Tom 08 KDchmura00.weebly.com/uploads/3/0/9/9/30993237/magia_szura... · 2019. 8. 10. · wiedział...

Post on 29-Aug-2020

3 views 0 download

Transcript of Tom 08 KDchmura00.weebly.com/uploads/3/0/9/9/30993237/magia_szura... · 2019. 8. 10. · wiedział...

Tom 08 KD

Magia szura

vel

Magia przemienia

v.2.

Rozdział 01 – Niespodziewani goście

Jadę skrytymi w mrokach nocy ulicamiAtlanty na moim gigantycznym osiołku.Nazywa się Cuddles. Łącznie z uszamimierzy trzy i pół metra wzwyż, a jej

czarno-biała skóra skłania dozastanowienia się, czy przypadkiem nieprzydybała w zaułku łaciatej krowy ateraz nosi jej wdzianko.

Moje ubabrane krwią ubranie sugerujenatomiast, że miałam pełen przygódwieczór. Większość koni niechętniewidziałaby kobietę pokrytą taką ilościąkrwi na swym grzbiecie, ale Cuddleszdaje się to nie przeszkadzać. Możerzeczywiście nie ma nic przeciwko temualbo jest zwyczajnie pragmatyczna i wieod kogo otrzymuje marchewki.

Miasto rozpościera się przede mną,

opustoszałe, ciche i przesiąknięte magią,rozwijające swe ulice do gwiazd niczymksiężycowy kwiat. Dzisiejszej nocymagia mocno przetacza się przezAtlantę, jak nurt widmowej rzeki,wślizgując się w zacienione miejsca ibudząc głodne istoty z długaśnymizębiskami i jarzącymi się ślepiami.

Każdy kto ma choć odrobinę rozsądkuchowa się po zmroku za wzmocnionymidrzwiami i barykaduje okna. Na mojenieszczęście zdrowy rozsądek nigdy niezaliczał się do wachlarza mych zalet.

Cuddles wystukuje swą ścieżkę wśród

ulic, a odgłos jej kopyt brzminienaturalnie głośno wśród pustej nocy.Cienie owej nocy obserwują nas, a myodwdzięczamy się tym samym.Sprawdźmy, kto jest lepszym zabójcą.Moja szabla uwielbia tę grę.

Jest niemal północ. To był drugi dzień.Bolą mnie plecy, ubrania cuchną krwią,a wizja gorącego prysznica zdaje się byćucieleśnieniem marzeń. Upiekłamwczoraj dwie szarlotki i wiem, żezostawiono dla mnie przynajmniej jedenkawałek. Zjem go sobie z herbatą przedpójściem do łóżka.

Denerwująca iskierka magii włącza sięw moim umyśle. Wampir. Zajebiaszczo.

Nieumarły, napotkany tak daleko napołudnie, może należeć jedynie doKorporacji, przedziwnej hybrydyprzedsiębiorstwa i instytutubadawczego, zajmującej sięstudiowaniem nieumarłych orazzarabianiem przy okazji pieniążków.Korpo ostatnio unika mnie jak zarazy.Niecałe trzy miesiące temu dowiedzielisię, że ich ojciec-założyciel, niemalnieśmiertelny czarnoksiężnik, władającyniemalże boskimi mocami orazlegendarną magią, jest moim ojcem.Mają mentalny problem z tym

przeorganizowaniem, więc wampirraczej nie idzie do mnie.

Niemniej… Znam większość szlakówpatrolowych Korpo, a ten nieumarłyzdecydowanie z niego zbacza. Nagnijące liście, gdzie on lezie?

Nie. To nie mój cyrk i nie mojenieumarłe małpy.

Wampir skręca w prawo, zmierzającwprost na mnie.

Dom, prysznic, szarlotka. Może jeślizacznę powtarzać to jak modlitwę,zadziała.

Odległość pomiędzy nami kurczy się.Dom, prysznic…

Nieumarły zeskakuje z dachunajbliższego piętrowego budynku iląduje obok mnie na drodze.

Niech to jeż iglasty dziugnie.

Truposz rozwiera pysk i wydobywa się

z niego oschły głos Ghasteka:

– Trudno cię znaleźć.

No proszę. Nowy dyrektor biuraKorporacji w Atlancie „osobiście”przybył, by się ze mną spotkać.Ukłoniłabym się, ale jestem zbytzmęczona, zresztą przeszkadza miumieszczona na plecach broń.

– Mieszkam na przedmieściu i wracamdo domu prawie każdej nocy. Mój numersłużbowy jest w książce telefonicznej.

Wampir przechyla głowę, naśladującruchy Stefanoffa.

– Wciąż jeździsz na tej olbrzymce?

– Możesz go stratować – zwracam siędo Cuddles. – Wesprę cię.

Cuddles ignoruje zarówno mnie, jak iwampira, bezczelnie go mijając.

Krwiopijca okręca się elegancko itruchce obok mnie.

– Gdzie jest twój… Media narajana?

– Kręci się gdzieś tutaj. – On nigdy nieoddala się za bardzo. – A co, martwiszsię, że dowie się o naszym romantycznyrendezvous?

Wampir zamiera na chwilę.

– Co?

– Spotykamy się w tajemnicy, na

odludnej ulicy, w środku nocy…

Głos Ghasteka jest tak ostry, że gdybybył nożem, już bym była pokrojona napaseczki.

– Twoje próby zabłyśnięcia dowcipemsą niezmiernie przykre.

Hehe.

– Zapewnia cię, że jestem tu wyłączniew interesach.

– Jasne, pączuszku.

Wampir wytrzeszcza oczy. W pancernympomieszczeniu, głęboko w czeluściachKasyna, Ghastek dostajeprawdopodobnie ataku serca na skutekogromnego oburzenia.

– Co robisz w moim zakątku?

– Technicznie rzecz biorąc, całe miastojest twoim zakątkiem.

Jakiś czas temu mój ojciec postanowiłdramatycznie zająć Atlantę i ustanowićswoje nad nią zwierzchnictwo.Natomiast ja, równie dramatycznie,próbowałam do tego nie dopuścić. Onwiedział co robi, a ja przypadkowozajęłam miasto zamiast niego. Wciąż jestdla mnie niejasne jak dokładnie działazajęcie, ale najwyraźniej oznacza, żepodjęłam się sprawowania kurateli nadmiastem i na mnie spoczywaodpowiedzialność za jegobezpieczeństwo. Teoretycznie magiamojej ziemi powinna mnie zasilać iułatwiać mi zadanie, ale nie mampojęcia jak do tego doprowadzić.

– Racja. Słyszałam jednak, żeawansowałeś. Nie masz ludzi, którymimógłbyś się wysługiwać?

Wampir wykrzywia twarz wprzyprawiający o ciarki grymasie.Ghastek pewnie się skrzywił.

– Myślałam, że to cię uszczęśliwi –mówię. – Chciałeś przecież być wielkąszychą.

– Tak, ale muszę załatwiać sprawy ztobą. On rozmawiał ze mną osobiście.

Powiedział „on” z taką atencją, że możeto odnosić się jedynie do Rolanda.

– On uważa, że ze względu na naszewspólne doświadczenie nie zabijeszmnie bez wyraźnej przyczyny. Przez cojestem szczególnie predysponowany dokierowania Korporacją w obrębietwojego terytorium.

Okazanie, że posiadanie własnegoterytorium wciąż mnie przeraża,poważnie nadszarpnęłoby „szacun”, jakiposiadam będąc Strażniczką Miasta.

– Aha.

– Mam realizować cele w duchuwspółpracy z tobą. Zatem, kierując siętą ideą, pragnę cię poinformować, żenasze patrole dostrzegły liczną grupęghouli zbliżających się do miasta.

Ghoule nie wróżą nic dobrego. Poddająsię temu samemu wzorcowi infekcji orazinkubacji co wampiry i zmiennokształtni,ale jak dotąd nikomu nie udało sięustalić, co dokładnie zmienia je wghoule. Są bystre, nadnaturalnie szybkie,wredne i żywią się ludzką padliną. Wodróżnieniu od wampirów, które niejako

przypominają, ghoule zachowują pewnefragmenty ludzkiej osobowości i możnasię z nimi dogadać. Szybko doszły dotego, że najlepszym sposobem nazdobycie odpowiedniego mięsa homosapiens jest zaszlachtowanie kilku osóbi pozostawienie zwłok, by rozłożyły sięna tyle żeby można było je spożyć.Poruszają się w niewielkich, najwyżejpięcioosobowych stadkach i napadająodizolowane, małe osady.

– Jak duża jest ta grupa?

– Ponad trzydzieści osobników.

To nie jest stadko, a piekielna horda.Nie słyszałam dotąd o tak dużym stadzieghouli.

– Skąd nadchodzą?

– Od Lawrence Highway. Dotrą doNorthlake za około pół godziny. Życzępowodzenia.

Wampir rozpływa się w mroku nocy.

Kilkadziesiąt lat temu Northlakeznajdowałoby się tylko o kilka minut

drogi stąd. Obecnie pomiędzy mną atamtą częścią miasta leży labirynt ruin.Postzmienne miasto skurczyło się popierwszej fali magii, któraspowodowała katastrofalne zniszczenia.Ludzie czuli się bezpiecznej w dużychgrupach, więc większość przedmieśćwzdłuż Old Lawrenceville Highwayopustoszała. W Tucker żyjąodizolowane wspólnoty, ale osiedlającysię tam ludzie wiedzą, czegospodziewać się po zasilanej magiądziczy, więc pokonanie ich jest trudne.Po co się męczyć, gdy niespełna osiemkilometrów dalej, na granicy miastaznajduje się Northlake. To gęstozaludniony obszar, zapełniony domkamijednorodzinnymi i ogrodzony

trzymetrowym murem, okolonym od górydrutem kolczastym oraz wyposażony wkilka wieżyczek strażniczych.Wartownicy poradziliby sobie zmaksymalnie siedmioma ghoulami;trzydzieści to dla nich o wiele za dużo.Ghoule pokonają ogrodzenie w kilkasekund, zarżną pilnujących i zrobiąkrwawą jatkę na osiedlu.

Nie ma czasu. Zanim znajdę działającytelefon i przekonam WydziałAktywności Nadnaturalnej, że doAtlanty zbliża się stado ghouli oliczebności sześć razy większej niżnormalna, osiedle North Druid Hillszmieni się w makabryczny bufet.

Nad moją głową, po dachu, przemykawielki, ciemny kształt, bez trudupokonujący skokiem odległość pomiędzydwoma budynkami. Światło gwiazdpada na niego przez pełną grozy chwilę,oświetlając potężny tors, czterymasywne łapy i szarą grzywę. Włoski nakarku stają mi dęba. To jakby noc wewłasnej osobie otworzyła szczęki iwypluła prehistorycznego stwora,zrodzonego z ludzkiego strachu iwygłodniałych, zwierzęcychpowarkiwań, roznoszących się echem wciemności.

Widzę go jedynie przez chwilę, ale ów

obraz wpisuje mi się w umysł jakby byłwykuty w kamieniu. Moje ciałonatychmiast rozpoznaje drapieżnika iwie, że jest zdobyczą. Znam go od ponadroku, ale instynktowny odruch jestzawsze taki sam.

Zwierzę zeskakuje i kieruje się napółnoc, w stronę Northlake.

Zamiast zwiewać aż by się kurzyło, żebytylko nie mieć z nim do czynienia, jakzrobiłaby to normalna osoba, trącamCuddles, ponaglając ją aż przechodzi wgalop. Nie pozwala się przecieżnarzeczonemu walczyć samotnie z hordą

ghouli.

***

Mam przed sobą pustą OldLawrenceville Highway. Droga wcinasię tutaj w niewysokie wzgórze i po obustronach zbocze podtrzymują kamienneściany. „Parkuję” u podnóża wzgórza,gdzie przechodzi ono w rozległy, płaskiteren. Miejsce dobre jak każde inne.

Rozciągam powoli szyję, najpierw zjednej strony, potem z drugiej.Przywiązałam Cuddles do drzewa

półtora kilometra wcześniej. Ghoule niebędą zainteresowane pożarciem jej, alenosi na sobie mój zapach i któryś z nichmógłby rozszarpać jej gardło z czystejzłośliwości.

Księżyc wyłania się zza chmur,oświetlając teren. Nocne niebo zdaje siębyć ogromnie wysoko, a gwiazdy lśniąw jego lodowatej głębi na wzórdiamentów. Zrywa się zimny wiatr,szarpiąc ubranie oraz warkocz. Jestpoczątek marca, a wiosna nadeszła naglei przyniosła ocieplenie, niemniej nocamizima wciąż szczerzy kły.

Zdjęcie trzydziestu ghouli bez wsparciato trudne zadanie, ale na szczęście jamam najlepsze wsparcie w mieście.

Gdy zajęłam Atlantę, proces tenutworzył granicę. Wyczuwam ją terazpiętnaście metrów stąd, jakoniewidzialną linię demarkacyjną.Powinnam była udać się na inspekcjąowych granic, ale byłam zbyt zajętaodcinaniem się od Gromady,urządzaniem domu i ogarnianiemrachunków. Udawanie, że zajęcie niemiało miejsca nie wychodzi mi nadobre.

Coś porusza się w oddali. Skupiam sięna tym. Ruch wciąż nie ustaje, ahoryzont faluje z lekka. Po chwili owodrżenie zmienia się w pojedynczekształty, biegnące dziwnymi susami,opierające się na przednich kończynachjak goryle, ale nie przechodzące w pełenbieg na czterech łapach.

O rany, sporo tych ghouli.

Pora zaczynać. Sięgam do szabli naplecach i wyciągam ją z osłony.Matowe, niemal białe ostrze odbijasłabą poświatę księżyca. Jednoręczna,ostra niczym brzytwa, jest

skrzyżowaniem katany z tradycyjnąszablą. Dzięki lekkiemu zakrzywieniudoskonale nadaje się zarówno do cięć,jak i pchnięć. Sarrat jest szybka, lekka,elastyczna i właśnie będzie miała okazjęsporo poćwiczyć.

Zniekształcone profile przybliżają się.Wiedzieć, że jest ich trzydzieści tojedno, a zobaczyć ich tyle, to co innego.

Znajoma magia przepływa do mnie zbroni i na powrót. Macham nią,rozgrzewając nadgarstek.

Horda ghouli zbliża się. Na jeże kłujące,jak ja się w to wpakowałam?

Ruszam w ich stronę z szablą w dłoni,opuszczoną czubkiem w dół.

Nie jestem najlepsza w kontaktachspołecznych, ale zastraszanie mamopanowane do perfekcji.

Ghoule dostrzegają mnie. Pierwszeszeregi zwalniają, ale tylne wciąż pędzą.Grupa zbija się jak fala rozbijająca się oskałę i w końcu zatrzymuje gwałtownietuż przed granicą. One stają po jednej

stronie magicznej linii oddzielającej, aja po drugiej.

Stwory są smukłe i umięśnione,wyposażone w nieproporcjonalniepotężne ręce i długie, łopatowate dłonie,których palce zakończone są krótkimi,zakrzywionymi pazurami. Guzłowateróżki kostnych wyrostków porastająprzypadkowo skórę ich pleców iramion. Różki to mechanizm obronny.Gdy ktoś próbuje wyciągnąć ghoula zjego nory, różki klinują się w glebie.Wyposażony w nadludzką siłę wilkołakmiałby problem z wyłuskaniem ghoula zgleby. Zdarzało mi się widywać różkinawet dwunastocentymetrowej długości,

ale w obecnej tu ciżbie występujągłównie okazy poniżej jednegocentymetra. Skórę mają ciemnoszarą napiersi, szyi i twarzy. Ten odcieńwystępuje w miejskim, wojskowymkamuflażu. Małe, bure plamy zdobią ichgrzbiety i barki. Gdyby nie wodnisto-żółty blask ich oczu, zupełnie wtopiłybysię w drogę.

Żaden z nich nie jest kulawy,zagłodzony, czy słaby. Niestety liczbyprzemawiają na moją niekorzyść, więcszybko muszę obmyślić odpowiedniąstrategię.

Przybysze ziopią się na mnie dziwnieskośnymi ślepiami, których wewnętrznekąciki znajdują się dużo niżej niżzewnętrzne.

Czekam. W chwili, w której człowieksię odezwie, przestaje być taki straszny,a ja nie mam zamiaru wydawać sięmniej groźna. Te stwory są zdolne doodczuwania zmysłowego. Potrafiąwyczuwać strach, a ja muszęwykorzystać każdą dostępną formęprzewagi.

Wielki ghoul przepycha się na czołostada. Dobrze odżywiony, obdarzony

mocno wyrzeźbionymi, potężnymimięśniami. Przykuca przede mną. Gdybystał prosto, miałby ponad dwa metrywzrostu. Waży co najmniejdziewięćdziesiąt kilogramów, awszystko to same mięśnie i ostre pazury.Brązowy wzór na grzbiecie jest wzaniku. Zamiast tego ma naprzemiennepaski jaśniejszej i ciemniejszej szarości.

Ghoul pochyla się, jego gęba dotykagranicy. Cofa się i gapi na mnie. Nie jestpewien, co wyczuwa, ale wie, żegranica i ja jesteśmy ze sobą jakośzwiązane.

Niektóre ghoule są padlinożercami. Wtakim wypadku są nieszkodliwe, aczasem nawet pracują zarobkowo.Żyjemy w niebezpiecznych czasach. Zbytczęsto ciał nie można wydobyć spodgruzu lub są zbyt zmasakrowane, bykrewni je rozpoznali. Składanieszczątków w masowym grobie jestprostym przepisem na katastrofę.Ludzkie ciała wydzielają magię nawetpo śmierci i nie da się przewidzieć, conastępna fala magii uczyni z takowymgrobem. Szczątki są najczęściejkremowane, ale czasem władzesprowadzają ghoule, by oczyściłymiejsce tragedii.

Idę o zakład, że te tutaj nie sąlicencjonowanymi czyścicielami, alemuszę mieć stuprocentową pewność.

Wielki ghoul wciąż wbija we mniewzrok. Obdarzam go swoim najlepszympsychotycznym uśmiechem.

Stwór mruga szalonymi ślepiami, napinasię jak pies przed natarciem, otwierapaszczę, rozciągając wargi wniespiesznym uśmiechu. O właśnie,pokaż mi swoje ząbki, ślicznoto.

Rząd grubych zębów ozdabia przód jego

szczęki. Te z tyłu są cieńsze,przypominają ząbkowane ostrza. Mamcię.

Potwór otwiera pysk. Wydobywa się zniego szorstki, ostry głos:

– Kim jesteś?

– Zwróćcie, a ujdziecie z życiem.

Zamyka pysk z kłapnięciem.Najwidoczniej nie takiej odpowiedzi sięspodziewał. Jestem mistrzynią

niespodzianek. Spoko, dopiero sięrozkręcam.

– Jesteśmy licencjonowanym zespołemczyścicieli – oświadcza przywódcaghouli.

– Nie.

Osiemset metrów za ghoulami przesuwasię ciemny kształt, tak cicho, że przezchwilę zdaje mi się, że mi sięprzywidziało. Cześć, kochanie.

Nowo przybyli nie zauważają go. Sąuwarunkowani na zwracanie uwagi naludzkie mięso, a ja stoję przed ichnosami, będąc dobrym, dogodnymcelem.

Przywódca ghouli odwraca się,odsłaniając tatuaż na lewym ramieniu.

Columbia, SC

014

3940

Miejsce wydanie licencji, jej numeroraz lata, na które obowiązuje. [2039 i2040] Wydaje mu się, że urodziłam sięwczoraj.

– Jesteśmy pokojowo nastawioną grupą– ciągnie ghoul.

– Jasne. Po prostu biegniecie do miasta,żeby pożyczyć szklankę cukru i zachęcićludzi do przejścia na waszą wiarę.

– Wtrącasz się do urzędowych sprawmiasta. To jest dyskryminacja.

Ciemny cień wyłania się na drodze izmierza ku nam. Muszę dać mu trochęczasu, by stwory znalazły się w zasięgujego ataku.

Patrzę na ghoula.

– Wiesz co wyjątkowego jest w twoichpobratymcach? Posiadacie niezrównanązdolność adaptacji środowiskowej.Wasze ciała zmieniają się, bydostosować się do otoczenia szybciej,niż dziewięćdziesiąt dziewięć procentczegokolwiek, co można zaobserwowaćw naturze.

Mój ulubiony potwór skrada się nawielkich łapach.

Unoszę broń i opieram matowe ostrze naramieniu. Słabe wstążki oparuwydobywają się z powierzchni Sarrat.Szabla wyczuwa kłopoty.

– Powiem wam, co widzę. Wasza barwazmieniła się z brązowej na szarą,ponieważ nie musicie już wtapiać się wwasze naturalne tło, którym jest gleba.Wasze pręgi mówią mi, że spędzaciewiele czasu podróżując przez lasy.Wasze różki są krótkie, bo nie kryjecie

się w norach.

Ghoule zbliżają się nieco. Ich oczyświecą jaśniej. Nie podoba im się to, doczego zmierzam.

– Wasze pazury nie są długie i proste, bypomóc w kopaniu. Są zakrzywione iostre, by szarpać i wyrywać mięso.

Stwory szczerzą na mnie kły. Są od włosod wybuchu. Muszę nawijać.

– Wasze śliczne ząbki też się zmieniły.

Nie są już wąskie i ząbkowane. Teraz sągrube, mocne i ostre. Taki rodzajuzębienia służy przytrzymywaniuzdobyczy w psyku. A twój fikuśny tatuażjest nieaktualny od dwóch lat.

Cała grupa zamiera w milczeniu, oczyim świecą niczym dziesiątki maleńkichksiężyców, a wszystkie są skupiona namnie. Potrzebuję jeszcze tylko kilkusekund…

– Zabić ją – ponagla sprawę jeden zghouli.

– Zabić ją. On czeka – dołącza następnygłos.

– Zabić ją. Zabić ją.

Wydają się być straszniezdeterminowane. Dzieje się cośdziwnego.

– Kto czeka? – pytam.

– Zamknij się! – warczy ich prowodyr.

Pochylam się i spoglądam na lideratwardym wzrokiem.

– Buszujecie po wiejskich okolicach,objadając się i tucząc zamordowanymiludźmi. Dałam wam szansę na odwrót.Teraz jest już za późno. Wczujcie się wtę chwilę. Popatrzcie na gwiazdy.Odetchnijcie zimnym powietrzem. Tojest wasza ostatnia noc. To waszeostatnie tchnienie. Zabiję waswszystkich, co do jednego.

Przywódca powarkuje, porzucającwszelkie pozory.

– Ty i jaka armia?

Zaczynam przyciągać magię do siebie.To zaboli. Zawsze boli.

– To jest właśnie zajebiste wlwołakach. Nie potrzeba całej armii.Wystarczy jeden.

Ghoul wykrzywia pysk.

– Ty, ścierwo, nie jesteś lwołakiem.

– Ja nie. – Kiwam głową, wskazując zaniego. – Ale on tak.

Przywódca okręca się.

Dwoje złocistych oczu spoziera na niegoz ciemności. Olbrzymie lwopodobnezwierzę otwiera paszczę i ryczy. Zanimgo poznałam, nie miałam pojęcia jakbrzmi prawdziwy ryk lwa. Teraz wiem,że jak grzmot.

Ghoule zastygają w miejscu.

Otwieram usta i rzucam słowo mocy.

– Ossanda. – Klękajcie.

Słowa mocy pochodzą z dawnozapomnianej epoki, a są tak pradawne,że rozkazują czystej mocy magii.Niewiele osób jest świadomych ichistnienia, a jeszcze mniej ich używa,ponieważ by nauczyć się słowa mocy,należy je posiąść. Albo czyni się jeswoim, albo się umiera. Znam ich garść;to o wiele więcej niż większość ludzi,ale użycie choćby jednego pociąga zasobą wysoką cenę. Dla mego ojca słowamocy są językiem, którym mówi płynnie

i bez obciążeń. Nie wyrządzają mukrzywdy. Natomiast ja zawsze ciężko toprzechodzę.

Magia wyrywa się ze mnie.Przygotowuję się na znajomą falę bólu.Jej echo uderza we mnie, przedzierającsię przez wnętrzności, ale tym razem mastępione zęby, bo nie boli choćby wpołowie tak samo, jak to zapamiętałam.

Magia wali w skamieniałe ghoule. Ichkolana oraz łokcie trzaskają jednoczeniei monstra upadają na asfalt. Zyskuję conajmniej dziesięć sekund. Gdyby magiabyła silniejsza, połamałabym im kości.

Biorę zamach szablą. Sarrat spotyka sięz kościstą szyją ghoula i wchodzi wchrzęści oraz grubą skórę jak w masło.Zanim jego martwe ciało dotykapodłoża, wpycham ostrze w pierśnastępnego ghoula i czuję jak czubekSarrat przebija ścisłą kulkę serca.

Ciało lwa wrze, wznosząc sięgwałtownie. Kości rosną, potężnemięśnie otaczają nowy szkielet. Jednomgnienie oka i całkiem nowy potwórrzuca się do przodu; koszmarnepołączenie człowiek i lwa.

Ghoul skacze na niego. Lwołak chwytago za gardło i potrząsa nim jakbystrzepywał mokry ręcznik. Obrzydliwechrupnięcie niesie się echem wśródnocy, a ghoul wiotczeje.

Rozkrawam następnego potwora na pół,a kolejnemu podcinam gardło.

Ghoule ożywiają się. Rzucają się na naschmarą. Lwołak macha pazurami iprecyzyjnym ruchem wyrywaprzeciwnikowi wnętrzności. Flakiopadają na drogę. Gorzki smród krwipadlinożerców miesza się zcharakterystycznym, kwaśnym odorem

rany podbrzusza i wdziera się domojego nosa.

Pazury przedzierają się przez mojeubrania, kreśląc potwornie piekące liniew poprzek pleców. Chcecie sięzabawić? Dobrze. I tak muszępotrenować.

Szabla staje się ostrą jak brzytwaścianą. Tnie, kroi i przebija, rozrywającciało i sycząc, gdy zalewa ją i wrzemagią, krew ghouli. Poruszam sięszybko, unikając szponów i blokujączęby. Następne bolesne zadrapanie sięgamoich pleców. Jeden z ghouli łapie mój

bucior, więc okręcam stopę i wdeptujęjego czaszkę w bruk. W końcu sięrozgrzewam, a moje mięśnie stają siębardziej elastyczne i uległe. Otoczenierobi się krystalicznie wyraźne. Czasspowalnia, pomagając mi. Ghoulerzucają się na mnie, ale jestem od nichszybsza. Celują we mnie pazurami, alemoja szabla dosięga ich pierwsza.Rozkoszuję się tym, każdą chwilą walki,każdą przelatującą obok mnie kropląkrwi, każda sekundą oporu, gdy Sarratdociera celu.

Po to mnie wychowano i wyszkolono.Na dobre i na złe, jestem zabójczynią.To moje powołanie i nie wypieram się

tego.

Majaczy przede mną postać ghoula.Załatwiam go klasycznym cięciem znadgłowy. Upada. Nikt nie pojawia się najego miejsce. Okręcam się na palcach,szukając następnej potyczki. Na lewoode mnie lwołak rzuca zmasakrowaneciało na asfalt i odwraca od mnie.

Pojedynczy ghoul leży na drodzepomiędzy nami.

– Żywcem – powarkuje lwołak.

Sama wiem. Sprawdźmy kim jest ówtajemniczy „on”. Ruszam w stronęghoula z szablą w dłoni.

Stwór drży, rozgląda się na obie strony,potem patrzy na lwa, a następnie namnie.

Właśnie. Jesteś w pułapce i nieumkniesz nam. Jak zacznie uciekać,dorwiemy go.

Ghoul cofa się, wbija pazurzastą łapę wswoje gardło i rozdziera je. Zaczynagulgotać i pada na szosę. Światło gaśnie

w jego oczach. A to dopiero.

Lwołak otwiera paszczę; dobywają się zniej idealnie wyartykułowane słowa:

– Hej, maleńka.

– Hej, kochanie.

Wyciągam szmatkę z kieszeni i staranniewycieram klingę Sarrat.

Curran podchodzi do mnie, omijając

ciała i obejmuje mnie ramieniem,przyciągając do siebie. Przytulam się doniego, wyczuwając twarde mięśnie torsuna mym boku. Rozglądamy się po drodzeusianej uszkodzonymi ciałami.

Działanie adrenaliny zanika powoli.Barwy stają się mniej żywe. Jedno podrugim, rozcięcia i rany dają o sobieznać: pieką mnie plecy, boli lewa stronabiodra oraz pobolewa lewy bark.Pewnie obudzę się rano zwidowiskowymi sińcami.

Przeżyliśmy następną walkę. Możemyudać się do domu i żyć dalej.

– Co to w ogóle było? – pyta Curran.

– Nie mam pojęcia. One nie łączą się wtaki liczne grupy. Największe ich stado,jakie zaobserwowano, liczyło siedemosobników, co i tak uważano za dziwne.Zbijają się w grupy jedynie dla ochrony.Uważasz, że Ghastek ma coś z tymwspólnego?

Curran krzywi się.

– To nie w jego stylu. Stefanoffwykonuje jedynie te ruchy, dzięki którym

może coś zyskać. Zmuszenie nas dostarcia z ghoulami nic mu nie daje. Wiena co nas stać. Na pewno wiedział, żerozbijemy je w pył.

Ma rację. Ghastek z pewnościąspodziewał się, że pokonamy ghoule.Nie użyłby nas też do brudnej roboty.Może i ma wady, ale jestpierwszorzędnym pilotem, PanemUmarłych i uwielbia swoją pracę.Gdyby zwyczajnie chodziło o samoukatrupienie stworów, posiekałby tostado na kawałeczki przy pomocy dwóchwampirów albo wykorzystałby to jakookazję do sesji treningowej dla swychczeladników.

– Nie widzę w tym żadnego sensu –mówię, przyciągając ślady mojej krwido siebie. Ona przesuwa się i łączy wmaleńkie kropelki, tworząc małą kałużęna bruku. Przesuwam ją na bok,utwardzam i rozdeptuję. Rozsypuje siępod stopą w chemicznie obojętny pył.Jest coraz bardziej posłuszna. Trudnopowiedzieć, czy dzięki temu jestemlepszą żołnierką, czy czymś jeszczebardziej nienaturalnym. – Wyglądały nazdesperowane. Kierowane jakimśdziwnym instynktem, prawie jakby miałydo zrealizowanie pewien cel.

– Dojdziemy do tego – odzywa się

Curran. – Już prawie północ. Głosuję zapowrotem do domu, prysznicem iłóżkiem.

– Dobry plan.

– Hej, zostało jeszcze trochę szarlotki?

– Chyba tak.

Odwracam się, by odejść. Przechodząmnie niepokojące ciarki, jakby jakaśfantomowa dłoń sięgnęła do mnie ipodrapała mi plecy ostrymi pazurami.

Każdy nerw ciała krzyczy ostrzegawczo.Obracam się na pięcie. Nic. Pustaprzestrzeń. Ciemność. Przepastna, pustanoc.

Fantomowe niebezpieczeństwo wciążsię tam czai, czekając na mnie tuż zamoją granicą. Robię trzy kroki doprzodu i powoli, z rozmysłemprzekraczam tę niewidzialną linię.Zimny wiatr szarpie ubrania.

Dziwna, niepokojąca obecność ustępuje.Jest wciąż gdzieś tam w oddali iobserwuje mnie. Czeka na coś… Nieszkodzi. Obserwuj. Jestem tu, jeśli

chcesz się zabawić.

– Co jest? – dopytuje się Curran.

– Nie wiem.

Odwracam się i podchodzę do niego. Potylu miesiącach pozostawania wzwiązku wciąż mnie zdumiewa, że on tujest. Dla mnie. Jeśli coś mnie zaatakuje,on to zabije. Jeśli będę potrzebowałapomocy, on mi jej udzieli. Kocha mnie,a ja odwzajemniam tę miłość. Już niejestem sama.

Idziemy po moją ośliczkę, gdy on naglepyta:

– Pączuszku?

– Nie mogłam się powstrzymać. Ghastekjest tak sztywny, jakby miał w tyłu kijekwielkości podkładu kolejowego.Widziałeś ten wyraz na paszczęcewampira? Wyglądał jakby miałzaparcie.

Curran wybucha śmiechem.Odnajdujemy Cuddles i wracamy dodomu.

KONIEC Rozdziału 01

Rozdział 02 – Smuteczek

Nasz dom położony jest przy krótkiejulicy na jednym z nowszych przedmieść.W swym poprzednim życiu miejsce tobyło częścią Victoria Estates, dzielnicyzamożnej klasy średniej. Była tospokojna okolica, gdzie wąskie uliczkiocieniały stare, wysokie drzewa;połączenie pięknej przyrody z zaletamiżycia w mieście. Potem nadeszła magia,a drzewa z Hahn Forest na południu orazW. D. Thomson Park zbuntowały się. Tasama dziwna siła magii, która ogryzała

drapacze chmur do ostatniej śrubki,zasilała drzewa, a te rosły nienaturalnieszybko, najeżdżając sąsiednie okolice ipołykając je w całości. Victoria Estatespadło ofiarą otaczających lasów bezgłosu sprzeciwu. Większośćmieszkańców wyprowadziła się.

Jakieś cztery lata temu pewienprzedsiębiorczy deweloper postanowiłodzyskać tę przestrzeń i wyciął w lesienerkowaty kształt, gdzie zbudowałspecyficzne postzmienne domy,obowiązkowo wyposażone w grubeściany, zakratowane okna, mocne drzwioraz przestrzenne podwórka.

Nasza ulica mieści się wewnątrz fasolki,najbliżej lasu, natomiast pozostałe dwierozwijają się na północ i zachódrozszerzającymi się łukami. Przy naszejstoi niewiele domów, pięć po bokach isiedem po przeciwnej stronie, a naszjest na samym środku.

Gdy skręcamy w nią, wyciągam szyję,żeby zobaczyć dom. To wielkie,dwupiętrowe bydlę, postawione nadwuhektarowej, ogrodzonej działce, zestajnią i pastwiskiem z tyłu. Uwielbiamkażdą cegiełkę i deseczkę tego domu.Należy do mnie i Currana. To nasz domrodzinny. Rezydowałam już wmieszkaniu oraz przeróżnych dziurach.

Mieszkałam nawet w fortecy, ale topierwsze miejsce od dłuższego czasu, wktórym czuję się jak w domu. Za każdymrazem gdy go opuszczam, nęka mnieokropne przeczucie, że po powrociezobaczę, że zniknął, zawalił się albodoszczętnie spłonął. Kiedy udaje mi siędostać w ręce coś fajnego, los zwyklepozwala mi zatrzymać to na tyle długo,żebym zdążyła się przyzwyczaić, apotem rozbija to na kawałki.

Jeszcze nie widzę domu, zasłania gozakręt. Powstrzymuję się przedprzyspieszeniem Cuddles. Miałamęczącą noc.

Curran wyciąga rękę i kładzie futrzasto-pazurzastą łapę na mojej dłoni.

– Został tylko miesiąc.

Od chwili rezygnacji z przewodzeniazmiennokształtnym, którą dla wygodyustalono na pierwszego stycznia,przysługuje nam dziewięćdziesiąt dni naformalne oddzielenie się od Gromady,finansowo oraz zawodowo. Jeśli ktośchce opuścić Gromadę jako częśćnaszego personelu, musi to zrobić przedupływem tego czasu.

Dziś mamy pierwszy marca. Jeszczetrzydzieści dni i będziemy zupełniewolni. Formalnie pozostaniemy częściąGromady, ale nie będziemy podlegać jejhierarchii. Nie będziemy mogli w żadensposób brać udziału w zarządzaniuGromadą. Przez owe dziewięćdziesiątdni nie możemy nawet odwiedzaćTwierdzy, ponieważ nasza obecnośćpodważałaby władzę nowej pary alf,która ustala swą pozycję. Gdy ów czasminie, nikt nie zamknie nam drzwiTwierdzy przed nosem, ale rozumie sięsamo przez się, że nie będziemy tamwysiadywać. To mi się podoba.

Gryzą mnie wyrzuty sumienia. Gromada

to całe życie Currana. Rządził nią odkądstworzył ją z oddzielnych stad, gdy miałzaledwie piętnaście lat. Zostawia zasobą osiemnaście lat życia, ponieważmnie kocha.

– Brakuje ci tego? – pytam.

– Czego? Twierdzy?

Dziwne, ale on zawsze od razu wie, o comi chodzi.

– Tak. Bycia Władcą Zwierząt.

– Niespecjalnie. To życie podoba mis i ę . Po skończonej pracy wracam dodomu. Wszystkie sprawy mają swójkoniec. Mogę popatrzeć wstecz ipowiedzieć, że zrobiłem dziś tyle i tyle.To miłe wiedzieć, że nikt nie zapuka donaszych drzwi i nie wyciągnie mnie,żebym zajmował się jakimiś głupotami.Żadnych więcej komisji, żałosnychrywalizacji i ślubów.

W zasięgu wzroku pojawia się dużyklon, rosnący przed naszym domem.Cały i zdrowy. Może dom też jestnienaruszony.

– Nie brakuje mi Gromady, alekierowania jej mechanizmem.

– To znaczy?

– To jak złożona maszyna. Wszystkieklany i ich alfy oraz ich problemy.Brakuje mi korygowania tych elementówi obserwowania jak lepiejwspółpracują. Ale nie tęsknię za presją.– Szczerzy się groźnie do księżyca. – Awiesz co mi się podoba w „niebyciu”Władcą Zwierząt?

– Znaczy oprócz jadania posiłków kiedychcemy, sypiania kiedy chcemy orazuprawiania seksu bez zakłóceń i ludzistojących za drzwiami?

– Tak, oprócz tego. Podoba mi się, żemogę robić, co mi się żywnie podoba.Jak chcę utłuc parę ghouli, to idę i torobię. Nie muszę siedzieć natrzygodzinnym spotkaniu Rady Gromadyi omawiać zagadnień związanych zeksterminacją ghouli oraz jej wpływu nainteres Gromady oraz każdego zasranegoklanu z osobna.

Śmieję się łagodnie. Załatwianie spraw

z alfami z pewnością przynależy dojednego z kręgów piekielnych.

Curran wzrusza muskularnymiramionami.

– Możesz się z tego śmiać. Kiedymiałem piętnaście lat i Mahon popchnąłmnie do sięgnięcia po władzę, zrobiłemto, ponieważ byłem młody i głupi.Zdawało mi się, że to korona. Niewiedziałem, że to była kula z łańcuchem.Pozbyłem się łańcucha. Podoba mi sięten stan rzeczy.

Udaję że drżę. Biorąc pod uwagę ton, wktórym powiedział „Podoba mi się tenstan rzeczy”, nie muszę bardzo udawać.

– Bez łańcucha. Jakiś ty niebezpieczny,Wasza Futrzastość.

Zerka na mnie.

– Chyba jesteś za groźny, żeby wpuścićcię do domu. Nie wiem, czy zaryzykujęsen przy twoim boku, o Uwolniony. Ktowie, co mogłoby się zdarzyć.

– A kto mówił o spaniu?

Otwieram usta, żeby się z nimpodroczyć, ale zaraz je zamykam. Niewidzę jeszcze domu, ale trawnik tak.Zalany jest żółtą poświatą. Jest jużdobrze po północy. Julie już dawnopowinna być w łóżku. Nie ma powodu,żeby światła były włączone.

Curran zrywa się do biegu. PospieszamCuddles. Ośliczka zatrzymuje się. Chybanie ma ochoty biegać.

– No dalej! – warczę.

Zwierzę cofa się.

A niech ją jeż kopnie. Zeskakuję z jejgrzbietu i pędzę do domu. Naciskamklamkę. Otwieram drzwi na oścież iwpadam do środka.

Kuchnia skąpana jest w łagodnym,elektrycznym świetle. Curran stoi zboku. Przy stole ze zmierzwionymiwłosami i owinięta w koc, siedzi Julie.Ziewa na mój widok. Zwalniam na tyle,żeby nie wpakować się na stół. Podrugiej stronie, z kubkiem kawy przedsobą, siedzi jednoręka kobieta, z grzywą

czarnych, kręconych włosów. George.

Odwraca do mnie wymizerowaną twarz.

– Potrzebuję pomocy.

***

Julie znowu ziewa.

– No to pa. Idę się położyć.

– Dzięki że ze mną posiedziałaś – mówiGeorge.

– Nie ma sprawy.

Julie zbiera koc i wchodzi po schodach.Coś łomocze.

– Nic mi nie jest! – woła. – Upadłam,ale nic mi się nie stało!

Tupie po schodach, a następnie trzaskdrzwi oznajmia, że dotarła do sypialni.

Wyciągam krzesło i siadam. Curranopiera się o ścianę. Wciąż jest w swojejzwierzęcej postaci. Zwraca się dogościa:

– Co się stało?

George bierze głęboki wdech. Rysy jejsię wyostrzyły, jakby skóra była zamocno naciągnięta na kości.

– Eduardo zaginął.

Marszczę czoło. Lubię Eduardo. Jestszczery, odważny, a ponadto beznamysłu stanąłby w obronie przyjaciela.

– Rozmawiałaś z tatą? – pyta Curran.

– Tak. – George zagląda w kubek. – Nieprzejął się tym.

Dlaczego Mahon miałby byćzadowolony ze zniknięcia Eduardo?Bizonołak jest jednym z najlepszychżołnierzy w Klanie Ciężkich, a jego alfawybrał go jako wsparcie na czas naszejwyprawy po panaceum.

– George – prosi Curran – zacznij odpoczątku.

– Eduardo i ja jesteśmy ze sobą –wyjaśnia.

– Chodzicie ze sobą, tak?

Wydawało mi się, że Eduardo podobasię Keira.

George kiwa głową.

A to dopiero niespodzianka. Od czasuwyprawy widywałam ich razem wTwierdzy setki razy, ale w życiu niezgadłabym, że mają się ku sobie. Chybajestem zupełnie ślepa. Choć z drugiejstrony, rzeczywiście spędzali ostatnio zesobą bardzo dużo czasu…

– Od kiedy? – pyta Curran.

– Od powrotu z Eurazji. Kochamy się.Wynajął dla nas dom. Chcemy siępobrać.

Rany.

– A Mahon stanowi problem? – zgadujeCurran.

George krzywi się.

– Ed nie jest niedźwiedziołakiem. Tylkokodiak byłby odpowiedni. Jeśli niekodiak, to chociaż jakiś niedźwiedź.Dlatego nie wychylaliśmy się.Próbowałam rozmawiać z tatą siedemtygodni temu. Nie poszło najlepiej.Spytałam go, co by się stało, gdybym napoważnie związała się z kimś, kto nie

jest niedźwiedziem.

Znowu wpatruje się w kubek.

– Co odpowiedział? – pyta łagodnieCurran.

George podnosi wzrok. Oczy jejrozbłyskują i na krótką chwilę mójumysł wraca do olbrzymiegoniedźwiedziołaka, wpadającego zrykiem do pokoju. Niedocenianiekodiaczki grozi śmiertelnymniebezpieczeństwem. Wydawało mi się,że jest przygnębiona, ale w końcu

rozgryzam emocje wyostrzające jej rysy.George jest wkurwiona i ogromnymwysiłkiem woli powstrzymuje się przedwybuchem.

Gdy odzywa się ponownie, jej głos drżyz gniewu:

– Oświadczył, że mnie wydziedziczy.

– To do niego podobne – podsumowujeCurran.

Niedźwiedziołaczka wstaje gwałtownie

z krzesła i zaczyna chodzić po kuchni,okrążając wysepkę jak zwierz w klatce.

– Powiedział, że mam obowiązkiwzględem klanu oraz że powinnamprzekazać swoje własne geny,poczynając niedźwiedziołaczątka zodpowiednim niedźwiedziem.

– Powiedziałaś mu, że skoro tak bardzolubi samce niedźwiedziołaków, topowinien sam się z jednym chajtnąć? –mówię.

Sporo bym zapłaciła, żeby zobaczyć

minę Mahona w takiej chwili.

George wciąż krąży.

– Wszystkie te archaiczne idiotyczneidee… Mózg mu musiał zardzewieć.Albo ma demencję.

– Wiesz, że on często powtarza tebzdury… – zaczyna Curran.

Kodiaczka odwraca się do niego.

– Tylko mi nie mów, że nie miał tego namyśli!

– Ależ miał – broni się Curran. – Wgłębi duszy uważa, że niedźwiedzie sięlepsze od innych. Wierzy we wszystko,co mówi, ale nie postępuje według tychsłów. W ciągu kilkunastu latprowadzenia Gromady miałem możedwadzieścia skarg na niego, a wszystkiedotyczyły tego, co powiedział, a nigdytego co zrobił. Ma sztywne koncepcje natemat zachowań niestosownych dla alfy iniedźwiedzia. Skrzywdzenie Eduardonie jest w jego stylu.

– Nie byłeś przy tej rozmowie. Niesłyszałeś, co mówił.

Jeśli dać im szansę, będą nawijać oMahonie całą noc.

– Co się stało po twojej rozmowie zojcem?

George nie zwraca na mnie uwagi ikręci głową.

– Wiecie co znaczą te bzdury oprzekazywaniu genów? Tyle, że jeśli

Eduardo i ja będziemy mieć dzieci, mójojciec będzie uważał je zawybrakowane. Nie rozumiesz nic, Kate.Przecież jestem jego córką!

– Oczywiście, że nie rozumiem –odpieram. – Przecież nie miewamproblemów ze swoim ojcem.

George otwiera usta, ale powstrzymujesię. Jeśli idzie o konflikty na liniiojciec-dziecko, jestem nie do pokonania.

– Co się stało po waszej pogaduszce? –pytam ponownie.

– Eduardo i ja przedyskutowaliśmy to.Ed wykonywał dorywcze zlecenia dlanaszego klanu oraz pomagał mi wsprawach związanych z procesami.Wiedzieliśmy, że to zostanie muodebrane. Jim potrzebuje wsparciamojego taty. Nie mam nawet cieniawątpliwości, że gdyby tata zrobił aferę,moje stanowisko też by zniknęło.

– Twoja mama zamordowałaby go za to– zauważa Curran.

– Owszem – zgadza się George. – Aledopiero po fakcie. I nie dałoby się tego

odwrócić, bo już byłabym zwolniona.Jim nie mógłby przywrócić mnie nastanowisko, bo przez to wyszedłby nasłabego i niesłownego. Zaczęłam więcpo cichu spieniężać swoje inwestycje, aEduardo wynajął dom w mieście izarejestrował się w Gildii.

Jestem członkinią Gildii Najemników oddziewięciu lat. Można tam spokojniezarobić dobre pieniądze, ale od śmiercizałożyciela firma chyli się ku upadkowi.

– Jak sobie radzi w Gildii? – pytam.

– Dobrze. Mówił, że niektórzy sprawialimu problemy, ale radzi sobie z tym.

Eduardo nadaje się do Gildii. Pasuje doprofilu idealnego pracownika. Gdyklienci dzwonią po pomoc, potrzebująpoczucia bezpieczeństwa, a mierzącymetr dziewięćdziesiąt facet, umięśnionyjak medalista olimpijski w zapasach,zapewnia je. Ze względu na systemprzydziału zleceń, choć pozostali mogąpyskować i być nieprzyjemni, nieprzeszkodzą Eduardo w zarabianiupieniędzy.

– Wydaje mi się, że tata się domyślił –

dodaje George. – Patrick przyszedł doEduardo w zeszłym tygodniu, żeby z nimporozmawiać.

Ów Patrick to siostrzeniec Mahona;wierna kopia wujka pod względemrozmiarów i poglądów.

– Powiedział Eduardo, że źle postępujei gdyby mu na mnie zależało, zostawiłbymnie w spokoju, a nie odrywał odrodziny.

Curran krzywi się.

– Czy Patrick zrobiłby coś takiego nawłasną rękę? – pytam go.

– Nie – zaprzecza Curran. – Patrickjedynie powtarza słowa Mahona.Wprowadza w życie jego wolę, niemyśli samodzielnie. Dlatego Mahon nieprzygotowywał go na stanowisko alfy.

– Eduardo powiedział mu, że nie mapojęcia, o czym on mów. Patrickwyszedł. W poniedziałek Eduardo niewrócił do domu. Czekałam całą noc.

Biorę notatnik i długopis z wbudowanej

półki.

– Kiedy ostatni raz widziałaś Eduardolub rozmawiałaś z nim?

– W poniedziałek rano, o siódmejtrzydzieści. Pytał, co chcę na kolację.

Dziś mamy ledwie środę. Nie ma gookoło czterdziestu godzin.

– Nie zadzwonił do mnie w porze lunchu– ciągnie George. – Zwykle to robi.Pomyślałam, że coś go zatrzymało.

Pojechałam do jego domu wponiedziałek wieczorem. Nie pokazałsię. Nie zadzwonił ani nie zostawiłwiadomości. Wiem, istnieją bzdurnezasady co do tego, ile musi ktoś niewracać do domu, ale mówię wam, to doniego nie podobne. Nie zostawiłby mniew niewiedzy. Stało się coś złego.

– Rozmawiałaś z Gildią? – pytam.

– Pojechałam tam dziś rano i spytałam oniego. Nikt mi nic nie powiedział.

Żadna niespodzianka. Najemnicy są

skryci.

– Gdy wyszłam, nie było mojego auta –głos George drży ledwie skrywanymgniewem.

Curran pochyla się. Pyta lodowatymgłosem:

– Ukradli ci samochód?

Kodiaczka przytakuje.

To świństwo, nawet jak na Gildię.

– Uznali ją za łatwy cel – mówię. –Młoda kobieta, sama, jednoręka, niewyglądająca na żołnierkę.

Nie zdawali sobie sprawy, że wmgnieniu oka może zamienić się wpółtonowego niedźwiedzia.

Wstaję, podchodzę do telefonu iwybieram numer Gildii. Jeśli Eduardomiał jakieś zlecenie, Asystent będziewiedział. Gdy ktoś dzwoni do Gildii zproblemem, Asystent ustala, w czyjej

strefie znajduje się dany adres i wzywakonkretnego najemnika. Jeśli ta osobajest zajęta lub nie może podjąć zlecenia,Asystent dzwoni do następnegonajemnika w hierarchii, aż znajdziekogoś, kto wykona robotę. Jeśli to musię nie powiedzcie, przypina formularzzlecenia do tablicy, co znaczy, że każdymoże je przyjąć. Niektóre fuchy idą dowybranych ludzi, ponieważ wymagająszczególnych umiejętności lubuprawnień, ale większość robótrozdziela się według typowego wzorca.Przydzielanie zleceń funkcjonuje jakdobrze naoliwiona maszyna. Wszystkimzajmuje się Asystent, który jestbezimiennym facetem, pilnującym, bykażdy miał pracę oraz otrzymał zapłatę.

Jeśli Eduardo przyjął jakieś zlecenie wponiedziałek, Asystent będzie wiedziałkiedy i gdzie.

Telefon wykonuje połączenie.

– Taaa? – odzywa się mrukliwy, męskigłos.

– Mówi Daniels. Chcę porozmawiać zAsystentem.

– Wyszedł.

Dziwne, Asystent zwykle bierze nocnezmiany w pierwszym tygodniu każdegomiesiąca.

– To daj mi Lori.

Lori zastępuje Asystenta.

– Wyszła.

– Kiedy któreś z nich wróci?

– A skąd mam kurwa wiedzieć?

Rozłącza się.

Odwracam się do George.

– Pojedziemy tam z samego rana.

Nawet jeśli Asystenta nie ma, ranobędzie tam jeden z jego zastępców.

– Wiem, że to nieprzyjemne pytanie, aleczy istnieje szansa, że Eduardo

wystraszył się i zwiał?

George odpowiada bez wahania:

– Nie. Kocha mnie. A gdyby wyjechał,nie zostawiłby Maxa.

– Maxa?

– Swojego mopsa – odpowiada. – Mago od pięciu lat. Wszędzie go zabiera.Gdy pojechałam tam w poniedziałek,Max był zamknięty w biurze, a miałjedzenia i wody tylko na jedne dzień.

Eduardo ma mopsa. Wcale mnie to niedziwi.

– Co Jim robi w tej sprawie? – pytam.

– Nic. Zgłosiłam zaginięcie Eduardo uniego prywatnie. Powiedział, że przyjrzysię temu, ale dwie godziny późniejoświadczył, że tata wie o sprawie.

Zerkam na Currana.

– Mahon zagrał kartą klanu – wyjaśnia.– Zaginięcie Eduardo to wewnętrznasprawa Klanu Ciężkich. O ile danyzmiennokształtny nie jest zatrudnionyprzez biuro Gromady lub klan poprosi opomoc Jima, ten niewiele może zrobić.Może rozkazać swoim ludziomrozglądać się, ale nie będzie aktywniego szukał.

– Nie może, czy nie chce? – pytam.

– Jedno i drugie – stwierdza Curran. –Aktywne poszukiwania wiązałyby się zprzesłuchiwaniem członków KlanuCiężkich, co naruszałoby władzę

Mahona jako alfy. Istnieją dokładnewytyczne, które strzegą autonomiiklanów wewnątrz Gromady, a tostanowiłoby jej przekroczenie. Georgema rację. Dla Jima lepiej jest niepodważać władzy kodiaka. Nie uczyninic, by naumyślnie go rozdrażnić. Za roklub dwa, gdy Jim umocni swą pozycję,sprawy będą wyglądać inaczej, ale onwie, że w tej chwili stąpa po cienkiejlinie. Jeśli rozpocznie aktywneposzukiwania Eduardo, Mahon możecelowo uznać to za obrazę i nadużyciepozycji Władcy Zwierząt. W chwili, wktórej Mahon publicznie skonfrontuje sięz Jimem, zostanie to uznane za votumnieufności w stosunku do umiejętnościprzywódczych Jima, a reszta klanów

darłaby mordy, że Jim to dyktatornaruszający ich prawa. Jeśli do tegodojdzie, Jim nie ma szans wygrać. Albonie zareaguje, co będzie wyglądać naoznakę słabości, albo wyzwie Mahona izostanie uznany za tyrana. To sytuacjaniegodna pozazdroszczenia, a Jim jest zabystry, żeby się w nią wpakować.

Curran ma rację co do Mahona. Jestmało prawdopodobne żeby Niedźwiedź,jak go nazywają, stał za zniknięciemEduardo. To nie pasuje do jego kodumoralnego. Niemniej jeśli Eduardozaginął ponieważ sam wpakował się wkłopoty, Mahon mógłby skorzystać zokazji. Wystarczy, że nie będzie go za

bardzo szukał. Za George stoi ogromnarodzina. Wychowała się w Atlancie i wrazie jej zniknięcia szukałby jej całyKlan Ciężkich. Natomiast Eduardo jestprzyjezdnym. Przybył do miastazaledwie trzy lata temu i o ile wiem, nieposiada rodziny w naszym stanie.

– Nawet nie wiem, czy on jeszcze żyje –opanowanie George bierze w łeb. Oczywilgotnieją jej od łez. Głos zmienia sięw rozwścieczone parsknięcie. – Możeleży martwy w jakimś rowie i nikt go nieszuka. Ten obraz wciąż mnieprześladuje: on, zimny i martwy, pokrytykurzem. Może już go nigdy więcej niezobaczę. Jak to w ogóle możliwe? Jak

ktoś kogo się kocha może żyć w jednejchwili i zniknąć w następnej?

Curran odpycha się od ściany idelikatnie obejmuje ją monstrualnymiramionami.

– Będzie dobrze – odzywa się cicho. –Kate go odnajdzie.

Nie wiem, czy powinnam byćzadowolona z pokładanego we mniezaufania, czy wściekła, bo złożyłobietnicę, której być może nie będęmogła dotrzymać. Postanawiam być

zadowolona, bo dostrzegam minę-pułapkę i muszę mu o niej powiedzieć.

George płacze bezgłośnie, troska igniew wyciekają przez oczy. Osłaniałamnie podczas naszej podróży za MorzeCzarne. Walczyła dla Gromady ipoświęciła rękę, żeby ocalić życieciężarnej kobiety. Zawsze jest wesoła,pewna siebie i zadowolona. Skora dośmiechu oraz bezpośrednia; nie maproblemu z formułowaniem własnycho p i n i i . A teraz płacze i jestrozgorączkowana. To bardzo mniezłości, jakby świat oszalał. Życie niejest sprawiedliwe, ale to już czystaprzesada. Muszę to naprawić.

George odsuwa się od Currana iwyciera dłonią twarz, próbując zmazaćłzy.

– Mamy problem – odzywam się. – Jeśliobierzemy tę drogę, może okazać się, żena jej końcu znajduje się Klan Ciężkich.Nawet jeśli George oficjalnie zatrudninas oraz Cutting Edge do szukaniaEduardo, Jim i tak może wszystkozablokować. Gdy Gromada zatwierdzałapożyczkę pieniędzy kapitałowych dlamojej firmy, zawarła w umowieklauzulę, która mówi, że jeśli w trakciedanego dochodzenia okaże się, żeczłonek Gromady jest zamieszany w

przestępstwo, owo śledztwo musi zostaćzatwierdzone przez Władcę Zwierząt.Jim może nas zawetować.

– Kto umieścił tę klauzulę? – warczyGeorge.

Wskazuję głową na Currana.

– On.

– Wtedy wydawała się być dobrympomysłem – usprawiedliwia się lwołak.

– To jak to obejdziemy? – pytam.

Curran spogląda na George.

– Zadam ci pewne pytanie, ale zastanówsię proszę dobrze zanim odpowiesz. Czysłyszałaś kiedykolwiek, by EduardoOrtego wyrażał chęć opuszczeniaGromady jako członek mojego personeluosobistego?

Świetne posunięcie. Jeśli Eduardoopuszcza Gromadę wraz z Curranem, toten ostatni ma prawo oraz obowiązek

chronić go.

George prostuje się.

– Tak.

Mam wrażenie, że właśnie skłamała.

– Ja również zamierzam opuścićGromadę z wami – mówi.

O pierzaste purchawki.

– Przemyśl to najpierw – doradzaCurran. – To będzie oznaczać, żezrywasz więzi ze swoim klanem. Twoirodzice nie będą zachwyceni. Jeśliokaże się, że twój ojciec nie miał nicwspólnego z zaginięciem Eduardo,możesz później tego żałować.

– Daj mi umowę – kwituje George.

Curran ani drgnie.

– Curran, daj mi ten dokument.

Łwołak podchodzi do półki, bierzefolder z góry i otwiera go na czystejumowie odłączenia.

– Jak już podpiszesz, musisz w ciągutrzydziestu dni zupełnie odseparowaćsię od Gromady.

George bierze długopis i wpisuje swojenazwisko nad linią.

– To nie problem. Mogę wyprowadzićsię z Twierdzy już dziś.

– Nie, nie możesz – mówię. – Musiszzwrócić.

– Dlaczego?

– Ponieważ my nie możemy ot tak wejśćdo Twierdzy i rozpocząć dochodzenia –odpowiada Curran. – Prawo Gromadywiąże nam ręce. Dobrze o tym wiesz. Toobopólny kompromis: nie próbujemywpłynąć na ludzi, by opuścili Gromadę znami, a Jim nie może się wtrącać, gdyktoś zechce to zrobić.

– Musisz wrócić, robić swoje inadstawiać uszu – mówię. – Jesteśpowszechnie lubiana oraz szanowana.Podobnie Eduardo. Może coś usłyszysz.Jeśli ktoś z Klanu Ciężkich przyczyniłsię do zniknięcia Eduardo, twojaobecność będzie mu stale o tymprzypominała. Zacznie tę osobę zżeraćpoczucie winy, może poczuje się źle iprzyjdzie się oczyścić albo przynajmniejwskazać ci odpowiedni kierunek.

– Mogę walczyć – warczy George. – Toże nie mam jednej ręki…

– Wiem, że to ci w niczym nie

przeszkadza – ucina Curran. – Alepotrzebuję cię wewnątrz Gromady.Porozmawiaj z Patrickiem. Nawet nie wformie, bijesz go na głowę.Komplementuj go za pomoc. Sprawdź,co wie. To może pomóc nam odnaleźćEduardo.

Kodiaczka zastanawia się nad tym.

– No dobra.

Przysuwam bliżej notatnik.

– A teraz opowiedz mi o Eduardo.Gdzie mieszka, jaka jest jego rodzina,jakie są jego ulubiona zajęcia.Opowiedz mi wszystko.

Kończymy pół godziny później.

– Powinnam już wracać do domu –stwierdza George.

– Mamy aż nadto sypialni – mówię. –Zostań u nas na noc.

George kręci głową.

– Nie, chcę być w domu na wypadekgdyby zadzwonił. Znajdziesz go, Kate?

Wpatruje się ze znajomą, trwożnąnadzieją we wzroku. Widywałam tospojrzenie u ludzi doprowadzonych nakrawędź załamania. Czasem kocha siękogoś tak bardzo, że kiedy przytrafia siętej osobie coś złego, robi się wszystko,by ją uratować. Gdybym obiecała, żeEduardo pojawi się w magiczny sposób,jeśli George dźgnie się nożem w serce,ona zrobiłaby to. Tonie, a ja jestem jejostatnią deską ratunku.

Otwieram usta by skłamać, ale niepotrafię. Kiedy ostatnio obiecałamodszukać kogoś, odnalazłam ogryzionezwłoki tej osoby. Tak zamieszkała zemną Julie.

– Obiecuję ci, że zrobimy wszystko, coleży w naszej mocy. Będziemy szukać inie przestaniemy aż coś znajdziemy albopoprosisz nas o wycofanie się.

Ulga w jej oczach jest oczywista. Nieusłyszała nic poza „coś znajdziemy”.

– Dziękuję – mówi na odchodne.

George wychodzi. Ja idę na piętro, aCurran zostaje na dole, żeby sprawdzićdrzwi. To nasz conocny rytuał. Onsprawdza dół, ja okna na piętrze, a Juliena drugim.

Wspinam się na drugie piętro izatrzymuję. Na półpiętrze siedzi Julie,owinięta w koc. Trzyma swojąpluszakową sowę.

Przypominam sobie wyraz jej twarzy,gdy powiedziała mi, że widziałarozszarpane ciało swojej mamy. Wyryłomi się to w pamięci. Po śmierci ojca

dziewczynki, jej mama piła za dużo iprzestała przykładać uwagę do istnienieswych dzieci, ale kochała je mocno, aJulie odwzajemniała to uczucie wsposób bezwarunkowy, jak tylko dziecito potrafią. Część dzieciństwa Julieumarła tamtego dnia i nie da się tegonaprawić. Tak bardzo chciałamodnaleźć Jessicę Olsen żywą, ale onaumarła zanim jeszcze rozpoczęłamposzukiwania.

Julie nie mówi o tym. Nie wypowiadarównież imienia matki. Któregoś dniaprzechodziłyśmy obok wyprzedażypodwórkowej, a Julie zatrzymała się bezsłowa. Podeszła do pudełka na zabawki

i wyciągnęła wielką, wypchaną sowę-zabawkę. Zwyczajna kula brązowegoaksamitu z dwojgiem zezowatych oczu,żółtym trójkątem dzioba i oddzielnymiskrzydełkami. Przycisnęła zabawkę dosiebie i zobaczyłam łamiącą sercerozpacz w jej wzroku. Od razu kupiłamtę sowę i zabrałyśmy ją do domu.Powiedziałam mi później, że miała takąsowę, gdy była małym szkrabem. Tasowa była ukrytym, cennymwspomnieniem bycia szczęśliwą,kochaną i chronioną przez dwieuwielbiające ją osoby, niespodziewające się, że los się kiedyś odnich odwróci. Minął już rok odznalezieni tej sowy, a Julie wciąż chodziz nią spać.

– Poczęstowałam George resztąszarlotki – mówi Julie. – Mam nadzieję,że nie masz nic przeciwko temu. Jestniedźwiedzicą, a one lubią słodkości.Poczuła się lepiej.

– W porządku – odpowiadam.

– Znajdziesz go, prawda?

– Postaram się.

– Pomogę ci. Powiedz, gdy będzieszmnie potrzebowała.

– Jasne.

Zbiera koc razem z sową i wstaje.

– Lubię George i Eduardo. Zawsze sądla mnie mili. – Waha się… – Nie chcężeby się tak czuła.

Serce szarpie mi się w piersi. To boli.

– Wiem.

Julie kiwa głową i idzie na drugiepiętro.

Znajdę Eduardo. Zrobię to, bo jest moimprzyjacielem, bo George dość jużwycierpiała i zasługuje na szczęścieoraz dlatego, że wiem jak to jest, gdytraci się ukochaną osobę.

KONIEC Rozdziału 02

Rozdział 03 – Kuchta

Jest ranek, technika w górze, a ja stoję wnaszej kuchni, smażąc górę naleśników.Julie zaczyna lekcje dopiero odziewiątej, ponieważ podróżowanie wciemności nie jest w dzisiejszychczasach bezpieczne dla dzieci.Natomiast my dwoje sami wyznaczamysobie godziny pracy. W naszej profesjinie zawsze mamy czas na lunch i częstonie zdążamy na kolację, więc śniadanieto nasz wspólny posiłek rodzinny.

Metabolizm zmiennokształtnych jestszybszy niż u zwykłych ludzi, więckonsumują szokujące ilości pożywienia.Curran nie jest wyjątkiem. W piekarniku

pachnie pół kilograma boczku –smażenie go na kuchence skutkujeprzypaleniem, chmurą dymu, a wszystkodookoła jest pochlapane tłuszczem.Kilogram kiełbasy skwierczy w drugimrondelku, a ja smażę dziesiątegonaleśnika.

Przez szyby prześwieca słońce, rysującdługie prostokąty na posadzce,przesuwając się po blatach i igrając nadrewnianej powierzchni kredensu,rozświetlając przy tym ciemny lakier naczerwono. W powietrzu unosi się wońsmażącego się boczku. Otworzyłamwcześniej okno, więc przez kuchnięprzepływa łagodny wietrzyk. Jest trochę

za zimno, ale nie dbam o to.

Po śniadaniu Julie pojedzie do szkoły, amy udamy się do Gildii Najemników. Tonajlepsze miejsce żeby zacząćposzukiwania Eduardo, skoro nie ma turodziny. Jego rodzice, z którymi nieutrzymuje kontaktu, mieszkają gdzieś wOklahomie, a rodzeństwa nie ma. Jest wdobrych stosunkach ze wszystkimi, ale toGeorge jest jego najbliższą towarzyszką.

Julie wchodzi do kuchni i zwala się nakrzesło, odrzucając blond włosy ztwarzy. Długa smuga brudu przecina jejlewy policzek oraz podbródek. Jeszcze

więcej ma go na jeansach. Gdyznalazłam ją na ulicy niemal dwa latatemu była zagłodzona, można nawetpowiedzieć, że wynędzniała. Teraz mapiętnaście lat. Dobre odżywianie orazregularny trening dają skutki: jej ręce sąumięśnione, ramiona się poszerzyły.Dziewczyna trzyma się ze swego rodzajupełną gotowości pewnością, którawypływa z wiedzy, że atak możenastąpić w każdej chwili, ale jest się wstanie go odeprzeć.

– Chcę nowego konia.

Unoszę brew. Z bocznej werandy do

kuchni wchodzi Curran. Jest szeroki wbarach i umięśniony, a porusza się jakdrapieżnik. Nie ma znaczenia, czy założypodarte jeansy i prostą szarą bluzę takjak dziś, czy biega nago; jego ciałozawsze znamionuje stłumiona, ledwopowstrzymywana siła. Miesiąc temuudał się ze mną na nasze pierwszezlecenie w swojej drugiej postaci, anasz niedoszły klient zamknął się waucie i odmówił wyjścia. Mój lwołakwrócił do ludzkiej formy, ale klient i takzrezygnował z naszych usług.Najwyraźniej Curran nawet jakoczłowiek jest i tak zbyt przerażający.

Podchodzi do mnie i całuje leciutko.

Mmm.

– Jak miło – narzeka Julie. – Wciąż chcęnowego konia.

– Prośba odrzucona – oświadczaCurran.

Przekręcam naleśnika. To powinno byćciekawe.

– Co? Dlaczego?

– Bo chcieć nie znaczy potrzebować. –Curran opiera się wysepkę kuchenną. –Widziałem cię na pastwisku. Ty niechcesz nowego konia. On jest ciniezbędny. Przedstaw swoje argumenty.

– Nienawidzę Brutusa.

Zerkam przez okno na pastwisko, gdzieolbrzymi, czarny fryzyjczyk truchcewzdłuż ogrodzenia. Należał niegdyś doHugh d’Ambraya, generała mojego ojca.Zabicie Hugh to moje życiowewyzwanie. Próbowałam już dwukrotnie,ale unikał śmierci przy pomocy magii.[To Curran próbował dwa razy :P] Do

trzech razy sztuka.

Jedno z naszych ostatnich spotkańskończyło się tym, że zostawił namswojego wierzchowca, a Curran, któryprzecież nie lubi koni, z nieznanego mipowodu postanowił go zatrzymać. Ogierrobi wrażenie, a Julie zapragnęła jeździćna nim do szkoły. Powiedziałam jej, żeto nie jest dobry pomysł, ale uparła się.

– Oczyść argumenty z emocji – pouczają Curran. – Przekonasz kogoś jedyniewtedy, gdy sprawisz, by zrozumiałpowody prośby. Musisz pokazać mu, żena twoim miejscu doszedłby do tego

samego wniosku. Kiedy się z tobązgodzi, odmówienie ci stanie się o wielebardziej trudne, bo musiałby kłócić sięsam ze sobą.

Bycie Władcą Zwierząt ma chyba wekrwi. Trudno jest przezwyciężyć starenawyki. W jego przypadku to chybaniemożliwe.

Dziewczyna zastanawia się nad tym.

– Ten koń nie słucha moich poleceń iwciąż próbuje mnie zrzucić.

– Jesteś za lekka – tłumaczę jej. –D’Ambray waży ponad dziewięćdziesiątkilogramów, raczej bliżej stu dziesięciuw pełnej zbroi. Ty ważysz za mało. Pozatym on na pewno nie patyczkuje się zeswoimi zwierzętami.

Julie wpatruje się ze złością wefryzyjczyka.

– To gamoń.

– Jest tępy. Łatwiej go wytrenować, bonie wpadają mu do głowy żadnepomysły.

Nalewam więcej ciasta naleśnikowegona patelnię.

[No ja pierniczę, będzie tam stała dopołudnia, żeby zrobić ich tyle, by tenmatoł się najadł. A potem od razupowinna wziąć się za obiad… ^ ]̂

– W dodatku jest złośliwy. Kiedyostatnio wzięłam go do szkoły,próbował przebić się do zagrody, żebywalczyć z innym koniem.

– To ogier bojowy – wyjaśnia Curran. –Nauczono go postrzegać każdego innego

konia jako zagrożenie.

Julie mruży oczy.

– Jak tak dalej będę obrywać, to narażęwas na szwank emocjonalny, no ibędziecie musieli opłacić rachunki zaleczenie. Jeśli stracę nad nimpanowanie, może zranić innego konia, awy będziecie finansowo odpowiedzialniza wszelkie szkody.

Curran kiwa głową.

– Dobre argumenty. Dobij nas.

– Potrzebuję normalnego konia – ciągnieJulie. – Takiego, na którym będę mogładojechać do szkoły i zostawić gobezpiecznie w stajni, bez zamartwianiasię. Miejskiego konia, który będziereagował na moje polecenia oraz niepoturbuje mnie.

Przez wzgląd na ciągłą walkę opanowanie, pomiędzy magią a techniką,wierzchowce są najbardziejniezawodnym środkiem transportumiejskiego. Szkoła Julie położona jestsześć i pół kilometra od nas, więc

dojeżdżanie rowerem nie wchodzi wgrę. Magia nieustannie wgryza się wulice a wiele z nich znajduje się wopłakanym stanie. Przez jedną trzeciądrogi musiałaby nieść rower. Niewspominając o targanym do szkołystosie książek, przez który trudno jest jejzachować równowagę. Zdarzyło mi siępodnieć kilka razy jej plecak. Chyba byłwypchany kamieniami. Z drugiej strony,gdyby ktoś ją zaatakował i zamachnęłasię torbą, pewnie rozwaliłabynapastnikowi czaszkę…

– Teraz poszło ci lepiej – podsumowujeCurran.

– Zadzwonię do stajni Blue Ribbon pośniadaniu – mówię.

Curran unosi głowę i odchyla się, żebyspojrzeć na drzwi wejściowe. Chwilępóźniej na nasz podjazd wtacza się auto.

– Kto to?

– Zaraz się dowiem – odpowiadaCurran i wychodzi.

Słyszę jak drzwi się otwierają. Wchwilę później malutka, ciemnowłosa

Indonezyjka w okularach z grubymiszkłami pojawia się w kuchni.

– Dali! – uśmiecha się Julie.

Dali macha do niej. Jest terazWładczynią Zwierząt. Przypadły jejmoje obowiązki, łącznie ze wszystkiminiedogodnościami z nich płynącymi.

– Towarzyszko – witam ją. – To dla naszaszczyt.

– Piernicz się – odpowiada Dali. – Sram

na całe gówno. Rezygnuję.

Śmieję się i wyciągam ziemniaki. Samenaleśniki nie wystarczą Dali. Juliepodchodzi do mnie, bierze nóż i teżzaczyna je obierać.

Wraca Curran.

– Wiesz, że masz wgniecenie wprzednim zderzaku?

– Tak – odpowiada tygrysica. –Skosiłam kilka pojemników na śmieci

po drodze. Byłam sfrustrowana imusiałam się wyżyć.

Sąsiedzi będą zachwyceni.

– Co się stało?

– Pokłóciłam się z Jimem.

– O co? – pyta Curran.

– O Desandrę.

Jasne. Nowa alfa Klanu Wilków jestmało subtelna.

– W Twierdzy nie można liczyć naodrobinę prywatności.

A łyżka na to „Niemożliwe!”

– Rozważałam zabunkrowanie się wmoim starym domu lub u mamy, ale Jimby mnie tam znalazł, więc przyjechałamtutaj. – Dali wpatruje się we mnie. –Lubiłam swój dom. Mieszkanie wTwierdzy jest do kitu.

– Wiem.

– Mogę zostać na śniadanie?

– Pewnie.

***

Wyciągnęłam boczek z pieca i zabieramsię do przekręcania plackówziemniaczanych, gdy obok domu stajedrugi samochód. Curran wybucha

śmiechem i idzie do drzwi.

– No nie – warczy Dali.

Warczy dosłownie.

W kuchni pojawia się Władca Zwierząt.Trzeba być ostrożnym i nie wspominaćEduardo, żeby nie zaalarmować Jima.Nie chcemy, żeby zdusił w zarodkunasze śledztwo.

– Bądź pozdrowiony, Władco Zwierząt– wymachuję łopatką dla podkreślenia

słów.

Jim rzuca mi podłe spojrzenie ipodchodzi do Dali.

– Śledziłeś mnie! – Mruży oczy. –Kazałeś swoim zbirom mnie śledzić,prawda?

– To nie są zbiry, a członkowie ochrony.I tak, kazałem cię śledzić. Znajdujemysię w niebezpiecznym położeniu.Przejęliśmy rządy nad Gromadą i niechcę żadnych niespodzianek.

– Jesteś przesadnie podejrzliwy inadmiernie wszystko kontrolujesz.

Mało powiedziane. W porównaniu zJimem wydaję się być całkiemnormalna.

– Moja podejrzliwość zapewnia nambezpieczeństwo. – Jim przeciąga dłoniąpo twarzy. Nagle wydaje się być bardzozmęczony. – Dali, właśnie spędziłemosiem godzin an kłótni z Radą Gromady.Mogłabyś odłożyć sztorcowanie mnie napóźniej?

– Nie! – krzyczy. – No dobra, mogę.

Zaglądam do lodówki. Potrzebujemywięcej kiełbasy.

[No to już wiem, Kate robi za kuchtę, aJulie pewnie lata po tej wielkiejchałupie ze ścierą. Zaczyna pucowanieod parteru, a jak skończy drugie piętro,to na dole już czeka na nią świeży kurz.Curran… kosi te hektary trawy w każdąsobotę :P]

***

Jak przystało na grupę złożoną wwiększości ze zmiennokształtnych nierozmawiamy podczas posiłku, którytrwa pełne trzydzieści minut.

Jim wzdycha cicho. Wygląda mizernie,co jest nowością. Dali wyciąga rękę iłagodnym ruchem gładzi jego dłoń. Jimchwyta jej palce i ściska.

– O co była ta kłótnia? – pyta Julie.

– Chcemy przeprowadzić reformęprocedur bezpieczeństwa – odpowiadaJim. – Jeden z przepisów wymaga by

członkowie Gromady, zamieszkującyTwierdzę lub Domy Klanów, wpisywalisię na listę przed wyjściem do miasta.Przez kilka ostatnich lat mieliśmyproblemy ze znalezieniem wszystkich wsytuacjach alarmowych.

– To dosyć rozsądne – zauważam.

Robią to marynarze przed zejściem naląd, żołnierze przed opuszczeniem bazy,nie widzę powodu żeby członkowieGromady nie mogli też wprowadzićpodobnej procedury.

– To jego pierwsza inicjatywa jakoWładcy Zwierząt – wyjaśnia Curran. –Alfy zaprą się, żeby zobaczyć, czy ugniesię przed ich presją.

– Spieraliśmy się – wtrąca Dali. – Apotem Desandra powiedziała, że skoroWładca Zwierząt chce zawsze widziećgdzie jest, to ona z chęcią się dostosuje.

Wybucham śmiechem. Dali wpatruje sięwe mnie wrogo.

– To cała ona – bronię się. – Gdy czujesię przymuszana do czegoś, rzuca coś

kontrowersyjnego, żeby zbić rozmówcęz tropu.

– Chciałam rzucić na nią klątwę. – Daliwskazuje Jima palcem. – Ale on mi niepozwolił.

– Potrzebujemy alfy wilków, żebyprzeprowadzić tę reformę – odpowiadana to Jim.

– Nie zabiłabym jej – zwraca się doniego Dali. – Chciałam tylko zamknąćjej usta na stałe.

– Znając Desandrę to ją by właśniezabiło – mruczy Curran.

– Zająłem się tym – ciągnie Jim. –Powiedziałem jej, że jeśli potrzebujeosoby, która cały czas miałaby na niąoko, to Gromada spełni jej życzenie iprzydzieli jej nianię. A tak w ogóle, coporabiacie?

Właśnie myślałam o tym, czy Mahon wprzejściowym napadzie szaleństwazamordował swego niedoszłego zięcia.

– O polowaniu na ghoule.

– Dlaczego?

Opowiadam mu o hordzie ghouli.

Jim marszy czoło.

– Trzydzieści.

– Właśnie.

– Straszna kupa ghouli. Porozmawiam ze

swoimi ludźmi, może się czegośdowiem. Idziecie zobaczyć się zMitchellem?

– Myślałam o tym.

Ludzi, którzy wiedzą o Mitchellu możnazliczyć na palcach jednej ręki, a Jimrzuca jego nazwisko, jakby to było cośoczywistego. Wcale mnie to nie dziwi.

Curran zerka na mnie. Będę musiała muto później wyjaśnić.

Jim pochyla się, skupiając wzrok naCurranie.

– Słuchaj, miałeś frajdę, ale minęło jużdziewięć tygodni. Możesz już wrócić.Powiemy, że to był przedłużonywypoczynek. Coś jak urlop dziekański.

Curran również się pochyla, patrząc muw oczy.

– Nie piszę się na to.

Jim rzuca widelec na stół i zapada się w

krześle.

– Jak nie podoba ci się robota, to ją rzuć– doradza Curran.

Frustracja wykrzywia twarz Jima.

– Nie mogę. Oni sobie nie poradzą.

Curran śmieje się w głos.

– To było wredne – wtrąca Dali.

– I nieśmieszne – powarkuje Jim.

Ależ nie, to było przezabawne.Uśmiecham się szeroko do Jima.

– Chyba przypominam sobie faceta,który przyniósł mi pięciocentymetrowejgrubości stos papierów jesienią,powiedział że klany Zwinnych i Szakaliogłosiły vendettę, a szczegóły znajdę wfolderze, a potem sobie poszedł.

– A tak – oczy Currana lśnią złotem. –Co on wtedy powiedział?

– Że my musimy się tym zająć, bo on mana głowie „prawdziwą robotę”.

– O co ci chodzi? – krzywi sięjaguarołak.

– Zemsta to straszna jędza – mówię.

– Możesz jęczeć ile ci się żywniepodoba – dodaje Curran. – Przecieżchciałeś rządzić. Jesteś bystrzejszy odemnie i na tyle silny, by utrzymać władzę.Miałeś pewne plany w stosunku doGromady, co do których się nie

zgadzaliśmy. Teraz możesz wcielić je wżycie.

Magia przepływa przez nas szybką,niewidzialna falą. Wszyscy zamierają achwilę, przystosowując się.

Jim wyciąga z kurtki zwyczajną, beżowąteczkę i kładzie na stole.

– Co w niej jest – pyta Curran?

– Na pewno chcesz wiedzieć? – Jak siętym zajmiemy, nie będzie już odwrotu.

Curran patrzy na niego w milczeniu.

Jim otwiera teczkę, wyjmuje plikdokumentów i podaje je Curranowi.

Ten czyta pierwszą stronę.

– Co to ma być?

Jim rozkłada ręce.

– To samo powiedzieli mi księgowi.Rozumiem, że możesz mieć problemy zpłynnością finansową, ale nie doszłobydo tego, gdybyś wciąż był WładcąZwierząt.

Twarz Curran traci wszelki wyraz,wręcz kamienieje. Ojejciu.

– Lepiej mnie nie testuj.

– Nie robię tego. Mówię ci tylko, jakrzeczy stoją. Umowa, którą trzymaszokreśla ramy naszej oferty. Zamiastwypłaty pieniężnej, proponujemy

przejęcie jednej firmy w zamian zapięćdziesiąt procent wszystkich twoichudziałów teraz, a kiedy firmy zacznąprzynosić zyski, będziesz mógłzatrzymać udziały czerpać korzyścifinansowe albo sprzedać je wedługwłasnego uznania.

– To ma sens – stwierdza Curran. – Jeślisię jest ślepym lub odmóżdżonym. CzyRaphael skonstruował tę umowę?

– Możliwe że ją przejrzał.

Raphael to istny rekin, gdy chodzi o

prowadzenie interesów. Jeśli to onnapisał tę umowę, to jest korzystna dlaGromady, a kiepska dla nas.

Nie potrzebujemy rozpaczliwiepieniędzy, ale spora część gotówkiposzła na zakup i umeblowanie domu.Nie pytałam Currana ile ma pieniędzy,ponieważ choć mówi o nich jako onaszych, większość zarobił zanim mniepoznał. Odnoszę jednak wrażenie, żejesteśmy blisko wyczerpania sięrezerwy.

[To o czym oni rozmawiają? Hmm?Moim ojcem jest Nimrod. Ile mamy

kasy? Hej, opowiem ci o takim jednychMitchellu?]

Oboje teraz mamy czas na zajęcie sięCutting Edge, więc interes się rozkręca,ale jeszcze przez rok nie będzie z niegozysków. Kłopot w tym, że mamy sporąkonkurencję. W hierarchii podobnychfirm jesteśmy na szarym końcu, anajwiększym rywalem jest Gildia.Musimy mieć bardziej przystępnestawki, a choć Gildia ma poważneproblemy, trudno jest z nimikonkurować. Sprawę pogarsza fakt, żeGromada wyłożyła pieniądze nazałożenie mojej firmy, a my chcemyuwolnić się od tego długu.

– Co proponujesz? – pytam.

– Gildię Najemników.

– Że co?

Chyba się przesłyszałam.

– Gildię.

– To bez sensu – mówię. – Nie mam za

grosz talentu do interesów, ale nawet jawiem, że to bez sensu.

Od czasu śmierci jej założyciela, Gildiajest prowadzona przez zgromadzeniezłożone z najstarszych stażemnajemników, biura oraz przedstawicielaGromady. Pracuję dla Gildii odosiemnastego roku życia. Najemnicyżyją krótko, ale ciężko mnie zabić i mamza sobą ośmioletni okres stażu, dziękiktóremu jestem weteranką. Mam dobrąreputację, ale nawet z nią, statusemweteranki i poparciem Gromady,udawało mi się uporać z Gildią tylko wpołowie przypadków. Kiedy tam byłam,utrzymując spokój, nadganialiśmy pewne

sprawy, ale kiedy mnie nie było,wewnętrzne konflikty tak się nasilały, żeGildia znajduje się obecnie na krawędzibankructwa. Jim dobrze o tym wie. Teżbył u nich najemnikiem, no i maszpiegów w całym mieście.

– Po pierwsze najemnicy i biuro są zabardzo zajęci rzucaniem się sobie dogardeł – dodaję. – Po drugie, Gromadanie posiada wystarczającej ilościudziałów, by nam się to opłacało.

– Ależ mamy – odpiera Jim. –Najemnicy odsprzedawali swoje udziałypo trochu, a ja wykupywałem je przez

pracujących tam zmiennokształtnych.

Chyba mu się zdaje, że urodziłam sięwczoraj.

– Odsprzedają udziały, bo Gildiawłaśnie spadła w przepaść i leci nazłamanie karku w stronę ziemi. Szczuryopuszczają tonący okręt i ty zdajeszsobie z tego sprawę.

Jim macha dłonią.

– To nieważne. Gromada kontroluje

trzydzieści sześć procent udziałów.Przeniesiemy je na was, dzięki temubędziecie największymi udziałowcami.

– To zły pomysł – mówię.

– Nie przyjmiemy ich – popiera mnieCurran.

– Koniec końców ja jestem WładcąZwierząt – odpowiada Jim. – To mojeostatnie słowo.

– Kiepska to oferta – zauważam.

– Jest bardzo uczciwa.

– Nie możesz mnie zmusić, żebym się nato zgodził – dodaje Curran. – PrawoGromady jest w tej sprawie przejrzyste:jako alfa na emeryturze posiadam pełnąautonomię.

