wyciągają jakieś wory) - A tego będzie prawie na dziś. Więcej brat starszy nie pozwala. Antoni. Albo i te sposoby... Sebastian. Mówię wam, Antoni, odpędzajcie te myśli. (Nadszedł teraz brat przepasany białym fartuchem. Kucharz) - A to juŜ wodę do kotła moglibyście zacząć nosić, braciszkowie. - Do tego nowego kotła teŜ? - A teŜ, teŜ. Z pewnością dzisiaj będzie jeszcze większy tłok. - No to idziemy, Janie. (Tamci bracia wychodzą, drzwiami od

Page 25: 03. Jan Pawel‚ II - Karol Wojtyla - Brat naszego Boga

tyłu) Sebastian. JakŜe tam, bracie Szczepanie. My tu juŜ z grubsza po robocie. Szczepan. A mnie nie wypada zabierać. A niegdyś, musicie wiedzieć, byłem straszny leń. Nasz brat starszy znalazł mnie razu pewnego na Ŝebrach. śebrałem oczywiście na wódkę. Powiedział do mnie tylko: chodźcie ze mną. Poszedłem. To była najdziwniejsza rzecz w moim Ŝyciu. Bo mówię wam - byłem straszny leń. I pijak, jak było za co. Dzisiaj chętnie bym odmienił tamte czasy. Chętnie bym nawrócił. CóŜ - lat nie wrócisz. Staram się nadrobić, ile mogę. Antoni. JakŜe to nadrabiacie, bracie kucharzu? Szczepan. E, cóŜ - nie tak znów trudno. Panu Bogu moŜna się spodobać byle czym. Tak uczy brat starszy. Więc ja na przykład warzeniem polewki... Ale to wszystko mam od niego. Tak, tak. A najdziwniejsze to - Ŝe wtedy poszedłem za nim. Sebastian. O tak, niejeden ma mu sporo do zawdzięczenia. Antoni. (jak echo) Niejeden - (Wychodzi) Szczepan. CóŜ on? Sebastian. E, nic. Tak trochę waŜy. CięŜko mu. Ale to przejdzie. Szczepan. Pewnikiem, nie przyszliśmy na wygody. A pokutować teŜ za co jest. Dobrze, Ŝe się taki znalazł, co nam o tym powiedział. Sebastian. CóŜ, kiedy nie kaŜdy umie. (Przychodzi jakiś brat:) - Brat starszy wnet tu powinien nadejść? - Sebastian. O tak. Jak tylko usłyszysz dudnienie kół po kamieniach, a potem głuchy łoskot drewnianej kuli na podłodze... Szczepan. Dobrzeście to podsłuchali, Sebastianie. Tak to w samej rzeczy jest, tak się powtarza dzień w dzień o tej samej godzinie. (Słychać dudnienie kół. Potem łoskot kuli) Bracia. A właśnie... Brat Starszy. (z wysiłkiem mija próg, dźwigając drewnianą nogę) Nie było tu kogoś do mnie, braciszkowie? Szczepan. Nie było nikogo, bracie starszy. - Zabierzcie wszystko z wózka. Starczy dla wszystkich naszych gości. No i co, powiecie, czy to nie pięknie... Tutaj wy, bracie Szczepanku, gotujecie juŜ wodę, a jeszcze nie wiecie, co przyjdzie do niej wsypać. AŜ tu zajeŜdŜa mały wózek - a woda juŜ się właśnie zagotowała. Wystarczy wsypać to, co przywieziono na wózku. Za godzinę wszyscy siadają do mis. Za dwie - misy pomyte. Czy nie tak? (Bracia potaknęli w milczeniu -) - JuŜ nic to, Ŝe nie potrzebujemy spichrzów ni spiŜarni, ale to, bracia moi, Ŝe codziennie karmi nas i okrywa ubogich nasz Ojciec... Sebastian. Tak to i jest, bracie starszy, tak to i jest. Brat Starszy. A komu to masz do zawdzięczenia, Ŝeś nie związany, Ŝeś nie oblęŜony komorami, spichrzami, skrzyniami, sakwami, zmartwieniami, strachami, złodziejami?... (Śmieje się serdecznie, kończąc wyliczać ten długi szereg. Bracia podzielają jego radość) - No komu? komu? Szczepan. Pewnikiem wam, bracie. Brat Starszy. Ale gdzie