– Oczywiście, że nie mogę. Ale jazatwierdzam kształt oferty i ona jesttaka, jak ją przedstawiłem. Jesteś moimprzyjacielem, ale spoczywa na mnieodpowiedzialność za Gromadę. Chceszżebym wrócił do ludzi, w których firmyzainwestowałeś i oświadczył, że masz w

dupie, czy będą z czego mieli sięutrzymać? – odpowiada Jim. – Tak tobędzie wyglądać.

– Jestem właścicielem dziesięciuprocent firmy Raphaela – warczyCurran. – Jego roczne dochody liczą sięw miliony.

Oświeca mnie.

– To dlatego skonstruował tę umowę.Nie chce wypłacać zysków.

– Napisał ją, bo go o to poprosiłem –odwarkuje Jim.

Curran przypatruje mu się. Zachodzinieuchwytna zmiana w jego postawie.Nic oczywistego. Twardsza liniaramion, sztywniejsze plecy, niemaobietnica w oczach, niemniej wszyscynagle wiedzą, że rozmowa dobiegłakońca.

– Dziękujemy Gromadzie z jej szczodrąofertę – odzywa się Curran. –Odpowiedź brzmi nie. Julie musi jechaćdo szkoły, a my do pracy. Dziękujemy zawizytę. Nasz dom stoi dla was otworem.

Jim wstaje.

– Przemyśl to.

Dali patrzy na Julie.

– Podwieźć cię?

– Jasne! – Dziewczyna zeskakuje zkrzesła.

Dali prowadzi jak szalona.

– Nie zabij mi dziecka.

Tygrysica prycha.

– Przecież nie zabiłam jej, gdy uczyłamją prowadzić, nie?

Curran wstaje i wychodzi do innegopomieszczenia. Jim i ja wymieniamyspojrzenia. Sięga po teczkę.

„Brakuje mi kierowania jejmechanizmem…”

– Zostaw to proszę – mówię.

[Wpada Hugh do Gildii i mówi:„Kochanie, kupiłem 51 procentudziałów!” :D]

KONIEC Rozdziału 03

Rozdział 04 – Rekonesans w Gildii

Siedziba Gildii Najemników znajdujesię w opuszczonym hotelu na skrajuBuckhead. Ten niegdyś futurystycznywieżowiec poddał się falom magii jakreszta centrum finansowego.

Wysokościowce kończą na dwasposoby: podupadają powoli, ażostatecznie zawalają się, zostawiając posobie kupkę gruzu i pyłu alboprzewracają się.

Baza Gildii należy do tej drugiejkategorii. Wieżowiec złamał się nawysokości szóstego piętra, jak ściętymieczem. Przy renowacji i naprawach

usunięto dwie następne kondygnacje,więc Gildia ma teraz cztery piętra, zczego tylko parter i trzy pierwsze są wużyc i u. To cena życia za czasówpostępującej w zwolnionym tempieapokalipsy.

Stajemy na obszernym, otwartymparkingu i wysiadamy. Widać tu ponaddwadzieścia aut. George powiedziałanam, że Eduardo jeździ ogromnym,czarnym chevroletem Tahoe, a ona samatoyotą FJ Cruiser. Żaden z nich nie stoina parkingu.

Idziemy alejką pomiędzy autami. Curran

wdycha powietrze krótkimi haustami,węsząc zapachy.

– Tak sobie myślę… – mówię.

– Mam się martwić?

– Byłam pewna, że Derek odejdzie znami. Rozumiem dlaczego Barabas tegonie zrobił, uwielbia swoją pracę, aleDerek pracuje w Cutting Edge odsamego początku.

– Nie mogę z nim o tym rozmawiać –

mówi Curran. – To osobista decyzja.Nie może być żadnych nacisków. Jim niemoże zachęcać nikogo do pozostania, aja nie mogę wykorzystywaćprzywiązania, by popchnąć kogoś doodejścia.

To dosyć rozsądne podejście.

Przeczesujemy parking, ale nieznajdujemy Tahoe, więc kierujemy siędo siedziby Gildii.

Ciężkie, żelazne wrota stoją otworem.W lobby nikogo nie ma. Sprawdzam

leżący na metalowym stole rejestr.Eduardo wpisał się w poniedziałek, 28marca. Nie ma wpisu na wtorek, 1marca.

– Nie przyjechał wczoraj do Gildii –mówię.

Curran wciąga powietrze i krzywi się.

– Co?

– Tu pachnie jak na śmietniku. Czujęjego zapach, ale jest stary. Sprzed co

najmniej pięćdziesięciu godzin.

To by się zgadzało z naszą osią czasu.Skoro Eduardo zadzwonił do George osiódmej trzydzieści, pewnie dotarł doGildii godzinę lub dwie później.

Przechodzimy przez ogromne drewnianedrzwi do wewnętrznego holu. Hotelzostał zaprojektowany jako pusta wśrodku wieża, z otwartym atrium jakopunktem centralnym. Wewnętrzne ścianyoblepiają, oddzielne dla każdego piętra,szeregowe balkony, z których wchodzisię do pokojów.

W swoim poprzednim życiu ten hotelmusiał być piękny; zabudowany jasnymkamieniem, kosztownym drewnem iprzezroczystymi windami. To był dawnotemu, ale widziałam stare zdjęcia,ukazujące lobby jako oazę zieleni, gdziew strumykach widać byłopomarańczowo-białe karpie koi, sunącełagodnie pod liściami lilii wodnych.Modna kafejka zajmowała jeden róg,obok niej ustawiono podwyższenie dlastałych bywalców, a eleganckarestauracja serwowała homary i steki.

Kafejka, koi i zieleń zniknęły bez śladu.Restauracja przekształciła się wstołówkę, w której podawano tanie, ale

porządne posiłki dla wracających podługich godzinach pracy najemników.Na podwyższeniu ustawiono biurkoAsystenta, a za nim wielką tablicę zezleceniami.

Tablica była zazwyczaj pedantyczniezorganizowana. Asystent wypisywałotwarte zlecenia na kartachkatalogowych, oznaczał je różnymikolorami w zależności od ważności iprzypinał do tablicy. Dziś panuje na niejbałagan. Pokrywają ja przypadkowe,niedbale przyczepione kartki papieru.Niektóre mają plamy po kawie. Jednawygląda jak papierowa serwetka, którejwłaściciel obżerał się daniem polanym

obficie sosem. Co tu się dzieje?

Siedzi tu około dwadzieścioronajemników. Przeszukuję ich wzrokiem.Niezbyt wielu weteranów. Gildiaprzyciąga różne typy ludzi. Niektórzyciężko pracują, a inni przesiadują tu,plotkując i czekając aż odpowiedniezlecenie spadnie im z nieba. Większośćobecnych to ten drugi typ. Niektórzywyglądają na pijanych, a większość jestna bakier z higieną. Jedna z kobietodcharkuje plwocinę na podłogę.Uroczo.

Ci ludzie pałętają się po siedzibie Gildii

codziennie. Część pewnie tu sypia.Jedno z nich ukradło samochódzmartwionej kobiecie, szukającejchłopaka. Wyduszę z nich, kto to zrobił.

W powietrzu unosi się kwaśnawy smródgnijącego jedzenia. Podłoga jestubłocona. Kosz na śmieci przepełniony.Klatka schodowa zarośnięta brudem.

– Daniels!

Odwracam się. Śniady, ciemnowłosyfacet po czterdziestce macha do mnie zzapobliskiego stołu. Lago Vista.

Podchodzę i siadam.

Lago jest najemnikiem przez całe swojedorosłe życie, ale dołączył do Gildiitrzy lata temu, gdy przeprowadził siętutaj z Lago Vista w Teksasie. Chce bytak go nazywano. Nie jest to jegoprawdziwe imię i nazwisko, ale nigdynie mówił o swej przeszłości, więc niepytałam jak się naprawdę nazywa.Pracowaliśmy wspólnie kilka razy. Niejest już tak szybki jak kiedyś, ale maduże doświadczenie i umie jewykorzystać. Robił swoje i to całkiemnieźle, no i nikt przez niego nie zginął.Jak dla mnie to wystarczy, żeby uznać goza porządnego najemnika. Zawsze można

trafić na gorszego partnera do zlecenia.Znaczy, jeśli ktoś wytrzyma ten chamskipodryw. Lago to podstarzały donżuan.Celuje w jednonocnych przygodach iuważa się za wspaniałego uwodziciela.

– Nie pokazujesz się ostatnio. – Unosidzbanek z kawą. – Potrzebujesz paliwa?

Kawa jest dosłownie czarna i wyglądana lepką.

– Świeżo parzona?

Lago wzrusza ramionami.

Czyli ma ze dwanaście godzin. Nie,dziękuję.

– Gdzie jest Asystent?

– A to nie słyszałaś? Odszedł. Tak samopersonel sprzątający i administracja.Świetnie wyglądasz, Daniels. Naprawdędobrze. – Lago ocenia mnie wzrokiem.

– Przestań się na nią gapić, to możepożyjesz dłużej – odzywa się Curran

spokojnym głosem. [No tak, ktośspojrzał na jego mięsko.]

Lago zerka na Currana i wyrzuca ręce wpowietrze.

– Hej, bez obrazy. To tylko komplement.

Curran nie odpowiada. Lago wierci się,czując niekomfortowo i zwraca do mnie:

– Co to za facet?

– To mój…

Narzeczony? Miso-pysio?

– …jest mój.

Lago kiwa głową domyślnie.

– Ten romansik z Władcą Zwierząt niewyszedł, co? Nie przejmuj się,słyszałem, że to straszny dupek. Lepiejci bez niego.

Curran zachowuje kamienny wyraztwarzy. Lago wyciąga dłoń.

– Lago Vista. Mówi mi Lago.

– Lennart. – Curran ściska dłoń Visty.

Wstrzymuję oddech, sądząc, że palceLago nie wytrzymają tego. Ale jakoś niewije się z bólu ani nie słychać trzaskukości.

– Co się stało z administracją? – zagajaCurran.

– Zgromadzenie Gildii nie zatwierdziłobudżetu. Nie ma budżetu, nie mawypłaty. Sprzątacze odeszli pierwsi,potem obsługa stołówki. Asystentwytrzymał jakieś sześć tygodni, ale teżsię ulotnił.

Borze krzaczasty.

– Kto odbiera telefony?

– Kto ma akurat ochotę? Zresztą małokto dzwoni.

Świetnie.

– Dlaczego nie uchwalono budżetu? –pyta Curran.

– Bo Bob Carver chce wyczyścićfundusz emerytalny. – Vista popija kawęi krzywi się z obrzydzeniem.

Bob Carver jest członkiem Gildii odokoło piętnastu lat. Poza tym jako jedenz niewielu najemników umiewspółpracować. Jest częściączteroosobowego zespołu, znanego jako

Czwórka Jeźdźców, który to przyjmujewiększe, bardziej skomplikowanezlecenia. W skład Zgromadzenia Gildiiwchodzą administracja oraz najemnicy –weterani. Bob jest szefem działu kadroraz przywódcą najemników.

Curran przysłuchuje się Lago wmilczeniu. Ten popija kawę i ciągnie:

– Jak przetrwa się dwadzieścia lat wGildii, dostaje się emeryturę. Składkiopłaca się począwszy od pierwszegozlecenia. To nie są wielkie pieniądze,jakieś pięć procent, ale po dwudziestulatach zbiera się niezła sumka. Jak ktoś

umrze, wszystko przepada. Wpłaconepieniądze zostają w funduszu. Rodzinadostaje odszkodowanie z tytułu śmierci,ale to wszystko. Nie wiem na coBobowi ta kasa, ale chce wziąćpożyczkę ze swojego wkładu.

– Przecież to nielegalne – komentujeCurran. – I głupie. Jak wszyscywyciągną pieniądze, to zniknie fundusz.

Lago mruga do mnie.

– Podoba mi się ten gość. Ale no, maszrację. To właśnie powiedział Mark,

nasz kierownik operacyjny. Bob chybanaprawdę potrzebuje tej kasy, boprzeciągnął grupę najemników na swojąstronę i zdobył wystarczającą ilośćgłosów żeby zatrzymać uchwaleniebudżetu. Mówi, że nie ustąpi, dopóki niedadzą mu jego forsy.

Zajebiście. Po prostu zajebiście.

Nachylam się.

– Lago, znasz Eduardo Ortego? Wielki,ciemnowłosy, masywnie umięśniony?

– Widywałem go tutaj.

– Ma kimś na pieńku?

– Pewnie. Pamiętasz ChristianaHeywarda?

– Wielki? Afroamerykanin z buldogiem?

– Ten sam.

Christian, którego pamiętam jest miłym,rodzinnym człowiekiem, który nie znosi

głupoty. Przychodzi tu z psem, robiswoje i wraca do domu, do żony idzieci. [Żona to takie domowestworzenie?]

– Nie dogaduje się z Eduardo?

– To nie to. Odszedł w dniu, w którymEduardo się zarejestrował, więc Ortegoprzydzielili strefę Heywarda. To dobrastrefa. Niektórzy wkurzyli się przez to,ale nie było większej draki. Wiesz jak tojest, Eduardo wygląda na twardego, anikt nie chciał skończyć poobijany.Narzekali za jego plecami, ale towszystko.

– Jego dziewczyna była tu wczoraj –dodaje Curran. – Szukała go. Ktośzwędził jej auto.

– To przykre. Niestety, nie mogę wampomóc. Nie było mnie tu wczoraj, alejedno z nich pewnie tu siedziało. – Lagozerka na tłumek. – Większość z tychdupków pałęta się tu codziennie. Raczejtrudno będzie do nich dotrzeć. Jednapołowa jest pijana, druga na kacu, atrzecia ma wszystko w dupie. [Słynnetrzy połowy, kuzynki mniejszej iwiększej połowy xD]

– Dzięki.

Nie mam problemu z docieraniem doludzi.

Wstaję. Muszę odwalić pokazówkę. Cośgłośnego, ale nie za bardzo strasznego,po pouciekają do nor. Podchodzę dostołu, który stoi najbliżej drzwi. Gdybyzaczęli zwiewać, będą musieli przejśćobok nas. Curran idzie ze mną.

– Czyli jestem dupkiem?

– Nic nie poradzę na to, że jesteś znany.

Wyszczerza się.

– Pomóc ci?

– Nie, sama się tym zajmę.

Jego pomoc pewnie wiązałaby się zryczeniem, a to wystraszyłobyzebranych.

Jeśli zacznę od zniknięcia Eduardo, nic

mi to nie da. Pewnie widzieli wczorajGeorge. Nikt jej nie pomógł, więc dziśteż nie ma na co liczyć. Zaginiona osobato poważna sprawa, a najemnicy nielubią przyciągać zbędnej uwagi. Niebędą gadać. Żadne z nich nie będziechciało być świadkiem albo ujawnićinformacje. Muszę ugryźć to od stronyzaginionego auta. To kradzież, poważna,ale tylko kradzież, więc będziewiadomo, że załatwimy to bez udziałupolicji.

– Nie wierzę, że Jim próbował sprzedaćnam tonący statek – dodaję. Już ja mupowiem do słuchu.

– Jim jest Władcą Zwierząt – kwitujeCurran. – Interesy Gromady sąnajważniejsze. Przyjaźń spada na drugiplan.

Metr przed stołem wskakuję na niego zhukiem.

Najemnicy odwracają się i patrzą namnie. Niektórzy mnie rozpoznają.

– Znacie mnie – odzywam się. – Wiecieco potrafię.

Gapią się na mnie.

– Przyjechała tu wczoraj niebieskim FJCruiserem jednoręka kobieta. Ktoś gozajumał. Chcę wiedzieć kto.

– Daniels. – Zza stołu wstaje jakaśkobieta i rusza ku mnie. Czterdzieści lat,silnie zbudowana, wredne spojrzenie.Wygląda znajomo. Siniak na twarzy orazgarderoba świadczą o tym, że miałaciężką noc i szuka ujścia dlawściekłości. – Mamy rachunki dowyrównania.

Znam ją, ale nie pamiętam nazwiska…Na wszelki wypadek patrzę na niągroźnie. Ta nie zwalnia kroku. Kurczę.Chyba wyszłam z wprawy.

– Serio?

– No, podebrałaś mi zlecenie.

Ach. Alice Golansky. Widziałyśmy sięostatnio dwa lata temu. Echoprzeszłości.

– Czyli co? Jesteś wściekła, bo dwa lata

temu byłaś zbyt nawalona żeby wziąćzlecenie i zaliczyłaś zwałkę w stołówce,więc Asystent wysłał mnie zamiastciebie?

Wzrusza ramionami i unosi pięści. No,no. Ktoś tu ćwiczył karate.

– Już ja cię oduczę kraść zlecenia.

– Wiesz, że mnie je przydzielono i że tobyło dwa lata temu?

– Ale zadzierasz nosa. Ściągnę cię z

tego stołu i rozkwaszę gębę.

Curran uśmiecha się.

No dobra.

– Dobrze to przemyślałaś? – pytam.

Spogląda na mnie i wali pięścią w dłoń.

– O tak.

Opadam na jedno kolano i walę jąpięścią w szczękę. Moja dłoń uderza jakmłot pneumatyczny. Wkładam w to całyimpet ruchu w dół. Alice przewracabiałkami, sztywnieje i pada jak ściętedrzewo. Jej głowa odbija się odpodłogi.

Cała sala nagle cichnie. Ha! Niewyszłam jednak z wprawy!

– Ktoś ma jeszcze jakieś pretensje? –pytam.

Najemnicy siedzą w milczeniu.

– Spytam raz jeszcze. – Wstaję. –Niebieski FJ Cruiser. Kto to był?

Nikt nie odpowiada.

– Może źle ją słyszycie – odzywa sięCurran. – A może jej nie widzicie. – Toda się naprawić.

Stół pode mną porusza się. Kątem okawidzę jak Curran trzyma go kilkadziesiątcentymetrów nad podłogą. No dobra.

Najemnicy zamierają w bezruchu.

– To był Mac – odzywa się Latynos zlewej strony. Ma na imię Charlie iczęsto tu pracował za moich czasów. –Mac i jego głupawy, ordynarny kuzyn,jak mu tam było… Bubba? Skeeter?

– Leroy – podpowiada Crystal,odrzucając tlenione włosy. – Mac iLeroy.

Nie znam tych imion. Curran po cichuobniża stół.

– No, Leroy – ciągnie Charlie. –Widziałem dziś rano jak do niegowsiadali. Mieli zlecenie w Chamblee,na Chamblee Dunwoody Road.

Jestem prawie pewna, że Chamblee leżyz strefie Heywarda.

– Ta babka od kotów? – pyta kościstyknypek w czerwonym sweterku. – Ta,która wcześniej tu dzwoniła?

– No – potwierdza Charlie. – Coś zeskrzydłami próbuje pożreć jej koty naChamblee Dunwoody Road.

O tak, rozwiążcie języki.

– Znowu? – pyta Crystal. – Eduardo jużtam był w niedzielę. Powiedział, że nadrzewie siedział olbrzymi kleszcz,pożerający koty.

– To nie mógł być kleszcz – nie zgadzasię Charlie. – Mówił przecież, że tolatało. Kleszcze nie latają.

– Co by to nie było – dodaje Crystal –zabił to w niedzielę. Był tu potem i muzapłacono. A potem babka zadzwoniła

jeszcze raz w poniedziałek, więc znowutam pojechał. Więcej go nie widziałam.

Powtarzalne zlecenie. Klientkazadzwoniła pierwszy raz w niedzielę wsprawie kleszcza, a Eduardo pojechałtam i zajął stworem. Potem zadzwoniłaponownie w poniedziałek,prawdopodobnie dlatego, że problempowrócił. Eduardo znowu tam pojechał izniknął. Dziś klientka zadzwoniła po raztrzeci, czyli niepokoi ją całe stadojakichś stworzeń albo Eduardo wcaletam nie dotarł. Jednak niedzielnezlecenie zostało wykonane, czyli musibyć jakiś ślad w papierach.

– Tamta kobieta określiła, czy Eduardozjawił się w poniedziałek? – pytam.

– Była w pracy, więc nie wiedziała, czyprzyjechał. Ale była wściekła, że niktsię tym nie zajął – Charlie kręci głową.

– Kiedy Mac i Leroy wyjechali stąd?

– Pół godziny temu – podpowiadaCharlie.

Minęliśmy się z nimi.

– Kłusują na terytorium Eduardo? –pytam.

– Nie ma go tu, więc nie może zwrócićim uwagi, nie? – rozkłada ręce Crystal .

– Zadarł z nimi?– pyta Curran.

– Oni zadzierają ze wszystkimi. Ortegodostała się dobra strefa. Próbowali gostamtąd wysiudać, ale sprał ich nakwaśne jabłko. – Wzrusza ramionamiCharlie.

– Nie przejmował się tym – dorzucaCrystal.

– Dobrze się znaliście, co? – dociekam.

– Gada z nim zawsze jak tu jest – donosiknypek.

Crystal patrzy na niego złowrogo.

– Nie patrz na mnie – broni się Charlie.– Oni mają problem z tobą, nie ze mną.

Nie wciągaj mnie w to.

– Chciałam poznać go lepiej,rozumiecie. – Crystal robi kwaśną minę.– Ale on jest z tych wiernych. Jegodziewczyna była tu wczoraj. Nicspecjalnego. No i jest kaleką.

Ty żałosna łajzo… Swędzą mnie ręce.Mam ogromną ochotę jej przyłożyć.

– Spotkaliście więc młodą, jednorękąkobietę, która rozpaczliwie szukałaswojego faceta. Wiedzieliście, że Leroyi Mac zwinęli jej auto i nic nie

powiedzieliście. Żadne z was niezaproponowało, że podwiezie ją dodomu? – prawie warczę. – Pewniemieliście strasznie ważne rzeczy dozrobienia, jak siedzenie tu na dupie,upijanie się i plucie na podłogę.

Boją się na mnie spojrzeć.

– A ty co, straż moralna? – pyta starszy,narąbany najemnik.

– A tak, Chug. Pamiętasz jak miałeśpołamane nogi, a Jim i ja przyjechaliśmyżeby cię wyciągnąć z dziury pod

zawalonym budynkiem?

– I co z tego?

– Nie licz na mnie kiedy znowu będzieszmiał kłopoty.

– Jakoś przeżyję.

– Nie składaj obietnic bez pokrycia. –Zeskakuję ze stołu i ruszam do biurkaAsystenta. Potrzebne nam rejestryzleceń.

– Gdzie idziemy? – pyta Curran.

– Dorwać dziennik. Po skończonymzleceniu jest ono wpisywane dodziennika przed potwierdzeniemwypłaty. Według tych pajaców Eduardojuż wykonał raz zlecenie pod tymadresem. W niedzielę tamta babkazadzwoniła w sprawie olbrzymiegokleszcza, a on pojechał tam, zabił go idostał kasę. W dzienniku powinien byćodpowiedni zapis.

Kucam za biurkiem Asystenta. Szufladaz dziennikami normalnie jest zamknięta,

dziś otwiera się bez problemu.

Najemnicy obserwują nas.

– Staraj się wyglądać jak gdyby nigdynic – mówię. Wyciągam pierwszyskorowidz i kładę na biurku.

– Dlaczego?

– Ponieważ to co robię jest nielegalnebez nakazu sądowego, a mamy conajmniej dwudziestu świadkówobserwujących nasz każdy ruch.

Curran zakłada ręce na pierś, mięśniemu się wybrzuszają i obrzuca nasząwidownię tym swoim spojrzeniem.

Wszyscy postanawiają spontaniczniepatrzeć gdzie indziej. Jasne. Curran ijego „jak gdyby nigdy nic”.

– Widzisz? Nie ma żadnych świadków.

Przerzucam kartki. Eduardo jako nowypracownik na pewno pilnujeformalności. Tylko trzy zapisy wniedzielę. Rany. Powinno ich być co

najmniej kilkanaście.

Drugie nazwisko od dołu.

„Pani Oswald, Chamblee DunwoodyRoad, numer 30862.

Skarga: olbrzymi kleszcz pożerającykoty.

Stan: zlecenie zakończone;skontaktowano się z Biohazardem wsprawie usunięcia szczątków.

Eduardo Ortego”.

Jedne z dwojga drzwi do konferencyjnejotwierają się. Wychodzi z nich MarkMeadows, naczelny administratorGildii. Chyba mi się przywidziało.

Meadows z reguły jest zadbany ielegancko ubrany. Przynajmniej niegdyśtak było.

Ten tutaj trochę się zapuścił. Jego

zwykle nienaganny garnitur jestwymiętoszony. Wygląda jakby zacząłdosłownie rwać włosy z głowy, aleprzestał w połowie i ma udręczonywyraz twarzy. Bez wątpienia właśniewychodzi z następnej sesjiZgromadzenia Gildii.

Żeby mnie nie zauważył. Żeby mnie niezauważył…

Oczy mu się rozświetlają.

– Daniels!

Niech to jeż kolczasty dziugnie!

– Nie mam czasu, Mark! – wołam.

– Ale masz czas łamać prawo i naruszaćprywatność klientów, czytając dziennik.

Pff.

– Szukamy zaginionego najemnika.

– Jak szkoda. Jestem członkiemZgromadzenia i rozkazuję ci formalnie

zgłosić się przed jego oblicze. Niemożesz odmówić.

A kto tak powiedział? Zamykamdziennik z trzaskiem i odkładam namiejsce.

– No to popatrz.

– No proszę! – z otwartych drzwiwyłania się Bob Carver. Jest tegosamego wzrostu co Mark i mająpodobny, brązowy odcień włosów, alena tym wszelkie podobieństwa siękończą . Mark jest po trzydziestce,

dobrze się odżywia i spędza dużo czasuw siłowni. Jest zadbany. Natomiast Bobjest szczupły, żylasty, ukształtowanyprzez trudne życie. Tuż przedpięćdziesiątką. Wygląda na kogoś, ktoniejedno przeszedł, ale to tylko bardziejgo zahartowało.

– Patrzcie kogo kotek zagonił do nory!

Robi scenę dla pozostałych. Zły znak.

– On mówi do mnie, czy do ciebie? –pyta Curran. – Jego ton jest zwodniczolekki.

– Nie wiem – odpowiadam. – Ale napewno nam powie.

– Witam, Wasze Wysokości.

Carver kłania się zamaszyście, niespuszczając z nas oczu. Za nimpojawiają się bardziej znajome twarze.Najemnicy wychodzą sprawdzić, o co tacała afera.

Weterani, Rigan i Sonia.

Przynależący do Czwórki Jeźdźców,Ivera, Ken i Juke.

Ivera ciska ogniem i dobrze walczybronią białą.

Ken jest wysokim, flegmatycznymmagiem; zawsze ma lekko nieobecnespojrzenie, jakby zastanawiał się nadczymś wykraczającym poza graniceludzkiego pojęcia.

Juke jest trochę młodsza ode mnie,sporo chudsza, ale za wszelką cenę chcewyglądać twardo i groźnie. Zamiast tego

udaje jej się osiągnąć wyglądwkurwionej wróżki – gotki: krótka,asymetryczna fryzura, zapałkowaterączki, ciemny makijaż i szminka, przezktóre delikatne rysy wydają się byćjeszcze bardziej eteryczne. Jejspecjalnością jest sojutsu, sztuka walkiyari, japońską włócznią i muszęprzyznać, że jest w tym dobra.

– Cieszy nas niezmiernie, żezaszczyciliście nas swoją obecnością –ciągnie Bob. – Przybyliście do slumsów,żeby bratać się z nami, zwykłymiśmiertelnikami?

Nie miałam żadnego zatargu z Bobem.Raczej z Juke, ale to dlatego, że lubiłamją drażnić. Niemniej Bob i ja zawsze siędogadywaliśmy. O co mu chodzi?

Odchylam się.

– Musisz trochę posprzątać, żeby dojśćdo poziomu slumsów, Bob.

Carver mruży oczy.

– Wiem, co kombinujecie. WaszaGromada naciągnęła sporo najemników

na sprzedaż udziałów, więc kontrolujejedną trzecią Gildii. Wiem, żezastanawiacie się nad kupnem tychudziałów.

Jim nie będzie posiadał się z radości nawieść, że ktoś za dużo gada. Na pewnonie stanie się przez to bardziejpodejrzliwy. Na sto procent.

Carver nakręca się jeszcze bardziej.

– Czyli co? Wydaje wam się, żeprzyjdziecie tutaj, zaczniecie sięszarogęsić i nas uratujecie? Zagonicie

do roboty? Wiecie, co wam powiem? –rozgląda się z dramatyzmem. – Nikt nasnie będzie poganiał. Nie będziemy siękłaniać i czołgać przed wami.

Curran wzrusza ramionami.

– Mnie to pasuje.

Carver patrzy na niego wilkiem.

– Mam w dupie, czy ci to pasuje, czynie. Ma być jak mówię.

Bob, ty żałosny skurwysynu.

Jeśli nie wykluczę z tego Currana,udekoruje Gildię flakami CzwórkiJeźdźców.

Uśmiecham się szeroko. W sytuacjikryzysowej można wkurzyć przeciwnikapoczuciem humoru.

– Coś cię śmieszy, Daniels? – pyta Juke.

– Mam zabawę, patrząc jak twój szefkopie sobie coraz większy dołek. –Kiwam Bobowi. – Dawaj, Bob. Nietłamś niczego w sobie. Podziel sięswoimi uczuciami z grupą. Wyrzuć to zsiebie.

Najemnicy przy stołach rechocą.

Bob warczy. O tak, skup się na mnie.

– Byłeś kimś, Lennart.

Jeżu kolczasty. Sam się prosi, żeby

dostać w łeb. Jak się nie zamknie, samago zgaszę.

Carver wciąż nawija.

– Wiesz co ci powiem? Jesteś nikim.

Poważnie? Nikim?

Carver prostuje plecy.

– Wyrzucę cię stąd na pysk…

Głęboki, nieludzki dźwięk przetacza siępo Gildii. Głos drapieżnika, lodowatozimy i bez śladu wesołości.Uświadamiam sobie, że to Curran sięśmieje.

Hol Gildii milknie. O nie.

Curran przygląda się Carverovi jakbydopiero go zobaczył. Oczy iskrzą muzłotem i wbija spojrzenie w Boba.

Ten ostatni blednie, odsuwa się i niemalodruchowo przyjmuje typową pozycję

obronną. Odwrócony bokiem, pięściuniesione. Cała brawura znika. Naglewszyscy zaczynają rozumieć, kto tu jestnajtwardszym zawodnikiem i nikt niechce się stać jego celem.

Curran odpycha się płynnie od biurka.Oczy mu świecą jak dwa księżyce. Jegogłos podszyty jest warkotem.

– Chcesz wyrzucić mnie na zbity pysk?

Bob przełyka nerwowo ślinę.

– Masz za mało ludzi, Bob. Lepiejwezwij posiłki. No dalej. – Uśmiechasię, ukazując ostra zęby mięsożercy. –Zaczekam.

Ludzie sięgają z wolna do broni.Pochylają się do przodu, ledwieopierając ciężar ciała na krzesłach. Bylehałas sprowokuje ich do ucieczki.

W owej ciszy głos Currana przetacza siępo całej Gildii.

– Gdy przyjechałem tu dziś, niewiedziałem co zdecyduję. Dziękuję.

Ułatwiłeś mi wybór. Chciałeś dziś cośzapoczątkować. Kiedy to się skończy,sam do mnie przyjdziesz i poprosisz,żebym przejął kierownictwo.

Carver wykrzesuje z siebie na tyle hartuducha, żeby otworzyć usta. Na szczęściewłącza mu się mózg i zaraz je zamyka.

Curran zwraca się do mnie.

– Kate? Masz już wszystko?

– Tak.

– To dobrze. Nic tu po nas.

Wychodzimy. Wszyscy milczą.

KONIEC Rozdziału 04

Rozdział 05 – I kudłate i łaciate,pręgowane i skrzydlate. Te co skaczą ifruwają…

Odpalenie jeepa zajmuje nam całe

czternaście minut. W środku jest takgłośno, że musimy się przekrzykiwać.Curran wyjeżdża z parkingu. Ulicemigają za oknami. Otwieram schowek iwyciągam kilka sztyletów. Wedługnajemników pożeracz kotów lata. TwarzCurrana jest spokojna, linia ustodprężona.

– Przejmujemy Gildię? – pytam.

– Owszem. No to znaczy, ja przejmuję,ale możesz się przyłączyć. – Zerka namnie. – Dołącz do mnie, będzie frajda.

– Jak już znajdziemy Eduardo.

– Nie miałem zamiaru rzucićwszystkiego i zgnieść CzwórkiJeźdźców. No bez przesady. Eduardo tojeden nas. Odnalezienie go to priorytet.Poza tym, gdym chciał wyrwaćCarverovi kręgosłup, już bym to zrobił.

– O czym normalni ludzie rozmawiająpodczas jazdy?

– Nie mam zielonego pojęcia. Opowiedzmi o nim.

– Bob to rekin. Czytałam gdzieś, żerekiny muszą bez przerwy pływać, żebynie utonąć. Nie wiem, czy to prawda, alejedno ci powiem: Bob nie przestajepływać. Ja się uczę. Każda walka tonowa sposobność do nauki. Każdytrening to krok do przodu. Walka zghoulami wzbogaciła mojedoświadczenie. Tak samo ta z Hugh.

Curran krzywi się nieznacznie. Ledwo,ledwo. Gdybym akurat mrugnęła, niezauważyłabym tego. D’Ambray wciążstanowi dla nas obojga problem.

– Bob jest taki jak ja. Ludzie patrzą na

niego i myślą: „Już nie jest u szczytu sił.Jest dobry, ale nie tak szybki i silny jakkiedyś”. Ale Bob przypomina instruktorasztuk walki, który doskonalił swe ciałolatami. Porusza się szybko kiedy trzeba,bo nie musi nad tym zastanawiać. Poprostu to robi. Widziałam kiedyś jakzdjął faceta piętnaście lat młodszego,szybszego i lepiej wyszkolonego. Grupasiedmiu najemników, włączając w toCzwórkę Jeźdźców, wykonała zlecenie,a temu gościowi coś się nie spodobało.Ubzdurało mu się żeby walczyć zBobem. Powiedział: „Tak ci skopiędupę, że ci jaja wyjdą nosem”.

Curran uśmiecha się.

– Normalnie poeta.

– Noo. Bob ostrzegł go, że jeśli tknie gochoćby palcem, to źle skończy. Tamtengłupek odpowiedział, że nie szkodzi izaczęli się szarpać w holu Gildii.Carver podpuszczał go w trakcie walki.Użył tanich trików. Plaskacz, kopniak wgoleń i temu podobne. W końcu facetstracił cierpliwość i przy pierwszejnadarzającej się okazji rzucił sięBobowi do gardła. Carver prawie dałsię złapać, a w ostatniej chwili uderzyłgo kantem dłoni w jabłko Adama.Napastnik puścił go, zachwiał się, aledalej walczył. Po trzydziestu sekundach

zaczął robić się ospały. Bob okładał goprzez następną minutę i facet padł. Pięćminut później sanitariusz z Gildii musiałrozciąć mu szyję. Carver świetniewycelował i obrażenia tymspowodowane wywołały obrzęk.Tchawica spuchła, odcinając dopływtlenu.

– Przeżył?

– Tak. Ale nie o to chodzi. Gdysanitariusz próbował udrożnić tchawicę,Bob poszedł do stołówki i zamówiłsobie hamburgera. Bob nie jest dupkiem,dopóki ktoś nie chce go wyrolować.

Wtedy jest pozamiatane. Dzięki, że gonie zabiłeś.

– Nie mam takiego zamiaru. Może sięprzydać, nie powinno się marnowaćdobrej siły roboczej.

– Można by pomyśleć, że w głowie jużprzejąłeś Gildię, zrestrukturyzowałeś jąi znalazłeś w niej miejsce dla Boba.

Curran tylko się uśmiecha.

On mnie czasem… Nie, „przeraża” to

nieodpowiednie słowo. Raczejniepokoi. Gildia nie ma pojęcia jakafrajda ją czeka.

Skręcamy w Chamblee Dunwoody Roadi po chwili jesteśmy na miejscu.

– To tutaj – mówi Curran.

Widzimy spory, piętrowy budynek zbrązowej cegły. Postawiono go przedZmianą, zanim magia i technikarozpoczęły swój szalony taniec.Współczesne budynki raczej mają małeokna. To zmniejsza szanse, że coś z

zębiskami, jarzącymi oczami i dużymapetytem zaskoczy człowieka w sypialnipo ciężkim dniu pracy. Przez te tutajprzedostałby się nawet Curran w swojejpostaci bojowej. Pani Oswaldzrekompensowała sobie rozmiar okienprętami pięciocentymetrowej grubości,które obecnie je zasłaniają. Większośćjest w nienaruszonym stanie, ale techroniące duże okno nad garażem sąpogięte, jakby coś uderzyło w nie z dużąsiłą.

Beżowy but na obcasie leży w połowiepodjazdu. Trochę dalej widaćupuszczoną beżową torebkę. PaniOswald pewnie wyszła z domu,

zobaczyła coś niepokojącego, pobiegłado środka, gubiąc but i torebkę za sobą.Było to coś na tyle strasznego, że niewróciła po rzeczy.

Opuszczam okno w aucie. Curran robi tosamo.

– Nie czuję zapachu krwi – oznajmia.

To dziwne. Jeśli to ten dom, Leroy iMac już powinni tu być. Ulica jest pusta.Gdzie podziewają się ci idioci?

– Zapach Eduardo też tu jest, ale stary isłaby. Czuję coś dziwnego… Jakbywilka.

– Wilka?

Przytakuje.

– Z nutą czegoś słodko-gorzkiego.

Najemnicy powiedzieli, że zagrażającepani Oswald stworzenie ma skrzydła.Skrzydlaty wilk? W rosyjskiej mitologiiwystępuje uskrzydlony wilk, a jeden z

mieszkających tu volhvów trzymajednego jako pupila. Mam nadzieję, żeRosjanie nie są w to zmieszani. Kontaktyz nimi oznaczałyby też kontakty zczarownicami, a zajęciem Atlanty niezaskarbiłam sobie ich wdzięczności.

Siedzimy w milczeniu.

Minuty mijają powoli.

Z nieba dobiega wysoki wrzask.Zaczyna się wysoką nutą, wznosiżałobnie i staje coraz ostrzejszy, aż rwiepowietrze niczym bełt kuszy. Ciemny

kształt spada z nieba i taranuje pręty.Stalowa krata drży od zderzenia. Przezchwilę wydaje mi się, że odpadnie ześciany, ale utrzymuje się.

Stworzenie opada na ziemię, lądując naczterech kończynach. Jego szczupłe ciałookrywa szara sierść, pokrywając boki idługi ogon psowatego. Łapy kończą sięsowimi łapami, uzbrojonymi wsierpowate szpony wielkości moichpalców. Z ramion rozpościera się dwojemasywnych skrzydeł. Na potężnej szyiosadzony jest orli łeb z czarnymdziobem wielkości topora.

– Kate? – pyta Curran.

– To wilczy gryf – szepczę. – Lwie gryfypochodzą z Krety i Grecji. Ten tutaj jestz północnej Afryki. Są o nich wzmiankiw folklorze Berberów. Coś o parowaniuolbrzymiego ptaka z wilkiem.

– Powinienem coś o nich wiedzieć?Zioną ogniem?

Spotkałam wilczego gryfa tylko raz wżyciu.

– Nic mi o tym nie wiadomo. Tamten, naktórego kiedyś się natknęłam, nie zionął,ale nie ma gwarancji, że ten nie będzie.

Gryf pochyla łeb i mierzy nasprzenikliwym spojrzeniem drapieżnika.W kłębie ma co najmniej metrwysokości.

– Załatwiamy go, czy czekamy? –zastanawiam się.

– Możemy go zabić – Curran skupia sięna gryfie. – Jak się pojawią te dwiemendy nie będziemy musieli walczyć z

wszystkimi naraz. Poza tym musimyporozmawiać z właścicielką, a to namsię uda dopiero po śmierci stwora.

Oboje spoglądamy na niego.

– To drugi zgłoszony pożeracz kotów –zastanawiam się na głos. – Ktoś lub cośz rozmysłem atakuje jej koty. Jeślizabijemy go, pewnie tajemniczy wrógpani Oswald przyśle coś innego.

– To nie jest nasze zlecenie – zauważaCurran.

– Wiem, ale co jeśli następnym razemzjawi się coś gorszego?

Gryf rozpościera skrzydła, rozpędza sięi wzlatuje. Patrzymy jak unosi się corazwyżej z każdym uderzeniem skrzydeł, ażstaje jedynie kropeczką wśród chmur.Nie wiem, czy Leroy i Marc postanowiliwziąć to zlecenie. Może nie przyjadą.

Gryf wraca i taranuje pręty, które sięwginają. Monstrum trzyma się ich przezchwilę, drapiąc szybę, po czym spada napodjazd.

– Następnym razem się przedrze –mówię. Jeśli dostanie się do środka,porozrywa lokatorów na strzępy. Tu jużnie chodzi o koty.

– Złapiemy go w sieć – proponujeCurran. – Zwiążę mu skrzydła iowiniemy go siecią.

– Jak skończymy z chłopakami,pozwolimy mu pobiec do domu –kończę. Wytropienie go w powietrzubyłoby trudne, ale na ziemi już nie. –Pobiegnie prosto do właściciela.

– Dobry plan. – Curran mruży oczy,oceniając dystans pomiędzy nami agryfem. – Chcesz się zabawić wprzynętę?

– Już myślałam, że nie poprosisz.

Otwieramy drzwi i wychodzimy.Wyciągam ręce do góry, żeby wydawaćsię większą. Wilczy gryf skupia na mnieuwagę. Kątem oka widzę, że Curranprześlizguje się bezszelestnie pochodniku.

Robię krok do przodu. O tak. Powolutku.

Gryf rozpościera skrzydła i jeży się.

Spokojnie.

Monstrum zgina szyję i przekręcaskrzydła do dołu, pokazując mi je wcałej czarno-szarej, pstrokatejokazałości. Wygląda na wielkiego.Właśnie, kochasiu. Pochwal się tym comasz. Jestem zagrożeniem i nacieram naciebie.

Curran znajduje się niemal w zasięguswojego ataku. Mógłby skoczyć już

teraz, ale gryf miałby czas odsunąć się izwiać. Jeszcze metr i będzie powszystkim.

Po ulicy przetacza się ryk silnika nazaczarowaną wodę i zbliża do nas. Wrr.Wolałabym żeby nie wystraszył go jakiśprzygłupawy sąsiad.

Robię następny krok. Gryf kłapie namnie dziobem, a jego miodowe oczyjarzą się delikatnie. Szkoda, że musimygo skrzywdzić. Curran zbiera się doskoku.

Spokojnie…

Gna ku nam z ogromnym hałasemniebieski FJ Cruiser, po czymzatrzymuje się z piskiem opon. Drzwiszoferki otwierają się. Wielki facet wczarnych portkach i wojskowej koszulcew tygrysie paski wyskakuje z niego,przetacza się jak komandos, przyjmujepozę, podnosi kuszę i dwa bełty lecą wkierunku gryfa.

Curran odsuwa się z toru lotu znadnaturalną szybkością. Lewy bełt mijajego bok i wbija w drzwi garażu. Prawytrafia w gardło gryfa. Zwierz wrzeszczy

rozwścieczony. Drugi mężczyzna strzelaz kuszy zza maski ciężarówki. Bełtprzebija pierś stwora. Wielkie skrzydłatrzepoczą raz w rozpaczliwej próbieoderwania się od podłoża i wiotczeją.Gryf opada na chodnik. Jego ślepiarozjaśniają się blaskiem ostatni raz igasną.

Na przegniłe liście, co to było?

– No ścierwo! – ryczy pierwszy zmężczyzn. – Lepiej nie podskakuj!

Curran okręca się na pięcie z wściekłym

wyrazem twarzy. Skacze dokrzyczącego, chwyta go i rzuca przeztrawnik.

Jego koleś, w miejskim moro i czarnejkoszulce wyskakuje zza ciężarówki,wymachując kuszą. Ruszam na niego, alemoja szabla tkwi na plecach, a Curranjest większy i straszniejszy, Więc Portkiw Ciapki ignoruje mnie.

– Hej! Hej ty, puść…

Kopię go w brzuch. To przedni, niskikopniak, tuż nad pachwiną. Ludzie

przesilają się przy tego typu ciosach.Sztuka polega na tym, żeby w ogóle niekopać. Trzeba unieś kolano wysoko itupnąć. Ręce Portek w Ciapki pochylająsię do przodu, a jego ciało wali wciężarówkę.

Krzykacz przykuca na trawniku, wciążdzierżąc w dłoniach kuszę. Curran idziedo niego. Krzykacz strzela. Curranodchyla się odrobinę i nie zatrzymuje.

Wyszarpuję broń z rąk Portek w Ciapki iodrzucam na bok. Wypuszcza cios.Łapię jego nadgarstek i wykręcam go, wprawo i do góry. Facet opada na kolana,

a ja walę go kolanem w gębę.Pozbieranie się zajmuje mu chwilę,więc blokuję lewą ręką jego łokieć iprzekręcam, żeby na pewno nie uciekł.

Krzykacz wywija kuszą jak młotkiem.Curran łapie ją, wyszarpuje i łamie napół. Drzazgi lecą dookoła. Curranchwyta go, przyszpilając ręce do ciała iunosi. Skóra na jego twarzy przesuwasię.

– Nie! – krzyczę.

Rysy Currana rozpływają się,

zmieniając w lwie. Najemnik w jegouścisku patrzy w twarz potwora. ResztaCurrana pozostaje całkowicie ludzka.

Najemnik otwiera usta, wybałuszającoczy.

– Mja..ała…ma…

Curran rozwiera szczęki. Jeśli weźmiegłowę najemnika do paszczy i zaciśnieją, czaszka mężczyzny pęknie jakskorupka jajka.

– Nie – powtarzam.

– On go zabije – wydusza Portki WCiapki. Oczy mu łzawią. Tak to już jestjak się dostanie w gębę z kolana.

Kły Currana wysuwają się ze szczęk irobią coraz dłuższe.

– Curran, nie możesz mu odgryźć twarzy.

– Ależ mogę – odpowiada głosempotwora.

– Ale nie powinieneś.

– Ukradł samochód George i strzelił domnie.

– Nie trafił.

– Nie trafił, ponieważ jestem szybki iusunąłem się z trajektorii lotu. Jakodgryzę mu łeb, już więcej do mnie niestrzeli.

– On go zabije! – Portki W Ciapkipróbuje wyrwać się z uścisku, alewykręcam mu bardziej ramię.

– Jeśli będę potrzebować twojejpomocy, poproszę o nią – ciągnę… –Curran, proszę, nie odgryzaj mu głowy.

– Dlaczego?

– Bo to sprzeczne z prawem. Ztechnicznego punktu widzenia typierwszy go zaatakowałeś, gdy rzuciłeśnim przez trawnik.

– Nie rzuciłem go bardzo daleko.

Wywracam oczami.

– Mogłem podrzucić go do góry iupadłby na bruk.

– To też byłoby niezgodnie z prawem.

– Wciąż powtarzasz tę formułkę oprawie, jakby mnie coś obchodziła.

Trudno powiedzieć, czy tylko chce ich

wystraszyć, czy naprawdę zamierza ichpozabijać.

– Wstrzymaj się w ramach przysługi dlamnie.

– No dobrze – lwołak rozluźnia lekkouchwyt i patrzy na najemnika. – Maszcoś do dodania?

Wielki najemnik oddycha chrapliwie.Jego twarz drży z wysiłku, gdy stara sięcoś powiedzieć…

– Pierdol się!

Co za głąb.

– Pieprzę cię!

– Leroy! – upomina go Portki w Ciapki.

– I ciebie też, suko! – oświadcza Leroy.

Curran spogląda na mnie.

– A teraz? Mogę urwać mu łeb?

– To wciąż sprzeczne z prawem.

Curran ściska ramiona Leroya.Trzeszczą mu kości. Najemnik zamykasię w końcu.

– Nie rób tego! – wrzeszczy Portki wCiapki.

Skoro Curran zabawia się z Leroyem,ten tutaj ciołek to musi być Mac.

– Nie przejmuj się nim, a zacznij mną.Co zrobiliście Eduardo?

– Nie znam żadnego Eduardo! –wysapuje Mac.

Wykręcam mu bardziej ramię. Krzyczy.

– Wiem, że nazywasz się Mac, a tam jesttwój ciulowaty kuzyn, Leroy. Wiem, żejesteście na terytorium Eduardo,wpychając się w jego zlecenie i wiem,że ukradliście FJ Cruisera jegonarzeczonej. Spójrz na mnie. Spójrz mi

w oczy.

Mac spogląda w górę. Blednie jakpłótno.

Mój głos jest zaledwie szeptem, ależarzy się w nim wściekłość.

– Eduardo i jego narzeczona są moimiprzyjaciółmi, To jej brat – wskazujęCurrana. – Powiedz mi wszystko, cowiesz albo złamię ci rękę, o tutaj –klepię jego bark. – A potem będę łamaćją dalej. Żadna ilości medmagii izszywek jej nie naprawi. Będzie

bezużyteczna w walce i zawsze będzieboleć.

Mac wpatruje się we mnie zaszklonymioczyma. Zaczyna nawijać jak szalony.

– Nie wiem co stało się z Eduardo. Tobyło jego zlecenie, ale tamta babkazadzwoniła dziś rano i powiedziała, żeEduardo nie pojawił się wczoraj.Wzięliśmy auto tej jednorękiej laski. Itak mieliśmy zamiar wykonać robotę jejfaceta, a to fajny samochód, więc gopożyczyliśmy.

– Musisz się bardziej postarać – odzywasię Curran zimnym głosem. – SzukałaEduardo wczoraj wieczorem. Niewiedzieliście, że weźmiecie jegozlecenie dopóki pani Oswald niezadzwoniła dziś rano.

Głos Maca łamie się.

– Czego ty chcesz ode mnie, człowieku?Dobra, zabraliśmy ten zasranysamochód! Zabraliśmy! Masz pojęcie ilekosztuje auto z podwójnym silnikiem?Stał sobie tam. Pomyśleliśmy, że skoroten dupek nie wrócił do domu, to pewniejuż nie żyje. Co ta baba miałaby zrobić z

tym samochodem? Ma tylko jedną rękę.Potrzebowaliśmy auta, więc jewzięliśmy.

Znowu to zrobili. Słyszę to w głosie.Spotykałam już takie typki. Niektórzyludzie mają kodeks moralny, który możeniekoniecznie pokrywa się z prawem,ale jednak jest jakimś tam kodeksem.Tymczasem ich kodeks składa się zjednego zdania: robić wszystko co jestdobre dla Maca i Leroya. Nie maznaczenia komu stanie się krzywda.Gdyby George umarła w trakcie drogido domu, nic by ich to nie obeszło.

Jeśli chcieliby zabić Eduardo, musielibystrzelić mu w głowę srebrną kulą i to zdaleka. Nie ma mowy żeby pobili go wwalce wręcz. A gdyby udało im się gozlikwidować, zabraliby jego samochódoraz sprzęt i używali go, bo sąnadzwyczaj niedorozwinięci.

Zerkam na Currana. Ten kręcinieznacznie głową. Leroy nie pachniekrwią Eduardo.

– Wiecie co Gildia robi z najemnikami,którzy kradną sprzęt innychnajemników? – pytam.

Mac kręci głową.

– Nakłada na nich grzywnę. Dziesięćpatyków. Kłusowanie w strefie innegonajemnika to następne dziesięć tysięcy.Czyli czterdzieści na was dwóch.Zgadnijcie, co zrobię po powrocie doGildii?

– Nikt cię tam nie zna – wydusza Mac.

– Mylisz się. Wszyscy mnie tam znają,bo pracuję w Gildii od dziewięciu lat.

Twarz Maca markotnieje.

– Nie masz wyboru. Możesz zabraćswojego przygłupiego kuzyna i wynieśćsię z miasta. Albo wrócić do Gildii ibrać nadgodziny przez następne pięć lat.Ale ja tam będę i przypilnuję, żebytwoje życie stało się piekłem.

Puszczam jego rękę. Curran jak gdybynigdy nic rzuca Leroya na chodnik. Tenląduje na zadku, podskakuje i rusza naCurrana. Lwołak wali go z otwartejdłoni, jakby odganiał muchę. Cios lądujena uchu, najemnik potyka się, ale Mac gołapie.

– Nasz sprzęt jest w ciężarówce – mówiMac.

– Odbierzecie go w Gildii –odpowiadam.

– Jesteś straszną suką, wiesz? – dodajeMac.

– Jakoś to przeżyję.

– To jeszcze nie koniec! – Leroy

pokazuje paluchem Currana. Chyba chcewyglądać agresywnie, ale chwieje sięna nogach.

– Ależ jest – mówi Curran. – Zmiatajzanim zmienię zdanie.

Truchło wilczego gryfa zaczyna drżeć.W jego środku wybrzusza się tkanka, jakkrwisty guz, rozrastając się doolbrzymich rozmiarów.

– Co jest? – warczy Curran.

– Nie wiem.

Dobywam Sarrat.

Guz pęka.

KONIEC rozdziału 05

Rozdział 06 – Śmierdziel

Curran i ja cofamy się. Z ciała gryfastrzela w niebo metrowy,pomarańczowo-brązowy kolec.

Następny przebija zwłoki od środka.Kolce zaginają się i opierają nachodniku, a każdy najeżony jestpiętnastocentymetrowymi, sztywnymiwłosami. Ścierwo drży jakby wsysaneod wewnątrz.

Kolce napinają się i wyłania sięolbrzymia, okryta szczeciną głowainsektoida. Dwie pary ciemnobrązowychszczękoczułków wystają z niej jakkrabie kleszcze wielkości bułatu.Wewnętrzną stronę kleszczy pokrywalinia niemal czarnych ząbków.

Jeżu kolczasty.

Stwór wyłania się z trupa gryfa: dwiegrube nogogłaszczki, wielki okrągławy

głowotułów z guzem pośrodku, gdziemieści się dwoje czarnych oczu.Następnie odnóża, jeszcze więcejodnóży, wynurzające się segment posegmencie oraz składający się z kilkuczęści, długi odwłok.

Ciało gryfa drży po raz ostatni, kurczysię i znika, wciągnięte przez to nowestworzenie. Na podjeździe stajeolbrzymi insekt. Dziesięć odnóży, zczego pierwsza para wielka i długa, areszta relatywnie mniejsza, wyrasta ztrzymetrowego cielska, unoszącego siępółtora metra nad ziemią.

To diabelstwo jest wielkości SUV-a.

Gigantyczny insekt pociera szczypcami.

W ciszy rozlega się przeraźliwy zgrzyt.Krzywię się.

– Co to za kurestwo? – warczy Curran,przesuwając się w prawo.

– Nie wiem.

Przemieszczam się w lewo. Paskudztwowygląda jak potomstwo bardzowłochatego pająka i skorpiona,powiększone pięćdziesiąt razy. W życiuczegoś takiego nie widziałam. Tekleszcze pewnie wchodzą w kości jak wmasło. Nie może wejść do domu, bodosłownie rozedrze mieszkańców nakawałki. Odnóża są obudowane chityną.Ostrze Sarrat może się na nich złamać.Pazury też tu nic nie wskórają. Potężny

odwłok jest bardziej miękki, aledobranie się do niego będzie niezwykletrudne.

Przez ulicę przetacza się głęboki głos,tak przesycony magią, że niemalrezonuje na skórze.

– Umrzecie.

Za jakie grzechy?

– Nie przyjmujemy próśb. Spróbuj wIowa; słyszałam, że oni są tam bardziejgościnni.

Hej, tatku. Znalazłam fantastycznyprezent z okazji nadchodzącego DniaOjca. Wszystkiego najlepszego.

Insekt wskazuje na mnie odnóżem.

– Umrzesz.

Oczy Currana robią się złociste. Ubraniaspadają w kawałkach na ulicę, gdyzmienia się w potężne połączenieczłowieka i lwa.

– Pokaż co potrafisz.

Insekt szokująco szybko rzuca się naCurrana. Ten unosi ramiona i chwytaprzednią parę nóg monstrum. Jego stopyprzesuwają się do tyłu.

Jeżu spiczasty. Przepycha go.

Rzucam się w bok, chcąc okrążyćstwora z lewej strony. Jego noga

próbuje mnie dźgnąć jak włócznia.Uchylam się, a kolec szoruje beton wmiejscu gdzie przed chwilą stałam,żłobiąc go. Następna noga wykonujezamach w moją stronę. Widzę atak, alejest już za późno na ucieczkę; ścina mniez nóg. Lecę przez trawnik, uderzamplecami w drewniany płot; ten trzaska, aja zatrzymuję się po drugiej stronie.

Ał. Podnoszę się.

Curran stoi pośrodku ulicy, wciążtrzymając w uchwycie przednią paręodnóży. Pająko-skorpion naciera naniego raz za razem, usilnie starając siędorwać go kleszczami. Jak mu się uda,poodcina Curranowi ręce.

O nie, po moim trupie.

Nacieram na pająka. Odnóża chcą mnieprzyszpilić. Biegnę zygzakiem. Jak todiabelstwo mnie widzi? Noga spadaprzede mną; robię unik w lewo idostrzegam, że jedna z czarnych gałekocznych obraca się, śledząc mnie. Możepatrzeć do przodu i w tył jednocześnie.

Wpadam w przerwę pomiędzy dwiemakończynami. Sarrat rozkrawa tułów.Wyciągam ostrze, poszerzając ranę.Jedna z nóg trafia mnie w bok, choćobracam się by jej uniknąć. Boli.Odskakuję.

Z brzucha insekta cieknie czysty ichor,ukazując przezroczyste wnętrzności,

wyglądające jak zbitki rybich pęcherzy.Owiewa mnie obrzydliwy, ostry smród,przypominający zapach gnijących ryb.Insekt nawet nie zauważa obrażeń.

– Kate – wydusza Curran – walnij gomagią.

– Nie mogę. – Odnóża atakują mnie jakwiatrak złożony z ostrzy. – Trzymasz go,więc też byś oberwał. Puść go.

– Jak go puszczę, potnie mnie nakawałeczki.

Rzucić też go nie może. Środekciężkości insekta jest zawieszony zawysoko nad ziemią. Nie da się zrobićdźwigni.

Jedyne słowo mocy, które nieuszkodziłoby Currana, zatrzymałobypająka na cztery sekundy.

[A może amehe albo senehe? :P]

To nie wystarczy żeby go wykończyć. Apotem dorwałoby Currana.

Muszę coś zrobić, on nie wytrzymadługo.

Znajdująca się bezpośrednio nade mnąkończyna unosi się, chcąc przebić klatkępiersiową z góry. Nurkuję pod nią iprzedostaję się pod odwłok, gdzie wśrodku pulsuje krew. Dźgam prosto dogóry. Zalewa mnie ichor. Oczy łzawiąod smrodu. Dźgam raz za razem,rozrywając oślizłe, rybowate

wnętrzności. Flaki wypływają przezrany, zwisając niczym obrzydliweowoce. To nie wystarczy.

Curran prycha. Odwłok unosi siękilkanaście centymetrów w górę. To cośzaczyna wygrywać.

Wkładam lewą rękę pod ubranie, tamgdzie zraniło mnie odnóże. Gdy jąwyciągam, ocieka krwią. Wpycham dłońw ranę na odwłoku. Magia w mojej krwibuzuje, chcąc się wydostać. Przyzwalamjej na to. Krew przesuwa się strumykiemz rany do barku, a potem po ręce downętrza insekta i twardnieje.Kilkanaście cienkich kolców przebijastwora od środka.

Pajęczak wydaje wrzask. Poczułeś to,co? Jedziemy dalej.

Odwłok osuwa się na mnie. Wyrzucamdrugą rękę w górę, krzyżując z pierwszą,by go zablokować. Nagle odwłok znika.Przetaczam się w prawo i wstaję.

Pająk rzuca się na Currana. Mięsistygłowotułów podtrzymujący długieodnóża wygląda na wgnieciony z lewejstrony. Curran pewnie walnął go, gdyinsekt chciał mnie zgnieść.

Nacieram na niego.

Pająk wyrzuca przednie odnóże, aleCurran broni się przed nim. Niestetydrugie przypuszcza atak za szybko iwąskie ostrze końcowego segmentu

rozcina ramię Currana. Ten chwytakończynę lewą ręką, a prawą wali wzłączenie segmentów. Kawałek nogipająka odpada.

Wpadam pomiędzy tylnie odnóża insektai skaczę mu na grzbiet. Stwór chwiejesię. Wbijam Sarrat głęboko jak się da itrzymam się jej.

Curran wyrywa kawałek nogi i wbija jąw bok paskudztwa, tuż podzmaltretowaną kończyną.

Pełznę po tułowiu, chcąc dostać się dołba i dwojga oczu.

Curran nie przestaje wbijać ostrejkońcówki w to samo miejsce na cielepająka. Ichor bryzga na wszystkie strony.

Insekt zgrzyta jak paznokcie po tablicy imłóci odnóżami, kołysząc się.

Nie dostanę się do oczu. Zrzuci mnie.

Wyciągam Sarrat, przytrzymuję siębrzegu rany, którą wycięłam w cielskupotwora i nacinam odwłok, żebyprzepołowić to ohydztwo.

Curran wciąż dźga.

Przekłuć, wyciągnąć, przekłuć,wyciągnąć…

Chwile płyną…

Z trudem łapię powietrze. No żeszrobaczywe kasztanki, zdychaj. Zdychajw końcu.

Zdychaj!

Pająko-skorpion drży.

Curran wskakuje mu na łeb. Błyskająpazury i insekt zostaje oślepiony. Nieprzestaję ciąć. Curran okłada jegogłowotułów.

Odwłok odpada od reszty ciała,przezroczyste wnętrzności rozbryzgująsię po ulicy. Chitynowy pancerzchroniący łeb stwora załamuje się.

Przednia część potwora zatacza się ipada, a my z nią. Ułamek sekundypóźniej siedzę na ulicy twarzą w …Paszczę Currana, a pod nami ichorwypływa ze zmiażdżonej skorupy, którapozostała po pająko-skorpionie.

Wszystko mnie boli jakbym przebiegłamaraton i brak mi tchu. Pot na czoleschładza się szybko. Kręci mi się wgłowie. Chyba wyciągnęłam za dużokrwi.

Curran oddycha głęboko. Rana naramieniu zieje czerwienią. Jej brzegi jużzaczynają się zasklepiać, ale wystają zniej długie brązowe włosy, któreporastały kończyny insekta.

– Mamy miotacz płomieni? – pytaCurran.

– Nie.

– Trzeba jakiś skombinować naprzyszłość.

Patrzymy po sobie. Smród jest niemalnie do wytrzymania. Od stóp do główjestem pokryta śluzem pająko-skorpionaoraz własną krwią. Curran pochyla się ispluwa na bok. Racja. Ugryzł topaskudztwo.

– …wody szybkości i duchu… –intonuje męski głos na prawo od nas.

Odwracam się.

Po drugiej stronie ulicy Mac i Leroypróbują pobudzić silnik FJ Cruisera dożycia.

No bez jaj.

Najemnicy spostrzegają, że na nichpatrzymy. Spotykam się wzrokiem zMacem. Zaczynam się podnosić.

– Nie, nie, nie. – Mac unosi ręce – Niewstawaj. Już spadamy.

Leroy bierze torbę z auta.

– To mój sprzęt!

Rzucają się do ucieczki.

Odwracam się do Currana i wskazuję nanich. Brak mi słów. Curran kręci głową.

Sięgam magią dookoła, szukając kropelswej krwi. Ta odpowiada na mojewezwanie. Wzmacniam rozkaz. Krewwypływa ze ścierwa insekta, zbierającsię w małą kałużę. Zmienia stan na stałyi rozbija w pył. Cała jej magia znika.Resztki rozwiewa wiatr.

Drzwi frontowe domu Oswaldówotwierają się z wolna i wychodzi zniego Afroamerykanka po czterdziestce.Ma na sobie garsonkę. Dwóchnastolatków za jej plecami wyciągaszyję, żeby coś zobaczyć.

Kobieta podchodzi do nas, uważniestąpając pomiędzy kałużami śluzu ipodaje nam czek. Brzeg kartki drży.Wycieram starannie dłoń o jeansy i

przyjmuję go.

Klientka odwraca się do chłopców.

– Zapakujcie zwierzaki do skrzynek iweźcie najpotrzebniejsze rzeczy. Tony,zadzwoń do ojca i powiedz mu, żebędziemy w pensjonacie PodCzerwonym Dachem. Niech tamprzyjedzie.

– Czy moglibyśmy coś jeszcze… –zaczynam.

– Nie będzie żadnego „jeszcze” –przerywa mi pani Oswald. –Przeprowadzamy się.

***

Pani Oswald nie jest zbytkooperatywnym świadkiem. Interesuje jąjedynie jak najszybsze zapakowaniedwojga dzieci, pary kotów i psa huskydo auta oraz natychmiastowa ucieczka ztego miejsca. Zgadza się z namiporozmawiać jedynie dlatego, żepilnujemy jej gdy się pakuje i odpalaSUV-a. Okazuje się, że nie ma pojęcia,kto uwziął się na jej koty. Nie popadław konflikt z sąsiadami iwspółpracownikami. Przynajmniej niena tyle, by ktoś chciała ukatrupić jejpupilki. Jej mąż wyjechał w delegację.

W sobotę, 27 lutego, pani Oswald

wróciwszy do domu zastała dużegokleszcza na podwórku, który powiedziałjej strasznym głosem, że zamorduje jejkoty. Zadzwoniła do Gildii. Godzinępóźniej przyjechał Eduardo i załatwiłkleszcza. Jacyś ludzie z władzlokalnych, Biohazard lub WAN,przyjechali i zabrali nocą szczątki.Wilczy gryf pojawił się w poniedziałekrano. Początkowo był wielkościspringer spaniela i zupełnie ignorowałjej rodzinę. Próbował wedrzeć się dodomu, ale krata nie poddała się, a małyzwierz nie wydawał się być straszliwymzagrożeniem, więc znowu zadzwoniła poEduardo i wyszła do pracy. Gdy wróciłado domu gryfa nie było, no ale przecieżfala magii skończyła się o dziewiątej

rano. Sądziła, że Eduardo zajął się tympod jej nieobecność lub ewentualniegryf odleciał.

Dziś rano, tuż po zjawieniu się falimagii, pani Oswald miała udać się dopracy, ale dużo większy gryf zaatakowałją z powietrza i chciał ją poturbować.Wbiegła do środka i zadzwoniła doGildii.

Przyglądanie się jak potwór zmienia sięw gigantycznego robala wyczerpało jejcierpliwość.

– Czy mogę skorzystać z pani telefonu,

żeby zadzwonić do Biohazardu? –przekrzykuję ryk silnika.

– Róbcie co trzeba! Ja muszęzatroszczyć się o swoje dzieci!

Pani Oswald wciska gaz do dechy izwiewa, aż się za nią kurzy. Wchodzę dośrodka i sprawdzam aparat. Jest sygnał.Choć raz los mi sprzyja. Wykręcamnumer Biohazardu, który znam napamięć.

– Biohazard – odzywa się nieprzyjemny,męski głos w słuchawce.

– Nazywam się Kate Daniels. Mam tu naChamblee Dunwoody Roadolbrzymiego, martwego pająko-skorpiona. Ktoś musi to posprzątać.

– Jasne – odpowiada głos. – Zaraz siędo tego zabierzemy. Jest pani ósma wkolejce. Będziemy tam za 24 godziny.

– To przeobrażenie ożywieniowe wdzielnicy mieszkalnej.

Głos w słuchawce milknie na moment.

– Bardzo źle?

– Po śmierci przeobraził się ze ssaka winsekta, który ma trzy metry długości, nielicząc odnóży.

– Proszę się stamtąd nie ruszać.Będziemy tam za pół godziny.

Doświadczenie podpowiada mi, że tobędą raczej dwie godziny, ale nie będę

wybrzydzać. Wybieram numer CuttingEdge. Odzywa się szorstkim głosemDerek.

– Cutting Edge.

– Mógłbyś tu przybiec? – Podaję muadres.

– Już wychodzę.

– Dzięki. Jest tam Ascanio?

– Chętny i gotowy – mówi Ascanio dosłuchawki.

– Zadzwoń na komendę Dunwoody isprawdź, czy wniesiono jakieś skargiprzeciwko państwu Oswaldom zChamblee Dunwoody Road.

– Tak, Towarzyszko.

Może to nawyk, a może się ze mnądroczy. Pewnie to drugie. Rozłączam sięi idę do garażu. W stojącej przy ścianieskrzynce z narzędziami znajduję paręwąskich kombinerek. Idealne.

Curran jest na zewnątrz. Przemienił sięna powrót w człowieka, założył ubraniazapasowe, choć jest ubabrany śluzem ipróbuje wypłukać usta wodą z wężaogrodowego.

– Aż taki paskudny?

– A żebyś wiedziała. Ta breja nie chcesię zmyć samą wodą. Próbowałem.

– Pokaż mi bark.

Zerka na mnie. Podnoszę kombinerki ikłapię nimi.

– Możemy już się zbierać? – pyta.

– Nie. Musimy zaczekać do przyjazduBiohazardu.

– Dlaczego? Pająk jest martwy.

Wzdycham i siadam na schodach przeddomem.

– Ponieważ nastąpiło przeobrażenieożywieniowe. Gryf był martwy i zamiasttakim pozostać zmienił się w coś innegoi ożył. Poza tym zmienił typ, ze ssaka doinsekta. Istnieje dużeprawdopodobieństwo, że znowupowróci do życia jako coś bardzo

dziwnego, jak na przykład naziemnaośmiornica ciskająca pioruny z macek.

– Dlaczego nie możemy podpalić truchłai rozsypać prochów?

– Ponieważ prochy mogą równieżprzeistoczyć się w coś paskudnego, naprzykład gigantyczne pijawki albomięsożerne kwiaty. Zabiliśmy to coś.Czyli rozpoczęliśmy proceduręoczyszczania. Dlatego teraz musimypilnować ciała aż przyjedzie Biohazardi obejmie je kwarantanną.

– A jeśli tego nie zrobimy? – pytaostrzej.

– Pewne dziesięć lat w więzieniu.

– Czyli co, oddajemy im przysługę ijeszcze możemy być za to ukarani?

– Nom.

– To niedorzeczne. Krwawisz. Nieoszukuj, czuję krew. Jesteś ranna ipotrzebujesz medmaga.

– To nie są ciężkie obrażenia.

Szczerzy zęby jak wilk.

– A jakie wystarczą?

– Jest wyjątek w przypadku potrzebyratowania życia. Musielibyśmydostarczyć dokumentację ze szpitalaalbo od wykwalifikowanego medmaga,dowodzącą, że bez leczenia

umarlibyśmy. Moje obrażenia niezagrażają życiu.

– Zdobycie dokumentacji to żadenproblem.

– Tak, ale ja nie zamierzam kłamać.

– A skąd wiesz, że twoje obrażenia niesą ciężkie? Jesteś oblepiona jegopłynami ustrojowymi. Skąd wiesz, że niesą trujące?

– Jeśli tak jest, zajmiemy się tym, gdysię źle poczuję.

– No dobra. Ja tu zostanę popilnować, aty pojedziesz do szpitala.

– Nie.

Patrzy na mnie wzrokiem alfy.

Wybałuszam oczy.

– Oczywiście, Wasza Wysokość. Ależ jajestem durna. Jadę tam natychmiast,tylko proszę przestań na mnie patrzeć.

– Kate, wsiadaj do auta.

– Może powinieneś zacząć warczećdramatycznie, bo jakoś się nie boję.

– Sam cię tam wsadzę.

– Nie wsadzisz. Po pierwsze musiałobyć nas dwoje żeby to zabić, więc jeśliznowu ożyje, będziesz mniepotrzebował. Po drugie, jeśli będzieszchciał na siłę wepchnąć mnie do

samochodu, będę się opierać i krwawićwięcej. Po trzecie, nawet jeśli wsadziszmnie do auta, nie możesz zmusić mnie,żebym nim odjechała.

Curran warczy.

– Dlaczego nigdy nie robisz tego, o cocię proszę?

– Bo ty nie prosisz, tylko każesz.

Wpatrujemy się w siebie gniewnie.

– Nie pojadę do szpitala przez jakąśpłytką ranę. – Oraz zwichnięty bark,rany na nogach i posiniaczony bok. –Mogło być gorzej. Gdybym na przykładwalnęła o ceglany mur, a nie ładny,delikatny płotek…

Curran podnosi dłoń.

– Idę po apteczkę do auta.

Nie znam żadnych medmagów opróczDolittle‘a. Kobieta, która łatała mniezanim poznałam Currana, wyprowadziłasię. Muszę to ogarnąć w najbliższymczasie. W tej profesji dostęp do dobregomedmaga jest sprawą dużej wagi.

Jego Zrzędliwość wraca z apteczką.Podciągam golf i odwracam się do niegoplecami.

Cisza.

– Nie jest tak źle.

Jego ostrożne, ciepłe dłonie muskają

moją skórę. Drżę, gdy roztwór solifizjologicznej obmywa mi ranę.

– A to? – palce Currana dotykająbolącego miejsca na lewym boku.

– To po ghoulach. Zacznę inkantować,gdy skończysz czyścić ranę. Zagoi się.

Zimny wiatr smaga moje mokre plecy izaczynam szczękać zębami. Dzięki ci,pogodo. Też cię kocham.

– Logicznie rzec biorąc, skoro raz toukatrupiliśmy, uda nam się ponownie.To dzielnica mieszkalna. Zrobimy conależy i przypilnujemy zwłok.

– To kretyńskie prawo – mówi Curran. –Łatwiej jest nie reagować.

Uśmiecham się.

– Aha! W końcu zaczynasz łapać. Witamw ludzkim społeczeństwie, WaszaWysokość.

– Kate, inkantuj.

Dziesięć minut później stwierdza, żerana jest w miarę zasklepiona i możnanałożyć opatrunek. Naciągam golf.Niestety kiedy był podwinięty zdążył sięschłodzić i teraz mrozi mi plecy. Ichorteż nie rozgrzewa. Curran siada przymnie.

– Bark – przypominam mu.

Zdejmuje bluzę, odsłaniając przepięknąklatkę piersiową. Chwytam

kombinerkami pierwszy z wbitychpajęczych włosów. Jest wielkościmałego metalowego rożna.

– Gotowy?

– Dawaj.

Wyszarpuję go. Ma dwadzieścia pięćcentymetrów. Curran zgrzyta zębami. Tomusi boleć jak diabli. Wycieramtamponem krew z jego ramienia.

– Jeszcze cztery.

– Nie ma na co czekać.

Udaje mi się wyciągnąć wszystkie wmniej niż minutę. Im mniej cierpi, tymlepiej. Curran zakłada bluzę i przyciąga

mnie do siebie. Jego oczy zachmurzyłysię. Ma niewesołe myśli.

– Wszystko dobrze? – pytam.

– No.

Chyba przyszło mu na myśl, że gdybywciąż był Władcą Zwierząt, miałby jużzespół zmiennokształtnych, pilnującychciała, a my jechalibyśmy do Twierdzy,żeby Dolittle mógł mnie doprowadzić dokultury.

– Bycie człowiekiem nie jest takie złe,prawda?

– Przypominasz sobie Savellów?Mieszkają naprzeciwko nas? – pyta.

Heather Savell jest jak wrzód na dupie.Nasza dzielnica nie ma StowarzyszeniaWłaścicieli Nieruchomości, ale Heathermarzy się takie. Uroiło jej się w głowie,że ono istnieje, a ona jest jego prezeską.Bierze te wyimaginowane prawa iobowiązki bardzo serio.

– Jasne, pamiętam ich.

– Rozsypali pieprz kajeński dookołatrawnika.

Niemal zgrzytam zębami. Zrobili to,żeby Curran trzymał się z daleka od ichdziałki. Jakby był jakimś zabłąkanympsem, który przyłazi węszyć.

– Chyba nie przyszło im do głowy, żemogę dać kroka i iść dalej.

– Porozmawiam z nimi.

Curran kręci głową.

– Nie. Boją się, ponieważ mnie nieznają. Rozumiem ich. Ciebie nie.Dlaczego bronisz takich ludzi?

– Bo sami się nie obronią.

– W Gromadzie wszyscy są wyjątkowi,ale zjednoczeni. Wszyscy wnoszą coś dospołeczności, jedni mniej, drudzywięcej. Pracujemy na rzecz wspólnegocelu, którym jest bezpieczne życie.

– Tak samo ci ludzie.

Curran krzywi się.

– Gdybym tłukł cię na środku ulicy, nikt

nie ruszyłby palcem, żeby ci pomóc.

– A gdybyś bił mnie w Twierdzy naoczach wszystkich, ktoś by mi pomógł?Czy może odwróciliby wzrok, bo alfysię kłócą i to nie ich sprawa?

Curran warczy.

– Kate…

– Jesteś uprzedzony w stosunku do ludzi,którzy nie są zmiennokształtnymi.

Przytulam się do niego.

Obejmuje mnie ręką.

– To nie są bezpodstawne uprzedzenia,ponieważ gdy ludzie czegoś się boją,podchodzą do tego z rezerwą. Dla wielu

z nich zmiennokształtni są potworami, aty byłeś królem potworów. Dobrze torozumiem. Dla Gromady ja jestempotworem i tak też mnie traktowali.

– Nie wszyscy.

– Nie wszyscy. O to mi właśnie chodzi.

Odwracam głowę i całuję go. Ma ciepłeusta i smakuje znajomo.

– Nie mieszkałeś nigdy z nie-zmiennokształtnymi. A ja tak. Widziałammężczyznę, który wbiegł do płonącegobudynku, żeby uratować psa. Widziałamjak ludzie poświęcają się dla obcych.Nie wszyscy są tacy, ale jest ich na tyledużo, żeby to się liczyło. Dlatego impomagam. Daj im szansę. Mogą cię

jeszcze zaskoczyć.

Wzdycha i przytula mnie mocniej.

– Poważnie rozważasz możliwośćprzejęcia Gildii? – pytam. – Tokompletna ruina.

Curran uśmiecha się do mniepromiennie. To zadowolony grymasrozbawionego drapieżnika.

– Zajmę się tym, spokojnie.

– Oni nigdy nie będą drugą Gromadą. Sąna to zbyt niezależni. No i nie lubiąwładzy nad sobą.

– Nie potrzebuję drugiej Gromady.Zresztą Gromada miała już za dużo

praw. Mam kilka pomysłów jakwykorzystać zasoby ludzkie. Trochę sięzdziwią.

– Będą z tobą walczyć na każdym kroku.

– Mam nadzieję. – Curran śmieje sięcicho. – Rozprawię się z nimipojedynczo albo całymi grupami. Będziefrajda.

To uwolnienie się z łańcuchów robi zniego potwora.

– Właśnie to w tobie kocham, WaszaFutrzastość. Pokorę i skromność.

– Nie zapominaj o moim wybornympoczuciu humoru i chłopięcym uroku.

– Chłopięcym?

– Gildia oferuje mi coś, czego brakGromadzie, a mianowicie różnorodność.Są tam strzelcy, mistrzowie broni białejoraz praktykujący magię. Tego właśniemożemy potrzebować gdy… – Milknie.

– Co jest?

– Wiatr się zmienił.

Curran wstaje i rusza chodnikiem. Idę zanim. Mijamy jedną lampę, potemdrugą… Po następnych kilkunastumetrach będę musiała zawrócić. Zabardzo się oddalamy od truchła pająko-skorpiona.

Na szczęście Curran zatrzymuje się i

przykuca. Spore jasne zadrapanieprzecina chodnik. Wdycha głębokopowietrze, marszcząc twarz.

– Co to?

Ma ponury wyraz twarzy.

– Ghoule. Dużo.

Przeciągły, wyjący hałas zasilanychmagicznie syren przetacza się ulicami.Nadciąga odsiecz.

KONIEC Rozdziału 06

Rozdział o7 – Luther

Biohazard zajeżdża z klasą: dwa czarneSUV-y oraz uzbrojona ciężarówka, którazamiast naczepy ciągnie stalowezbiorniki. Z SUV-ów wyskakujedziesięcioro ludzi w kombinezonachprzeciwskażeniowych oraz jedenprzysadzisty, ciemnowłosy facet wczerwonej bluzie. Biały napis na bluziegłosi: „CZAROWNIK NAWOLNOŚCI”. Luther Dillon. Jaki tenświat mały.

„Czarownik na wolności” wskazujemnie palcem:

– Ty! Nieczysta! Opowiedz mi owszystkim.

– Cześć, Luther. Myślałam, że pracujesz

dla WAN-u.

Robi kwaśną minę.

– Za dużo polityki, za mało magii. Mająproblemy z moją strategią zawodową.Poza tym ich opieka dentystyczna jest dokitu.

– Zwolnili cię?

– Odszedłem.

– Gdy odeszłam z Zakonu orzekłeś, żejestem „skalana”.

– Ponieważ odeszłaś przez jakąś głupotęw stylu ratowania ludzkich żyć.Natomiast ja zrezygnowałem w celuzwiększenia zdolności zarobkowych.

Nie wiesz, że bycie bohaterką toprzegrana sprawa? – Luther spogląda naCurrana. – Kim jest ten okaz samca?

Curran wyciąga dłoń.

– Lennart.

Luther chwyta dłoń Currana i wącha ją.

– Zmiennokształtny, kotowaty,prawdopodobnie lew, ale nie jakiśpierwszy lepszy afrykański simba. –Dlaczego zawsze przestajesz zdziwolągami?

– To jej specjalny talent. – WyjaśniaCurran. – Ciągniemy do niej jakpszczoły do ula.

Luther kręci głową i odwraca się dotruchła robala. Portrecista Biohazardustara się jak najszybciej go narysować, areszta zespołu stoi dookoła z miotaczamipłomieni.

– Opowiedz mi o tym czymś.

Wyjaśniam sprawę z panią Oswald.

– To przemówiło? – pyta Luther.

– Tak. – Tego typu nienaturalnestworzenia zwykle nie są rozumne. Niemówią, a jeśli nawet, nie z taką mocą. –W jego głosie było wiele magii. Możnają było nawet poczuć na skórze.

– Nie podoba mi się to – oświadczaLuther.

Mnie też.

– Ktoś uwziął się na koty. Nie wiem, czychodzi o te konkretne, należące doOswaldów, czy może koty w ogóle.Niemniej przeciwnik kotów jestnieustępliwy. Najpierw przysłałkleszcza. Po tym, jak Eduardo go zabił,wysłał gryfa, a kiedy ten okazał się zamały, żeby dostać się do domu, przelałw niego więcej magii i powiększył.Potem gryf zamienił się w to – kiwamgłową w kierunku ciała. – Nie wiem coto w ogóle jest.

– Mamy w kwaterze głównejentomologa. Dam ci znać, jak coś ustali.– Luther przygląda się zwłokom. – Tazmiana typu mnie niepokoi.

Mnie też.

Portrecista macha szkicownikiem.

– Zrobione.

– No dobra, koleżanki i koledzy.Zapakujcie to. Opiszcie i zamknijcie -komenderuje Dillon.

Zespół zaczyna rozwijać folię.

– Hej, Luther – pytam – niezatrudniliście ostatnio żadnych nowychghouli, co?

Czarownik odwraca się szybko do mnie.Spojrzenie ma skupione jak rekinwyczuwający kroplę krwi w wodzie.

– Coś wiesz. Mów.

– Zwiadowcy Gromady znaleźli sporomartwych ghouli na drodze na wschód –wyręcza mnie Curran. – Jedliśmyśniadanie z Władcą Zwierząt iwspomniał o tym.

Luther przygląda mu się z uwagą.

– Jasne, to się często zdarza. Ale czekaj,przecież ja mam mózg. Przepraszam,zupełnie zapomniałem. Ghouleznaleziono pocięte na kawałki. Ktośrozerwał je na strzępy pazurami anastępnie poszatkował bronią białą. Noi proszę, wy dwoje macie pazury i brońbiałą.

– Nie my jedyni w mieście – odpowiadaCurran.

Luther mruży podejrzliwie oczy.

– Co kombinujecie?

– Obecnie nic – odpowiadam.

– Nie wierzę ci.

Na końcu ulicy pojawia się biegnącyDerek. Podbiega do jeepa, opiera się oniego i pochyla.

– Trudno – odpowiadam. – Szukamyzaginionego zmiennokształtnego.Przydałaby się nam pomoc.

Luther unosi dłoń.

– Przerwij natychmiast.Zmiennokształtni to sprawa Gromady.Dopóki nie przyślą nam prośby na

piśmie, mamy związane ręce. Nawet niechcę tego słyszeć.

No niemożliwe. Chyba dostanę zawałuze zdziwienia.

– O mamo, fajnie, że ci zależy na dobruinnych ludzi.

– Władca Zwierząt to dupek –usprawiedliwia się Luther. – Miałem jużdo czynienia z jego przedstawicielami iwiecie co wam powiem? Nie chcę gowkurzyć.

Mam ogromną ochotę spojrzeć teraz natwarz Currana, ale musiałabym sięodwrócić i wyglądałoby to podejrzanie.

– Czyli co z tymi ghoulami?

– Nie potwierdzam i nie zaprzeczam.

Poważnie?

– To akta jawne. Mogę pojechać dourzędu miasta i spędzić tam trzy godzinyna przekopywaniu się przez wasządokumentację albo możesz mi od razupowiedzieć. Zdenerwuję się, jeśli będęmusiała zmarnować tyle czasu.

Luther odchyla się.

– Ależ mnie przerażasz. Mam już zacząćsię bać?

– Skąd. Tak tylko mówię, że nie lubiędzielić się informacjami, gdy jestemrozdrażniona. Chcesz wiedzieć dlaczegohorda ghouli próbowała wedrzeć się do

miasta. My też chcemy wiedzieć co siędzieje. W końcu to rozgryziemy, a wtedyzgłosimy się do twoich byłych szefów wWAN-ie.

Czarownik wzdycha.

– Nie, nie zatrudniliśmy nowych ghouli.

– Rozmawiałeś z Mitchellem? – pytam.

– Nie, on nie jest skory do rozmów –krzywi się Luther. – Coś się z nimdzieje.

– Może ze mną porozmawia.

– Fakt. – Luther znowu wzdycha. –Wiesz co, pozwolę ci pogadać zMitchellem, ale jeśli ci się uda,

przekażesz mi wszystko, co powiedział.Chcę wiedzieć, co się z nim dzieje.

– Umowa stoi. – Głupotą byłoby nieskorzystać z takiej okazji. – Dziś wnocy.

– Nie, jutrzejszej nocy. Nakarmiliśmy gowczoraj i teraz odsypia.

Mitchell nie lubi wychodzić napowierzchnię. Większość czasu spędzaw swojej norze i wyciągnięcie gostamtąd po karmieniu będzieniemożliwe. Próbowałam wcześniej inie udało się.

– Może być jutro – zgadzam się.

– Dobrze, już skończyliśmy, jesteście

wolni, sio, idźcie, spadajcie. I bądźciegrzeczni.

Ruszam w kierunku aut.

– Czekaj! – woła Luther.

– Tak?

Podbiega do mnie.

– Czy miasto nie wydaje ci się inne?

– Że jak inne?

Przeciąga dłonią po włosach.

– Coś wydarzyło się w grudniu. Cośdziwnego.

Proszę się rozejść, nie ma tu na co

patrzeć, nie ma żadnych zajmującychmiasta ludzi w okolicy.

– Tu cały czas dzieje się coś dziwnego.

– Nie, to było inne. Coś jak burza.Magiczna. Przetoczyła się przez miasto izmieniła je. Czy wydaje się inne?

Skłam, skłam, skłam.

– Nie.

Luther wpatruje się we mnie uważnie.

– Nie zwariowałem.

Ano nie.

– To ponad moje kwalifikacje.

– To jak wysypka, której nie mogępodrapać.

– Może powinieneś pójść z tym dolekarza – sugeruje Curran.

Luther wskazuje go palcem.

– Nie lubię cię.

– Cześć, Luther – uśmiecham sięszeroko.

Czarownik odchodzi.

– Rozkminię to! Nie zwariowałem!

Jeśli mu się uda, będę musiała się gęstotłumaczyć.

***

– Czy wszyscy w tym mieście uważająmnie za dupka? – pyta Curran.

– Tylko ci, którzy cię znają lub spotkali.

Mierzy mnie długim spojrzeniem.

– Byłeś żarliwym orędownikiem sprawGromady – mówię. – Interesy Gromadyczęsto nie pokrywają się z ludzkimi. Nieprzestałam cię kochać a dla Derekajesteś idolem.

Rzeczony wilk klęczy przy rysie nachodniku, biorąc głębokie oddechy.

– Trzy ghoule. Jeden samiec i dwiesamice. Zapach ma około pięćdziesięciugodzin.

To wtedy Eduardo odpowiedział naponiedziałkowe wezwanie pani Oswald.

– Ciekawe zgranie w czasie –stwierdzam.

– Przybyły i odeszły tą samą trasą –dodaje Derek.

– Ile tu siedziały?

– Kilka godzin. – Derek wskazuje wąskizakamarek pomiędzy ścianą aogrodzeniem. – Chowały się tutaj, zakoszami na śmieci.

Trzy ghoule przyczajone tutaj, gdymieszkańcy wyszli do pracy. „Niezwracajcie na nas uwagi, odpoczywamysobie tutaj, za śmietnikami, zacierając

pazury, gdy wasze pyszne dzieciwychodzą do szkoły”. Spoko, to wcalenie przyprawia o dreszcze.

– Dlaczego tutaj? Są lepsze miejsca nakryjówkę.

– Mhm. – Curran pomyślał o tym samym.– Złe miejsce na kryjówkę, ale dobre nazasadzkę.

Zerkam na dom pani Oswald. Kilkadomów dalej uliczka kończy się ślepymzaułkiem.

– Są tu inne zapachy? – pytam.

– Ludzkie.

– Zaatakowały kogoś?

Derek kręci głową.

Curran patrzy na mnie.

– To dziwne?

– Wszystko tutaj jest dziwne. Ghoule tosamotniki. Mieszkają blisko cmentarzy,kryją się w norach i podróżują o świciealbo w nocy. Nie łączą się w grupy żebyrozbijać się po osiedlachmieszkaniowych. Chyba że właścicieldomu jest seryjnym mordercą ipochował ofiary w ogródku. W innymwypadku nie ma powodu, żeby tuprzebywały.

– Nie ma ciał pogrzebanych w ogródku– oświadcza poważnie Derek. –Wyczułbym rozkład.

Moje poczucie humoru chyba trochęszwankuje.

– Chodzi mi o to, że jest wysocenieprawdopodobne, iż te dwie sprawy –wskazuję jedną ręką śmietniki, a drugązezwłok pająka – nie są ze sobąpowiązane. Moim zdaniem oneczatowały tu na Eduardo. – Oddałabymdużo, żeby dowiedzieć się dlaczego. –Ghoule, które zabiliśmy wLawrenceville, odpowiadały na czyjeśwezwanie. Powiedziały, że ktoś na nieczeka. One nie umawiają się z ludźmi nakawę albo drugie śniadanie. Wydaje misię, że ktoś wykorzystuje je do swoichcelów.

– To wyjaśniałoby zorganizowanie i

nietypowe zachowania – zgadza sięDerek.

– Możesz je wytropić? – pyta go Curran.

– Jasne – uśmiecha się wilkołak.

– No to idziemy je zapytać –komenderuje Curran.

– Wezmę samochód – mówię.

Pieszo tylko ich spowolnię.

Piętnaście minut później gonię ichjeepem. Ktoś inny będzie musiał potemodebrać auto George.

Lwy raczej nie są dobrymi

maratończykami, ale Curran jestlwołakiem i podług ludzkich standardówjest nadzwyczajnym biegaczem. On iDerek pędzą przez miasto z prędkościąpięćdziesięciu kilometrów na godzinę,co jest zapewne dla nich tempemspacerowym.

Ghoule pochodzą z mitologii arabskiej.Pierwsze wzmianki o nich pojawiły sięw „Baśniach tysiąca i jednej nocy”.Wilcze gryfy pochodzą podobno zAfryki północnej, gdzie znane byłyplemionom Berberów. Muzułmaniepodbili tę część kontynentu okołosiódmego wieku naszej ery, więcteoretycznie istnieje słabe, geograficznepołączenie pomiędzy nimi a ghoulami.Cała reszta się nie zgadza. Ghoule nie

podlegają żadnemu zwierzchnictwu. Niesą nieumarłymi, zachowują wolną wolę,ale próby narzucenia im odgórnejwładzy na ogół kończą się źle. Totchórzliwi, samotniczy padlinożercy iokazjonalnie drapieżniki, które kopiągłębokie nory i chowają się przedludźmi oraz światłem słonecznym. Niemam pojęcia, jak mają się do tegopająko-skorpion albo koty. Możeosobnik stojący za potworamiatakującymi domostwo pani Oswaldwkurzył się na Eduardo za interwencję ikazał ghoulom go porwać? Jednakmusiałby wtedy istnieć ktoś, kto potrafikontrolować armię ghouli. Albo znakogoś takiego i odbiera przysługę. Skorojest się na tyle potężnym, by móc

kontrolować ghoule, to po co zajmowaćsię jakimiś kotami?

Wypuszczam głośno powietrze. Jednakto tylko spekulacje. Dopóki nieznajdziemy dowodu, wszystkie mojeniestworzone teorie są bezwartościowe.

Przede mną Curran i Derek skręcają wlewo na Valley View Road. Jadę zanimi. Ulicę wypełniają niewielkiebudynki mieszkalne, przycupniętepomiędzy drzewami i krzewami.Wygląda to na w miarę spokojnąokolicę. Żadna dzielnica nie jest w pełnibezpieczna w postzmiennej Atlancie, aleta należy do bardziej stabilnych. O ilewiem, nic nie wiąże z nią Eduardo, pozasporadycznymi zleceniami z Gildii.

Gdzie się podziewasz, Eduardo? W cosię wpakowałeś?

Skręcamy w lewo, w AshfordDunwoody Road. Po lewej stronieukazują się pozostałości po Walmarcie.Derek i Curran zmierzają w ich stronę.Te niespełna trzysta metrów pomiędzymną a byłym supermarketem wyglądajak pobojowisko: ostre kawałki betonuzaśmiecają ziemię, połączone razemprzez skręcone szczątki metalu ipołamane drewniane belki. Potłuczone,zakurzone szkło połyskuje tu i tam,łapiąc zbłąkane promyki słońca.Świetnie. Przejazd tą drogą togwarancja przebitych opon.

Derek zwalnia i zatacza małe kółka

pomiędzy gruzowiskiem. Ghoule pewnietam się zatrzymały.

Curran tężeje, jego całe ciało spina sięjak ciasna sprężyna i skacze na ponaddwumetrowy, cementowy głaz. Lądujeleciutko i prostuje się, kierującspojrzenie na kruszącą się ruinę sklepu.Zatrzymuję się przy krawężniku.

Derek odwraca się o sto osiemdziesiątstopni, przebiega obok mnie i niezatrzymuje się. Curran zeskakuje z głazui dogania go. No i zaczynamy od nowa.Zwalniam hamulec. Meadow LaneRoad… Zniszczony garaż parkingowymajaczy po lewej stronie, na wpółukryty za sosnami. Curran i Derekwchodzą na niego. Parkuję jeepa i

schodzę w dół za nimi.

Widzę przestrzeń garażu. Zatrzymuję sięna chwilę, żeby oczy przyzwyczaiły siędo mroku. Nagie winorośle, którejeszcze nie obudził się po zimie,okrywają ściany garażu, gęstniejąc ztyłu, gdzie zapadł się strop budowli. Wlewym rogu rdzewieją trzy auta,przygniecione ciężarem betonu. Czekaprzy nich Curran. Derek przyklęka obokniego. Przed nimi w ścianie widniejeszczelina. Stąd wygląda na zupełnieczarną. Ma dwa i pół metra wysokości imetr szerokości.

No jasne. To zawsze musi być jakaśpioruńsko ciemna dziura? Choć razmógłby to być muskany wietrzykiem

różany ogród.

Podbiegam do nich. Derek okręca się napięcie.

– Ślad wiedzie do środka.

O nie.

– No dobra.

Derek wchodzi w szczelinę. Patrzę zanim. Beton kończy się półtora metradalej, przechodząc w tunel wykopany wglebie. Obmywa mnie zapach stęchlizny.

Nie.

Curran za mną prostuje się. Czuję jakjego pierś dotyka moich pleców. Niechcę włazić do tej dziury. Wolę zrobić

cokolwiek innego, żebym tylko niemusiała tam wchodzić.

– Maleńka?

– Tak?

Tam może być czekający na pomocEduardo. Wchodzę w szczelinę iposuwam się do przodu. Wystarczyrobić krok w krokiem i nie myśleć otonach gleby i skały, które mogąpogrzebać mnie żywcem.

– Wszystko dobrze? – pyta Curran.

– Świetnie.

Ledwo dostrzegam zarys Dereka,idącego przede mną. Oczyma wyobraźni

widzę lawinę luźnej ziemi, spadającą wtunel przede mną, zasypującą mnie iwdzierającą się do płuc… Wyczuwamsmak adrenaliny na języku. Nienawidzętuneli od zawsze, ale dziś reakcjemojego ciała są mocno przesadzone.

– Puls ci przyspiesza.

Idę znaleźć zmiennokształtnego. Betka.

– Chyba ciemne, wąskie tunele,prowadzące głęboko pod ziemię, nie sąmoją ulubioną rozrywką.

Curran obejmuje mnie ramieniem.Zatrzymuję się. Serce tłucze mi się ożebra. Co się ze mną dzieje?

Czuję, że Curran całuje moje włosy.

Jego głos jest cichym szeptem w moichuchu.

– To nie jest Mishmar.

Wspomnienia przelatują mi przez głowę,dając wrażenie wiadra zimnej wodywylanego na łeb. Uwięzienie w szybiewypełnionym wodą, kurczowe trzymaniesię prętów, podtrzymywanie głowyGhasteka ponad wodą, żeby się nieutopił, bieg przez mroczne przejścia zsetkami wampirów na karku…

Przebija się przez nie uspokajający głosCurrana.

– Nie jesteśmy uwięzieni. To tylkodziura w ziemi.

Oddycham głęboko, opierając się oniego. Oddychanie przeponowe hamujeniepokój, więc pracuję brzuchempowoli, tak by wydechy były dłuższe niżwdechy i stoję w jego objęciach.

Tętno mi zwalnia. Dziwna, nieprzyjemnapanika wciąż jest obecna, ale cofa się natyle, że odzyskuję kontrolę. Ściskamjego dłoń.

– Wszystko dobrze.

Curran puszcza mnie, więc pcham się doprzodu, starając się przyspieszyć.

Tunel robi się węższy. Ramionamiobcieram ziemię na ścianach. Cudownie.Niepokój znowu mnie atakuje. Skupiamsię na powolnym, głębokim oddychaniu.

Mija minuta. Potem następna.

Nie zatrzymuj się. Nie zatrzymuj. Zarazbędzie koniec. Na pewno kiedyś siękończy.

Wydaje się, że jesteśmy pod ziemią jużbardzo długo.

Musi się skończyć.

No ile może się ciągnąć?

Na plecach ląduje mi dłoń, po czymosuwa się w dół.

– Czy ty właśnie złapałeś mnie za tyłek?

– Co?

– Curran!

– Tak?

Słyszę w jego głosie kontrolowanyśmiech.

Niewiarygodne. Przyspieszam.

– Tropimy ghoule, a ty łapiesz mnie zatyłek.

– Zawsze zajmuję się najważniejszymisprawami.

– No jasne.

– Poza tym jeśli tunel się zawali, to jużnie będę miał więcej okazji tego zrobić.

– I tak nie będziesz miał okazji. Już niewidzę Dereka. Pewnie usłyszał oobłapywaniu i się ulotnił, żeby dać nam

trochę prywatności.

– Może się za bardzo wleczesz?

Wrrr…

– Musisz też tupać bardziej – sugerujeCurran. – Może ghoule pomyślą, żejesteś małym podziemnym słoniem ipouciekają.

– Dostaniesz kopa jak wyjdziemy.

– Za cienka jesteś.

Tunel skręca. Słaby blask opływastojącego czterdzieści pięć metrówprzede mną Dereka. Wskakuje w źródłoświatła. Przyspieszam. Po chwilichwytam krawędź dziury. Widzę sporą

jaskinię, której podłoga leży niemal dwai pół metra poniżej, oświetloną dziękidziurze w jej stropie. Promień słońcapada prosto na zniszczony pojazd,stojący pośrodku tej podłogi. Maskę mazgniecioną jak puszkę, a tył uniesiony dogóry. Nie widać Dereka.

Zniekształcony, czarny samochód.

Robi mi się słabo z niepokoju. Wskakujęw otwór. Stopy bolą od uderzenia.Jaskinia przechodzi w duży tunel polewej i prawej stronie. Konstrukcja jestzbyt prosta jak na wytwór natury.Zajebiście.

Curran zeskakuje obok mnie, cicho jakduch.

– SSTSA – mówię.

Marszczy brwi.

– Stołeczny System TransportuSzybkiego Atlanty.

SSTSA powstał w latachsiedemdziesiątych dwudziestego wiekujako sieć linii autobusowych orazpociągów, zarówno podziemnych jak inaziemnych. W okresie pełnego rozkwitujeździło nim codziennie ponad czterystatysięcy pasażerów, ale potem zniszczyłygo fale magii. Pierwsze poddały siępociągi. Niewiele się zepsuło, ale magiarodziła koszmarne stworzenia, którelubiły chować się w ciemnych tunelach ipodbierać smaczne przekąski

dostarczane wygodnie na platformach.

Ludzie nie chcieli schodzić pod ziemię.Autobusy trzymały się jeszcze przezjakiś czas, ale w końcu samorząd miastapoddał się. Obecnie stacje SSTSA sąopuszczone, a ich tunele zamieniły się wleże potworów.

– Jak długo się ciągną? – pyta Curran.

– Nie mam zielonego pojęcia.Rozbudowali się, gdy nadeszła Zmiana.Pewnie całe kilometry.

Tropienie ghouli całymi kilometramituneli będzie przypominać polowanie naszczura w labiryncie z kilkunastomawyjściami.

Idziemy razem do samochodu. Gdzie siępodział bystrzak?

SUV stoi bezpośrednio pod dziurą wstropie. Patrzę w górę. Zmieściłby się wnią.

– Czy to Tahoe?

Curran wyciąga ręce i podnosi skrzyniębiegów. Metal zgrzyta, gdy tył podnosisię w górę. Fajnie jest być lwołakiem.

– Nom. To Tahoe.

Ogarnia mnie lepki strach. To na pewnoauto Eduardo. Ghoule zamordowały go,wepchnęły samochód tutaj i zostawiły,by sobie podgnił.

Curran obniża SUV-a i puszcza półmetra nad ziemią. Na bokach widniejądługie zadrapania. Pazury ghouli.Przyciemniane szyby popękały, ale niewypadły. Pokrywa je kurz. Nie widaćwnętrza. Sięgam do klamki. Oczymawyobraźni widzę rozszarpane ciałoEduardo, zalane jego własną krwią.

Proszę, żyj… Proszę, żyj…

KONIEC Rozdziału 07

Rozdział 08 – Tunel

Otwieram drzwi. Słychać zgrzyt i pochwili ukazuje się kabina.

Pusta.

Uff.

Curran otwiera drzwi z drugiej strony.

– Czuję jego zapach. To jego samochód.

Wnętrze Tahoe wygląda jak po przejściuhuraganu noży.

– Pachnie tu śmiercią?

– Nie. – Curran wciąga mocnopowietrze. – Cuchnie ghoulami.

– Naszymi? Tymi, które zabiliśmy?

– Nie, inną grupą. Te zapachy są starsze.

Czyli mamy więcej niż jedną grupę

ghouli zachowujących się jak oszalałe.

Z lewego tunelu wyłania się Derek.

– Trop zatrzymuje się tutaj.

– Jak to zatrzymuje się?

– Poszedłem w obu kierunkach –tłumaczy wilkołak, opierając się ousyfioną ścianę. – Trop dochodzi tutaj izwyczajnie się zatrzymuje. W żadnym ztuneli nie ma świeżych śladów ghouli.

– Przecież nie odleciały – dziwię się.

– Mogły dostać skrzydeł? – pyta Curran.

– Wątpię. – Tego jeszcze brakowało. –Gdyby mogły, wiedzielibyśmy już o tym.To poważna adaptacja obronna, a one są

tchórzliwe.

– Ich zapach mówi, że dotarły tutaj, apotem zniknęły – dodaje Derek.

Pocieram twarz.

– To sugeruje teleportację.

– D’Ambray to potrafi – zauważaCurran.

– Tak, ale on używa słów mocy orazwody, którą zaczarował Roland. Takirodzaj teleportacji to sztuczka, na którąwyłączność ma mój ojciec. Poza tymwiedziałabym, że Hugh jest w mieście.

– Skąd? – pyta Derek.

– Poczułabym, że przekracza granice

Atlanty.

Curran nachyla się do mnie.

– To tu jest granica?

– Tak.

– Kiedy chciałaś mi o tym powiedzieć?

– Temat jakoś nie wyszedł. [Litości. Oczym Kate z nim rozmawia?]

Ma niezadowoloną minę. Najlepiejzmienić temat.

– Chodzi mi o to, że to trudna operacja,która wymaga kupy magii.

– „Kupa” magii to nowa jednostkawagi? – pyta Derek.

Mądraliński.

– Tak – odwarkuję. – Badałam miejsceteleportacji podczas tego zamieszania zLatarnikami. Wykonali ją volhvowie.Choć są naprawdę potężnymi kapłanamipogańskimi, musieli poświęcić życieczłowieka, by mieć odpowiednią moc.

– Czyli co? – dopytuje się Curran.

– Rozejrzyj się. Nie ma śladów rytuału.Tylko ziemia.

Rozglądamy się we troje po jaskini.

– Nie mam pojęcia, z czym mamy doczynienia i bardzo, ale to bardzo mi sięnie podoba.

– Potrzebujemy tutaj Julie – mówiCurran.

Gdy na świecie pojawiła się magia,szybko przekonano się, że ustaleniepochodzenia magii obecnej w miejscupopełnienia przestępstwa ma ogromneznaczenie.

Wyciągam kluczyki z kieszeni.

– Powinna już być w domu.

Curran mierzy wzrokiem dziurę wstropie jaskini. To dwanaście metrówwzwyż. Derek bierze kluczyki, wkładado jeansów i cofa się do rozbiegu.Curran zwiera dłonie i przykuca,trzymając je jak stopień. Derek rusza jakbłyskawica, prawą stopą staje na

„stopniu”. Curran prostuje się, jego ręcewyrzucają młodego wilkołaka jaksprężyna i bystrzak leci do góry jakstrzała. Przez chwilę wydaje się, że niedosięgnie, ale łapie wtedy wystającąrurę, podciąga się i znika w świetlednia.

* * *

Na przednim siedzeniu pasażera Tahoewidać długie rozdarcia. Brzegi tkaninysą bardziej poszarpane, niż pocięte.Gładsze nacięcie znaczy powgniatanądeskę rozdzielczą, do której przylgnęłyrównież kawałki kości i fragmentyczerwonej tkanki. Kilka grubych smugbarwy czerwonawej smoły plamiszoferkę auta. Nie ma ich jedynie na

fotelu kierowcy, czyli Eduardo walczyłw środku. Siadam tam – stopami ledwiedosięgam pedałów – i macham rękądookoła. Nom. Eduardo miał w dłonijakąś krótką broń sieczną, sądząc pośladach na desce rozdzielczej pewniemaczetę, więc zdążył zadać parę ciosówzanim mu ją wyrwano. Potem zaczął tłucnapastników pięściami.

Z kieszeni w pasie wyciągam niewielką,plastykową torebkę, biorę z niejszczyptę proszku i posypuję nim krew.Ciemnozielony proszek bieleje.

– Wernonia – wyjaśniam Curranowi. –Ghoule jej nie lubią. Nie jestem pewna,czy im szkodzi, ale wchodzi w reakcję zich krwią.

Curran przygląda się desce rozdzielczej.

– Jak na kogoś przypiętego pasem iotoczonego zewsząd, nieźle się bronił.

– To mnie zastanawia.

Wyciągam dłoń, by dotrzeć dopozostałości pasa. Wystaje go z górnejszczeliny jakieś dwadzieściacentymetrów. Jego końcówka jestposzarpana.

– Przegryzione – mówi Curran.

– Owszem. Jeszcze miał zapięty pas, gdyna niego skoczyły. Wyobraź sobie, żejesteś ghoulem. Ofiara siecze ostrzem irozłupuje czaszki twoich kumpli naprawo i lewo, a ty zamiast zabić ją na

miejscu, gdy jest uwięziona, przegryzaszpas, żeby ją uwolnić.

– Chciały wziąć go żywcem.

– Ale po co?

Przeszukujemy resztę Tahoe. Znajdujęplecak Eduardo, a w nim jego lunch iportfel zawierający sto dolarów. Skrytkaz bronią na tyle auta jest nietknięta.Każdy ludzki napastnik wziąłby brońpalną i białą. Skoro nikt nie zabrał bronioraz pieniędzy, nasza teoria o ghoulachpewnie jest poprawna. Nie tylko goporwały, ale jeszcze wepchnęłysamochód do dziury, żeby go ukryć. Onenormalnie nie są przebiegłe. Kontrolujeje jakaś złowroga inteligencja, która ma

określony plan. Żebyśmy tylko wiedzielijaki.

Siadam na głazie. Curran wyciąga sięprzy mnie. Wygląda okropnie. Jakiś czastemu pokrywający nas ichor zacząłśmierdzieć zgniłą rybą, a potem ziemia ztunelu, przez który się przeciskaliśmy,zmieszała się z nim, tworząccementopodobną substancję na naszejskórze. W moim przypadku dodatkowopołączyła się z przesiąkającą przezbandaże krwią.

Boli mnie ramię. Plecy też. Nie jedliśmynic od rana. Curran pewnie umiera zgłodu. Obraz nędzy i rozpaczy.

Curran zauważa, że mu się przyglądam.

– No i proszę, skończyliśmy w tejsyfiastej dziurze.

– Nom. Wyglądamy jak dwa ghoule,które się wytarzały w gnijących trupach.

Uśmiecha się.

– Hej, maleńka. Chcesz pofiglować?

Śmieję się.

– Gdybym planował porwanie Eduardo– dodaje Curran – oraz wiedział, gdziesię wybiera, najłatwiej byłoby ustawićzmiennokształtnych w pobliżu tegomiejsca, żeby mogli osaczyć go, gdy sięzjawi. Tyle, że zasadzka wypadłaby naosiedlu mieszkaniowym, więc moiludzie musieliby go wlec ulicami wśród

wrzasków i szarpaniny.

– Tak. To zbyt ryzykowne. Za bardzojawne i mnożące potencjalnychświadków – zgadzam się.

– Chciałbym zgarnąć ofiarę z ulicy cichoi szybko, więc określiłbymprawdopodobne drogi dojazdu, znalazłodpowiednie miejsca do ataku i ustawiłgrupki zmiennokształtnych na każdejtrasie oraz ostatnią grupę u celu, tak nawszelki wypadek.

– Brzmi sensownie.

Dokładnie tak postąpiły ghoule.

– Co jest takiego wyjątkowego wEduardo?

– Nie wiem – wzdycham. – Może jestsekretnym księciem ghouli.

Mam ochotę wyleźć z tej dziury i cośzabić, żeby tylko Eduardo był cały izdrowy. Niestety muszę tu siedzieć izbijać bąki. Wyciągam rękę i ściskamdłoń Currana.

– Nie martw się – mówi. – Znajdziemygo. Wzięli go żywcem, więc czegoś odniego chcą.

– Nie chodzi o to, że go nie znajdziemy,ale że nie zrobimy tego na czas.

– On wie, że pomoc nadciąga – mówiCurran. – George go kocha, a Eduardodomyśla się, że ona go szuka i zmusiGromadę do poszukiwań.

– Wciąż się zastanawiam, jak mogło mito umknąć – mruczę.

– Co takiego?

– George i Eduardo.

– Byli ostrożni. George kocha ojca. Niechciała, żeby popadli w konflikt. Mahonjest egzekutorem Gromady, ale Eduardojest młodszy i ponad dwieściekilogramów cięższy w postacizwierzęcej oraz bardzo zmotywowany.Nie ma znaczenia, kto by wygrał. Nakoniec walki jeden byłby martwy, adrugi umierający.

– Naprawdę walczyłby z Eduardo?

C– To zależy od okoliczności. Marthanajczęściej stopuje go na czas, ale onniekiedy daje się ponieść.

– Ale dlaczego? Co by osiągnął, opróczściągnięcia na wszystkich nieszczęścia?

Curran wzdycha.

– Problem Mahona polega na tym, żeposiada bardzo ścisłą wizję tego, jakipowinien być niedźwiedziołak płcimęskiej. Wszystko wydaje sięsensowne, gdy o tym myśli, więcstrasznie się podnieca. Dzieli się zewszystkimi swoją niedźwiedziąmądrością. Jego poglądy zderzają się zrzeczywistością i zazwyczaj nieprzeżywają. Mahon nie jest w głębi

duszy zły. Ma dobre intencje i chce byćpostrzegany jako dobry człowiek, więckiedy otoczenie źle reaguje na bzdury,które wygaduje, doznaje szoku i musimieć czas na przystosowanie się. Naprzykład, gdy Cioteczka B. po razpierwszy zjawiła się na posiedzeniuRady Gromady, wziął się za pouczaniejej odnośnie powinności kobiety imężczyzny. Według niego alfami klanupowinni być mężczyźni, wspierani przezswoje towarzyszki, a nie na odwrót.

Śmieję się.

– I co zrobiła?

– Poklepała go po ramieniu ipowiedziała: „Biedactwo moje, ależ ty

musisz być okropny w łóżku”.

Ha!

– Potem zwróciła się do Marthy ipowiedziała jej, że gdyby potrzebowałafaceta, który szanuje kobiety na tyle, byuważać je za istoty ludzkie, to ma kilkuwolnych w klanie.

To do niej podobne.

– Mahon spurpurowiał i nie odezwał sięsłowem przez całe zebranie Rady –szczerzy się Curran. – Nie podniósłwięcej tego tematu. Zostawiłem gokiedyś na czele Gromady na miesiąc,ponieważ musiałem opuścić naszeterytorium, a kiedy wróciłem, zastałembunt w toku. Nie chodzi o to co zrobił,

bo w sumie rządził nieźle pod mojąnieobecność, ale o to co powiedziałpodczas spotkania Rady. Tłumaczył mi,że próbował dać wskazówki innymalfom i zupełnie nie wiedział, dlaczegowszyscy chcieli rozszarpać mu gardło.Podobnie byłoby z Eduardo.Początkowo wściekłby się i próbowałsprowokować do napaści. Wszystkodlatego, że kocha George i chce byćdobrym ojcem. W jego mniemaniuobowiązkiem ojca jest odwieść córkęod koszmarnego według niego związku.Pewnie jest przeświadczony, że gdybytylko George spróbowała spojrzeć nasprawę jego oczami, przyznałaby murację.

– Jestem pewna, że to odnosi się do

wszystkich.

Zdarzyło mi się doświadczyćMahonowych „mądrości”, przez comiałam przemożną chęć zrobić cośbrutalnego.

– Mahon uwielbia swoje córki. GdybyGeorge poszła teraz do niego, rozpłakałasię, powiedziała, że bez Eduardo jestnieszczęśliwa i czuje się okropnie, tenrzuciłby wszystko i pobiegł szukać jejnarzeczonego.

Jestem zaskoczona.

– Serio?

Curran przytakuje.

– Ale ona tego nie zrobi i muszęprzyznać jej rację. Dlaczego miałabyuciekać się do manipulowania własnymojcem? Przecież nie prosi go oszczeniaczka. Mówi mu, że kocha tegofaceta i oczekuje, że one zareaguje jakpowinien to zrobić kochający rodzic.Zresztą oni są oboje do siebie toćka wtoćkę podobni. Dwa kłótliwe matołki.George kocha ojca, ale czasem równieżnienawidzi. To właśnie taki przypadek.

Musiało być ciekawie dorastać w takiejrodzinie.

– Manipulowałeś nim?

– Wiem co Mahonowa wersja WładcyZwierząt powinna mówić i robić. Gdy

chciałem wymusić na nim danedziałanie, robiłem to właśnie w takimstylu. Czasem wystarczyło, żewarknąłem i oświadczyłem, że ma byćtak jak ja chcę, bo byłem WładcąZwierząt. On oczekiwał, że będę odczasu do czasu dyktatorem, bo wedługniego to oznaka dobrego przywódcy.Gdy próbowałem tej taktyki z Jimem,kazał mi iść leczyć się na głowę.

– Czyli co, Mahonowy Władca Zwierzątto twardy facet, podejmujący męskiedecyzje?

– Mhm. I taki, który nie ma czasu nagłupoty. – Curran spogląda w górę. –Samochód.

[Wolałabym poczytać o dzieciństwieKate.]

Chwilę później też to słyszę, zduszonywarkot silników wodnych. Coś strzela idźwięki cichną. W dziurze pokazuje sięgłowa Julie.

– Halo.

– Cześć – odpowiadam.

Jej głowa znika, zastąpiona stopą wpętli z liny. Sznur zjeżdża, opuszczającdziewczynę na dno jaskini. Ma na sobieciuchy robocze: stare jeansy, czarny golfi trzewiki. W pętli na pasku wisiwojskowy tomahawk. Kestrel ma ponadtrzydzieści centymetrów długości i ważypół kilograma. Jego szerokie,

siekierkowate ostrze zwęża się wniebezpieczny kolec, zaginając lekko kudołowi, aż do ostrego czubka.Przeznaczony jest głównie dookazjonalnego rzucania nim dla zabawyw zbutwiałe kłody.

Julie postanowiła, że to będzie właśniejej główna broń. Żadne z moichwyjaśnień co do wszechstronności ilekkości broni siecznej nie przekonałyjej. Wzdycham. Mam mnóstwo dobrejbroni, wyważonej i wykonanejspecjalnie dla niej. Gdy zaczęła nosićtoporek, starałam się popchnąć ją wkierunku miecza, ale opierała się, aż wkońcu spytałam ją, dlaczego włóczy gowszędzie ze sobą. Odpowiedziała mitak: „Bo mogę nim zrobić dziurę w czym

zechcę”. Uznałam, że takiewytłumaczenie mi wystarczy.

Voron pewnie przekręca się w grobie zpowodu tego toporka. Poświęcił ostatnielata życia ćwiczeniu mnie w walcebronią sieczną. Uważał że to idealnyrodzaj broni. Niemniej on już dawno nieżyje, a ja wypędziłam go z pamięci.Słyszę jeszcze z rzadka jego głos wgłowie, ale on już nie rządzi moimżyciem.

Julie krzywi się.

– Czy to samochód Eduardo?

Przytakuję. Derek ześlizguje się po linie.

– No dobra. – Dziewczyna odwraca się

do na wpół zmiażdżonego Tahoe. –Brzydki, żółtawy pomarańcz. Ghoule.Bardzo dużo.

Okrąża wolno auto i spogląda w górę,skupia wzrok jakieś dwa metry nadsamochodem. Wytrzeszcza oczy. Potemuśmiecha się leciutko, jakby patrzyła nacoś zachwycającego swym pięknem.

– To przypomina ogień – mruczy. –Przepiękny ogień. Nie pomarańczowyczy żółty, ale miedziany.

– Miedziany?

Czyja, do jeża kolczastego, magiarejestruje się jako miedziana?

– Złocisty, srebrzystawy odcień miedzi

– tłumaczy Julie. – O tam wystąpiłaeksplozja magii – wskazuje nad Tahoe.– Jak czerwone złoto. Śliczne. Jeszczeczegoś takiego nie widziałam.

Błękitny oznacza człowieka, srebrzystyistotę boską, jasnożółty zwierzę… Niespotkałam się jeszcze ze złocisto-srebrzysto-miedzianym. To mi nic niemówi i brzmi głupawo. Istota o rejestrzemagii w kolorze czerwonego złota…Wszyscy by mnie wyśmiali.

Julie przekrzywia głowę.

– Jest mało różnorodna.

– Co masz na myśli? – pyta Curran.

– Kolory magii nie są jednolite –

odpowiada.

– M-skanery drukują je jako pojedynczebarwy, ponieważ są mało dokładne –wtrącam.

– Naprawdę wygląda to tak, że magiazmienia się i przybiera różne odcienie –ciągnie Julie. – Magia ghouli wyglądażółto-pomarańczowo, ale tak naprawdęto pasma oliwkowego ipomarańczowego, połączonego z bladymbrązem. Nawet wampiry mają smugiczerwieni i błękitu w swoim fiolecie. –Zerka w górę. – Natomiast to tutaj jestbardzo jednolite. Niby są delikatneplamki złocistego i srebrzystego, ale wwiększości to jeden kolor.

Jednolita magiczna sygnatura oznacza, żeto co ją zostawiło, emituje bardzoskoncentrowaną magię.

– Są w tym ślady niebieskiego?

Julie kręci głową.

Wszystkie stworzenia mające w sobiepierwiastek ludzki, jak ghoule czyzmiennokształtni, posiadają błękit wswojej sygnaturze magicznej. Nigdy niepozbędą się zupełnie elementuludzkiego. Zatem nasz przeciwnik nieurodził się jako człowiek.

Pocieram twarz. To jednak nie pomaga.

– Gdzie mniej więcej zaczyna się tenmiedziany?

Julie marszczy brwi.

– Jakieś metr dwadzieścia nad dachemauta.

Wskakuję na maskę i wspinam się nadach.

– Co ty robisz? – pyta Curran.

– Sama jeszcze nie wiem. Staram sięogarnąć to wszystko.

Prostuję się.

– Jesteś w środku – oznajmia Julie.

Nic nie czuję. Zadzieram głowę iwpatruję się w niebo, czekając, ażwskazówka spadnie mi na łeb.

Widzę stąd całą jaskinię i oba tunele,dziurę, z której wyszliśmy oraz podłoże,w które uderzył Tahoe i zniszczonąglebę wokół, rozdeptaną przez ghoule.Mój wzrok przykuwa błysk po prawejstronie. Coś błyszczącego na ziemiodbija światło. Podobna iskierka skrzysię po lewej stronie, w tej samejodległości ode mnie. Hmm… Obracamsię powoli. Widzę więcej iskierek,przysypanych pyłem.

Zsuwam się z Tahoe. Stąd błysk jestniezauważalny. Wyciągam z kieszenigazę, klękam w miejscu, gdzie jak mi sięzdaje zauważyłam odblask i zmiatamwarstewkę ziemi. Moim oczom ukazujesię wąska wstęga przezroczystego,lśniącego piasku. Wygląda krucho, ale

jego drobiny trzymają się razem jakprzetopione przez wysoką temperaturęszkło.

Julie klęka przy mnie i wyciąga dłoń, byodsunąć więcej ziemi.

– Nie dotykaj tego.

Podaję jej gazę. Pierwsze zasadaprzeżycia w Atlancie: jak widzisz cośdziwnego, trzymaj się od tego z daleka.

Zaczynamy oczyszczać pasmo piasku.Julie i ja z jednej strony, a Curran iDerek z drugiej. Całość odsłania się podwudziestu minutach. Wspinam sięponownie na Tahoe. Idealnie okrągławstęga szklanego piasku szerokościdwudziestu centymetrów otacza auto,

spoczywając na ziemi jak cienkawarstewka brudnego lodu napowierzchni stawu po pierwszychprzymrozkach.

Ktoś, pewnie któryś z ghouli, próbowałto zakryć, ale nadaremnie.

– Miedziany? – pytam Julie.

Przytakuje.

– Co to znaczy? – dopytuje Curran.

– Wydaje mi się, że tam nastąpił wybuchmagii. – Wskazuję na obszar ponadautem. – To pewnie ślad po teleportacji.Grupka ghouli od Oswaldów przybyłatutaj i została teleportowana do resztyswoich towarzyszy. Ten skrystalizowany

pierścień to fizyczna pozostałość tegoprocesu.

Tak mi się przynajmniej wydaje.

– Do teleportacji potrzebna jest kotwica,jakaś materia z miejsca przeznaczenia.Hugh nosił wodę. Zeszklony piasek jestpewnie kotwicą. Muszę wziąć próbkę –dodaję.

Może dzięki analizie uda nam sięustalić, co to jest i skąd pochodzi. Apotem wrócimy tu i poprosimy ghoule ozwrot Eduardo. Bardzo ładniepoprosimy.

– Jeśli piasek się zeszklił podczasteleportacji, kto go przykrył? – pytaCurran.

– Może przykryli piasek przedewakuacją? – spekuluje Julie.

Zeskakuję z Tahoe, wyciągam torebkęstrunową i dobywam Sarrat.

– Lepiej się odsuńcie.

Cofają się.

Wykonuję szybkie cięcie szablą. Cienkawarstwa szkła łamie się na kawałki.Czekam, by sprawdzić, czy wyrosnątemu kolce lub ma dla nas inną urocząniespodziankę. Kawałki leżą na ziemi,wyglądając na dość bierne. Używam

większej szmatki, żebym wsunąćfragmenty do torebki na dowody.

Julie mruży oczy i marszczy nosek.

– Strasznie waniacie. Czołgaliście sięna śmietniku?

Przemądrzała pannica.

– Długo by opowiadać – mówi Curran.– Widzisz coś jeszcze?

Julie kręci głową.

– Dużo ghouli i miedziany wybuch. Towszystko.

– Czyli nic tu po nas – stwierdza Curran.

Eduardo zaginął ponad dwie doby temu.

Każda minuta zwłoki zmniejsza szansena odnalezienie go, a my utknęliśmy wmartwym punkcie.

KONIEC Rozdziału 08

Rozdział 09 – Mieszkanie Eduardo

Odsyłamy Julie i Dereka do naszegodomu, instruując ich, by zajechali doOswaldów i zabrali auto George. Julieprowadząca samochód to dla mnie jakiśkoszmar, ale sama prowadziłam w jejwieku, więc nie za bardzo mogę jej tegozabronić. Pomimo zimnego wiatrujedziemy z opuszczonymi szybami,

inaczej się nie daje ze względu naokropny smród, który wydzielamy.Zastanawiam się nad wizytą w CuttingEdge i szybkim prysznicem, ale prościejbędzie od razu zabrać się zaprzeszukanie mieszkania Eduardo i miećto z głowy.

Eduardo mieszka w ładnym domu wSandy Springs, w solidnym, ceglanympiętrowym budynku zbudowanym poZmianie na niewielkiej działce. Ścianyparteru wyglądają na wzmocnione. Ichokna są wąskie i zakratowane. Okna napiętrze są większe, ale też mają kraty.Nie ma ogrodzenia. Przemieniony wloupa zmiennokształtny lub wampir nawolności pokonałby każde ogrodzenie wmgnieniu oka, drut kolczasty też ich nie

zatrzymuje. W postzmiennej Atlancieogrodzenia nie trzymają potworów nadystans, lecz robią z ludzi wygodniepopakowane przekąski.

Curran otwiera stalowe drzwizabezpieczające, a następnie solidnedrzwi wewnętrzne kluczami, które dałamu George. Parkiet. Czysty i przestronnydom, pomimo wąskich okien. Schludnietu.

Curran wdycha głęboko powietrze.

– Wyczuwam tutaj jedynie Eduardo iGeorge. Obejdę okolicę.

Wchodzę do kuchni. Czyste iwypolerowane granitowe blaty. Wesołekuchenne ściereczki z naszytymi

jaskrawoczerwonymi jabłuszkami. Duży,porządny stół, bez ozdóbek, tylko dwakrzesła. Wynajęcie musi kosztowaćfortunę. Żadnych śladów walki. Brakkrwi. Idę dalej. Pokój dzienny. Niemalpusty regał na książki stoi pod lewąścianą. Dwie wygodne, ogromne kanapy,przykryte dzierganymi pledami stanowiąwygodne miejsce odpoczynku. Na ławieleży stos książek. Ta na górze jest nawpół otwarta, bo ktoś wsunął w niąołówek jako zakładkę. Filiżanka z resztąherbaty na dnie stoi obok książek. To niejest bezosobowe mieszkanie. To domEduardo, miejsce gdzie miał nadziejęmieszkać z George. Czuję się dziwniewchodząc tutaj, jakbym naruszała ichprywatność bez pozwolenia. Mogę

wyobrazić ich sobie siedzących nakanapie, każde ze swoją filiżankąherbaty, czytających razem poddzierganymi nakryciami.

Nie ma zdjęć na ścianach. George miałarację. Eduardo raczej nie utrzymujekontaktów z rodziną. W mieszkaniuprawie nie ma mebli. Pewnie jeszcze niezdążyli ich kupić albo nie stać ich nanie.

Po drugiej stronie znajduje się dosyćwąskie, prostokątne pomieszczenie. Wzałożeniu była to jadalnia, ale teraz jestgabinetem. Jest tu maleńkie, kwadratoweokno, przez które nie prześlizgnie się nicwiększego od człowieka. Pod jednąścianą stoi biurko, a na nim telefon i

książka telefoniczna. Na ścianachzawieszono broń, przeważnie białą.Większość zmiennokształtnych posługujesię pazurami. Mały ich procent,wytrenowany do walki, zbroi się wnoże. Eduardo nie wyrastają pazury.Jego arsenał składa się z różnorodnejbroni krótkiej. Dwie potężne sztukiszczególnie się wyróżniają: wielkistalowy młot do rozłupywania, zdrewnianym uchwytem oraz równieciężki topór. Gdybym ja chciała walczyćktórymś z nich, musiałabym ująć brońoburącz, a wzięcie zamachu trwałobywieki. Eduardo pewnie macha nimirównie swobodnie jak ja swoją szablą.

Zatrzymuję się przy parze stalowychiberyjskich falcat. Pół metra długości, z

czego trzydzieści pięć centymetrów tojednostronne ostrze, wypukłe na czubku,ale wklęsłe przy rękojeści. Broń, którazaskoczyła Rzymian w drugiej wojniepunickiej. Posiadam parę falcat z tejsamej kuźni – noszą taki sam małyznaczek na uchwycie. Wykute zostały zwysokowęglowej stali 5160,zahartowanej przez przerywanechłodzenie w kąpieli solankowej, byzminimalizować ryzyko wystąpieniaskaz, odkształceń oraz pęknięć. Istniejeogromna różnica pomiędzy bronią, aprzedmiotem broniopodobnym.Widziałam przepiękne sztuki wykonaneze stali nierdzewnej, które wyglądaływspaniale dopóki nie pękły podnaciskiem podczas pierwszej próby

użycia. Prawdziwa broń bojowaotrzymywana jest z odpornej na siłynacisku stali sprężynowej, jak właśnie5160. Przed Zmianą używano jej doprodukcji sprężyn w zawieszeniachciężarówek. Zawiera chrom oraz krzem ijest kosztowna, ale prawie nie dozdarcia.

Podchodzę do biurka. Na tablicykorkowej przypięte są kawałki papieru.Większość wygląda jak notatkinajemnika, numery klientów z drobnymidopiskami.

„Maple Drive, numer 1728, uskrzydlonywąż na drzewie. Calwood 345, wściekłypies. Zadzwonić do Gildii w sprawieWaltersa, pięć dni opóźnienia w

zapłacie.” Ściągam tablicę ze ściany.Przekopię się przez nią wieczorem. Wodróżnieniu od detektywów, którzyrozwiązują zagadki kryminalne wprzebłysku inteligencji, ja muszę ślęczećnad śledztwami, ale wiem, że to sięopłaca.

Stosik otwartej korespondencji leży narogu biurka, przyłożony sporym, gładkimkamieniem. Odkładam go i przeglądampocztę. Rachunki. Wszystkie świeże,żadnych zaległości. Wyciąg bankowy.Eduardo ma sześć tysięcy na lokacieoraz dwa tysiące na rachunkupodręcznym. Do wyciągu przypięta jestkartka, na której wyszczególnionowydatki, opłaty za media, ubezpieczeniei tym podobne, wszystko to napisane

zamaszystym pismem. Niektóre kwotypomnożono przez dwa. Eduardokalkulował budżet dla nich dwojga. Podspodem, wielkimi literami dopisał:„POTRZEBUJĘ WIĘCEJ PIENIĘDZY”i podkreślił zdanie dwukrotnie.

Sprawdzam szufladę biurka. Kartki,długopisy, karteczki samoprzylepne,kupka formularzy zleceń… Przeglądamje. Najmłodsze są sprzed tygodnia.Pewnie uzupełnia je raz na tydzień. Wniektóre dni miał trzy zlecenia, a w innenawet siedem, co kilka godzin.Zaharowuje się na śmierć. Przyjmujezlecenie, wykonuje je, wraca do Gildiiżeby się przespać aż zjawi się następne itak dzień za dniem. George na pewno otym nie wie, bo kazałaby mu przestać.

Odkładam odcinki zleceń. Drewnianepudełeczko… Podnoszę je i otwieram.Na aksamitnym podbiciu spoczywapierścionek. Wielki, okrągły szafirokolony trójkątnymi płatkami, wyglądajak kwiat lotosu najeżony diamencikami.Baza pierścionka jest czarna. Toczternastokaratowe złoto pokryteczarnym rodem. Materiał ten był drogijeszcze przed Zmianą. Teraz, gdytechnika ledwie zipie, jego ceny sąekstremalnie wysokie. Zmiennokształtninie lubią dotyku metali szlachetnych.Srebro jest trujące, a złoto niewielelepsze. Rod stanowi warstwę izolacyjnądla złota. Raphael podarował Andrei naurodziny czarny pierścionek z rodu izapoczątkował tym szał na tego typu

błyskotki. Gromada gadała o tym całymidniami.

W tym pudełeczku leży ponad siedemtysięcy dolarów. George jest zbytpraktyczna, żeby nawet spodziewać siępierścionka powleczonego czarnymrodem. Gdyby ją zapytać, odparłaby, żewystarczy stal nierdzewna. Ale Eduardoi tak by go kupił. Chce żeby miała to, conajlepsze. A ona pewnie zakatrupiłabygo, gdyby dowiedziała się, ile na niegopracował.

Szafir łapie światło dobiegające z okna,tańczy w nim ognista iskierka, jakskrystalizowana kropla oceanicznejwody, która zachowała jego barwę igłębię. W wyścielanym aksamitem

pudełeczku spoczywa przyszłość dwojgaludzi. Wracają do mnie słowawypowiedziane przez George: „Możeleży martwy w jakimś rowie”. Zaczynamnie gryźć niepokój. Odkładam godaleko w głąb siebie i zamykam.Eduardo nie potrzebuje roztkliwianiasię, ale pomocy. Sięgam do kosza naśmieci. Czasem rzeczy, które ludziewyrzucają, pokazują więcej niż te, którezachowują. Z papierów w koszu wystajeczubek jakiejś rękojeści. Głowica jestjasna i wygląda delikatnie, w sposóbcharakterystyczny dla kości. Hmm.Dziwne.

Wyciągam broń ze śmietnika. Delikatniezakrzywiony sztylet w osłonie odługości mniej więcej sześćdziesięciu

pięciu centymetrów łącznie. Osłonęstanowi drewno owinięte czarną skórą.Czubek osłony ozdobiony jestsrebrzystym liściem, przechodzącym wskomplikowany, zdobny wzór zplecionego srebrzystego drutu,pozłacanego filigranu oraz niello. Liczęsplecione pasma: jedno, dwa,wszystkich razem pięć.

Rękojeść została starannie wyrzeźbionaz kości, pozostawiono ją na tylechropowatą, by nie wyślizgnęła się zręki po zbroczeniu krwią. Uchwyt zdobijasny turkus wielkości paznokcia kciuka,a głowicę większy, jaskrawoczerwonykarneol, wyglądający jak kroplamatowej krwi. O rany.

Ujmuję rękojeść. Kość jest ciepła,miękka i lekko szorstka. Jak uściskdłoni.

Klinga wysuwa się z osłony zdelikatnym szelestem.Trzydziestopięciocentymetrowe,obustronne ostrze migocze jakbypłomień słońca złapano i wtopiono wstal. Srebrzysty napis, subtelny ielegancki, biegnie wzdłuż żłobionegoostrza. Nie znam arabskiego, alenauczyłam się rozpoznawać niektórewersy. Są często wykorzystywane przezmuzułmanów do obrony przed złymisiłami.

„Hasbiya Allahu la ilaha illa huwaŕlayhi tawakkaltu wahuwa rabbu al-ŕrshi

alŕzhim”.

„Allah wypełnia mnie; nie ma boga

poza nim; W nim całą ufność swą

pokładam; On jest panem na troniepotężnym”.

Kindżał, ale nie rosyjski, profil jest zbytzakrzywiony. To broń w stylu arabskim.Balansuję go na palcu. Idealnie. Ostrzewpuszczone aż po sam koniec rękojeści,ostre ale nie kruche; waga rozłożona tak,że sztylet zatapia się w ciele praktyczniesam. To nie jest broń, a dzieło sztuki.Taki sztylet to wysoce ceniony skarb,który przekazuje się dzieciom.

Podobnie jak wiszące na ścianie falcaty,

ale to kindżał wrzucono do kosza.Dlaczego? Jeśli nie pasował Eduardo,dlaczego go nie sprzedał? Przecieżpotrzebuje pieniędzy.

Włoski na karku stają mi dęba. Ramionatężeją. Ktoś mnie obserwuje.

Powoli patrzę do góry. Słońce za oknemzaczyna zachodzić. Jakieś czterdzieścipięć metrów stąd, w cieniu drzewa i nawpół schowany za gałęzią, stoi jakiśczłowiek. Sylwetka ledwo odróżnia sięna tle ciemniejszej kory.

Trzy sekundy żeby dobiec do drzwi,pięć by dotrzeć na miejsce. Za długo.Jeśli obserwujący nie jest do końcaczłowiekiem, zniknie zanim dopadnę

drzwi.

Pochylam się, skupiając naobserwatorze. Spinam się.

Cień wciąż czai się przy drzewie.Zdecydowanie człowiek.

No wychodź, wychodź, nieznajomy.

Ludzki kształt porusza się.

O tak. Chodź bliżej. Wyjdź się pobawić.

Sięgam po szablę…

Spod drzewa wyłania się Curran.

Jeżu kolczasty.

Łapię z półki płócienny worek, wsuwam

do niego sztylet, tablicę korkową orazpapiery i wychodzę raźnym krokiem nadwór. Curran wciąż stoi blisko drzewa.

– Przestań mnie straszyć.

– Eduardo był obserwowany. – Kiwagłową w kierunku pnia.

Na wysokości metra znajduje się ledwiewidoczne zadrapanie. Chwytam grubą,dolną gałąź, opieram stopę w miejscurysy i wciągam na drzewo, gdzie pieńrozczepia się na dwie gałęzie. Poprzykucnięciu wciąż widzę okno ibiurko za nim. Przy włączonym świetlewidać wnętrze gabinetu.

– To nawarstwiony zapach – dodajeCurran. – Ludzki. Męski. Przychodził tu

kilka razy. Ostatnio dwa dni temu.

– Podglądacz?

Zeskakuję.

– Na to wygląda.

– Coś tu robił?

Curran kręci głową.

– Nie. Nie masturbował się nie pił i niepocił. Od czasu do czasu wchodził nadrzewo. – Curran przyklęka przysuchych liściach i ściółce w korzeniach.– Większość ludzi porusza się, gdy nacoś czekają. Przestępują z nogi na nogę.– Pokazuje ręką ściółkę.

– Nie wygląda na zruszoną – zauważam.

Kiwa głową.

– Zapach jest stary ale intensywny.Przychodził tu często i stał w bezruchu.Ten facet wie, jak pozostaćniezauważonym. Nie byłniezdecydowany, nie bał się, że goprzyłapią. Stał i parzył. Potem oddalałsię na koniec ulicy. Tam trop się urywa.Pewnie wsiadał do samochodu.

Zdyscyplinowany i cierpliwy. Dobrzedla niego, gorzej dla nas.

– Czy Eduardo domyśliłby się, że jestobserwowany?

– Trudno powiedzieć. – Marszczy brwiCurran. – Gdyby był kotem lub wilkiem,patrolowałby swój teren, więc

natychmiast zauważyłby ślady bytnościpodglądacza. Eduardo jest bizonem. Kijwie.

– Czy mógł nie wyczuć zapachu?

– O tej porze roku mamy południowo-wschodni wiatr. Nie wyczułem go,dopóki nie podszedłem do drzewa.Eduardo nie miał powodu, żeby tupodchodzić, czyli tak, mógł go niewyłapać. Niemniej bizony mają świetnysłuch i wyczulony węch, mógł więcwiedzieć.

– A gdyby wiedział, to nie zryłby ściółkiczy coś w tym stylu, żeby oznaczyć terenjako swój?

– Nie wiem. Nie mam pojęcia o

zwyczajach bizonów, nie liczącszarżowania na intruzów.

– Możemy kogoś zapytać ?

Curran wpatruje się we mnie bezradnie.

– W Gromadzie jest tylko jedenbizonołak i właśnie zaginął.

Wrr. Każda znaleziona poszlaka wiedzienas w ślepy zaułek.

– Jesteś bezużyteczny.

– Dlaczego nagle ja tu jestemekspertem?

– Z nas dwojga, ty masz większedoświadczenie w prześladowaniu ludzi.

Odchyla się.

– Doprawdy?

– Owszem. Gdy wprosiłeś się domojego mieszkania zanim zaczęliśmy sięspotykać, czy wierciłeś się gdy mniepodglądałeś ?

– No weź już przestań – warczy.

– Nie.

– Nie wierciłem się. Sprawdzałem co uciebie, żeby upewnić się, że jeszczedychasz. Chciałem wiedzieć, czy niewykrwawiasz się przypadkiem powolina śmierć, bo nie masz za groszrozsądku, a nierzadko nie było cię staćna medmaga. Wcale nie stałem jak

kołek, żeby cię podpatrywać. Wszedłem,sprawdziłem co z tobą i wyszedłem. Niebyło w tym nic niepokojącego.

– Troszkę było.

– Ale zdało egzamin, prawda?

– Niby jak?

– Wciąż żyjesz.

– Jasne. Przypisz sobie wszystkiezasługi.

Przyglądamy się jeszcze ściółce. Obojejesteśmy rozzłoszczeni. Poszukiwaniaciągną się za długo.

– Żadnych ghouli? – pytam.

– Żadnych. Obszedłem całą działkę.Dowiedziałaś się czegoś?

– Przygotował budżet dla siebie iGeorge. Potrzebował więcej pieniędzy.

Curran wpatruje się w drzewo, wyraźniesfrustrowany.

– No i jeszcze to. – Pokazuję mu broń.

– Ładny.

– Znalazłam go w koszu na śmieci wjego gabinecie. Wykonano go zprzeznaczeniem dla mężczyzny.

– Skąd wiesz?

– Ponieważ dużo kosztował. Gdyby ktośchciał wydać tyle kasy na podarunek dlakobiety, miałby pozłacane elementy. Wislamie noszenie złota i jedwabiu przezmężczyzn jest „haram”, zakazane.Muzułmanin powinien byćzdecydowany, niezachwiany, stanowczy,oddany wierze i ochronie rodziny. Złotoi jedwab to oznaki luksusu, które sądozwolone dla kobiet, aleniepochwalane u mężczyzn. – Głaszczęsrebrzysty wzór na osłonie kindżału. –Ten sztylet wykonano dla faceta. Ma nasobie prośbę o ochronę i jestprzyozdobiony „feruzem”, turkusem,który pomaga uzyskać boską pomoc orazzwycięstwo w walce oraz „aqiq”,karneolem, który ochrania przed złem i

nieszczęściem.

Uświadamiam sobie, że Curran dziwniesię na mnie patrzy.

– No co?

– Jak ty to pamiętasz?

– Taki mam zawód.

Broń sieczna to moje narzędzie pracy.Jeśli coś tnie ludzkie ciało i to dobrze,na pewno posiadam o tym informacje.

Curran wyjmuje kindżał z moich rąk iwącha go.

– Został namoczony w czymś, co zabijazapach, a następnie natarty olejkiemgoździkowym. Pachnie jak jeden z

twoich okazów.

– To nie jest coś, co Eduardo sam bywybrał. Woli szersze klingi lub ciężkąbroń. Kindżał jest precyzyjnymnarzędziem do samoobrony. Ghoulepochodzą z krajów arabskich. Wilczegryfy podobnie. Czy Eduardo jest możemuzułmaninem?

– Nie. Widzielibyśmy na statku jak sięmodli. Poza ty rozmawiałem z nim o tymkiedyś i powiedział, że nie jest religijny.Może sprał podglądacza i odebrał musztylet? Ale dlaczego nie sprzedał go,tylko wyrzucił?

– Nie mam pojęcia. Mogę go jutro wziąćdo kowala.

– Jeśli to prezent, zastanawia mnie po coobdarowywać zmiennokształtnegobronią z posrebrzanym ostrzem? Albobył wykonany dla kogoś innego, alboobdarowujący nie miał pojęcia o naturzeEduardo.

– Albo myślał, że Eduardo będziemusiał zaatakować coś co nie lubisrebra – wzdycham.

***

Prowadzę auto przez miasto,manewrując pomiędzy dziwnymiprzeszkodami, stawianymi nam przezAtlantę na drodze. Curran siedzirozwalony, z nieobecnym spojrzeniem.

– Nad czym się zastanawiasz? – pytam.

– Myślę o ich mieszkaniu. Jeśli dorwęporywacza, ukręcę mu łeb.

– A ja o tym podglądaczu. Wynajęli dompółtora miesiąca temu, jakiś tydzień porozmowie z Mahonem. Powiedziałeś, żepodglądacz nie pachnie jakzmiennokształtny. Eduardo pracował nawyścigi, żeby zebrać tyle kasy ile się da.Cały czas poświęcał na wykonywaniezleceń i drzemki w Gildii. Poza Georgei pracą nie miał kontaktu ze światemzewnętrznym.

– Czyli podglądacz musi być powiązanyz Gildią. Współpracownik albo osobaspotkana podczas realizacji zlecenia.

– Tak. Musimy dotrzeć do pełnego

zapisu zleceń. Może w ten sposóbdojdziemy do nazwiska podglądacza.

– Jak możemy zdobyć te dane?

– Nie da rady – odchylam się w fotelu. –Bieżący dziennik to zapis kilku dniwstecz. Jak znam Asystenta, pozamykał izarchiwizował księgi przed odejściem.Żeby dobrać się do pełnego rejestrumusielibyśmy poprosić Marka oodplombowanie starszych dzienników, aon tego nie zrobi.

– Dlaczego?

– Ponieważ technicznie rzec biorąc tobyłoby nielegalne bez nakazu sądowego,bo Gildia mogłaby zostać pozwana jeśliporywacz Eduardo jest z nią powiązany

oraz dlatego, że jest dupkiempierwszego sortu, który lubi nadużywaćswej władzy. Jeśli nic na tym nie zyska,nie ruszy nawet małym palcem.Gdybyśmy mieli do czynienia zAsystentem, namówiłabym go żebypozwolił nam zajrzeć do dzienników,ponieważ odpowiada za pracownikówGildii, a bezpieczeństwo jej członka jestzagrożone. No ale on odszedł. Mark niewyświadczy nam żadnej przysługi,podobnie Bob i jego banda.

Pokrótce rozważam włamanie się dosiedziby Gildii i kradzież dzienników,ale nie jestem pewna dokąd Meadows jeprzeniósł, skoro nie było ich w sejfieprzy starym biurku Asystenta. Poza tymw Gildii nigdy nie jest pusto. O ile nie

zrobię się niewidzialna, wykonanietakiego skoku na oczach kilkunastunajemników będzie niezmiernie trudne.

– To sprowadzę Asystenta – oświadczaCurran.

– Musiałbyś ich zmusić do ponownegozatrudnienia Asystenta, a oni na to nieprzystaną. Przede wszystkim mieli zamało kasy na wypłaty, a zresztą niejestem pewna, czy komisja Gildii zachcego z powrotem. Wszyscy się nastawilina oskubanie funduszu emerytalnego izrezygnowali z ratowania firmy.

Oczy Currana znowu stają sięnieobecne.

– Zajmę się tym.

Wjeżdżamy na naszą ulicę już pozachodzie słońca. Widzę jużrozświetlone na niebiesko okna naszegodomu. Srebro w kratach ochronnychpołyskuje z lekka, reagując z magią iświatłem księżyca jakby były skąpane wfluorescencyjnej farbie; podobnieświecą drzwi ochronne.

Pierwszy miesiąc po przeprowadzcespędziłam na ustawianiu pól ochronnychdookoła całej działki, więc gdy skręcamna podjazd, czuję delikatny,uspokajający nacisk przejścia przezzaklęcie ochronne; jakby dom pogłaskałmnie po głowie.

Ssie mnie z głodu. Dokucza mi ramię iboli bok. Jestem wykończona, brudna i

cuchnę jak trzydniowe ścierwo. Ichorpająka zastygł na cement w moichwłosach. Zabiłabym za prysznic.

Po drugiej stronie ulicy Heather Savellkończy rozmawiać z panią Walton irusza w naszą stronę. Curran zaciskazęby. Heather bez wątpieniaprzygotowuje sobie właśnie w głowieprzemowę w imieniu nieistniejącegozrzeszenia właścicieli nieruchomości.Już wcześniej bardzo uprzejmieuzmysłowiła nam, że większość ludzichowa pojemniki na śmieci w garażuzamiast stawiać je z boku domu oraz żemamy półmetrowy łysy placek natrawniku, gdzie robotnicy rozkopaliziemię, by dostać się do pękniętej rury.

Nie znoszę ludzi, którzy mówią mi, comam robić, a Curran wręcz ichnienawidzi. Do dwunastego roku życiamieszkał w chatce w lesie. Po śmiercirodziców mieszkał sam w dziczy przezniemal rok, aż znalazł go Mahon. Dwalata później został Władcą Zwierząt.Gdy przemawiał, wszyscy w Twierdzymilkli. Gdy gdzieś wchodził, oczyzebranych skupiały się na nim. Gdyczegoś chciał, przynoszono mu to zprzeprosinami, że zajęło to dłużej niżtrzydzieści sekund. Życie wśródzwykłych ludzi nie figuruje w jegosocjologicznym układzie odniesienia, adzisiejszy dzień nie wprawił go w pełenwyrozumiałości nastrój. Rozpylenieprzez Heather pieprzu kajeńskiego też

nie zaskarbiło sobie jego przychylności.Nie odgryzie jej głowy, ale sądzę, żemógłby potrzymać ją trochę w paszczy.

– Moja kolej – oświadczam. – Ty z niąostatnio rozmawiałeś.

– W razie czego wezwij mnie na pomoc.

Wysiada i wchodzi do domu.

Też wysiadam i czekam przy aucie. Damradę. Muszę tylko być serdeczna i nieprzywalić jej. Bułka z masłem.

– Cześć – Heather rozciąga sylaby.Podchodzi ostrożnie jakby się bała, żemogę ją pokąsać.

– Cześć!

Tu Kate Daniels, dobra sąsiadka, chceszciasteczek?

– Przepraszam, że zawracam ci głowę,ale… Co to za zapach?

Trzewia pająka.

– Czym mogę ci służyć?

– Nooo… Sąsiedzi poprosili mnie, bymporuszyła pewną kwestię.

No pewnie. A ona dzielnie znosi tobrzemię.

– Dawaj.

– Chodzi o skrzynkę pocztową.

Kątem oka widzę naszą wspólną

skrzynkę. Jest nienaruszona.

– Widzi pani, nasz listonosz spotkał panimęża podczas jednego z tych jegospacerów.

– To mój narzeczony – prostuję. –Żyjemy w grzechu.

Heather mruga, chwilowo zbita z tropu,ale odzyskuje rezon.

– To miło.

– Bardzo miło. Gorąco polecam.

– Jak mówiłam, listonosz zobaczył paninarzeczonego, gdy ów był w swejpostaci zwierzęcej. I jak by to ująć…Zaniepokoił się.

To ogólnie rzecz biorąc zwykła reakcjaprzy pierwszym spotkaniu z Curranem.

– Nie jesteśmy pewni, czy będziemyjeszcze otrzymywać pocztę na miejsce.

– Otrzymaliście oficjalnezawiadomienie z urzędu pocztowego?

– Skądże, ale… – Heather uśmiecha się.– Pomyśleliśmy, że pani narzeczonymógłby zaprzestać.

– Zaprzestać czego?

Nagle mam ochotę ją udusić. Mam jużdość ludzi zachowujących się jakbyCurran był nieludzkim seryjnymmordercą, który uśmierca dzieci weśnie.

– Spacerowania w swojej zwierzęcejpostaci.

Żadnego duszenia. To nie byłobydobrosąsiedzkie zachowanie.

– Było by też dobrze, gdyby ograniczyłzasięg swoich spacerów.

To był bardzo długi dzień. Newy mamnapięte do granic wytrzymałości, a onajeszcze je szarpie.

Biorę głęboki wdech. Miesiącespędzone na babraniu się w politycezmiennokształtnych opłaciły się.

– Według ustawy Guzmanazmiennokształtny na terenie StanówZjednoczonych może żyć i

przemieszczać się w dowolnej postaci.Dyskryminowanie zmiennokształtnych zewzględu na ich postać jestprzestępstwem federalnym. Ponadtosprzeczne z prawem jest ustanawianiejakichkolwiek regulacji ograniczającychich wolność w przybieraniu formy. Mamszczerą nadzieję, że nasi sąsiedzi niepodpisali podobnej petycji.

Jeśli to zrobili, zmuszę ich żeby jązeżarli. Powolutku.

– Ależ nie, oczywiście że nie.

– Jestem pewna, że nie sugeruje pani iżmój narzeczony powinien miećograniczoną możliwość wyboru swojejpostaci podczas chodzenia po ulicy we

własnej dzielnicy, prawda?

– Skąd, oczywiście że nie – wycofujesię Heather. – Chodzi o to, że psy sięstrasznie denerwują…

– Poza tym on wcale nie spaceruje, apatroluje. Mieszkamy obok terenówzalesionych. Na pewno pani słyszaławyjące kojoty. Sądząc po plakatach ozaginionych zwierzątkach,porozlepianych na słupach latarni orazogrodzeniach, w okolicy znikało sporopsów i kotów, ale nie po piętnastymstycznia. Wie pani dlaczego?

Nie odpowiada.

– Ponieważ wtedy się wprowadziliśmy.Mój narzeczony to szczytowy

drapieżnik. Zajął to terytorium iwszystkie słabsze drapieżniki wiedzą, żeniemądrze jest z nim zadzierać.

Magia znika jak odsunięta zasłona.Latarnie magiczne gasną i włącza siężarówka na ganku, oświetlając mnie wcałej, paskudnej, okrwawionej chwale.Heather zachłystuje się.

– Coś jeszcze? – pytam.

– Nie. – Kobieta blednie.

– Dziękuję za wizytę. Jeśli otrzymająpaństwo jakieś informacje z urzędupocztowego na temat zakłóceń wdostarczaniu poczty, proszę mniezawiadomić, a ja się tym zajmę.

Heather kiwa głową i wraca do domuniemal biegiem.

Wchodzę do siebie, zamykam drzwiochronne oraz wewnętrzne iwypuszczam powietrze. Dociera domnie przepyszny zapach gulaszu. Ciekniemi ślinka. Umieram z głodu.

Pakuję się do kuchni i widzę, że Curranjuż się wykąpał i wyciąga z kuchenkigulasz przygotowany przez Julie.

Grendel leży na dywaniku i ogryza dużąkość. Macha ogonem na mój widok iwraca do oddzierania paseczków mięsa.Julie nakryła już do stołu.

– Spotkałeś może wczoraj naszegolistonosza?

Twarz Currana przyjmuje ostrożnieneutralny wyraz.

– Spotkałem.

– Zrobiłeś coś, żeby go przestraszyć?

– Zachowywałem się w stu procentachprzyjaźnie.

– Mhm.

Wciskaj mi swój kit, nic niezauważyłam.

– Wkładał pocztę do skrzynki. Mijałemgo i powiedziałem: „Witam, jaki ładnywieczór”. A potem się uśmiechnąłem.Wskoczył do swojej ciężarówki izatrzasnął drzwi.

– Niegrzecznie! – oświadcza Julie.

– Wymsknęło mi się – broni się Curran.– Jesteśmy nowi w okolicy, trzeba byćgrzecznym.

Były Władca Zwierząt, uprzejmy iwielkoduszny sąsiad.

– Czyli zakradłeś się, przestraszyłeśodzywając się, a kiedy się odwrócił izobaczył prawie trzystukilowego,gadającego lwa, pokazałeś mu swojezęby?

– To nie było tak.

– A właśnie że było, Wasza Futrzastość– śmieję się i ściągam buty.

KONIEC Rozdziału 09

Rozdział 10 – Dom

– Dzwoniła George – oznajmia Juliezanim jeszcze pozbywam się drugiegobuta. – Dwa razy.

– Mówiła czy się czegoś dowiedziała? –pytam.

– Nie, pytała tylko co się dzieje. Pozatym zadzwoniła też kobieta o imieniuSienna. Zapisałam jej numer na tablicy.

Podchodzę do telefonu, sprawdzamnumer zapisany na tabliczce tuż nad nim

i wybieram go.

– Halo? – odzywa się młody, kobiecygłos po drugiej stronie.

– Sienna, tu Kate.

– Dobrze, że dzwonisz.

– Czy to znaczy, że Wyroczniapostanowiła nie przekląć mnie powieki?

Wiedźmy niezbyt dobrze przyjęływiadomość o tym, że zajęłam Atlantę.

– Nie wypowiadam się teraz w imieniuWyroczni – odpowiada Sienna. – Alejako kobieta, której życie uratowałaś.Patrzę, z oczywistych powodów, w

twoją przyszłość.

Czarownice martwią się, że wystąpięprzeciwko sabatowi. Ja i cała mojaogromna moc, do której nie umiem siędobrać ani użyć.

– W przeszłości widziałam możliweścieżki dla twojej przyszłości. Było ichwiele i różniły się. Ostatnio nieustanniemiewam jedną wizję. Widzę mężczyznęstojącego na wzgórzu. Dzień jestsłoneczny. Niebo jasne i błękitne, atrawa pod jego stopamiszmaragdowozielona. Jego twarz jestniewyraźna, a za każdym razem, gdy sięna niej skupiam, spotykam wyraźnyopór. On coś trzyma, nie widzę co to,ale wiem, że jest niezmiernie ważne, a

potem on odwraca się i odchodzi.Uważam, że ów mężczyzna to twójojciec. Nie przychodzi mi na myśl niktinny związany z tobą i posiadający mocwystarczającą, by zasłonić moją wizję.

Tu się zgadzamy.

– Masz może przeczucie, co to możebyć. Jakiej jest wielkości?

– To jest… Rozmazane. Ale mamwrażenie, że to jest jakiś rodzaj broni.To mnie przeraża. [Wnuczek czywnuczka :D]

No pięknie.

– Dziękuję. Powiadomisz mnie, jeślizobaczysz coś więcej?

– Zastanowię się nad tym.

– Jeszcze raz dzięki.

Rozłączam się. Curran zerka na mnie.Cokolwiek mój ojczulek szykuje, będzieto dla nas złe. Druzgocąco złe. Toostatnia rzecz jakiej teraz potrzebuję.

Otwierają się drzwi łazienki i wychodziz nich chudy człowieczek. Maśnieżnobiałe włosy i błękitne oczy,czyste teraz jak letnie niebo, nieprzesłonięte ani jedną chmurką myśli. Onie.

Christopher dostrzega mnie. Oczy murozbłyskują. Uśmiecha się jakbyotrzymał drogocenny prezent i wyduszajedno szczęśliwe, ciche słówko:

– Pani!

Zostawiliśmy Christophera w Twierdzy.To najbezpieczniejsze miejsce dlaniego. Wie jak przygotowywaćpanaceum, więc Gromada będzie gostrzec i doglądać jego potrzeb. Niemożna zostawiać go bez opieki.

Odwracam się do Julie, ale ta wzruszaramionami.

– Siedział na naszych schodach, gdyDerek mnie podrzucił.

– Pani – powtarza radosny Christopher.

O pierzaste purchawki.

– Cześć – odzywam się najłagodniej jak

potrafię. – Jak się tu dostałeś?

– Przyszedłem.

Przyszedł. Twierdza leży dwie godzinyjazdy samochodem stąd. Jak on nas wogóle znalazł?

Christopher wciąż się uśmiecha, a jegoprzejrzyście błękitne oczka są błogopuste.

– Może zostaniesz na kolację?

***

Pozbycie się pajęczej mazi z włosówzajmuje mi cały kwadrans i wymagadwóch garści szamponu. Za to mam czaspomyśleć.

[NIEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEE!!!!!!]

Muszę jutro zabrać zeszklony piasek doeksperta. Niestety każde laboratorium,które mogłoby zanalizować magicznypiasek, będzie miało długą listęoczekujących, a zaniesienie go glinomnic nie da. Eduardo jest dorosłymzmiennokształtnym, mającym problemyze swoim alfą. Z perspektywy osoby zzewnątrz wygląda na to, że odciął się odproblemów. Będą go szukać, ale nie wpierwszej kolejności. Nie mam wyboru,muszę odwiedzić Saimana. Natomiastkindżał oferuje nowe możliwościpozyskania informacji. Ozdoba osłonyjest wymyślna, ale niespecjalnieunikatowa, za to sam sztylet bezbłędniewskazuje wykonawcę. Inskrypcja na

ostrzu została naniesiona metodąkoftgari. Kowal musi wygrawerowaćnapis, wklepać w rowki srebrny drut irozgrzać całość, by się przyjął. Koftgarinie wytrzymuje długiego użytkowania, akindżał nie wygląda na odnowionyantyk, więc to musi być niedawny zakup.W mieście mamy tylko dwóch kowali,którzy mogli wykonać broń tej klasy, atylko jeden z nich używa koftgari. Drugiwoli intarsję, gdzie wycina się głębokierowki w ostrzu i wypełnia drutem.Zapukam jutro do drzwi Nitisha.Kupowałam u niego broń. Będzieniechętny, ale porozmawia ze mną.Szkoda że nie mogę już dziś pogadać zMitchellem, ale darowanemu koniowizagląda się w zęby. Mitchell żyje,

ponieważ Biohazard zataja jegoistnienie przed opinią publiczną. Mogęgo widywać tylko na ich warunkach.Wkurzanie Biohazardu nie leży w moiminteresie, choć bardzo zależy mi napozyskaniu informacji o ghoulach. Pozatym mamy niewiele poszlak. Kilka lattemu spróbowałabym zaklęcialokalizacyjnego, ale obecnie uważa sięje za niewiarygodne. Ich magia kuleje iskazuje użytkowników na bezowocneposzukiwania.

Osuszam się, delikatnie przykładającręcznik do ranek i przyglądam się sobiew lustrze. Moje plecy przybrałyfantastyczny, śliwkowy kolor. Poza tymbolą, gdy się wykręcam by popatrzeć naich odbicie. Kolejny dzień, kolejne

obrażenia.

Ubieram się i schodzę na kolację.

***

Godzinę później już jest po kolacji, a jaodkładam umyte przez Currana naczynia.Julie gotowała, więc nie musi pomagaćprzy sprzątaniu. Siedzi teraz nad pracądomową przy stole, a Christopherprzegląda jej książki.

Wycieram talerz ściereczką.

– Spotykam się jutro z Saimanem.Potrzebna nam analiza piasku. To będziesporo kosztowało.

Oczy Currana zachmurzają się.

– Weź ze sobą Dereka.

– Nie. Spotkam się z nim bez niańki.

– Nie podoba mi się to.

Christopher wstaje cichutko i wychodziz kuchni.

– Ufasz mi?

Linia szczęki Currana twardnieje.

– Tobie tak – odpowiada. – Ale nietemu degeneratowi w sprawie twojegobezpieczeństwa.

– Wiem, ale musimy to zrobić dlaEduardo. W innych laboratoriach zejdziesię za długo.

– I tak mi się to nie podoba.

– Jeśli Saiman będzie próbowałwykręcić jakiś numer, rozerwę go nastrzępy.

Patrzymy na siebie. Nie żartowałam.Jeśli Saiman posunie się za daleko,zmiażdżę go.

– No dobrze, ja w tym czasie zajrzę doGildii. Nie podgląda się przypadkowychnieznajomych. Ścieżki Eduardo i tegofaceta na pewno jakoś się skrzyżowały.Nie mogę zajrzeć do dzienników, aleznam jego zapach. Jeśli był w ciąguostatniego tygodnia w jej siedzibie,dowiem się tego.

– Czy Eduardo zwierzyłby się z tegokomuś w Gromadzie? – myślę na głos.

– Nie powiedział nawet George –przypomina Curran.

Fakt. Nie wspomniała o tym, a przecieżtakich rzeczy się nie pomija, gdy znikaukochana osoba.

Christopher jeszcze nie wrócił.

– Julie, dokąd poszedł Christopher?

Dziewczyna unosi głowę znad pracydomowej.

– Powiedział, że idzie do domu.

– Co?

Do domu. Po ciemku. Do Twierdzy.

Rzucam ręcznik na wysepkę i wybiegamna dwór, gdzie chwycił już przymrozek.Podwórko przed domem jest puste.Biegnę do końca podjazdu i rozglądamsię w obie strony. Jest. Idzie podjazdemsąsiadów.

– Christopher?

Macha do mnie i rusza do ich drzwi.Biegnę za nim, próbując nie wygrzmocićsię na oblodzonym chodniku. Trzebabyło założyć buty.

– Hej. – Dotykam jego ramienia. –Dokąd idziesz?

– Do domu. Lubię dom. Tam jest ciepło

i są książki.

– To nie jest…

Drzwi otwierają się i w prostokącieelektrycznego światła pokazuje sięBarabas. Ma na sobie przyluźne dresy ikoszulkę. Widzi mnie i wytrzeszczaoczy.

– Yyy – odzywa się. – Ech. Dobrywieczór, Kate.

– Co ty tu robisz?

– Ech.

– Mieszkamy tutaj – tłumaczy miChristopher i wchodzi do domu.

Wprowadzili się do domu obok nas.

Christopher i Barabas mieszkają posąsiedzku i nikt mi o tym nie powiedział.

Barabas odzyskuje w końcu zdolnośćmówienia.

– Istnieje pewien wspaniały wynalazek.Zrobiony jest ze skóry i wyłożonymiękką tkaniną, a zakłada się go na stopyw celu ochrony przed ostrymikrawędziami. Nazywają to buty.Powinnaś je wypróbować.

– Wynająłeś dom obok nas?

Barabas marszczy nos.

– Niezupełnie. Wejdź do środka. Twojepalce wyglądają jakby miały zarazodpaść, a Curran mnie wypatroszy jak

sobie coś odmrozisz.

Wchodzę. Parter na planie otwartym, jaku nas. Po lewej stronie salonu stoi sporystos kartonowych pudeł.

– Dopiero co się wprowadziliście? –pytam lukrowanym głosem.

Wprowadzili się i nic mi niepowiedzieli.

– Mniej więcej dwa tygodnie temu. Towszystko książki Christophera. Wciążskładamy półki w jednej z sypialni oraztutaj przy ścianach. – Barabas macharęką w lewo.

Ktoś puka do drzwi.

[Ktoś bez zmysłu węchu, zapewne :)]

– Proszę! – woła Barabas.

W drzwiach pojawia się czuprynaDereka.

– Hej, macie może taśmę?

Widzi mnie, cofa się i zamyka drzwi bezsłowa.

No proszę.

– Tchórz! – mówi Barabas na tyległośno, by wilkołak usłyszał.

– Gdzie? – pytam.

– Po drugiej stronie waszego domu.

– Tak przypadkiem oba domy były nasprzedaż…

Milknę. Curran nie zostawia niczegoszczęściu. Analizuje wszystko i myślinaprzód. Odtwarzam w pamięci wyglądulicy. Po naszej stronie, tyłem do lasustoi pięć dużych domów, a ja nieprzypominam sobie, żebym widziała ichwłaścicieli lub ich samochody. Wykupiłje wszystkie. O rany. To dlatego mamało kasy.

– Oddzieliłeś się od Gromady?

– Owszem.

Barabas zaprasza mnie gestem ręki naekskluzywną, brązową sofę. Siadam iwkładam zmarznięte stopy pod siebie.

– Kto jeszcze?

– Jak dotąd Christopher, Derek i ja.Jezebel zastanawiała się nad tym, alezrezygnowała.

Kiwam głową. Jezebel jest w związku zfacetem, który ma pięcioletnią córeczkę.W Twierdzy będzie bezpieczniejsza.

– Rozumiem motywy Dereka…

Nie ma dla niego miejsca wśród ludziJima. Młody wilkołak zna się naochronie i jest dobrym żołnierzem, alepoza tym nie ma żadnych innychumiejętności. Próbowałam razporozmawiać z nim o pójściu na studia.Tylko się uśmiechnął i sobie poszedł.

Praca w wywiadzie Gromady nie jestdla niego. Pozycję szefa ochrony przejąłRobert Lonesco. Musi mieć zaufanypersonel, a Derek nie współpracował znim na tyle długo, by to zaufanieuzyskać. [CO?] Robert zatrudni swoichludzi i gdyby Derek chciał sięprzyłączyć, musiałby zacząć od dołuhierarchii. Drugą opcją był powrót doKlanu Wilków, gdzie Desandranaciskałaby aby zajął pozycję bety, [ZAGŁUPI DO OCHRONY, DOBRY NABETĘ NALICZNIEJSZEGO KLANU? :(] ponieważ [UWAGA] posiada dużeumiejętności, jest szanowany i lepiejmieć w nim wsparcie niż wroga. Dereknie lubi mieszać się do polityki, jasno topowiedział. Jego oddzielenie ma sens,

ale Barabas dobrze się sprawdzał jakoprawnik Gromady.

– …za to twoich nie – ciągnę. –Uwielbiasz swoją pracę.

– Będę pracował dla ciebie i Currana.

Zarządzał działem prawnym Gromady izrezygnował? Sama nie wiem, czy mammieć poczucie winy, być sfrustrowana,czy może wdzięczna.

– Chyba nie będziesz miał za dużopracy.

– Jeszcze się zdziwisz.

– Myślałam, że przygotowujesz się dowspółpracy z Jimem.

Barabas kręci głową.

– Zostałem dłużej, żeby ułatwić zmiany.Jim potrzebuje prawnika innego rodzaju.Trisha przejmie po mnie pałeczkę. Jestodpowiednia na to stanowisko.

– A Christopher?

Barabas wzdycha.

– Nie zostałby sam w Twierdzy. Bezciebie albo mnie. Kiedy zorientował się,że oboje się wyprowadziliśmy, błąkałsię z płaczem po korytarzach, a potemwpadł w stan przypominający katatonię.

Zgrzytam zębami.

– Kazałam im dzwonić w razieproblemów.

– Zadzwonili do mnie, więc pojechałami go zabrałem.

– A Jim ot tak go wypuścił?

Przecież to Christopher dostarczył namreceptę na panaceum i sposób jejrealizacji.

– Nie miał wyboru. Christopherpostanowił zamieszkać ze mną. Dobrzesię nim zajmę. Dla Jima Christopherzawsze stanowił potencjalne źródłozagrożenia, a jeśli przygotowującypanaceum napotkają jakiś problem,

wiedzą gdzie go szukać.

Stan Christophera polepsza się. Przezostatnie pół roku stosował się dorozkładu dnia, ubierał sam i pilnowałhigieny osobistej. Niemniej wciążmiewa chwile zupełnego zagubienia.Ochrona w Twierdzy zawsze miała naniego oko, a tutaj cała odpowiedzialnośćspocznie na barkach Barabasa.

– Teraz gotuje – ciągnie Barabas. – Tobyło niespodziewane. Wszedł do kuchnii zaczął pichcić.

– Co przygotował?

– Ptysie uformowane na kształt łabędzi.Były niebywale pyszne.

– Barabas…

– Kate, lubię się nim zajmować. Tożaden kłopot. – Unosi głowę. – Curranjest na zewnątrz.