tam. Mnie - teŜ wymyślił. Szczepan. PrzecieŜ wam. Brat Starszy. Nie i nie! (Chwilę jeszcze zdaje się czekać na trafną odpowiedź) (Po chwili:) - Ślubom. (Bracia zgadzają się. Potakiwanie głowami). Sebastian. Było się przedtem Ŝebrakiem ulicznym. Brat Starszy. A teraz Ŝebrakiem poślubionym. Wszystko się odmieniło przez to samo. Ślub wszystko odmienił. Pokochałeś się z biedą, ot i cała rzecz. Szczepan. A dawniej nienawidziliśmy się mocno. Brat Starszy. A teraz ją pokochałeś i poślubiłeś. Ot i cała rzecz. Widzisz, nie szkoda to było tylu swarów? (Wszyscy bracia śmieją się serdecznie.) Sebastian. (z nagła przestał się śmiać. Mówi do siebie): ChociaŜ niektórym to ciąŜy... (Po tym ogólnym rozweseleniu, następuje jakby chwila przerwy. Nikt nic nowego nie dopowiedział. Milczą i dumają. Po chwili wchodzi brat-odźwierny; zwraca się do przełoŜonego:) - Bracie starszy, jakiś młody człowiek prosi was o rozmowę. - Brat wprowadzi go tutaj! (Odźwierny wychodzi. Po chwili wsuwa się ów młody człowiek:) - Chcę rozmawiać z wami, bracie. Brat Starszy. Do usług. Młody Człowiek. Powiem od razu wszystko, o co mi chodzi. Spodobało mi się takie Ŝycie jak tu u was. Proszę, abyście mnie zechcieli przyjąć do waszego bractwa, bracie starszy. Albert. (milczy) Młody Człowiek. Bracie, ja długo o tym myślałem. Będzie to jedyny środek do uratowania mojej zachwianej wiary. Ten punkt, na którym wiara kołysze się jak łódka pod uderzeniami wiatru, tkwi gdzieś w rozumie. MoŜe jest to po prostu pycha umysłu... Pod łódką rozpościera się zatoka. I do niej sięga niepokój łódki. Ja wiem, Ŝe sama zatoka jest rozsadzana od dna - Brat Starszy. Co znaczą te słowa? Młody Człowiek. JakŜe inaczej określić to przedziwne rozszerzanie się w człowieku czegoś... bardzo wewnętrznego... bardzo ludzkiego. ChociaŜ nie... W kaŜdym razie - przebiega to burzliwie. O właśnie - jakby

Page 26: 03. Jan Pawel‚ II - Karol Wojtyla - Brat naszego Boga

zatokę rozsadzał ktoś od dna. Brat Starszy. Zaczynam juŜ coś pojmować. Ale czego spodziewa się pan dla siebie od nas? Młody Człowiek. Widzi brat - to jest mniej więcej tak - muzykę sprawdza się głębokim wewnętrznym milczeniem wszystkich nie umuzykalnianych odbiorników naszej świadomości - przy równoczesnym nasileniu wraŜliwych ośrodków. - Wiarę, która się chwieje, trzeba ocalać podobnie. Trzeba szukać odnośnych ośrodków. WraŜliwych, tętniących jej siłą. Brat Starszy. I to pana sprowadziło do nas? Młody Człowiek. Tak. Brat Starszy. Jak panu na imię? Młody Człowiek. Hubert. Brat Starszy. Więc dobrze, Hubercie. Pozostanie pan wśród nas przez czas jakiś. Potem wybierze pan. Hubert. JuŜ wybrałem. Brat Starszy. Nie koniec na tym. Niech pan nie zapomina, Ŝe nie my wybieramy. My tylko zostajemy wybrani - Hubert. Tak. Brat Starszy. I tego jest pan równieŜ pewny? Hubert. No właśnie. Czy tego moŜna być zupełnie pewnym? Tu moŜna tylko szukać, trafiać... Brat Starszy. Zdaje mi się, Ŝe jest pan bardzo zmęczony, Hubercie. Hubert. O tak. Brat Starszy. Musi pan odpocząć. Hubert. (milczy) Brat Starszy. Pan zajmował się wiele muzyką, prawda? Hubert. Tak, dawniej. Skąd brat o tym wie? Brat Starszy. Nietrudno rozpoznać. Pan myśli i ocenia z punktu widzenia muzyki. Hubert. Tak. Szukałem przejść dla siebie od tamtej strony. Na próŜno. Brat Starszy. Zapewne. Dostęp bywa trudny. Hubert. Brat twierdzi w ten sposób. Oczywiście. Brat starszy zna te sprawy lepiej niŜ ktokolwiek inny. Dlatego właśnie przyszedłem tutaj - Brat Starszy. No - Hubert. Była przecieŜ taka chwila w Ŝyciu brata, kiedy znajdował się wobec konieczności podobnych rozstrzygnięć. (Chwila milczenia. Hubert z napięciem oczekuje odpowiedzi) Brat Starszy. (mówi bardzo powoli, znać wysiłek) Niczego niepodobna wnosić z tej pozornej analogii. Hubert. Brat starszy mówi: pozornej - czyŜ raczej nie: uderzającej? Brat Starszy. Nie! Hubert. Nie? Brat Starszy. Nie wolno sądzić po zjawiskach. Pamiętasz, jak starszy Izaak pomylił się, źle wybrał między Jakubem a Ezawem. Nie wolno sądzić po tych pokrowcach, w które przyodziewa się czyjeś Ŝycie. Tu chodzi o to, czy pan jesteś wybrany... Hubert. JakŜe się o tym przekonać? Brat Starszy. Naprzód trzeba mieć całkiem nowe widzenie świata. Pan go nie ma. Bo to róŜnica, mój drogi panie, to jest róŜnica. Co innego sądzić świat wedle tych miar, którymi zbiegają się i rozchodzą tonacje - jest to ogromnie ciekawe, ogromnie piękne i wzniosłe - ale co innego widzieć świat w wymiarach nędzy i upodlenia, i wiedzieć, ale to wiedzieć dokładnie, gdzie z tym wszystkim spotyka się Bóg, jaka nędza Go do ludzi przybliŜa, a jaka od nich oddziela. Hubert. Zdaje się, Ŝe umiałbym ocenić. Brat Starszy. Czym? Zawiedzionym widzeniem muzycznym? Czy pan przynajmniej wie, jaka jest ta najprawdziwsza nędza człowieka przed Bogiem? (Chwila milczenia) Tej nędzy nie wolno szukać na krańcach człowieka, na jego peryferiach. Znajduje się ona u niego w tym dokładnie miejscu, skąd rozpoczynać się powinno najwyŜsze jego wyniesienie. Hubert. Tak. Przeczuwam, o co bratu chodzi. Wymowa przeciwieństw. Brat Starszy. Stąd to pochodzi, Ŝe my zwyczajnie źle oceniamy... Miłosierdzie i krzywda mają w rzeczywistości inne znaczenie i gdzie indziej się zaczynają niŜ się na ogół przypuszcza... Ale na to potrzebne jest właśnie to widzenie. Jeśli go brak, będzie się ciągle popełniać głupstwa. - Pan go szuka, nieprawda? Hubert. Sądzę, Ŝe tak. Dziwna rzecz: to rozbija moje Ŝycie i to je równocześnie scala. Brat Starszy. (milczy przez chwilę. Potem zupełnie niespodziewanie:) No a co będzie z twórczością? Hubert. A jak brat myśli - Brat Starszy. Bo widzi pan - tu jest całkiem inna twórczość. JakŜeby to panu wytłumaczyć - widzi pan - całkiem inaczej rozkładają się współczynniki surowca, talentu i trudu. Hubert. Nic nie wiem, nic nie wiem. Jestem w mroku. Brat Starszy. To by jeszcze samo przez się nic nie szkodziło. Hubert. Proszę mi dopomóc. Brat Starszy. Biedny chłopcze, zdaje mi się, Ŝe szukasz rozwiązań zbyt śmiałych. Nie wolno się tak przerzucać, trzeba pozwolić, aby to narastało powoli. Trzeba cierpliwości. - Bo ja nie wierzę, oczywiście, aby groziła panu naprawdę utrata wiary. Niemniej szuka pan mocnych podniet. I to - nie w sferze uczuciowej, ale w sferze rzeczywistości. To bardzo dobrze. Hubert. Tak? Brat starszy chce mnie uspokoić. Brat Starszy. Widzisz, sprawa twoja nie jest łatwa. Wiele rzeczy jeszcze nie dojrzało. Właściwie