– Usłyszałeś go?

– Nie, poczułem – krzywi się Barabas. –Trudno to opisać, taki rodzajinstynktownej wiedzy, jak wtedy gdy wabsolutnej ciemności i ciszy przechodziobok człowieka coś ogromnego. Niesłyszy się tego, nie widzi, nie wywęszy,ale i tak wiadomo, że coś tam jest. WTwierdzy było trochę lepiej, choć onzawsze tam był, więc zawsze to sięczuło, ale za to w małej dawce, bo totłoczne miejsce, zatem odczucie było

rozproszone. Teraz to jest bardziejrażące. Nie ma go i nagle jest. – Barabaswydmuchuje powietrze. – Trzeba czasużeby się do tego przyzwyczaić.

Ha! Czyli nie zdawało mi się.

Curran puka do drzwi.

– Otwarte – zaprasza go Barabas.

Curran wchodzi, a w ręku trzyma mojebuty, Przepisy Gildii oraz umowę, którązostawił mu Jim.

Podaje mi buty z uśmiechem. NatomiastBarabasowi wręcza dokumenty.

– Gildia ma problemy z płynnościąfinansową. Najemnicy chcą wyczyścić

fundusz emerytalny, więc wymusilipraktycznie zamknięcie firmy.Administracja odeszła ze względu nabrak pensji, podobnie obsługa. Chcę jąprzejąć.

– Zobaczę, co da się zrobić. – Barabasbierze dokumenty. – Chcesz przejąćbiznes siłą czy podstępem?

– Chcę znać opcje. Z przodu napisałempodsumowanie. Przyjrzyj się ostatniejklauzuli w Prawach Członków isprawdź, czy da radę jakoś mnie tamwkręcić.

– Na jutro będę już coś miał.

– Nie zapomnij przysłać miastronomicznego rachunku – dodaje

Curran.

Barabas błyska zębami.

– Będzie dużo nadgodzin.

Wracamy do domu.

– Nie powiedziałeś mi.

– Bo to nie do mnie należało.

– Dlaczego oni mi nie powiedzieli teżnie rozumiem.

– To członkowie naszego wewnętrznegokręgu. Dobrze wiedzieli, jak masz dosyćGromady i Twierdzy. Nie chcieli cię odrazu osaczać swoją obecnością.

– Myśleli, że strzelę focha?

– Maleńka, to nie w twoim typie. Twójstyl to straszny uśmiech i dźganieszabelką.

Patrzę na niego.

– Babka o twardym spojrzeniu –uśmiecha się szeroko. – Wiedzieli, żepotrzebujesz trochę prywatności.Oczywiście to zaczynało robić sięabsurdalne, dobrze więc, że Christophersię pokazał.

Macham ręką w kierunku naszej stronyulicy.

– Ile z tych domów jest twoich?

– Naszych. Wszystkie pięć po naszejstronie.

– Mamy coś jeszcze?

– Trochę lasu za domem.

Ten las ciągnie się spory kawał.

Było tam kiedyś ogromne pole golfowe icentrum handlowe, ale drzewa i krzakidawno temu wszystko pochłonęły.

– Ile hektarów?

– Dwieście kilka.

Otwieram usta, ale nic się z nich niewydostaje.

– Tak myślałem żeby nazwać goDwustuhektarowym Lasem.

[A może Stumilowym? :P

W oryginale Magii: ‘Five Hundred AcreWoood’.

W Kubusiu Puchatku: Hundred AcreWood/100 Aker Wood/Hundred-AcreWood/100 Acre Wood/The Wood.]

Moje usta zaczynają w końcufunkcjonować.

– Ile pieniędzy…

– Trzy miliony.

O mój lesie szeleszczący.

– To była prawdziwa okazja.Niejednokrotnie próbowano oczyścićten teren, ale tamtejsze drzewa mają wsobie dużo magii. Odrastają w kilka

tygodni, co jest dla nas idealne. Gdypozwolimy lasowi się rozwinąć, rozrostsam się ureguluje.

– Czy to dlatego kończy się nam forsa?

– Tak. – Curran posyła mi uśmiech. –Tyle, że nie kończy, musimy tylko byćostrożni z wydatkami.

Śmieję się pod nosem. Nagle wszystkozyskuje sens.

– Poza tym, powiedziałem ci o lesie trzyrazy.

Nie powiedział.

– Jakoś sobie tego nie przypominam.

– Na początku lutego powiedziałem ci,

że rozważam zakup dodatkowej ziemikoło domu.

Nie pamiętam tej rozmowy. Zresztązakup „dodatkowej ziemi" znaczykolejne pół hektara, a nie połać większąod Stumilowego Lasu.

– I co ci odpowiedziałam?

– Cytuję: „Teraz chcesz o tymrozmawiać?" A potem: „No weź,przegryź go w końcu na pół”.

Ach, teraz sobie przypominam.

– Byliśmy w na wpół zalanym garażu, wtowarzystwie oszalałego lunatyka,ciskającego w nas piorunami.

– Potem podniosłem temat w drugiweekend po przeprowadzce. Byliśmy wnaszej sypialni. Odwalałaś robotępapierkową, a ja wyszedłem spodprysznica i powiedziałem…

To akurat świetnie pamiętam.

– Powiedziałeś: „Hej , maleńka, częstotu wpadasz?”

– Nie, wcześniej.

– Nie pamiętam, co powiedziałeśwcześniej. Trudno się byłoskoncentrować.

– Na swoją obronę dodam, że leżałaśtam nago – szczerzy się Curran.

Nieważne.

– A trzeci raz?

– Byliśmy w pracy. Powiedziałem:„Spójrz, kupuję tę ziemię”. A tyodpowiedziałaś: „Głupio się czuję,mówiąc ci jak masz wydawać swojąforsę. Jeśli chcesz kupić dodatkowąziemię, zrób to”.

No dobra, dowiódł swego.

Curran wyciąga rękę i ściska moją dłoń.

– Co się stało, to się nie odstanie.Gromada należy teraz do Jima i choćoficjalnie marudzi, gdybym chciał mu jąodebrać, walczyłby o nią. Musimy terazzająć się naszymi ludźmi. Podstawą jest

dach nad głową, miejsce do wybieganiasię nocą oraz praca.

Księżyc obiera sobie tę chwilę, bywyłonić się zza chmur, zalewając ulicędelikatną poświatą. Od zawsze lubięciemność. Pod bezkresnym, nocnymniebem, świat wydaje się większy.Ogarnia mnie dziwny spokój.

– Martwię się o Eduardo – mówię. –Lepszy rydz niż nic, ale wszystkie naszeposzlaki są marne. Śledztwo posuwa sięza wolno. Im dłużej go nie ma, tymbardziej nikłe szanse na odnalezienie gożywego. Kiepska ze mnie detektywa…

Curran unosi brwi.

– No, nie powiedziałbym.

Unoszę dłoń.

– Jestem kiepską detektywą, ale umiemwkurzać ludzi.

– Owszem.

Ha ha.

– Zwykle w tym momencie śledztwastałabym się wrzodem na dupieporywacza. Wkurzałabym go na maksa istała się celem, by ukrywający Eduardoosobnik, ujawnił się próbując mniezniszczyć. To dałoby mi punktzaczepienia, no i inni by nie cierpieli.

Oczy Currana rozbłyskują drapieżnymświatłem.

– No to go wkurzmy.

Wskazuję palcem nasz dom.

– Julie.

Przedtem Julie mieszkała w Twierdzy.A teraz tutaj. Istnieje przeogromnaróżnica pomiędzy Twierdzą pełnązabójców, a domem na przedmieściu. Tobardzo dobrze chroniony dom, alejednak…

– Julie nic się nie stanie. Mamy mocnebariery ochronne i porządne drzwi, anasi sąsiedzi są bardzo zaangażowani wjej bezpieczeństwo. Jak zajdziemyporywaczowi za skórę?

– Dzięki ghoulom. Nie wiem, czy są dla

niego emocjonalnie cenne, alewykorzystuje je.

– Czyli dobieramy się do ghouli.

– Porozmawiam o tym z Ghastekiem,jeśli ty pogadasz z Jimem. Piloci lubzmiennokształtni musieli widziećprzemieszczające się po mieście ghoule.Znajdziemy je i wybijemy. Jeśli uda namsię wybić mu sporo zębów, w końcu sięwkurzy i wyjdzie nam przywalić.

Curran szczerzy kły.

– Czuję, że to mi się spodoba.

– To jest nas dwoje.

Przynajmniej mamy plan. Lepszy taki,

niż żaden.

Przez okolicę przetacza się warkotsilnika samochodowego. Na naszympodjeździe zatrzymuje się jeepGromady. Wyskakuje z niego George.

– Dowiedziałaś się czegoś? – pytaCurran.

George kręci głową.

– Znaleźliście go? Czy…

– Wiemy, że porwały go ghoule –przerywam jej. – Żył, kiedy gozabierały. Nie wiemy dlaczego.

George wygląda słabo, ma zaciśnięte

zęby i rozgorączkowane oczy.

– Ghoule? Co?

– Wejdź – zapraszam ją. –Wytłumaczymy ci wszystko.

KONIEC Rozdziału 10

Rozdział 11 – Eksperci

Cuddles stuka kopytkami, kłusując przezmiasto. Potrafi galopować jakprawdziwa mistrzyni, umie jechać stępalub cwałować, ale przez ten szarpanykłus grzechoczą mi wszystkie zęby.Zwolniłam jej tempo kilka razy, ale ma

dziś chyba ochotę właśnie na kłus, a jakjuż sobie coś wbije do łba, żadna siła naZiemi tego nie zmieni. Wybrałam ją,ponieważ fale magii pojawiają sięostatnio w krótkich porywach, arozgrzanie zaczarowanego silnika trwawieki. Ostatnią przyczyną jest to, że dwatygodnie temu Buckhead doświadczyłoniewidzialnej burzy gradowej. Nie byłowidać gradu, ale skutki uderzeń tak. Wsumie nie wyrządziła wielkich szkód, bowiększość dzielnicy to i tak kompletnaruina, ale przekształciła ulice w torprzeszkód z dziurami.

– Próbujesz mnie ukatrupić, co?

Wiercę się w siodle, próbując znaleźćpozycję, w której nie bolą mnie plecy.

Cuddles ignoruje mnie i kłusuje dalej.

Moje ciało dziś rano dało wyrazswojemu niezadowoleniu z racji tego, żemusiało wstać i nie mogło spędzić dniaw łóżku. Po śniadaniu ja pojechałam wswoją stronę, a Julie z Curranem wswoją. Musimy poczynić dziś jakieśpostępy w śledztwie i liczę, że dziękiSaimanowi coś się wyjaśni.

Docieramy do luksusowego,kilkunastopiętrowego apartamentowcaChampion Heighst, gdzie mój ekspertwciąż mieszka. Zostawiam ośliczkę wluksusowej stajni, przechodzę bezproblemu przez strzeżoną recepcję iwjeżdżam na górę. Podchodzę do drzwiwejściowych Saimana, znajdujących się

na najwyższym piętrze, i pukam.

Nie otwiera.

Wiem, że jest w domu. Saiman ma stareprzyzwyczajenia. Niezależnie od tego,jak bardzo zabaluje w nocy, rano zawszewraca do domu.

Czekam przy drzwiach. Wiem, żeusłyszał moje pukanie. Raz wystarczy.Potem ciekawość weźmie górę iotworzy.

Mija jedna chwila, potem druga.

Zamek klika, gdy zasuwa zmieniapołożenie.

Drzwi otwierają się, ukazując

gospodarza.

Przybrał postać mojego ojca.

Zduplikował ją idealnie od eleganckiegozarysu szczęki do prostego nosa imistrzowskich łuków kruczoczarnychbrwi, ale nie potrafił odtworzyć oczu.Te należące do Rolanda rozświetlaledwie powstrzymywana moc. Hughporównał to kiedyś do spoglądania woblicze słońca. Spróbowałam tego, amoc ojca przypominała lawinę. Po razpierwszy od bardzo dawna cofnęłam sięprzed walką. Ten tu „Roland” maznajome spojrzenie Saimana:sardoniczne, zrozumiałe i pełnewyższości.

Śmieję się.

„Roland” przygląda mi się z namysłem,wyraźnie zbity z pantałyku. Pewniezaplanował sobie, że mnie zastraszy lubzaniepokoi. Na nieszczęście dla niegojest tak samo podobny do mojego ojcajak osiemdziesięcioletnia starowinka.

Zerkam jeszcze raz, nie wytrzymuję iznowu parskam śmiechem.

– Wejdź – rzuca.

– Dobrze, tatusiu.

Idę za nim, chichocząc.

Jego twarz nabiera ślicznego,purpurowego odcienia.

– Nie widzę w tym nic zabawnego.

– Musisz zmienić maskę. Ta nowa takmnie bawi.

Jak za dotknięciem różdżki, twarzSaimana zaczyna przypominać wijącesię pod skórą węże. Obrzydlistwo.

– O wiele lepiej – chwalę go, gdyprzybiera typową neutralną formę.

Siadamy na białej kanapie, w tymsamym, znanym mi futurystycznymwnętrzu.

– Jak na parającego się magiączłowieka, bardzo lubisz technikę.

– Podoba mi się wpływ cywilizacji –

odzywa się ze swojego miejscanaprzeciwko mnie.

– A fakt że te zabawki są coraz droższe,nie ma z tym nic wspólnego?

– To szczegół poboczny, Sharrim.

Sharrim. Księżniczka. Tak nazywająmnie ludzie Rolanda. Chce mi utrzećnosa, ale nie on jeden zna tajemnice.

– To ważne dla naszej rozmowy, Ássie.Powiedz mi, czy twój dziadek, Loki,odwiedza cię czasem? Co sądzi o twoimgniazdku?

Saiman prostuje się.

– Oszczędzę ci kłopotu – ciągnę. –

Przestańmy udawać, że nie domyśliłeśsię mojego pochodzenia zanim jeszczezajęłam miasto. Tym się przecieżzajmujesz. Zobaczyłeś słowa na mojejskórze. Wybrałeś się z nami za MorzeCzarne i łaziłeś po zamku d’Ambraya.Nie się zaprzeczysz, że fizycznie jestempodobna do ojca. Dodałeś dwa dodwóch, ale postanowiłeś nie wychylaćsię. Czekałeś, żeby zobaczyć, jaksprawy się potoczą. Teraz już to wiemy.Musisz dokonać wyboru. Woliszrozmawiać z Sharrim, czy Kate Daniels?Mogę być jedną lub drugą, alegwarantuję ci, że jedna z nich nie będzieci się podobać.

– A co, jeśli wybiorę Sharrim? – pytaostrożnie.

Odchylam się.

– Porozmawiamy wtedy o tym, dlaczegonie pomogłeś mi, gdy stawiałam opórojcu. Posiadasz kontakty na całymkontynencie. Wiedziałeś o nadejściuHugh d’Ambraya i że za nim pojawi sięRoland. Nie ostrzegłeś mnie. Terazjesteś w moim mieście i masz czelnośćprzywdziewać twarz mojego ojca. Tobył żart, czy oświadczenie polityczne? –pochylam się i przygważdżam gospojrzeniem.

Saiman siedzi jak sparaliżowany.

– Bardzo bym chciała usłyszećwyjaśnienie.

– A jeśli wybiorę Kate?

Wyciągam foliową torebkę z piaskiem.

– Potrzebuję analizy. Szukamzaginionego zmiennokształtnego. Możego pamiętasz: wysoki, szeroki, zmieniasię w bizona. Nazywa się EduardoOrtego i był z nami na wakacjach nadMorzem Czarnym. Znalazłam jego autow pierścieniu takiego piasku. Miałniecałe cztery metry średnicy idwadzieścia centymetrów szerokościszerokości. Na m-skanerze pojawia sięjako miedziany. Potrzebuję dosłowniekażdej informacji. Mitologia, gałąźmagii, cokolwiek. Stawka jak zwykle.

Saiman jest zaskoczony.

– I to wszystko?

– Nom.

Patrzy na torebkę, jakby to był próbującygo ukąsić skorpion. W jego głowieprzebiega gorączkowa kalkulacja.

– A jeśli odmówię?

– To pójdę gdzie indziej.

Saiman zaplata palce obu dłoni w jednąpięść, opiera się na niej i spogląda wprzestrzeń.

– Nie spiesz się.

– Chcesz przez to powiedzieć, że niemasz zamiaru wpływać na wydarzenia wmieście?

– Nie, o ile według mojej oceny takowa

interwencja nie będzie niezbędna.

– To nie jest pytanie szacunkowe, arzeczowe, może mieć więc tylko dwienastępujące odpowiedzi: „tak” lub„nie”. Czy masz zamiar rządzić?

– Nie mam.

Áss przygląda mi się wnikliwie.

– Trudno orzec, czy nie pojmujeszniebezpiecznej natury swego położenia,czy może celowo uciekasz przedrzeczywistością, jak struś chowającygłowę w piasek.

– Zawsze wymyślasz dla mnie takiepochlebne metafory. Ostatnioporównałeś mnie do kaktusa.

Gospodarz marszczy czoło.

– Kate, tu nie chodzi o to kim jesteś orazwartość twoich poszczególnychuczynków. Chodzi o Nimroda. Jesteśjego córką. Zajęłaś niezależne od niegoterytorium. Każdy, kto ma z nim napieńku, zjawi się tutaj.

Będą chcieli mnie zabić? Noniemożliwe, nie domyśliłabym się sama.

– Dzięki, przypominajko. Twojestreszczenie rzeczy oczywistych jest nadwyraz imponujące.

– Będziesz sprawdzana i wyzywana.Potrzebujesz jakiejś bazy wsparcia.Jeśli to zlekceważysz, miasto zamienisię w pole wolnej amerykanki, gdy

różne siły będą je sobie wzajemniewyrywać dla przywileju wyparcia stądcórki Nimroda.

– Mam zamiar bronić miasta. Nie będzieżadnej wolnej amerykanki.

Saiman milknie i znowu wpatruje się wemnie intensywnie. Chyba zwichnęłammu tę jego potężną mózgownicę.

– Będziesz bronić miasta, ale nie rządzićnim?

– Tak.

– Jaki jest zatem sens owej obrony? Nicnie zyskasz. Narazisz się naniebezpieczeństwo, nie otrzymując nic wzamian. Chcesz zdobyć aprobatę swego

ojca?

– Może sobie wsadzić tę aprobatę tam,gdzie słońce nie dochodzi.

– Zatem dlaczego?

– Ponieważ zajęłam miasto i moimobowiązkiem jest je chronić.

Znowu milczy.

– Mieszkam tu – tłumaczę. – LubięAtlantę. Nie chcę by przeistoczyła się wokropne miasto rządzone przez idiotów,gdzie ludzie muszą się ciągle bać. Ty teżtu mieszkasz. Chyba nie chcesz żeby tomiejsce zamieniło się w przedsionekpiekieł?

Cisza przedłuża się.

– Wszyscy, którzy wchodzą z tobą wstyczność, stają się tymczasowoniepoczytalni. – Saiman opada nakanapę. – Twój ojciec, BudowniczyWież, posiada niemal boską moc. Jesteśdzieckiem kobiety, która go zdradziła inajwyraźniej nie masz ochoty mu służyć.Twoja moc, sam fakt twego istnienia, tobezpośrednie wyzwanie dla niego.Zamiast jednak cię zabić, pozwaladziałać ci autonomicznie, dając niejakoczas, by twa moc okrzepła i stała się dlaniego prawdziwym zagrożeniem. Tendzikus, z którym sypiasz, budowałGromadę przez kilkanaście lat. Rdzeńjego osobowości oparty jest na byciuWładcą Zwierząt, a jednak zostawia to

wszystko w diabły, żeby zamieszkać ztobą na przedmieściu, choć przecieżjego odejście nie było częścią ugody,którą zawarłaś z ojcem. A Gromada nato pozwala.

Skąd on wytrzasnął te informacje?

– Curran mnie kocha. Odszedł, bo chciałbyć ze mną.

– A twój ojciec?

– Już długo nie miał dzieci. Jestem jegopierworodną w tej epoce.

Saiman unosi brwi.

– Co mam przez to rozumieć?

– Intryguje go moja egzystencja.

Áss otwiera usta, po czym je zamyka.

– Nie godzę się na bycie częścią tegoobłędu.

Podnosi torebkę z piaskiem i odpychado mnie.

– To zły ruch – ostrzegam go.

– Twój ojciec cię zabije – wyjaśnia. –Może już nie teraz, ale wkrótce. Jeśli niezamorduje cię w nieodległejprzyszłości, zrobią to inne siły,próbujące przejąć miasto. Gdy tonastąpi, wszystkie wspierające cięosoby staną się ofiarami czystek. Jesteśtrędowata. Zarażasz wszystkich, którychdotykasz.

O jeżu kolczasty.

– Bycie twoim sprzymierzeńcem towyrok śmierci. Wspierając cię nic niezyskam. Odmawiając usług ryzykuję, żecię rozłoszczę, ale opuściłaś Gromadę,więc już nie możesz mnie nimiskutecznie straszyć, a nie ukarzesz mnieosobiście, ponieważ jesteś spętanaswoją własną moralnością.

No dobra, przynajmniej wiem na czymstoimy. Biorę torebkę z piaskiem iwychodzę.

***

Przez drzwi zbrojowni Kadamprzechodzę o dziewiątej trzydzieści.Kuźnia zajmuje przysadzisty budynek w

południowej części miasta. Siedem lattemu, gdy przyszłam kupić po razpierwszy broń, pracowali tu jedynieArnav, jego syn Nitish oraz córka, Neha.Przez lata interes rozrósł się, a wraz nimkuźnia. Po wejściu widzę dwóchczeladników, jeden pokazuje brońklientowi, a drugi układa towar napółkach. Ledwie piętnastoletni chłopiecw terminie podbiega do mnie i pytaczego potrzebuję. Proszę o spotkanie zNitishem, a pięć minut później chłopiecprowadzi mnie na tyły, gdzie jego szef wmilczeniu bada kilka bloczków stali.

Nitish zerka na mnie. Jest średniegowzrostu, ma gęste, czarne włosy, żywe,ciemne oczy i rozświetlający twarzuśmiech. Jego rodzina pochodzi z miasta

Udaipur w Indiach, z okolic, któredostarczały władcom mughalskiejdynastii narzędzia wojny od szesnastegowieku. Koftgari ma we krwi. Toniezmiernie precyzyjne rzemiosło, wszczególności gdy idzie o liternictwo.Najdrobniejsze odstępstwa wnachyleniu znaku w arabskiej inskrypcjilub zły kąt pociągnięcia w celtyckichrunach na głowni może zmienić ichznaczenie. Nitish jest najlepszy wmieście.

Odpakowuję kindżał i kładę go na stole.Uśmiech Nitisha znika. Wyciąga rękę iszybko zakrywa sztylet materiałem.

– To jeden z twoich – mówię.

Nitish kręci głową.

– Ależ tak. Na głowni jest twojekoftgari. Tylko jedna kuźnia potrafiwykonać broń tej jakości, a po wzorzepoznaję, że to nie jest dzieło twojegoojca. Czyje to zlecenie?

– To nie jest dobry temat – mówi cicho.

– Wiem, że kupcem jest mężczyzna,prawdopodobnie należący do islamu.

Nitish kręci głową.

– Mój przyjaciel zaginął. Znalazłam tow jego gabinecie. Wiem, że nie należydo niego. On niedługo się żeni.

– A ja jestem żonaty i mam dzieci.

Zdejmuję szmatkę z kindżału.

– Potrzebne jest mi jedynie jegonazwisko. To nie zemści się na tobie.Mój przyjaciel wciąż żyje. To dobryczłowiek, a jego narzeczona straciłarękę, broniąc ciężarnej kobiety.Zasługują na szczęście. Potrzebne jestmi tylko jedno nazwisko.

Nie patrzy na mnie.

– A gdyby to Prema zniknęła? – Imięjego żony zawisa pomiędzy nami jakciężki kamień. Pójdę za to prosto doszumiącego piekła. – Nitish, nieprzychodziłabym do ciebie, gdybymmiała inny wybór.

Właściciel zakrywa ponownie broń i

nachyla się.

– Chodź.

Biorę sztylet i idę za nim przez warsztat,mijamy żar kuźni i odgłos młotków, poczym wchodzimy do pomieszczenia natyle. Gospodarz włącza światło izamyka za nami ciężkie drzwi. Otaczająmnie cztery ściany zapełnione bronią.

– Nie znam jego nazwiska – odzywa sięcicho. – Ale wiem co kupuje. –Wskazuje nóż na ścianie.

Trzydziestocentymetrowe, jednostronneostrze jest proste u nasady, a następniewykrzywia się leciuteńko w prawo, robisię węższe i znowu skręca w lewo,prostując na końcu. Czubek sztyletu jest

trójkątny i wzmocniony, niemalprzechodzi w igłę. Obrzydliwie ostrakrawędź. Mocny środek, więc niepęknie. Prosty uchwyt, kość owiniętaskórą. Pesz kabz [przekłuwacz pancerzy]jest siedemnastowiecznym, perskimodpowiednikiem kul pancernych. Tenwzmocniony czubek rozdziera kolczugęjak papier. Prześlizguje się pomiędzyżebrami, a jeśli pchnąć go do góry,przebija serce. Jeżu kolczasty.

Patrzymy na broń w milczeniu.

– Nie ma falowanego wzoru.

– Nie ma. On zwykle nie wybiera stalidamasceńskiej. To jest stal zero-sześć –odpowiada Nitish głuchym głosem. –

Nie do zdarcia.

Zero-szóstka to stal narzędziowa. Nietępi się i przewyższa trwałością nawetnajlepszą damasceńską. Ponadto nie dasię jej wyśledzić. Wybrał stalnarzędziową, ponieważ tym właśnie jestten nóż – narzędziem. Ta broń niezostała wykonana, by pokonywaćpotwory. Jej zadaniem jest zabijać ludzi.Należy ona do mordercy.

Nitish podchodzi bliżej stołu, bierzealbum kilkucentymetrowej grubości izaczyna go przeglądać. Zatrzymuje się,pokazując mi stronę. Sztylety. Nie żadnewymyślne okazy, ale praktyczne, prostepaski stali, dwadzieścia pięćcentymetrów długości i niecałe cztery

szerokości. Na tyle grube, żeby ostrzesię nie zginało, dwuostrzowe napierwszych czterech centymetrachpocząwszy od czubka, a potemjednostronne. Żadnych ozdóbek narękojeści, sama stal. W przeciwieństwiedo tego co pokazują filmy, zabicieczłowieka tego typu bronią jest trudne.Nawet jeśli ostrze trafi w ciało, niedosięgnie ważnych organów. Używa sięich najczęściej żeby wkurzyćprzeciwnika i sprowokować dozrobienia czegoś głupiego. Albo żeby gorozproszyć, upuścić mu krwi lub zadaćból. Rzucony sztylet wchodzi w ciałojak nóż w masło i trudno go wyciągnąć.

Nitish przerzuca stronę. Następnysztylet, tym razem o prostym ostrzu. Ta

sama niewyszukana, rzemieślniczaestetyka. Broń tego samego zabójcy.

Kowal zamyka album.

– Potrzebował dłuższej broni?

Kręci głową.

Kupiec albo nie używa długiej broni, cojest mało prawdopodobne, wziąwszypod uwagę cały ten magiczny bajzeljakim częstuje nas Atlanta, albo ma jużswoją ulubioną broń i jest na tyle dobry,że jej nie łamie.

– Możesz go opisać?

– Czarne włosy. Broda. Wielki. – Nitishunosi ręce. – Wysoki. Nosi okulary.

Łagodny głos. Spokojny. Nie wyglądana faceta, który kupuje takie rzeczy. –Wskazuje kindżał.

– A na kogo wygląda?

– Na człowieka pokoju.

– Kiedy się zgłosi po pesz kabz?

– Nie wiem. Czasem przychodzinastępnego dnia po wykonaniu zlecenia.Czasem po miesiącu. Nigdy przedtemnie dzwoni. Płaci z góry i zjawia się bezuprzedzenia.

– Zadzwonisz do mnie, gdy odbierze tensztylet?

– Może wcale się po niego nie zgłosi.

Rok temu rozmawiał z moim ojcem izlecił mu wykonanie tego.

Otwiera album na ostatniej stronie,gdzie połowa kartki została podklejonado góry, by uformować kopertę iwyciąga z niej fotografię. Okrągłaszkatułka z ciemnej stali, trochęmniejsza od piłki futbolowej, z okrągłymwieczkiem. Wzór na niej wygląda napierwszy rzut oka jak przypadkowe,ozdobne Koftgari, naniesione na czarnąpowierzchnię stali. Niemniej zbliżeniewszystko wyjaśnia, wzór nie jestprzypadkowy. Cieniutkie, jak pajęczynapismo arabskie.

„Bismillah ir - Rahman ir – Rahim…”

„W imię boga miłosiernego ilitościwego

mów: szukam schronienia u panajutrzenki

przed złem tego, co on stworzył,

przed złem ciemności, kiedy się szerzy,

przed złem tych, którzy dmuchają nawęzły,

i przed złem człowieka zawistnego

chwili gdy żywi nienawiść”.

Al-Falak, sto trzynasta sura Koranu.Cała szkatułka jest pokryta ochronnymi

wersetami.

– Już miał tę szkatułkę – wyjaśniaNitish. – Nas potrzebował do wykonaniakoftgari.

Islam chroni swoich wyznawców przedsiłami nadnaturalnymi. Nieznajomyumieścił coś na owej szkatułce i liczy naboską pomoc, by to coś nie wydostałosię.

– Zajrzałem do szkatułki. Wnętrze byłogładkie i wyglądało jak kość.

– Słoniowa?

– Nie. Zwykła. Jak wnętrze czaszki.

Robi się coraz lepiej.

– Mogę ją obejrzeć?

– Zabrał ją dwa dni temu. Nawet niezapytał o sztylet. Chyba nie pamiętał, żego zamówił.

***

Gapię się przez szybę na łańcuchzagradzający wjazd na parking CuttingEdge. Ten łańcuch zakłada się na noc.Jest prawie jedenasta. Powinien byćzaczepiony na słupku obok. No ale niejest. [Atlanta jest magiczna. ZamieniłaCuddles w autko.]

Derek zwykle przyjeżdża do CuttingEdge na ósmą. Jeśli nie on, Curran

powinien był już wrócić z wizyty wGildii. Raczej nic go tam nie zatrzymało.Po jego odpowiedzi na tyradę Boba,żaden najemnik go nie zaczepi. Topowinno zająć góra kwadrans.Wpakował się tam w jakieś problemy?Wyobraźnia podsuwa mi obraz Gildii wruinie oraz mojego mysia-pysiawyłaniającego się z jej szczątków,ryczącego i machającego bezwładnymiciałami Czwórki Jeźdźców.

To byłoby przekomiczne.

No dobra, z takiego myślenia nic niewyjdzie.

Rozmowa z Saimanem przyprawiła mnieo podły nastrój. Słyszę głos mojej

zmarłej ciotki: „Ludzie są jak rybki.Zdychają. Ty trwasz”. W pewnym sensieSaiman ma rację. Jestem skalana, ale niedlatego, że Los szykuje dla mnie rychłąśmierć. Jestem skażona mocą, któraniszczy i wypacza ludzi. A już i takjestem pokręcona.

Parkuję przed budynkiem i ciągnę zaklamkę. Oczywiście zamknięte.Otwieram i wchodzę do sporego,głównego pomieszczenia. Rolety sąwciąż opuszczone. Podciągam je iwpuszczam światło, które ukazuje czterybiurka. Kiedyś były tylko dwa – moje iAndrei. Teraz jest zajęta kierowaniemswoim klanem i ciążą. Staramy się jeśćwspólny lunch w każdy piątek, a kiedyostatnio wybrałyśmy się razem do

knajpki, zeżarła prawie dwa kilogramygrillowanych żeberek sama. Chciała teżschrupać kości, ale odwiodłam ją odtego. Nadąsała się i powiedziała, żepsuję jej nastrój.

Jej biurko stoi teraz puste. Andreatwierdzi, że wróci, ale bardzo w towątpię. Moje stoi po prawej. Dereka zamoim, a Currana za Andrei. Na żadnymnie ma zostawionej informacji.Świetnie.

Siadam w swoim krześle. Saiman miałrację w jeszcze jednej sprawie: jeśli jasię poddam, miasto upadnie ze mną.Sojusz ze mną jest wyrokiem śmierci.Jak ja ich wszystkich obronię? Nawetnie umiem znaleźć Eduardo. Wcześniej

byłam odpowiedzialna za swoje własnebezpieczeństwo. Potem zabezpieczeństwo przyjaciół. Następnie zacałą Gromadę. A teraz muszę strzecmiasta. Moje zobowiązania wciąż siępowiększają i ani trochę mi się to niepodoba.

Wcale tego nie chcę. Nie mam ochotybyć odpowiedzialna za całe miasto.

To wszystko przez zajęcie Atlanty.Niemniej pozwolić ojcu dodać je dojego powiększającego się imperiumbyłoby gorszym wyjściem.

Użalaniem się nad sobą niczego nieosiągnę. To wcale nie pomaga Eduardo.Muszę poszukać kogoś, kto zanalizuje

piasek. Im szybciej, tym lepiej. No imuszę znaleźć sposób na dobranie się dodzienników Gildii.

Sprawdzam automatyczną sekretarkę.Odzywa się głos Luthera: „Hej,szurnięta małpo. Mój gość od robakówsprawdził twojego ogromnego robala.To solfuga, pajęczak. Największegatunki dorastają do piętnastucentymetrów i nie są jadowite lubniebezpieczne dla ludzi. Żyją u nas wArizonie, ale gość od robali twierdzi, żeten twój pochodzi z Bliskiego Wschodulub Afryki Północnej. Nie jest jeszcze zapóźno powiedzieć mi co wiesz.Oddzwoń do mnie, jeśli zostało ci choćtrochę przyzwoitości”.

Ghoule, wilcze gryfy, inskrypcje poarabsku, a teraz solfuga. Wszystko towskazuje na ten sam rejon geograficzny.Kłopot w tym, że nie mam zielonegopojęcia, jak to połączyć. Nie mogępowiedzieć Lutherowi, co wiem, bo wsumie nie wiem nic. Może jak wręczęjałmużnę biednym, jakaś mistycznastaruszka sprzeda mi magiczną lampę, zmiłym dżinem, który odpowie nawszystkie moje pytania.

Maszyna klika, przewijając się donastępnej wiadomości: „Cześć, tuBarabas. Oddzwoń jak najszybciej”.

Wybieram numer. Następna sytuacjakryzysowa?

Barabas odbiera po pierwszym sygnale.

– Hej, chyba znalazłem lukę prawną –rzuca bez przywitania.

Można się wyluzować.

– Opowiedz mi o działaniach doraźnychw Gildii – prosi rzeczowym tonem.

Też miło cię słyszeć.

– Ten „środek tymczasowy” towstrzymanie zatrudnienia. NajemnicyGildii są wykonawcami, ale i tak muszązostać formalnie wcześniej zatrudnieniprzez Gildię. Jeśli firma uzna, że jest zamało zleceń na głowę, wprowadza siętakowy środek tymczasowy aż napłyniewięcej zleceń lub ubędzie najemników.

Zaczynam rysować klif na kartcepapieru.

– Oni są w tej chwili właśnie w takiejsytuacji.

– To mnie nie dziwi. Wszystko sięsypie. – Dodaję kilka patykowychludzików na klifie, a po nim dorysowujęspadający banknot dolarowy.

– Z mojego wywiadu oraz informacjiotrzymanych od Jima wnioskuję, żeadministracja jest najważniejsza, byGildia mogła osiągać zyski.

– Tak. Asystent umożliwia sprawnedziałanie całego systemu.

– Popraw mnie, jeśli się mylę. Bob

Carver i jego Jeźdźcy pragną dostępu dofunduszu emerytalnego. Storpedowalibudżet Gildii, więc pracownicyadministracyjni przestali otrzymywaćpensję. Dlatego odeszli. Bez Asystenta ijego ludzi nie istnieje skuteczny systemprzydzielania zleceń. Nikt ich nieprzyjmuje, nie rozdziela, nie monitoruje,więc klienci denerwują się, gdy nikt sięnie pojawia. Interes usycha, co skutkujebrakami finansowymi. Istny paragraf 22.

– No właśnie. – Dodaję patyczakanurkującego za banknotem i dopisuję„Bob” nad jego łebkiem. – Gildiapotrzebuje kasy żeby znowu zatrudnićadministrację, ale warunkiem jejzarobienia jest właśnie posiadanieadministracji.

– Musimy przerwać ten zaklęty krąg.

– Jak?

– W przepisach znajduje się klauzulapozwalająca każdemu najemnikowi nawniesienie pieniędzy do budżetu Gildii zkonkretnym przeznaczeniem.

Pocieram twarz, ale nie doznaję od tegoolśnienia.

– Sugerujesz, że powinniśmy dać Gildiinaszą forsę?

– Tak.

– Barabas, ten interes już ledwie zipie.Chcesz utopić w nim więcej pieniędzy?

– Wysłuchaj mnie.

Słynne pierwsze słowa.

– No dobra.

– Dajemy Gildii zastrzyk gotówki podwarunkiem, że zostanie wydana naponowne zatrudnienie pracownikówadministracji. Wraca Asystent iprzydziały…

– Zlecenia.

Jak już się upiera przy tym idiotyzmie, tomoże zacząć używać właściwejterminologii.

– Wtedy zlecenia zostają odpowiedniorozdzielone, najemnicy zarabiająpieniądze, a dodatkowo od razupoprawiamy naszą reputację.

– A co się stanie, gdy pieniądze sięskończą?

– Musimy dopilnować, żeby wystarczyłoich do czasu aż Gildia odbije się od dna.Użyjemy dobrej renomy oraz naszychudziałów, żeby przerwać zastopowaniebudżetu. Ludzie nie lubią chaosu, bowtedy nie mogą zarabiać. Potrzebująsilnego przywództwa. Musimy uzyskaćreputację ludzi, do których przychodzisię z problemem do rozwiązania.

– Ile pieniędzy będziemy na topotrzebowali?

– Mój projekt budżetu wskazuje, żepotrzebujemy co najmniej 142 860dolarów żeby sfinansować

funkcjonowanie administracji, łącznie zestworzeniem podstawowego zespołu,przez około cztery miesiące. Tylewłaśnie potrzeba, według mojej oceny,żeby Gildia zyskała płynność finansową.

Zastanawiam się nad tą kwotą.

– Kate?

– Daj mi chwilę.

– To da się zrobić. Curran dał mi budżetw wysokości trzystu tysięcy dolarów.

Lesie szeleszczący.

– Kate?

Wydaliśmy miliony na las, możemywyrzucić je też na Gildię.

– Mów dalej.

– Indywidualny wkład jest ograniczonydo pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Jimnie chce w to wciągać innych członkówGromady, a brak budżetu nie pozwalazarejestrować Currana, czy kogokolwiekinnego jako najemników. Utknęliśmy.Nie mamy wystarczającej liczby ludziżeby zasilić budżet potrzebną kwotą.

– Tak na marginesie, uważam, że toporoniony pomysł.

– Twoje obiekcje zostały odnotowane.

– Zajrzyj do rozdziału o członkostwiepod ustęp o funkcjonowaniu grup. Mogęzapisać trzy osoby jako moje wsparciepomocnicze. Drugą stroną medalu jest

to, że jak spierdzielą, ja za to oberwę.

– Widziałem ten paragraf. Żeby tozrobić musisz być zrzeszonym członkiemprzynajmniej przez pół roku.

– Jestem zrzeszonym członkiem od roku.Zmieniłam członkostwo, gdy Curransfinansował Cutting Edge. Bardzo mądryprawnik Gromady z czerwonymi,nastroszonymi włosami doradził mi to zewzględu podatkowych. Poza tym Gildiama świetne ubezpieczenie dentystycznedla zrzeszonych członków.

– Prawnicy Gromady dają dobre rady,nawet jeśli nie zawsze je pamiętają.Oddzwonię później.

Rozłącza się.

Jak widać Curran zajął się wszystkim.

Do przejęcia Gildii jest nam niezbędnyAsystent. Przerzucam kartki książkitelefonicznej. Nie mam bladego pojęcia,jak go znaleźć, ale wiem gdzie jest Lori.Dziewczyna jest jego protegowaną,ponieważ jak wyznała mi kiedyś późnąnocą, nie jest kretynką. Rodzice Lori,Karen i Brenda prowadzą cukiernię naCampbelton Road, która nazywa sięPączuszki. Pamiętam to, bo wstąpiłamtam raz, żeby kupić dużegomarcepanowego lizaka, a jedna z jejmam droczyła się ze mną o szablę, ażLori wyszła i kazała jej przestać.

O, mam. Wybieram numer.

– Piekarnia Pączuszki.

– Czy mogę rozmawiać z Lori?

– Hej, Kate. Jak ci się mogę„przysłużyć”?

Miło być rozpoznaną.

– Nie wiesz może, gdzie znaleźćAsystenta?

Lori wzdycha.

– Pamiętasz jak zawsze nawijał, że chcepo przejściu na emeryturę prowadzićbar?

Nie pamiętam, ale nie odpowiadam.

– Kupił bar?

– Zatrudnił się w Stalowym Koniu.Mówi, że chce wyczuć biznes.

– Hipotetycznie mówiąc, gdyby ktośchciał cię na powrót zatrudnić w Gildii,byłabyś zainteresowana?

Następuje chwila milczenia, a po niejgorączkowy szept:

– Kate, jak mnie stąd wyciągniesz, przezrok będę ci kupowała drinki. Jeśli będęmusiała wycisnąć krem na jeszcze jednąmarchewkową babeczkę to sięobwieszę.

– Dzięki za pomoc.

Rozłączam się. Stalowy Koń będzieotwarty za godzinę lub dwie.

Mruga do mnie światło automatycznejsekretarki. Racja. Więcej wiadomości.

„Tu sekretariat Akademii Seven Star.Nasza uczennica, Julie Lennart-Daniels,nie pojawiła się dzisiaj na zajęciach wnastępujących godzinach…”

Julie nie wagaruje…

„Pierwsza…”

Nie czuła się źle dziś rano.

„Druga…”

Przecież Curran miał zabrać ją prosto doszkoły.

„Trzecia…”

Nie było jej w szkole od rana. Niedotarła tam razem z Curranem.

„Proszę dostarczyć zwolnienie w ciągudwóch dni roboczych”.

Zjawia się fala magii. Lesieszeleszczący, nie teraz.

Łapię słuchawkę i wykręcam numerAkademii Seven Star. Działaj, dziadu.

Sygnał. Drugi…

– Akademia Seven Star. Mówi Emily.

– Z tej strony Kate Daniels. Czy Juliezjawiła się dziś w ogóle w szkole?

– Nie, proszę pani…

– Proszę do mnie natychmiastzadzwonić, jeśli tylko się pojawi.

Rozłączam się i dzwonię do domu.Dryń. Dryń. Dryń. Dryń…

Co się mogło stać?

„Zostaw wiadomość”, odzywa się mójglos.

– Curran, gdzie jesteś? Nie mogęznaleźć małej. Julie, jeśli tam jesteś,podnieś słuchawkę. Nie masz kłopotów.Muszę tylko wiedzieć, że tam jesteś i nicci nie grozi.

Cisza.

Odkładam słuchawkę i wybieram numer

Barabasa.

– Widziałeś jak Curran dziś ranoodjeżdża?

– Tak.

– Miał ze sobą Julie?

– Tak.

–Wrócił?

– Nie. Jestem tu cały ranek, usłyszałbymjego samochód.

– Zadzwoń do mnie jeśli go zobaczysz.

Rozłączam się.

Zniknęli oboje. Zupełnie jak Eduardo.

Żeby pokonać Currana potrzeba całejarmii ghouli. Prędzej by zginął niżpozwolił zabrać Julie. Gdzie mógł z niąpojechać?

Wybieram numer Twierdzy, budkęstrażniczą.

– Gromada, słucham – mówi Archie.

– To ja.

– Towarzyszko? To znaczy nie-Towarzyszko. Eks-Towarzyszko?

– Czy Curran jest w Twierdzy?

– Nie. Żadne z was nie może przebywaćw Twierdzy dopóki nie miniedziewięćdziesięciodniowy okres

separacji…

Odkładam słuchawkę.

Julie mieszkała kiedyś na ulicy. Jeśli nieporwały ją ghoule, a tylko zwiała zeszkoły, odnalezienie jej będzie trudne.Łatwiej będzie znaleźć Currana. A kiedyjuż go znajdę, powie mi czy podwiózł jądo szkoły. Wybieram numer Gildii.Zmuszę jednego z tych dupków żebypowiedział mi, czy on tam był.

Nagły sygnał przerwanego połączeniawyje mi w uchu jak puls uciekiniera. Coznowu? Wybieram numer bezpośredniodo biura Marka. Telefon klika raz, drugii moje ucho atakuje przeraźliwy krzyk,pierwotny wysoki wrzask ludzkiego

przerażenia:

– Pomocy! Pomóż mi!

Głośny huk zagłusza resztę, a potemznajomy, dziewczęcy głos krzyczy:

– On się zbliża!

Julie.

Gildia znajduje się niecałe dwadzieściaminut jazdy konnej stąd. Wybiegam.

[I tak Cuddles powróciła do swejpierwotnej postaci :P]

Koniec Rozdziału 11

Rozdział 12 – Atak na Gildię

Jestem przecznicę od Gildii, gdy kawałściany wielkości auta przelatuje nadbudynkiem, zasłaniając słońce. [BiednaKate, prawie jak Gothmog, porucznikMorgulu z „Powrotu Króla”, pod MinasTirith.]

Szarpię wodze Cuddles w lewo, taskręca, a ściana spada na bruk trzy metryod miejsca, w którym przed chwiląstałyśmy. Cegły rozsypują się po ulicy,odbijając od podłoża. Na cegły spadaciało, bezwładne jak szmaciana lalka.Głowa trupa przekręca się ukazującznajomą twarz. Krew cieknie z jego ust,a martwe oczy wpatrują się wniewzruszone niebo. Leroy. Jeżu

kolczasty.

Cuddles galopuje. Pędzimy dalej tąulicą, zakręcamy i wyłaniamy się naPhoenix Drive, prowadzącej do siedzibyGildii.

Widok przesłania ogromna para nóg.Owłosione kolumny wznoszą się nadziesięć metrów, gdzie kończą sięobwisłym, pomarszczonym tyłkiem. Jegotrzymetrowe stopy jarzą siępomarańczowo, jak kuty metal. Docierado mnie żar, jakbym otworzyła drzwipieca, w którym buzuje ogień. Czujęzalatujący smołą smród topiącego sięasfaltu. Ulica wokół olbrzyma mięknieniczym wosk płonącej świecy.

Cuddles hamuje gwałtownie,zszokowana, a potem ja zbieram szczękęz asfaltu.

Za olbrzymem widać, że trzymetrowedrzwi budynku są lekko uchylone ipogięte.

Pewnie je kopał lub uderzał pięściami,ale wzmocniona stal nie poddała się,więc zmienił taktykę i zaczął dobieraćsię do budynku z góry, jak niedźwiedźpróbujący dostać się do ula. Drzwi niewytrzymają długo, ich powierzchnia jużsię jarzy. Prędzej czy później żar stópolbrzyma stopi je.

Gdzie jest policja, gdy naprawdę jejpotrzeba? Dlaczego WAN nie rzucił się

na tego człowieka-górę całą swoją siłą?Oni przecież żyją dla takich chwil.

Kolos odwraca się, ukazując bladeplecy, a potem brzuch. Skórę mapomarszczoną i obwisłą jakby byłjednocześnie szczupły i sflaczały. Gdybybył normalnych rozmiarów człowiekiem,powiedziałabym, że jest okołopięćdziesiątki. Jego łeb sięga doczwartego, połowicznie zniszczonego,piętra Gildii, czyli ma ponaddwadzieścia metrów wzrostu. [Czym sięzabija Człowieka-Górę? Włócznią!Przydałby się Oberyn Martell.]

Jeśli Julie jest uwięziona w środku, tona pewno jest z nią Curran. Dlaczego niema go na zewnątrz, walczącego?

Muszę dostać się do środka.

Odsuwam wzbierający strach na bok.Spływa na mnie spokój. Jeśli Julie iCurran są w budynku, najszybciej impomogę, usuwając olbrzyma. Panikowaćbędę potem.

Rozchodzący się od jego stóp żar jestnieznośny. Nie ma mowy, żebyzaatakować z poziomu ulicy. Przezdrzwi frontowe też nie przejdę. Muszęzrównać się z poziomem jego głowy, awszystkie sąsiednie budynki są zadaleko, żeby potem na niego skoczyć.Lepiej będzie odciągnąć go od Gildii.Jeśli sprawię, że zacznie mnie gonić,poprowadzę go w dogodne miejsce. To

może nie zadziałać, ale wartospróbować.

Biorę głęboki oddech i krzyczę zewszystkich sił:

– Hej, dupku!

Olbrzym nie zwraca na mnie uwagi.

– Do ciebie mówię, pomarszczona dupo!Tutaj, ty wielki, włochaty półgłówku!

Kolos patrzy mętnym wzrokiem w lewo.Jego twarz niegdyś była ludzka, czegoślady pozostały: ludzki nos, małe oczka,łysiejący czerep, ozdobiony pelerynąciemnych, długawych kudłów. Wargi mapodwinięte i wyzierają spośród nichostre zębiska. Uszy mu rosną w oczach,

wydłużając się i zyskując spiczasteczubki. Kość czołowa jest wypchniętado przodu, osłaniając oczy.

Wciąż metamorfuje. Trudno powiedzieć,jak będzie wyglądał, gdy transformacjasię skończy.

– Patrz na mnie, gdy z tobą rozmawiam,mendo!

Kolos znowu się odwraca chybotliwie,pokazując na chwilę paskudną mordę.Coś błyszczącego lśni w jego lewymuchu, jakaś maleńka, połyskliwaiskierka.

Jego oczy jarzą się jasnym,niezmiennym, pomarańczowympłomieniem. Nie ma w tych ślepiach

inteligencji, a jedynie przymulona,głupia wściekłość.

Próbuję jeszcze raz.

– Taki wielki urosłeś, a fiutka nadalmasz małego!

Zero reakcji. To na nic. Nie słyszy mniealbo jest za bardzo skupiony na wdarciusię do Gildii.

Olbrzym nachyla lekko cielsko. Wyglądana to, że zamierza zgiąć się wpół. O nie,lepiej nie… O jeżu kolczasty. Pewneobrazy potrafią wyryć się w pamięć nacałe życie.

Kolos zagląda przez okno na trzecimpiętrze, prostując się cofa wielką jak

pień rękę i wali górne piętro Gildii.Cegły lecą w powietrze. Jego stopyjarzą się mocniej. Ciemny, metalicznypołysk posuwa się w górę łydek. Ponogach przesuwają się małe płomyki, apowietrze wypełnia swąd palonychwłosków. Zmienia tkanki w metal, asądząc po stopach, będzie on rozpalonydo czerwoności. W życiu jeszcze czegośtakiego nie widziałam. Ilość magiiniezbędna do stworzenia olbrzyma anastępnie jego przemiany jestzatrważająca.

Zabić najpierw, zastanawiać się później.

Z okna drugiego piętra wychyla sięczłowiek i wypuszcza dwa bełty wmiękką tkankę pod szczęką potwora.

Monstrum ryczy i trzepie go łapą zzadziwiającą szybkością. Mężczyznapróbuje się uchylić i traci równowagę.Dłoń olbrzyma wali najemnika. Tenwypada z okna i uderza z chrupnięciemo chodnik. Monstrum unosi nogę irozdeptuje leżącego.

Psisyn.

Żelazo na jego nogach przesuwa się okilkadziesiąt centymetrów w górę. Jeślicały zamieni się w metal, będzieniezniszczalny. Muszę rozprawić się znim, zanim będzie za późno.

Jest jeszcze tylne wejście. Zwykle jestzamknięte i zabarykadowane odwewnątrz, ale lepsze to niż nic.

Kieruję Cuddles na bok i zmuszam dogalopu. Budynki migają. W lewo.Jeszcze raz. Ludzie przebiegają obokmnie, uciekając w miasto. Wjeżdżam wboczną uliczkę, zeskakuję i biegnę zaróg, na tył Gildii.

Tylne drzwi blokuje poskręcany wrakciężarówki. Na niej leży pogniecionysedan, a na sedanie drewniany wóz.Pewnie złapał pierwsze lepsze pojazdyz ulicy i poustawiał je na sobie,blokując drzwi. Chytrze.

Trzy metry nad ową barykadą znajdujesię zabite deskami okno. Musiała byćtam kiedyś szyba, bo ktoś zadał sobietrud zainstalowania na nim metalowejkraty. Osłony już nie ma, ale zostały

stalowe wsporniki i fragment futryny.

To nie jest najmądrzejszy pomysł.Wspinanie się po tych samochodachwystawi mnie na ryzyko. Jeśli potwórzorientuje się co robię, nie będę miaładokąd uciec. Poza tym nie mam pojęcia,co jest za deskami. Może być mur, awtedy będę miała kłopoty. Nieważne.Muszę dostać się do środka.

Olbrzym ryczy. Cegły lecą nad Gildiąniczym deszcz meteorytów. Chowam sięza rogiem i obserwuję, jak spadają nauliczkę. Ostatni kawałek odbija się odbruku. Wybiegam na ulicę i rozpędzamsię.

Kretynka, kretynka, kretynka…

Pędzę do aut. Półtora metra przedciężarówką odbijam się i skaczę nawraki. Wyciągam się i chwytampodziurawionej ściany, i podciągam.Budynek drży. Wspinaczka skałkowa niejest moim hobby. A już na pewno niewdrapywanie się na drżącą ścianę,podczas, gdy goły olbrzym przeżywakryzys wieku średniego i uderza wbudynek jak rozpuszczony szkrab. Możew ramach „rozrywki” powinnam siępodpalić?

Palce mi się ślizgają, zsuwam się, alełapię wystającej cegły. Powolutku.

Olbrzym ryczy jak tornado. Biedactwo.Taki znerwicowany. Nie szkodzi.Poczekaj jeszcze parę minut, a

zlikwiduję wszystkie twoje frustracje

Wciągam się pod okno, sięgam ręką iłapię metalową framugę lewą dłonią.Trzyma się na miejscu. Prawą walę wdeski, sprawdzając okno. Odpowiada migłuchy pogłos. Pod spodem nie macegieł.

Chwytam się ramy obiema rękami ipodciągam kolana. Futryna trzeszczy podmoim ciężarem i chwieje się, jakwypadający ząb. Pewnie wyleci popierwszym kopniaku. Mam jedną, góradwie próby.

Kopię deski obiema nogami. Pękają, alenie puszczają.

Odchylam się i uderzam ponownie.

Deska po prawej stronie łamie się ztrzaskiem.

Wielka łapa chwyta róg budynku naprawo ode mnie. Na zgniłe liście!. Niesłyszał, jak się wydzierałam, alepękającą deseczkę już tak.

Powoli pojawia się łeb: najpierwpoliczek, potem podbródek, a na końcuoko wielkości opony samochodu. Cośmruga jasno w uchu olbrzyma.

Walę deski stopami. Drewno pęka, apozostałości framugi wypadają.Przelatuję przez okno i spadam na stół,rozrzucając kartki oraz środki czystości.

Światło dziury okiennej zasłania wielkaręka. Przez okno wchodzą dwa paluchy,

zaczepiają o ścianę i wyrywają spory jejkawał. Skaczę na równe nogi. Łapskosięga po mnie. Dobywam Sarrat irozcinam paluchy. Cieknie krew.

Olbrzym wyje i szybko cofa rękę.Odwracam się. Przy ścianach stojąmetalowe regały, zapełnione stosamikartek i środkami czystości. Jestem wjakimś magazynku. Na przeciwległejścianie majaczą drzwi. Chwytamklamkę. Zamknięte. Niech to jeżkolczasty dziugnie!

Ściana za mną chwieje się. Zerkamprzez ramię i widzę zbliżający się jaktaran czerwony samochód. Uskakuję wbok, pod ścianę. Auto wali w drzwi,trzeszcząc metalicznie. Psisyn próbuje

zgnieść mnie samochodem jak robaka.

Zakleszczone w olbrzymiej łapie autoponownie uderza w drzwi.

Śmigam w lewo, wciskając siępomiędzy półki a jego rękę i rozcinammu głęboko kciuk. Leje się krew. Stwórwrzeszczy i cofa dłoń, nie wypuszczającz niej auta. Przecięłam ścięgnoprostownika. Już nie wyprostuje dłoni.

Tnę jeszcze dwukrotnie, szybko iprecyzyjnie. Krew zalewa podłogę. Jegopięść wyskakuje z pomieszczenia jakkorek z butelki. Pędzę do drzwi,odchylam się i kopię mocno tuż podzamkiem. Drzwi łamią się. Przedzieramsię przez nie na korytarz. Jestem na

pierwszym piętrze, na wewnętrznymtarasie. Poniżej rozpościera się podłogaparteru Gildii. Ludzie przywierają dościan.

Budynek drży. Znika część najwyższegopiętra, oderwana potężną siłą. Przezchwilę słońce rozświetla wnętrze tejeks-wieży i dostrzegam Kena i Juke,przyciśniętych do ściany na trzecimpiętrze, tuż obok nieczynnej windy.Wargi Kena poruszają się, ma skupionywzrok. Juke ściska w dłoni łuk. Nigdzienie widać Julie i Currana.

Światło słoneczne zostaje przesłoniętełbem olbrzyma, który zagląda przezdziurę. Potwór otwiera usta, ukazując

pożółknięte zęby. W Gildii rozlega sięgłuchy ryk. Dobrze. Wkurzyłam go.Biegnę tarasem do schodów. Olbrzymiałapa sięga na dół, palce rozszerzone jakpysk smoka, ale nie dostaje do podłogi.Paluchy orzą powietrze.

Juke wybiega ze swojej kryjówki, unosiłuk i strzela. Strzała tnie powietrze itrafia pod lewą powiekę potwora. Jukechowa się. Olbrzym szaleje, próbującrozwalić taras, na którym dziewczynasię kryje.

Ken złącza dłonie. Strumień żółtej parystrzela spomiędzy nich. Olbrzympodnosi łapę, by zakryć twarz. Paratrafia w jego dłoń. Pod skórą pojawiająsię pękające pęcherze. Rozlega się

potężny wrzask bólu, tak głośny, żenieomal zwala mnie z nóg.

Mam przed sobą schody. Wbiegam poklatce. Mijam trzecie piętro. Wybiegamzza zakrętu i widzę nad sobą niebo.Olbrzym oderwał spory kawałczwartego piętra i teraz schody wystająnad budynek, prowadząc donikąd.

Zmuszam się do zwolnienia tempa ikilka ostatnich stopni pokonuję wolnymkrokiem. Muszę być teraz jak najbliżejniego, ale nie chcę żeby zepchnął mnie zklatki.

Olbrzym ryczy tuż przede mną, łapiącludzi w dole. Przyciągam magię dosiebie i wyrzucam słowo mocy.

Aarh! Stój!

Magia wyrywa się ze mnie jak piekielnyogień i mknie w kierunku potwora.Zamiast jednak pochwycić go, moja mocwpada na niewidzialną ścianę. Odbijasię rykoszetem i wali we mnie. Spadampo schodach i wpadam na ścianę. Kościmi grzechoczą. Próbuję krzyczeć, ale bólpozbawia mnie głosu. Nie mogę mówić.Nie mogę myśleć. Nie mogę sięporuszyć. Olbrzym nade mną, jak wielkirozmazany cień, wciąż próbuje dostaćsię do środka.

Nie zadziałało. Moje słowo mocyodbiło się rykoszetem.

Czas się zatrzymuje. Kręci mi się w

głowie. Chwyta mnie wir bólu, ciemny ibezwzględny. Czuję się jakby ktoś kroiłmi duszę na cienkie plasterki. Żyletkiwypełniają mi usta i gardło. Borzeszumiący, jak to boli. Strasznie. Boląmnie uszy, krwawią dłonie. Klatkapiersiowa nie chce się unieść. Jakbymumierała. Kurczowo trzymam się życia,ale to tak potwornie boli. Jeśliodpuszczę, to chyba przestanie boleć.

Wstać. Muszę wstać. [Get up, Trinity.Just get up.]

Nogi mam jak z waty, a kości jakbypołamane i teraz ich odłamki wypełniająciało.

Olbrzym prostuje się i podnosi pięść, w

której szarpie się ludzka postać. Widzęjej czarne włosy, Żeby to nie byłaJuke… [A kto? Lepiej żeby zginąłnieznajomy, bo jego życie jest mniejcenne?]

Wielgachna paszcza olbrzyma otwierasię i żółte zęby przegryzają człowieka.

Ty psisynu.

Odrzuca dolną połowę tej osoby jakzużytą chusteczkę i sięga po następną.

O nie, nie zrobisz tego.

Moja wściekłość pokonuje ból.Chwytam się jej jak koła ratunkowego iwstaję z wysiłkiem na czworaki.Wstanę. Muszę wstać.

No dalej nóżki. Prostujcie się. Pocentymetrze.

Nie ujdzie mu to na sucho. Odpowie miza to. Nikogo już więcej nie zabije.

Pojawia się spazm bólu. W głowieeksploduje biała mgiełka i przestajęwidzieć.

Skupiam się na oddychaniu. Spokój. Niemogę się denerwować.

Mgiełka wypala się w następnejeksplozji bólu. Chowam Sarrat iwyciągam dwa sztylety. Teraz wystarczytylko pobiec. Bułka z masłem.

Wbiegam po schodach. Ból znowuatakuje. Jeden stopień, dwa, trzy. Przede

mną ostatni. Plecy olbrzyma znajdują sięponiżej, ponieważ schylił się i wyciągażeby kogoś złapać. Skoczę i spadam naniego z wyciągniętymi sztyletami.Stopami dotykam już jego pleców.Ześlizguję się i jednocześnie mocniejwbijam oba ostrza. Jego skóra jestgorąca jak drzwiczki piecyka.

Olbrzym obraca się, usiłując strącićmnie łapskiem, ale wylądowałamprawie centralnie w martwym polu jegopleców, blisko kręgosłupa. Jego paluchymijają mnie, nie czyniąc szkody.

Wyciągam lewy nóż i znowu go wbijam,piętnaście centymetrów wyżej. Z ranycieknie gorąca krew, mocząc mi ubranie.Olbrzym porusza ramionami, mięśnie

pod skórą przesuwają się. Wyrywamprawy sztylet i zatapiam wyżej niż lewy.Lewy, prawy, lewy, prawy. Ręce mi sięwyrywają ze stawów z wysiłku. Lewy,prawy, lewy, prawy…

Grube, chropowate, żelazne kolcewyrastają z kręgosłupa, tuż przy mnietworząc grzebień. Skóra bardzo parzy.Wciąż podlega metamorfozie i akuratteraz jest mi to na rękę. Chwytam kolce iwciągam się dzięki nim.

Wielkie łapsko sięga przez ramię iuderza kilkadziesiąt centymetrów nadmoją głową. Skóra pode mną trzęsie się.O lesie szumiący. Jeśli dalej będę sięwspinać, rozpłaszczy mnie jak naleśnik.

Z Gildii wylatuje chmara muchwielkości piłek tenisowych i zaczynabzyczeć dookoła łba giganta. Ten macharękami. Moje nogi odrywają się przez tood cielska olbrzyma, ale utrzymuję sięna nim. Przestaje się wiercić i wali sięw twarz. Zerkam do góry. Muchy unosząsię w gęstej chmarze po jednej stronie,po czym powoli przesuwają się nadrugą. Olbrzym próbuje je rozgonić iwyje.

Ktoś mi pomaga.

Wspinam się po plecach kolosa,wbijając pojedynczo sztylety iwspomagając się jego własnymikolcami. Już widzę bark. Prawie namiejscu. Wsadzam nóż ostatni raz.

Ramię ma metr dwadzieścia długości iniecały metr szerokości. Szyja ma metrwysokości. Chwytam jego kudły w garśći przerzucam jedną nogę przez ramię,dosiadając go.

Jego twarz straciła niemal wszystkieoznaki człowieczeństwa. Usta to szerokajama, nos jest płaski z dwomawystającymi znikąd dziurkami, jak ubyka. Muchy wciąż latają wokół jegogłowy. Daleko w dole stoi zwyciągniętymi rękami Ken. Wciążinkantuje, a na jego twarzy maluje sięwysiłek.

Dobywam Sarrat. Nie wystarczynaruszyć tętnicę szyjną. Umarłbydopiero po dziesięciu minutach. Unoszę

klingę i dźgam głęboko bok szyi, podjabłkiem Adama, gdzie tętnica szyjnarozgałęzia się na wewnętrzna izewnętrzną. Jucha moczy mi dłonie,wydostając się z rany gorącymstrumieniem. Wbijam ostrze głębiej,przecinając arterię. Nie muszę całkiemjej zniszczyć, a jedynie wyrządzić dużeobrażenia. Częściowo przekrojonatętnica wykrwawi go szybciej niżodcięta żyła. Jasna krew tryskagejzerem, polewając mnie jak wążstrażacki. Tak!

Olbrzym traci równowagę. O lesieliściasty, jak ja stąd zejdę?

Chowam Sarrat i chwytam obiemarękami kudły. Kolos chwieje się w

przód i do tyłu. Przykłada łapę do szyi,próbując powstrzymać potop. Trzymamsię kurczowo włosów, ale śliskie odjuchy dłonie ześlizgują się. Upadnij. Noupadnij już.

Olbrzym zatacza się do tyłu z głośnymkrzykiem, kręcąc się jak oszalały,wytrącony z równowagi, a potem znowudo przodu. Krew wciąż tryska.Potrzebuję jeszcze minutki lub dwóch.On już jest martwy, tylko o tym nie wie.

Szarpnięcie w prawo i widzę kogośwbiegającego po schodach.

Kolos ponownie kołysze się jak pijak,próbując podeprzeć się o budynekGildii. Jego łeb opada do tyłu. Biegnący

skacze z włócznią w dłoni i widzę jegotwarz. Lago. Ląduje na olbrzymimpoliczku. Czubek włóczni błyszczy wsłońcu, a Lago wbija go prosto w gałkęoczną olbrzyma.

Jakie dramatyczne i zupełnie zbędnewejście. Gdybym nie bała się o życie,biłabym mu sarkastyczne brawa.

Kolos ryczy, a całe jego ciało drży.Kołysze się obok Gildii, próbujączłapać się czegoś, ale ręce trafiają wpustkę. Kolana załamują się pod nim iopada, a jego twarz ociera się ozniszczony dach budynku. Lagoprzeskakuje na zrujnowaną Gildę. Mnienie przypada w udziale taki luksus.

Olbrzym odchyla się do tyłu. Jeśliupadnie na plecy, już po mnie.

Krew wciąż cieknie. Kolos opadaniezgrabnie na czworaki przedzniszczonymi drzwiami. Pięć i pół metrado ziemi, a wszystko zasłane szczątkamiz jego napadu wściekłości. Nie ma innejrady, muszę stąd spadać.

Puszczam się i staczam pozakrwawionym cielsku, nabierającprędkości. Plecy kończą się a ja spadampionowo, zginając kolana i obejmującgłowę. Uderzenie wibruje mi w stopach.

O jeżu, ale to boli. Przetaczam się,opuszczam ręce i widzę, że olbrzymwpatruje się we mnie jednym,

wściekłym okiem, a z drugiego wystajewłócznia. Jego potężna dłoń zasłaniasłońce.

Nie mam gdzie uciec. Zwijam się wkłębek. Jego paluchy uderzają w ziemiępo bokach.

Nie trafił. Nie trafił!

Ręka znowu się unosi, a ja podnoszę sięniezdarnie i przedzieram przez zlepkicegieł oraz zaprawy. Kolos próbujemnie złapać, ale wysiada mu lewa ręka.Potem upada i przetacza się na plecy.Ziemia drży.

Wycofuję się do drzwi Gildii. Jego dłońopada, a oko przewraca w czaszce. Drżypo raz ostatni i nieruchomieje. Gejzer

krwi spowalnia.

Z drzwi Gildii wybiegają ludzie.Przeszukuję wzrokiem zszokowanetwarze, chcąc odnaleźć znajome rysytwarzy i blond włosy. Na próżno.

Na końcu wlecze się kulejący facet.

– Czy to już wszyscy? – pytam go.

– Tak. Ja jestem ostatni.

Z boku podbiega kobieta, przedzierającsię przez wychodzący tłum. Twarz marozgorączkowaną.

– Mamo! Mamo! Tutaj!

Julie. Odwracam się w kierunku głosu.

Z tłumu wybiega czarnowłosanastolatka. Biegnąca kobieta bierze ją wramiona. Dołącza do nich mężczyzna.

Borze szumiący. To jej głos słyszałam wsłuchawce. Mojej Julie tu nie ma. Tojest czyjaś inna córka.

Z ulgi kręci mi się w głowie. Siadam nafragmencie ściany, opierając się o niegoplecami. Bolą mnie ręce, ramionajeszcze bardziej, a ostatnie echarykoszetu słowa mocy wciąż kołaczą sięwe mnie, dławiąc piekącymi skurczami.

Stanie boli, więc sobie siedzę, pławiącsię w przyjemnym odczuciu ulgi wnogach. Wyciągam szmatkę i ocieramoczy. Robi się cała karmazynowa.

Słowo mocy odbiło się rykoszetem itrafiło we mnie. Zdarzało się wcześniej,że słowa mocy nie działały. Na przykład„ud”, słowo które zabija zwykle niedziała. Żeby coś nim zabić trzebazupełnie posiąść cel. Pierwsze dwa razykiedy je wypróbowałam, ból był takprzejmujący, że sądziłam iż umrę. Tymrazem było gorzej. „Aarh” to prostakomenda nakazująca się zatrzymać.Zwykle powoduje unieruchomienie celuna około cztery sekundy. Jeszcze nigdynie odbiło mi się czkawką. Czy słabnę?Może olbrzym był za duży? Odporny namoja magię? Tyle pytań i żadnychodpowiedzi. Wrr.

Czerwony strumień wypływający z szyikolosa w końcu ustaje. Wykrwawił się.

To koniec.

Zamykam oczy i siedzę w kompletnymbezruchu.

KONIEC Rozdziału 12

Rozdział 13 – Plujki

Pojawienie się olbrzyma jest czymśniezwykłym nawet w postzmiennejAtlancie. Pierwszy na miejsceprzyjeżdża WAN, a w ślad za nim flotakaretek pogotowia, które ustawiają sięwokół siedziby Gildii. Policja badagiganta i ustala, że nie żyje, ale nawszelki wypadek obstawia go swoimipojazdami pancernymi oraz

przeprowadza przesłuchania wszystkichobecnych. Biorą moje zeznanie inakazują nie opuszczać miejscaprzestępstwa.

WOOP (Wojskowe Oddziały ObronyPrzeciwnadnaturalnej) zjawia się wdrugiej kolejności i natychmiast wdajew wojnę o jurysdykcję z WAN-em,ponieważ ten nie pozwala im wysadzićtruchła olbrzyma i dla pewności spalićszczątków na popiół.

WOOP także przyjmuje moje zeznanie inakazuje nigdzie się nie ruszać. Gdyzjawia się dochodzeniówka, mówię im zgóry, że nigdzie się nie wybieram i niezamierzam odpowiadać na żadnepytania, chyba że zjawi się tu jakiś

kapitan z policji, który stwierdzi, żejestem zagrożeniem dla cywilów izażąda żebym oddała odznakę. Potemdają mi spokój. [Dirty Harry czy DeathWish? :P]

Następnie przyjeżdżają ekipyreporterskie we wścieklerozentuzjazmowanej fali. Odkąd internetpadł a telewizja działa tylko okresowo,większość wiadomości dostarczana jestza pośrednictwem gazet. Niemniej i takzjawia się kilka ekip telewizyjnych,które od razu otaczają Lago. Najemnikstoi tam teraz z uroczym, zbyt skromnymuśmiechem.

– Czy został pan ranny? – dopytuje niecozbyt głośno jeden z reporterów.

– To nic poważnego, ale tak, nogi będąmnie bolały. – Lago mruga. – Już niejestem pierwszej młodości i niezdrowieję tak szybko, ale przecież ktośmusi bronić domu.

Siedzę na kawałku betonu, niedalekodrzwi Gildii. Okropnie boli mnie głowa,jakby ktoś walił w nią młotem. Każde„uderzenie” niemal rozszczepia czaszkęna pół. Potem na sekundę ból znika iczuję falę ulgi do następnego ciosu.Orientuję się, że owe „ciosy” sąskorelowane z uderzeniami serca.Dzieje się ze mną coś złego, związanegoz krwią. Odczuwam zawartą w niejmagię jako wrzenie. Piecze mnie odwewnątrz każde naczynie krwionośne.Nic na to nie poradzę. Posiedzę tu i

przeczekam. Kiedy ten cyrk się skończy,zajrzę do Doolittle'a. Przyjmie mnie,choć odeszłam z Gromady. Tyle żejeszcze przez miesiąc mam zakaz wstępudo Twierdzy. Niech to wąż ściśnie.

Zwłoki olbrzyma leżą jakieśpięćdziesiąt pięć metrów ode mnie.Upadł na drugi koniec rozległegoparkingu Gildii i spoczywa na boku.Jego lewe ramię jest wyciągnięte kuPhoenix Drive, a stopy do siedzibyGildii. Większość sił porządkowychulokowana jest na prawo ode mnie, naulicy. Przypadkowi gapie przyglądająsię kolosowi i plączą po parkingu,pomimo dzielnych prób WAN-u, bytrzymać ich z daleka. Stoi tu pojedynczokilkoro najemników, oglądających swe

zniszczone auta. Alix Simos, któregostuningowany lexus skończyłbezpośrednio pod udem olbrzyma,wygląda jakby stracił członka rodziny.

Do cielska kolosa zbliża się grupkanastoletnich chłopców, w wieku odmniej więcej dwunastu do szesnastu lat.Chudy blondasek z tej paczki dźwigadługą gałąź.

– Hej! – krzyczy policjantka. – Wynochastąd!

Chudzielec dźga trupa gałęzią.

Policjantka rusza ku dzieciakom z minąświętego oburzenia na twarzy. Gnojedźgają cielsko jeszcze raz i zwiewają,skacząc przez zgliszcza.

Hej, tu jest trup czegoś ogromnego istrasznego, co pożerało ludzi za życia.Chyba podejdę i dziugnę to patykiem,będzie fajnie. Wzdycham. Nastolatki.Pewnych rzeczy nie zmieni nawetmagiczna apokalipsa.

Z bocznej uliczki wyłania się koniowate,biało-czarne stworzenie i jak gdyby nicprzechodzi obok najemników, policjioraz żołnierzy i trąca mnie pyskiem.

– Hej, ty – odzywam się.

Cuddes znowu mnie trąca. Sięgam dojuków, wyciągam marchew i podaję jej.Ośliczka zgarnia ją z mojej dłoni ichrupie radośnie. Głaszczę ją. Jest mistrasznie niedobrze.

Staram się myśleć krótkimi,nieskomplikowanymi zrywami. To mniejboli. Currana i Julie nie było w budynku.Nie mam pojęcia gdzie są. Dam WAN-owi jeszcze pięć minut, a potemzmywam się stąd. Jak będą się burzyć,poszczuję ich Barabasem.

Podchodzi do mnie Juke, z Kenem uboku. Dziwię się w duchu. Twarzdziewczyny jest bledsza niż zazwyczaj,wyostrzona adrenaliną. Wygląda nanieźle wkurzoną. Natomiast Ken jest jakzwykle spokojny.

– Ty żyjesz – odzywam się. – Zdawałomi się, że przegryzł cię na pół.

Juke wykrzywia buzię.

– To nie byłam ja. To Roger.

– Och.

Znałam Rogera jedynie z widzenia.Młody chudzielec z czarnymi włosami.

– Jak ty możesz to tolerować? – Jukemacha ręką w kierunku Lago. – On udajewielkiego bohatera!

Wzruszam obojętnie ramionami.

– Serio? Przecież to bzdura! – Wskazujepalcem na Lago, uśmiechającego się dodziennikarzy. – Ty zabiłaś olbrzyma, aon przypisuje sobie całą zasługę.

– Nie zrobiłam tego dla zasług.

Juke wpatruje się we mnie przez dobrą

sekundę, klnie i odchodzi, znikającwewnątrz Gildii.

– Dzięki za te muchy – zwracam się doKena.

Mag zastanawia się. Dawkuje słowa jakwodę na Saharze.

– Nie ma za co – odzywa się w końcu.Zerka na za Juke. – Ona jest jeszczemłoda.

Wkłada w to zdanie dodatkoweznaczenie. Juke jest impulsywna i ażnadto odważna, no i chce dowieśćswojej wartości. Stojący w światłachreflektorów Lago jest dla niej ogromnąniesprawiedliwością. Dla mniewygodną wymówką. Nie chcę być

napastowana przez dziennikarzy. JeśliLago nawet o mnie nie wspomni, ucieszęsię.

Kiwam głową w kierunku olbrzyma.

– Wiesz może od czego się zaczęło?

Ken opiera się przy mnie o bryłę betonu.

– Do Gildii przyszedł mężczyzna. Powejściu nie odezwał się, tylko czekał.Wyglądał jakoś dziwnie. Chris zapytałczego chce, a ten odpowiedział:„Zmiażdżyć wrogów”. Potem odwróciłsię i wyszedł, a potem – Ken klaszczegłośno – zadziałała magia. Kopnął drzwiwejściowe, ale się zaklinowały.Próbowaliśmy wydostać się tylnymwyjściem, ale było zablokowane na

amen. Resztę wiesz.

Szczupły, żylasty Alix Simos przykucana parkingu przy swoim lexusie. Stojącykilka metrów dalej Cruz coś do niegomówi, ale Alix ignoruje go. Cruz jestspory, piętnaście centymetrów wyższy idwadzieścia kilogramów cięższy.

– Wydawało mi się, że widziałam cośbłyszczącego w lewym uchu olbrzyma –dzielę się spostrzeżeniem.

Ken przytakuje.

– Zniknęło. Sprawdziłam.

– Nie miał go, gdy upadał – stwierdzaKen.

– Na pewno.?

Kiwa głową.

Oboje spoglądamy na Lago. No proszę,wygląda na to, że ktoś zabrał sobiepamiątkę. Ty chciwy głupku.

– Wzięcie tego to zły pomysł – dublujemoje myśli Ken.

Tym razem ja przytakuję.

Reporterzy zaczynają się rozchodzić.Improwizowana konferencja prasowapewnie się skończyła. Lago rusza domnie spacerkiem, uśmiechając sięolśniewająco.

– Hej, Kate! Aleśmy dziś dali czadu!

– Co zabrałeś olbrzymowi?

Unosi ze zdziwieniem brwi, aleuśmiecha się chytrze.

– Wyjąłeś coś z jego ucha.

Lago uśmiecha się od ucha do ucha.

– Nie wiem o czym mówisz, słonko.

Nazwij mnie jeszcze raz „słonko” to ciprzefasonuję gębę.

– To bardzo głupi ruch. Nie miał nasobie nic, oprócz tego jednegoprzedmiotu, czyli dzięki niemu stał sięolbrzymem. Wziąłeś zaklęty artefakt onieznanej mocy od niszczycielskiegopotwora, który zapewne był przedtem

człowiekiem. Nie masz pojęcia jak naciebie zadziała.

– Ale ty masz bujną wyobraźnię.

– Ona ma rację – popiera mnie Ken.

– Oddaj go. Nie jest tego wart.

Uśmiech Lago gaśnie.

– Słuchaj, rozumiem. Masz żal, że nietobie przypadła cała zasługa. Ale po cood razu zmyślać?

– Lago, patrzyłam w oczy tegomonstrum. Były puste. Jeszcze niedawnobył człowiekiem, a skończył jakoolbrzym o umyśle trzylatka. Nawet niemówił. Takiej przyszłości pragniesz?

Unosi ręce na boki. Podnosi głos.

– Uważasz, że to mam? Przeszukaj mnie!Śmiało!

Gliny patrzą w naszym kierunku. Dupekjest zbyt pewny siebie. Pewnie nie matego przy sobie. Jeśli przeszukam terazzabójcę olbrzyma, zaczną zadawaćpytania i może aresztują. Spędzeniegodzin na dołku lub na przesłuchaniu niejest mi teraz na rękę. Muszę znaleźćrodzinę.

– Próbuję uratować ci życie – cedzęprzez zęby.

– Zawsze cię szanowałem. – Lagoopuszcza ręce. – Ale to? To czystazazdrość. Miałem o tobie lepsze

mniemanie. To wielki wstyd, gdy starsinajemnicy tak się traktują.

Wrr.

Odwraca się na pięcie i odchodzi. Z tyługrupa nastolatków robi drugie podejściedo dziugania olbrzyma. Mają tyle samorozsądku co Lago.

Ken patrzy za Vistą.

– Muszę teraz się zastanowić.

Unoszę pytająco brew.

– Pewnie niedługo będziemy musielizabić następnego kolosa. Muszęzastanowić się jak.

Znajomy jeep podjeżdża do taśmy

policyjnej i zapominam o Kenie orazLago. Drzwiczki otwierają się.

Serce wali mi w piersi.

Z auta wyskakuje z poważną minąCurran. Jest umazany krwią. Z drugichwysiada Julie. Jej twarz, ubrania itoporki są spryskane juchą. Za nią z autawydostają się Derek i Ascanio, obaj wpostaciach bojowych.

Gdzie oni się podziewali?

Twarda, metalowa skóra na stopieolbrzyma buzuje i pęka jak lawa.Okolicę zasnuwa chmura śmierdzącegogazu. Z truchła wysypują się gadywysokości człowieka, pokrytespiczastymi łuskam jak u jaszczurek

kolczastych. Wyskakują na umięśnionychodnóżach.

Wyciągam Sarrat z osłony.

Jaszczury ustawiają się w nierównympółkolu na obrzeżach parkingu jakpstrokata czarno-brązowa fala, blokującprzejście do Currana i WAN-u.Patrzymy na siebie przez ułameksekundy, a potem jego skóra wybuchaszarą sierścią. Przesłaniają mi gojaszczury.

Znowu mamy przeobrażenieożywieniowe. Jest zbyt rzadkie, by niebyć powiązane ze sprawą solfugi. Znieznanej przyczyny koci antagonista,który dręczył Oswaldów, postanowił raz

na zawsze rozprawić się z Gildią. Możeto zemsta za regularne zabijanie jegozwierzaczków.

Nastolatkowie zamierają jak zające wświatłach reflektorów, ponieważodcięto im drogę ucieczki. Dwajnajemnicy, którzy pozostali na parkingu,sięgają po broń. Samotny gliniarz,uwięziony przy głowie olbrzyma,powoli dobywa wojskowego miecza,przyciskając się plecami do pogiętegochevroleta.

Jaszczury wpatrują się w nasbłyszczącymi ciemnopomarańczowoślepiami. Różnią się rozmiarami – odpsa do kucyka. Szybkie, zwinne iuzbrojone w pięciocentymetrowe kły.

Szanse na to, że to roślinożercy są nikłe.Gady reagują na ruch. Jeśli będziemyuciekać, zaczną nas gonić. Odnastolatków dzieli je osiemnaściemetrów, a od chłopców do mnie i Kenasą następne trzydzieści dwa.

W życiu nie dobiegniemy do pojazdówWAN-u. Naszą najlepszą opcją jestGildia.

Ken unosi dłonie i zaczyna łagodnieinkantować, nieustająco mrucząc,wkładając moc w każde słowo.

– Nie biegnijcie! – wołam.

Dzieciaki okręcają się do mnie.

– Chodźcie w moją stronę. Powolutku.

Chłopcy ruszają. Dwaj najemnicy,Simos i Cruz również wycofują się zwolna i ostrożnie, obserwując jak morzezwierząt zwiększa objętość, produkująckolejne sztuki. Są najdalej od Gildii.

Jaszczury wciąż napływają.Niemożliwe, żeby jeden trup zmienił sięw tę całą hordę. Jak gdyby głęboko wmartwym ciele giganta otworzył sięportal i wyrzucał je tutaj.

Fala jaszczurów rozdziela się, obastrumienie zawracają i zbierają się, azwierzęta oceniają pobojowisko.Najbliższy jaszczur, wielki, brązowy,nakrapiany czarno stwór otwiera pysk.Wydobywa się z niego niski głos,poszarpany ostrymi rzędami zębów.

– Mięso.

O jeżu kolczasty.

Drugi jaszczur odzywa się podobnymgłosem:

– Mięso.

Zwierzęta nie mówią. Są dwarozwiązania: albo to są niezwyklezaawansowane stworzenia mityczne,albo ktoś kontroluje całe stado, tak jakpiloci wampiry. Tak czy inaczejjesteśmy w czarnej dupie.

– Mięso.

– Mięso.

Powietrze faluje, gdy setki gadzich

pysków powtarzają bez końca:

– Mięso… Mięso… Mięso…

– Nie biegnijcie! – wołam jeszcze raz.

Cruz odwraca się i popycha z całej siłyAlixa. Mniejszy najemnik upada naasfalt. Alix zatrzymuje się na dłoniach,jakby robił pompki i nieruchomieje.Cruz biegnie w stronę Gildii. Typsisynu.

Łby jaszczurów odwracają sięmomentalnie jak rekiny do krwi ww o d z i e . W stronę Cruza ruszaniewielka, smoliście czarna jaszczura.Wzdłuż kręgosłupa podnosi się jej

wachlarz jaskrawych, cynobrowychkolców. Najemnik bierze zamachmaczetą.

Czarna jaszczura otwiera pysk iwypluwa strumień pienistej plwocinyprosto na Cruza. Ten wrzeszczy. Jegoskóra rozciąga się jak roztopiony wosk,odłazi i ześlizguje się z niego, obnażającnagie, krwawe mięśnie. Cruz upada,krzyk urywa się w połowie. Gady dająnura za nim, a miejsce, gdzie upadłojego ciało zmienia się w kłębiący sięwir łuskowatych cielsk.