Page 27: 03. Jan Pawel‚ II - Karol Wojtyla - Brat naszego Boga

raczej jesteś jeszcze po tamtej stronie. Coś jednak cię wyrywa... Hubert. Brat to dobrze określił. Brat Starszy. Wiem, wiem. Ciągle jednak nie jestem pewny. Hubert. Czego? Brat Starszy. Twego widzenia. Hubert. Jakiego widzenia? Brat starszy ciągle wspomina o jakimś widzeniu. Brat Starszy. A tak. Bywa przecieŜ, Ŝe długo chodzi się w mroku. Hubert. Właśnie tutaj przyszedłem po światło. Brat Starszy. Tak, tak. Boję się jednak, byś pan nie oślepł... Bo tu jest całkiem inna twórczość, całkiem inna. Skoro więc tamtej nie stanie, a ta nie dojrzeje - będzie ogromnie ciemno. Nie wiem, jak długo to moŜe trwać. Hubert. AleŜ co? Brat chyba sądzi po sobie. (Przerwa w dialogu. Przez chwilę nie ma odpowiedzi) Hubert. Bracie starszy, jeŜeli brat mi nie pomoŜe, to któŜ? Brat Starszy. Właśnie ja chcę panu pomóc. Hubert. Dziękuję. Brat Starszy. Niech pan sobie nie wyobraŜa, Ŝe to znaczy: zostań na stałe wśród nas. Hubert. Nie? A co to znaczy? Brat Starszy. To znaczy raczej: szukaj w dalszym ciągu. Hubert. Dlaczego? Brat Starszy. Nie powiem panu. Nie potrafię odpowiedzieć panu w całej pełni, a jednak - tak. Hubert. Szukaj w dalszym ciągu. Ale czego? Szukałem chyba dość. Szukałem wśród tylu prawd. PrzecieŜ te rzeczy mogą dojrzewać właśnie tylko w ten sposób. Filozofia... sztuka... Prawdą jest to, co ostatecznie wypływa na wierzch jak oliwa w wodzie. W ten sposób Ŝycie odsłania nam ją - powoli, częściowo, lecz ciągle. Prócz tego jest ona w nas, w kaŜdym człowieku. Tam właśnie zaczyna przylegać do Ŝycia. Nosimy ją w sobie, jest mocniejsza od naszej słabości ... I tak jest w jednym, w drugim, w setnym człowieku. Co to jest prawda, gdzie się znajduje? śycie składa się z ludzi, którymi szeroko upływa, jednocząc się u swego ujścia nowym poziomem światła w rozwartych źrenicach. Tak, tak... istnieją po prostu ludzie zjednoczeni z Prawdą, którzy nie wychylają się z jej orbit, ale wewnętrzną równowagą trwają w jej objęciach. Brat Starszy. (milczał przez chwilę. Wreszcie odpowiada:) No właśnie. Powinien pan tego szukać jeszcze o własnych siłach. Takiemu jak pan nie wolno skracać drogi - ani - Hubert. Ani? Brat Starszy. - ani zbyt jej ułatwiać. Hubert. Więc odmawiacie mi, bracie starszy - Brat Starszy. Odradzam. SkądŜe ja mogę wiedzieć, czy dojrzeje w panu to samo, co we mnie? Dotąd jest tylko mrok. Przy tym szukanie po omacku. Hubert: PrzecieŜ w ten sposób skazujecie mnie na dalszą poniewierkę. Brat Starszy. To nic nie szkodzi. Trzeba zresztą, abyś zuboŜał. Hubert. Jak to? Skoro juŜ tyle straciłem - Brat Starszy. To niczego jeszcze nie dowodzi. (Po chwili) - A przy tym - trudno pomyśleć, aŜeby dwóch ludzi miało iść tak blisko siebie tą samą drogą. Czy to by godziło się z Jego bogactwem? Pan Bóg bogaty jest w swoich drogach. Hubert. Czy to juŜ cały powód? Brat Starszy. Nie wiem. Powodu właściwie nie ma. Ale wiem, Ŝe powinien pan stąd odejść. Wzywają cię dokądinąd. Hubert. Dokąd? Brat Starszy. Te sprawy wyjaśniają się od wypadku do wypadku. Czasem w ciągu godziny. (Przerwa. Chwila milczenią) Hubert. Od dłuŜszej chwili narzuca mi się pewna myśl. Jest uporczywa. Brat Starszy. Proszę powiedzieć... Hubert. Przyszedłem do was, bracie starszy, pewny, Ŝe nikt inny nie rozstrzygnie tak moich trudności, jak wy. PrzecieŜ przebiegają tak blisko waszego Ŝycia. Brat Starszy. To o niczym nie świadczy. No - ale co?... Hubert. (skupia się z wysiłkiem, szukając wyrazów dla tego, co chce powiedzieć. Wreszcie mówi z wolna:) Czy wy po prostu, bracie starszy, chcecie we mnie przekreślić całe wasze Ŝycie? (Albert opuszcza głowę, przez chwilę sposępniał. Potem znów podnosi oczy i patrzy na młodego bardzo przenikliwie, a przy tym bardzo łagodnie) Brat Starszy. Bóg jest zbyt dobry. (potrząsa głową) Bóg jest zbyt bogaty. Zbyt bogaty. (Tamten nie opuścił wzroku. Zdaje się jednak, Ŝe nie jest zupełnie przekonany, bo powtarza z całą stanowczością, chociaŜ głosem mocno przyciszony:) - CzyŜbyście wy po prostu, bracie starszy, chcieli przekreślić we mnie to, czym było cała wasze Ŝycie? - Niepodobna! Niepodobna! (Rozstali się bez słowa) (Albert jest nieporuszony. Zupełnie jakby w nim nic nie zaszło. Któryś z braci podchodzi i coś szeptem mówi do starszego. Odpowiedź:) - A dobrze, dobrze. - (Brat oddala się. - Po chwili wchodzi brat Antoni) Antoni. Miałbym słówko do was, bracie starszy. Albert. MoŜe później zdarzy się chwila stosowna. Antoni. Wolę zaraz. Sprawa moja jest prosta. Mam dosyć tej Ŝebraniny. Albert. Nie wy pierwsi. Antoni. Myślę, Ŝe

Page 28: 03. Jan Pawel‚ II - Karol Wojtyla - Brat naszego Boga

moglibyście zrobić nieskończenie więcej dobrego, zrywając z waszym uporem. Albert. AleŜ, bracie, wszystko dobro dzieje się tu przez ubóstwo. Antoni. Przez Ŝebry, przez łaŜenie z torbami? - Albert. A jakŜe myślicie, uwierzy nam który z naszych opuchlaków, bezdomnych, jeśli ujrzy u nas co innego niŜ sam wlecze na swoim grzbiecie? Antoni. Uwierzy, nie uwierzy. Mniejsza o to. Ja jestem z nich, to wiem. Dziś się tylko Ŝąda. Albert. śadną miarą. NajwaŜniejsze jest, aby uwierzył. Antoni. Sądzicie, Ŝe ma nawet czas o tym myśleć. Ja jestem z takich, ja to wiem. Nie myśli się. Myśl musiałaby połoŜyć kres Ŝądaniom. Wystarczy dawać. Albert. Nieprawda. Trzeba wyrywać z takiej bezmyślności. Antoni. Po co? Albert. Aby go nauczyć Ŝądać jeszcze więcej. Czyście tego jeszcze nie pojęli wśród nas? śądać jeszcze więcej. Szukać jeszcze więcej. A przy tym mylicie się. On nad tym myśli. Jeśli w ogóle nad czymś, to właśnie nad tym jednym. O Antoni, Antoni. Czyście tego jeszcze nie zrozumieli? Antoni. Tak, ja nie mogłem tego pojąć. Ja nie mogłem nigdy tego pojąć, o co ci chodziło, Albercie. A myślę, Ŝe nie ja tylko. Albert. PrzecieŜ nigdy nie taiłem tego przed wami. Właśnie chodziło mi o to, abyście to wiedzieli. Wszyscy. Antoni. A jednak, cóŜ moŜesz zaradzić na to, Ŝe ktoś ciebie nie pojął? To nie tylko ja. Takich jest więcej. ChociaŜ tylko ja mam odwagę mówić wam o tym, bracie starszy. Albert: Dziękuję ci za to, Antoni. Antoni. Oni równieŜ was nie pojmują, chociaŜ zgadzają się z wami. Tak najłatwiej. śyją na wasz koszt. Zdali się na wasze myślenie. Nie myślą sami. Dlatego pytam was jeszcze raz, bracie starszy: co to jest, czego