– Mięso! – ryczy reszta stada. – Mięso!

Nastolatkowie biegną. Jaszczury ruszająza nimi pędem. Po drugiej stronie

parkingu ludzie krzyczą, gdy pierwszafala gadów wdziera się w gapiów.

Ruszam biegiem, trzymając Sarrat przedsobą. Moja głowa protestujezgrzytliwie, ból rozrywa mi czaszkę.

Alix skacze na równe nogi i goni zadzieciakami. Wysoki, tyczkowatychłopak potyka się o cegłę i upada.Reszta bandy omija go i przebiega kołomnie. Alix biegnie co sił, pracującmocno rękami.

Najbliższy jaszczur w pościgu kłapiezębiskami, rozdzierając puste powietrzedwadzieścia centymetrów od jego łydki.Przedostaję się przed leżącegochłopaka. Dobiega do mnie pierwszy

jaszczur, a ja obcinam mu łeb.

Simos mija mnie, podrywa chłopca narówne nogi i ciągnie za sobą. Zbytwolno. Potrzebują więcej czasu, żebydostać się do budynku. Muszę go imzapewnić.

Jaszczury rzucają się na mnie gromadą.Dźgam i tnę, cofając się. Mdłości stająsię nie do wytrzymania. Piekący,niemalże oślepiający ból głowy groziutratą przytomności.

Nad parkingiem Gildii unosi sięzbiorowy ludzki krzyk.

Ciąć i wycofywać się. I tak cały czas.Muszę wydostać się stąd powoli i niedać rozerwać na strzępy. Jaszczury

poruszają się naprzód w nierównympółkolu, próbując mnie okrążyć. Jest ichzbyt wiele…

Czarne, kudłate cielsko wbija się wjaszczury. Strumień żrącej śliny strzelaobok mnie i rozpryskuje się na ziemi, nieczyniąc nikomu krzywdy. Ogromny pieszaciska szczęki na karku gada i potrząsanim jak terrier szczurem.

Grendel. Pewnie Curran wziął go zesobą. Jaszczury zamierają w szoku.

Potężny pies porzuca martwe ciało iszczerzy się do mnie białymi ząbkami.Błękitny ogień tańczy na jego kłach ikudłatej sierści.

– Dobry piesek.

Grendel staje przy mym lewym boku ipowarkuje.

Migrena znowu przypieka mi mózg.Mam zawroty głowy, a kwas pali migardło. W dupę żaby z tym. Nachylamsię i wymiotuję. Zaczynają działaćendorfiny i ból lżeje na chwilę.

Jaszczury wahają się. Ich pozbawioneźrenic oczy płoną głodnym,pomarańczowym ogniem. Nie bały się,gdy ja je zabijałam, lecz najwyraźniejczarny, kudłaty kundel jest dla nichczymś niepojętym.

– Mięso! – ryczą znowu.

Inne podłapują okrzyk:

– Mięso! Mięso! Mięso!

Gady ruszają na mnie jednocześnie. Tnę,rozcinam, pcham, kopię i dźgam. Ciaławokół mnie padają. Wycofujemy sięrazem z Grendelem, walcząc o każdycentymetr. Kły gada kłapią na mnie.Stwór chwyta bok psa. Ten powarkuje, aja zatapiam Sarrat w grzbiecie potwora.Pazury rozorują mi nogi. Okręcam się izabijam następne monstrum. Z jegogardła wystaje strzała. Kątem oka widzęza mną Alixa z łukiem w dłoniach.Naciąga i wypuszcza strzały szybkimi,płynnymi pociągnięciami, któreprzychodzą mu naturalnie jakoddychanie.

– Wszyscy do broni! – Po drugiej stronie

parkingu, gdzieś za hordą jaszczurów,wrzeszczy na całe gardło kobieta. –Uformować szyk! Walczący wręcz naprzód! Chcę maga tutaj i drugiego tam!Oślepić je! Łucznicy, ustawić się zamagami! Bierzcie ich w ogień krzyżowy!I zachowywać się jak na żołnierzyprzystało!

Cofamy się bardzo powoli. Oddech misię wyrównuje. Umysł katalogujeobrażenie i ignoruje je. Grendel krwawi,ale wciąż walczy, wgryzając się wgadzie cielska. Stado zacieśnia okrągwokół nas. Skupiają się na Grendelu,uważając go za łatwiejszy cel. Po moimtrupie!

Ryzykuję zerknięcie przez ramię.

Osiemnaście metrów do Gildii. Bardzotrudnych metrów. Zaraz znowuzwymiotuję.

Po prawej stronie ciała gadówzaczynają odlatywać jak odrzuconebuldożerem. Ktoś bardzo silny iogromnie zmotywowany przedziera sięprzez pole walki.

– Na wielki dąb, co to jest? – pyta Alix.

– To mój misio-pysio.

Na widoku pojawia się Curran jakoponad dwumetrowy potwór, odziany wstalowe mięśnie i szare futro. Jegokończyny poprzecinane są bladymipasami, a z pazurzastych dłoni kapiekrew. Na lewym boku brakuje mu

kawałka skóry, mięśnie są odkryte.

Łapie najbliższego jaszczura, skręca mukark z głośnym trzaskiem i odrzuca go nabok.

– Hej, maleńka.

– Cześć. – Odcinam gadowi łeb. –Gdzie są dzieciaki?

– Z WOOP-em. – Patroszy stworaszybkim machnięciem pazurów. –Bawisz się beze mnie?

– Lenię się. Herbatka, ciasteczka, terzeczy. – Rozprawiam się z następnymgadem. – Rozmyślam nad naturą życia.

Kocham cię.

– Chyba dołączę do ciebie.

On też mnie kocha.

Cofamy się razem. Drzwi Gildii majacząza nami.

– Padnij! – krzyczy ostro Ken.

Obejmuję mocno Grendela i przyciskamdo asfaltu. Curran też się rozpłaszcza,ochraniając mnie ramieniem.

Strumień paskudnej, żółtej pary strzelanad naszymi głowami i wgryza się wpierwszy rząd jaszczurów. Zaczynajądrżeć, ich kolczasta skóra pokrywa siępęcherzami, po czym zdychają. Skaczęna równe nogi i przebiegam kilkaostatnich metrów do Gildii. Pomiędzy

metalowymi skrzydłami przemykaGrendel, potem ja, a na końcu Curran.Obracamy się oboje i blokujemy wąskąprzerwę, w której nie zmieszczą sięwięcej, niż trzy jaszczury jednocześnie.Juke ustawia się z włócznią w dłoniobok nas, a z tyłu Alix naciąga łuk.

Curran obejmuje mnie ramieniem, a jago przytulam, choć jest pokryty futrem ijuchą. To uczucie nie do opisania. Wżyciu można doświadczyć zaledwiekilka momentów całkowitego szczęścia.To właśnie jeden z nich. Przytulam sięmocniej, ciesząc każdą chwilą czułości.

– Migdalcie się gdzie indziej – rzucaJuke.

Rozdzielamy się, akurat żeby zobaczyćjak zabija pierwszego jaszczura.

– Gdzie byłeś? Co się stało?

Odcinam pół łba następnemu gadowi.

– Zabrałem dzieciaki na walkę zghoulami.

Och, czyli wszystko dobrze… Moment.

– Co?

Curran kopie jaszczura, który leci jakkula armatnia.

– Przed wyjściem zadzwoniłem do Jima,żeby pogadać o ghoulach i powiedziałmi, że znaleźli kilka w tunelach SSTSA.Wziąłem więc dzieciaki na małe

polowanko.

Zatłukę go.

– Czyli co, Jim dzwoni do ciebie imówi: „Hej, znaleźliśmy hordę ghouli wtunelach SSTSA”, a twoją pierwsząmyślą jest: „zajebiście, wezmędzieciaki”?

– Dobrze się bawiły.

Nutka ostrożności wkrada się do jegogłosu. Właśnie zobaczył rekinią płetwęw wodzie, ale nie wie, z której stronynastąpi atak.

– Nawet psa wziąłeś.

Grendel wybiera sobie właśnie tę

chwilę, by spróbować przepchać sięprzede mnie. Wpycham go na powrót doGildii, więc zaczyna biegać w tę i zpowrotem, powarkując.

– On też się dobrze bawił. Tylko spójrzna niego. Wciąż jest podniecony.

Grendel zatrzymuje się, strząsa krew zsierści i powraca na swą orbitę.

– Myślałam, że masz pudla – odzywa sięJuke.

– To jest pudel.

– Wcale nie.

– Przemienia się.

Przez stos ciał przeciska się pojedynczy

gad i ginie natychmiast, ugodzony strzałąAlixa.

– No dobra – droczy się Juke. – Twójkoń jest osłem, twój pudel olbrzymimwilkiem, a twój chłopak sama nie wiemczym. Masz ze sobą problemy,dziewczyno.

– Zamknij się – strofuję ją.

– Mógł się wytarzać w martwychciałach ghouli – przekonuje mnieCurran. – Świetnie się bawił.

Wcale mnie to nie dziwi. Grendel maspaczone poczucie higieny osobistej.

– Jesteś bezmyślnym,nieodpowiedzialnym dupkiem.

– Ja? – Curran rozdziera gada na pół.

– Tak, ty.

Juke uśmiecha się szeroko.

– Chciałaś wkurzyć porywacza, więc takzrobiłem. Chcesz porozmawiać o brakuodpowiedzialności? – Oczy Curranaiskrzą się złociście. – Zobaczyłaśolbrzyma niszczącego budynek iwbiegłaś do tego budynku. Potemwspięłaś się na kolosa, żebypodziurawić go szablą. Jak planowałaś zniego zejść? Nauczyłaś się latać izapomniałaś mi powiedzieć?

– Nie zmieniaj tematu. Otrzymałamtelefon z Akademii Seven Star, że Julienie zjawiła się w szkole. Nie mogłam jej

znaleźć. Ani ciebie.

Juke chichocze.

– Nie trzeba było brać dzieciaków, co?

– Nie wtrącaj się – warczę, wyciągającSarrat z następnego ciała. –Przygotowałeś to wszystko, ale nawetraz nie pomyślałeś co będzie, gdy niebędę mogła was namierzyć. Korona byci z głowy spadła, gdybyś zostawiłwiadomość?

Juke mruga zaskoczona.

– Wystarczy dwadzieścia sekund.„Cześć, Kate, biorę dzieci napolowanie, wrócimy w południe”. –Macham ręką. – Myślałam, że utknąłeś z

Julie w Gildii.

– Po co miałbym być z nią w Gildii?

– Bo miałeś tam jechać dziś rano, no iwydawało mi się, że słyszę jej krzyk wsłuchawce.

Curran obdarza mnie swoim twardymspojrzeniem przez całe pół sekundy.

– Gdybyś nawet sądziła, że tam jestem,to co według ciebie robiłem, gdyolbrzym rozwalał budynek? Siedziałemz założonymi rękami?

– Myślałam, że możesz być ranny.

Curran patrzy na mnie.

– Czy my się znamy?

Robię duży, aktorski krok w tył.

– Co znowu? – warczy.

– Robię miejsce dla twojego ego.

– Dobrze. Powinienem był zostawićwiadomość!

– Powinieneś był.

– Powiedz mi tylko jedno. Zawahałaśsię przez chwilę, czy może zobaczyłaśolbrzyma i pomknęłaś na niego jakBójka, Bajka i Brawurka?

– Pomknęła na niego – zeznaje Juke.

– Przegryzał ludzi na pół.

– Poddaję się – mówi Curran. –

Wiadomość, że nie ma tam Julie, niezrobiłaby różnicy.

W dupie z wiadomością. Cieszę się, żeżyją.

Fala magii kończy się. Jaszczury padająjednocześnie. W czaszce eksploduje miból, jakby ktoś polał mózg benzyną ipodpalił. Z ust cieknie mi coś mokrego iorientuję się, że to krew.

– Kate? – Curran zmienia się wczłowieka i mruga.

– Boli mnie głowa.

– Nie rozumiem, co mówisz. – Na jegotwarzy pojawia się wyraz gorączkowejpaniki. – Co się stało?

– Boli mnie głowa.

Wiem, że to mówię. Słyszę swój głos,tylko nie potrafię ułożyć słów.

– Sanitariusz! – krzyczy Curran.

Ból głowy zaciemnia świat. Opadam nakolana i kładę na podłodze. Nie słyszęnic, oprócz bicia własnego serca.

KONIEC Rozdziału 13

Rozdział 14 – Magia miasta

Otwieram oczy i natychmiast tego żałuję.Migrena wyhodowała sobie ostre

sztylety i dźga mnie nimi w głowę przezoczodoły.

Sufit nie wygląda znajomo, ale za toznam unoszący się w powietrzu zapach.Wyśmienity aromat środkadezynfekującego, spirytusu salicylowegooraz ten nieokreślony posmak leku mówimi, że znajduję się w szpitalu.Następnymi oczywistymi wskazówkamisą wenflon oraz opaska ciśnieniomierza.Moja dłoń spoczywa na osłonie szabli.Ktoś położył mi moją broń do łóżka.

Mamo, jak to boli.

Przez ból głowy przedziera się łagodnygłos, naznaczony akcentem wybrzeżaGeorgii. Ów elegancki, nizinno-

południowy dialekt amerykańskiegoangielskiego nie chce zaniknąć i połykaspółgłoski na końcu słów, więc„/ bet ̬. /” i „/ o .v /” brzmią jak„/ bet ̬.ə:/” i „/ o .və:/”. Sądząc pointonacji jest tu jakiś bardzoniezadowolony lekarz.

Co jeszcze jest nowe? Budziłam się wten sposób, widząc nieznajome sufity izdenerwowanych medmagów więcejrazy, niż mogę zliczyć. Ciekawe tylko wktórym szpitalu tym razemwylądowałam.

Przechylam głowę na poduszce.Szanowny doktor siedzi na wózkuinwalidzkim, rozmawiając z innympacjentem lub asystentem, którego nie

widać. Jego głos jest cichy i kojący, alenie do końca rozróżniam słowa.

Po zmrużeniu oczu mogę trochę odczytaćz ruchu warg. „Krwotokwewnątrzczaszkowy”. Chyba powinnamwiedzieć co to znaczy.

Lekarz odwraca się. Coś w moim mózgunaciąga się i w błysku bólu rozpoznajęjego twarz. Doolittle. Dlaczego niepoznałam go po głosie? Moment, skoroto Doolittle, muszę być w Twierdzy.Nasze ostatnie trzydzieści dni jeszczenie upłynęły. Otwieram usta, żeby gozawołać, ale nie dobywa się z nichżaden dźwięk.

No dobra, skoro nie mogę mówić, to

sobie siądę.

Plecy odmawiają mi posłuszeństwa.Atak paniki skraca oddech. Czuję ciało,nogi, ręce, nawet palce. Wyczuwamopuszkami palców osłonę Sarrat. Niemogę jednak nimi poruszyć. Mięśnie niepoddają się rozkazom umysłu.

Jestem sparaliżowana.

Nie. Nie, nie, nie. Żyję z szabli. Niemogę być sparaliżowana. Nie mogę.

Z otchłani pamięci wyłania się słowo.Krwotok. Krwotok w głowie nazywanyjest wewnątrzczaszkowym. Wiem to.Kiepsko ze mną. Tyle że przez bólgłowy nie mogę ogarnąć tegowszystkiego.

Otwierają się drzwi i ukazuje się w nichgłowa kobiety.

– Doolittle?

Lekarz odwraca wózek w jej stronę, apo jego minie poznaję, że urwałby jejgłowę, gdyby była w zasięgu. Poważnasprawa.

– Trisha pyta, czy nie zechciałbyśpoświęcić kilku minut na robotępapierkową.

– Jeśli Trisha chce się ze mną spotkać,może tu zejść – jego głos wibruje ostro.

Kobieta cofa się i zamyka drzwi.

Odzywa się poprzedni rozmówca

lekarza. Znowu nieznajomy głos.Mrugam rozpaczliwie, starając sięwidzieć wyraźniej. Curran. Co się zemną dzieje?

– Nic więcej nie mogę zrobić –odpowiada mu ostro Doolittle. –Rezonans magnetyczny ujawnił liczne,mikroskopijne krwawienia. Naczynkakrwionośne w jej mózgu eksplodowały.Zasklepiły się jednak prawienatychmiast, inaczej tuliłbyś terazzwłoki. Zaczęła leczyć się dzięki magii,ale uszkodzenia są nieodwracalne.Powinna już nie żyć. Tak by się stało,gdyby to był ktoś inny, ale ona jest zbytuparta, by umrzeć. W tej chwili mamzawiązane ręce. Dopóki nie napłyniefala magii mam do dyspozycji jedynie

leczenie objawowe. Monitorujęciśnienie krwi. ZaordynowałemMannitol, żeby pozbyć się opuchliznymózgu i leki przeciwdrgawkowe, żebynie miała znowu napadu. Muszę się teraztym zająć, a twoja obecność nie jest tupotrzebna. Przecież dałem ci zajęcie?

– A co, jeśli znowu przestanieoddychać?

– Jeśli jej mózg nie da rady nadzorowaćoddychania, podepnę ją do respiratora.Idź sobie.

Curran zerka na mnie i zaraz nachyla sięnad moim łóżkiem.

– Kate. Maleńka.

Wciąż nie rozpoznaję jego głosu.

– Powiedz coś.

Otwieram usta, ale słowa nienadchodzą.

– Curran, – warczy Doolittle – odsuńsię.

Curran odsuwa się, a jego miejscezajmuje lekarz.

– Czy. Mnie. Sły-szysz? – pyta Doolittle,wymawiając poszczególne słowa bardzowolno. – Mrugnij raz, jeśli tak.

Mrugam raz.

– Rezonans głowy wskazuje, żenastąpiły pęknięcia licznych naczynek

krwionośnych w twoim mózgu. – Głoslekarza jest bardzo spokojny.

Krwawię do mózgu, nie mogę sięporuszyć i mam problem z mówieniem.Objawy ustawiają się jak ogniwa włańcuchu. Skup się. Dasz radę. Po jednejgłosce.

– U…

Wyduszę z siebie to słowo!

– Ud… Udar.

Curran przeciąga dłonią po twarzy.

– Tak – potwierdza Doolittle. – Miałaśudar. W zasadzie było to kilkajednoczesnych mikroudarów.

Cała ja, zawsze najlepsza.

Doolittle mruży oczy i przybierapoważny wyraz twarzy. Zwykle wyglądana pięćdziesiąt lat, ale dziś zdaje się byćo wiele starszy.

– Jak się czujesz? – pyta.

Skupiam się mocno na wymówieniusłowa. Mam taki słaby głos.

– Ś…

Pochylają się obaj, próbując mnieusłyszeć. Walczę z atakiem bólu,wdychając gwałtownie powietrze.

– Ś-świetnie.

Curran wyskakuje z krzesła i znika mi z

oczu.

– To dobrze – odpowiada poważnielekarz.

Próbuję ścisnąć szablę. Nie daję rady.Moja dłoń spoczywa na niej pewniedlatego, że Curran ją tam położył.Wiedział, że przy niej poczuję siębezpieczna. Ale nawet nie mogęzacisnąć na niej palców. Nie mogęutrzymać szabli w dłoni.

Chcę do domu. Muszę do domu już teraz.Muszę wydostać się z łóżka szpitalnego.

Do sali zagląda mężczyzna.

– Ariela rodzi.

Doolittle podjeżdża do niego.

– Zaraz wracam. Ona jest splątana i podwpływem środków uspokajających. Niedenerwuj jej. Żadnych stresującychtematów. Im mniej informacji, tymlepiej. Sam, zostań tu i monitoruj ją.

Czarnowłosy mężczyzna wchodzi iopiera się o przeciwległą ścianę.

Muszę się stąd wydostać. Panika chwytamnie za gardło.

Światło z okna zasłania Curran. Czujęjego ciepłą dłoń.

– Wszystko będzie dobrze. – Głaszczemoje palce. – Będzie dobrze.

Muszę mu powiedzieć, żeby zabrał mniedo domu.

– O co chodzi? – Nachyla się nade mną.

– Nie powinieneś zachęcać jej domówienia – odzywa się Sam.

Curran odwraca się do niego i mierzyspojrzeniem mieniących się złociścieoczu.

Sam zamyka szybko usta.

– O co chodzi, maleńka?

Udaje mi się w końcu wydusić:

– Dom.

Mięsień na twarzy Currana drga.

– Nie, maleńka. Nie możemy jechać dodomu. Doolittle dobrze się tobą zajmie.Musisz tylko wytrzymać do następnejfali magii.

– Dom.

– Będzie dobrze.

Musi mnie zrozumieć.

– Ona za bardzo się denerwuje –ostrzega Sam.

– Będzie dobrze – powtarza Curran. –Jesteś bezpieczna. Nie pozwolę nikomucię skrzywdzić.

Oczy mi wilgotnieją. Curran blednie.

– Dom.

– Nie możemy teraz jechać do domu.Pojedziemy jak ci się polepszy.

Wilgoć spływa mi po policzkachgorącymi strumieniami.

– Muszę jechać do domu.

Twarz Currana martwieje. Bólwykrzywia mu usta. Zmusza się doprzybrania spokojnego wyrazu twarzy,ale ja wiem. Widziałam. Jeśli mniezrozumie, zabierze mnie do domu.

– Nie płacz – szepcze.

– Proszę – błagam go. – Proszę.

– Co jest takiego ważnego w domu?

Otwieram usta. Mój głos jest taki słaby.

Curran obejmuje mnie i przyciąga dosiebie.

– Chcę… Umrzeć w domu.

Na twarzy Currana odmalowuje sięszok.

Doolittle wydaje piskliwy dźwięk, któryrazi mi uszy. Curran puszcza mnie.

– Wyjdź – nakazuje mu lekarzlodowatym tonem.

Lwołak otwiera usta.

– Wyjdź albo każę cię usunąć zTwierdzy.

Curran okręca się na pięcie i wychodzi.

Doolittle zwraca się do Sama.

– Co powiedziałem?

– Wiem, ale…

– Ale?

– To Curran – odpowiada Sam, jakby towszystko wyjaśniało.

– Nieważne kto to jest. Na swoimoddziale ty jesteś bogiem. Idź już.

Sam ulatnia się. Doolittle podjeżdża domnie.

– Dom.

– To w oczywisty sposób niedorzeczne.Nikt stąd nie wyjdzie.

Zimno rozchodzi mi się w żyłach. Zapóźno spostrzegam jak Doolittlewyjmuje strzykawkę z wenflonu.Ogarnia mnie zmęczenie, zaraz stracęprzytomność. Wysilam się, by cośjeszcze powiedzieć:

– Nie chcę… Umierać… Tutaj.

– Teraz mnie obrażasz. Nikt dziś nieumrze. – Głos Doolittle'a oddala się isłabnie. – Jesteś bezpieczna. Twójszaleniec jest za drzwiami i pilnuje cię.Odpoczywaj…

***

Budzę się, ponieważ ktoś na mniepatrzy. Pomieszczenie tonie w półmroku.Moje ciało jest ociężałe. Jestem

zmęczona. Wszystkie układy wyłączająsię, jeden po drugim. Trudnopowiedzieć, które objawy wywołane sąudarem, a które środkami usypiającymi.Czuję się zagubiona i nie mogę rozeznaćw sytuacji.

Łagodnie, elektryczne światło lampyoświetla siedzącą przy moim łóżkunastolatkę. Jest blada, jasnowłosa, a najasnym tle jej wielkie, brązowe oczyodcinają się jak dwa mroczne jeziorka.

Dziewczynka jest ważna. Jest dla mnieniezmiernie ważna.

Julie.

– Kate – szepcze drżącym głosem. –Kate?

– Tak? – odpowiadam z trudem.

– To ja, Julie. Czy ty umierasz?

Czuję, że rozpaczliwie pragnie usłyszećinną odpowiedź.

– Kocham cię.

Wnętrzności mi się przewracają nawidok wyrazu jej twarzy. Patrzę to nanią, to na Currana.

– Bardzo kocham was oboje…

– Nie możesz umrzeć – Julie chwytamoją dłoń. W oczach zbierają jej się łzy.– Mam tylko ciebie. Proszę, Kate, nieumieraj.

Tak bardzo boli mnie głowa. Nie

podoba mi się, że moje dziecko płacze.Muszę poprawić jej nastrój.

– Kate, nie opuszczaj mnie. – Łzy cieknąjej po policzkach. – To nie w porządku.To niesprawiedliwe!

Otwierają się drzwi.

– Czy mam zamknąć te drzwi na klucz? –pyta Doolittle.

– Chodź. – Przy łóżku pojawia sięCurran, ujmuje Julie za ramiona idelikatnie, choć stanowczo, odciąga jąod mojego łóżka.

– Czy ona umiera? – Julie nie chcewychodzić.

– Wyjdzie z tego.

– A co, jeśli nie wyzdrowieje? Jeśli…

Drzwi zamykają się i nie słyszę resztyrozmowy.

W życiu nie czułam się taka bezradna.

– Dom – mówię do Doolittle'a.

– Niedługo – obiecuje.

Łgarz. Muszę się stąd wydostać. Niechcę zemrzeć w szpitalnym łóżku. Falatechniki trwa za długo, więc moje ciałopowoli przegrywa. Czuję się corazsłabsza. Muszą zabrać mnie do domu.Chcę umrzeć w naszym domu.

– Za długo…

– Jesteś tu zaledwie kilka godzin.Wydaje ci się że dłużej, ponieważ wciążwybudzasz się z narkozy.

– Julie.

– Nic jej nie będzie. Nie martw się terazo to – uspokaja lekarz. – Skup się nazdrowieniu. Odpoczywaj.

***

Budzę się w bólu. Moja głowa pracujewolno i jest skołowana. Usta wypełniami smak lekarstwa. Jestem takazmęczona. Zapadam się coraz głębiej wmętne wody bólu i zmęczenia.Rozpoznaję te objawy. Moje ciałopoddaje się. Dlaczego nie pozwolą miwrócić do domu…

Już zapadła noc. Sala, w której leżę, jestcicha. Doolittle siedzi w swoim wózku zksiążką na kolanach i zamkniętymioczyma.

Przez szparkę w drzwiach wpadasmużka jasnego, pomarańczowegoświatła. Ktoś ich nie domknął. Do salinapływają niewyraźne słowa. Muszę sięwysilić, by je odróżnić.

– A co, jeśli z tego nie wyjdzie?

Julie.

– Wyjdzie.

Curran. Jego głos niesie ze sobą spokój,pocieszenie i siłę.

– Ascanio mówi, że może byćsparaliżowana do końca życia i miećamnezję…

Iskierka starej mnie na krótką chwilętoruje sobie drogę na powierzchnię. Jeżukolczasty, czy ten chłopak nie umietrzymać gęby na kłódkę?

– Nie słuchaj tego idioty. Kate nieopuści rodziny. To nie w jej stylu i napewno tego nie zrobi.

O której Kate mówimy? Ponieważ tależąca w łóżku nie ma żadnego wyboru.

– No ale jeśli nie wyzdrowieje –naciska Julie drżącym głosem. – Niezachowuje się normalnie. Nigdy się niepoddaje, a teraz nawet nie podjęła

walki. Ascanio powiedział, że słyszałjak mówiła, że chce jechać do domu,żeby umrzeć.

Jak mi się polepszy, urwę łeb temuboudzie.

– Ascanio nie powinien tyle gadać –ucina Curran. – Czasem ludzie pourazach głowy zmieniają się na jakiśczas. Niedługo wróci do normy.

Tyle że owe zmiany często bywają stałe.Zabiłam kiedyś mężczyznę, który pourazie czaszki zmienił się w brutalnego,sadystycznego włóczęgę.

– Wiem, że to straszne, ale musiszzaufać Doolittle'owi. Kate dostałaśrodki usypiające i nie jest teraz sobą.

Doolittle wyleczy ją podczas następnejfali magii.

– A co, jeśli nie wróci do domu? Coja… Nie będę miała nikogo bliskiego…

– Będziesz miała mnie. Kate wróci dodomu, ale gdyby nawet było inaczej,będziesz miała mnie. Jesteśmy rodziną.Zawsze będzie dla ciebie miejsce wmoim domu. Nie opuszczę cię. Jeśli cośmi się stanie, Andrea i Raphael zajmąsię tobą. Derek też cię nie opuści. Maszgrono przyjaciół. Nie jesteś sama…

„Nie jesteś sama…”

Los naprawdę mnie nienawidzi. Teżchciałam mieć grono przyjaciół. Takdługo pragnęłam usłyszeć podobne

słowa, a teraz, kiedy już otrzymałamswój okruszek szczęścia, stracę towszystko przez jakąś głupotę. Muszęwyzdrowieć i to jak najszybciej.

Zaciskam zęby.

Nie wykończy mnie taka pierdoła. Nieumrę w ten sposób. Nie dziś. Przeżyję.[Co mówimy Śmierci? Nie dziś. ~ SyrioForel]

Walczę z pulsowaniem w głowie, byznaleźć coś, cokolwiek co wyciągniemnie z zimnych, mętnych głębin napowierzchnię. Muszę tylko przeżyć donastępnej fali magii.

Wykorzystam wszystko. Przyjmę każdąpomoc, nieważne jak skromną.

Nie mam zamiaru zniknąć. Wyjdę stąd.Będę znowu z Curranem. Zobaczę jakJulie dorasta.

Chcę żyć.

Walczę o to, próbując wynurzyć się, alewciąż tonę. Coś w głębi mnie przesuwasię, niezidentyfikowany mięsień,zaciśnięty zbyt długo, odpręża się,znowu zalewając mnie bólem. A potemczuję to. Delikatny strumyczekwypychający mnie w górę. Jestsłabiutki. Owijam się nim i na krótkąchwilę mój przyćmiony mózg rozpoznajejego naturę: miasto które zajęłam oddajemi okruchy szczątkowej magii, którąprzechowuje podczas panowaniatechniki.

Ziemia, którą zajęłam stara się utrzymaćmnie przy życiu. Magii nie wystarcza, bywynurzyć się na powierzchnię. Jestledwo wyczuwalna, ale sięga do mnie.Czuję oddech miasta. Jest przepełnioneżyciem. Maleńkie żyjątka wijące się wziemi, rosnące w glebie rośliny, bluszczi kudzu, wspinające się po ruinach,płochliwe stworzonka, kryjące się wswoich norkach, czyhający wciemnościach drapieżcy, ludzie wdomach; wszyscy poświęcają okruchmagii, zmagazynowanej w ciałach. Tograbież, odebranie czegoś cennego, ajednak oddają to na moją prośbę.

Przestaję się zapadać.

***

– Idź i powiedz mu, że jeśli mu sięzdaje, że może mi dyktować, kogo mogęleczyć, to rezygnuję – mówi Doolittle. –I nigdy nie wrócę.

Otwieram oczy. Sala dalej jest zaledwiesłabo oświetlona. Wciąż boli mniegłowa, ale wypłynęłam bliskopowierzchni.

Obok lekarza stoi kobieta, której twarzwidzę niewyraźnie. Curran jest jakciemny cień, oparty o drugie łóżko. Ręcema skrzyżowane na piersi. Jego oczyświecą złociście. Emanuje złowrogąenergią, a powietrze w sali gęstnieje.

– Władca Zwierząt wcale tak nietwierdzi. Prawo stwierdza, że były alfa

nie może przebywać w Twierdzypodczas okresu rozłączenia. Dlatego teżprzyniosłam ten dokument. – Kobietapodaje go lekarzowi. – To poprawka doprzepisów prawnych Gromady, któradaje panu prawo do leczenia pacjentównie będących członkami Gromady wnaszych oddziałach szpitalnych, o ilepodkreśli pan, że ich stan wymaganatychmiastowej pomocy lekarskiej.

– To jest szpital. Nie potrzebujęniczyich pozwoleń, by leczyć tu ludzi. –Lekarz przyjmuje dokument i czyta go.

Kobieta spogląda na lwołaka.

– Curran.

Twarz Currana jest ponura.

– Trisha. Jak mu się udało toprzepchnąć? Gromada nie poszłaby nacoś takiego.

– Nie wiedzą, że chodzi o was –odpowiada prawniczka. – Zaczęli sesjętuż przed waszym przyjazdem, a Jimprzemycił to przy okazji Uchwały oWspółpracy, dodając szczególnyprzypadek, w którym określono, że gdyzraniony zmiennokształtny znajduje sięna naszym terenie, nie zawsze jest czas,by przestrzegać ustalonych ogólniezasad. Dodał to do załącznika o politycegranicznej i przyjęli to bez bliższegoprzyjrzenia się zapisowi.

– Sprytne – zauważa Curran.

– To przecież Jim – kwituje Trisha. –Nikt oprócz straży osobistej nie wie, żetu jesteście. To się w końcu wyda, aleRada właśnie opuściła Twierdzę, więcmacie jeszcze kilka godzin. Jaki jest jejstan?

Zamykam oczy. Nie chcę być teraz wcentrum uwagi.

– Odpoczywa – odpowiada Curran.

– Nasrin! – Słyszę jak Doolittlewyjeżdża na korytarz. – Potrzebna midruga opinia w sprawie tego dokumentu.

– Co zrobisz, jeśli okaże się, że paraliżnie ustąpi? – pyta cicho prawniczka.

– Zaopiekuję się nią.

Na pewno. Wiem, że tak. Otwieramoczy.

– Moja ciotka ma porażenieczterokończynowe – szepcze kobieta. –To niezwykle trudne. My moglibyśmyzaopiekować się nią dla ciebie… –dociera do niej, co mówi. –Przepraszam.

Świetne wyczucie. Może powinnapożyczyć mój sztylet i go dźgnąć, skorojest taka gorliwa?

Wraca Doolittle, trzymając dokument wręce.

– Podpisaliśmy to.

Curran bierze kartkę i podaje ją Trishy.

– Czy Jim potrzebuje czegoś jeszcze? –pyta Curran chłodnym tonem.

– Nie. – Trisha orientuje się, że zostałaodprawiona. – Powodzenia.

Odwraca się i wychodzi.

Curran przez dłuższą chwilę wpatrujesię w zamknięte drzwi.

– Nie szkodzi – mamrocze Doolittlekojącym głosem. – Chodź, dam ciherbatki.

Curran odmawia.

– No to nie ruszaj się stąd – mówi na tolekarz, jadąc do drzwi. – Zaraz wrócę zherbatą.

Drzwi zamykają się za lekarzem. Przezchwilę nic się nie dzieje, po czympostawa Currana zmienia się. Całysztywnieje jak przyparty do muruczłowiek, w dodatku otoczony przezlicznych wrogów i poraniony;pogodzony z przeznaczeniem, ale ponurozdecydowany nie oddać mu pola. Jegotwarz jest neutralną maską, ale oczy jużnie. Wyziera z nich ból i strach.

Och, Curran…

To wszystko przeze mnie.

Chcę mu powiedzieć, że jeśli dopadnieTrishę i sprowadzi ją tutaj, to mogę jejprzywalić. Udaje mi się wykrztusić tylkojedno słowo.

– Jędza.

Curran odpycha się od łóżka, o które sięopierał. Z jego twarzy znikają wszelkieślady zmartwienia. Zmusza się doprzybrania neutralnego wyrazu twarzy.Mój Władca Zwierząt.

– Chodź – szepczę.

Przysuwa się do łóżka.

– Bliżej…

Pochyla się.

Wytężam całą siłę woli. Unoszę rękę iuderzam go w szczękę. Tonajżałośniejszy cios na świecie. Mojepalce ledwo muskają jego zarost, a

potem ręka słabnie i opada na łóżko.

Curran mruga.

– Wyglądałeś na smutnego – tłumaczę.

– I tak mnie próbujesz rozweselić?

– No i jak się zemścisz… WaszaMięczakowatość?

Przykłada palec wskazujący do mojegoczoła. Mówi szorstkim głosem:

– Puk. Zostałaś powalona, Twardzielko.

– Zostawiam was samych na pięć minut,a wy już okładacie się i bawicie wmacanki – odzywa się z głębi saliDoolittle. – Spodziewałem się tego potobie, Kate, bo nie masz za grosz

rozsądku, ale ty, Curran, ty powinieneśbyć mądrzejszy. Figlować w szpitalu!Wypij herbatkę. – Lekarz podtykaCurranowi szklaneczkę.

Curran bierze ją posłusznie i opróżnia.

– To z herbatką to kłamstwo – mówięmu cicho.

Kiwa głową.

– Szpikuje ją środkami usypiającymi.

Wiedział, ale i tak ją wypił.

– Co ci dał? To musi być coś mocnego.

– Nie wiem. – Twarz Currana odprężasię. – Nie chce mi powiedzieć.

– On tego potrzebuje – stwierdza lekarz.– Nie spał od waszego przybycia. A tydostajesz herbatkę przez kroplówkę.

– Żadnych herbatek. Przez nie jestemzdezorientowana i smutna.

– Byłbym wdzięczny, gdybyśpowstrzymała się przez instruowaniemmnie, jak wykonywać moją pracę. Jeślibędę potrzebował wskazówek jakrozpłatać coś dwadzieścia razywiększego ode mnie i przy okazji o małosię nie zabić, zapytam ciebie. W tej saliznajduje się tylko jeden medmag i ja nimjestem, więc decyduję co i kiedyzaordynować. A tak swoją drogą,winowajcą jest tu uraz głowy, a nieśrodki usypiające.

– To kiepsko.

Czuję się dziwnie lekko i sennie.

– Połóż się ze mną – szepczę.

Curran wyciąga się przy mnie. Naszeręce stykają się. Czuję jego znajomy iusypiający zapach.

Palce Currana obejmują moją dłoń,głaszcze delikatnie kciukiem moją skórę.Przypominam sobie jak smakuje. Jak tojest czuć jego ciało na moim. Jegociężar. Siłę obejmujących mnie ramion.Jego oczy. Sposób, w jaki na mniepatrzy…

– Nie opuszczaj mnie, Kate.

– Nie opuszczę.

***

Fala magii wybudza mnie nieprzyjemnieze snu. Głowa mi pęka. Ta jednonocnaprzygoda z udarem za bardzo sięprzedłuża. Ból jest intensywny, ale mojemyśli już nie są splątane. Magiczny prądmiasta wypchnął mnie bliżejpowierzchni.

Otwieram oczy na światło poranka iwidzę wpatrującego się we mniedoktorka. Na drugim łóżku siedziCurran.

– Na to właśnie czekaliśmy. – Doolittlepodjeżdża bliżej.

– O pierzaste purchawki.

– Wyjdź, proszę – rozkazuje lekarz.

Curran wstaje i podchodzi do mnie.

– Tylko pamiętaj – ostrzega goDoolittle. – Mamy umowę. Masz jejdotrzymać.

Curran staje przy łóżku i przytula mniemocno aż kości trzeszczą.

Odzywa się głębokim głosem:

– Zaczekam na ciebie tyle, ile będzietrzeba. Nawet jeśli postanowisz niewracać. Ale to twój wybór.

Puszcza mnie, odwraca się i wychodzi.

Nooo… Dobra…

Doolittle przypatruje mi się ciemnymioczami.

– Twój mózg jest niezwykle delikatny.Pomyśl o nim jak o lesie poprzecinanymwieloma ścieżkami, po których sygnaływędrują do twojego ciała. Niektóre sączyste, inne zarosły z czasem, alewszystkie uformowały się naturalnie. Wtej chwili owe ścieżki są uszkodzone.Mogę użyć magii by przywrócić ichdziałanie.

Wyczuwam tu wielkie „ale”.

– Ale?

– Musiałbym oczyścić ścieżki na siłę

zamiast pozwolić, by las sam sięuregulował. Zrobię wszystko, co wmojej mocy, ale ona jest ograniczona.Ścieżki które stworzę, nie będą siędokładnie pokrywały ze starymi.Robiłem to już czterokrotnie.Przywróciłem funkcje ciała oraz wjednym przypadku utracone w trakcieurazu wspomnienia o zdarzeniu.Jednakże jeden z moich pacjentówdoznał drastycznej przemianyosobowości, a dwoje następnychciężkich stanów lękowych. Ponadtoodnotowałem epizody depersonalizacji,podczas których czuli, że nie potrafiąkontrolować swoich działań, adoświadczane wydarzenia działy siępoza nimi, jakby przytrafiały się komuś

innemu. Czuli się wyłączeni zrzeczywistości i swoich wspomnień.Stan mężczyzny poprawił się z czasem,ale kobieta opuściła rodzinę i przeniosłasię do innego stanu. Miała czworodzieci, starych rodziców iwspierającego ją męża. Nie odezwałasię od tamtej pory, a minęło jużdziewięć lat.

– Tryskasz optymizmem, doktorku.

– Jest jeszcze inna możliwość. Możeszpostawić na stopniowe leczenie. Istniejeszansa, że twój mózg sam się naprawi.

– Jak duża jest ta szansa?

– Znacząca. Żyjesz i odzyskałaś częśćfunkcji motorycznych wyłącznie dlatego

że natychmiast po wystąpieniu urazu,który spowodował udary, twojenaczynia krwionośne zaczęły sięuleczać. Ów proces rozpoczął sięjeszcze zanim trafiłaś do mnie. Uważamże z upływem czasu oraz moją pomocąodzyskasz niemal całkowitą sprawność.

– Ile to potrwa?

– Nie wiem. – Lekarz pochyla się. –Niemniej masz realną szansę nasamodzielne wyzdrowienie.

– Ile trwała rehabilitacja u twoichpacjentów?

– W jednym przypadku trzy lata do

pełnego wyzdrowienia, a w innymczternaście miesięcy.

Trzy lata.

– A ile jeśli mnie teraz wyleczysz?

– To będzie cudowne uzdrowienie –wyjaśnia. – Gdy skończę, wyjdziesz stądi bez wątpienia znowu wpakujesz się wnastępną, beznadziejną walkę.

Na bank.

– Musisz wiedzieć, że masz swobodęwyboru – dodaje Doolittle. – Curranjest… No cóż, słuchaliśmy go nie bezpowodu. Potrafi być bardzoprzekonujący, gdy czegoś pragnie.

– No co ty nie powiesz.

– On dopasuje się do twojej decyzji, toci mogę obiecać. Nie liczą się tu niczyjeoprócz twoich uczucia. Tylko ty możeszpostanowić, jakie tempo leczeniawybrać. Nie w pełni rozumiemyfunkcjonowanie mózgu, ale wszystkojest tam ze sobą połączone. Nie magwarancji, że gdy załagodzęuszkodzenia, wciąż będziesz kochaćswoich bliskich. Niemniej Curranzaczeka na ciebie.

Jeśli Doolittle mnie uleczy, istniejeryzyko, że już nie będę sobą. To musiałobyć niezwykle trudne dla Currana –wiedzieć o tym i wyjść stąd.

– Będzie się tobą opiekował i nie opuścicię, jeśli postanowisz się nie spieszyć.Podobnie Julie. Ja też będę cięwspierał.

Pozostaje mi powiedzieć tylko jedno:

– Dziękuję.

Doolittle dotyka delikatnie mojej dłoni.Jego surowe, lekarskie opanowaniełamie się.

– Nie powinnaś była opuszczaćTwierdzy. Zobacz co się porobiło.

Chce mi się przez to płakać i sama niewiem dlaczego. Ściskam jego dłoń.

– Naprawdę uważasz, że Curran na mnie

poczeka?

– Dał mi na to swoje słowo. Uwierz mi,on nie odejdzie. Należy całym sercemdo ciebie, więc zaczeka.

– A czy mój ojciec zaczeka?

Doolittle wzdycha.

– Co się stanie, gdy ojciec dowie się, żenie mogę utrzymać szabli? Poczeka tetrzy lata, czy spali miasto na popiół, boja nie będę w stanie go powstrzymać?

– To nie powinno mieć znaczenia.

– Ale ma.

– Przecież zawarłaś z nim porozumienie.

– Ale jestem go pewna tylko dlatego, żemogę osobiście je wyegzekwować.Roland wie, że jego moc też podlegaograniczeniom. W walce na śmierć iżycie mogę go poważnie osłabić iniepokoi się tym. Muszę być zdolna dowalki, w przeciwnym wypadku niezdołam ochronić miasta.

– To nie czas na zamartwianie się omiasto. Musisz teraz myśleć o sobie.

Zapada milczenie. Jakie toniesprawiedliwe, że po tym wszystkimco przeszliśmy, zajęcie miastaspowoduje utratę moich bliskich. Życierzadko gra fair. Dobrzy ludzie umierają,a źli wiodą szczęśliwe życie. Dlategoktoś musi się temu przeciwstawić i ja

jestem tą osobą.

– Curran mnie kocha jak nigdy dotąd.Widzę to w jego oczach. Chcę, by zostałprzy mnie. Chcę mieć przy sobie Julie.Pragnę rodziny. Przyjaciół. Zrobięwszystko, by zatrzymać bliskich przysobie.

Wszystko oprócz sprzeniewierzenia sięswoim przekonaniom.

– Ale żyję dlatego, że uratowało mniemiasto – wyjawiam lekarzowi. – Oddałomi swoją magię, gdy umierałam.

– Kate… – odzywa się łagodnieDoolittle. – Technika była w górze przezcały czas.

– Wiem, ale przecież wszystko co żyje,wytwarza i magazynuje magię. Nieopuszcza nas ona nawet podczas faltechniki. Dlatego zmiennokształtni mogązmieniać postać. Gdy umierałamostatniej nocy, każda żywa istota wgranicach terytorium które zajęłam,ofiarowała mi maleńki fragmencik swejmagii. A ja ją przyjęłam. – Głos mi drży.– Wzięłam ją, by przeżyć.

Doolittle otwiera usta.

– Zajrzyj w mój mózg. Dostrzeżeszpostęp, który nie powinien był nastąpić.Mówię pełnymi zdaniami. – Pochylamsię. – Mogłabym poprosić o więcej.Zabrać całą magię miasta i uleczyć się.Zabić was wszystkich.

Doolittle wytrzeszcza oczy, gdy docierado niego w pełni znaczenie moich słów.W mojej mocy jest siać zniszczenie, bysię ocalić. Wzdryga się.

– Roland nie może zająć tego miasta.

– Nie zrobi tego póki żyję. Wzięłam zanie odpowiedzialność i mam je chronić.Jestem z nim teraz związana, ale nie dokońca rozumiem jak. Wiem natomiast, żeto miasto nie poświęciło swojej magii,żebym leżała trzy lata w łóżku iodpoczywała. Nawet teraz grasuje tamterroryzujący je stwór, który ma hordyghouli na posyłki. Jest odporny na mojąmagię, czyli jego moc ma coś wspólnegoz moją. Może ojciec go tutaj przysłał.Muszę go powstrzymać. Nie mogę

odwrócić się plecami do Atlanty. Cooznacza, że muszę poświęcić Currana,Julie i was. Za bardzo mi na was zależy,żeby zostawić was na pastwę losu.Ulecz mnie.

Doolittle kręci głową i pociera nos.

– Kiedy już zacznę, będę musiałprzeprowadzić proces do końca. Zajmieto dużo czasu i nie będzie przyjemne.Ponadto możesz nie przypomnieć sobieniczego, co działo się, gdy powstawałuraz. Nie jestem w stanie tego wyleczyć.

– Dziękuję.

Wzdycha.

– Każdy musi dźwigać swoje brzemię.

– A ja jestem twoim?

Przytakuje.

– Tylko nie wiem czy to przekleństwo,czy błogosławieństwo.

– Jedno i drugie po trosze – uśmiechamsię.

***

Czuję jakby setki pająków łaziło mi pomózgu. Swędzi mnie nos. Od czasu doczasu pajączki szarpią za coś i robi misię niedobrze. Wymiotuję. Curranprzynosi mi wiaderko.

Kontrola nad ciałem wraca powoli.Przypomina to próbę chodzenia w

strumieniu wody z węża strażackiego lubteż chodzenie pod wodą z obciążeniemna głowie. Ciężar czasem wpasowujesię idealnie w głowę, ale często spadana nią z hukiem, rozrywając mi mózg. Wumyśle wybuchają mi minione zdarzenia,jakby pamięć zafiksowała się na ciągłymodtwarzaniu tych samych scen.

Julie płacząca w knajpie nad krabem ikrewetkami.

Wyciągająca mnie na lunch Andrea.

Nadchodzący nieubłaganie potop.Rozbłysk. Biegnący naprzódFomorianie.

Mishmar.

Rozprute ciało Grega.

Moja ciotka. „Żyj długo, dziecko. Obyśdożyła dnia, w którym umrą wszyscytwoi bliscy. Cierp tak jak ja”.

Curran. „Nie zostawiaj mnie, maleńka”.

Nie zostawię. Obiecuję.

Umierająca Cioteczka B.

Curran.

Łabędzi Pałac.

Ojciec.

***

Śmierć. Tyle śmierci. Tak wielu

zabiłam. Mnóstwo osób, na których mizależało, umarło. Ogrom trupów wmoim życiu.

„Zaprawdę jesteś moją córką”.

„Kiedy kocha się coś jak ty twoichpoddanych, kwiatuszku, trzeba za tozapłacić”.

„Budzą się stare moce. Ci, którzy spalioraz ci, którzy byli martwi lub prawiemartwi”.

Zginam się pod przytłaczającym mnieciężarem. Z oczu wycieka mi cośgorącego i uświadamiam sobie, żepłaczę.

„To moje miasto i moi poddani”.

„Będę cię ścigać aż dopadnę. Może niew tej chwili, ale nigdy się nie poddam”.

– Gotowe – mówi ochrypłym z wysiłkugłosem Doolittle.

Curran obejmuje mnie.

Ten prosty gest wyciąga mnie zchaotycznej plątaniny wspomnień dorzeczywistości i nie pozwala miponownie odpłynąć.

Patrzą na mnie obaj.

– Hej – odzywa się cicho Curran.

Przełykam ślinę. Głowa mi pulsuje.

– Powiodło się? – pyta CurranDoolittle'a.

– Nie wiem – lekarz brzmi nawykończonego.

Curran podnosi się i wyciąga rękę:

– Kopnij moją dłoń.

Wstaję z łóżka. Mówi się, że chodzeniejest kontrolowanym, rytmicznymupadaniem. Nie udaje mi się. Upadam natyłek.

Curran nawet nie drgnie.

Wstaję. Moje ciało przypominazdrętwiałą kończynę, której wracakrążenie.

Wykonuję szybki kopniak z półobrotu.Napędzany siłą biodra jest tak

błyskawiczny, że aż niezauważalny.Stopa wali w dłoń. Curran cofa się zezmrużonymi oczami.

– Puk – kwituję.

– Powiodło się – oświadcza Doolittle.

***

– Co pamiętasz sprzed urazu? – pytaDoolittle.

– Moje słowo mocy odbiło sięrykoszetem i trafiło we mnie, co chybaspowodowało udar. Próbowałamzatrzymać olbrzyma i nie udało mi się.Odbita magia wybuchła mi w głowie.

Czuję się wyzuta z wszelkich uczuć.

Jakbym w ogóle nie mogła odczuwaćżadnych emocji.

– Tak było – stwierdza lekarz.

Curran przygląda mi się uważnie.

– To był najgorszy ból głowy w moimżyciu. Wydawało mi się, że umieram. –Usiłuję przywołać wspomnienia. –Mordowałam olbrzyma. Skoczył naniego Lago, ale ja już przecięłam szyjękolosa. Upadliśmy. Potem już nic.

Mój głos też brzmi bezbarwnie, jakby tomówił ktoś obcy.

– Zabiłaś olbrzyma. Zjawiły się siłyporządkowe. Z jego zwłok zaczęływyskakiwać jaszczury – relacjonuje

Curran.

– Duże? Jakiego koloru?

Dziesięć minut zajmuje im przywróceniemi pełnej jasności myślenia. Jest piątek,4 marca, godzina piętnasta. Zgubiłamczwartek i kawał piątku, choćprzysięgłabym, że leżałam w łóżkuszpitalnym o wiele dłużej. Doboweopóźnienie może kosztować Eduardożycie.

– Jakieś nowe informacje w sprawieEduardo?

– Nie – odpowiada Curran.

– Gdzie byłeś? Myślałam, że utknąłeś zJulie w Gildii.

– Pojechałem zapolować na ghoule.

– Trzeba było zostawić wiadomość.

– Trzeba było. – Linia jego szczękitwardnieje.

Wstaję z łóżka i kieruję się do łazienki.O dziwo nogi są mi posłuszne. Wciążlekko ćmi mnie głowa, ale ból powoliustępuje. Myję zęby i twarz. Czuje sięodrętwiała i nieobecna duchem, jakbymstała obok i obserwowała kogoś obcego.

– Musisz uważać – dobiega mnie głosDoolittle'a. – Trudno określić, jakiefunkcje zostały przywrócone. Może byćzdezorientowana, mogą wystąpić ostrezmiany osobowości. Przy normalnympacjencie, spodziewałbym się paniki…

– Ale Kate raczej kogoś zabije zamiasttego – kończy za niego Curran.

Wycieram twarz ręcznikiem iprzyglądam się swemu odbiciu wlustrze. Z wolna zaczynam sięrozpoznawać. Cześć. Jestem KateDaniels. Miło mi cię poznać. Wciążpotrafię kopnąć przeciwnika w głowę.Żyję. Mam swoich bliskich i zadanie dowykonania.

Czuję się dużo lepiej. Moje ciało przezwiele godzin odpoczywało w szpitalnymłóżku. Powoli zaczynam być sobą.Jestem wypoczęta jak w poniedziałkowyporanek po relaksującym weekendzie.

Wychodzę z łazienki.

Doolittle podjeżdża do drzwiwyjściowych.

– Opuszczasz nas?

– Muszę się położyć. Jestem stary,zmęczony i przekroczyłem miesięcznądawkę stresu. Kate, zakaz wytężonegowysiłku. Żadnych walk, seksu i słówmocy. W szczególności przeciwkoolbrzymom. Jeśli to znowu ci sięprzydarzy, umrzesz. Twój mózg niezakończył jeszcze procesu leczenia. Nierób niczego, co może podnieść ciśnieniekrwi. Przyjdź na wizytę kontrolną zatydzień. Nie wiem, po co sobie zdzieramgardło, skoro z pewnością mnie nieposłuchasz.

Podchodzę do niego i przytulam go.

– No już dobrze– lekarz kręci głową.

– Dziękuję za wszystko.

– Masz mnie słuchać – Doolittleprzeszywa mnie spojrzeniem. – Nie mamochoty cię grzebać. Musisz kiedyśprzestać traktować swoje ciało jak broń,którą możesz naprawić, gdy się złamie.

– Złamanej broni niewiele pomoże.

Doolittle wkurza się.

– Kate! Dbaj o siebie. Jeśli masz gdzieśmoje uczucia, zrób to dla córki iprzyszłego męża.

– Nie używać słów mocy przeciwko

olbrzymom – obiecuję.

Wychodzi.

Zamykam oczy i odwracam się.

Curran stoi z założonymi rękami przyłóżku.

– Jesteś sobą? – pyta cicho.

– Do pewnego stopnia.

– Kate.

Wypowiada moje imię tak, że o mało nierzucam się na niego.

– Muszę wiedzieć, na czym stoimy. –Jego szare oczy ciemnieją; nie sązagniewane, a zrezygnowane. – Czy

jesteśmy razem? Może jesteśmy sobieobcy, czy już na pierwszej randce lubwszystko jest w porządku i wrócimyrazem do domu?

Podchodzę bliżej i całuję go. Wpierwszej chwili nie oddaje pocałunku,ale potem otwiera usta i przyciągamocno do siebie. Smakuję go. Jestempodniecona. Tak jest dobrze. MójCurran. Prawie go straciłam, alewalczyłam o niego, więc jest tu przymnie i kocha mnie. Przesuwam dłonie pojego klatce piersiowej do szyi. Stoimypołączeni, zjednoczeni, smakując sięwzajemnie, dzieląc oddech. Czuję sięspełniona.

Płonę. [Curran… Żadnych podnoszących

ciśnienie krwi aktywności. Chcesz jązabić?]

Jego twarde, gorące ciało pod moimipalcami i jego dłonie przesuwające siępo moich plecach i pieszczące tyłek.Wciąż mocno całuje, a każdy dotykjęzyka podnieca mnie bardziej. Wsuwamdłonie w jego krótkie włosy,przyciskając się do niego. Pragnę by totrwało wiecznie, żebym na zawszemogła pozostać w jego objęciach,spełniona, kochana i pożądana. Chcęwięcej.

W mojej pamięci pojawiają się ludzie.

Voron, Greg, Roland.

Spadajcie. On jest mój. Pragnę go.

Wybrałam go. Nie muszęusprawiedliwiać się przed wami, czykimkolwiek innym. Jak się wam coś niepodoba, spadajcie.

Rozdzielamy się. Oczy Curranaprzepełnione są złocistymi iskierkami.Złamałam jego kontrolę. Jego wzrokpowinien magicznie zedrzeć ze mnieubrania, aż dziw że wciąż mam je nasobie. Unoszę podbródek a on rzuca sięna moją szyję. Skubie skórę zębami ażcała drżę.

– Kochaj się ze mną – szepczę. – Awszystko będzie dobrze.

Pieści mnie dłońmi, każdym ruchemrozbudzając większą potrzebę. Wdycha

mój zapach. Ocieram się o niego,wyczuwając pod materiałem jeansówtwardą męskość. O tak, proszę.

Ktoś puka do drzwi.

– Co? – odpowiada Curran spokojnymgłosem.

Całuję czuły punkt pod jego szczęką.Doprowadza go to do szaleństwa.Pamiętam to.

Oczy Currana stają się zupełnie złociste.

– Chciałeś żeby informować cię nabieżąco w sprawie Gildii – mówi Derekprzez drzwi.

Jeżu spiczasty.

– Mają spotkanie za godzinę. PonadtoTrisha mówi, że mamy pół godziny naopuszczenie Twierdzy, zanimspowoduje to problemy. Nie mogą takdługo utrzymywać naszej obecności wtajemnicy.

Cisza.

– Curran? – woła Derek.

– Już się zbieramy.

Curran puszcza mnie z cichymwarknięciem, wyglądając jakbysprawiało mu to fizyczny ból.

– Zawsze przerywa nie w porę – mówię.– Zawsze.

– To jego super-moc – krzywi sięCurran. – Zresztą i tak nie możemyposunąć się dalej. Nie chcę żebyś tegopóźniej żałowała albo żeby wybuchła cigłowa.

– Poważnie? Jesteś tak w tym dobry, żegłowa by mi wybuchła?

Zastanawia się chwilę, zmieniającwyraz twarzy z pożądliwego naszacujący.

– Istnieje taka możliwość. Nie jestemlekarzem, ale Doolittle twierdzi, że takmoże się stać.

– Trudno sprostać takim oczekiwaniom.

– Ja je przewyższam.

I jaki skromny.

– Chcesz jechać do domu? – pyta.

– Nie. Jedziemy do Gildii, a potemszukamy Eduardo.

I wykopiemy porywacza z miasta.

Wyciąga torbę spod łóżka.

– Twój sprzęt. Kazałem Derekowiwstąpić po niego do domu.

Rozciągam wlot torby i widzę pas,sztylety, stare, zdarte jeansy oraz torebkętego dziwnego, stopionego w szkłopiasku.

– Kocham cię.

Ściska mnie, całuje czoło i wdychazapach włosów. Dotyka mnie zwidoczną ulgą.

– Wszystko jest dobrze – zapewniam go.

– Wiem – odpowiada cicho. – Zawszebędę dla ciebie, choćbym miał obejśćkulę ziemską.

Zamykam oczy i szepczę:

– Ja tak samo.

Dwie minuty później wchodzimy dopoczekalni. Derek opiera się o ścianę.Julie siedzi obok Ascanio. Tego samego,który powiedział jej, że mogę zostać nazawsze sparaliżowana lub mieć amnezjęoraz że chciałam pojechać do domu żeby

umrzeć.

Julie zauważa mnie i wstaje szybko, aAscanio łapie jej dłoń, starając się jąprzytrzymać.

Amnezja, co? Czekaj no.

– Nie wiem, kim jesteś – zwracam siędo niego. – Ale trzymaj łapy z daleka odmojej córki.

Wybałusza oczy, zdziwiony. Puszcza jejrękę i Julie obejmuje mnie.Odwzajemniam uścisk.

– Dobrze się czujesz? – pytadziewczyna.

– Dobrze. Nie wybieram się na tamten

świat. Nie opuszczę cię. Rozumiesz?

– Jasne – przytakuje.

Porozmawiamy o tym później naosobności. Curran rusza raźnymkrokiem, a ja idę z nim ramię w ramię. Ztyłu dołączają Derek i Julie, a Ascaniogoni mnie.

– Kate, to ja.

– „Ja” to okropne imię – odpowiadam. –Powinieneś wybrać co najmniejtrzyliterowe.

– Ascanio! Na pewno mnie pamiętasz.

Kręcę głową.

– Niet.

– To niesprawiedliwe – oświadcza.

– Tak, wszystko kręci się wokół ciebie– rzuca Julie.

Ascanio zatrzymuje się.

– Przypomnisz mnie sobie. Obiecuję! –woła.

Nasza czwórka idzie równym krokiem.

– Pamiętasz go? – pyta Julie szeptem.

– No jasne, że go pamiętam.

Dziewczyna chichocze.

– Gdzie jest Barabas? – pyta Curran.

– Powiedział, że będzie w Gildii, na

wypadek gdybyśmy postanowilidołączyć do spotkania. Zapakował namwałówkę i potrzebne rzeczy. Jest wmoim aucie.

– Dobrze – podsumowuje Curran.

– Musimy wstąpić do Stalowego Konia izabrać Asystenta – dodaję.

Wejście z Asystentem u boku będzie dlaBoba niespodziewanym ciosem.

– Przyjrzałaś się olbrzymowi?

– Tak?

– Jakiego koloru była magia jego zwłok?

– Miedzianego, jak wokół samochoduEduardo.

Tak podejrzewałam.

– Porozmawiamy o tym w aucie.

Otwieramy wielkie drzwi. Drogęzagradza sześcioro ludzi. Rozpoznajędwójkę z nich. Osobista Straż WładcyZwierząt.

Curran nawet nie zwalnia kroku.

– Yyy… – jąka się jedno z nich.

– Z drogi – powarkuje Curran.

Rozstępują się. Ruszamy korytarzem.Zza rogu wyłania się drobna kobieta iidzie do nas, poprawiając ciężkieokulary. Dali. Hej, rozpoznałam ją.Punkt dla mnie.

– Czekajcie. – Dali zastępuje nam drogę.– Kate, ty chodzisz!

– Tak.

Jeszcze nie umarłam.

– Możesz mi powiedzieć, co się dzieje?Wiem że to jest powiązane z Gromadą,ale Jim miga się przed wyjaśnieniem misprawy.

– Mamy wszystko pod kontrolą –odpowiada Curran.

– Nie ciebie pytam. – Dali zwraca siędo mnie. – Co się dzieje?

W starych czasach odeszłybyśmy dalekokorytarzem, żeby nikt nas nie słyszał i

nie wywołało to problemów. Ale już niejestem Towarzyszką i mam to w dupie.

– Eduardo Ortego zaginął, a Mahon nieruszy dupska, żeby go poszukać,ponieważ uważa, że bizonołak nienadaje się na jego zięcia. Georgepoprosiła Jima o pomoc, ale on nie chcenadużywać władzy.

Dali jest zaskoczona, ale zaraz i zwracasię do strażnika:

– Rodney, przynieś mi teczkę zdokumentami na temat sprawy Eduardo.

– Nie mogę – wielki zmiennokształtnyprzyjmuje przepraszający wyraz twarzy.– Jimowi się to nie spodoba.

Dali nachyla się w jego kierunku,mierząc go ciężkim, bezpośrednimspojrzeniem.

– Mam gdzieś, czy to spodoba sięJimowi. Przynieś ją.

Rodney waha się.

– Na co czekasz? – pyta Dali głosemwskazującym, że nie interesuje jąodpowiedź.

– Czeka na „albo” – podpowiadam.

– Że co?

– Zwykle za taką groźbą stoi jakieś„albo”. Zrób to albo stanie się cośzłego.

– On nie potrzebuje żadnego „albo”. –Słaby, zielony poblask przetacza sięprzez oczy Dali. – Nie ma żadnego„albo”. Zrób to, bo ja tak mówię.

Rodney skłania głowę.

– Tak, alfo.

Patrzymy za nim, gdy znika w głębikorytarza.

– Robisz się w tym dobra – zauważam.

Wzrusza ramionami.

– Już to rozpracowałam. Większośćludzi zrobi co im się każe, jeśli wyda sięrozkaz władczo, nie pozostawi sięwyboru oraz przyjmie odpowiedzialność

za czyny. Straszne, nie?

KONIEC Rozdziału 14

Rozdział 15 – Przejęcie Gildii

Wyciągnięcie asystenta z Gildii okazujesię być dziecinnie proste. Wchodzę tamz Curranem i siadamy przy barze.Asystent wyciera kieliszki ściereczką.Na pewno byłby z niego dobry barman,bo lubi słuchać ludzi.

– Kate. Kopę czasu się nie widzieliśmy– dostrzega nas. – Co podać?

– Lubisz tę pracę? – pytam.

– Ma swoje dobre strony. Toskomplikowany biznes. Trzeba pilnowaćdostawców i użerać się z klientami.

Nie zabrzmiało to entuzjastycznie.

– Ile zarabiałeś w Gildii Najemników?– pyta Curran.

– Czterdzieści tysięcy rocznie.

– Będę ci płacił sześćdziesiąt, jeśliwrócisz.

Asystent zdejmuje ściereczkę z ramieniai woła gdzieś do tyłu:

– Hej, Cash! Odchodzę!

Gdy wychodzimy z baru Asystentuśmiecha się

– Zrobiłbym to za mniej.

– Nie chcę żebyś pracował za pieniądzeponiżej twojej wartości. Gdy rozruszaszGildię, porozmawiamy o podwyżce.

Asystent uśmiecha się szerzej.

– Trzymam cię za słowo.

Jedzie teraz swoją ciężarówką zanaszym jeepem.

Krok po kroczku do zwycięstwa.

Curran prowadzi. Na szczęście izolacjadźwiękochłonna kabiny pozwala naprowadzenie rozmowy podczas pracyzaczarowanego silnika.

– Podsumujmy co wiemy – zaczynam. –

Ghoule pochodzą ze starożytnej Arabii.Podobnie jak wilcze gryfy oraz solfugi.Przed gryfem, Oswaldów zaatakowałolbrzymi kleszcz, ale one żyją na całymświecie. Czyli możemy założyć, że byłto arabski kleszcz.

– A co z jaszczurami ? – pyta Julie.

– Nie pamiętam jak wyglądają zewzględu na uraz głowy, ale to mogą byćazdaha.

– Co to są azdaha? – dopytuje Derek.

– Perskie smoki. Stara irańska mitologiajest pełna pogromców smoków.

To rozumowanie wskazuje nakonkretnego sprawcę, który niestety

przysporzy nam wiele kłopotów, więcna razie udaję sama przed sobą, żejeszcze tego nie rozgryzłam.

– Jest w tym pewien wzór – odzywa sięCurran. – Wszystkie sprawy łączymiejsce pochodzenia.

– Owszem. Ponadto przemianaożywieniowa jest bardzo rzadka. Dwatakie przypadki w tym samym mieście,to nie jest zbieg okoliczności. Założę sięo wszystko, że stoi za tym wszystkimjeden sprawca.

– Zabierzmy Julie do tego twojegoprzyjaciela czarownika – proponujeCurran.

– Do Luthera?

Kiwa głową.

– Powiedziałaś, że obejmują zwłokikwarantanną. Jest szansa, że czarowniktrzyma solfugę w lodzie?

Znając Luthera? Będzie trzymał ją wlodzie i zabawiał się z nią, aż ktoś wyżejw hierarchii straci cierpliwość,odbierze mu i spali zabawkę. Wiem o cochodzi Curranowi. Jeśli solfuga takżeemituje magię miedzianej barwy,mielibyśmy potwierdzenie, że wszystkiesprawy są powiązane.

– Luther obiecał mi dostęp do Mitchella.– Zerkam przez ramię na Julie. – Chceszze mną odwiedzić kostnicę Biohazardu,żeby obejrzeć dziwne szczątki, a potem

spotkać się z ich ghoulem – maskotką?

Dziewczyna marszczy nosek.

– Drugą opcją jest spędzenie wieczoruna pisaniu wypracowania na angielski,na temat okropnie nudnej książki,opowiadającej o małomiasteczkowymżyciu ludzi sprzed Zmiany, która to niema absolutnie żadnego wpływu na mojeżycie i w niczym mi nie pomoże. No niewiem, obie możliwości są takieekscytujące.

– Przez tę nową szkołę zrobiłaś sięjeszcze bardzie przemądrzała – mówię.

– Nie, to przez ciebie – odpiera Julie. –Teraz cierp.

Kręcę głową.

– W każdym razie wszystko, na conatknęliśmy się w trakcie poszukiwańEduardo, pochodzi z arabskiej mitologii,czyli z tego samego regionugeograficznego co moja magia. Tymsamym magia Rolanda.

– Uważasz, że stoi za tym twój ojciec? –pyta Curran.

– Tego nie wiem, ale olbrzym byłodporny na moje słowa mocy. Magiaodbiła się od niego i trafiła we mnie.Nie mogę zaryzykować ponownegoużycia słowa mocy przeciwkopodobnemu stworzeniu, bo głowa mieksploduje.

– Czyli tracimy najcięższy argument –podsumowuje Derek.

– Niekoniecznie – mówi Curran.

– Nie mogę zaatakować potencjalnegoprzeciwnika słowem mocy, ale mogęużyć go przeciwko jego otoczeniu.Użyłam go przeciwko służącym mughoulom i zadziałało jak trzeba.

– Dlaczego? – dziwi się Derek.

– Ponieważ miedzy ghoulami, a gryfem iolbrzymem istnieją kluczowe różnice.Załóżmy, że jakaś istota, nazwijmy jąZaklinaczem, stoi za tym wszystkim. Majakiś ukryty cel, ale może działać tylkopodczas fal magii, więc znajduje sposóbna kontrolowanie ghouli i zmusza je do

wykonywania rozkazów. Moje słowamocy działają na nie, ponieważ choć sąpod kontrolą Zaklinacza, to jednakzachowały swoją magię.

– To trzyma się kupy – mówi Derek.

– Dobrze. Gryf jest „przywołaniem”,czymś co Zaklinacz stwarza z niczego.To wyraz jego magii, więc moje słowamocy mogą, ale nie muszą na niegodziałać. Natomiast olbrzym nie byłprzywołaniem, ponieważ nosił obiektmocy, blokujący moją magię. To byłocoś błyszczącego, co zauważyłam wjego uchu. Jakiś rodzaj biżuterii.

– Skąd wiesz, że był to obiekt mocy? –pyta Julie. – Może to był przypadkowy

kolczyk?

– Ponieważ olbrzym miał tylko tenprzedmiot na sobie, no i był on dla niegozbyt mały. Ów przedmiot przemieniłzwykłego człowieka w olbrzyma. Wtakim przypadku Zaklinacz musicałkowicie nasycić ludzkie ciało swąmocą.

– Rozumiem. Przywołujący opętałczłowieka i zmienił go w olbrzyma,czyniąc go swym awatarem.Przywołujący stał się tym olbrzymem.

– Właśnie tak. Moje słowa mocydziałają na stworzenia, które kontroluje iewentualnie na przywołaniach, ale napewno nie na nim bezpośrednio.

– Zakaz używania słów mocy – mówiCurran.

– Popieram – dorzuca Julie.

– Nie mam takiego zamiaru – deklaruję.

Notuję w pamięci by spytać Luthera, czyodzyskano ów przedmiot mocy. Czuję,że coś ważnego mi umknęło, ale niemogę sobie przypomnieć, co to takiego.

– Nie rozumiem dlaczego zaatakowałGildię – zastanawia się Derek. – Po co?

– Z zemsty – odpowiada mu Curran. –Spójrz na to z jego punktu widzenia.Najpierw uznaje, że nie przepada zakotami, więc zaczyna atakować rodzinęOswaldów. Przywołuje kleszcza.

Eduardo, najemnik, zabija go. Potemprzywołuje wilczego gryfa. Wmiędzyczasie Kate i ja zabijamy jegoghoule. Po czym gryfa załatwiają dwagłąby z Gildii. Zmienia truchło gryfa wsolfugę i znowu my wkraczamy do akcji,a dopiero co wyszliśmy z Gildii.Następnie we czwórkę eksterminujemyjego ghoule w miejskich tunelach. Najego miejscu byłbym wkurzony iprzyszedł do Gildii wyrównać rachunkiz najemnikami, żeby przestaliprzeszkadzać w głównym planie.

– Problem z tą teorią jest taki, żeEduardo do niej nie pasuje –stwierdzam.

– A to dlaczego? – pyta znowu Derek.

– Nie zabili go od razu – tłumaczyCurran. – Jeśli stał się obiektem ataku,ponieważ jest najemnikiem, dlaczegoporywacz go nie zabił? Po co zadawaćsobie tyle trudu z uprowadzeniem? Cojest takiego wyjątkowego w Eduardo?

– Nie dowiemy się, dopóki niesprawdzimy jego poprzednich zleceń –mówię.

Do tego muszą zostać spełnione dwawarunki. Asystent musi nam pomóc, aGildia musi go przedtem zatrudnić. Takczy inaczej wszystko zależy od Gildii.

Curran skręca w Phoenix Drive. Górnepiętro Gildii jest zupełnie zniszczone,linia dachu nierówna, ale cały gruz z

parkingu zniknął. Zmiażdżone auta orazkawały budynku zostały uprzątnięte.Ulicę pokrywają dwa centymetrysrebrzystego proszku.

– Wojskowy Oddział ObronyPrzeciwnadnaturalnej sypnął i spalił –mówię.

Curran patrzy na mnie pytająco.

– Podpalili skażone podłoże, a późniejposypali solą.

Sól jest uniwersalnym środkiemantymagicznym. Gdy nie wiadomo jakirodzaj magii wchodzi w grę, istniejądwa rozwiązania: podpalić skażonyobiekt lub zasypać go solą. WOOPzwykle stosuje oba te środki, co

funkcjonuje pod nazwą „sypnąć ispalić”. Mają fantastyczne miotaczepłomieni, a na ulicy leżą teraz tony soli.Wątpię, żeby taki pogrom przeżyłocokolwiek magicznego.

– No dobra, zróbcie poważne miny –rozkazuję młodzieży.

Parkujemy na uboczu. Biorę torbę, którąprzygotował dla nas na tę okazjęBarabas. Curran wysiada z auta izarzuca na siebie płaszcz. To pomysłmangustołaka. Ogromny, czarny,wykończony czarnym piórami i zebranyna prawym ramieniu. Gromada zrobiłago z piór Morfana, ale Curran nigdy gonie nosił. Barabas dołączył do niegonotatkę: „Załóż go, proszę”.

Oprócz tego przysłał mi ubrania nazmianę. Płaszcz zmusza do patrzenia natwarz osoby, która go nosi, a patrzeniew pełne mocy oczy Currana Bożkobójcy,nie należy do najłatwiejszych czynności.

Asystent podchodzi do nas, rozglądającsię na boki i oceniając straty.

– Orzeszku chrupiący, byłem tutajwczoraj, ale nie mogłem podejść bliżej,ponieważ władze odizolowały okolicę.

– Złożymy to wszystko do kupy –odzywam się. – Będzie jak nowa.

– Będzie lepsza – obiecuje Curran.

Podchodzimy do budynku Gildii, sólskrzypi nam pod stopami.

Zmaltretowane, metalowe drzwiwejściowe są niedomknięte. Ktośpróbował je zamknąć, ale się niewysilił. Zapewne udział brało kilkaosób, ponieważ dolne krawędzie drzwizostawiły rysy na podłodze.

– Powinieneś mieć dramatyczne wejście– odzywam się do Currana.

– Chciałabyś?

– Owszem. Bardzo.

Uśmiecha się przelotnie. Idziemyszybciej, prawie marszem. Ze szczelinywystawia głowę najemnik, dostrzega nasi znika.

Docieramy do drzwi, a Curran nie

zwalnia nawet odrobinę. Unosi ręce,które uderzają wrota. Popycha je, a oneotwierają się na oścież z metalowymzgrzytem.

Curran idzie dalej. Mój strasznydraniuszek.

Wchodzimy do holu. Podłoga jest turozebrana. Brakuje większości dachu,więc widać niebo. Trzeba w to włożyćwiele pracy. I pieniędzy.

Najemnicy siedzą i stoją pod ścianami.Widzę przycupniętego po lewej stronieBarabasa. Spotykamy się spojrzeniem imangustołak uśmiecha się.

Na środku stoją: Mark Meadows, BobCarver, Ivera, druga z Czwórki

Jeźdźców w Zgromadzeniu, Rigan,blond wielkolud, który przypominazostawionego tu przypadkiem najeźdźcęwikingów oraz Sonia, zgrabnaAfroamerykanka, umięśniona jakszermierka. O jak dobrze, są tu wszyscyczłonkowie Zgromadzenia Gildii.

Wszyscy na nas patrzą. Mark zerka nanas przelotnie i odwraca się do tłumu.Garnitur wisi na nim krzywo, a krawatzwisa luźno wokół szyi. Wygląda narozgorączkowanego.

– Tyle lat prowadziłem ten burdel.Prowadziłem za rączkę waszegoniedorozwiniętego założyciela – mówiMark.

Ludziom rzędną miny. Obrażaniepamięci Solomona Reda nie jest dobrymposunięciem.

– Ja układałem się z dostawcami. To jazałatwiałem wam duże kontrakty. Jazajmowałem się ważnymi klientami.Kontrakt dla Malinova? Ja go wamzapewniłem. Robota dla Horowitza? Jato ustawiłem. Nie Solomon Red. NieAsystent. Ja.

Zajebiaszczo. Złapaliśmy go w środkuprzemowy pod tytułem: „Jestem takiwyjątkowy”.

– Gówno prawda – odpiera zarzutyRigan. – Byłem przy załatwianiu robotydla Horowitza. Nie chcieli nawet z nami

gadać, dopóki Salomon Red nieprzekonał ich, że jesteśmy dobrzy.

Mark odwraca się do niego.

– Wiesz co, Rigan?

Nabiera dużo powietrza.

Chwila… Jeszcze…

– Pierdol się!

I jest!

– Wszyscy się pierdolcie!

Odejdzie. Czuję to. Bob też to wie, bosię nie odzywa. W odróżnieniu od trzechczwartych zebranych tu ludzi Bob wie,że prowadzenie Gildii bez Marka jest

niemal niemożliwe.

– Mam dosyć bronienia się iusprawiedliwiania. Ten interes jestskończony. Skończony – Mark szczerzysię. – Nie zamierzam iść z wami na dno.Załatwiłem sobie pracę. Odchodzę.

– Ale co my mamy teraz zrobić? – wołajeden z najemników.

– Mam konkretnie w dupie, co wygównożercy teraz zrobicie. Wypisujęsię. Chciałem tylko żebyście wiedzieli,jak bardzo nienawidzę każde z was zosobna. Możecie sobie zgnić w piekle.

Meadows odwraca się do wyjścia.

– Czekaj – woła za nim Bob. – A co z

twoimi udziałami?

Mark odwraca się gwałtownie.

– Chcesz moje udziały Carver? –rechocze. – O to chodzi? Mojąbezwartościową część, którą ty i twoineandertalczycy obniżyliście z dwustusiedmiu dolarów do pięćdziesięciusześciu centów za udział? Niedostaniesz ich Bob. Już je sprzedałem ito za cenę wyższą od rynkowej. Życzępowodzenia z tą ruiną.

Meadows kłania się z przytupem,odwraca i wychodzi.

Zapada cisza.

– Kto kupił jego udziały? – pyta Sonia.

– Ja – odpowiada Barabas.

Wszyscy na niego patrzą. Carvergorączkowo kalkuluje siły.

– Powołuję się na „Dotacje i WkładyFinansowe” – mówię głośno.– Ostatniaklauzula w Prawach Członka, zawartychw przepisach Gildii.

Teraz z kolei wszyscy wpatrują się wemnie.

Unoszę torbę.

– Wnoszę dotację w wysokościdwudziestu tysięcy dolarów na rzeczGildii, które mają być przeznaczone najeden cel: zapewnienie wypłatyAsystentowi oraz wybranemu przez

niego pomocnikowi na następne dwamiesiące, o ile Gildia przywróci go nastanowisko.

– Nie możesz tego zrobić – wcina sięBob. – Nie możesz się wkupić.

– Ależ może – oponuje Rigan. – Jaknajbardziej.

Bob odwraca się do niego.

– Umówiliśmy się.

– Sytuacja się zmieniła. Myślisz, żegdzie jesteś? W Zakonie? – Riganzwraca się do tłumu. – Niech podniosąręce ci, którzy chcą pracować za darmo.

Nikt nie drgnie.

– A kto chce wypłatę?

Las rąk w górze. Fajnie, gdy ktośodwala robotę za mnie.

– Trzy ostatnie wypłaty były obcięte –dodaje Sonia. – Aż trzy! Mam tegodosyć!

Rob odwraca się do Ivery, ale ta tylkowzrusza ramionami.

– Po co w ogóle o tym gadamy? – pytaRigan. – Wnoszę o przywrócenieasystenta na stanowisko. Kto jest za?

Unosi rękę. Dołączają do niego Sonia iIvera. Bob waha się i też podnosiłapsko. Głosowanie przeciwkoAsystentowi pogrążyłoby go jako lidera.

– Większość – ogłasza Rigan. – Zostałeśprzywrócony – zwraca się do Asystenta.

Ktoś z tyłu zaczyna klaskać. Tłumpodłapuje to i hol wybucha brawami,słychać tupanie i gwizdy.

Asystent kłania się leciutko.

– No dobra, dobra! – krzyczy Carver. –Mamy większe problemy na głowie, jakna przykład ten diabelny dach.

– Powołując się na klauzulęstowarzyszeniową, rejestruję w Gildiitrzy osoby jako moich niezbędnychpomocników – mówię.

– To może poczekać – gromi mniespojrzeniem Bob.

– Nie, nie może.

– Kiedy ostatnio sprawdzałem,Daniels… – zaczyna Bob.

– Ona zabiła olbrzyma! – woła jakaśkobieta. – Przecięła mu gardło. Lagoprzypisał sobie całą zasługę, ale to onago wykończyła, widziałam.

Lago przypisał sobie całą zasługę? Todo niego podobne. Nic z tego niepamiętam. To musiało się wydarzyćpomiędzy upadkiem olbrzyma, ajaszczurami o których opowiadał miCurran.

– A co ma jedno do drugiego? –odkrzykuje Bob.

– Gdyby nie ona budynek Gildii byłbyzupełnie zniszczony, a my martwi –odpowiada kobieta. – Niech załatwiswoje sprawy.

– A gdzie ty wtedy byłeś? – pytaCarvera inny najemnik.

– Na zleceniu – odpowiada Bob.

– Niech mówi. – Do przodu wychodziAlix Simos. To niespodziewane,przecież ledwo go znam.

– Kogo rejestrujesz? – pyta mnie Sonia.

– Jego, jego i jego – wskazuję naCurrana, Dereka i Barabasa.

– Nie – oponuje Carver. – Nie

widzicie? Ona chce obejść narzuconespowolnienie w pracy Gildii.

Barabas otwiera usta, ale kręci głową.Lepiej żebym ja to powiedziała.

– Bob, nie masz tu nic do powiedzenia.Jestem stowarzyszonym członkiem odponad roku. Mogę zarejestrowaćpomocników w każdej chwili.

– Ma rację – popiera mnie Asystent.

– Będziesz pociągnięta doodpowiedzialności, jeśli coś spierniczą– ostrzega Bob.

– Dobrze, jesteście zarejestrowani –oświadcza Sonia. – Asystent dopełniformalności.

Carver rozkłada ręce.

– No co? – Sonia zerka na niegoznacząco. – Chcę zobaczyć, do czego towszystko zmierza. Wy trzej jesteściezapisani.

Cofam się, a Barabas wychodzi przedemnie.

– Cutting Edge, powołując się na„Dotarcje oraz Wsparcie Finansowe”,wnosi następujące dotacje, zgodne zlimitem: 150 tysięcy dolarów, po 50tysięcy na każdego pomocnika, zprzeznaczeniem na: 18 tysięcy nanaprawę dachu, 10 tysięcy na remontwnętrza, 12 tysięcy na uregulowanierachunków za media…

Wyliczanka trwa przez chwilę. Jak musię udało opracować taki plan w mniejniż dwie doby? Z każdą pozycją twarzCarvera posępnieje.

– … i ostatnie 16 tysięcy dolarów nauzupełnienie amunicji do pozostającej wzbrojowni broni. W celu zapewnieniaprawidłowej dystrybucji wniesionegowkładu, Cutting Edge mianuje mnieskarbnikiem dotowanych pieniędzy.

– Wszyscy są za zgarnięciem tej forsyzanim oni się rozmyślą i wyznaczeniemtego faceta do pracy administracyjnej? –pyta Rigan.

– Nie rozumiecie? – Bob wskazuje nastojącego obok mangustołaka Currana. –

To on. Przecież to on wszystkofinansuje!

– Mam w nosie kto to finansuje –odpowiada Sonia. – To forsa, Bob! Wzasięgu ręki!

Carver zgrzyta zębami.

– Wszyscy zapłaciliśmy własnąkrwawicą by utrzymać to miejsce. Niemożesz wpuścić tu ludzi z zewnątrz ipozwolić im przejąć interes. On się tuwkupuje.

– Wytłumacz mi jakim cudem jestem„człowiekiem z zewnątrz”, Bob? –pytam. – To wredne z twojej strony.Zraniłeś moje uczucia i w ogóle.

Tłum chichocze.

Rigan zwraca się do Boba:

– Przecież on niczego nie żąda.

Bob otwiera usta, ale zaraz je zamyka.

O tak, właśnie zostałeś wyrolowany.Mój misio-pysio nie prosił o dodatkowewzględy.

Curran uśmiecha się.