nam udzielasz? Dlaczego kaŜesz nam biedować i Ŝebrać? Pytam was o to wobec nich wszystkich. Rzeczywiście podczas rozmowy izba powoli zaczęła się zapełniać braćmi. Dobiega pora posiłku, więc ławy powoli się zapełniają. Bracia stają na swoich miejscach i milczą. Niemniej właśnie owo milczenie nadaje całemu zdarzeniu niezwykły wyraz. Wygląda ono po prostu tak jak jakiś milczący sąd nad Albertem. Brat starszy orientuje się w tym połoŜeniu. CzyŜby nagle stanął wobec pustki tam, gdzie chciał przelać całe swe bogactwo? MoŜe rzeczywiście mylił się systematycznie co do nich - co do ludzi, których sądził, Ŝe nawraca. Sądzą go oto mimo woli. Albert wie, Ŝe słowa Antoniego oskarŜają go teraz w nich wszystkich. Dlatego teŜ Albert potoczył wzrokiem po zgromadzonych, szukając juŜ wyroku w ich twarzach. Nie znalazł. Zaczyna tedy mówić z cicha i bardzo miękko. - Bracia moi, odebrałem wam wszystko, zaŜądałem od was wszystkiego. Nie łudziłem was Ŝadną obietnicą. Czy miałem do tego prawo? Prócz tego włoŜyłem na was jarzmo. Ale szukałem dla niego oparcia głęboko w kaŜdym z was. Tam, gdzie nienawiść przeklętego brzemienia miała się przekształcić w jego ukochanie - - (Przerwał, milczy dłuŜszą chwilę) ZauwaŜyliście juŜ zapewne, Ŝe ja mówię o krzyŜu. O naszym wspólnym krzyŜu, który jest przekształceniem upadku człowieka w dobro, a jego niewoli w wolność. (Od skupionej w milczeniu jakby zamarłej grupy szarych braci odłącza się jedna postać. Starzec czyni kilka kroków w kierunku Alberta, potem wykonuje ręką taki ruch, jakby chciał go pogładzić po ramieniu) - Bracie, bracie starszy, Albercie - (Te słowa zaskrzypiały w pustce jak ramię dźwigu. Albert odczuł ich obecność, ale opiera się na nich bardzo ostroŜnie, jakby badał całą ich wytrzymałość) - Czy miałem prawo do tego? Bo przecieŜ nawet nędza była waszą własną - (W tej chwili Albert odczuwa jakby przypływ nieznanej mocy. Oczy błyszczą mu bardzo dziwnie. Mówi:) - To była gra. PrzecieŜ wiedziałem, Ŝe nie jestem sam. W kaŜdym pośród was wiedziałem o nędzy i - o Nim. Długo przebywali z dala od siebie. Ze wszystkich sił starałem się ich przybliŜyć. Bo przedtem byłeś ty - nędzarz, a nad twoją nędzą wiało pustką. Odkąd zbliŜyłeś się do Niego, upadek twój przemienił się w krzyŜ, a niewola twa w wolność. (Brat Sebastian, podnosi wysoko ręce do skroni, wyŜej nie zdoła. JuŜ nie idzie dalej za Albertem, ale w pośrodku izby mówi przez łzy:) - Niewola w wolność... upadek w krzyŜ... O tak, Albercie, o tak... Albert. Syn BoŜy jest całą wolnością. Bez śladu niewoli. Antoni. (który stał dotąd bez słowa) Ale cóŜ stąd? CóŜ stąd, Ŝe On jest całą wolnością? - On był niegdyś. Albert. On ciągle jest. Antoni. Jest. Wierzę. Kazałeś nam w Niego wierzyć, modlić się do Niego, naśladować. Dobrze. Mówiłeś: bądźcie

Page 29: 03. Jan Pawel‚ II - Karol Wojtyla - Brat naszego Boga