– Ten facet daje nam magiczne pieniążkii nie chce nic w zamian – dodaje Rigan.– Nie poprosił o stanowisko. Nie targuje

się z nami. Zwyczajnie daje nam kasę.Masz te pieniądze, Bob? Jak dasz namsto pięćdziesiąt patoli, to chętnie ichużyjemy zamiast tamtych. Wszystkojedno, czyje są to pieniądze, o ile znowuzaczniemy zgarniać zlecenia.

– Głosujemy – Sonia unosi rękę.

Rigan podobnie.

Ivera waha się.

– Ivera, weź się w pizdu zdecyduj –ponagla Rigan.

Ivera też głosuje za. Bob patrzy na nią zwyrzutem.

– Potrzebujemy tych pieniędzy –

tłumaczy cicho.

– Czyli postanowione – Rigan zacieraręce. – Właśnie zatwierdziliśmy budżetna następne dwa miesiące.

Carver spluwa na podłogę i wychodzi.Ivera idzie za nim. Zły ruch z jegostrony. Właśnie oddał Curranowi pole, aten nie przegapi takiej okazji.

Curran przygląda się w zamyśleniuplwocinie Boba.

– Musimy posprzątać to miejsce. Łapaćsię za szufle i szczotki, i do roboty!

– Nie jestem woźną! – sprzeciwia sięPaula.

Lwołak odwraca się do niej.

– No popatrz, ja też nie. Choć to kwestiasemantyki. Czasem przychodzi misprzątać bałagan po innych. Ale wszyscydobrze to znamy. Właśnie na tym polegapraca najemnika, nieprawdaż?

– Nic o tym nie wiesz – odpiera Paula.

Curran zerka na nią.

– Zakładam, że wychowałaś się wdobrobycie.

Paula wycofuje się.

– Nie twoja sprawa.

– Nie pochodzę z bogatego domu –mówi Curran donośnym głosem. –Wszystko co mam, zdobyłem tymirękoma w pocie czoła.

– Nawet Daniels? – rzuca inny najemnik.

Słychać zbiorowy chichot. Curranuśmiecha się promieniście i zaraźliwie.

– W szczególności Daniels. Ciężkopracuję, żeby utrzymać ją przy sobie.Inaczej nie wytrzymałaby ze mną.

Więcej śmiechów.

– Myślałem kiedyś, że będę bogaty, alepo przejściu na emeryturę zamiastzapłaty dostałem udziały w Gildii.

– Wyrolowali cię! – ktoś woła.

– Tak im się zdawało – odpiera Curran.– Okazało się, że to ja ichwyrolowałem. Według mnie ten interesto dojna krowa.

Ludzie śmieją się.

– Weź sobie głowę zbadaj – proponujePaula.

Lwołak ignoruje ją.

– Nie jestem tu żeby przemawiać lubczymś kierować. Już to robiłem w życiu.Teraz moim głównym zmartwieniem jestrodzina i dlatego tu jestem. Żebyzarabiać pieniądze.

Wypowiedział magiczne słowa. Terazsłuchają go uważnie.

– Gdy kogoś wynajmuję, przyglądam sięjego narzędziom i miejscu pracy. Jeślizatrudniam elektryczkę, chcę żeby byłaschludna i zorganizowana, a jejnarzędzia w dobrym stanie. Jeślikorzystam z usług zabójcy, chcęwiedzieć, że szanuje on swój zawódoraz broń. Rozejrzyjcie się wokół. Napodłodze leżą śmieci. Kurz. Resztkijedzenia. To nie wygląda dobrze, apachnie jeszcze gorzej.

Najemnicy rozglądają się, jakbyzobaczyli wnętrze Gildii pierwszy raz wżyciu.

– Gdybym teraz tu wszedł i zobaczył towszystko, nie wynająłbym nas.Sprawiamy wrażenie słabych iniechlujnych. Sądząc po wyglądzie tegomiejsca, nie powiedziałbym, że to gildiazdolnych fachowców. Ponieważ nimiwłaśnie jesteście. Codziennie kładzieciena szali własne życie, żeby coś zarobić ipomóc komuś. Nie każdy Kowalskinadaje się do tej pracy. To jest takasama gildia jak ta elektryków czymurarzy, tyle że jeśli członek tej gildiinawali, efektem nie jest spięcie albokrzywa ściana, a czyjaś śmierć.

Uważnie słuchają każdego jego słowa.

– Zasługujecie na coś lepszego niż pracaw takim syfie. Gdy zaczną napływać

zlecenia, zatrudnimy sprzątaczy, bobędziemy mieli na to pieniądze. Ależeby ktoś chciał nas zatrudnić, musiwejść tu bez odruchu wymiotnego. Pozatym, tam jest moja córka – wskazujeJulie. – Nie chcę, aby myślała, żepracuję na śmietnisku.

Dlatego zakaszę rękawy i zabiorę się dosprzątania. Jeśli jesteście za szlachetni,żeby się tym przejmować, albo jeśliboicie się brudu, nie mam wam tego zazłe. Usiądźcie z boku razem z resztąwybrańców losu.

***

Piętnaście minut później stoję obokAsystenta, który wyciąga listę zleceń

Eduardo. Trochę kręci mi się w głowie iswędzi mnie lewa połowa ciała. Jeśli towszystkie efekty uboczne, będęzachwycona.

W Gildii wrze jak w ulu. Śmieci sązamiatane, gruz usuwany do taczek, aCurran własnoręcznie dźwiga ogromnekawałki ścian i wynosi je na zewnątrz.

– Tu jest wszystko – Asystent wręcza minapisaną odręcznie listę.

Przeglądam ją. Same rutynowe zlecenia.Nic, co choćby w przybliżeniu sugerujemitologię arabską. Nic na tymkonkretnym osiedlu. To wygląda namylny trop. Eduardo dużo pracował wciągu ostatnich tygodni. Czy on w ogóle

sypiał?

Moment.

Wskazuję na wpis z piątego lutego.

– Napisano tutaj, że zrezygnował zezlecenia.

Asystent sprawdza listę.

– Pamiętam to. Przyjął zlecenie rano, awrócił już dwie godziny później izrezygnował.

To się czasem zdarza, ale po przyjęciuzlecenia jest się zobowiązanym jewykonać, a Gildia pozwala na jedynietrzy takie wyjątki w roku. Poza tym tobyło niebieskie, podwójnie płatne

zlecenie.

– Co się stało?

– To było zlecenie na ochronę,priorytetowy klient. Pracował razem zRose. Przepytałam ją potem, by ocenićsolidność Ortego, a ona powiedziała, żewszystko było dobrze, dopóki Eduardonie zobaczył wracającego do domusąsiada. Chwilkę… Nie pamiętam tegoze szczegółami. – Asystent przeglądainny dziennik. – Mam. „Mężczyzna popięćdziesiątce. Metr dziewięćdziesiątwzrostu, postawny, czarne włosy iciemne oczy, krótka broda, ciemnakarnacja, okulary…”

Założę się, że to był klient Nitisha.

– …„dosiadający zapierającą dech wpiersiach arabkę”.

– Arabkę?

– Tak. Rose zna się na koniach.Trajkotała pięć minut na temat jakościtego wierzchowca. Sprawdźmy. Rose„powiedziała do Eduardo: <<To końwart milion dolarów>>, a Eduardoprzyglądał się zsiadającemu mężczyźnie.Ten zawołał Eduardo po imieniu. Ortegonie odpowiedział. Wszedł do domu,zabrał swój sprzęt i wyszedł. Ówmężczyzna przyglądał mu się, ale niewtrącał się”. Koniec.

No proszę, podglądacz Eduardo.

Asystent podnosi wzrok.

– Przyszedł prosto tutaj, zrezygnował zezlecenia i zaraz przyjął następne.Powiedziałem mu, że to zły nawyk, naco on odpowiedział, że to była sprawaosobista.

– Czy mamy adres tego sąsiada?

– Nie, ale jest adres zlecenia. – Asystentzapisuje coś na kartce papieru. – Tenjeden raz.

– Obiecuję.

– Był twoim przyjacielem?

Nie podoba mi się słówko „był”.

– Jest nim.

– Mam nadzieje, że go znajdziesz.

– Ja też.

Potrzebuję Dereka do śledzenia tegofaceta. Niedługo się ściemni, a ja muszęporozmawiać z Mitchellem, żeby ustalić,czy coś wpływa na ghoule w obrębiemiasta. Nie mogę przegapić tegowieczoru.

Podnoszę głowę i widzę jak Ascanioprzedziera się przez podłogę. Za nimidzie Afroamerykanin w średnim wieku,ubrany w garnitur.

Bouda dostrzega mnie i koryguje kurs.

– Co tu robisz? – pytam.

– To pan Oswald – przedstawiamężczyznę. – Przyjechał do biura, więc

pomyślałem, że lepiej będzie jakporozmawiasz z nim osobiście.

– Słucham pana? – wyciągam dłoń.

– Dziękuję pani za uratowanie mojejżony oraz dzieci.

– To żaden problem, proszę pana.Przepraszam za panujące tu warunki.Mieliśmy kłopoty podczas ostatniej falimagii. Jak się miewa pańska rodzina?

– Dobrze. Zatrudniliśmy firmęprzeprowadzkową i wystawiliśmy domna sprzedaż. Nie chcemy ryzykować.

– To zrozumiałe – zachęcam go domówienia.

– Pamela wspomniała, że pytała pani,czy ktoś miał coś przeciwko nam lubkotom. Otóż w ubiegłym tygodniupracowałem na podwórku, sprzątając poburzy. Byłem przed domem, gdypodszedł do mnie jakiś mężczyzna izaczął narzekać, że nasze koty wchodząmu na auto.

– Zna go pan?

Pan Oswald kręci głową. No jasne, tobyłoby za proste.

– Powiedziałem, że chyba mnie z kimśpomylił, bo Sherlock i Watson są kotamidomowymi. Chłopcy boją się, że coś imsię stanie, więc nie wypuszczamy ich zdomu.

– Co odpowiedział tamten nieznajomy?

– Bardzo się zdenerwował – marszczybrwi pan Oswald. – Podniósł głos,przesadnie gestykulował i kontynuowałtyradę. Pomyślałem, że jest czymśupojony lub też odurzony. Ostateczniepowiedział, że wszystko było dobrze,dopóki „tacy jak my” nie zamieszkali wokolicy razem ze swoimi„rozpuszczonymi bachorami”. Wtedykazałem mu opuścić moją posesję.

– Zrobił to?

– Powiedział, że teraz ma związane ręcei odszedł.

Wyciągam notesik.

– Proszę opisać jak wyglądał.

– Przed sześćdziesiątką, ciemne włosy,łysiejący, średniej budowy.

– Biały, latynos?

– Biały. Ubrany w garnitur, podkrawatem. Miał okulary.

Zbyt ogólne.

– Coś jeszcze? Inne szczegóły? Tatuaże,blizny, cokolwiek zwracającego uwagę?

– Nosił kolczyk – pan Oswaldzastanawia się nad tym i kiwa głową. –Tak, przypominam to sobie. Miał wlewym uchu wiszący kolczyk ze sporymszklanym kamieniem. Wydawało mi się

to dziwne, ponieważ nie pasował doniego.

– Skąd pan wie, że klejnot był szklany?

– Był jaskrawoczerwony, wielkościmigdału w osłonce, prawie dwa i półcentymetra długości. Wyglądał moimzdaniem idiotycznie.

Słyszę w głowie dzwonek ostrzegawczy.

– Czy może pan narysować ten kolczyk?– podaję mu notesik.

Rysuje coś szybko i oddaje mi prostyszkic. Wygląda to jak winogrono,ścieśnione i przykryte metalowymkorkiem, z klejnotem w środku.

– To była bardzo kiepska imitacja –dodaje Oswald. – Złoto wyglądało zbytblado, jak farbka, a metal był stary ipogięty.

Orzeszku chrupiący. Stary wygląd orazprosty wzór to złe wieści.

– Czy był fasetowany? – pytam jeszcze.

– Nie, gładki. Jak to się nazywa? –krzywi się.

– Kaboszon – podpowiada Ascanio.

– A tak.

No to już gorzej być nie może.

– Bardzo panu dziękuje, panie Oswald.Niezmiernie nam pan pomógł.

– Przepraszam, że nie dowiedziała siępani o tym wcześniej, ale nieinformowałem Pameli o tamtymzdarzeniu. I tak już się martwiławydarzeniami w sąsiedztwie.

– A co ją tak martwiło?

– Działy się dziwne rzeczy. Zaczęło sięod aut. W ślepym zaułku naszej ulicymieszka mężczyzna, którego możnaokreślić jako entuzjastę motorów.Każdej diabelnej niedzieli (a to przecieżdzień, w którym wszyscy chcą pospaćdłużej), o ile technika była w górze, onzaczynał jeździć motorem w tę i zpowrotem ulicą. W ubiegłym tygodniuspotkałem go płaczącego na krawężniku.Ktoś zmiażdżył wszystkie jego auta i

motory. Widziałem ich szczątki,wyglądały na zdeptane.

No niemożliwe.

– To było w poniedziałek. Najgorszy byłjednak czwartek. Udekorowaliśmy ulicęna Dzień Zmiany. Na ulicy mieszka dużodzieciaków.

Dzień Zmiany to nowe święto, zrodzoneze związanego z pierwszą falą magiistrachu. W jej rocznicę ludzieumieszczają dekoracje: wstęgę zproporczykami, przybraną wstążkami,krzyżykami, półksiężycami, gwiazdamiDawida. Zapalają błękitne światełka, adzieciaczki chodzą po ulicach, pukającdo drzwi i wręczając przynoszące

szczęście amulety w zamian za ciastka icukierki. To sposób na świętowanieżycia w rocznicę dnia, w którym zginęła1/12 populacji planety.

– Wywiesiliśmy nasze dekoracje,wstążki, potwory z drutu i całą resztę.Całe osiedle zostało ozdobione. W ciągujednej nocy wszystko zniknęło. – PanOswald odchrząkuje. – Wszystko wcałej okolicy zniknęło, jakby w ogólenie istniało. Rozmawiałem z Arniem znaprzeciwka. Powiedział, że wracałwtedy późno do domu. Minął dekoracje,zatrzymał się w garażu, a potemprzypomniał sobie o korespondencji,więc wyszedł, żeby ją wyjąć zeskrzynki. Przykładamy się do dekoracjiumieszczonych na naszym domu.

Opletliśmy drzewka wstążkami.Dzieciom zajęło to dobrą godzinę. Arniebył może minutę w garażu, ale kiedywyszedł, zniknęły wszystkie ozdoby nacałej ulicy. Jaka magia może tegodokonać?

Taka, która zmienia normalnegostarszego pana w dwudziestometrowegopotwora. W czwartek był 24, a wponiedziałek, gdy zaginął Eduardo, 28.

– Panie Oswald, proszę sobieprzypomnieć kiedy dokładnie rozmawiałpan z tym mężczyzną od kotów?

– Kilka dni temu.

– To było przed czy po czwartku?

Marszczy brwi.

– Raczej wcześniej. Wyjechałem wczwartek, czyli to było… W środę.Pamiętam, że to była środa, ponieważwystawiłem śmieci przy chodniku.

– Wie pan kto może za tym stać?

– Nie mam pojęcia, ale mam nadzieję,że znajdzie pani tego drania. Muszę jużiść.

– Rozumiem. Dziękuję z pomoc.

Wychodzi.

– Dlaczego jest ważne, czy klejnot byłfasetowany? – pyta Ascanio.

– Ponieważ nie zaczęto szlifować w ten

sposób klejnotów do czternastego wiekunaszej ery. Przedtem nie byłoodpowiednich narzędzi, więc formowalije w kaboszony. Ten facet zobaczyłstarożytny kolczyk z wielkim rubinem. –Odwracam się do chłopaka. – Pracujeszdla mnie?

– Tak. Awansowałaś mnie z niepłatnegona płatnego stażystę.

– Czyj to był pomysł żebyś zostałstażystą?

– Twój. Andrea uważała, że to zbytniebezpieczne – dodaje usłużnie.

– Andrea ma więcej rozumu niż ja.Zadzwoń do wydziałów policji wChamblee i Dunwoody, i zapytaj ich, czy

są skargi na Oswaldów lub inne osobyw okolicy.

Ascanio patrzy na mnie dziwnie.

– Już kazałaś mi to zrobić. Nie byłożadnych skarg.

– Dzwoniłeś czy byłeś osobiście?

– Zadzwoniłem.

Skoro jest stażystą, muszę go szkolić.

– Głośny motor, jasne dekoracje orazsiadające na autach koty. Co te rzeczymają ze sobą wspólnego?

– Zrzędliwego sąsiada, potrząsającegolaską i wrzeszczącego na ludzi, żebyzłazili z jego trawnika.

Może coś jeszcze z niego będzie.

– Zrzędliwi sąsiedzi często składająskargi, zwykle na piśmie, do różnychinstytucji.

A czasem, gdy władze ich ignorują,układają się z tajemniczymi mocami, zaco niestety zawsze muszą słono płacić.

– Umiesz być czarujący Ascanio?

Chłopak błyska uśmiechem. To nie jestzwykły uśmiech, ale pocisk z katapulty,mający katastrofalny wpływ na osobypłci żeńskiej w jego zasięgu. Idealnie.

– To udaj się do wydziału policji wDunwoody i bądź czarujący. Popytaj.Ktoś musi pamiętać, jak dzwonił lub

składał osobiście skargę. Jeśli nic niewskórasz, jedź do wydziału zdrowia, apotem do weterynarza okręgowego.Masz auto?

– Tak – przytakuje.

– No to jedź i nie wracaj z pustymirękoma. Potrzebne mi nazwisko.

– Dobra. A będziesz mnie po tympamiętać?

– Nie wiem. Przecież mam amnezję,paraliż i myśli samobójcze, a to nie mijatak od ręki.

Chłopak otwiera usta i zamiera.

– No dobra. Jestem dupkiem. Julie

chciała wiedzieć, co może się stać, więcjej powiedziałem. Nie powinienem byłtego robić.

Dobry wybór.

– Przynieś mi nazwisko. A potemzobaczymy co z moją pamięcią.

Ascanio wychodzi, a ja idę po Julie.Musimy znaleźć Luthera i zapytać go okilka rzeczy.

KONIEC Rozdziału 15

Rozdział 16 – Biohazard

Wydział Biohazardu zajmuje spory,solidny budynek wybudowany z dużychbloków miejscowego szarego granitu.Wielki, czarny napis na froncie głosijego oficjalną nazwę: OśrodekMagicznej Kwarantanny i ZapobieganiaChorobom.

Parkuję na miejscu dla gości. Jestem tutylko z Julie. Poprosiłam Dereka, żebyudał się pod potencjalny adreszamieszkania podglądacza i zrobił tamswoje czary-mary żeby byćniewidocznym. Curran został w Gildii.

Dzień wypalił się do chłodnegowieczoru, niebo jest zimno – fioletoweod chylącego się ku zachodowi słońca.Magia jest dziś silna.

Curran zaproponował, że przyjedzie tuze mną, ale nie zgodziłam się. Najlepiejbyło żeby został w Gildii i pracował zinnymi, ponieważ najemnicy to docenią,a ja bezwarunkowo muszę zobaczyć sięz Lutherem oraz Mitchellem. Nalegał,ale pozostałam nieugięta i to nie tylkodlatego, że ghoul nie wyszedłby zeswojej nory gdyby wyczuł lwołaka.Trudno było ignorować Currana. Nieopiekował się mną jak kwoka, ale wciążbył tuż obok, na wypadek gdybym miałastracić przytomność.

Muszę znowu poczuć się sobą.Potrzebny jest mi teraz strach. Dobry,elektryzujący rodzaj strachu, którywyostrza zmysły, gdy waży się mojeżycie. Chcę się upewnić, że mogę

funkcjonować jak dawniej, że jestemszybka i zabójcza oraz mogę samazadbać o miasto.

– Wiem, że się martwisz. Muszę tozrobić. Albo tam pojadę, albo mogę odrazu zrezygnować z pracy i ochronymiasta – powiedziałam mu. Będęostrożna.

– Powinnaś poczekać – odrzekł.

– Ile?

Z jego oczu wyczytałam jasnąodpowiedź: jak najdłużej. Musiałam tozrobić, ponieważ nie zawsze będziemógł być u mego boku i musimy sobie ztym jakoś radzić.

– Obiecaj mi, że jeżeli natkniesz się nanastępnego olbrzyma, nie rzucisz się naniego do mojego przybycia – poprosił.

– Obiecuję.

Olbrzym to anomalia. Spotkanienastępnego jest bardzo małoprawdopodobne.

– Mówię poważnie, Kate. Nieprzeżyjesz następnego udaru.

On też by tego nie przeżył.

– Przysięgam.

Stoimy teraz przed budynkiemBiohazardu. Mam nadzieję, że mojeciało będzie tak samo sprawne, jak

przed urazem.

– Jak oni skrócili OMKZC do„Biohazardu”? – pyta Julie.

– Ośrodek powstał jako wydziałDepartamentu Policji w Atlancie. Przedzmianą wzywano na miejsca zbrodnispecjalną ekipę sprzątającą. Oczyszczalimiejsce z krwi, śladów rozkładu ciała,odchodów zwierzęcych i podobnychskażeń biologicznych, stąd „Biohazard”.

Wychodzę z auta i kieruję się kubudynkowi. Julie dołącza do mnie.

– Gdy nadeszła magia, szybko okazałosię, że jej fizyczne objawy muszą byćprzebadane i poddane kwarantannie. Niebardzo wiedziano jak się do tego zabrać

i skończyło się na tym, że DPA utworzyłpodwydział Biohazardu. Nadano muznajomo brzmiącą nazwę, żeby stworzyćpozory bezpieczeństwa. Podwydziałrozrastał się w ciągu następnych lat, ażw końcu gubernator odłączył gorozporządzeniem wykonawczym. –Zatrzymuję się przy ścianie i wskazujęlśniący punkcik w granicie. – Wiesz coto jest?

Julie mruży oczy.

– Nie.

– Ciemny turmalin. Budynek postawionoze sprowadzonego ze Stone Moutaingranitu, w którym występują naturalneinkluzje turmalinu. – Wiesz po co?

Julie marszczy czoło.

– Turmalin jest często używany dooczyszczania. Pod wpływem słońca lubogrzewania wytwarza słaby prądelektryczny. Jest też dobrymprzewodnikiem magii, dzięki czemu ichbariera ochronna jest mocniejsza.

– Co jeszcze?

Spogląda na mnie.

– Yyy…

– Przepowiadanie przyszłości –podpowiadam. – Jest używany wjasnowidzeniu, pomaga tutejszymmagom w badaniach. Chodź.

Przechodzimy przez wielkie drzwi.Magiczne pole ochronne ściska mnie,dławiąc na chwilę, a potem zaraz znika.Jesteśmy w środku. Kiwam dostrażniczki siedzącej z opancerzonymkontuarem recepcji.

– Kate Daniels do Luthera Dillona.

– Proszę wejść – odpowiada kobieta. –Pierwsze piętro, duże drzwi na prawo.

Wspinamy się po kamiennych schodach.Mijają nas rozmawiający ludzie; głosysą ciche, czasem spokojne, a czasemwzburzone. Na piętrze skręcamy wprawo. Widzimy pusty korytarz,oświetlony błękitem magicznych latarni.

– Kate? – pyta Julie cienkim głosikiem.

– Mhm?

– Pamiętasz mnie, prawda? Nie maszamnezji?

Oh, Julie.

Okręcam się na pięcie i przytulam ją.Przywiera do mnie.

– Pamiętasz, jak zabrałam cię do CyplaPelikana? Jadłaś krewetki i płakałaś.

Dziewczyna pociąga nosem.

– A jak kupiłyśmy twoją sówkę? Tamtababa chciała za nią trzydzieści dolców,a jak wróciłyśmy do domu musiałamzabrać ci ją siłą, żeby ją uprać?

– Pamiętam.

– Gdybym nawet miała amnezję, wciążpamiętałabym, że cię kocham.

Ściska mnie mocnej i puszcza. Idziemykorytarzem jakby nic się nie stało,wprost do wielkich, metalowych drzwi.Pukam i otwieram je.

Przy stole laboratoryjnym stoi Luther,trzymający przezroczysty, plastykowypojemnik, wypełniony suszonymiziołami. Przyodziany jest w mocnosprany kitel i kwaśny wyraz twarzy. Naowym stole leży rozpostarte ciałołuskowatego, jaszczuropodobnegozwierzęcia. Luther nachyla się iposypuje odsłoniętą tkankę ziołami. Fuj.

– No wiesz, Luther. Gdybym wiedziała,

że jesteś taki głodny, wzięłabym coś nawynos.

Mag odwraca się na dźwięk mojegogłosu.

– Ty!

– Ja.

– A to co? – Spogląda na Julie. – Minity?

– Julie, to Luther Dillon. Uważaj naniego, jest jędzowaty. Luter, poznajJulie, moją przybraną córkę.

– Pokazujesz jej co i jak? – Czarownikprzygląda się jej baczniej, mrużąc oczy.

– Jaką masz magię? Wykrywaczka?Masz pod ręką wykrywaczkę i niepodzieliłaś się? Niefajnie, Daniels.Bardzo nieładnie z twojej strony.

– Dzielenie się działa w obie strony.

Luther rozkłada ramiona.

– Wszystko co Moje jest Twoje, aTwoje jest Moje.

– Ewangelia według Świętego Jana,rozdział siedemnasty. Prośba za uczniów– mówi Julie. – Ale nie wersja KrólaJakuba.

Prawidłowo. Wersja Króla Jakubazawierałaby historyczne zaimkidzierżawcze.

– Nowy Standard Amerykański – mówiLuther. – Jestem dumnym patriotą.

– Czy to jeden z jaszczurów, którywylazł z ciała olbrzyma? – Pytam zanimzaczną próbować olśnić się wzajemnieswoją błyskotliwością.

– Tak. Musiałem się o nie wykłócać zBiurem Dochodzeniowym stanu Georgiaoraz wojskiem. Posypałem je bylicą.

Nieźle. Lutherowi można przypisaćróżne wady, ale nie głupotę. Podchodzęi przyglądam się truchłu.

– Dlaczego bylica? – pyta Julie. – Zdajemi się, że ona chroni przed złem?

– Ponieważ jest związana z boginią Nu

Wa – wyjaśnia czarownik.

– Nie bez powodu Nu Wa jestwyobrażana w starożytnej sztucechińskiej jako postać z ludzką głową iciałem wija – dorzucam.

Luther zerka na zegar.

– Trzy, dwa… Jeden.

Odsłonięty mięsień zmienia barwę najaskrawą, szmaragdową zieleń.

– Drakonoid – wyrokuję.

Z deszczu pod rynnę.

Luther wpatruje się w sufit i wydaje

sfrustrowany dźwięk.

– Dlaczego to są złe wieści? – pytaJulie.

– Istnieją cztery udokumentowaneprzypadki spotkań z prawdziwymsmokiem – tłumaczy jej Luther. – ToUFO naszej epoki. Niewiele o nichwiemy. Nie, wróć. Mamy szeroką gamęmitów, więc wiemy czym mogą być, alenie ma prawie żadnych dowodówempirycznych na potwierdzenie tychbredni. Wiemy natomiast, że są istotamio ogromnej mocy magicznej. Trzyprzypadki miały miejsce podczasrozbłysku.

– Drakonoid to uniwersalna nazwa dla

wszystkich proto-smoków – wcinam się.– Proto-smok jest czymś w rodzajuprymitywnego smoka. To nie całkiemsmok, ale na pewno nie zwykły jaszczur,czy żmij. Są na wskroś przesiąkniętemagią. Jeśli Zaklinacz może je wezwać,to gdzie kończą się jego możliwości?

– Myślałam, że już walczyłaś zesmokiem – zauważa Julie.

– Nie, to był nieumarły smok. Kupkakości ze słabą pamięcią dawnych dni.Jeśli Zaklinacz wezwie smoka,będziemy w czarnej dupie.

– To nawet nie musi być smok – dodajeLuther. – Wystarczy wielki jaszczur imamy pozamiatane. Nie mamy

protokołów określających jak z nimwalczyć. Nikt nie wie, czego sięspodziewać. Musielibyśmy walczyć naślepo. To miasto nie jest gotowe nasmoka.

– Zerkam na Julie – kolor?

– Taki sam, miedziany.

Tak podejrzewałam.

– Miedziany? – Luther jest zaskoczony.– Co rejestruje się w tym kolorze?Czego mi nie mówisz, Daniels?

Nie ma sensu okłamywać dalej samejsiebie. Biorę głęboki wdech.

– To chyba djinn.

Luther opada ciężko na krzesło.

– Na ile jesteś pewna?

– Na tyle, żeby powiedzieć to na głos.

Czarownik przeciąga dłonią po twarzy.

– Wiesz, gdyby powiedział mi to ktośinny, uśmiechałbym się i potakiwał, apotem zadzwonił do krewnych i doradziłnatychmiastową hospitalizację naoddziale psychiatrycznym.

– Wiem.

– Czy djinn to kłopot, bo jest istotąwyższą? – dopytuje Julie.

Przytakuję. Prawdziwi bożkowie niemogą ukazywać się, chyba że podczas

rozbłysku, gdy magia płynie długim,nieprzerwanym strumieniem. W innychprzypadkach bożkowie ucieleśniają sięjako konstrukt ich woli lub awatar czykukła. Ich moce w tychże formach sąmocno ograniczone.

Większość napotykanych w tym świeciestworzeń powstało z ludzi i zyskałomoce lub ich wrodzone, ludzkie mocebyły znacząco większe niż uprzeciętnego człowieka. Jednak nawetwtedy uzależnione są od magii.Fomoriańskie demony zaatakowałypodczas rozbłysku, a rakszasowie robiliwypady do naszego świata przez portal iuciekali do siebie, gdy magiaodchodziła.

Djinn i smoki to zupełnie inna parakaloszy.

– Jak się z nim zetknęłaś? – pyta mnieLuther.

– To długa historia.

Czarownik wstaje i pociąga jakąśdźwignię. Na stół laboratoryjny opadagruba, metalowa pokrywa, skrywająctruchło jaszczura. Przez oczka pokrywy istołu przeciąga łańcuch, okręcając gokilka razy dookoła, zamyka go na kłódkęi znika w pomieszczeniu obok. Chwilępóźniej wyłania się z trzeba kubkami idzbankiem kawy.

Rozpoczynam opowieść od spotkania zghoulami, prześlizgując się po takich

szczegółach jak donoszący o ghoulachGhastek, opieka nad miastem orazmikroskopijne udary. Czarownik szybkołączy elementy zagadki. Mamyzrzędliwego sąsiada, który jakimścudem wplątał się w romansik zwładającym ogromną magiczną mocąkolesiem z mitologii arabskiej. Spełniłtrzy życzenia, a potem magiczna mocprzemieniła ofiarę w giganta. Olbrzymukarał Gildię za przeszkadzanie mu wwypełnieniu zadania. Wszystko towskazuje na djinna. One spełniajążyczenia, pochodzą z tego regionu iniełatwo zapominają urazy. Ta teoriajest solidna, jak żółty ser – niby cała, alema dziury. Wciąż nie wiemy czegodokładnie chce djinn, dlaczego zbiera

ghoule i w jakim celu porwały oneEduardo.

Gdy kończę, Luther sapie głośno.

– Nieograniczona moc w rękach tegogościa, a on życzy sobie zmiażdżeniamotoru sąsiada, kradzieży dziecięcychdekoracji oraz przywołuje potwora,żeby pożarł wszystkie koty.

– Los okazał się dla nas łaskawy.

Mogło się skończyć znacznie gorzej.

– Taki pokaz mocy wymaga istotywyższej, czyli masz rację. Choć brzmi todziwacznie, mamy w mieście djinna.Ale dlaczego teraz i tutaj?

Sama zadaję sobie to pytanie. Jeśli djinnnaprawdę istnieje, stanowi takie samozagrożenie dla Rolanda, jak i dla mnie.Czy to jest jakiś super-sprawdzian? Czymój kochający tatuś przysłał mi tenwspaniały prezent, by zobaczyć jak i czysobie z nim poradzę? Czy to jego sposóbna podważenie mojej pozycji, unikającosobistego zaangażowania? A może tonie ma nic z nim wspólnego? Trudnopowiedzieć.

– Jeśli to djinn, to jaki typ? – marszczybrwi Luther. – marid, ifrit czy shaytan?

– Na pewno nie jann – rozważam nagłos. – One nie mają tyle mocy. Możemarid, jeśli jednak wierzyć literaturze,są żywiołakami.

– Ale to maridy opisywane są jakoolbrzymy – oponuje Luhter.

– To prawda. Mam tu coś dla ciebie. –Wyciągam z worka torebkę zbrudzonychszkiełek. – Znaleźliśmy pierścieńzeszklonego piasku wokół auta Eduardo.Wydaje mi się, że użyto go jako kotwicyteleportacyjnej. Musimy wiedzieć skądpochodzi.

Czarownik bierze torebkę i trzyma jąpod światło. Mruży oczy.

– A co to jest, to wijące się, błyszczącecoś wewnątrz szkła?

W szkle znajdują się jedynie drobinkikurzu. Sprawdziłam to szkłempowiększającym. Wzdycham.

– Luther, nie wszyscy mają zdolnośćmagicznego widzenia. Nie dostrzegamytego, co ty.

Otwiera torebkę i zanurza palce wpiasku.

– Ooo. To jest coś.

– A co? – pyta Julie.

– Jeszcze nie wiem, ale na pewno coś.

Magowie. Wieczne zagadki.

– Uważasz, że to trzyżyczeniowy cykl? –pyta Luther. – Spełnia trzy życzenia, apotem opętuje ciało? Dlaczego?

– Nie wiem. Mogę porozmawiać zMitchellem? Proszę?

– Możesz spróbować. Ja to zrobiłemubiegłej nocy, ale bez powodzenia.Wziąłem nawet przepyszną padlinkę, alenie chciał wyjść z nory.

– Spróbuję.

– No dobra – zgadza się mag. – Wezmębroń usypiającą na wypadek, gdybymagia poszła precz.

– Czy to niebezpieczne? – ciekawi sięJulie.

– Tak – odpowiadam. – Masz zostać zLutherem. Możesz przyglądać się zbalkonu.

– Ale…

– Jeśli ze mną pójdziesz, Mitchell niebędzie chciał wyjść.

Buzia jej markotnieje.

– Dobrze.

KONIEC Rozdziału 16

Rozdział 17 – Mitchell

Luther wychodzi z kanciapy na tyle,niosąc wielgachną strzelbę.

– No to chodźmy.

Wychodzimy za nim z sali badań ipodążamy dalej korytarzem do

wiodących na zewnątrz drzwi. Lutherwyciąga kółko z kluczami z kieszeni,przebiera w nich jedną ręką, aż znajdujepasujący i otwiera te drzwi.Przechodzimy na odosobniony,betonowy balkon, ciągnący się wzdłużściany przez jakieś piętnaście metrów.Przed nami rozpościera się sporadziałka, zabezpieczonasześciometrowym murem, okolonymzwojami drutu kolczastego. Wschodzącyksiężyc pokrywa drut niebieskawymblaskiem, czyli zawiera on domieszkęsrebra. Na działce punktowo rosnądrzewa, jedne normalne, inne dziwnieposkręcane. Z pnia po lewej stroniewycieka smołowata maź. Po prawogrupa krzaczków prezentuje

półmetrowe, jaskrawopomarańczowekolce. W trawie unoszą się maleńkie,błękitne kule, poruszające się wewszystkich kierunkach. W całym tereniezbiera się magia i przepływa przezniego, skręcając pomiędzy drzewami,ściekając z liści spiralnym torem,wchłaniając się w ziemię. Gleba też jestodmieniona. Jej powierzchnięprzecinają odkrywki przezroczystego,cytrynowożółtego kryształu,przypominające płetwy grzbietowemitycznych węży morskich, płynącychpod wodą. Tu i tam niewielkie żyłkibielutkiej skały wystają nad podłoże,formując guzowate wypukłości,sięgające do połowy łydek, a oparte naziemi cienkimi „korzeniami”.

– Co to jest? – dopytuje Julie.

– Strefa zrzutu – odpowiada Luther. –Umieszczamy tu obiekty badań.

– Wrzucają tu obiekty nieznane lubtymczasowo niepotrzebne – koryguję. –Luther, nie wciskaj kitu mojej córce.

Luther przewraca oczami.

– Jest dokładnie tak jak powiedziała.

– A jeśli „obiekty” będą chciały sięwydostać? – docieka dziewczyna.

Czarownik pokazuje bronią do góry.Julie wychyla się. Wiem co on pokazuje,ale też tam zerkam. Potężne katapulty idziałka skierowane są na działkę. Nie

wydostanie się z niej żaden ruchomy„obiekt”.

Zdejmuję kurtkę i ściągam trzewiki.

– Czemu trzymacie tam ghoula? – dziwisię Julie.

– Ponieważ był jednym z nas – wyjaśniaDillon. – Mitchell był błyskotliwy.Badał zjawisko gholuizmu i myśleliśmywszyscy, że rozwikła tę zagadkę.Okazało się, że jest jednym z tych dwóchdziesiątych promila populacji.

– Och – kiwa głową Julie. – Rozumiem.

Mitchell i ja znamy się od dawna,jeszcze z czasów, gdy był człowiekiem.Był jednym z tych świrniętych na

punkcie zdrowego trybu życia, którzybiegali mordercze maratony i byli źli,gdy nie zmieścili się w pierwszejdziesiątce. Gdy zaczął się przemieniać izniknął, Biohazard wynajął mnie bymodszukała go i sprowadziła po cichu,ponieważ czuli się za niegoodpowiedzialni. Przy każdym nowymprzypadku ghoulizmu ludzie panikują,dlatego WAN starannie eksterminujewszystkie nowe ghoule bez wyjątku.Nikt w Biohazardzie nie chciał byMitchell został złapany i odstrzelony.

Tylko dwoje ludzi na każde dziesięćtysięcy mieszkańców jest podatnych naghoulizm i są dowody na to, że oweosoby są ze sobą spokrewnione.Statystycznie rzecz biorąc, obywatel

Atlanty ma większe szanse na zostaniepoturbowanym przezzmiennokształtnego, mimo tegoprzemiana człowieka sieje panikę,ponieważ nie ma na nią lekarstwa.Zmiennokształtni wciąż są ludźmi.Mieszkają w domach, mają pracę idzieci, wiodą prawie normalne życie.Natomiast ghoule kryją się pocmentarzach i obżerają zwłokami.

Po przemianie Mitchell zrobił to samo,co większość ludzkich i nadnaturalnychuciekinierów – kluczył nieco i schowałsię w pierwszej dziurze, którą znalazł,czyli w tunelu Kanału Ściekowego RzekiPołudniowej. Odnalazłam go tam isprowadziłam do Biohazardu, zanimcapnął go WAN.

Zdejmuję golf.

– Mitchell lubi tu mieszkać. Mapoczucie bezpieczeństwa, jest karmionydobrze i na czas, no i nikt go nieniepokoi. To chyba najlepsze miejscedla niego. Nie radziłby sobie zbytdobrze sam na wolności.

Zdejmuję również uprząż z Sarrat, pas ispodnie. Owiewa mnie zimny wiatr.Grrr.

– O mchu zielony, Daniels – Luther kręcigłową.

Zerkam w dół. Moje nogi pokrywająduże, fioletowe siniaki. Nie pamiętamskąd się wzięły.

– Ryzyko zawodowe.

Zaczynam drżeć. Jestem rozebrana dobielizny.

– Nie wejdziesz tam bez broni –protestuje Julie.

– Takie są zasady – tłumaczę. – Mitchelljest płochliwy. Musi widzieć, że niemam żadnej broni.

– Właśnie dlatego Mitchell z nią gada,zwariowane, nie?

Luther odkłada strzelbę i przekręcaciężką korbę z boku balkonu. Wysuwasię spod niego trzydziestocentymetrowa,metalowa rampa. Sunie w dół izatrzymuje półtora metra nad ziemią.

– Nie wszedłbym tam na golasa –komentuje Luther. – A jestemwykwalifikowanym magiem. Nie chodzitylko o to, co sami tam wrzucamy. Sąjeszcze paskudztwa, które same się tamlęgną.

– Przestań! – rzucam ostrzegawczo.

Luther zerka na Julie i zamyka buzię.

Przerzucam nogi przez betonową poręczi wchodzę na rampę. Metal jestobrzydliwie zimny. Wiatr znowu mniesmaga i czuję się przemarznięta dokości. Jak to się dzieje, że zawszepakuję się w takie rzeczy?

– Pamiętaj żeby dobrze mi go wystawić– rzuca Luther. – Nie mogę go uziemić

jeśli nie będę go widział.

Ruszam rampą. Idę po śliskim i zabójczozimnym metalu, dziewięć metrów nadtwardym podłożem, a ostry wiatrpróbuje obedrzeć mnie żywcem. W razieupadku wyląduję na drutach kolczastych.

Borze liściasty, ależ ten wiatr jestlodowaty.

– Twoja druga mama jest miłą osobą –odzywa się cicho Luther z tyłu. –Niewiele osób przejmowałoby się, żeprzestraszy ghoula.

Spodziewam się, że Julie powie, że niejestem jej mamą, ale ona milczy.

Dochodzę do końca rampy, akurat nad

ostrymi skałami. Świetnie. Po prostuwspaniale. Przykucam, siadam iześlizguję się delikatnie. Uderzamstopami w twardą skalę. Dzwonięzębami z zimna. Chciałabym się objąć,ale różne istoty obserwują mnie zciemności. Wyglądanie jak ofiarazachęca drapieżniki. Prostuję ramiona iprzekradam się po skalistym podłożu.

Coś dygocze w wysokich, czarnoliściastych krzakach po lewej stronie.Rozjarza się para srebrzystych,podłużnych oczu. Dostaję gęsiej skórki.Adrenalina zaczyna krążyć w żyłach,czuję instynktowny, przeszywającystrach.

Wpatruję się w te ślepia.

– Odwal się.

Oczy mrużą się. Krzewy szeleszczą gdywłaściciel ślepi wycofuje się.

O tak. Pora na ciebie.

Przeskakuję kałużę oślizłej,pomarańczowej mazi i wychodzę naniedużą polanę o promieniu bliskodziesięciu metrów. Znam jej dokładnewymiary, ponieważ Luther każe ją kosićco kilka tygodni. Potrzeba do tego pięciuludzi. Jeden kieruje pancerną kosiarką, apozostała czwórka chroni go.

Pośrodku polanki sterczy z ziemi spora,biała skała. Obok niej zieje jama, takciemna jakby była wypełniona płynnąnocą.

Wybieram miejsce około trzech metrówod owej skały, podnoszę kamieńwielkości grapefruita, przykucam istukam nim w skaliste wyrostki.

Puk, puk.

Nic.

Przy Mitchellu trzeba uzbroić się wcierpliwość. Pukam raz jeszcze,rytmicznie stukając kamieniem. Jestemodwrócona plecami do krzaków, będączajebistym celem – przykucnięta iprawie naga.

Puk… Puk… Puk…

No dalej, Mitchell. Wyjdź ze mnąpogadać.

Coś porusza się w ciemności ghoulowejnory.

Odkładam kamień i czekam.

Wyłania się długa, szpadlowata dłoń,uzbrojona w proste, wąskie pazury. Zanią chuda ręka, groteskowy łeb, a potemramiona. Po chwili z nory wyślizguje sięMitchell i przykuca. Księżycowapoświata prześlizguje się po jego burejskórze, nakrapianej szarością iciemniejszym brązem oraz rozświetlajego ślepia nieludzkim, srebrnymkolorem. Jego różki, zakrzywione, ostrewyrostki na plecach i ramionach mająpiętnaście centymetrów długości, opołowę więcej, niż kiedy go ostatniowidziałam. Coś go przeraziło i jego

ciało zareagowało zmianą. Lewą kostkęoplata mu łańcuch, a nad nim widaćtkankę bliznowatą. Rozdrapał ciało,żeby go zdjąć. Jeśli to Luther uwiązał gona łańcuchu, będę miała z nim dopogadania.

Mitchell nawet nie drgnie. Ja podobnie.Dzieli nas zaledwie metr. Musimy nieźlerazem wyglądać – nagi ghoul i prawiegoła kobieta, drżący na wietrze isiedzący nos w nos.

Mitchell odwraca łeb i spoglądajarzącymi się ślepiami na księżyc.

– Wyjaśnij mi ten łańcuch – proszę go.

– Znalazłem go. – Jego głos jest szorstkijakby mielił w ustach żwir. – Uwięziona

na nim istota nie żyła, więc wziąłemłańcuch.

Czyli co, sam się uwiązał?

– Dlaczego?

– Nie słyszysz tego? Przyzywania? –Mitchell znowu spogląda na księżyc. –On wzywa. To jak przytłaczający ciężar,naciskający aż do bólu. – Zwraca wzrokna mnie, twarz ma wykrzywioną. – Toboli. – Dotyka czoła. – Tutaj. –Pazurzasta dłoń obniża się do gardła. – Itutaj. – Obniża dłoń do piersi. – Tu. Ijeszcze tutaj. Ściska mnie w żołądku.Boli.

Zalewa mnie nagła fala gniewu. Mitchellwystarczająco dużo już utracił –

człowieczeństwo i rodzinę. Jestwystraszonym, spokojnym stworzeniem,które nigdy nikogo nie skrzywdziło.Chce jedynie żyć w swojej norze i byćbezpiecznym. A teraz torturuje go jakiśnadnaturalny dupek.

– Kto cię wzywa?

– Nie wiem. Ale czuję to. Widzę go wgłowie. Nie chcę iść. – Patrzy nałańcuch. – Nie chcę. Umrę jeśli tampójdę, ale ból wzmacnia się. Któregośdnia przegryzę sobie nogę i pójdę.

– Wiesz skąd dochodzi wezwanie?

– Dlaczego pytasz? – głos Mitchellaocieka rozpaczą.

– Żebym mogła tam pójść i powstrzymaćZaklinacza.

– Nie możesz. Jesteś za słaba. Niepodołasz jego magii.

– Ależ pokonam. Jeszcze cię niezawiodłam i tym razem też mi siępowiedzie.

Mitchell nie odpowiada.

– Chcę ci pomóc – szepczę. –Zatrzymam ból.

Twarz ghoula drży, podobnie jak całeciało.

Na moich oczach łatki na jego skórzeciemnieją, a różki wydłużają się o

kolejne kilka milimetrów. Jeżukolczasty. Takie tempo jest szalone,nawet jak na ghoula. On jest ledwo żywyze strachu.

– Będzie wiedział – szepcze Mitchell. –Będzie wiedział jeśli powiem.

– Jak?

– Wysłał po mnie innych, ale zakopałemsię głęboko i wystraszyli się zanim domnie dotarli. Obserwują mnie.

– Kiedy to było?

– W dniu, w którym mnie karmiono.

Czyli we wtorek.

– Jak przedostali się przez ogrodzenie?

Ghoul przybliża się i szepcze:

– Wykopali jamę. Czekają tam teraz iobserwują nas.

Wykopali tunel. No jasne. Luther i jabędziemy musieli go znaleźć.

– Jeśli mi powiesz, obiecuję, że ichzabiję, a potem znajdę jego i też gozniszczę.

Skóra ghoula robi się niemal czarna.

– Nie. On ma innych. Podobnych domnie oraz w rodzaju, w który i mnie jestprzeznaczone się przemienić. Ma innych.Ma człowieka w klatce.

Eduardo. To moja jedyna szansa.

– Umrzesz, a potem on wyśle innych pomnie.

– Nigdy cię nie okłamałam.

Rozdrapuję paznokciami skórę a lewymprzedramieniu. Z ranki wypływakropelka krwi.

– Powstrzymam go.

Wyciągam do niego rękę. Poruszanozdrzami. Skupia się na krwi.

– Spróbuj jej – szepczę.

Powolutku ghoul opiera jedną pazurzastądłoń na ziemi, pochyla się i obniżagłowę. Zlizuje krew grubym, szorstkimjęzykiem. Z jego ust dobywa się światło,

przepięknie ogniste, jakby połknąłgwiazdę. Żyły na szyi rozświetlają siężarem, po czym ów blask rozchodzi sięnaczyniami krwionośnymi do serca,tułowia i kończyn.

Mitchell podrywa się, świecąc, a jegociało staje się większe, mocniejsze ibardziej umięśnione. Kręci się wokółniego ogień, pieszcząc go, ale niedotykając. Twarz przekształca się wdługi pysk, przynależący do smoka lubdemonicznego psa. Z głowy wystająspiralne rogi ognia. Oczy rozbłyskująjaskrawopomarańczowo, jakby tlił się wnim ogień piekielny. Z chłodnąobojętnością przygląda mi się obcainteligencja.

Ghoul krzyczy. Czuję jakby magiawybuchła w nim i poszybowała doziemi. Przez polanę przetacza się falagorąca, łamiąc gałęzie. Mitchell drży ipowraca do swojej pierwotnej postaci.

Wszystko wydarzyło się tak szybko.Może mi się tylko przewidziało?

– Jasny gwint! – rzuca Luther.

Nie. Nie przewidziało mi się.

Mitchell unosi głowę. Oczy wciąż marozpłomienione.

– Przyjmij to! – szepcze ponaglająco.

Ogniste oczy wdzierają się do mojegoumysłu. Przepływa pomiędzy nami

magia, utkana z mocy i żaru. Dotykamswego umysłu, a on wybucha ogniem iobrazami.

Pieczara… Nie, wnętrze częściowozawalonego budynku. Podłogi sięzapadły, pozostały jedynie ściany. Bladestrumienie księżycowej poświatywpadają przez dziury w stropie. U górywisi klatka. Siedzi w niej człowiek:chudy i w podartych ubraniach.Eduardo. Ghoule. Dziesiątki ghouli podnim, zaściełających podłogę ciałami.

Strumień światła i ognia, jak gdyby ktośrozszczepił rzeczywistość i wpuściłkosmiczne płomienie. W owym ogniutwarz. Surowa, grubo ciosana, ześwietlistymi, choć czarnymi tatuażami na

policzkach i czole. Tak podobny doczłowieka, a jednak nieludzki wygląd…W długich, spiczastych uszach osadzonesą złote kółka, jedno za drugim. Złotaobroża wysadzana jaskrawozielonymiklejnotami. Grzywa czarnych, prostychwłosów, a rdzeń każdego żarzy się złoto,jak bursztyn ledwie powleczony sadzą.Unoszą się skrzydła…

Ogniste oczy, przepełnione arogancją iszaleństwem.

Słyszę w głowie głos:

„Jesteś słaba. Umrzesz. Zdrajca takżeumrze. Twoje miasto padnie przede mnąna kolana”.

– To miasto nie klęka, patafianie. Już po

ciebie idę. Lepiej zacznij się modlić.

Wizja rozmywa się, a rzeczywistośćprzyjmuje mnie w swe zimne objęcia.Mrugam i widzę tylko stopy ghoulaznikające w otworze.

– Poczekaj…

Czuję na plecach czyjś wzrok. Ktośwpatruje się intensywnie we mnie. Nieruszam się, przykucnięta, z jednymkolanem na ziemi.

Następna sekunda wlecze się boleśniewolno.

Czekam na twój ruch. Zobaczymy jakdobrze walczysz.

Coś wyskakuje z krzaków. Okręcam sięi widzę sunącego w powietrzu ghoula.

Przewracam się na plecy, dopasowującsię do jego rozpędu i wyrzucam stopy dogóry. Uderzam go piętami w brzuch iprzerzucam nad głową. Spada twardo,waląc plecami w ziemię. Odwracam sięi rzucam na napastnika w momencie gdyjuż jest odwrócony na brzuch.Przygniatam go mocno kolanami. Stwórpróbuje wstać. Łapię go z obu strongłowy i odciągam ją na plecy, ściskająckręgi, po czym przekręcam. Kark łamiesię jak zapałka.

Ghoul gulgocze i drży. Zaraz zregenerujeuszkodzenie.

– Odsuń się! – wrzeszczy Luther. –Muszę go widzieć!

Chwytam kamień, którym pukałam doMitchella i rozwalam nim czaszkęleżącego ghoula. Rozpryskują sięmaleńkie krople krwi. Uderzam jegoczerep raz za razem. Czaszka pęka izapada się, a ja miażdżę kamieniemmiękką tkankę mózgu.

Ghoul wiotczeje. Skaczę na równe nogi.Z ciemności wpatrują się we mniesrebrzyste oczy. Jedna para, dwie,trzy… Za dużo ich.

Gnam do ogrodzenia, niemal frunącponad skalistym podłożem. Poszycie zamną szeleści. Dźwięki pazurów i ciężkie

oddechy podążają za mną.

oCzekający na balkonie Luther wyrzucadłonie do góry, jego ręce drżą z napięciajakby płonął. Nieziemski, zielony blaskowija się wokół niego, jak jaśniejącaaureola. Julie chwyta korbę zawiadującąmetalowym mostkiem.

Luther szarpie do góry lewą dłoń,ustawiając palce jak pazury. Z podłożastrzelają ciemnie korzenie, rozsypującdokoła grudki ziemi. Unoszą się iwyrastają z nichtrzydziestocentymetrowe, zielone kolce.Ghoul na lewo ode mnie skrzeczy.Kątem oka widzę jak trzepoce się wzbitce pędów. Czarownik unosi drugą

dłoń i następny ghoul wydaje wrzask.

Kolejny omija korzenie, biegnąc naczterech i skacze na mnie z boku. Łapięjego prawe przedramię lewą ręką,wyciągając je do przodu i ściągam go wdół, potem wsuwam ramię pod jego łapąi zatrzymuję na karku. Przedramieniemściągam jego łeb ku ziemi, jednocześnieprzyklękając. Wkładam całą siłę ciała włokieć, rozrywając tkankę miękką imiażdżąc krąg. Cała operacja zajmujepół sekundy. Puszczam drgającegoghoula i biegnę do rampy.

Metr przed nią skaczę. Chwytampalcami zimny metal, podciągam się imknę mostkiem. Julie odkręca korbę irampa zaczyna się wsuwać. Przeskakuję

ostatnie półtora metra oraz barierkę,ląduję obok niej i odwracam się. Przyogrodzeniu w bezsilnej furii wyjesiedem ghouli. Ich ślepia świecą, a zębysą obnażone.

Najmniejszy z nich odwraca się doucieczki. Z podłoża wyrastają korzenie,formując półkolistą barierę o średnicyniecałych trzydziestu metrów. Ghouleobracają się, orientując się, że są wpułapce.

Luther uśmiecha się.

– O nie, śliczności moje. To mojekrólestwo, a wy wtargnęliście tu bezpozwolenia. Słono za to zapłacicie.

Czarownik nabiera powietrza, jego

ramiona unoszą się jakby miał odlecieć.Zgromadzona przed nim magia drży, jakzbyt mocno napięty sznur. Mięśnie jegopleców napinają się, a potem ramionaopadają nagle, z dłońmi skierowanymiwewnętrzną stroną do góry.

Podłoże pod ghoulami przesuwa sięjakby stało się ciekłe. Stwory zapadająsię, gorączkowo starając się uwolnićkończyny, ale gleba szybko je chwyta.Pośrodku polany formuje się zielonybąbel, rośnie do rozmiaru piłki do koszai pęka. Rozsypuje się z niego jasny,szmaragdowy pył. Zarodniki,uświadamiam sobie. To są milionyzarodników. Zielony pył opada naghoule. Zaczynają mniej się szamotać, apotem spowalniają całkiem, poruszając

się jakby w zwolnionym tempie, jakbyich tkanki stopniowo kamieniały.[Petrificus totalus!]

Zarodniki kiełkują. Wyrasta gęsty dywanmchu w kilkunastu rodzajach,pokrywając ciała ghouli aksamitnymkocem. Nad ledwo rozpoznawalnymiciałami wyrastają delikatne, różowełodyżki. Na ich czubkach otwierają sięmaleńkie, białe kwiatuszki, uwalniającjaśniejące złociście kropeczki.Powietrze pachnie słodko, jak las poporannym deszczu.

Luther bierze wdech i uśmiecha się.

– Ślicznie – oznajmia Julie.

– Przecież nie tylko grzejemy tyłki na

stołkach, wypełniając papierzyska –odpowiada Luther. – Ciężko pracujemyna zapłatę.

Wciągam spodnie. Stopy mam poranionepo biegu wśród skałek, a lewy,środkowy palec złamany.

– Wydawało mi się, że obiecałaśCurranowi nie używać przemocy –zauważa Julie, podając mi golf.

– Nie, obiecałam mu, że nie będęwalczyć z olbrzymami.

– Czyli przestrzegasz zasad idiotyczniedosłownie – kwituje dziewczyna.

– Owszem.

Przestaję w końcu szczękać zębami.Uwielbiam swój golf. I kurtkę. Itrzewiki. Mmm, wspaniałe, ciepłetrzewiki.

– To dlaczego się czepiasz, gdy ja torobię?

– Bo nie robisz tego dość dobrze, żebyuszło ci na sucho.

Julie mruga.

– Co to był za ruch na końcu?

– To z eskrimy, filipińskiej sztuki walki.Zaprezentuję ci go jak znajdziemy wolnąchwilę, ale będziesz musiała go dużoćwiczyć, bo musi być wykonany bardzoszybko, żeby zadziałał.

– Dowiedziałaś się czegoś odMitchella? – pyta Luther.

– Tak. To ifrit i to potężny. Ubarwionysmoliście czarno i czerwono, bardzolubi ogień. – Marid według wierzeńludowych byłby błękitny, a dopóki życienie dowiedzie inaczej, trzeba im zaufać.– Posiada ogromną moc i zniewyjaśnionego powodu trzymaEduardo w klatce.

Widziałam w tej klatce miskę wody, ależadnego jedzenia. Ramiona Eduardoodznaczały się pod jego koszulką, atwarz miał wymizerowaną, więcprawdopodobnie głoduje. Przeciętnyczłowiek może wytrzymać bezpożywienia dwadzieścia dni.

Zmiennokształtny musi pochłonąć dwado trzech razy kalorii więcej niżczłowiek tych samych rozmiarów.

Zbiorowo wypadamy przez drzwi. Ulicajest pusta. Nic prócz długich śladów poogniu.

– Gdzie on się podział? – woła Luther.

Milczenie.

– Gdzie jest Pusia? – ktoś pyta. [Fluffy -w H.P. to trzygłowy pies, Cerber :D]

– Jana zabrała ją na miejsce zbrodni –ktoś odpowiada.

– No co wy? Jaki pożytek z dobrej sukitropiącej, jeśli nigdy jej nie ma? –

Luther unosi ręce do góry.

Nad naszymi głowami przelatuje kulaognia i rozpryskuje płomienie po ulicy.

– Garcia, przestań wszystko podpalać! –ryczy Luther.

– Sorki! – woła facet z okna. – Toniechcący!

Klepię się w czoło. Julie zaciska usta iwydaje ciche miauknięcia, próbującpowstrzymać się od śmiechu.

Drzwi znowu się otwierają i wyłania sięPatrice Lane, dyrektorka działu ChoróbZakaźnych, ze stadem laborantów zasobą.

– No dobra. Gdzie on jest? Jestemnaładowana „staphylococcus”[gronkowiec]. Dajcie mi sekundę, abędzie cały pokryty pęcherzami.Wyśpiewa nam wszystko.

– Uciekł – wyjaśnia czarnowłosakobieta.

– Że co? – Patrice jest zaskoczona.

Julie zgina się wpół i parska śmiechem.

– Przestań – rozkazuje jej Luther.

Z cienia wyłania się mężczyzna. Ma nasobie jeansy i brązową kurtkę zkapturem, odrzuconym teraz na plecy.Jest średniego wzrostu, majasnobrązowe, lekko falowane włosy i

przystojną, przyjazną twarz, z głębokoosadzonymi, błękitnymi oczami,wydatnym nosem oraz zarysem zarostu.W jego oczach jest coś lekko znajomego.

Podchodzi do mnie.

– Towarzyszko. To zaszczyt znów cięspotkać. Ups. Nie powinienem cię jużtak nazywać.

Ma lekki irlandzki akcent.

– Może cię nie pamiętać – odzywa sięJulie. – Miała…

– Jardin – przerywam jej.

Kiedy ostatnio się widzieliśmy miałpostać szczurołaka i prawie kujnęłam go

w oczko. Pracuje dla Roberta Lonesco.

– Ach – mówi Jardin. – Pamiętasz mnie.To zaszczyt.

– Kto to? – żąda odpowiedzi Luther. –Kim jesteś?

– To nie on – odzywa się czarnowłosa.– Tamten facet był starszy, wyższy inosił się na czarno.

– To członek Gromady – wyjaśniam.

– Och. Moment! – Oczy Lutherarozświetlają się. – Umiesz tropić?

– Owszem.

– Świetnie. Wybiegł stąd mężczyzna.Złapałeś jego zapach?

– Jasne. Widziałem go i mogę gowyczuć, ale widzicie i tak go niezłapiecie.

– Co? – dziwi się facet w kombinezonie.– Dlaczego?

– Miał konia.

– Konia? – gestykuluje gwałtownieLuther. – Posiadamy kilkazaawansowanych pojazdów.Prześcigniemy konia. Jeśli wszyscybędziemy inkantować, odpalimy jeden wtrzy minuty.

Ha. Jeśli inkantuje więcej niż jednaosoba auto startuje szybciej. Dlaczegonigdy tego nie spróbowałam?Archiwizuję tę informację w głowie do

dalszego rozpatrzenia.

– To był bardzo szybki koń – dodajeJardin.

– Jak szybki? – pyta czarnowłosa.

Szczurołak uśmiecha się.

– Miał skrzydła.

Zapada grobowa cisza.

– Piękne, czarne skrzydła – potwierdzaJardin.

Czyli tak, mamy ifrita przetrzymującegoEduardo w bliżej nieznanej lokalizacji,a nasz jedyny ślad odleciał nauskrzydlony koniu.

Wszyscy zaczynają mówić nieraz.Magowie mocno gestykulują.

Przebija się głos Luthera.

– Dzwonię po Zakon.

– Serio? – unoszę brew.

– Sorki, Daniels – mówi czarownik. –Tego wymaga protokół bezpieczeństwa.Potrzebujemy teraz ciężkich dział.

Odchodzę na bok i uśmiecham się doJardina.

– Czarny koń?

– Tak – potwierdza.

– Arabka?

– Przykro mi, nie znam się na tym.

Założę się, że wyglądała jak klacz zamilion dolarów.

– Chcesz czegoś ode mnie?

Sięga do kurtki.

– Mój alfa zwrócił na to uwagę WładcyZwierząt, ale ten uważa, że to nie jestodpowiednia pora na rozmowy na tentemat. Mój alfa jest innego zdania.Sądzi, że stanowi to zagrożenie dlaGromady oraz miasta. Powiedział, żepowinnaś o tym wiedzieć.

Podaje mi talię polaroidów. Napierwszym widać duży, szary blok,utworzony ze szczątków różnych

budynków. Ktoś obok niego stoi. Blokmusi mieć co najmniej dziesięć metrówwysokości. Serce podskakuje mi wpiersi. Widziałam już coś takiego. Takmój ojciec zbudował Mishmar.

Przeglądam resztę polaroidów.Następny blok. I jeszcze jeden.Niewielki, drewniany model, stojący naskładanym stoliku pośrodku pola.Roland stojący obok mężczyznytrzymającego plany. Wciąż nosipowłokę „mądrego ojca” – starszegomężczyzny o wyglądzie Zeusa lub możeMojżesza w drugiej połowie życia;mądry, piękny, posiadający nieziemskąmoc, a jego brązowe oczy nie znająupływu czasu… Profil ojca rozmazujesię nagle. Odwraca się do mnie na

fotografii i mruga. Fajnie. [Roland czytałHP? ;P]

Julie zatyka usta dłonią, a Jardinblednie.

Psisyn. Buduje kolejną wieżę. Niezajmie tej ziemi.

– Gdzie je zrobiono?

Jardin dochodzi do siebie na tyle, żebymówić.

– Niedaleko Lawrenceville.

Tuż za granicą mojego terytorium. O nie,nie zrobisz tego. Po moim trupie. Alepiej po jego.

– Dziękuję – mówię Jardinowi. –

Przekaż Robertowi, że się tym zajmę.

Odwracam się i ruszam do naszego auta.Zwrócenie się do mojego ojcabezpośrednio może być postrzegane jakoakt agresji, a prośba skontaktowania sięz nim przy pomocy magii, to proszeniesię o kłopoty. Bije mnie na tym polu nagłowę. Otwieranie magicznegopołączenia pomiędzy nami jestniemądre. Nie mam pojęcia jak się z nimskontaktować, ale znam kogoś, kto towie.

– Jedziemy do domu? – pyta Julie,maszerując przy mnie.

– Nie – odpowiadam twardym głosem. –Jedziemy do Kasyna. Muszę rozmówić

się z ojcem.

KONIEC Rozdziału 17

Rozdział 18 – Kasyno

– Jak on zrobił tę sztuczkę z fotografią?– pyta Julie. – Jak? Technika była wgórze, kiedy je zrobiono.

– Nie wiem.

Tyle niewiadomych, w tym wizjaSienny, ale jak dotąd nie wymyśliłamnic mądrego. Martwi mnie to.

Idziemy przez parking Kasyna, gdzie

znajduje się główna siedzibaKorporacji, będącej połączeniem sekty znieumarłym małym zoo.

– Ale jak ty przez to nie bzikujesz? –dopytuje Julie.

– Nie mogę sobie na to pozwolić. Tyrównież nie.

– Wiesz ja… – Julie zatrzymuje się zwytrzeszczonymi oczyma.

Odwracam się do niej.

Wpatruje się w miejsce, gdzie stoiKasyno, w dół, gdzie pod ziemią ukrytesą stajnie.

– Czy to są…

To nie jest jej magia wykrywająca.Jesteśmy za daleko od stajni i dzieli nasdużo skał i gleby.

– Wampiry.

Jeszcze nie powiedziałam Julie, żerytuał Areza związał ją ze mną ipozbawił wolnej woli. Teraz jednakmuszę stawić czoła całkiem nowemuefektowi ubocznemu. Zdaje się, że mojakrew ją zmienia.

– Mają ich tak wiele – szepcze.

– Tak. Nie chwalą się tym. Gdybyopinia publiczna dowiedziała się ilewampirów jest pod Kasynem, nikt nieprzyszedłby tu grać.

Omiata wzrokiem budynek.

– Czujesz je wszystkie? – pytam.

– Tak.

– Myślisz, że mogłabyś sięgnąć ichwycić jednego?

Mruży oczy.

– Mam wrażenie, że tak.

– Dobrze. Poćwiczymy po odnalezieniuEduardo. Chodź za mną i nie wychylajsię ze swą mocą.

Podchodzimy do drzwi Kasyna.Strażnicy umyślnie nas ignorują.Wchodzimy do lobby. Najpierw uderzamnie hałas: mechaniczny warkot

automatów przystosowanych dofunkcjonowania podczas fal magii,wrzawa ludzkich głosów,podekscytowane krzyki wygrywających,brzmiące jak zraniony ptak orazpobrzękiwanie metalowych żetonów;wszystko to łączące się wdezorientującą, histeryczną kakofonię.Dostrzegam główną salę: dziesiątkiautomatów, oświetlonych magicznymilatarniami i zatłoczonych, a za nimizielone stoliki do gry w karty i ruletkęoraz twarze pokerowych graczy,pozbawione ludzkich uczuć. Obsługaprzemyka pomiędzy nimi, agdzieniegdzie stoją czeladnicy wczarno-fioletowych barwach Kasyna iobserwują klientów.

Jeden z czeladników, średniej budowy,po dwudziestce, ze ściągniętą twarzą,zachodzi mi drogę.

– Przepraszam, proszę okazać dowódtożsamości.

Marszczę brwi.

– Mój?

– Jej. – Wskazuje Julie. – Nieletni majązakaz wstępu na główną salę Kasyna.

– Powiedz Stefanoffowi, że Kate chcesię z nim widzieć. Dla mnie zrobiwyjątek.

Czeladnik nadyma się.

– Przykro mi, ale szef w tej chwili nie

przyjmuje gości.

– Mnie przyjmie.

– Nie wydaje mi się. Jest moimbezpośrednim przełożonym i wiem, żenie przyjmie pani dzisiaj. – Wskazujeręką drzwi. – Wolałbym nie wzywaćochrony.

Wzdycham.

– Dobra. Chyba sama mu to powiem.

Sięgam magią i chwytam morzeczerwonych światełek, umiejscowionychpod nami. Cała stajnia wampirównieruchomieje. Utrzymanie dwustunieumarłych jest niezmiernie trudne, amojemu umysłowi wcale a wcale się to

nie podoba.

Stojący przede mną czeladnik niczegonie zauważa.

– Byyć mooże niee wyraaziłeem sięjaasnoo – mówi rozciągając przesadniesłowa. – Czaasem móówię zaaszyybkoo.

– To przez pański błyskawiczny intelekt,prawda? – pyta Julie.

Z całych sił staram się nie śmiać. Obyktoś zauważył, że ich wszyscy nieumarlipatrzą w jednym kierunku i nie ruszająsię, bo czuję, że moja magia trzeszczy wszwach.

Czeladnik robi się czerwony na twarzy.

– Słuchaj no, to jest miejsce dla dwóchrodzajów ludzi. Utalentowanych jak ja,którzy tu pracują oraz tych, którzyprzychodzą tu rozerwać się i wydaćpieniądze. Ty tu nie pracujesz i –spogląda znacząco na moje jeansy isfatygowane trzewiki – nie wyglądasz namilionerkę.

Z tylnych drzwi wyłania się Rowena, jakzwykle wytwornie ubrana i uderzającopiękna. Sunie jak gejsza w wąskiej suknii na wysokich obcasach. Za nią podążadwoje czeladników w garniturach,starając się jej nie wyprzedzić. Toostatnioroczni uczniowie, tuż przedegzaminem końcowym.

Puszczam wampiry.

Rowena dostrzega mnie i przyspieszamarsz pingwina.

– To nie jest miejsce dla was – ciągnie„mój” czeladnik. – Nie tolerujemy tużebraków.

– Ale masz przesrane – oznajmia Julie.

Rowena podchodzi do nas. Uśmiecha siętak ślicznie jak wygląda, ale jej oczyciskają gromy. Nieszczęsny czeladnikdostrzega ją.

– Pani, zajmę się…

Rowena wali go w tył głowy, a on kulisię.

– Pokłoń się – wydusza przez zęby.

– Co?

– Pokłoń się, gamoniu.

Czeladnik robi zdziwioną minę ipochyla się.

Pani Umarłych uśmiecha się do mnie.

– Sharrim. Z głębi serca przepraszamyza to nieporozumienie. On jest nowy, amy nie spodziewaliśmy się wizyty.

Sharrim. Księżniczko. Nienawidziłambyć nazywana Towarzyszką gdy Curranbył Władcą Zwierząt, ale wolę to postokroć od „Sharrim”.

– Nie ma sprawy.

Czeladnik tkwi zgięty w pół, nie mając

zielonego pojęcia co się dzieje.

– Proszę za mną.

Julie i ja idziemy za nią. Czeladnikprostuje się.

– Kto to jest?

– Nieważne – odpowiada starszaczeladniczka. – To twoja przepustkachorobowa. Idź natychmiast do domu.

– Co?

– Jesteś bardzo chory – mówi drugiczeladnik przez zaciśnięte zęby. – Idź dodomu i się połóż się. Cały wieczór byłeśchory, a jeśli Stefanoff spyta, nie maszpojęcia kto cię zastępował. Idź już.

Skręcamy za róg i schodzimy dopodziemi. Dociera do mnie zatęchły,odrażający smród – zapaszek życia pośmierci. Nad naszymi głowami wisząuczepione sufitu szponami wampiry i toone wydzielają ową obrzydliwą magię.Odruchy wymiotne mi teraz nieprzystoją, więc powstrzymuję się.Schodzimy, a wampiry idą za nami.

Rowena przybrała neutralny wyraztwarzy. Nasze matki były dalekospokrewnione, czego już się pewniedomyśliła.

Wciąż zanurzamy się głębiej w czeluściKasyna, mijamy stalowe drzwi iwchodzimy do betonowego korytarza,idziemy dalej labiryntem tuneli

zaprojektowanych tak, by zmylićniepilotowane wampiry na wypadekgdyby zamki w klatkach zawiodły.Tunele kończą się i wydostajemy się doprzestronnego, okrągłego pomieszczenia,wypełnionego wampirzymi celami,ustawionymi w podwójnych rzędach,biegnących do środka tej komnaty.Sztynch jest przejmujący. Juliezachłystuje się powietrzem.

– Nie ma się czym martwić – uspokajaRowena. – Są zabezpieczone.

Julie zerka na mnie. Kładę jej dłoń naramieniu, próbując dodać otuchy. Zbytwielu nieumarłych. Ich magia przeciążajej magiczny zmysł.

– Rozumiem, że Ghastek nie chciałgabinetu Nataraji?

Były zarządca Korporacji miał pełneprzepychu biuro w kopule Kasyna,włączywszy w to złoty tron i bezcennedzieła sztuki.

– Przemeblowaliśmy je i zmieniliśmy wklubik dla dzieci, żeby miały się czymzająć gdy pozbawiamy ich rodzicówpieniędzy – objaśnia Rowena. – Staramysię być przyjaznym dla rodzin miejscemrozrywki.

O mało nie wybucham śmiechem.

Skręcamy w lewo i wchodzimyschodami na galerię z matowego szkła,zasłaniającą olbrzymi pokój.

Rowena puka i przytrzymuje dla nasotwarte drzwi. Bywałam już w jegogabinecie. Nie zmienił się zbytnio. Tesame regały na książki i przeróżnedziwne przedmioty stoją pod ścianami,te same okowy na czarownicepochodzące z końca szesnastego wiekuwiszą na ścianie na honorowym miejscu,ta sama półkolista sofa oraz oczywiściewampir przycupnięty w kącie niczymczujny, bezwłosy kot. Ghastek stoi przyszklanej ścianie, popijając kawę zbiałego kubka z napisem: „Nocnazmiana: Robimy to po ciemku”. Z tejstrony szyba jest przezroczysta i dajedoskonały widok na stajnię nieumarłych,a Stefanoff przebiega po nich wzrokiempana i władcy, co niewiele mija się z

prawdą. Ubrany jest w dopasowane,granatowe spodnie i dziergany, szarysweter z domieszką błękitu. Obie częścigarderoby są eleganckie i wyglądajązwodniczo prosto, czyli pewnie sąidiotycznie drogie. Niewielki czarnytrójkącik zakłóca strukturę splotu tuż podpłaskim rąbkiem kołnierza. Samtrójkącik kosztował go zapewnedodatkowe trzysta dolców. Ubranianieco na nim wiszą. Powinien jeśćwięcej. Z jakiejś przyczyny myśl ojedzeniu i Ghasteku spina mnie.Zastanawiam się nad tym, aż po czasiemnie olśniewa: głodowaliśmy razem wMishmarze. O to chodzi.

– Czyli podoba ci się kubek? – pytam.To prezent świąteczny ode mnie.

– Dziękuję za uroczy prezent – udaje musię odrzeć te cztery słowa zjakichkolwiek emocji. – Czym mogęsłużyć ?

– Chcę żebyś zadzwonił do mojego ojca.

Ghastek lampi się na mnie, a Rowenajest wyraźnie oszołomiona.

– Co dokładnie masz na myśli mówiąc„zadzwonić do ojca”?

sz– Weź telefon, wykręć numer izadzwoń do niego.

Stefanoff wyraźnie zmaga się ze

słowami.

– Nie da się tak po prostu zadzwonić doRolanda. [„One does not simply walkinto Mordor” – Boromir, LOTR.]

O pierzaste purchawki. Chyba zarazstrzeli mi wykład o zagrożeniachwynikających z wejścia do Mordoru.

– No dobra, jak się zwykle z nimkontaktujecie?

– Nie robimy tego – odpowiadaRowena.

– Jeśli wypływa jakaś ważna kwestia –dodaje Ghastek – składamy petycję.

Dzwoni telefon.

Stefanoff odbiera.

– Powiedziałem żeby nie łączyćrozmów! – Milknie i wybałusza oczy.Odstawia kubek i podaje mi słuchawkę.– To do ciebie.

– Kwiatuszku – rozlega się głos ojca wmoim uchu.

Obmywa mnie jego magia, jakby ktośrozszczepił niebiosa i spłynęła na mniecała ich chwała. Monumentalna potęgajego mocy zapiera mi dech w piersi.Chyba nad czymś pracuje, pewnie nad tązasraną wieżą, ponieważ gdy rozmawiałze mną w Twierdzy postarał sięzłagodzić sączącą się z jego głosu magięi jej wpływ nie był tak kosmiczny.

Wciskam guzik głośnika i kładęsłuchawkę na stoliku. Chcę mieć obieręce wolne na wypadek gdyby cośwyskoczyło z telefonu i chciałorozszarpać mi gardło.

– Moja noc jest jaśniejsza – ciągnieojciec.

Rowena zamiera jak posąg. Juliewyciąga z kieszeni kredę, rysuje okrągochronny na podłodze i siada w nim.

Stefanoff zaciska szczęki, próbujączapewne zmniejszyć efekt głosuRolanda. Powodzenia.

– Jak się miewasz? – pyta ojciec.

Powiedz coś dyplomatycznego… Coś…

– Jeśli wybudujesz tę wieżę wLawrenceville, zniszczę ją, spalę izasolę ziemię na której stała.

Ghastek zakrywa twarz dłonią. Niewiem czy to frustracja, czy strach.

– Porozmawiajmy osobiście. Wiem,spotkajmy się na kolacji.

Co?

– Nie.

– Gdy przebudziłem się kilka lat przedZmianą, często chodziłem do tamtejsieci restauracji, gdzie mieli duży wybórw menu. Nie pamiętam nazwy, ale byłocoś z owocem i insektem.

Ghastek mówi coś do mnie bezgłośnie.Kręcę głową. Muszę skupić się nautrzymaniu bariery ochronnej.Rozmawianie z nim podczas fali technikijest o wiele łatwiejsze.

– Uznaję to za akt agresji. Przeszkadzaszmi w rozszerzaniu terytorium. Tonarusza warunki naszego porozumienia.

Stefanoff bierze kartkę z biurka i rysujecoś na niej jak szalony.

– Chciałbym się z tobą spotkać.

Ghastek pokazuje szkic. Na kartce jesttyłek, a nad nim lata pszczółka. Co?

– Nie rozmawiałem z tobą od ponad studni.

– To nie jest z mojej stronyniedopatrzenie.

Chyba zrobiłam głupią minę, bo Ghastekgryzmoli coś na kartce i znowu jąpodnosi. Dorysował liść nad tyłkiem.No tak, to wyjaśnia zagadkę. Aleśpomocny. Macham do niego żeby dał mispokój. Rowena wstaje, podbiega doniego na paluszkach i odbiera mu kartkę.

– Jestem wolny jutro o siedemnastej –mówi ojciec. – Przyprowadź rodzinę.

Rowena podnosi kartkę do góry.Napisała na niej dużymi literami:„APPLEBEE’S”.

[Jabłko + pszczoła. Tak naprawdęnazwa pochodzi od nordyckiego

nazwiska Appleby, dla którego'Applebees' jest wariantem pisowni. Wstaroskandynawskim to popularna nazwamiejsca, wywodząca się od dwóchwyrazów: 'apple' czyli jabłko oraz 'byr'czyli gospodarstwo lub osada. Czyliraczej Jabłoniowy Dwór, JabłoniowyGród albo U Jabłońskiego ;P]

Och.

– Nie mam zamiaru jeść z tobą kolacji wApplebee’s.

– Zatem jutro o piątej. Dziękuję, zazaproszenie na twoje terytorium. Tak sięcieszę na tę okazję. Będę ponadto mógłwpaść do tamtejszej filii i zobaczyć jaksprawy się mają.

Słyszę dźwięk przerwanego połączenia.

Niech to jeż kolczasty!

Wyłączam głośnik.

Julie oddycha z ulgą i wychodzi zokręgu.

– Pomogło? – pytam.

– Nie wiem. – Patrzy na Stefanoffa. –Przepraszam, że pomazałam panupodłogę.

Ten macha lekceważąco dłonią.

– Nie szkodzi.

Rowena unosi brwi.

– Zapomniałeś jak się pisze? – pytałagodnie.

Stefanoff mrozi ją spojrzeniem. Dobrzeto rozumiem. Obcowanie z magiąRolanda wymaga niepodzielnej uwagi.Człowiek koncentruje się na blokowaniuowej mocy aż następuje zwarcie wmózgu. Przypomina to próbęprowadzenia inteligentnej dyskusji gdyjest się wciąganym przez wir wodny.Trzeba młócić wodę żeby pozostać napowierzchni, a to wymaga każdejodrobiny uwagi.

Przyjechałam tu z zamiarem ogłoszeniawojny, a skończyłam na spotkaniu przykolacji z moim ojcem. W mieście jesttylko jeden lokal Applebee’s, który

przetrwał Zmianę.

Muszę iść na tę kolację. Ta uwaga owpadnięciu do filii to groźba. Nie wiemczy Ghastek i Rowena to załapali, aledla mnie znaczenie tych słów jest jasne.Ode mnie zależy jak przebiegnie owaniespodziewana inspekcja oraz ile główsię potoczy.

Jak na faceta, który nie był pewny czy wogóle żyję, Nimrod szybko rozpracowałmój charakter.

Ghastek odchyla się i zakłada ręce napiersi.

– Miałem obiecującą karierę. Miałemosiągnięcia, uznanie i minimalnepoczucie bezpieczeństwa. A potem ty się

pojawiłaś.

Aha. On i dziesiątki pracujących tuzakładników mogą się użalać nad sobąile wlezie.

– Kto cię uczył rysować? To nawet wprzybliżeniu nie przypomina jabłka.Raczej tyłek.

– Bardziej brzoskwinię – zauważaRowena.

– Mam inspekcję za kilkanaście godzin –przerywa nam Ghastek. – Wybacz, alemam mnóstwo rzeczy do zrobienia.

– Martwisz się tym?

Wygląda na obrażonego.

– Nie. Możemy przyjąć audyt w każdejchwili bez obawy, że nie skończy siępozytywnie.

– Jeśli się niepokoisz, dopilnuję żebyRoland zjadł coś słodkiego zanim tuprzyjedzie. Dużą porcję ciastamlecznego, tres leches, lub czekoladowydeser lodowy.

Ghastek wpatruje się we mnie.

– Wynoś się.

Wstaję i teatralnie pociągam nosem.

– Chodź, Julie. Nie chcą nas tutaj.

– Odprowadzę was – oferuje Rowena.

Idę do drzwi, ale odwracam się i patrzę

na Ghasteka. Może i ojciec mnierozpracował, ale ja też nie zasypywałamgruszek w popiele.

– Wciąż myślisz o nim jak o bożku. Toczłowiek. Kocha życie i każda chwilajest dla niego cenna. Każdy momentwypełniony jest niekończącym sięzachwytem. Zauważa teksturę obiciakanapy pod palcami oraz kolor kawy wfiliżance. To trzyma go przy życiu. Jeśliznudzi się i rozczaruje światem, staniesię cieniem samego siebie i umrze, jakErra. Traktuj go jak człowieka. Jeślichcesz wywrzeć dobre wrażenie nie róbwielkiego, uroczystego powitania.Wyjdź mu sam na spotkanie i bądźgrzeczny jak dla zwykłego znajomego.

Wychodzę.

KONIEC Rozdziału 18

Rozdział 19 – Lago Vista

– Możemy porozmawiać na osobności?– mamrocze Rowena cichutko, gdywchodzimy do lobby. – Na zewnątrz?

– Jasne.

Dobrze wiem jak będzie przebiegać tarozmowa. „Dlaczego nie powiedziałaśmi, że jesteś córką mojego niemalnieśmiertelnego szefa?” Jakoś się niezłożyło. „I co teraz?” Bleh.

Zwracam się do Julie:

– Idź przodem i odpal auto.

Julie rzuca Rowenie krzywe spojrzenie,przepełnione ilością nastoletniejpogardy zdolną w jednej sekundziespopielić niewielką armię, po czymwyprzedza nas.

– Ta dziewczyna jest taka podobna dociebie. – Ton głosu nekromantkizdradza, że to nie jest komplement.

– Dziękuję.

Jesteśmy prawie u drzwi, gdy podbiegado nas czeladniczka.

Rowena odwraca się i rzuca krótko:

– Nie teraz.

Czeladniczka łapie haust powietrza iszepcze:

– Frederic obnażył się koło damskiejtoalety przed dwiema młodymi paniami.

Moja towarzyszka wytrzeszcza oczy.Odwraca się do mnie i mówi:

– Sekundkę.

– Nie spiesz się. Poczekam przyfontannie.

Wychodzę. Po smrodzie nieumarłychnocne powietrze odświeża mnie jak łykzimnej wody w upalny, letni dzień.Wystarczy mi gościnności Korporacji

jak na jedną noc. Może jeśli opłuczętwarz wodą z tych ślicznych fontann,zmyję z siebie ten sztynch.

Drogę zastępuje mi jakiś facet.

– Kate!

Skąd ja go znam… Już go gdzieśspotkałam.

Przesuwa się i światło pada na jegotwarz. Lago Vista. Tyle że ten Lago tutajodmłodniał o jakieś dwie dekady. Vista,którego pamiętam, jest po czterdziestympiątym roku życia. W mojej pamięcijego włosy są przerzedzone, mięśniezwiotczałe i ma zmarszczki. Ta jegowersja jest w kwiecie wieku.Wyprostowany jak struna, szerokie bary,

pierś wypina skórzaną kurtkę. Niekuleje. Ma gęste włosy, przejrzysteoczy, a jego uśmieszek zmienił się znazbyt skromnego na pełen zadowolenia.

Zapala mi się światełko ostrzegawcze wgłowie.

– Hej – puszcza mi oczko. – Niewiedziałem, że grasz.

– Bo nie gram. Przyszłam tu winteresach.

Jest coś ważnego, co powinnampamiętać o Lago. Coś bardzo istotnego.Myślenie o tym przyprawia mnie o bólgłowy i w żaden sposób nie mogędotrzeć do tych wspomnień.

– Chcę ci tylko powiedzieć, że wszystkomiędzy nami gra. Nie jestem pamiętliwy.

– O czym ty mówisz?

Lago szczerzy się.

– To mi się podoba. Nie ma co chowaćurazy. – Macha ręką jakby rzucałniewidzialną piłkę do kosza. – Ziut i posprawie, wszystko zapomniane.

No dobra, mam sporą lukę w pamięci.

– Gdzie twój facet?

– W domu.

– Uuu. Sama w mieście – kiwa głową. –To mi się podoba. Chodź, zafunduję ciparę obstawień w ruletkę.

– Stać cię na hazard, Lago?

Sięga do kurtki, która wygląda nanowiutką. Podobnie jak spodnie. I buty.Lago wyciąga zwitek banknotów spiętygumką i pokazuje mi.

– Jestem nadziany.

Prawie to sobie przypominam. Czujękońcówkę wspomnienia wijącą się tużpoza moim zasięgiem.

– Masz jakiegoś bogatego wujka, októrym nie wiem?

– Niee. Wszystko zawdzięczam sobie.To co powiesz, Kate? Chcesz sięzabawić? Twój facet nie musi o niczymwiedzieć.

Jaki odważny się znalazł.

– Przykro mi. Mam tu spotkanie za kilkaminut, a potem jadę do domu.

Lago zastanawia się nad tym.

– Wiesz co, masz rację, po co sięszlajać po kasynie. Za dużo ludzi. Lepiejsię przejdźmy. Jesteś seksowna. Nóżkiże mniam.

Robi się obleśnie. Nie chcę połamać murączek.

– Nie.

– Nie?

– Idź sobie.

Uśmiecha się do mnie.

– Jejku, szkoda. Trzeba będzie podejśćdo tego inaczej. Chcę tę!

Magia ściska mnie i próbuje ciągnąć. Toprzytłaczająca i destrukcyjna moc.Muska mnie jakaś obca inteligencja.Dostaję gęsiej skórki. Opuszczam osłonęi opieram się. Nogi drętwieją mi zwysiłku. Nie mogę wydobyć z siebiegłosu. Wszystkie siły pochłaniakoncentracja na pozostaniu w miejscu.

Lago kiwa dłonią na coś z tyłu.

– Auto, auto, auto. Szybko.

Z cienia bezgłośnie wyłania sięelegancki, srebrny kabriolet.

Vista otwiera drzwi.

– Wskakuj.

Magia znowu ściska i dusi. Płynie odLago, ale nie należy do niego. On jestzaledwie skorupą, kotwicą dla czegośpradawnego i potężnego, co jest mi jużznajome. Dopiero co ucięliśmy sobiepogawędkę w strefie zrzutu Biohazardu.Tu jesteś, złotko. Szybko cię znalazłam.

Moc naciska, chcąc zmusić mnie douległości. Silna. Taka silna. Zaciskamzęby i odpycham ją. Magia ifrita cofa sięlekko, zszokowana oporem.

Tak jest, gnoju. Zmierz się ze mną.Dopadnę cię.

Moc zaciska się na mnie coraz mocniej.Skupiam się na uniesieniu dłoni. Lagopewnie położył łapę na tamtej błyskotcez ucha olbrzyma. Co za matołek. Niewolno dobijać targu z istotami, którychsię nie pojmuje.

– Powiedziałem, że chcę tę – ponaglaLago. – W czym problem?

Moc ściska, starając się ściąć mnie znóg.

Zabiję cię. Dorwę i ukatrupię.

Moja dłoń pełznie żałośnie wolno,jakbym płynęła przez stygnącą smołę.Mam wrażenie, że mięśnie oddzierająmi się od kości, jeden po drugim.Rzucająca czar istota posyła całą swoją

siłę przeciwko mojej. Nasze magieścierają się jak dwa klinczujące miecze.

Dłonią niemal sięgam Sarrat. Jeszczetylko parę centymetrów. Przykro mi,Lago. Jeśli zlikwiduje się kotwicę,stateczek odpłynie.

– Kate? – podchodzi do nas Rowena.

Vista pociera brodę.

– Jeżu szpiczasty. Bez obrazy, Kate. Dajsobie z tą spokój. Bierzemy tamtązamiast niej.

Twarz Roweny traci wyraz. Magiaznika. Odlatuję kilka metrów w tył iląduję tyłkiem na chodniku. W półsekundy staję na nogi. Auto już umyka w

noc. Rowena siedzi z pustym wzrokiemna miejscu dla pasażera.

Ruszam biegiem za kabrioletem.

Wpada na mnie i zbija z nóg wampir.Przetaczamy się, a stwór ląduje na mnie,ziopiąc się płonącymi czerwonoślepiami. Potężne szczęki rozwierają siętuż przy mojej twarzy. W świetleksiężyca jego kły wyglądają jak dwasierpy.

– Nie ruszać się! – rzuca pilot. –Nazwisko!

Walę krwiopijcę przez łeb.

– Ty głąbie! On porywa waszą PaniąUmarłych! Złaź ze mnie, do stu konarów!

Skontaktuj się ze Stefanoffem! Powiedzmu, że jakaś dawna magiczna moczabrała Rowenę! Weź się rusz,wyleniały poroście!

Wampir zastyga na moment.

Wrota białych minaretów nade mnąotwierają się i na parking wysypują sięwampiry.

* * *

Piętnastolatki to okropni kierowcy.Przekraczają dozwoloną prędkość,lekceważą zasady ruchu drogowego imyślą, że są nieśmiertelne. Jednak musto mus. Na przykład gdy rusza się wpościg za kabrioletem z uprowadzonąnekromantką. W środku nocy. Ulicami

Atlanty.

– Jest za szybki – wkurza się Julie.

Wjeżdżamy na garb. Nasz jeep frunie ispada ze zgrzytem. Sprawdzamjęzykiem, czy mam jeszcze wszystkiezęby.

Wyżej wampiry mkną po ścianachbudynków. Coś z hukiem ląduje nadachu jeepa. Opuszczam szybę, wiszącydo góry nogami wampir zagląda do auta.

– To jest mało zabawne – odzywa sięGhastek.

– O, jak mi przykro. Zwrot kasy za biletw okienku.

– Mogłabyś choć raz odwiedzić mojemiejsce pracy bez powodowaniapoważnych problemów?

– Nie ja je wywołałam.

– Ależ skąd, masz rację. Źle sięwyraziłem. Rozmawiałaś zczłowiekiem, który następnie porwałPanią Umarłych, przez co musimyujawnić nasze zasoby badawcze, co wefekcie skończy się stratamifinansowymi i uszczerbkiem na naszymwizerunku publicznym. A wszystko to nakilkanaście godzin przed inspekcjąszefa, którą też zawdzięczam tobie.„Problem” to zbyt łagodne określenie.Jeśli to dywersja, wiedz że nieposkutkuje. Ponad jedna trzecia naszych

zasobów pozostała w Kasynie, pododpowiednim dowództwem. Są zdolniodeprzeć każdy atak.

– To nie dywersja – wyduszam przezzęby. – To ifrit, który chce zawładnąćmiastem.

Poza tym wyprowadzili mniej niż jednączwartą swoich zasobów.

Wampir nieruchomieje, gdy Stefanofftrawi informację.

– Trzymać się!

Julie bierze zakręt z zawrotnąszybkością. Auto przechyla się. Łapięuchwyt nad oknem. Przez mrożącą kreww żyłach sekundę jedziemy na dwóch

kołach, a potem wracamy do normalniejpozycji.

– Djinn – odzywa się w końcu Ghastek.

– Tak. Pradawna moc, prawdopodobniezwiązana z zaklętym przedmiotem. Facetw kabriolecie to najemnik. Wydaje misię, że zwędził ów przedmiot, odmłodziłsię, zażyczył sobie auta wypchanego pobrzegi forsą oraz kobiety. A teraz będziemusiał za to zapłacić.

– Djinn przejmie ludzkiego gospodarza– stwierdza Stafanoff. – Zatem olbrzym,który zniszczył siedzibę Gildii pochodziłod djinna, a skoro cykl trzech życzeńtego człowieka właśnie się wyczerpał,możemy spodziewać się następnego

olbrzyma.

Głupi to on nie jest.

– Co jeszcze powinienem wiedzieć?

– To ifrit, czyli lubuje się w ogniu.Tamten olbrzym wciąż metamorfował,gdy go usiekłam. Miał już metalowenogi i żarzył się. Niska inteligencja, brakumiejętności mowy, dużo gniewu, a pośmierci przemiana ożywieniowa. Jegotrup zmienił się w hordę drakonoidów.

– Cudownie – komentuje Ghastek. – Czyumiejętności jego ludzkiego gospodarzawpływają na aktywność olbrzyma?

Czemu ja o tym nie pomyślałam?

– Nie mam pojęcia. Lago to dobry,świetnie wyszkolony najemnik. Sami sięprzekonamy.

Łeb wampira znika i daje się słyszećgłos Ghasteka: [Mhm, w rykuzaczarowanego silnika? ;p]

– Dowódcy grup jeden i dwa, zbliżyćsię do ściganego! Grupa trzecia iczwarta pozostają w odwodzie! Grupapierwsza, próba przejęcia, w razieniepowodzenia rozproszyć się! Uwaga,jest ekstremalnie gorący!

Wampiry przyspieszają i zrównują się zautem. Sześć wampirów z prawej stronyskacze na kabriolet. Gdy szybują wpowietrzu, dach aura zamyka się.

Tworzą się na nim metalowe płytki,zachodzące na siebie jak łuski. Pięćwampirów ląduje na nim zwinnie jakkoty. Ostatni z nich ześlizguje się, spadai turla.

– Evgenia, szybciej następnym razem –poucza pilotkę Ghastek.

Krwiopijcy wbijają szpony w zbrojęauta. Zarys samochodu zmienia się,pancerz grubieje i pokrywa równieżkoła. Wampirom udaje się ściągnąćgórny panel, który odrzucają na bok. Wjego miejscu natychmiast pojawia sięnowy.

– Nie łapię tego. – Julie skręca ostro. –Ten djinn przejmuje ciało po trzech

życzeniach, tak?

Może ifrit nas nie zabije, ale jej jazda napewno.

– Tak mówi teoria.

Ponadto z nieznanego nam powodu djinnbardzo chce przejąć ciało gospodarza,więc mocno popycha swe ofiar dowypowiedzenia tych życzeń. Dla osobyo słabej woli oparcie się przymusowiwypowiedzenia tych życzeń jestniemożliwe. A im więcej życzeń sięspełni, tym bardziej odrywają się odrzeczywistości. W zwykłychokolicznościach Lago nie posunąłby siępróby porwania. Uważa się zaCasanovę, ale nie jest gwałcicielem. A

sąsiad Oswaldów nie chciałby, żeby podzielnicy mieszkalnej grasował zabójczypotwór. Musimy zapobiec temuszaleństwu zanim ucierpi więcej osób.

– Ale Lago już spełnił swoje trzyżyczenia. Dlaczego auto wytwarzapancerz?

– Ponieważ ifrit potrzebuje czasu, by siętransformować. Przerwiemy przemianęzabijając Lago, więc go chroni.

– A dlaczego zmienia ich w olbrzymy?

– Gdybyśmy wiedzieli wszystko, sprawabyłaby już rozwiązana.

Pancerne łuski porastają kolcami.Wampiry uchylają się jednocześnie.

Jeden z nich skręca się, nadziany, alezdejmuje się z kolca i wraca dorozrywania pancerza.

– Dowódca grupy drugiej! Przerwać irozproszyć się!

Pędzimy na łeb na szyję, a Lago znowuskręca. Świetnie. Objechaliśmyzygzakiem pięć kilometrówkwadratowych miasta i znajdujemy sięw punkcie wyjścia. Hmm. Jeśliskierujemy się na wprost, wylądujemy wMolenowie, gdzie po wykluciu sięfeniksa powstał olbrzymi, szklany krater.Odbywają się tam różne imprezysportowe, od roller derby do turniejówhokeja ulicznego, ale teraz powinien byćpusty.

– Jego auto jarzy się – donosi Julie.

Osłaniające kabriolet metalowe łuskizyskują łagodny poblask po lewejstronie. Lago przemienia się. Jak się niepospieszymy, Rowena ugotuje siężywcem.

Pukam w dach. Ghastek nie reaguje.

Odpinam pas.

– Chcesz skoczyć na jego samochód? –pyta Julie. – Mogę podjechać bliżej.

– Kompletnie oszalałaś. Nie zamierzamtego robić, bo to sprawdza się tylko wfilmach. – Wystawiam głowę przezokno. – Ghastek!

Krwiopijca obraca łeb do mnie.

– Trzymaj się mocno! – informuję go.

Wracam na siedzenie i przypinam się.Może i Lago ma kabriolet, ale ja mamcórkę, która uczyła się prowadzić odDali Harimau.

– Vista musi zaraz skręcić ostro wprawo, więc zwolni. Pamiętasz, jakwykonać manewr wytrącenia z torujazdy?

Julie uśmiecha się promiennie.

– Mogę? Proszę!

Przygotowuję się.

– Walnij go.

Auto Lago zwalnia, by wejść w zakręt.Julie wciska gaz do dechy. Przez chwilęnasz jeep zrównuje się z byłymkabrioletem, podjeżdżając równolegleod lewej strony. Samochody stykają sięłagodnie i Julie obraca kierownicą wprawo. Zderzenie trzęsie jeepem.Kabriolecik okręca się i ześlizguje zdrogi przez nierówność chodnika wprostdo Molenowa.

Witam w dwudziestym pierwszymwieku, zasrańcu.

Jeep wciąż pędzi, wirującniebezpiecznie blisko jednego zbudynków. Mijamy słup lampy o kilkacentymetrów i Julie hamuje.

Wali w kierownicę obiema dłońmi iśpiewa wysokim głosikiem:

– Zaa-łaa-twioo-nyy!

– Świetna robota – chwalę ją.

Wyskakuję z auta, trzymając w dłoniszablę i podbiegam do krawędziMolenowa. Kabriolet leży na boku. Dwawampiry dobierają się do drzwi odstrony pasażera.

– Chronić panią Daniels! – rozkazujeStefanoff.

Zjawiają się przede mną czterywampiry.

– Co to ma znaczyć?

– To sprawa Korporacji – stwierdzaGhastek. – Jakiekolwiek przejawyprzemocy z twojej strony uznamy zawypowiedzenie wojny.

– Ni kija!

– Mówię poważnie. Masz jutro bardzoważną kolację. Nie zamierzamryzykować.

Wrr. Przywalenie krwiopijcy nic nie da,bo Ghastek tego nie poczuje, ale i tak ztrudem opieram się pokusie. Świerzbimnie ręka żeby odciąć mu łeb.

– Kate! – rozlega się głos Julie. – Niemożesz walczyć z olbrzymem.Obiecałaś.

Niech to gałąź trzaśnie. Wsuwam Sarratdo osłony.

– Zapamiętam to sobie – cedzę przezzęby.

– Już się boję – odpowiada Ghastek. –A teraz proszę mi wybaczyć.

Krwiopijca rozpędza się i daje dużegosusa. Ląduje pomiędzy dwomawampirami starającymi się otworzyćkonserwę i wyrywa drzwi. WampirGhasteka daje nura do środka i wyłaniasię z bezwładnym ciałem Roweny.Przekazuje je innemu krwiopijcy, któryoddala się od auta.

Kabriolet wybucha.

Pojawia się chmura dymu, wznoszącasię w niebo. Porusza się w niej cośbardziej materialnego. Coś potężniezbudowanego i po brzegi wypełnionegomagią. Dym formuje się w kolumnę,wijąc się jak tornado i wynurza się zniego olbrzym. Twarde mięśnie opinająjego ponad dwudziestometrowąsylwetkę. Oczy jarzą mu się naczerwono, uszy ma szpiczaste, a naplecy opada grzywa prostych, czarnychwłosów. Niemniej jego twarz jest wciążrozpoznawalna – Lago.

Olbrzym zaciska pięści. Olbrzymiełapska zginają się w łokciach i potwórryczy w niebo. Owiewa nas fala gorąca.Coś błyszczy pod szyją Lago. Mrużęoczy. Kolczyk. Przekłuł skórę w okolicy

obojczyka, aby go tam schować. Żebykolczyk działał, potrzebny jest kontakt zkrwią. Lago, ty głąbie. Umrze. Nie dasię go uratować. Jaka szkoda.

– Obiecałaś – protestuje Julie cienkimgłosikiem.

– Uspokój się. Nie zamierzam z nimwalczyć.

Przez Molenowo przetacza się głosGhasteka:

– Wszystkie grupy, zdjąć go!

* * *

Zakładam ręce na piersi.

– To już piętnaście minut.

– Szesnaście, proszę pani – korygujejedno z moich wampirzych opiekunów.

Dowiadujemy się czy umiejętnościludzkiego gospodarza wpływają namożliwości olbrzyma. Lago pracowałdziewięć lat w Gildii. Jest diabelnieszybki. Wampiry próbują go rozszarpać,ale on wyłapuje je, łamie na pół iodrzuca. Krwiopijcy regenerują się, a onponownie je niszczy. I tak w kołoMacieju.

Na nogach zaczynają mu się formowaćjarzące łuski. Pokrywają go od stóp, dopołowy ud.

Coś odpada od olbrzyma i leży jakkupka nieszczęścia. Wygląda jak

ludzkiej wielkości larwa. Wytężamwzrok. To wampir. Normalniewychudzony, teraz jest spuchnięty doabsurdalnych rozmiarów. Podobny jestdo ludzika Michelina, zamienionego wnieumarłe paskudztwo. Jakby wampirynie były już dość obrzydliwe.

Stojący obok nas wampir odzywa się:

– Dowódco, mamy przypadek 20-80 wtoku. Proszę o pozwolenie na wycofanieosobnika.

– Pozwolenie udzielone.

Wampir pędzi przez szklany krater donieumarłej larwy.

– Co mu jest? – pyta Julie.

– Zbyt dużo krwi – wyjaśnia pilotka. –To niecodzienne zjawisko, aleobserwowano je w kontrolowanymśrodowisku laboratorium. Wywołanietakiego stanu u wampira wymaganieprzerwanego strumienia czterdziestupięciu skonsumowanych litrów krwi,czyli ilości, którą może dostarczyć 1,28krowy.

Olbrzym ma za dużo krwi i w dodatkuregeneruje się. Nie dadzą rady wysuszyćgo odpowiednio szybko. Nie mogę użyćprzeciwko niemu słowa mocy, ale maminne niespodzianki w zanadrzu.

Wampir, który pobiegł po swojegonapompowanego towarzysza, przerzucago przez ramię, wraca szybko i zrzuca

paskudztwo obok nas. Oczy larwyprzygasają.

– Fuj – trzącha się Julie. – Fe.

„Fuj” to za mało powiedziane. Wygląda,jakby zaraz miał pęknąć.

– Dlaczego nikt go nie pilotuje?

– Nie będzie w stanie się ruszyć przeznastępną godzinę – objaśnia pilotka.

– Proszę przekazać Stefanoffowiwiadomość ode mnie – zwracam się do„nianiek”. – Twoja strategia nie działa.Chcę pomóc.

Wampir powtarza wiadomość słowo wsłowo.

– Szef mówi: „Mamy sytuację podkontrolą”.

– Proszę mu powiedzieć, że wcale nie.Już teraz nad nim nie panujecie. Cobędzie, gdy skończy przemianę?

– Szef mówi: „Twoja troska zostałaodnotowana”.

Wrr.

– Dupek.

Nieumarły zastyga z otwartymi ustami,gdy pilot gryzie się w porę w język.

– Czy powinienem?

– Nie, nie powinieneś – poucza gokoleżanka.

Drogę wiodącą do Kasyna tarasujekarawana czarnych SUV-ów. Autazatrzymują się w półokręgu wokółMolenowa i wysiada z nich Ghastekoraz stadko czeladników. Rozpoznajędwoje Panów Umarłych: ToakaseKakau, kobietę pochodzenia tongijskiegooraz Ryana Kelly’ego, białegomężczyznę sporych rozmiarów, którywygląda jak typowy biały kołnierzyk,tyle że z długim, purpurowym irokezemna łepetynie.

Czeladnicy i Panowie Umarłychrozciągają się, tworząc niezbyt gęstekoło wokół Molenowa. Stojąca obokGhasteka czeladniczka unosi spory rógdo ust i wydobywa z niego ostry dźwięk.

Wampiry puszczają się w dół krateru.Czeladnik może pilotować jednego. PanUmarłych dwa lub w przypadku ichszefa, trzy. Dookoła Molenowa znajdujesię około dwudziestu osób, a wewnątrzjest jakieś trzydzieści wampirów. Każdyjest oznaczony farbą fluorescencyjną winnym kolorze – kółkiem lub krzyżykiem.Co tu się dzieje?

Krwiopijcy rzucają się chmarą na Lago,wspinając się po nogach na brzuch ipierś. Vista ryczy i rozrzuca je na boki.Spadają na szkło, lądując na łapach lubimitując naleśniki. Łuski sięgają do mupasa, a stopy zaczynają się jarzyć. Szkłopod spodem niedługo zacznie się topić.

Ghastek unosi rękę. Rogi grzmią w

odpowiedzi.

W głowie widzę jak przyćmione,czerwone smugi wampirzej magii,znajdujące się wewnątrz leja, zmieniająsię w jaskrawoczerwone.

Borze szumiący, puścili je wolno.

Teraz rozumiem tę farbę. Oznaczyliposzczególne sztuki, żeby je potemsprawnie „połapać”.

Nieumarli zaciekle atakują olbrzyma,który wciąż ryczy i gorączkowo próbujeje postrącać. W powietrzu latająfragmenty tkanki. Wampiry nacierająoszalałe z żądzy krwi.

Mija minuta… Olbrzym jeszcze stoi.

I następna…

Dwa opite wampiry odpadają, a Lagorozdeptuje je.

– Przygotować się! – wydaje komendęGhastek.

Olbrzym zatacza się, poruszającramionami jakby chciał zwinąć się wkulkę. Wampiry oblazły go całego.

Magia eksploduje jak uderzenie grzmotu.Lago prostuje się i wyciąga ręce.Wampiry spadają, odrzucone ogromnąsiłą.

– Przejmujemy wampiry! – wołaGhastek.

Róg znowu się odzywa, tym razemnagląco. Piloci chwytają umysłyprzypisanych im wampirów.

Bezdymne, pomarańczowe płomieniepokrywają stopy Visty. Odwraca się.Jego twarz straciła wszelkie śladyczłowieczeństwa. Metalowe łuskisięgają już obojczyków, a te w pasie sąrozżarzone. Szkło pod nim zmiękło.Olbrzym obraca się w naszą stronę,obrzucając spojrzeniem miasto i unosistopę…

Nie ma mowy.

Dobywam Sarrat, nacinam leweprzedramię, po czym wpychamzakrwawione ostrze w opitego wampira,

leżącego wciąż obok.

Moja krew sunie wzdłuż klingi, a jejmagia rozprzestrzenia się w nieumarłejposoce jak iskierka skacząca po loncie.W pół sekundy cała jest moja.Wyciągam ją z wampira. Unosi sięprzede mną w postaci potężnej kuli.Wsadzam w nią krwawiącą rękę,spłaszczając ciecz w twardy dysk ośrednicy pół metra, obracam się iciskam go, wkładając w rzut całą siłęmięśni i magii.

Dysk leci, rozszerzając się w powietrzu,tworząc ostrą jak brzytwa krawędź iwbija się w szyję olbrzyma. Uderzenieroztrzaskuje półtorametrową broń w pył.Łeb giganta przechyla się na bok,

odcięty w trzech czwartych. Jego ustawykrzywiają się w milczeniu, aczerwone ślepia patrzą w różnychkierunkach

Tryska krew, wylewa się na tułów isyczy, wyparowując przy zetknięciu zgorącymi łuskami.

No i proszę. Żadnych słów mocy.

KONIEC Rozdziału 19

Rozdział 20 – Mikuś

Na Molenowie zapada kompletna cisza,a w niej daje się słyszeć stukot końskich

kopyt. Ogromny, szary koń galopuje kunam, niosąc na grzbiecie jeźdźca wszarym płaszczu. Dźwiga lancęzakończoną jarzącą się, zieloną iskrą.[Gandalf?]

Olbrzym opada na czworaki, jego szyjaszarpie się, usiłując ustawić ciężki,opadający łeb na miejscu. Rana szyizabliźnia się z wolna.

Koń podjeżdża do krawędzi Molenowa iskacze na plecy olbrzyma, tupiąc pometalowym kręgosłupie i zmierza kugłowie. Jeździec przyciska lancę dociała i wsadza ją w czaszkę giganta.Wierzchowiec cofa się, dobrzewidoczny na tle języków ognia. Płaszczjego właściciela trzepocze, kaptur opada

na plecy. Nick.

W zadek jeża, mamy przerąbane.

Potężny koń jednym susem pokonujeodległość pomiędzy olbrzymem ibrzegiem Molenowa. Łeb olbrzymaeksploduje, wyrzucając w powietrzetkankę mózgową i krew, ochlapującwszystkich, a mnie pokrywając juchą odstóp do głów.

No w dupę robaczka, fantastycznie.Wisienka na zasranym torcie. Curranmnie zamorduje.

Głos Nicka rozchodzi się poMolenowie:

– Zakon dziękuje za pomoc! Proszę się

rozejść!

Ghastek występuje do przodu, niespeszony rozmiarem rumaka. Dwawampiry poruszają się jednocześnie isiadają po jego bokach jak wierne psy.Przygotowuję się na przedstawienie.

– To sprawa Korporacji – oznajmiachłodno Ghastek.

– Nie obejmuje jej jurysdykcjaKorporacji – kontruje Nick. –Dochodzenie prowadzi Zakon.

– Popełniono wykroczenie przeciwkoczłonkowi Korporacji, a mywykazaliśmy się stanowczą reakcją irzuciliśmy odpowiednie siły. ZdaniemKorporacji obecność i możliwości ZMP

są niewystarczające, by właściwiezabezpieczyć ciało.

Tłumaczenie: jesteś sam jeden, a nas jestwielu.

– Jestem przedstawicielem prawa –odpowiada Nick.

– O ile mi wiadomo ZMP nie jestoficjalnie organizacją, która mapilnować przestrzegania prawa –odpiera Stefanoff niebezpieczniespokojnym głosem.

– Jesteś sam! – krzyczy ktoś z tyłu.

Ghastek patrz znacząco na osobę, którasię wyrwała. Da im popalić popowrocie do Kasyna.

No nie, naprawdę nienawidzę Zakonu.

– Jest nas troje – mówię.

Wszyscy spoglądają na mnie. Juliewyciąga toporki.

– Jest nas trójka – powtarzam. –Biohazard wezwał ZMP w związku zpoprzednim wypadkiem pojawienia sięolbrzyma. Czyli to zdarzenie jestkontynuacją trwającego śledztwa,zatwierdzonego oficjalną prośbą przezstanowe służby porządku publicznego.On jest przedstawicielem prawa. A jabędę przestrzegać prawa.

Ghastek milknie, zastanawiając sięgorączkowo nad czymś. Nie możecałkiem się wycofać. Nie ma też

żadnego dobrego wyjścia. Jeśli odpuściprzejęcie ciała, będzie musiałwytłumaczyć, jak to się stało, że djinnporwał Rowenę, a on stracił kilkawampirów, żeby go zabić, ale nie manic, by tego dowieść ani czym siępochwalić. Jeśli natomiast przejmie siłąciało, będzie musiał się tłumaczyćRolandowi z ataku na rycerza Zakonu,złamania kilku przepisów prawnych orazprzysporzenia szybko powiększającejsię kupki pozwów sądowych.

Zdecyduje się na zabranie ciała.Wartość przejętych i przemienionychprzez djinna zwłok jest dla Rolandaważniejsza niż jakieś tam kłopotyprawne.

Macham szablą, rozgrzewającnadgarstek. Będzie krwawo.

Ghastek unosi rękę. Nieumarli pochylająsię jednocześnie, gotując do biegu.

– Trzymaj się blisko mnie – rozkazujęJulie.

Nagle daje się słyszeć wycie syren. Zzazakrętu wyłania się flota aut Biohazardui WAN-u. Stefanoff gapi się na niedłuższą chwilę.

– Sprowadźcie mi ludzi z działuprawnego.

Patrzę na Nicka.

– To kolczyk. Wielkości śliwki. Miał to

na klatce piersiowej, przyczepione jakpiercing.

Nick udaje, że mnie nie słyszy.

Nawet nie podziękuje, dupek.

– Ifrit przenosi się z gospodarza nagospodarza, żeby znaleźć jaknajpotężniejszego. Musisz zabezpieczyćkolczyk.

Feldman odjeżdża bez słowa.

– A niech go muchomor!

– Spodziewałaś się wdzięczności odrycerza? – pyta Toakase.

[Toakase to właściwa pisownia, czytasię „tołkis”, a znaczy „kobieta morza”.]

– Nie. Spodziewałam się, że zamkniemagię ifrita na trzy spusty, żebyśmy niemieli następnego olbrzyma.

Muszę poszukać Luthera. Jemu da sięprzemówić do rozsądku.

Podbiega do mnie czeladniczka i wciskakartkę do ręki. Zerkam na nią. Rachunekna osiemdziesiąt trzy tysiące dolarów.

– Co to ma być, do ciernistych krzaków?

– Koszt zniszczonego wampira –szczebioce babol radośnie. – Życzęmiłego dnia.

* * *

Zostaję do odnalezienia kolczyka.Biohazardowi zajmuje cztery godzinyprzesianie zakrwawionego ścierwa, bopoddają kwarantannie każdą usuniętączęść truchła.

Siedzę na krawędzi Molenowa iprzyglądam się ich pracy. Julie zasypiaw aucie. Przez jakiś czas prawnicyKorporacji wykłócają się z prawnikamiBiohazardu o to, kto dostanie kolczyk,ale w końcu milkną i tylko sięprzyglądają.

Technicy Biohazardu ostrożnieumieszczają kolczyk w szkatułcewyrzeźbionej z kostki soli, którą

wkładają do plastikowego pudełka,wyłożonego skałą wulkaniczną. Owaskała została poddana działaniu takichtemperatur, że jest obojętna inieprzenikliwa dla magii ognia.

Technicy zamykają szczelnie pudełko, aNick natychmiast je konfiskuje.

– Nie możesz go zabrać! – woła Luther.

Jeśli się biedak jeszcze bardziejzdenerwuje, dostanie ataku apopleksji.Ma na sobie kombinezonprzeciwskażeniowy, a do rozmowyzdejmuje kask.

– Musimy to sprawdzić i przebadać!

– Niby jak? – pyta Nick. – Macie zamiar

zaprosić to coś na herbatkę i wypytać orodzinę? Wiemy że to djinn. Musipozostać zamknięty. To jestnajważniejsze.

Luther zwraca się do swoichprawników, którzy porzucili wszelkiepozory profesjonalizmu i rozwalili sięna kocach obok prawników Korpo,którzy podzielili się z nimi kawą.

– Wolno mu to zrobić?

– Owszem – odpowiada latynoska,poprawiając okulary.

– Jakim cudem?

– Podpisując prośbę sam mu dałeś taką

władzę – wyjaśnia inny prawnik. –Mówiłem ci, żebyś tego nie robił.

Nick umieszcza pudełko w jukach.

– Zwłoki za każdym razem przechodząprzemianę ożywieniową – mówię doniego na tyle głośno, żeby Luther słyszał.– Wszystkie prócz tych tutaj. Czyli djinnchce, żebyś wziął ten kolczyk. Chcemieć bardziej uzdolnionego gospodarza,a my nie wiemy, jaki jest jego ostatecznycel. Nick, nie umieszczaj pudełka wtutejszym skarbcu Zakonu, gdzie będziemiał do niego dostęp każdy rycerz.

Nick ignoruje mnie. Jasne. To chybawiem na czym stoimy. Mam przeczucie,że moje pochodzenie oraz to, że dzieli

nazwisko z moim zmarłym opiekunem,ma z tym wiele wspólnego. Jednak to nieczas i miejsce, żeby to omawiać.

– Niezależnie od tego, co o mniesądzisz, wiesz, że nie okłamałabym cięw takiej sprawie. Nie kładź tegopudełka na półce w skarbcu, dokądkażdy ma wstęp.

Nic. Jak grochem o ścianę.

Lesie liściasty, co za okropna noc.

Luther gestykuluje mocno, ponaglającprawników.

– Nie możecie tego podważyć czy coś?On zaraz z tym odjedzie!

– To ty zawaliłeś – mówi jeden zprawników Korpo. – Złożona ZMPprośba jest nie do ruszenia.

– Dokładnie tak – potwierdza innaprawniczka. – Czy to znaczy, że to jużwszystko?

– Będzie wszystko, jak zdobędziecie dlamnie to ciało – rzuca Ghastek.

Prawnicy wydają zbiorowy jęk.

Nick odjeżdża w ciemność nocy.

– Jeśli djinn opęta rycerza Zakonu,będziemy mieli przerąbane. Popatrzcie,co udało mu się zrobić przy pomocynajemnika – mówię Lutherowi.

Czarownik przygląda się chwilęleżącemu w dole ciału, po czym walipięściami powietrze, nawet kopie kilkarazy, a na koniec rzuca kaskiem oziemię.

Bycie porządnym obywatelem jestczasem do bani. Idę do jeepa, żebyobudzić Julie. Mam na dziś dosyćAtlanty.

* * *

– Nie mówimy Curranowi o olbrzymie –zwracam się do Julie.

Właśnie wschodzi słońce i zapowiadasię piękny poranek. Dałam Curranowisłowo, że nie będę walczyć zolbrzymami i złamałam je. Nie chcę

teraz się z nim kłócić. Nigdy nie mamochoty na kłótnie, to oczywiste, ale dziśw szczególności. Tydzień temupowiedziałabym, że nasz związek jesttrwały, ale wiele się przez ten czaswydarzyło i oboje jesteśmy u kresu siłpsychicznych. Nie wiem, na ile mogęsobie pozwolić. Zwyczajnie nie wiem. Inie mam siły się teraz tym zajmować.

Poza tym muszę się wyspać. I coś zjeść.Mogłabym zabić za żarcie. I prysznic. Isen. Muszę przestać w kółko myśleć otym samym. Rozważam przez chwilę,czy nie pojechać do Cutting Edge, żebywziąć prysznic, ale i tak przecieżwyczułby krew. Musiałabym bardzodługo się moczyć, żeby zmyć smród zeskóry i włosów, a chcę jak najszybciej

znaleźć się w domu.

W końcu będę musiała mu powiedzieć,ponieważ obiecaliśmy nie okłamywaćsię wzajemnie. Poza tym ifrit jestmściwym psisynem, a ja obraziłam go iprawie ukatrupiłam olbrzyma. Ostatniruch należał wprawdzie do Nicka, aleprzyłożyłam do tego rękę. Czyli kiedysię pozbiera, wyśle nam ślicznyprezencik. Szkoda, że nie wiadomo zaile odzyska siły.

Julie wybałusza oczy tak mocno, jakbyzobaczyła latającego fioletowego słonia,który właśnie przed nami wylądował.

– Chcesz żebym skłamała?

Kiedy jej to pasuje, nie ma problemu z

naginaniem prawdy, a teraz zgrywa mi tupierwszą świętą. Nie rozumiem tego.

– Ależ skąd. Proszę tylko żebyś się z tymnie wyrywała.

– A jeśli mnie zapyta?

– Skierujesz go do mnie.

– Zamierzacie się rozwieść? – pytacienkim głosem.

– Nie możemy się rozwieść, przecież niemamy ślubu.

– O lesie leszczynowy, będę jedną z tychdzieciaków.

– Jakich dzieciaków?

– Z weekendowymi rodzicami.

– Julie, do stu biedronek, nierozwodzimy się… Dlaczego na naszympodjeździe stoi sześć aut?

Wpatrujemy się obie w podjazdzapełniony czterema jeepami Gromady,Pooki – plymouthem Prowlerem Dalioraz eleganckim srebrnym ferrarinależącym do Raphaela.

– Coś się stało – stwierdza Julie.

KONIEC Rozdziału 20

Rozdział 21 – Pełna chata

Na wszelki wypadek parkujęczterdzieści pięć metrów przed domem ibiegnę do drzwi. Naciskam klamkę.Otwarte. Wchodzę, a Julie zaraz za mną.

– Chcę wiedzieć dlaczego nikt niepowiedział mi, że Kate prawie umarła!– domaga się odpowiedzi Andrea.

Idę za jej głosem do kuchni. Siedzi przystole, wcinając „Mieszankę Studencką”.Obok niej siedzi Raphael i głaszcze jejplecy.

– Jestem jej najlepszą przyjaciółką.Miałam prawo wiedzieć.

– Ty miałaś prawo wiedzieć? – Georgegestykuluje ręką. – Ja jestembezpośrednio zaangażowana w tę

sprawę i nikt nie raczył mniepowiadomić!

– Wszyscy mieliśmy prawo wiedzieć –zauważa Robert Lonesco. Trzyma wdłoni słuchawkę. Stoi obok niego jegomąż, Thomas, popijający kawę zozdobionego kociakiem kubka.

– Kate zajęła miasto – dodaje Robert. –Ochrona Gromady powinna byławiedzieć, co się z nią dzieje.

Lonesco przykłada dłoń do wolnegoucha i wraca do rozmowy telefonicznej.

– To prywatna sprawa Kate i Currana –oponuje Dali.

Jim przeciąga dłonią po twarzy.

– Nie powiedzieliśmy wam, bosprzeczalibyście się o to cały dzień, aKate umarłaby, zanim byście cośzdecydowali.

– Proszę cię – prycha Desandra –przecież nie jesteśmy dziećmi.

– Trudno to zauważyć – rzuca Dali.

Alfa wilków puszcza do niej oczko.

Curran stoi przy kuchence, zawszystkimi. Spotykamy się spojrzeniem.Widzę ulgę w jego oczach, a następniemoment, w którym uświadamia sobie, żejestem pokryta juchą. Złocisty ogieńzasłania jego oczy.

– To była moja decyzja – Jim dodaje. –

Musicie się z tym pogodzić.

– Co to za zapach? – Andrea odwracasię.

Zapada głucha cisza.

– Zwiadowcy donoszą, że niedalekoKasyna miał miejsce incydent zolbrzymem. – Robert odkładasłuchawkę.

– Jaki incydent? – dopytuje Desandra.

– Z udziałem olbrzyma – uściśla Robert.

Curran rusza. W jednej chwili stoję wkuchni, a w następnej jestem wkorytarzu, a nogi majtają mi w powietrzuWziął mnie pod pachy i uniósł do

swojej twarzy.

Jego głos jest lodowaty.

– Prosiłem cię tylko o jedno.

Naprawdę się wkurzył. Już wolałabymryczenie.

– Przepraszam.

Coś łomoce w drzwi wejściowe.

– Dałaś mi słowo i je złamałaś.

– Tak. Przepraszam. Nie miałam innegowyboru. Próbowałam ratować życieRoweny.

Curran otwiera usta.

– Nieostrożna, głupia, zła i zdradziłamtwoje zaufania. Przepraszam. Niegniewaj się na mnie.

Coś znowu wali w drzwi. Curranpuszcza mnie i otwiera je szarpnięciem.

– Czego? – wrzeszczy.

Wpatruje się w nas dziewięciometrowybyk, z olbrzymimi metalowymi rogami.Ślepia ma wielkości spodków. Ogromnerogi pokrywają płomienie, falująceniespokojnie wokół racic. Byk otwierapysk i zionie ogniem.

Curran okręca mnie, przyciągając dopiersi, tak by jego plecy byłyskierowane w stronę ognia. Naszczęście ogień wpada na barierę

ochronną i odbija się, rozpryskującniegroźnie po ziemi. Curran stawia mniepod ścianą. Jego ludzkie ciałoprzekształca się w potwora i rusza nabyka.

Ósemka zmiennokształtnych w mojejkuchni porasta jednocześnie futrem, mijamnie w korytarzu, goniona przezszczekającego zawzięcie Grendela.

– Bierzcie go żywcem! – wołam za nimi.– Musimy zadać mu kilka…

Byk obniża łeb, gotów nadziać Currana,ale ten łapie go za lewy róg i wali naodlew w łeb. Głowa byka odchyla sięod uderzenia, ale lwołak prostuje ją iznowu wali z pięści.

Nieważne.

Curran wali go raz za razem, jego pięśćpracuje jak młot pneumatyczny, tłukącczaszkę. Byk próbuje się wycofać iuwolnić róg, ale Curran trzyma gomocno i nie przestaje walić. Z bokugłowy zwierzęcia leci krew. Bykzmienia taktykę i próbuje zwalićCurrana z nóg, prąc do przodu. Lwołakzaciska dłonie na obu rogach i wpina siępazurami łap w podłoże. Mięśniewybrzuszają się pod szarym, pasiastymfutrem. Jego stopy ześlizgują się nieco izatrzymują. Siłują się teraz pyskiem wpaszczę, szalone, ogniste ślepiazwierzęcia wpatrują się w lodowato-szare oczy Currana. Resztazmiennokształtnych czeka w nierównym

półkolu.

Byk napina się, ale Curran nieodpuszcza.

Lesie liściasty.

Byk otwiera pysk i ryczy. Curranodpowiada tym samym, brzmiąc jakrozjuszone tornado. Dostaję gęsiejskórki.

Ogień błyska, pokrywając bokizwierzęcia. Lwołak skacze mu nagrzbiet, jedną ręką wciąż trzymając róg.Olbrzymimi, lwimi szczękami obejmujegardło byka z boku i zaciska. Potwórryczy, a zmiennokształtni rzucają się najego boki, niepomni płomieni.

– To mu dobrze zrobi – odzywa sięRobert. – Był bardzo zestresowany. Ateraz przepraszam.

Dołącza do rzezi. Opieram się o futrynęi patrzę.

* * *

– Przestaniesz w końcu się obżerać? –powarkuję na Andreę.

– Nie – odpowiada bouda. Siedzi naziemi i przeżuwa jakiśniezidentyfikowany fragment ciała byka.

– To kawałek mięsa z istoty przywołanejprzez djinna!

– Nie wiesz tego na pewno.

– A kto inny przysłałby ognistego bykapo tym, jak pomogłam zabićsterowanego przez djinna olbrzyma?Przestać jeść. To mógł być przedtemczłowiek!

– Mam to gdzieś.

– Andrea! Nie wiesz, czy to niezaszkodzi dziecku!

– Ależ skąd. Będzie silniejsze. – Boudawgryza się w mięso i rozszarpujeostrymi zębiskami.

– To dowód.

– Masz tu dużo tych dowodów – macharęką na resztę zwłok bykaporozrzucanych po trawniku. Curran

porozdzierał go na kawałeczki gołymirękami. – Cały dzień głodowałam jedząctylko te zasrane bakalie. Jestem w ciąży,buzują we mnie hormony, do tego padamz nóg i jestem diabelnie głodna.Posiedzę tu i zjem moje mięsko.

– Ona ma raczję – popiera AndreęDesandra, odgryzając kawałek mięsa. –To jeszt naprawdę nieszłe. Według mnieszmakuje jak normalna, trawożernakrowa. Jak miło sze sztrony twojegonarzeczonego, że je szmiękczył.

To przelewa czarę goryczy. Mam dość.Do dupy z tym wszystkim.

Idę raźnym krokiem do domu. Na moimpodjeździe leży rozwalona olbrzymia

biała tygrysica. Odgania ogonem chmaręunoszących się wokół niej motylków.Okrążam Dali i motylki, i wchodzę dodomu. Na kanapie w salonie siedziCurran. Jest już w postaci ludzkiej.Kanapa jest ubabrana krwią. Nieszkodzi. I tak zastanawiałam się nadzmianą obicia. Siadam obok niego.

– Julie spytała, czy się rozwodzimy –zagajam.

Nie reaguje.

– Powiedziałam jej, że nie możemyskoro nie mamy ślubu.

Cisza.

Zaczynam bablać różne głupoty, ale on

przerywa mi, przyciągając mnie dosiebie.

Milknę.

Siedzimy tak sobie.

– Nie dotknęłam tego olbrzyma. Nieużyłam słów mocy. Tylko rzuciłam wniego krwią nieumarłego. Ochlapałamnie.

Prawie dodaję „przysięgam”, ale gryzęsię w język.

– Zabiję wszystko, co spróbuje cięskrzywdzić – mówi cicho.

– Wiem. I wzajemnie – odpowiadam.

Curran patrzy na mnie.

– Nie wiem tylko, co mam robić, gdysama sobie szkodzisz? Na kogo mam sięwściekać?

Otwieram usta, ale nie przychodzi mi dogłowy nic mądrego.

– Tylko ty możesz się w tym połapać, botylko ty ze mną wytrzymujesz.

Milczy.

– Mam złe wieści.

Równie dobrze mogę załatwić wszystkieniemiłe sprawy przy jednymposiedzeniu.

– Wal.

– Zakon przejął kolczyk, w którym

mieszka ifrit. Nie pozwolą nikomu goprzebadać. Eduardo jestprzetrzymywany przez djinna w jakimśopuszczonym budynku, ale nie mampojęcia gdzie. Jest głodzony i nie zostałomu wiele czasu. Widziałam to w wizji.

– Coś jeszcze? – pyta Curran spokojnymgłosem.

– Tak. Ojciec buduje wieżę w pobliżuLawrenceville. Chce się spotkać dziś znami na kolacji. O piątej w Applebee’s.

Obejmująca mnie ręka drży. Zerkam naniego. Śmieje się.

– Wiesz, że wszyscy sąsiedzi się terazwyprowadzą?

– W dupie z nimi. Buzi na drogę. Mamgdzieś, czy dopasujemy się do nich czynie. Nie chciałam być „dobrą” sąsiadkąlub być postrzegana jako „normalna”osoba. Chcę mieszkać w domu z tobą iJulie. Możesz być sobą. Pozwalasz mniebyć sobą, więc tak będziesprawiedliwie. Przestań tak bardzostarać się dopasować. Kocham cię za to,kim jesteś.

Całuje moje włosy.

– Wydarzyło się coś ciekawego, kiedymnie nie było?

– Pamiętasz, jak wysłaliśmy George,żeby subtelnie wypytała Patricka?

O nie.

– Aż boję się zapytać…

– Próbował dać jej wykład na temat jejobowiązków względem klanu, a onakazała mu się zamknąć. A on na to, żemoże się nią zająć w imieniu ojca.

Zaciskam powieki na kilka sekund.

– Żyje?

– O tak. Nie zabiła go. Ma połamaneobie nogi, ale dycha.

– Czy to było oficjalne wyzwanie?

– Nie, zakwalifikowali to jakosprzeczkę rodzinną, skoro Georgepostanowiła odejść i już nie jestszczebelkiem w drabinie hierarchii.

Do salonu wchodzi Raphael i przykucaprzy Curranie.

– Hej, właśnie wymyśliłem, jak możemywszyscy zbić fortunę.

– Dawaj.

– Wykupię waszych sąsiadów izaproponuję ich domy mieszkającym wmieście członkom Gromady. Każdazmiennokształtna rodzina chętnie oddaoszczędności życia, żeby mieszkać wpobliżu byłego Władcy Zwierząt, a cośmi mówi, że wasi sąsiedzi chętniesprzedadzą swoje nieruchomości.

Curran śmieje się głośno.

– Zrobimy na tym kokosy – dodaje

Raphael. – Musisz tylko wyjść od czasudo czasu w swojej postaci bojowej izaryczeć. Szczególnie w nocy.

– Będą ustawiać się do sprzedaży takszybko, że trzeba będzie wydawaćnumerki.

Teraz ja się śmieję.

– Mówię zupełnie poważnie – szczerzysię bouda. – Przyda wam się dodatkowaforsa.

– Lepiej nakłoń żonę, żeby przestaławpierniczać mięso niezbadanegopochodzenia.

Curran głaszcze moje plecy.

Desandra zagląda do salonu.

– Lepiej się pospieszcie. Mahonprzyjechał.

* * *

Mahon stoi na trawniku. Wielki, krzepki,z kędzierzawą brodą. Wygląda jakbypotrzebował kolczugi, maczugi i zamkudo obrony. Jego groźne spojrzenieskłania nawet zaprawionych w bojużołnierzy do ucieczki. Jego córka nicsobie z tego nie robi, Stoi wwyzywającej pozie, okrywając siękocem. Zwykle przemiana z człowiekaw postać bojową i na odwrót zmusiłabyją do drzemki, ale jej postawa wskazuje,że nie położy się za żadne skarby.

George wygląda na mocno wkurwioną.Oboje są gotowi lada chwilawybuchnąć.

Po drugiej stronie ulicy sąsiedzi zebralisię przy domu Heather Savell.Zajebiście. Nic nie wzbogaca takrodzinnej kłótni zmiennokształtnych jakprzypadkowi świadkowie.

– …ta separacja to jakiś idiotyzm. Jużsię rozerwałaś – mówi Mahon głębokimgłosem. – Zachowaj się rozsądnie iwracaj do domu.

– Nie – odpowiada lodowato George.

– Nie opuścisz Gromady.

– Opuszczę.

Mahon zieje gniewem.

– I to przez co? Przez jakiegośchłoptasia!

George obnaża zęby.

– To nie jest chłoptaś, a mężczyzna. Mójmężczyzna. Jego wybrałam.

– Tak samo jak przedtem wybrałaśAidana, a przed nim, jak mu tam…Nathana. To przeminie. Nie marnujsobie życia.

– Pozostanie w klanie byłobymarnowaniem życia. Chcesz, żebympoślubiła niedźwiedziołaka i byłagrzeczną klaczą rozpłodową.

Oj.

– Nie chcę żebyś opuściła rodzinę! –wrzeszczy Mahon.

– Nie podnoś na mnie głosu! –odwrzaskuje George.

– Wychowaliśmy cię, dostałaś ubranie,jedzenie i edukację i tak sięodwdzięczasz?

– Zrobiłeś wszystko, do czego prawniesą zobowiązani rodzice. Gratuluję, tato.Nie zaniedbałeś swojego dziecka.Dziękuję. To nie daje ci prawa, żeby dokońca życia dyktować mi, co mam robić.Nie masz prawa. To moje życie iprzeżyję je po swojemu.

– Twoja córka nie opuszcza rodziny, ajedynie Gromadę – zauważa Thomas.

– Ona nigdzie nie odchodzi – Mahonjakby się rozrósł, jego twarz okryła sięgniewem. Wskazuje na Currana. – O tochodzi? On jest dla ciebie przykładem?Chcesz porzucić wszystko, bo jakaś…Ludzka kobieta nie mogła znieść życia wTwierdzy? Nie dawała mu spokoju, ażjej uległ i popatrz teraz. Całe lata poszłyna marne! Lata! Wszyscy na tymucierpieli. On myśli kutasem, ale ty…Ty przecież jesteś mądrzejsza.

Zabawne, jak przerażająca może byćcisza.

Curran rży.

Mahon wpatruje się w niego zniedowierzaniem.

Z drugiej strony ulicy Heather ziopi sięna mnie. Macham do niej z uśmiechem.

– Co jest w tym śmiesznego? –wrzeszczy Mahon. – Miałeś być WładcąZwierząt. Miałeś zapoczątkowaćdynastię!

– Jestem szczęśliwy – odpiera Curran. –Nie chcesz, żebym był szczęśliwy?

– Tu nie chodzi o czyjeś szczęście, a oobowiązki i pożyteczne życie!

– A co z twoimi obowiązkami? – głoslwołaka jest spokojny. – Jakie miałeśobowiązki wobec mojej partnerki, gdy

zapadłem w śpiączkę?

Mahon otwiera usta.

– Broniłeś jej? Pomogłeś jej? Zrobiłeścokolwiek, by wesprzeć ową przyszłądynastię?

– Ona nie jest dla ciebie odpowiedniąpartnerką. To ludzka kobieta!

No jasne.

– Nie tobie o tym decydować – ciągnieCurran. – To nie jest twoja rola. Jestmoją wybranką. Kierowałem Gromadąprzez siedemnaście lat, a ty zawiodłeśmnie, gdy potrzebowałem cięnajbardziej. Zawiodłeś.

Mahon cofa się.

– Już nie mam żadnych obowiązkówwzględem Gromady. Nie wywiązałeśsię z umowy.

– Skoro już mowa o obowiązkach –wtrąca się George. – Co ci przyszło dogłowy, żeby wysłać piętnastolatkaprzeciwko Andorfowi? To byłniedźwiedź w stanie szału bojowego,mający całe lata doświadczenia, aCurran miał mleko pod nosem. Dlaczegoty z nim nie walczyłeś?

– Siedź cicho – ucina Mahon. – Miałaśzaledwie dwanaście lat. Nie maszpojęcia, o co toczyła się stawka.Wysłałem go ponieważ

potrzebowaliśmy przywódcy, a klany nieposzłyby za mną!

Podchodzę do Andrei i siadam obokniej. Miałam długi dzień i nogi mnienapierniczają.

– Czyli twoja wygoda oraz wzniosłeideały usprawiedliwiają wysłaniechłopca na rzeź, a następnie obarczeniego brzemieniem odpowiedzialności zażycie setek ludzi? – George unosi brwi.– Żebyś mógł stać za tronem i bawić sięw szarą eminencję? Powinieneś sięzastanowić, tato, dlaczego wszystkietwoje dzieci od ciebie uciekają. Może tonie my jesteśmy problemem.

– Dość tego! – grzmi niedźwiedziołak. –

Koniec z tym. Wracasz ze mną, choćbymmiał cię ciągnąć za sobą siłą. Nieodejdziesz z Gromady. Zamknę cię…

– Dość – głos Jima przecina rykiMahona jak nóż.

– …pod kluczem i…

– Powiedziałem dość! – warczy Jim. –Żaden członek Gromady nie będzieingerował w proces oddzielania się odniej. Żadna członkini Gromady niebędzie przetrzymywana wbrew swejwoli, ponieważ jej ojciec zachłysnął sięwładzą. Zważ na to co robisz, alfo.

Gdybym teraz zaczęła klaskać,niedźwiedziołakowi wybuchłaby głowa.

– Lepiej przemyśl swoje słowa –odpiera Mahon.

– Nie będziesz łamał praw, które sampomogłeś ustanowić. Prawo obowiązujerówno wszystkich. – Jim wpatruje się wniedźwiedzia. – Masz go przestrzegać.Jeśli nie jesteś w stanie, odsuń się odwładzy, żeby Klan Ciężkich znalazłsobie przywódcę, który nie ma takichproblemów.

– Ty… – zaczyna Mahon.

– Jestem Władcą Zwierząt.

– Już niedługo.

– Czy to wyzwanie? – Jim obnaża zęby.Dali podnosi się ze swojego miejsca i

podchodzi, jedna masywna łapa zadrugą, jak cichy, majestatyczny cień istaje przy swoim partnerze, a jejbłękitne oczy wpatrują się w Mahona znieugiętą intensywnością.

Niedźwiedź zerka na Currana, ale tenkręci głową.

– Sprzymierzysz się nimi przeciwkomnie? – Mahon brzmi na zszokowanego.

– To nie tak – poprawia go Curran. –Prawo jest prawem, czy ci się topodoba, czy nie. Albo jesteś alfą i stoiszna jego straży, albo nie.

– Z tobą jest zawsze tak samo – wtrącaGeorge. – Latami robiłeś Curranowidziurę w brzuchu, żeby znalazł sobie

partnerkę, a kiedy to zrobił, nieprzypadła ci do gustu, więcpostanowiłeś, że nie obowiązują ciężadne ojcowskie zasady. Przez latadopytywałeś się, kiedy mam zamiar sięustatkować, a kiedy to zrobiłam, mójwybranek też ci się nie spodobał.Eduardo zaginął i potrzebuje pomocy,ale ty nie chcesz mu jej udzielić, bo gonie lubisz. Całe to twoje gadanie oobowiązkach i powinnościach nic nieznaczy, jeśli akurat coś ci nie pasuje.Uważasz się za mądrzejszego od naswszystkich, ale tak nie jest. Zobacz corobisz, tato. Wyzywasz WładcęZwierząt, któremu przysiągłeś wierność,bo nie podoba ci się facet, któregopokochała twoja córka. Tylko dlatego,

że to uraziło twoją dziwaczną dumę. Taksłużysz swojemu klanowi i goprowadzisz? Gdzie twoja uczciwość?

Płonąca skała wielkości piłki do koszamknie po niebie i spada na ulicę przednaszym domem. Rzucam się przedAndreę, żeby ją osłonić. Eksplozjatrzęsie ziemią.

– Co ty wyprawiasz? – odciąga mnieAndrea. – Jestem zmiennokształtną,regeneruję się!

– Ale jesteś w ciąży.

– Weź się przymknij.

Pośrodku ulicy rozpala się jasny,złocisty ogień o wysokości trzech i

szerokości półtora metra. Wewnątrzwidać wijącego się w klatce Eduardo.Ifrit karze go, ponieważ zabiliśmy byka.

Na ulicy rozlega się głos, taknaładowany nieludzką mocą, że mrowiskórę jak elektryczność statyczna.Dostaję gęsiej skórki.

– Wszyscy winni umrą. Przyjrzyjcie siępotomkowi zdrajcy. Patrzcie, jak cierpi.

George rusza biegiem. Skaczę na równenogi i gonię ją. Jim próbuje ją złapać,ale jest za wolny. Niedźwiedzica mknieulicą wprost w ogień. Ten rozpada sięna tysiąc iskier i zmienia się wjarzącego się, dziewięciometrowegowęża.

George krzyczy co sił w płucach. Tenokrzyk wściekłości i bólu zmienia się wjeden przejmujący dźwięk. Krzyczy,jakby serce pękło jej na pół i już nic niebyło w stanie tego naprawić.

Wąż rzuca się na George, a ona łapie goza łbem, podnosi i uderza nim o asfalt.Potwór syczy, jego masywne zwojepróbują owinąć się wokółniedźwiedziołaczki i zmiażdżyć ją.George przydeptuje go jedną nogą.Mięśnie jej ramienia napinają się irozdziera gada na dwoje. W oczachwęża gaśnie światło, ale jej to niezatrzymuje. Znęca się nad martwymciałem, dając upust żalowi.

Obserwujemy wybuch wściekłości i

napływające jej do oczu łzy, aż w końcuodpuszcza. Curran i ja wprowadzamy jądo domu.

KONIEC Rozdziału 21

Rozdział 22 – Bzykanko

Jak wyżej.

***

– Zapytałem Jima i Roberta zanimwyszli, kiedy rozpoczęła się budowawieży.

– I?

– W dniu, w którym zabiliśmy solfugę.

– Do czego zmierzasz?

– Nie było tam nic aż do śmierci solfugi.Tego wieczoru postawił pierwszy blok iwcale się z tym nie krył. Po co miałbyteraz ją budować i to tak otwarcie? Niema tam zaplecza. Nie jest gotów bronićwieży, chyba że będzie w niej mieszkał.

Curran zwrócił uwagę na coś ważnego.Roland spędził prawie całe życie nabudowaniu imperium na BliskimWschodzie. Jego wersja nowegoporządku społecznego jest raczej krucha.Musi osobiście nadzorować królestwo imieć na nie oko. Po co rzucać wszystko iprzyjechać budować tę wieżę? Musiałwiedzieć, że wpadnę w szał, gdy się otym dowiem.

Ach, to wszystko tłumaczy.

– To dywersja.

Curran przytakuje.

– Z jakiegoś powodu niepokoi go tasprawa z djinnem. Za każdym razem gdyczynimy postępy w śledztwie, rozszerzabudowę do momentu, w którym niemożesz jej zignorować. Igra z tobą.

– Ale dlaczego? Wydawało mi się, żedjinn może być jakimś pokrętnymsprawdzianem, do którego nas zmusza,ale jeśli tak jest, po co się mieszazamiast poczekać i zobaczyć jak namidzie?

– Twoja magia nie działa bezpośredniona djinna, prawda? A Rolanda?

– Nie wiem. Naturalny opór na pewnonie zniknie, ponieważ dzielimy tę samąmagię. Ale on ma więcej mocy i wie coz nią robić. Możliwe że mógłbyzwyciężyć djinna, ale pewnie dużymkosztem. To nie jest pierwszy lepszydjinn. To ifrit, czyli drugi w hierarchiiważności po maridzie, jeśli brać poduwagę potęgę mocy. Według podań ifrityżyją w społeczeństwie podobnym donaszego. Dzielą się na klany, anajpotężniejsze należą do arystokracji.Moim zdaniem ten nasz był wysokopostawiony, ponieważ nosi złoto i

szmaragdy. Miałam przez chwilę wglądw jego umysł. Zupełny bajzel. Mapomieszane w głowie, niemniej siła jegomocy jest powalająca. Szkoda że tegonie czułeś. To jest jak diabelny wulkan.

Curran odchyla się.

– Jeśli to nie jest sprawdzianem, a ifritprzedstawia realne zagrożenie dlaRolanda, czemu nie pomaga nam gozałatwić? Zyska jeśli pokonamy djinna.

– Nie mam pojęcia.

– Informacje wywiadowcze Robertastwierdzają, że oś czasu pokrywa sięidealnie. Za każdym razem gdyrobiliśmy krok w stronę djinna, Rolandszalał z budową. Jakby wcale nie chciał,żebyśmy wchodzili w kontakt z djinnem,a tym bardziej go zabili.

– Nie jestem pewna, czy możemy goukatrupić. Jego moc rośnie. Pierwszedwa przywołania wydają się byćjedynie spełnieniem życzeń, żeby potemmóc przejąć gospodarza, ale potemsprowadził olbrzymiego byka i zrzuciłnam na łeb meteor i węża. Nie wiemyczy już zawładnął nowym gospodarzem.Mścił się za olbrzyma. Nie może sobie

hasać do wali, bo zagraża nie tylko nam,ale i wszystkim w zasięgu swegowzroku.

Curran krzywi się.

– Słyszałaś, co mówił?

– To o potomku zdrajcy? Tak. O co wtym chodzi?

– Nie wiem dokładnie, ale Dalisprawdziła życiorys Eduardo orazprośbę o przyjęcie do Gromady. W polu

„miejsce urodzenia” wpisał „Atlanta,Georgia”. Dali kazała swoim ludziomwykonać telefony do Oklahomy.Tamtejsze stado bizonołaków nieutrzymuje oficjalnych stosunków zGromadą. Bardzo bronią dostępu doinformacji o jego rodzicach.

– Dlaczego?

– Nikt tego nie wie. Nieoficjalnie Dalidowiedziała się, że matka Eduardozostała członkinią stada, gdy on miałsześć lat. Jego ojciec też jestbizonołakiem, wysoko postawionym wtamtejszej społeczności i nie chce mieć z

tym nic wspólnego.

– Jeśli rodzice Eduardo zdradzili jakośifrita, to może dlatego potwór go karze.Nie chcą mu pomóc?

– Dali odniosła wrażenie, że matkiEduardo o niczym nie poinformowano.Osoby, z którymi rozmawiali ludzie Daliwidziały wczoraj jego matkę naprzyjęciu urodzinowym, gdzie śmiała sięi dobrze bawiła. Według świadkówkocha syna i gdyby się dowiedziała, jużby tu była.

– Wyciągnęli pozwolenie na ślub?

– Eduardo miał siedem lat, gdy siępobrali.

To nie musi nic znaczyć. Wiele osóbociąga się z oficjalnymi zaślubinami.Albo też mąż matki jest ojczymemEduardo.

– Uważasz że mąż ją chroni?

Curran przytakuje.

– Nie otrzymamy od nich żadnejpomocy.

– No to trzeba będzie zadowolić się tym,co mamy.

Może zapytać o to Rolanda? Ale byłobyśmiesznie. „Hej, wiem że jesteśmyśmiertelnymi wrogami, ale możemógłbyś mi z tym pomóc?” Ależ niemam ochoty iść na tę kolację.

Moje życie zawsze było ukierunkowanena jeden cel: zabić Rolanda, choćby za

cenę własnego zycia. Ów cel nieprzetrwał zderzenia z rzeczywistością.Moc Rolanda jest zbyt wielka, a ja niemiałam sumienia próbować goukatrupić, jednocześnie ciągnąć za sobąna dno bliskich. Ziściło się to, przedczym ostrzegał mnie Voron. Zakochałamsię. Zaadoptowałam dziecko. Znalazłamprzyjaciół. Nie byłam w stanie skazaćich na śmierć, ponieważ cele Vorona niebyły do końca moimi.

Z perspektywy czasu widzę, że to byłdobry wybór. Zresztą jedyny jakimiałam. Niemniej szkolenie Voronaodcisnęło na mnie piętno. Chciał żebymzamordowała Rolanda lub zginęła przy

tej próbie. Tak czy inaczejzaszkodziłoby to ojcu lub go zraniło.Voronowi było wszystko jedno. Wciążdręczy mnie poczucie winy, którepołączone ze wstydem, zasila mójgniew. Świerzbi mnie ręka za każdymrazem, gdy myślę o Nimrodzie. Wiem,że nie jestem gotowa na konfrontację,ale łudzę się, że wygram tym samymsposobem co zwykle – brutalną siłą orazumiejętnościami szermierczymi.

Czas dorosnąć. Ciąży na mnieodpowiedzialność względem ziemi,którą zajęłam oraz wszystkich jejmieszkańców. Tak samo posiadamobowiązek wobec Currana i Julie,

moich przyjaciół oraz samej siebie.Zasługuję, by mieć coś w życiu.Rzucanie się na wrogów z szablą orazwalenie w nich słowami mocy zsubtelnością młota już nie zdajeegzaminu. Gra toczy się na innympoziomie. Udar był bolesną lekcją, alepomógł mi coś zrozumieć: muszęwalczyć mądrzej.

– Nie możemy polegać jedynie nadomysłach – stwierdzam. – Skupię sięna tym i może dowiemy się czegoś oifricie. Ojciec uważa nas oboje zamatołków, którzy rozwiązują wszystkieproblemy siłą. Nie będzie podejrzewałsubtelnego podstępu.

Curran uśmiecha się na to.

– Chcesz żebym powarkiwał wodpowiednich momentach i rzucałobietnice śmierci?

– Mógłbyś?

– To może być ponad moje możliwości,skoro jeszcze nigdy w życiu czegośtakiego nie robiłem.

Chichocę.

– Ale jeśli będę odpowiedniozmotywowany, postaram się jaknajlepiej potrafię.

O jeżusiu.

– Masz na myśli jakieś konkretnesposoby motywacji?

Pochyla się do mnie, maleńkie iskierkitańczą w jego oczach.

– Owszem.

Od drzwi sypialni słychać stłumionepukanie. Curran otwiera drzwi łazienki.

– Tak?

– Musimy wyjechać za dwadzieściaminut! – woła Julie z korytarza.

– Ty nie jedziesz! – krzyczę wodpowiedzi.

– Ale już się wystroiłam i nałożyłammakijaż!

– Nie!

– A co jeśli to sprytny wybieg i podczaskolacji przyjedzie tu d’Ambray i mnieporwie?

Na litość liściastą…

– Teraz będziesz cały czas o tym

myślała! – woła Julie. – I zamartwiałasię calutki wieczór!

Curran śmieje się.

Za jakie grzechy? No za jakie?

– Poza tym Ascanio jest na dole! –dodaje Julie. – Powiedział, że byłczarujący jak kazałaś, a tamtenzrzędliwy sąsiad nazywa się ThomasRogers! Ascanio zdobył adres! Jegocórka zgłosiła wczoraj zaginięcie!Przyniósł też jego zdjęcie! Wsuwam jeprzez szparę pod drzwiami!

Curran podaje mi fotografię, na którejwidzę łysiejącego, oklapłego faceta wśrednim wieku. Twarz olbrzyma.Potwierdzenie, którego szukaliśmy.

– Mogę już powiedzieć Ascanio, że gopamiętasz? – pyta jeszcze Julie. –Strasznie się nad sobą użala i mam goserdecznie dosyć.

KONIEC Rozdziału 22

Rozdział 23 – Roland

Do Applebee’s wkraczam w moichciuchach roboczych: luźne, ciemnespodnie, szary sweter, trzewiki i prosta,czarna kurtka. Sarrat spoczywa zaplecami. Curran idzie obok. Chciałzałożyć spodnie dresowe, ponieważ„rozrywają się łatwiej”. Spytałam, czymoże załatwić mu jeansy striptizera,żeby nie wyglądał w tym dresie jak ruskigangster ze starych filmów, na cośmiertelnie się obraził, ale założyłnormalną parę jeansów.

Julie wzięła ze sobą toporki Kestrel.

Poza tym założyła wielkie, czarnebuciory ze stalowymi noskami,wydziergany przeze mnie burgundowysweter, a do tego krótką, plisowanąspódniczkę. Nie włożył rajstop, choćjest zimno. Trzeba przejść nad tym doporządku dziennego.

Hostessa przygląda się nam trojgu iwskazuje na wiszący nad jej głowąnapis.

– Przykro mi, proszę państwa, ale niewolno wnosić broni.

– A co jeśli moje pięści są zabójcząbronią? – pyta Julie.

Z zaplecza wyłania się kierownik,dostrzega nas i prawie biegnie w naszymkierunku.

– Możesz zatrzymać swoje pięści –poucza dziewczynę hostessa – ale…

Kierownik zatrzymuje się z przytupemprzed nami.

– Tędy proszę. Stolik już na państwa

czeka.

Prowadzi nas na tył sali restauracyjnejdo sześcioosobowego stolika przyoknie. Ojciec siedzi przy nim sam,odziany w prostą, brązową szatę.Materiał jest sfatygowany, a kapturpostrzępiony. Stara się wyglądać jaknajbardziej dyskretnie, jego magia jestskompresowana i ciasno go otula.Nieźle wychodzi mu zgrywanienieszkodliwego, ale ja wiem lepiej.

Gdy podchodzimy odrzuca kaptur,ukazując twarz. D’Ambray porównał tokiedyś do „wschodzącego słońca”.

Powiedzieć, że Roland jest przystojny,byłoby rażącym niedopowiedzeniem, jakporównanie huraganu do bryzy. Ojciecjest pięknym mężczyzną, proporcje jegotwarzy są idealne, skóra ma odcieńbrązu, kwadratowa szczęka okolona jestkrótką, siwiejącą brodą, ma pełne usta iprosty nos, wysokie kości policzkowe iduże, brązowe oczy pod gęstymibrwiami. Widząc takie oblicze możnazapomnieć o całym świecie.

Są w Biblii, w Księdze Hioba, dwawersety mówiące, że mądrość nie zwiekiem przychodzi, ale to duch wczłowieku, To Wszechmogącegotchnienie go poucza. Gdy patrzy się w

oczy mojego ojca, jego duch odpowiadaspojrzeniem. Jaśnieją mocą, jakbywypełniała go czysta magia, nie liczącalat, ale niezwykle żywotna. Tenczłowiek stąpał po ziemi zanim spisanoBiblię, a jego mądrość jest wielka iwieczysta jak Góry Sarawat. Owamądrość nie chroni go przedpopełnianiem zwykłych, ludzkichbłędów i nie uodparnia na angażowaniesię w takie małostkowe sprawy jakzemsta, kara, czy zamordowanie mojejmatki, ponieważ uważał, że jestem zbytniebezpieczna, by się urodzić.

Taa, to ostatnie psuje cały efekt.

Idąca za mną Julie potyka się, aleodzyskuje równowagę. Curran niewygląda na jakkolwiek poruszonego.Były Władca Zwierząt nie ulega łatwoemocjom.

Curran podchodzi do stolika i wyciągadwa krzesła. Siadam w środku, a Julie zboku; jeśli coś pójdzie nie tak, wepchnęją do sąsiadującego boksu w ułamkusekundy. Curran siada obok mnie. Mazrelaksowany, trudny do odczytaniawyraz twarzy.

Kierownik już czeka na zamówienie, ajego mina wyraża zupełne oddanie.

– Mrożona herbata – mówię.

– Poproszę colę – zamawia Julie.

– Mrożona herbata – prosi Curran.

– Dla mnie też mrożona herbata. Towszystko – kończy Roland.

Kierownik odchodzi.

– Mógłbyś powstrzymać się przedrzucaniem zaklęć na naszego kelnera? –pytam.

– Żywię wstręt do marnej obsługi –odpowiada z uśmiechem. – Pozwoliłemsobie zamówić nadziewane ziemniakioraz krążki cebulowe. Niezmiernie sięcieszę z naszego spotkania.

Muszę odegrać swoją rolę.

– Wieża, ojcze. Ma zniknąć.

– To nie jest wieża. Zaledwie wysokibudynek.

Wyciągam polaroidy z kurtki irozkładam je na stole.

– To jest model wieży.

– Uznajemy to za przejaw agresji –odzywa się Curran. – Chcesz wojny,będziesz ją miał.

– Buduję rezydencję – odpiera zarzutyRoland.

– Po co?

– Żeby być bliżej ciebie, rzecz jasna.Nie przepadam za hotelami, a chcę miećwygodny kat do spania, gdy cię będęodwiedzał.

– Nie chcę żebyś mnie odwiedzał.

– Rodzice nie zawsze robią to, czegooczekują od nich dzieci – kwitujeRoland. – Czasem zjawiają się bezuprzedzenia i strofują za nawykiżywieniowe. Ŕ propos, ustaliliście już

datę ślubu?

– Nie zmieniaj tematu – warczę.

– Kwiatuszku, nabyłem tę ziemię. Niemożesz mi zabronić zbudować na niej cozechcę. Jeśli jednak tak to cię martwi,mogę określić, że budynek będziejednopiętrowy.

Tak, a obie kondygnacje będą miały potrzydzieści metrów wysokości.

– Budynek musi mieć mniej niż

dwadzieścia metrów wysokości.

Roland uśmiecha się.

– Jak sobie życzysz.

Zjawia się kelner, niosący szeroką tacę zdrinkami, nadziewanymi ziemniakami,chrupiącymi krążkami cebulowymi,paluszkami mozarelli oraz precelkami zsosem piwnym i zaczyna ustawiać je nastole. Ojciec zamówił chyba wszystkiemożliwe przystawki.

– Skoro ustąpiłem w sprawi budynku,przejdźmy do tematu wesela. Kiedyprzestaniecie żyć w grzechu?

– A to dobre, szczególnie z twoich ust.To ile żon miałeś?

– Ostatnio tylko jedną.

– No tak, a w dodatku ją zamordowałeś.

Kelner ściska kurczowo stosik małychtalerzyków do przystawek.

Roland wzdycha.

– Nie mówmy o tym teraz.

– Była moją matką.

Kelner prawie upuszcza cebulki.

– Tak. Bardzo ją kochałem.

Kelner ustawia ostatni talerzyk i pyta:

– Czy mogę przyjąć zamówienie?

– Frytki z sosem – decyduje Julie.

– Wszystko jedno – mówię.

– Jakieś mięso – zamawia Curran.

Ojciec zwraca się do kelnera:

– Zamówienie dziewczynki zostaje,

dodatkowo proszę Shirley Temple.Córka lubi baja tacos; krewetki mająbyć leciutko podsmażane, bez cebuli; dopicia mrożona herbata jeżynowa zdodatkową porcją cytryny. Mój przyszłyzięć lubi jagnięcinę, średniowysmażoną, bez pieprzu, gotowaneziemniaki z masłem i solą, ale bezkwaśnej śmietany oraz piwo NewcastleWerewolf, choć zadowoli się BrownAle lub Blue Moon. Natomiast ja wezmęstek na burbonie i szklankę czerwonegowina.

Kelner niemal salutuje przed odejściem.

Ojciec kazał nas obserwować. Nie tylkośledzić, ale obserwować na tylegruntownie, że zauważyli jak wybieramgotowaną cebulę z posiłków.

– Jeśli przestaniemy udawać zwykłychludzi, ta rozmowa przebiegnie o wielebardziej gładko – rzuca Roland,zanurzając precelka w sosie.

– No dobra. Ilu masz szpiegów nanaszym terytorium?

– Tylu ile trzeba. – Uśmiecha się. – Nicna to nie poradzę. Taki już los rodziców.

Nawet jeśli nie są mile widziani w życiuswoich dzieci, muszą obserwować je zdaleka i być gotowi je chronić orazudzielić im pomocy.

Obserwować z daleka… Interesujące.

– Nie odpowiedzieliście co z weselem.

– Dlaczego tak ci na tym zależy?

– Uznaj mnie za staroświeckiego. Ludziegadają. Pytają kiedy i czy przekształcisię to w formalny związek.

– Co za ludzie?

– D’Ambray – stwierdza Curran.

– A jak miewa się preceptor? – pytam.

– Nie widuję go ostatnio. – Ojciecwzrusza ramionami. – Wziął sobiedłuższy urlop. Coś w rodzaju podróży,by odnaleźć siebie.

– To był twój, czy jego pomysł? – pyta

Curran.

– Wspólny.

Kelner pojawia się z napojami, opróżniatacę i znika.

Hugh został wygnany w ramach kary zaporażkę.

– A kiedy d’Ambray jest na urlopie, niejesteś odpowiedzialny za jego wybryki.Wygodne – zauważam.

– Nieprawdaż? – mówi z uśmiechemRoland.

Wrr.

– Wasz ciągły upór przyniefinalizowaniu związku powodujeporuszenie. Misterne intrygi dostarczająoczywiście dużo zabawy, niemniej tajudeochrześcijańska epoka podchodzi dotego dużo surowiej, co jest nawetobecne w języku. „Żyć w grzechu”,„uczynić uczciwą kobietą”, „żyć nakocią łapę” – tu spogląda znacząco naCurrana. – A może nie macie pieniędzy

na ślub?

– Przestań! – Denerwuję się.

– Jak rozumiem, kończą wam się zasobyfinansowe.

No nie, dlaczego porusza ten temat?

Curran bierze łyk piwa.

– Twoi szpiedzy nie sprawdzili się. Niestraciliśmy pieniędzy. Zmieniliśmy

rezerwę gotówkową w nieruchomości.Pieniądz traci na wartości, dewaluujesię, a ziemia nie. Nie da się lepiejwykorzystać pieniędzy. Jeśli jednakbrakuje ci gotówki, daj nam znać.Możemy szybko upłynnić częśćnieruchomości.

Dostało mu się.

– Będę miał to na uwadze. Nie chcęzrzędzić, ale bardzo chciałbympoprowadzić cię do ołtarza, Kate.

Bądź uprzejma, bądź uprzejma, bądź

uprzejma…

– Nie.

No i proszę. Udało się.

– A co jeśli jesteś brzemienna?

– A co to ma do rzeczy?

– Chyba nie chcesz rodzić bękartów. Tonie wychodzi nikomu na dobre.

Walę czołem w stół, żeby nie zrobić mukrzywdy.

Zjawia się posiłek. Biorę baja tacos ijem je z czystej rozpaczy. Potrzebujępaliwa, by kontynuować tę rozmowę.

– Jak idzie ci w szkole? – pyta RolandJulie.

Robię się super czujna.

– Dobrze – odpowiada Julie. –Dziękuję. Dostałam szóstkę zwypracowania o Danielu.

– Wykorzystałaś Apokryfy? – pytaojciec obojętnym tonem.

– Oczywiście.

Apokryfy to zbiór starożytnych pism,które z różnorodnych przyczynwystępują lub nie we współczesnychwersjach Biblii. Wśród nich znajdujesię cały rozdział o Danielu. PrawdziwyDaniel był twardzielem, w odróżnieniu

od swojej nowoczesnej wersji, którakładzie nacisk na pokorę i bierny opór.

Możliwe że dopatruję się w tejwymianie zdań dodatkowych, ukrytychznaczeń, ale sposób w jaki odnoszą siędo siebie sugeruje, że nie jest to ichpierwsza rozmowa. Julie będzie sięgęsto tłumaczyć. Wolałabym żeby ojciecprzestał wtrącać się w moje życie.

Roland zwraca się do mnie:

– Twoja babcia jest słabego zdrowia.

Kto? Co? Gdzie?

– Babcia nie żyje.

– Mówię o tej ze strony mamy.

Zamieram.

– Twoja babka żyje – Ciągnie Roland. –Ledwo. Ma już osiemdziesiąt dziewięćlat. Odwiedzam ją czasem i muszępowiedzieć, że ostatnimi czasygwałtownie podupada na zdrowiu.

– Wie, co stało się z jej córką?

Roland kręci głową.

– Wie tylko że umarła.

Bardzo unika wypowiedzenie imieniamojej matki na głos.

– Jest świadoma twojego istnienia. Niezostało już jej wiele czasu. Jeśli chceszdowiedzieć się więcej, mogę

zorganizować transport, żebyś mogła znią porozmawiać zanim będzie za późno.

Świat wywraca mi się do góry nogami.W ogóle nie pamiętam mamy. Żadnegowspomnienia twarzy, głosu, czy nawetzapachu. Macha mi przynętą przednosem i nie wiem, kogo bardziej nielubię, jego za wykorzystywanie jejpamięci, czy siebie, bo rozważam, czyzłapać się na nią.

– A gdzie jest? – pytam.

– W Seattle.

No i już wiadomo. Chce żebymwyjechała z miasta, jak najdalej odifrita. Niezły wabik wybrał. Jasne żezaaranżuje transport do Seattle. Nic niewspomniał o zorganizowaniu podróżypowrotnej.

– Możesz tam być już za trzy dni.

Za trzy dni Eduardo będzie martwy.

Curran zerka na mnie i widzęostrzeżenie w jego wzroku. Tak, wiem,Roland próbuje odciągnąć moją uwagę i

wyciągnąć z miasta. Z niewiadomejprzyczyny nie chce, żebym rozprawiłasię z djinnem, dlatego też powinnam tuzostać i to zrobić.

– Przykro mi, ale muszę zrezygnować. –Powiedzenie tego szarpie moją duszę. –Mam tu sprawy do załatwienia.

– Kate, nie będzie drugiej szansy.

– Nie będę dręczyć staruszki, która wżyciu nie widziała mnie na oczy, wostatnie dni jej życia. Tu jest mojemiejsce. Muszę zająć się pewną sprawą

i nie mogę wyjechać, dopóki jej niezakończę.

– Jak chcesz – kwituje Roland, bezcienia zawodu w głosie. Świetniezagranie, tato.

Mam ochotę dziabnąć go widelcem.Brzydko postąpił.

– Poza tym ty najlepiej znałeś Kalinę.

Przyglądam mu się bacznie i widzę, jakkąciki jego oczu drgają, gdy

wypowiadam jej imię. Gorzka pigułkado przełknięcia, tatku? Nie dziękuj,poczęstuj się jeszcze jedną.

– Może ty mi o niej opowiesz?Towarzyszyłeś jej do samego końca.Widziałeś jak uchodzi z niej życie.

Roland upija łyk wina.

– Jeśli chcesz się dowiedzieć, jakumarła twoja matka, opowiem ci o tym,kwiatuszku. Wystarczy porosić.

Daj sobie spokój. Daj sobie spokój, botam śpią demony.

Walić demony. Muszę wiedzieć.

– Opowiedz mi jak umarła.

Roland czeka.

Ranimy się wzajemnie, udając że to nieboli.

Mam ochotę jadowicie wycedzić to

słowo, ale nie chcę dać mu tejsatysfakcji. Staram się, by zabrzmiałoswobodnie.

– Proszę.

– Na południowym krańcu Wolf Trapznajduje się taka mała kafejka. Tamwłaśnie spotkaliśmy się po razpierwszy.

Wolf Trap w stanie Wirginia, toznajdujące się na północny zachód odArlington miasto, od podstawzbudowane przez Zakon. Tam też Zakon

Miłosiernej Pomocy ma swoją kwateręgłówną – Wolf’s Trap. Mamapracowała jakiś czas dla Zakonu. Aojciec odwiedzał miasteczko, chodziłjego ulicami, pod nosem dziesiątekrycerzy i rycerek, wiedząc że bieglibyna wyścigi żeby go zabić, gdybydowiedzieli się kim jest.

– Siedziała sama przy stoliku, czytałaksiążkę i piła kawę z wyszczerbionej,białej filiżanki.

Jego głos oczarowuje, przepełnionytęsknotą, miłością i żalem. Wolałabymwierzyć, że to fałsz, ale jego wyznanie

wydaje się tak szczere i prawdziwe.

– Słońce przeświecało przez okno, a jejwłosy jaśniały jak najczystsze złoto.Usiadłem przy jej stoliku i spytałemdlaczego nie poprosiła o inną filiżankę.Odpowiedziała, że w niedoskonałościmożna odnaleźć niepowtarzalne piękno.

Żadna inna filiżanka nie będziewyszczerbiona tak samo. Przypomniałojej to, by zwracać uwagę na drobneszczegóły życia, gdyż każda chwila możeprzynieść doświadczenie, które nazawsze ją odmieni. Gdy uznała, że madość uciekania, znowu ją tam znalazłem,

w owej kafejce, siedzącą przy tymsamym stoliku. Przysiadłem się ipowiedziałem jej, że ją kocham, że jużnie musi uciekać, że jeśli chce dostaćksiężyc, ściągnę go dla niej znieboskłonu. Odparła, że jesteśprzepięknym dzieckiem, częścią mnie, żejesteś wspaniała. Ujęła mą dłoń,ucałowała palce i powiedziała:„Kocham cię. Nie szukaj jej”. Po czymdźgnęła mnie w oko.

Ból w jego oczach jest przeszywający,wciąż żywy i nie wyblakły po niemaltrzydziestu latach.

– Wiedziała, że twoje istnienie jestrzuconym wyzwaniem. Zdradziła mniedla twojego dobra. To nie była sprawaosobista. Skorumpowała mojegogenerała i zakpiła z naszego związku.Rdzeń mojej potęgi, najbliższe mi osobywiedziały o tym i spodziewały sięodzewu. Wymagały tego moja duma ipozycja. Sięgająca tak głęboko zdradawymaga publicznej kary. Voron byłzaledwie pionkiem w jego rękach. Tybyłaś maleńkim dzieckiem i nieponosiłaś odpowiedzialności za to cozaszło. Zatem kara musiała byćwymierzona twej matce. Gdy wbiła tennóż, zrozumiałem że poświęciła sweżycie, byś ty nie straciła swojego. Z jejśmiercią miały umrzeć wszystkie

publiczne żądania zemsty. Zatemuhonorowałem jej życzenie i zabiłemukochaną kobietę dla dziecka, którepomogłem powołać na ten świat.