biedakami, bo On nie miał gdzie głowy połoŜyć. Dobrze. Słuchaliśmy cię chętnie, boś ty sam tak uczynił. Nie było w tobie Ŝadnego kłamstwa. A przecieŜ... (Antoni nie znalazł słowa. Milczenie od razu stało się uciąŜliwym. Albert po chwili dopiero podejmuje poprzednie zdanie. Wypowiada je bardzo cicho, ale bardzo stanowczo, prawie z jakimś odcieniem uporu) Albert. On jest ciągle. On ciągle dociera do dusz. I odtwarza w nich... Siebie! (To ostatnie słowo Albert wypowiedział dziwnie dźwięcznie. Teraz zamyśla się ponownie) Widocznie nie dotarł dość głęboko... Widocznie... (Nie, wiadomo, o kim to zostało powiedziane) (Nagle Albert odwraca się i zaczyna iść ku krzyŜowi, który ciemnieje w głębi izby. Wszystkie głowy zwracają się w tamtą stronę. Brat starszy nie oparł czoła o krzyŜ. Stanął. Antoni posunął się za nim, jakby urzeczony. Teraz Albert mówi:) - Ktoś zawinił. Było nas trzech. (Podnosi wzrok ku UkrzyŜowanemu) On - nie. (Teraz powoli zwraca się połową ciała ku Antoniemu - zdaje się jakby przychodziło mu to z większym trudem niŜ zwykle) Ty - nie. (Chwila przerwy) MoŜe - ja... (zamyśla się) (Ale potem szybko podszedł ku ławom) Dzwonili juŜ na południe. (Bracia wszyscy zatapiają się w modlitwie. Niektóre miejsca są puste) (Antoni jest oszołomiony. Zdaje się, Ŝe przez chwilę walczy z sobą. Potem idzie na swoje miejsce. Zakrywa dłońmi twarz) (W tej chwili daje się słyszeć łoskot kroków w sieni. Potem słychać lŜejsze odgłosy, tak jakby ustawiano tam narzędzia, łopaty, kilofy) (Drzwi otwarły się i wsuwa się do izby kilku braci. Bez słowa idą ku swoim miejscom i rozpoczynają modlitwę. Teraz wszystkie ławy są zajęte) (Za chwilę skończyli modlitwę. Siadają) Brat Starszy. (zwraca się ku przybyłym) No, a co tam u was? (Jeden z przybyłych braci:) - Zwolniono nas z pracy wcześniej. Brat Starszy. DlaczegóŜ tak? Ten sam Brat. W mieście coś się zaczyna dziać. Inny. Stanęły tramwaje i samochody. Poprzedni. Mówią teŜ, Ŝe wyłączono elektryczność i gaz. Robotnicy porzucili pracę i poszli przyłączyć się do pochodów, które w wielu miejscach przeciągają wśród okrzyków. Brat Starszy. Widziałem juŜ z rana jakiś niezwykły ruch. - Tak, tak. ...śe jednak tak gwałtownie zdołało wybuchnąć - ...Ano, widać, były zgromadzone prochy. Starczyło iskry... (Jeszcze jeden przybysz w drzwiach) Albert. A brat skąd? Tamten. Wracam z kwesty. W mieście wszędzie zamykają jadłodajnie i sklepy. Poza tym jest niespokojnie. Wszędzie pełno policji. Brat Starszy. No to niech brat siada z nami. (Nagle przy końcu stołu podniósł się któryś z braci. Antoni) - No widzicie, na wiele wam teraz wyjdzie Ŝebranina! Albert. (zwraca się z uśmiechem w tamtą stronę) Prawda - bracie Antoni? Antoni. A ja mówiłem, mówiłem - (Stropił się jednak tym uśmiechem brata starszego) Albert. (zamyśla się. Potem mówi bardzo powoli, zdając się waŜyć kaŜde słowo) Wiedziałem o tym od dawna. To musiało przyjść. Kwestarz. Wiedzieliście od dawna, bracie starszy? O czym wiedzieliście? Albert. (patrzy w tę stronę przenikliwie, ale przy tym jakby przez mgłę) O gniewie. O wielkim gniewie. - Słusznym. (Tamten dorzuca:) - I co? Albert. A cóŜ? PrzecieŜ wiecie, Ŝe gniew musi wybuchnąć. Zwłaszcza jak jest wielki. (Przerwał) I potrwa, bo jest słuszny. (Zamyśla się jeszcze głębiej. Potem dorzuca jedno zdanie jak gdyby dla siebie, chociaŜ wszyscy słuchają w skupieniu:) Wiem jednak na pewno, Ŝe wybrałem większą wolność. (Był to jeden z ostatnich dni w Ŝyciu brata starszego) (1945-1950 ) 1 / 1