Po tych wszystkich latach on wciąż jąkocha. Musiał kochać ją ponadwszystko, a stał się zarównonarzędziem, jak i przyczyną jej śmierci.Gdyby jej nie kochał, nie zgodziłby sięna moje poczęcie. Nie nasączałby mnieswą mocą i nie musiałby niszczyć tego,co stworzył z miłości. Powiedziałammu, że nasza rodzina składa siępotworów, a on mnie poprawił.Stwierdził, że jesteśmy wspaniałymi ipotężnymi potworami. Jednak potęga nie

ma tu znaczenia. I tak jesteśmy przeklęci.

– Matka pokochała cię zanim sięurodziłaś. Nic i nikt, nawet ja ze swojącałą mocą, nie mogło tego umniejszyć.Pragnąłem jej bardziej niż czegokolwiekinnego w moim życiu. Pomyśleć tylko,że moja potęga została pokonana przezcoś tak prostego i pierwotnego – miłośćmatki do dziecka. [Harry Potter? ;)]

Wyciąga rękę i dotyka mojej dłoni. Zbytpóźno uświadamiam sobie, że opuściłambarierę ochronną i moja magiawypełniła salę, doskonale widoczna dlakażdego z darem postrzegania

nadprzyrodzonego.

– Twoja magia jest piękna, moja córko –mówi Budowniczy Wież, a jego oczyjaśnieją mocą. – Powinnaś pokazywaćją częściej, gdyż jesteś doskonała.

***

Gdy kończymy jeść Julie oznajmia, żejest jej zimno, a Curran proponuje, żeodprowadzi ja do auta po bluzę. Wstająjednocześnie i wychodzą. Chwilępóźniej zjawia się nasz kelner i stawiaprzede mną talerzyk z kawałkiem tortu

czekoladowego.

Spoglądam na Rolanda, ale on kręcigłową.

– To nie ja.

– Pani towarzysz zamówił gowychodząc – wyjaśnia kelner, po czymstawia kawę przed Rolandem iwychodzi.

Czekolada jest droga. Odkrawamplasterek widelczykiem i próbuję.

Rozpuszcza się na języku. Będę jeść gopowolutku.

– Myślisz, że on naprawdę cię kocha?

– Kocha.

Musimy zmienić temat zanim znowuzacznie przynudzać o ślubie.

– Ojcze, dlaczego nasza magia odbijasię od opętanych przez ifrita ludzi? Czyto ze względu na bliskość geograficzną?

Ależ ze mnie mistrzyni podstępnegowyciągania informacji…

– A czego próbowałaś użyć?

– Słowa mocy.

– Pamiętam. Najgorszy ból jakiprzeżyłem w dzieciństwie. Chciałbymcię uczyć. Tyle rzeczy jeszcze nie wiesz,kwiatuszku. Pomogę ci rozeznać się wewszystkim. Przynajmniej daj sobiepomóc na tyle, żebyś nie popełniałaelementarnych błędów.

– Potraktowałeś ifrita słowem mocy?

– Miałem osiem lat.

Och.

– Poza tym zrobiłem to wyłączniedlatego, że mi tego zakazano. – Rolandupija łyk kawy. – Chciałem wiedzieć, cosię stanie.

To podobne do mnie. Też bym tak

zrobiła. [Użyła słowa mocy na żywejistocie, by zaspokoić ciekawość?]

– Częściowo masz rację, opór wynika zbliskości geograficznej i błędnej ocenytwojego pra–pra–pra–pradziadka… –Marszczy brwi. – A tak, dobrze. Pra–pra–pra–pradziadka. Gdy pewien ifritzagroził granicom jego terytorium, tenuznał, że dobrym pomysłem będziedziecko mieszanej krwi. Poślubiłkobietę, będącą w połowie ifritem. Tobyła jego czterdziesta żona. Począłdziecko, córkę, która z godnie zoczekiwaniami była częściowo odpornana magię ifritów i nieustraszona wwalce. [Hej, to Kate też powinna być

odporna :p] Znajdowała się daleko wkolejce do sukcesji, więc nieprzejmował się nią. Kiedy stwierdził, żeczas się nią przejąć, było już za późno.Bararu, Jutrzenka, Gwiazda Doliny,wycięła sobie drogę przez potomstwowładcy wprost do jego serca i przejęłatron. Była twoją pra–pra–prababcią.

– Wyrżnęła w pień rodzeństwo, a potemojca?

– No cóż, trzeba jej oddaćsprawiedliwość, on stracił przedtemmężczyznę, którego chciała poślubić.

– Dlaczego to zrobił?

– Chciał sprawdzić jej możliwości.Stała się zbyt popularna w armii.

Opieram podbródek na pięści.

– Co za podnosząca na duchu historia,tato.

– Nazwałaś mnie tatą. – Uśmiecha się nato Roland.

– To bez znaczenia. Czy któryś zczłonków naszej rodziny zasłynął zczegoś niezwiązanego z przemocą?

– Twój pra-pra-pradziadek wynalazłlekarstwo na Plagę Bezbożnych. Był tobardzo zaraźliwy szczep grypy i istniałozagrożenie, że wyniszczy ludzkąpopulację na całym kontynencie.

– Dobrze wiedzieć.

– Oczywiście czuł się zobowiązany tozrobić, ponieważ jego brat przyczyniłsię do jej powstania.

Gapię się na niego w milczeniu.

– Historia dostarcza nam ważnych lekcji– dodaje Roland. – Na przykład ja niemam zamiaru mordować Currana.

Nie może go zabić dopóki obowiązujenasze porozumienie.

– A co, boisz się, że odbiorę ci tron?

– Nie, nie chcę przeżywać boleści

związanej z przymusem zabicia cię,kwiatuszku.

Mhm.

– Boleść.

– Nie ufasz, mi.

– Nie.

Uśmiecha się, a ja uświadamiam sobie,że tak wygląda rodzicielska duma.

Ojciec jest ze mnie dumny, bo mam natyle rozumu, żeby spodziewać sięzasadzki z jego strony. Szkoda że nie mado niego jakiejś sekretnej instrukcjipostępowania, żebym wiedziała jaksobie z nim radzić.

– To jak będzie? – pyta Roland.

– Możesz uczyć mnie tu i teraz.Potrzebne mi są informacje o ifritach.

Nimrod zastanawia się przez ułameksekundy. Zaledwie mgnienie oka, aleuważnie mu się przyglądałam. Z

jakiegoś powodu bardzo nie chceopowiedzieć mi o tych djinnach.

– No dobrze. Możemy pożyteczniewykorzystać czas, jaki uprzejmie dałnam mój przyszły zięć. Odpowiedz najedno moje pytanie, a ja odpowiem natwoje.

Nic nie przychodzi łatwo.

– Dobra.

– Gdy Hugh przyjechał zabić Vorona, w

jego domu nie znalazł śladu bytnościdziecka. Wiem, że byłaś w lesie, alegdzie podziały się twoje rzeczyosobiste?

Czyli on i Hugh ucięli sobie pogawędkęzanim preceptor został wygnany.

– Hugh nie szukał zbyt dobrze. Voronznał jasnowidzkę. Wydaje mi się, żepowiedziałam mu coś o przyszłości, coskłoniło go do tak dalece posuniętejostrożności. Zawsze gdy wybierałam siędo lasu, pakowałam rzeczy do workamarynarskiego i zakopywałam go podsosnami na wzgórzu za domem.

– Musiały być jednak inne oznakitwojego istnienia – dziwi się Roland. –Życia nastolatki nie da się spakować wjedną torbę.

– Moje się dało. Tygodniowa zmianabielizny, dwie pary jeansów, pięćkoszulek, sweter i dwie pary butów.Sztylety, pas i szabla. Szczoteczka dozębów i szczotka do włosów, no iulubiona książka. To wszystko.

Cały swój dobytek mogłam spakowaćdo torby w kilka minut i było tak jakbymw ogóle nie istniała.

Roland patrzy na mnie z dziwnymwyrazem twarzy.

– Możesz zadać pytanie dodatkowe.

– Zabawki, kosmetyki, biżuteria,sukienki, ładne buciki, kotek lub piesek?

Śmieję się z niego.

– Nie miałaś nawet zwierzątka –dorzuca ojciec z żalem w oczach.

Faktycznie się przejął.

– Zwierzątka uczą dzieci empatii. Voronchciał zrobić ze mnie psychopatkę. Pozatym często nagle wyjeżdżaliśmy i nic niemogło trzymać nas w danym miejscu.

– Życie dziecka winno być przepełnioneradością. Boli mnie świadomość, żeżyłaś w taki sposób.

– Gdyby to od ciebie zależało, wcalebym nie żyła.

Roland wzdycha głośno.

– Moje kolej.

– Tak, jak ustaliliśmy. Możesz zadać mijedno pytanie. Dobrze się zastanów.Najważniejsza część walki o uzyskanieodpowiedzi to zadanie właściwegopytania.

Jest tyle spraw, o które muszę zapytać.Jedno pytanie to zaledwie czubek górylodowej. Muszę zadać najważniejsze.

– Jeśli ifrit jest uwięziony w pradawnymamulecie, co ma nadzieję osiągnąć,spełniając trzy życzenia właścicielaowego kolczyka, zmieniając rzeczonegoczłowieka w olbrzyma niszczącegoAtlantę, a następnie powtarzając tenproces?

– Skąd wiesz, że to ifrit?

– Z wizji.

– Nosił biżuterię?

– Tak. Złoto z dużymi, zielonymikamieniami.

– Szmaragd lub perydot. Czyli to sułtan.

Musze się powstrzymać przed zadaniemnastępnego pytania. Powiedział, że mabyć tylko jedno, a za złamanie regułbędzie kara.

– Można by pomyśleć, że ifrit w pozycjisułtana nosiłby rubiny, ponieważ jest tokolor ognia. Z drugiej strony ludziemieszkający na Półwyspie Arabskimcenią sobie szmaragdy wyżej niż

jakiekolwiek inne kamienie szlachetne,ponieważ są zielone, a ich kraina sucha ijałowa. Ale djinny nie są ludźmi.

Nimrod pochyla się, patrząc chytrze.

– Można by tak pomyśleć. Można by teżodświeżyć wiedzę z geologii isprawdzić, że najczystszy perydot możnaznaleźć w „harraat”, polach lawy nazachodzie Arabii Saudyjskiej. Gdytamtejsze wulkany wybuchały, wynosiłyperydoty z głębi komór magmowych.Djinny cenią owe kamienie, ponieważzastały skąpane w ognistym układziekrwionośnym planety. Noszą je tylko

najwyższe rangą ifrity.

Kelner podchodzi, by dolać mu kawy.

– Bóg stworzył ludzi z gliny, a djinny zbezdymnego ognia – ciągnie Roland poodejściu kelnera. – Nawet ludzie nieobeznani z Koranem znają ten werset.Czy zastanawiałaś się kiedyś nadukrytym w tych słowach znaczeniem?

– Ludzie zostali stworzeni z gliny.Jesteśmy powiązani z Ziemią i glebą;nasza magia to jej magia. Ponadtogliniasta gleba jest ekstremalnie trudna

do zaczarowania.

– Ale możesz zaczarować glinianygarnek.

Zastanawiamy się nad tym.

– Żeby zrobić gliniany garnek, trzebadodać wody do materiału, a onaprzyjmuje czar, a potem jeszcze wypalićgo w ogniu.

– Właśnie.

– Czyli djinny posiadają o wiele więcejmagii niż my.

– Nie tylko posiadają więcej magii, onesą magią. Potrzebują dużej jej ilości byprzeżyć. Djinn absorbuje magię zotoczenia i gromadzi ją jak bateria.Weźmy na przykład twojego ifrita. Jestzamknięty w kolczyku, uwięziony,zapewne doprowadzony do szaleństwatysiącami lat w zamknięciu. Pragniewolności, ale brak mu magii, żeby sięuwolnić i żyć w naszym zmiennymświecie.

– Może funkcjonować jedynieprzejmując ciało ludzkiego gospodarza.Tyle już wiem.

– Spełnianie trzech życzeń to pradawnyrytuał. W rzeczywistości ułatwiaprzejęcie. By wyrazić życzenie człowiekmusi otworzyć umysł na djinna izaakceptować jego magię. Trzebauwierzyć, że on może spełnić każdeżyczenie. Zamiast wrogiego przejęcia,proces zmienia się w uwodzenie. Zkażdym życzenie, ciało robi się corazbardziej chłonne aż w końcu umysłzupełnie poddaje się djinnowi. Niektóredjinny potrafią przejąć człowiekajednym życzeniem, ale w większości

przypadków potrzeba trzech. Gdy tylkoifrit opęta ciało, rezerwa magii ofiaryprzechodzi na niego.

– To jednak nie wyjaśnia dlaczego onzmienia ich w olbrzymy.

– Z dwóch powodów. Po pierwsze ztego co wiem, ifrit zmienia ludzi wolbrzymy, a następnie próbujemetamorfować je w płynny metal. Zamoich czasów najpotężniejsze z ifritówzmieniały się przed walką wopancerzone giganty. Ten stan pozwalaim absorbować ogromne ilości magii zotoczenia.

– Czyli rośnie w siłę za każdym razem,gdy zmienia ich w giganty – mówię.

Wypada to raczej ja stwierdzenie niżpytanie, ale o mało nie spaliłam.

– Właśnie tak.

To jak skakanie na trampolinie.Pierwszy skok jest niski, drugi wyższy, atrzeci jeszcze wyższy. Djinn najpierwprzejął kogoś z odrobiną magii, co dałomu możliwość owładnięcia Lago, którymiał więcej magii, co w rezultacie da

mu możliwość opętania osoby z dużymirezerwami magicznymi. Takiej jakrycerz Zakonu. Oby nie.

– Powiedziałeś, że są dwa powody.

– Djinny są z natury mściwe, a spośródnich ifrity najczęściej chowają urazę. Toniezwykle dumne istoty. Wystarczy, żektoś raz je skrzywdzi, a będą ścigać tegoczłowieka po bezkresnej pustyni tylkopo to, żeby zobaczyć jak umiera. Walkaprzeciwko niemu robi z człowiekawroga na całe życie. Sama tegodoświadczysz, jeśli udaremnisz jegoplany.

– To już się stało. Przysłał ognistegobyka przed mój dom.

– Tak słyszałem. Czego byś chciała najego miejscu?

– Zemsty na tych, którzy mnie uwięzili.Ale oni już dano nie żyją.

– Krew nie umiera. Rośnie jak drzewopoprzez pokolenia. Ifrity wyczuwająswoich, szczególnie tych przynależącychdo ich klanu. Poszukaj kogoś, kogo ifritnienawidzi. Prawdopodobnie djinn

gromadzi magię. Pragnie stać się na tylepotężnym, by móc zemścić na potomkachtych, którzy go zamknęli w amulecie.Należy do arystokracji, więc wezwiepomniejsze djinny i będzie się nimiwysługiwał. Zidentyfikuje ofiary ibędzie je torturował i okaleczał, by jaknajbardziej cierpiały. Ifrity nie lubiąlitościwej śmierci.

Eduaro, „potomek zdrajcy”. Zapewnejego przodek znajdował się wśród tych,którzy uwięzili ifrita, więc z tegopowodu djinn go teraz torturuje.

– Gdy dopełni zemsty, zwróci się

przeciwko mniejszym celom. Będziechciał rządzić, bo to właśnie robił zażycia.

A my staniemy się jego kolejnymicelami. Musimy skończyć to pasmomagicznych doładowań zanim sprawyzajdą za daleko.

– Dostałem dodatkowe pytanie. Tobieteż ono przysługuje.

– Dlaczego on używa ghouli?

– Ponieważ przywykł do rządzenia.Pewnie myśli, że jest mu potrzebnaarmia do wykonywania zadań, a ghouleze względu na swą naturę dają mu sięłatwo zdominować. Tort się rozpływa –kończy Roland.

Źródełko wiedzy wyschło. O tylechciałabym jeszcze zapytać. O ghoule, osposób na pokonanie ifrita, ale mój czassię skończył. Na więcej pytań mi nieodpowie, więc zabieram się doskonsumowania tortu.

KONIEC Rozdziału 23

Rozdział 24 – Zrzut informacji

Wracamy do domu okrężną drogą.Odpowiedź, której ojciec udzielił miprzy kolacji, zmusza mnie do zmianyopinii o podglądaczu Eduardo.Zajeżdżamy więc pod adres, który dałmi Asystent. Zatrzymujemy się, a zcienia wynurza się Derek i donosi, żejeszcze nikogo nie widział. Zabieramygo, zostawiamy krótką wiadomość przydrzwiach, przyłożoną kamieniem, poczym udajemy się do domu.

Magia ustępuje. Technika jeszcze raztrzyma planetę w uścisku. Przynajmniejbędziemy mieli chwilowy spokój zifritem.

Wieczór kończy się powoli, a słońcewykrwawia na horyzont, gdyzatrzymujemy się na naszym podjeździe.

O tyle spraw chciałam zapytać ojca.Dowiedzieć się więcej o ghoulach orazdlaczego zniszczył umysł Christophera.Chciałabym też wiedzieć więcej omamie, ale to niebezpieczny temat.

Jest jedna osoba, którą mogę o towszystko zapytać. Problem w tym, że niezawsze jest wiarygodna.

Wychodzę z jeepa.

– Dobrze się czujesz? – pyta Curran.

– Tak. Pójdę porozmawiać z

Christopherem. Myślisz, że tawiadomość coś da?

– Nie zaszkodzi.

Idę do domu Barabasa. Cała nadzieja wtym, że Christopher jest świadomy.

Barabas wpuszcza mnie i wraca dolektury przepisów Gildii. ZnajdujęChristophera na parterze, w salonie,siedzącego na dywaniku i otoczonegootwartymi książkami. Jego twarzrozświetla się, gdy mnie widzi. Oczy maniezmącone.

– Pani.

– Cześć, Christopher.

Siadam na dywanie, na zewnątrz jegoksiążkowego fortu.

– Cieszę się, że nie umarłaś – uśmiechasię.

– Też się cieszę. Przychodzę do ciebiepo poradę.

– Mój umysł jest strzaskany –odpowiada. – Ale spróbuję.

– Co wiesz o ghoulach?

– Ghoule to upadłe djinny.

– Upadłe tak jak demony są upadłymianiołami?

Odchyla się, rozkładając inaczej ciężarciała.

– Djinny to istoty złożone z magii.Potrzebują jej, by żyć. Im więcej magii,tym bardziej… – szuka słowa.

– Potężne? Rosną?

– Ewoluują. Gdy tracą magię, stają sięghoulami. Upadają.

Christopher ustawia dłoń równolegle dopodłogi.

– Ghoul.

Unosi dłoń najwyżej jak może.

– Marid.

Kiwam głową. Marid musi mieć dużowięcej energii niż ghoul.

Christopher zastanawia się nad dalszączęścią przez kilka sekund, po czymukłada dłonie w kulę.

– Jeden „s”. Dwa „s”. Dwa „p”. Trzy„s”.

– Nie rozumiem.

– On mówi o elektronowej konfiguracjiatomu – wyjaśnia Barabas.

Podchodzi do nas z kartką papieru idługopisem, siada przy mnie i rysujekoło.

– To jądro atomowe, protony i neutronyzwiązane w masę. Jądro ma ładunekdodatni.

Dookoła pierwszego rysuje następnekoło, a na nim kropkę, jak planetę wokółsłońca.

– Elektrony mają ładunek dodatni iustalają orbitale.

Rysuje kolejne, szersze koło.

– Orbitale oznacza się przy pomocynotacji wykładniczej. Najniższy status to1s. Ten to 2s. A ten większy to 2p. Imdalszy orbital, tym więcej elektronówmoże zmieścić. Pierwszy dwa, drugiosiem i tak dalej.

– No dobra.

To wykracza daleko poza mój poziom,ale skoro dałam radę nauczyć się pisma

klinowego, mogę ogarnąć orbityelektronów.

– Co to ma wspólnego z djinnem?

– Nie jestem pewien. – Barabas zerka naChristophera.

Ten wyjaśnia:

– Elektron skacze. Jest pobudzony.

– A tak. Elektron występuje w dwóchstanach: podstawowym, czyli gdy manajmniej energii oraz w staniewzbudzonyym. Żeby uprościć sprawęmożna powiedzieć, że elektron z naturydąży do pozostania na najniższej orbicie.Jeśli jednak zaabsorbuje energię, możeprzeskoczyć na następną orbitę.

Tłumaczę to strasznie nieudolnie, aleuczyłem się tego bardzo dawno temu.Weźmy na przykład atom neonu, któryjeśli dobrze pamiętam, ma konfigurację1s2 2s2 2p6. Jeśli przekażemy mu trochęenergii, na przykład oświetlając go,jeden z tych elektronów możeprzeskoczyć na orbitę 3s, 3p lub nawet5s. Następnie elektron emituje energię wpostaci fotonów i „spada” do stanupodstawowego.

– Djinn – dodaje pomocnie Christopher.

– Czyli o ile dobrze rozumiem, ghoul tostan podstawowy djinna. Najniższaforma magiczna. Następnie, jeśli ghoulzostanie naładowany energią magiczną,wyewoluuje do postaci djinna, jak

wzbudzony elektron „wskakujący” nawyższą orbitę?

– Tak – uśmiecha się Christopher. –Stanie się tym, czym jest muprzeznaczone być.

– Ale potem wróci do postaci ghoula,gdy magia się skończy? – pytam. –Spadnie?

– Nie – kręci głową Christopher. –Wysokoorbitowy djinn wytwarza więcejmagii.

– Rozumiesz coś z tego? – pyta Barabas.

– Tak mi się wydaje. Nie wiemy,dlaczego ghoule są tym, czym są. Zpodań ludowych wiadomo, że w

starożytności, gdy magia była silna, byłydość rzadkie. Inne typy djinnówwymienia się częściej. Tymczasem terazmamy mnogość ghouli, a brak djinnów.Wiemy też, że niektóre djinny miałyskłonność do rozmnażania się z ludźmi.Jeśli przyjmiemy takie założenia,wyjdzie nam, że niewielki procentludzkiej populacji posiada genydjinnów. Mają ich krew, ale bardzomało magii. Wynika z tego, że podwpływem fali magii przemieniają się wghoule. Ich magia jest zbyt słaba, byprzeistoczyły się w cokolwiek innego.To pewnie jeszcze dlatego nieodkryliśmy, co powoduje ghoulizm.Istnieje jakiś katalizator inicjującyzmianę, ale to nie jest choroba. To

predyspozycja genetyczna.

Christopher uśmiecha się do mnie.

– To by wyjaśniało, dlaczego pożerajązwłoki – zauważa Barabas. – Ludzkieszczątki, w szczególności zmarłewskutek nadprzyrodzonych okoliczności,posiadają dużo magii szczątkowej.

– Widocznie instynkt każe im zdobyćmagię potrzebną do przemiany.

Barabas kiwa głową.

– Jeśli dobrze zrozumiałem, gdy ghoulzdobędzie magię niezbędną dowyewoluowania w swoją przyrodzonąpostać, nie „spadnie” jak elektron?

– Nie, ponieważ po transformacji zyskamożliwość absorbowania magii zotoczenia, co zapewni mu przetrwanie.Problemem jest przedostanie się przezpróg umożliwiający „skok”.

Jak dotąd wszystko się zgadza z tym, coo djinnie powiedział mi ojciec.

– Christopher, czy moja krew dostarczyghoulowi energię wystarczającą dowyewoluowania?

Christopher duma nad tym, wstaje izaczyna przeszukiwać książki. Minutymijają powoli. Wciąga stary wolumin,kartkuje go i kładzie przede mną. Hmm.Symbole alchemiczne. Typowyrenesansowy bełkot… Przerzucam

stronę. Koło, a w nim dwa nałożone nasiebie trójkąty, pierwszy skierowanyczubkiem w górę, a drugi w dół.Pośrodku wije się jakaś istota, pokrytapłomieniami. Nad nią z kielichatrzymanego przez „rączkę” leje się krew.Zobaczmy… „Viridis flammae”, zielonepłomienie. Bla, bla, bla… Spirytusdrzewny, olej szklany…

Barabas zagląda mi przez ramię.

– Rozumiesz coś z tego?

– Tak, to podstawowa alchemia.Używano alkoholu metylowego orazkwasu borowego, żeby otrzymać borantrimetylu i go podpalić. Płoniejasnozielono.

W głowie układa mi się plan.Rzeczywiście mogę to zrobić, jeśliwszystko inne zawiedzie.

– Nie znasz się na elektronach, alerozumiesz średniowieczną chemię?

– Elektrony nie są mi potrzebne doprzeżycia. – Uśmiecham się doChristophera. – Dziękuję. Świetnie sięspisałeś.

Przytula mnie.

To taki prosty gest, a tak do niegoniepodobny. Christopher nie lubi dotykuinnych ludzi. Za dużo czasu spędził wklatce d’Ambraya, głodując i siedząc wewłasnych odchodach. Trzeba być z nimostrożnym, nawet gdy chce się mu

uścisnąć dłoń. A teraz obejmuje mnie zwłasnej woli, więc nie ruszam się iuśmiecham do niego. Siedzimy tak kilkachwil.

Ktoś puka do drzwi. Otwiera jeBarabas, a w wejściu ukazuje się Julie.Jej twarz mówi, że ma wszystkiego dośći żaden dorosły nie jest w staniezrozumieć pełni jej cierpienia.

– Mahon przyjechał porozmawiać zGeorge, ale ona nie chce wpuścić go dopokoju, więc rozmawiają przez drzwi –recytuje monotonnym głosem. – Czymogłabyś przyjść, bo Luther i jakiśrycerz Zakonu przyjechali z tobąporozmawiać, a Curran nie może sięnimi zająć, bo stoi w korytarzu pilnując,

żeby Mahon i George nie połamalidrzwi, i nie pozabijali się wzajemnie.

Za jakie grzechy?

* * *

Po wejściu do domu widzę rycerza iczarownika, pijących kawę w mojejkuchni. Jeśli dodać do tego złodziejskieumiejętności Julie oraz mojeszermiercze, mamy drużynę D&D,gotową na pełną przygód wyprawę.Prawie.

– Szkoda, że brakuje nam kapłana –rzucam.

Obaj goście patrzą na mnie jakbymspadła z byka.

Nieważne.

– Czego potrzebujecie, panowie?

– Kolczyk zniknął i nie mogę siędoliczyć jednego z moich ludzi –oznajmia Nick.

Siadam na krześle i pocieram twarz.Julie usadawia się na kanapie znotatnikiem i kilkoma książkami.

– No dawaj, wyrzuć to z siebie –zachęca Luther. – Zrobi ci się lepiej.

– Przecież prosiłam cię, żebyś niezostawiał kolczyka w miejscu, gdzie innimają do niego dostęp.

– Nie zostawiłem. Włożyłem go do sejfu

w skarbcu. Miał tam czekać na ekspertaz Wolf’s Head.

– I ten ekspert zaginął?

Nick milczy. Wspaniale.

– Co się stało to się nie odstanie. Niema co teraz zrzucać na kogoś winy –uspokaja Luther.

– Tracimy czas – stwierdza Feldman.

– Dlaczego mnie nie lubisz? – pytam.

– Uzbierało się tego. Zacznijmy odtwojego pochodzenia i ostatnichpoczynań.

Pewnie ma na myśli zajęcie miasta.

– Nie miałam wyboru.

– Nie, zawsze jest jakiś wybór. [Taaak,Nick? Na przykład jeśli prowadzi siętajną misję i nie można się ujawnić, ajakiś psychopata wyżyna twoichziomków? ;p]

Luther rzuca nam dziwne spojrzenia.

– Potrzebujecie chwilki?

– Nie – odpowiadam. – Rozumiem. Niecierpisz mnie. I co teraz?

– Jeszcze nie postanowiłem.Zastanawiam się, czy by cię nie zabić.

– Rycerzu-wróżbito – upomina go

Luther.

Nick awansował. Wcześniej byłkrzyżowcem. Grudniowe wydarzeniaodcisnęły na nim piętno. Niegdyś był zlekka szalony, ale ludzki. Dziś wyglądana skamieniałego do kości. Dostałposadę Teda. No żesz kamyczku, komuprzyszło do łba, że dobrze będziepostawić go na czele tutejszego oddziałuZakonu?

W dodatku grozi mi w moim własnymdomu, gdzie Julie go słyszy. [Bogrożenie poza domem i nie w zasięgusłuchu nastolatki jest bardziej ok.?]

– Zastanawiaj się ile chcesz. Jak jużskończysz te rozmyślania, przyprowadź

tu wszystkich rycerzy ze swojegooddziału. Przyprowadź ich a wtedy,może, jeśli wy zbigociali fanatycypołączycie siły, pomyślę żeby wziąćwasze groźby na poważnie. Do tegomomentu, weź się do stu omszałychpniaków zamknij, bo jeśli jeszcze razzagrozisz mi śmiercią w obecnościmojej córki, skończę to, co zaczął Hugh.

Coś przesuwa się pod skórą Nicka, jakdwie piłeczki golfowe ześlizgujące siępo rękach.

– No dobra. – Wkracza Luther. – Widzętu dużo napięcia i nierozwiązanychspraw. Jednak to nie pomoże nampokonać ifrita. Stał się potężniejszy izawładnął rycerką ZMP. Nie chcę być

czarnowidzem, ale miasto może nieprzetrwać następnej fali magii, więcprzestańcie się foszyć i zachowujcie sięjak przystało na dorosłych.

Spojrzenie Nicka łagodnieje. Czy mu sięto podoba, czy nie, tak samo jak ja maobowiązki wobec Atlanty.

– Powinieneś przeprosić dziewczynkę –mówi cicho Luther.

– Przepraszam! – woła Nick.

– Nie szkodzi – odpowiada Julie, niepodnosząc głowy. – Przywykłam dotego. Dajcie mi tylko znać, gdybyściezamierzali walczyć, żebym mogłaprzenieść się gdzie indziej. Muszęnapisać na jutro wypracowanie.

Luther zwraca się do mnie.

– Widzisz? Przeprosił. Czego siędowiedziałaś?

– On pierwszy.

Feldman sięga do plecaka i kładziefotografię na stole. Na niej do obiektywuuśmiecha się łysiejący facet popięćdziesiątce.

– Justin Thomas Rogers – rzucam.

Miło jest utrzeć Nickowi nosa.

Rycerz marszczy czoło. Ascanio dobrzesię spisał.

– Był licytatorem. A dokładniejuwierzytelnionym specjalistą do spraw

mas spadkowych. Gdy w Atlancieumiera ktoś obcy lub bez rodziny alboktoś porzuca mienie, urząd miastawynajmuje jedną z trzech firm, byzlikwidować majątek. Rogers iWspólnicy była jedną z nich. Ostatniejsprzedaży dokonał w sobotę,dziewiętnastego lutego. Nie zjawił się wponiedziałek w pracy.

– Jaki majątek wystawił w sobotę? –pytam.

– Dobytek dwóch rodzin, które sięwyprowadziły oraz rzeczy osobistezmarłego – odpowiada Nick. – Tydzieńtemu niezidentyfikowany mężczyzna padłofiarą ruchu ulicznego na BezimiennymPlacu. Miał przy sobie zapiski

sugerujące, że wysiadł ze statku wSavannah. Jednostka zniknęła.Dokumenty stwierdzają, że przypłynął zNowego Jorku, ale tamtejsze porty niepotwierdzają tego.

– Przemytnicy.

Nick przytakuje.

– Jeśli założyć, że kolczyk przeszedł odtrupa do Rogersa, to ten ostatni miał gow posiadaniu ponad tydzień –konkluduję. – Musiał miećniesamowicie silną wolę, bo djinnprzekabacił Lago w dwie doby.

– Rogers sumiennie wykonywałobowiązku i miał zasady – zauważaFeldman. – Dużo udzielał się

dobroczynnie. Trudniej było się doniego dobrać.

– Zapominacie oboje o Samancie Binek– wtrąca Luther. – Zaginionej rycerce.Djinn przełamał szkolenie ZMP w ciąguniecałej doby. Z każdym nowymgospodarzem robi się silniejszy.

– Opowiedz mi o Binek – proszę.

Rycerz krzywi się.

– Trzynaście lat służby. Rycerka-archiwariuszka. Przyjechała z Wolf’sHead by ustalić, czy kolczyk możezostać przeniesiony do tamtejszegoskarbca. Ma nienaganną reputację.Poszła do skarbca, by zbadać kolczyk.Eskortował ją rycerz-obrońca. Trzy

godziny później Maxine poszłasprawdzić co u nich. Binek aktywowałajeden ze znajdujących się tamartefaktów, obezwładniła rycerza izwiała.

– Czego użyła? – pytam.

– Żelaznej maski. Rycerz przez dwiegodziny myślał, że jest uwięziony nagalerze niewolniczej. Pozrywał sobiepaznokcie, próbując przedrzeć się przezściany.

Rycerze-archiwariusze są szkolenispecjalnie do zajmowania sięniebezpiecznymi obiektami magicznymi.Ta kobieta posiadała niezbędneumiejętności, przez lata oszacowała

setki artefaktów i na pewno podjęławszelkie środki ostrożności. To niewróży dobrze. Musimy dobrać się dodjinna zanim spełni trzy życzenia imetamorfuje. Przy pomocy jej ciałamoże zniszczyć całe miasto i nie tylko.

– Moja kolej – mówi Luther. –Zanalizowałem twoją próbkę szkła.Piasek został przetopiony w bardzowysokiej temperaturze. Zawiera też pyłbetonowy, czyli był częścią budynku,oraz naładowane magicznie algi. Teostatnie nie dostały się tam w sposóbnaturalny. Wygląda na to, że zostałycelowo zmieszane z cementem.

– Algi?

Przytakuje.

W naszym zawodzie nazywamy towskazówką lub darem niebios. Ilebudynków w Atlancie może mieć wścianach magiczne algi? Założę się, żenie za wiele. Wstaję i wykręcam numerRaphaela.

– Tak?

– To ja. Potrzebuję pomocy.

– Dawaj.

Włączam głośnik.

– Wiesz może dlaczego i po co wgruzach starego budynku mogąznajdować się magiczne algi?

– Lazarus Builders – wyjaśnia bouda. –Mniej więcej dwa lata po Zmianie, gdyzaczęto dostrzegać pierwsze śladymagicznej erozji, firma budowlanaznalazła niezawodną ochronę przedfalami magii.

Gdy przychodzi do magii, nic nie jestniezawodne.

– Ustalili, że pewien konkretny rodzajalg może absorbować duże ilości energiimagicznej, więc dodali je do betonu.Pierwsze testy sugerowały, że będzieodporny na magię. Sprawdzało sięświetnie przez pierwsze pięć lat, aż dopierwszego rozbłysku magii.

Rozbłyski to magiczne tsunami – kilka

dni nieprzerwanej, ogromnie mocnejmagii. W owe dni mogą ukazywać siębogowie.

– Okazało się, że algi są jak balony zwodą. Mogą wchłonąć określoną ilośćmagii, ale gdy jest jej za dużo, pękają.Wszystko, co zbudowano z betonu firmyLazarus zawaliło się podczas tegorozbłysku lub najdalej miesiąc później.To był jeden z największych skandali wbranży nieruchomości.

– O ilu budynkach mówimy?

– Mam złe wieści. Wydawali licencjęna recepturę. Mieszali je nawet zgipsem, twierdząc, że to będzie odpornana magię warstwa dla budynków

mieszkalnych. Ten beton był wtedynajczęściej stosowany do budynkówfirmowych, bo wszyscy chcieli miećodporne na magię siedziby. Praktyczniewszystko, co wybudowano pomiędzyZmianą a pierwszym rozbłyskiem, ma wsobie te algi. Są tak popularne, że nawetnie mam dla nich oddzielnej teczki.

Los właśnie uderzył mnie znienacka wtwarz i zaśmiał się.

– Mogę pogrzebać w dokumentacji iwyciągnąć informacje o co większychbudynkach, według daty, ale to trochęzajmie. Ze dwa dni. Chcesz, żebym tozlecił?

– Nie.

Eduardo nie ma dwóch dni, podobniejak Atlanta.

– Dzięki.

– Nie ma za co. Do usług. Mówię serio.

– Ślepy zaułek – kwituje Luther. – No toświetnie.

– Możemy spróbować czegoś jeszcze…

Ktoś puka do drzwi.

Wstaję i otwieram je.

W wejściu stoi wysoki mężczyzna zplecakiem zarzuconym na lewe ramię.Wygląda starzej niż się spodziewałam,bliżej sześćdziesiątki. Ubrany jest wciemne spodnie, na tyle luźne, by nie

krępować ruchów. Do tego wysokiebuty, sweter, a na to szary płaszcz.Często widywany ubiór na ulicachAtlanty. Wciąż ma szerokie bary itrzyma się prosto. Musiał być kiedyśbardzo silny, ale z wiekiem stracił nazwalistości.

Po postawie poznaję, że pod płaszczemma co najmniej jeden nóż i nie zawahasię go użyć w razie potrzeby. Oliwkowąskórę znaczą zmarszczki, ale brązoweoczy za okrągłymi okularami są bystre ispostrzegawcze. Niegdyś czarne włosy,przyprószone są siwizną, a twarz okalakrótka, starannie przystrzyżona broda.Przypomina mi ludzką wersję ojca.

Julie nachyla się, żeby lepiej widzieć.

– Pan Amir-Moez? Co pan tu robi?

– Witaj, Julie – jego głos jest spokojny icichy.

Zerkam na nią.

– Znasz tego pana?

– To pan Bahir Amir-Moez –odpowiada dziewczyna. – Uczy historiistarożytnej oraz islamoznawstwa wmojej szkole.

W końcu coś idzie po mojej myśli.

– Kochanie! – krzyczę.

– Tak? – odkrzykuje Curran.

– Możesz powiedzieć George, że jest

tutaj ojciec Eduardo?

KONIEC Rozdziału 24

Rozdział 25 – Bahir Amir-Moez

Siedzimy w siedmioro przy stolekuchennym. George wpatruje się wrogow Amir-Moeza. Mahon siedzi obok niejjak wielki cień. Zgodził się odłożyćrozmowę dopóki nie rozwiążemy tejsprawy. Ojciec Eduardo poprosił, byzwracać się do niego po imieniu.Zajmuje krzesło obok mnie.

– Skąd wiedziałaś? – pyta mnie.

– Dodaliśmy dwa do dwóch.Dowiedzieliśmy się, że Eduardo urodziłsię w Atlancie a jego matka poślubiłaobecnego męża, gdy miał siedem lat.Ifrit określał go mianem „potomkazdrajcy”, co zasugerowało nam, że jegoprzodkowie służyli niegdyś djinnowi, aon sam może być po części ifritem.Wiedzieliśmy też, że Eduardozareagował gwałtownie, gdy cięzobaczył i zrezygnował ze zlecenia, choćbardzo potrzebował pieniędzy. Zapytanydlaczego, odpowiedział, że to zpowodów osobistych. Znaleźliśmysztylet, który mu podarowałeś, a którynie zgadzał się z postawą Eduardoodnośnie religii. A potem, dziś

wieczorem, jadłam kolację z ojcem.

Nick krztusi się. Daję mu chwilę, żebyoswoił się z tą myślą.

– Ojciec stwierdził, że rodzice mająopiekę nad dziećmi we krwi.

– Ujęte w ten sposób, wydaje się to byćoczywiste – mówi Bahir.

Sięga do plecaka, wyciąga metalowąszkatułkę i stawia ją na stole. Blade,srebrzyste linie koftgari wyraźnie sięodznaczają. Pismo jest drobne, jakbyzapisane zaczarowanym piórem napoczernionej stali. Ajat al-Kursi –werset tronu, Sura al-Fatiha, dwaostatnie wersy sury al-Bokara, pierwszywers sury al-Imran oraz spora część sury

al-Dżin…

– Ile czasu zajęło to kowalom? – pytam.

– Rok.

– Wiedziałeś, że ifrit nadchodzi? – pytaLuther.

Bahir przytakuje.

– To zaczęło się w dniu narodzinEduardo. Najpierw były sny.Gwałtowne i niepokojące. Rima i jabyliśmy trzy lata po ślubie, mieliśmymaleńkie dziecko, a ja nie chciałemnarażać ich na niebezpieczeństwo, więcszukałem porady u lekarzy. Trafiłem dopsychiatry. Dostałem receptę na leki,które regularnie przyjmowałem. Sny nie

odeszły. Początkowo były bezładne, apotem stopniowo nabierały sensu. Cośnadchodziło. Coś polowało na mnie.Wizje przepełnione były śmiercią.Świadomie je odrzuciłem. Odkryliśmywtedy, że Rina jest zmiennokształtną, aona nie radziła sobie z tym. Okazało się,że jest bizonołakiem, ale z tego cowiedziała, nigdy nie zaatakował jejżaden zmiennokształtny. Żadne z jejrodziców nie było zmiennokształtne ispowodowało to ogromne napięciepomiędzy nimi. Ojciec poprosił ją opoddanie się testowi na ojcostwo.Bardzo ją to zraniło, bo teść w tensposób skreślał wszystkie wspólne lata.Dla niej nie liczyło się, czy on jest czynie jest jej biologicznym ojcem. Odcięła

się od rodziny. Potrzebowała mnie, więcnastępny rok spędziłem naprzekonywaniu samego siebie, że mamjakieś zaburzenia. Moi rodzice nie żyli.Nie miałem kogo prosić o poradę.Pewnej nocy wracałem z pracy dodomu. Było ciemno. Podeszła do mniepoddenerwowana kobieta i poprosiła owskazanie drogi. Wyciągnęła obleczonyogniem nóż i pchnęła mnie nim. Nieumarłem. Klinga przeszła przeze mnie, akiedy ją wyciągnęła, nie było rany.Byłem cały. Prawie zadusiłem ją naśmierć ze strachu, ale przeważył rozum ipuściłem ją. Powiedziała mi, że jestemifritem, częścią starożytnej linii krwi,ginącej w otchłani czasu, która zostałazapoczątkowana, gdy pewien ifrit,

wyczuwając wahania magii, postanowiłzmieszać krew z ludźmi, by ocalić ród.Ifrity wyczuwają członków swojegoklanu. Powiedziała, że są inni jak ja,którzy wyczuli moją obecność i wysłaliją, by mnie sprawdziła.

– Niezły test – komentuję.

– A gdybyś umarł? – pyta George.

– To nie byłbym ifritem – uśmiecha sięBahir. – W końcu poznałem członkówmojego klanu. Również miewali wizje ibyli przerażeni. Chciałem poznaćodpowiedzi, ale znalazłem jedynielegendy ułożone z fragmentów wizji isnów. Dawno temu potężny ifrit rządziłkrólestwem djinnów. Nie znamy jego

imienia. Jeden z moim ziomków nazwałgo Shakush, czyli Młot, ponieważ przezsny miewał potężne migreny, jakby ktośwalił młotem w czaszkę. Shakush miałpod sobą wielu wojowników i książąt.Pewnego dnia przyprowadzono do niegoświątobliwego człowieka, którywkroczył na jego terytorium. Ifritnaśmiewał się z przybysza i kazał gościąć. Gdy jego głowa stoczyła się zramion na podłogę, jej usta otworzyłysię i świątobliwy mąż zesłał napanującego ifrita szaleństwo.

Jak dotąd jest to klasyczna, ludowaopowieść pouczająca. Okaż łaskę imiłosierdzie przypadkowo spotkanymludziom oraz potrzebującym.

– Panujący ifrit w końcu oszalał, alejego magia była tak żywotna, że nawetpołączone siły wojowników nie mogłyjej pokonać. Nie zdołali go zabić.Czasem gdy moc wroga jest zbyt wielka,jedyne co można zrobić, to uwięzić ją.Wojownicy Shakusha uwięzili jegoistotę w amulecie. Nikt nie wie co z nimzrobili, ale gdy pojawiał się w moichsnach, był kolczykiem w uchu staruszki.Okres techniki osłabił zamknięcie amagia obudziła szalonego ifrita. Napoczątku był słaby, jego moc byłaledwie szeptem. Nakłonienie właścicielikolczyków do wyrażenia życzeńzajmowało mu całe lata, ale z każdąnową ofiarą rósł w siłę. Jeden zczłonków mojego klanu posiada dar

proroctwa. Może sięgnąć w swoichsnach dalej niż ja. Powiedział mi, żeShakushem powoduje zemsta. Trójkawojowników ifritów przeprowadziłarytuał, który go uwięził. Shakush ścigaich potomków i zabija jednego podrugim. Po dokonaniu zemsty zwróci sięprzeciwko reszcie klanu, z któregopochodzą zdrajcy. Czyli prędzej czypóźniej dotrze do mnie. W snachwidziałem twarz mojego przodka. To onzamknął wieczko amuletu.

Jeśli ifrity są tak mściwe, jak twierdzimój ojciec, nie znajdzie się przed nimiucieczki czy kryjówki. Shakushodnajdzie ich.

– Czy twoi ludzie zaoferowali ci

pomoc? – pyta Curran.

– Nie są wojownikami. Naszespołeczeństwo dzieli się na kasty. Tylkoci posiadający wielką magię orazgwałtowną naturę uczestniczą wwalkach. Członkowie mojego klanu toartyści, nauczyciele i kupcy. Jedno jestprawnikiem, inne pielęgniarkądziecięcą. Kobieta, która dźgnęła mniesztyletem, jest nauczycielką wpodstawówce. Ciągnęli zapałki, żebywybrać osobę, która mnie sprawdzi, aona wyciągnęła krótką. Była bardzowystraszona, ale Shakush przerażał jąbardziej. Podejmując walkę zShakushem skazaliby się na pewnąśmierć. Pochłonąłby ich magię. Sądzili,że obronię ich przed szalonym djinnem.

To musiało być okropne. Myśleć, że wkońcu znalazło się odpowiedzi orazpotrzebną pomoc, by uświadomić sobie,że wszyscy liczą na jego pomoc wocaleniu.

– Co zrobiłeś?

Bahir odchyla się.

– Musiałem bronić siebie i syna.Zacząłem ćwiczyć. Próbowałem wdojos i klubach sztuk walki, ale to niebył odpowiedni trening. Poprosiłem opomoc ludzi z klanu i znaleźliczłowieka, który zgodził się mnie uczyć.Był zabójcą. Nauczyłem się od niegookropnych rzeczy.

– Ale to był dobry rodzaj szkolenia –

odzywa się Feldman.

Bahir przytakuje.

– Tak. Bez punktów i możliwościpoddania się.

– A co na to twoja żona? – pyta George.

– Ukrywałem to przed nią. Nie chciałemobarczać jej ciężarem wiedzy, że jakaśniewidzialna, straszliwa istota szuka jejmęża i syna. To było moje brzemię.Członkowie mojego klanu nie moglipomóc mi w walce, ale wspomagalimnie inaczej. Jeden z nich był kowalem.Wytwarzał broń dla mnie. Resztaszukała informacji. Grzebaliśmy wpodaniach ludowych oraz źródłachhistorycznych, choć było ich niewiele.

Ostatecznie dzięki kombinacji wielugodzin poszukiwań oraz profetycznychsnów, stworzyliśmy projekt szkatułki.

Kiwa głową na stojącą na stoleszkatułkę.

– Powinna uwięzić ifrita i nie wypuścić.

– Powinna? – pyta Mahon.

– Nie jesteśmy pewni bardziej niż„powinna”. Szkatułka tego projektuzostała raz użyta przez świątobliwegoczłowieka do uwięzienia oszalałegopustynnego marida. Jeśli zdołałautrzymać burzę piaskową, powinna teżpowstrzymać Shakusha przedwydostaniem się.

– A twoja żona? – pyta znowu George. –Chciałabym zrozumieć, dlaczego niebyłeś obecny w życiu Eduardo.

– Nie z własnego wyboru. Momentkrytyczny nastąpił, gdy mąż jednej zmoich koleżanek z uczelni w którejwykładałem, wniósł do budynku broń.Był mocno zaburzony. Ona odeszła odniego, a on ją ścigał. Odebrałem mużycie. To wydarzyło się bardzo szybko.Zobaczyłem pistolet. On strzelił do niej.Zareagowałem.

Bahir opowiada to wypranym z emocjigłosem.

– Wydawało mi się, że sztylet przejąłkontrolę i sam wbił się w jego ciało.

Mogłem go rozbroić. Wiedziałem jak tozrobić. Ale stało się inaczej.

Szkolenie na dobrego zabójcę niewystarczy. Trzeba także nauczyć siękontrolować stres i strach, przywyknąćdo przemocy tak, że można byćobojętnym na jej traumę i oszacowaćodpowiedni poziom agresji, jaką trzebaodpowiedzieć na daną sytuację. Gdywłącza się reakcja „walcz lub uciekaj”,Matka Natura wyłącza mózg. Tobiologiczny mechanizm przetrwania.Zanim ludzki umysł zrozumie zagrożeniepłynące z obecności drapieżnika,człowiek już zwiewa na najbliższedrzewo.

Bahir nie jest drapieżcą z natury. Mając

czas do namysłu, nie zabiłby tamtegoczłowieka, ale pod ciśnieniem chwili,jego ciało zareagowało i szkoleniezwyciężyło.

– Popełniłem wielki grzech – stwierdzaBahir.

– „Kto zabije człowieka, który niepopełnił zabójstwa i nie szerzyłzgorszenia, ten jakby wszystkich ludzizabił” - cytuje cicho Luther.

– Tak – przytakuje Bahir.

W Koranie jest wiele wersetówmówiących o wojnie i pokoju, a całyjego piąty rozdział jest poświęconytematowi morderstwa. Według jego naukżycie ludzkie jest cenne.

– Poszedłem do człowieka, który mnieszkolił i zapytałem go, dlaczego tak sięstało. Powiedział mi, że jestem za stary.Zacząłem za późno. Uświadomiłemsobie, że mój syn musi być lepszy wwalce niż ja. Eduardo miał wtedy sześćlat, więc wziąłem go na szkolenie. Rimabyła wściekła, gdy się o tymdowiedziała. Domagała się wyjaśnienia,więc opowiedziałem jej wszystko.Zaplanowałem sobie jak jej towytłumaczyć i brzmiało to logicznie wmojej głowie, ale gdy przyszło co doczego, wszystko poszło nie tak jakt r ze b a . Bełkot zamiast rozsądnychargumentów. Wyszedłem na kogoś wśrodku epizodu psychotycznego,nawijającego o mordowaniu

świątobliwych mężów i mściwychdjinnach. Zacząłem już budowęszkatułki, więc ją przyniosłem. Niewyglądało to dobrze, sama stal beznapisów.

Nitish powiedział, że jest wyłożonakością.

– Co jest pod stalą? – pytam.

– Czaszka mojego ojca.

No dobra.

– Wieczko jest wykonane z kości mojejmatki. – Wstyd wykrzywia mu twarz. –Zbezcześciłem ich groby, żeby ją zrobić.Przebadałem ich kości i wiem, żezawarta w nich magia pomoże mi

zatrzymać djinna w środku.

Taa… Gdybym była jego żoną, a onzrzucił na mnie taką bombę, też niebyłabym zachwycona.

– Rima była przerażona. Kazała mi sięzbadać. Odmówiłem. Kazała mi przestaćnarażać syna na obcowanie z przemocą.Powiedziałem, że przemoc sama goodnajdzie, więc przynajmniej możemygo przygotować. Myślała, że jestemchory psychicznie.

Bahir wzdycha.

– Moja była żona to kobieta o łagodnymusposobieniu, ale nieustraszona, gdychodzi o dobro syna. Następnego dniaposzedłem do pracy, a gdy wróciłem,

już ich nie było. Odnalazłem ich dwatygodnie później. Pojechali doOklahomy i dołączyli do społecznościbizonołaków. Próbowałem ją przekonać.Zostałem tam tak długo, jak się dało, alestało się jasne, że nie zmieni zdanie.

– Bizonołaki to istoty stadne – dorzucaCurran. – I strasznie przeczulone naswoim punkcie. Gdy ktoś dołączy dostada, będą go bronić przed wszelkimidrapieżnikami.

Bahir przytakuje.

– Tak. Musiałbym zamordować któreś znich, żeby dotrzeć do niej lub Eduardo.Kochałem ich, ale nie mogłem zdobyć

się na popełnienie kolejnej zbrodni.Zresztą co by to dało? Wyjechałem ikontynuowałem szkolenie, żywiącnadzieję, że dorastając wśródzmiennokształtnych, mój syn nauczy siębronić. Rima wyszła ponownie za mąż.Jej nowy partner zaadoptował mojedziecko. Przysyłała mi jego karty zocenami. Zmienili mu nazwisko naOrtego. Łudziłem się, że trudniej gobędzie przez to znaleźć. To byłafałszywa nadzieja, ale trzymałem się jej.

– Jak brzmi jego prawdziwe imię inazwisko? – pyta George.

– Eduardo Bassam Amir-Moez.Otrzymał imiona po swoich dziadkach. –Bahir wzdycha. – Wizje ustąpiły i przez

niemal dekadę niemal nie miałem snów.Zaczęły się na nowo rok temu i byłyjeszcze żywsze. Shakush z każdą nowąofiarą rósł w siłę i był coraz bliżej.Tropił moją rodzinę. Przez lataobserwowałem dokonywane przez niegopotworności i zrozumiałem, że sprawajest poważniejsza niż dobronajbliższych. Allah nie obarczaczłowieka brzemieniem cięższym, niżten jest w stanie udźwignąć. To mojeprzeznaczenie. Cel mojego życia. JeśliShakush nie zostanie powstrzymany,stanie się plagą dla tego świata, a na tonie mogę pozwolić. Kowal, który mipomagał, zmarł, więc zwróciłem się doNitisha z prośbą o dokończenieszkatułki. Przygotowywałem się do

ostatecznej walki. Potem ujrzałem syna izrozumiałem, że historia zatoczyła pełnekoło. Próbowałem z nim porozmawiać,ale nie chciał słuchać, więcobserwowałem go, mając nadzieję, żebędę na miejscu, gdy uderzy Shakush.Dałem mu broń, która zapewniała muchoć maleńką przewagę. Przegapiłematak.

Dźwigał to brzemię całymi latami. Tocud, że się nie załamał.

– Dlaczego nie zwróciłeś się doZakonu? – pyta Feldman.

– I co bym wam powiedział? Żemiewam wizje, w których mordowani sąnieznani mi ludzie? Że jestem po części

ifritem? Twój Zakon nie jest znany zdobroci dla osób, które postrzega jakodewiację.

– Zakon tworzą ludzie, a ludzie sięzmieniają – odpiera rycerz.

– Być może – mówi Bahir.

– A o co chodziło ze zwłokamidrakonoida? – pyta Julie z kanapy.

– To było stworzenie Shakusha. Bałemsię, że moja broń przejdzie przez niego,jak tamten ognisty sztylet przeze mnie.Chciałem mieć pewność, że mogę zranićdjinna.

– Opowiedz o tej szkatułce – prosiLuther. – Widzę, że jest to pewien

rodzaj międzywymiarowego urządzeniaprzetrzymującego.

– Co to konkretnie znaczy? – pytaMahon.

– To przedmiot istniejący jako dwaróżne obiekty w dwóch płaszczyznachrzeczywistości. Prowadzi do miejscazakotwiczonego w naszym wymiarze,ale rozlewa się także poza niego.

– Jak mgła celtyckich bożków –wyjaśniam.

– Tak. Czyli ktoś musi aktywować portaldo tego innego miejsca, stabilizować goi zamknąć, gdy djinn będzie już wszkatułce. – Luther patrzy pytająco naBahira.

Ten przytakuje.

– Istnieje odpowiedni rytuał. Nauczyłemsię go na pamięć. Szkatułka powinnaspoczywać na ziemi. Nie zadziała napiętrze. Muszę narysowaćskomplikowany wzór koła oraz świętewersy wokół niego. Otworzę potemportal przy pomocy swojej krwi. Gdykolczyk trafi do szkatułki, a wszystkozostanie dobrze przeprowadzone, stanęsię łącznikiem pomiędzy światami iwypędzę djinna. Największy kłopot jestwe włożeniu kolczyka do szkatułki. Ktośmusi zabić ludzkiego nosiciela ifizycznie przenieść kolczyk do mnie.Szkatułki nie wolno przesuwać po jejustawieniu.

– To będzie niezmiernie trudne –stwierdza Luther.

No co ty nie powiesz. Shakush zrobiwszystko, co w jego mocy, by ochronićsię przed włożeniem do szkatułki.Nawet gdybyśmy przyprowadzili całyoddział rycerzy Zakonu i wyrwalikolczyk gospodarzowi, każdy kto godotknie, stanie się celem ifrita.Rozprawi się z rycerzami jeden podrugim.

– Pomożemy wam – odzywa się wnagłej ciszy Mahon.

George jest zaskoczona.

– Tato?

Mahon obejmuje ją ramieniem.

– Nieważne, jaki jest potężny. Nikt nietknie mojego przyszłego zięcia.

– O ile będziesz się trzymał z dala odkolczyka – rzuca Curran.

Niedźwiedź spogląda na niego.

– Martwi się o to, czego byś sobieżyczył – wyjaśniam. – Życzenie numerjeden: Curran jest Władcą Zwierząt.Życzenie numer dwa: George jest jegoTowarzyszką. Życzenie numer trzy:twoja postać bojowa jest jeszczewiększa.

George patrzy na mnie z przerażeniem.

– Tak źle o mnie myślisz? – pyta Mahon.– To boli.

Chyba rzeczywiście się zmartwił. Ochnie, zraniłam uczucia przyszywanegoteścia.

– Wciąż nie wiemy, gdzie przebywaShakush – zauważa Feldman. – Możeszgo wyczuć?

Bahir kręci głową.

– Znam kogoś, kto może – oznajmiam.

Pewnie pójdę za to prosto do ciernistegopiekła, ale nie mam wyboru. Musimyocalić Eduardo i miasto.

– Nie możesz użyć Mitchella – oponuje

Luther. – Po pierwsze to nieetyczne. Podrugie okrutne. Po trzecie on jest moimkolegą, a porządni ludzie nie robiątakich rzeczy. On jest ghoulem, naszeleszczące liście!

– A co, gdyby już nie był ghoulem? –pytam.

Luther otwiera usta i zastanawia się.

– Chcesz go znowu podpalić?

– Tak to wyglądało?

– Tak. Bardzo mnie to zaniepokoiło.

– Tak, coś w tym rodzaju.

– Mam moralny obowiązek chronić go –oznajmia Luther. – Odpowiedź brzmi

nie.

– A może zapytamy o zdanie Mitchella?– proponuję. – Jeśli odmówi, damspokój. Jeśli się zgodzi, pomożesz mi.

– W czym dokładnie ma ci pomóc? –pyta Feldman.

Tłumaczenie tego zajmie za długo.

– Sam zobaczysz. Bahir?

– Tak?

– Dlaczego nie zmieniłeś się w ghoula?

Bahir dziwi się.

– A miałem?

Ghoule to djinny, które nie mająwystarczającej magii, by przyjąćprawdziwą postać. Czyli miał dużomagii.

– Czy potrafisz przemienić się w ifrita?

Bahir uśmiecha się.

– Nie do końca.

To wyjaśnia sprawę. Już miał magię,więc ominął stadium ghoula.

– No dobra. – Curran pochyla się, a wjego głosie daje się słyszeć rozkaz.Nagle wszyscy skupiają na nim uwagę. –Musimy ograniczyć ilość osób. Imwięcej ludzi, tym więcej potencjalnychcelów dla djinna. Idziemy ja, Kate,

Bahir, Mahon, George. – Zerka naMahona. – Ktoś jeszcze?

– Porozmawiam z rodziną – odpowiadaMahon.

– I ja! – zgłasza się Julie.

– Nie – Curran i ja mówimyjednocześnie.

– Ale…

– Właśnie dostałaś zjednoczone,rodzicielskie „nie” – przerywa jejLuther. – Daj sobie spokój, jużprzegrałaś.

– Ja pójdę. – Z cienia wychodzi Derek.

Curran zastanawia się nad tym.

Derek czeka.

– No dobra – decyduje w końcu lwołak.– Ktoś jeszcze?

– Ja też – mówi Luther. – Z jednymzastrzeżeniem. Jeśli djinn mnie opęta,zabijcie mnie. Moja rezerwa magii jestzbyt wielka.

Curran patrzy na Feldmana.

– Sześciu rycerzy – mówi Nick. –Łącznie ze mną.

– To powinno wystarczyć – sumujeCurran.

Mahon i Nick wstają jednocześnie i idądo telefonu. Biegnę na górę

przyszykować się.

KONIEC rozdziału 25

Rozdział 26 – Wilcza Gwiazda

Curran zatrzymuje się na parkingu przedsiedzibą Biohazardu, obok ciężarówkiLuthera. Na tylnym siedzeniu przesuwasię Derek. Siedział tak cicho inieruchomo, że zapomniałam o jegoobecności.

W trakcie drogi zastanawiałam się, czyzawsze będzie jak dziś. Potemstwierdziłam, że upadłam na głowę, niema co się oszukiwać, zawsze tak będzie.

Co kilka miesięcy będziemy zmierzać kupewnej śmierci, próbując ratowaćobcych ludzi. Niektórzy malują, innipieką, a my igramy ze śmiercią. Niemam ochoty umierać, ale muszęuratować przyjaciela i moje miasto.

Marzą mi się przerwy na normalneżycie, jeśli nie kilkumiesięczne, tochociaż kilkutygodniowe.

Magia jest dziś silna. Gdy wychodzimy zauta, owiewa nas ciepły wiatr. Wpowietrzu czuć wiosnę.

Pod gwiazdami prześlizguje się cień.Nad parkingiem zatacza koła smoliścieczarny, uskrzydlony koń. Nie przepadamza arabami. Są wierne jak psy i zagonią

się na śmierć pod odpowiednimjeźdźcem, ale jak dla mnie są zbytnarowiste. Ale ta klacz jest idealna – odaksamitnej sierści i jedwabistej grzywydo wąskich kopyt eleganckich nóg. Z jejbarków wyrastają szerokie, czarne jaknoc skrzydła. Szybuje na prądachpowietrznych, pełna wdzięku, ożywionaistota z legend. Nawet Mahon wychylasię z auta, żeby na nią spojrzeć.

Curran staje obok mnie i wspólnieobserwujemy jak arabka łagodnieląduje, niosąc Bahira na grzbiecie.

– Chciałbyś wieść normalne życie? –pytam cicho.

– Tak. Ale wtedy nie miałbym okazji

zobaczyć czegoś takiego.

Bahir zeskakuje lekko i zgrabnie zwierzchowca.

– Gdzie ją znalazłeś? – pytam.

– Nigdzie. Amal sama do mnie przyszła.

Cmoka na nią. Klacz drży i skrzydłaznikają.

Atlanta z dnia na dzień robi siędziwniejsza.

– Chodźcie! – woła Luther.

Wchodzimy za nim do budynku, dalejschodami i korytarzem, do wielkich,podwójnych drzwi, które stoją otworem.Widzimy duże pomieszczenie bez mebli.

Podłoga jest zamalowana kredą. Przyścianach stoją koksowniki z brązu,wypełnione gotowym do rozpaleniawęglem. Sala, w której rzucają zaklęcia.

Pośrodku sali wyrysowano kredą okrągochronny. Leży w nim skulony Mitchell.Glify dookoła bariery jarzą się słabo.Zaklęcie jest super mocne. Wokółghoula leżą porozrzucane kawałkimateriału. Pod ścianą siedzi pogrążonaw lekturze kobieta.

– Krew – oznajmia Curran.

Zerkam na Luthera.

– Próbowaliśmy wsadzić go w kaftanbezpieczeństwa, żeby nie robił sobiekrzywdy – wzdycha Luther. – Wciąż

próbuje rozbić głowę o podłogę.

– A jak go zabezpieczacie w trakcie faltechniki? – pyta Nick.

– Z podłogi wysuwają się pręty. Terazsą opuszczone, żeby nie obijał się ometal.

Podchodzę do okręgu.

– Mitchell.

Ghoul nie daje znaku, że mnie usłyszałlub wywęszył.

– Nie reaguje – mówi Luther. –Próbowałem.

– Jakiś czas temu krzyczałam – dodajekobieta. – Zanurzył się głęboko w głąb

siebie.

Zerkam na linie okręgu. Ma on na celunie wypuszczać magii, ale niepowstrzymuje jej przed przedostaniemsię do środka. Hmm. Jeszcze tego nierobiłam.

Przyciągam swą magię. Przychodzi domnie chętna i gotowa jak posłusznyzwierzaczek. Zbieram ją dokoła,upychając ścisło i nasycam nią głos,sięgając mocą do Mitchella.

„Mitchell”.

– Jeżu kolczasty, Daniels. – Luther ażpodskakuje

Ghoul rozwija się z kłębuszka, unosi

zdeformowaną głowę i wstaje.Obchodzę skraj okręgu. Ghoul obracasię powoli, żeby stanąć ze mną twarzą wtwarz. Z bliska widzę smugi krwi narysunku wewnątrz okręgu.

– Ty… – szepcze.

– Wyczuwasz ifrita? Wzywa cię teraz?

– Taaak.

– Wiesz, czym jesteś?

– Taaak… – Opuszcza łeb, ale jegoślepia świdrują mnie. – Jestempłomieniem. Bezdymnym ogniem. To –wyciąga do mnie ręce – jest mojewięzienie. Zabij mnie.

Przyklękam na jedno kolano. Mitchellnachyla się tak mocno, jak pozwalają nato znaki ochronne. Dzieli nas zaledwiekilka centymetrów.

– Mogę ci pomóc stać się sobą –szepczę. – Ale to ma cenę.

– Zapłacę ją.

– Stój – odzywa się Nick. – Ona obiecaci wszystko, a potem zrobi z ciebieniewolnika. Nic a to nie poradzi. Ma towe krwi.

– Moment, co to za gadka o stawaniu sięsobą? – Luther mocno gestykuluje. – Cosię dzieje?

Mitchell nie spuszcza ze mnie wzroku.

– Wolę być niewolnikiem, niż tymczymś.

– Jeśli pomogę ci stać się sobą, musiszpomóc mi w walce z ifritem –zastrzegam. – Czy będziesz mógł gopotem odnaleźć?

– Tak.

– Gdy będzie już po wszystkim,zamieszkasz tutaj, pod opieką Luthera.Będziesz służył temu oddziałowiBiohazardu przez pięć lat.

To da im czas na wykombinowanie, co znim zrobić.

– Tak.

– Przysięgnij na płonący w tobie ogień.

– Przysięgam.

Wstaję, wyciągam księgę z plecaka irzucam Dillonowi.

– Potrzebuję tych rzeczy.

Czarownik przegląda jej stronice.

– Co to jest?

– Wyewoluujemy Mitchella do jegonaturalnego stanu.

– No dobra. Czekaj, że co?

***

Zapalono węgiel w koksownikach.

Wyrysowałam alchemiczne oznaczenieeteru i prawie kończę rysować resztęsymboli. Mitchell siedzi już wewnątrzdwóch trójkątów. Tuż za ich obrębemstoi dwulitrowa zlewka przezroczystegopłynu, boranu trimetylu, a na stoleczekają zapałki oraz fiolka mojej krwi.Pobrałam ją przed wyjściem z domu.

Tłumek kolegów Luthera zbiera się wpomieszczeniu. Opisałam mu teoriędjinna w stanie podstawowym a onłumaczył to reszcie. Reakcje są…Powiedzmy mieszane. Dolatują do mnieich podniecone głosy.

– Zdajesz sobie sprawę, że jeśli tozadziała, zdobędziemy lekarstwo naghoulizm.

– Tak, ale lekarstwo jest gorsze niżchoroba. Nie możemy ganiać po lasach izamieniać ghoule w djinny.

– W sumie one już są djinnami.

– To nie ma nic do rzeczy.

– Nie mamy pojęcia do czego są zdolne.

– Co jest w tej fiolce?

– Czyli nie powinniśmy tego robić? –pyta Luther.

– Tego nie twierdzę – odpiera kobieta. –Chciałam tylko zauważyć, że tonielegalne, niebezpieczne, raczejnieetyczne, ale zdecydowaniepowinniśmy to zrobić.

– Zgadzam się z Margo.

– Nie będzie więcej takich okazji.

– To będzie tylko eksperyment.

Magowie.

– I jak się na to zapatrujesz? – pyta ktośdudniącym głosem.

To Mahon wierci Curranowi dziurę wbrzuchu.

– To jej natura – odpowiada Curran. –Nie muszą podobać mi się wszystkierzeczy, które Kate jest zmuszona robić.Kocham ją.

Ja też cię kocham. Pamiętaj o tym, gdyjuż zobaczysz to, co mam zamiar zrobić.

Rysuję ostatni okrąg wokół glifów. Polaochronne mają różne zastosowania. Totutaj nie więzi; jest lustrem, które skupiamagię przenikającą do wnętrza okręgu,na znajdującej się w nim istocie.

Mitchell spogląda na mnie.

– Spiesz się.

Biorę zlewkę boranu trimetylu ipolewam nim ghoula oraz trójkąt napodłodze.

– Ona wie, że to jest łatwopalne, tak? –rzuca jeden z magów.

Biorę fiolkę mojej krwi i odkorkowujęją.

– Wypij to, gdy ci powiem.

Przyszły djinn wyciąga do mniepazurzastą łapę.

– Jeszcze jest czas żeby się wycofać –informuję.

Mitchell ujmuje fiolkę bez wahania.

Zapalam zapałkę.

– Teraz!

Ghoul połyka krew. Zapałka spada napole ochronne. Wznoszą sięszmaragdowozielone płomienie.Mitchell rzuca się i krzyczy, gdy naskórze pojawiają się bąble.

Skupiam na nim swą magię i czuję jak

okrąg ją wzmacnia.

Wypita krew płonie w nim, spływającprzełykiem głęboko do jamy brzusznej,po czym budzi w nim iskierkę ognia.

Sięgam do owej iskry, gdy obmywa jąmoja krew i szepczę słowo mocy.

– Amehe. – Bądź posłuszny.

Ból wdziera się w mój umysł, światzachodzi mgłą. Walczę ze słabością i zcałych sił trzymam płomień w cieleMitchella. Jeśli mi się wyśliźnie, będziepo wszystkim.

Słyszę z tyłu wkurwionego Currana.Tak, użyłam słowa mocy. I co mizrobisz?

Mgła ustępuje. Chwieję się, ale połatanyprzez Doolittle’a mózg wytrzymuje.

Ghoul wrzeszczy. Jego skóra odpada, ażywe mięso skwierczy w ogniu.

Naciskam a płomień odpowiada,naginając się do mej woli. Rozdmuchujęgo, wtłaczając w niego swoją magię.Mitchell zwija się w kłębek.

– On umiera! – krzyczy ktoś z tyłu.

Rośnij.

Przypomina to dmuchanie w słaby żar,by rozgorzał.

– To było bardzo nierozważne…

Rośnij – zachęcam, wlewając w niego

magię. Rośnij.

– Cicho tam! – ucina Patrice.

Zielone płomienie znikają, wessaneprzez ciało ghoula.

Rośnij!

Maleńki ogienek wybucha, zmieniającsię w świecącą na biało supernową.Ghoul wstaje. Jasnopomarańczowypłomień wydostaje się gwałtownie zjego ust oraz oczu i opływa go,pożerając tkanki. Puszczam. Jego ciałemtargają konwulsje, przypominamarionetkę. Płomień zaczyna wirować, aw tym wirze kształtuje się nowe ciało –duże, czworonożne i umięśnione.

Ogień znika, wchłonięty w nową skórę.

Stoi przede mną dziwny, kudłaty zwierz.Cztery pazurzaste łapy. Łeb trzydzieścicentymetrów wyżej niż moja głowa.Sierść jaskrawoczerwona, czarnonakrapiana jak u lamparta. Posturapsowatego, smukła i mocna. Długa,gęsta grzywa, czarnych jak sadzawłosów, biegnie wzdłuż grzbietu. Lwiogon zawinięty przy łapach. Łeb zdobiądwa rogi, zaginając się do przodu poobu stronach wąskiego pyska, gotowe byrozrywać.

Jeszcze nie widziałam stworzenia otakim wyglądzie.

Długie, wąskie szczęki, najeżone

wspaniałymi kłami, upodabniają go dowilka oraz aligatora jednocześnie.Natomiast ślepia, duże ijasnopomarańczowe, o ciemnych,owalnych źrenicach, przywodzą na myślkota.

Będący niegdyś Mitchellem stwórpotrząsa łbem, rozwiewając grzywę.Unosi głowę, otwiera pysk, ale z jegogardła nie dobywa się ryk czywarknięcie, a melodyjny, wysoki krzykptaka wzlatującego w chmury.

– Borze liściasty – rzuca ktoś z tyłu.

Mitchell pochyla się, zrównując ze mnąwzrokiem. Uchyla nieco śmiertelniegroźne szczęki, ukazując zębiska i czarny

jęzor.

Nie drgnąć, żeby tylko nie drgnąć.

– Hej, Mitchell.

– To imię nie jest już godne.

– Chcesz inne?

– Tak, nazwij mnie, człowieku.

Musi być dobre.

– Niniejszym nadaję ci imię Adib, nacześć Wilczej Gwiazdy zGwiazdozbioru Smoka.

– Przyjmuję to imię. Jestem twoimdłużnikiem.

– Tak.

Adib rzuca się na mnie takbłyskawicznie, że jestem w powietrzu,zanim orientuję się, co się dzieje.

Wrzucił mnie na grzbiet.

Curran wysuwa się do przodu,

– Wszystko w porządku – uspokajam go.

– Spłacam długi. – Ifricki ogar podnosimasywny łeb. – Słyszę głos szaleńca. Zamną.

Rusza ku drzwiom, roztrącając magów.Zaciskam palce na grzywie i staram sięnie spaść.

***

Podróżowanie na grzbiecie mistycznego,ifrickiego ogara brzmi świetnie w teoriii jest wiarygodne, bo Adib jestrozmiarów mniejszego konia. Jednakkonie szkoli się pod jazdę wierzchem.Tymczasem ja muszę wytężać wszystkiemięśnie, żeby utrzymać się na jegogrzbiecie. Biegnie ulicami, przeskakującprzeszkody, lawirując pomiędzy autami istrasząc inne rumaki.

Po trzech minutach szaleńczego sprintuzrównuje się z nami Curran. Jest wpostaci przejściowej pomiędzy lwem aczłowiekiem, która to przeznaczona jestdo szybkiego biegania. Kilka chwilpóźniej dołącza do nas Derek, wciąż w

ludzkiej postaci. Nad nami, na tlerozgwieżdżonego nieba, przesuwa się iwyprzeda nas cień. Ifrit jest szybki, alenie pobije skrzydlatego konia.Rozbłyska niebieska iskra, oświetlającklacz i jeźdźca. Bahir penie trzymamagiczną lampę. Przelatuje nad nami jaklatarnia morska. Mam nadzieję, żeDillon, Delany oraz rycerze Feldmanabędą go widzieli.

Magia ociera się o mnie. Mijamyniewidzialną granicę, wkraczając wZaułek Jednorożców. No jasne.Gdzieżby indziej? Zaułek Jednorożcówprzecina środek miasta, jak gdybyolbrzymi, niewidzialny wróg wyciągnąłsztylet i pchnął nim głęboko w samoserce śródmieścia Atlanty, a z powstałej

rany wytryskiwała magia. Nieobowiązują tu normalne prawa. To domaktywnych drapieżników, napastliwychroślin, trującego mchu oraz śledzącychofiary, jarzących się ślepi.

Magia kłębi się wokół mnie, gdymkniemy pomiędzy potężnymi niegdyśdrapaczami chmur. Adib skręca w lewo,skacze ponad szczątkamiwybebeszonego budynku i oddala się odZaułka, biegnąc na północny wschód, porozwalającej się Colier Road. A toniespodzianka.

Colier Road jest zwyczajną,dwupasmową ulicą, która biegła niegdyśprzez dzielnicę mieszkaniową. PotemZaułek rozrósł się, połknął jej

południowy koniec i zmienił ją w ślepąuliczkę. Podczas fal magii kryjące się wZaułku Jednorożców stworzeniawychodziły na poszukiwanie mięsa ikrwi, a Colier bardzo wygodniedoprowadzała je do ofiar, śpiących wpięknych domach w stylu kolonialnym.Każdy z krzytną rozumu wyprowadziłsię, a z upływem lat ulica opustoszała.Opuszczone domy znaczą przemierzaneprzez nas metry ciemnymi oknami.

Ifrit biegnie bez ustanku. Po lewejstronie majaczy spora ruina. Mijamystary, pogięty i usyfiony szyld, głoszący:„SZPITAL PIEDMONT”. A tak.Pierwotny kompleks szpitalny stał takblisko Zaułka Jednorożców, że jegoczęść zawaliła się podczas Zmiany. Nie

będąc świadomym znaczenia bliskościZaułka, urząd miasta odbudował gokilka kilometrów dalej. Jednak potem,gdy okolica mieszkalna podupadła, tosamo spotkało szpital.

Ifricki ogar skręca, biegnąc za drogą.Lata temu miejsce to było zapewnepięknie zagospodarowane, ale obecniedrzewa i krzewy sprawują kontrolę,wypełniając sztucznie ukształtowanetrawniki. Mijamy kamienny znak zwyrysowanymi strzałkami, po czymAdib przedziera się przez ścianę zielenina pusty parking. Stary szpital stoiprzycupnięty w mroku. Dwa piętra sącałe, a zawieszone na słupach latarniemagiczne jaśnieją słabo, walcząc zciemnością parkingu. Adib zatrzymuje

się przed wejściem na ostry dyżur, podbetonowym daszkiem. Przejażdżkaskończona. Dzięki ci, Losie.

– Zaczekamy na resztę – nakazuję iześlizguję się z jego grzbietu. Uda miścierpły.

Adib obraca się, unosi łeb i wciągagłęboko powietrze.

– Pójdę naprzód, zrobić zwiad.

– Poczekaj…

Ifricki ogar rusza przez połamane drzwiszpitala i znika w mroku.

Siadam na chodniku. Wszystko mnie bolijakby ktoś otłukł mnie workiem cegieł.

Z zieleni wyskakuje i biegnie do mnieDerek.

– Gdzie jest Curran?

– Musiał zawrócić. Sprzęt i konie niemogły przedostać się przez Zaułek, aniedźwiedzie strasznie się guzdrzą.

No tak, założę się, że Mahon jestzachwycony tym szalonym biegiem.

– Curran pomaga przenosić… – Derekmilknie. – Coś się zbliża.

Wyciągam szablę.

Na parkingu rozlega się stukot kopyt. Wnaszym polu widzenia pojawia sięstworzenie i zatrzymuje pod lampą. Metr

osiemdziesiąt wysokości, linie ciałasmukłe, niemal kruche, przywodzące namyśl gazelę. Jednak szyja i potężnaklatka piersiowa są końskie. Bokipokrywa jasna, piaskowa sierść, zciemniejszymi paskami w kolorzecynamonowego brązu. Z czoła wystajepojedynczy, trzydziestocentymetrowyróg; wąski i ostry jak klinga szabli. Pyskprzedzielają dwie ciemne, pionowelinie, wiodące od oczu w dół. A żeby tomuchomor otruł!

Stwór podejmuje niespieszny krok izmierza ku nam. Ma zachwycającekształty ciała.

– Czy to jednorożec?

Stwór przechodzi pod następną lampą.Na jego rogu widać zaschniętączerwień. A żeby. To. Muchomor.

– Coś w tym rodzaju. – Wstaję. – Toshadhavar. Perski jednorożec.

– Rozumiem że nie należą donajmilszych?

– Ano nie.

Derek też wstaje.

Drzewa i krzaki szeleszczą. Wychodzi znich więcej shadhavarów. Po prawejstronie źrebię przepycha się przedmatkę. W zębach niesie oderwanąludzką rękę, wciąż odzianą w rękaw.Jeden, dwa, trzy, siedem, dwanaście. za

Dużo.

– Walczymy?

– Nie. Będziemy rozsądni i zaczekamyna wsparcie.

Mamy teraz większą rybkę do złowienia.Rzucanie się na stado mięsożernychjednorożców jest niezmiernie odważneoraz idiotycznie bezsensowne. Po coryzykować zranienie rogiem iwykluczenie z poważniejszej walki,skoro posiłki są tuż-tuż?

Spory shadhavar grzebie kopytem.

Derek zerka na betonowy daszek nadnami.

– Podrzucę cię.

– Dawaj.

Łapie mnie w pasie i wyrzuca w górę.Chwytam krawędź daszku i podciągamsię nań. Shadhavary rzucają się do ataku.

Derek też skacze, odbija się od ściany iląduje przy mnie.

Shadhavary cofają się, obnażając długie,trójkątne zębiska, odznaczające siężółtawo na tle krwistoczerwonychdziąseł. Taki widok gwarantujekoszmary.

– Tak, tak, uśmiechajcie się.

Wszystko gra, nasze wsparcie

nadchodzi.

Skrzydlaty koń zatacza koła nad nami.

Zerkam w górę.

– Miej na niego oko podczas walki,dobrze?

– Jasne. A czemu?

– Niektórzy ludzie są urodzonymimordercami. Na przykład Curran lub ja.Natomiast on nie. Bahir to przykład tegoco dzieje się, gdy dobry, porządnyczłowiek jest zmuszony do zabijaniabliźnich. Jest nieustraszony i zadaśmiertelny cios w razie potrzeby,ponieważ uważa to za swój obowiązek,ale brak mu doświadczenia żeby

podejmować w walce wyważonedecyzje. Może będzie chciał siępoświęcić dla wyższej sprawy.

– Przyganiał kocioł garnkowi.

– Zrobiłam to po rozważeniu wszytkiopcji i ustaleniu, że nie ma innegowyjścia. Bahir może nie dostrzegaćinnych opcji. Odebrał raz życieczłowiekowi i zżera go poczucie winy.Może postrzegać poświęcenie siebiejako akt odkupienia winy. Wolałabymżeby przeżył. Nie chcę dokładaćEduardo zbędnego cierpienia.

Uskrzydlona klacz obniża lot i Bahirzeskakuje na dach. Amal łopoce swoiminiesamowitymi skrzydłami, wznosi się

nad nami i ląduje na ukruszonej ścianiebudynku.

– Potrzebujecie pomocy? – pyta Bahir.

– Zaczekamy tu na kawalerię.

– Aha. W takim razie poczekam z wami.

Siada przy mnie.

– Dobrze znasz mojego syna?

– Wiem, że jest szczery i odważny. Niewaha się stanąć w obronie przyjaciół.Jest oddany George i tyra jak osioł, żebyzbudować z nią rodzinę. Jestem dumna,że jest moim przyjacielem.

Bahir milczy.

– Rozmawiałeś z George? – pytam.

– Tak. Powiedziała, że widziałaEduardo w ogniu. Shakush torturujemoje dziecko.

– Widzieliśmy go w ogniu w czasiewizji, podczas ataku ifrita. Nie wiem,czy to była prawda, czy iluzja.

– Uważasz, że on jeszcze żyje?

Amir-Moez chce, żebym potwierdziła,ale nie mogę.

– Widziałam go też we wcześniejszejwizji – mówię. – Był zamknięty w klatcei głodował. Nie był w najlepszymstanie, ale według mnie żyje, bo ifritchce dopaść ciebie.

– Pragnie zabić Eduardo na moichoczach.

– Tak.

Bahir wzdycha.

– Powinnaś wiedzieć, czego sięspodziewać, jeśli kolczyk znajdzie się wtwoich rękach. Ifrit uwodzi. Gdy dotkniesię jego więzienia, przekopuje się przezduszę, rozdziera ją i pożywia nanajwiększych lękach. Osobie bojącej sięstarości zaproponuje młodość, a„brzydkiej” piękno. Przesuwa góry iożywia zmarłych, a jeśli brakuje mu dotego mocy, oszukuje umysł swej ofiary,pozwalając jej wierzyć, że spełniłżyczenia. Z każdym następnym ofiara

oddaje mu część swej duszy, a on kłamiei zdradza, aż zupełnie zawładnieczłowiekiem.

– Jak mamy z nim walczyć? – pytaDerek.

– Musicie odrzucić djinna.

– Łatwiej powiedzieć, niż zrobić –zauważam.

– Tak. Ale istnieją siły w duszy ludzkiej,które są od niego potężniejsze.Wierność. Obowiązek. Miłość. Honor.Jeśli macie wątpliwości, jeszcze jestczas, żeby się wycofać.

Uśmiecham się.

– Zostanę, ale dzięki za dodającą otuchypogadankę.

– Masz przed sobą długie życie.

– Tak jak ty i twój syn. Eduardo jestmoim przyjacielem. Nie pozwolę, żebyumarł w tej klatce.

– No tak. Ale niewiele osób zaryzykujepewną śmierć dla przyjaciela.

– Robię to z egoistycznych powodów –tłumaczę. – Jeśli nie uda nam siępowstrzymać ifrita, w następnejkolejności zabierze się za moją rodzinę.Zbyt dużo razy niweczyliśmy mu plany aon jest aroganckim psisynem, którynienawidzi przegrywać.

Bahir nie wygląda na przekonanego.

Odległy ryk silników na zaczarowanąwodę oznajmia przybycie odsieczy.

– To ich zajęcie – tłumaczy Derek. – Niepytaj jej dlaczego. Przyjmij pomoc.Lepszej nie znajdziesz.

Dzięki, bystrzaku.

– Jeśli to przeżyjemy – dodaje Bahir – ibędziesz czegoś potrzebowała,czegokolwiek, służę swoją osobą.

– Możliwe że będziesz tego żałował.

– Pomogę ci we wszystkim – powtarzaBahir.

Pierwsze auto przedziera się przez

zieleń. Wielki, czarny SUV z metalowąkratą, chroniącą chłodnicę. Zakierownicą siedzi Martha Delany.

To pulchna Afroamerykanka w średnimwieku, z burzą czarnych loków.Rozmawiałam z nią zaledwie kilka razy.Zwykle robiła na drutach podczasposiedzeń Rady Gromady, a jeślispotkałyśmy się wzorkiem, uśmiechałasię. Teraz w ogóle się nie uśmiecha.Spogląda na nas na dachu, następnie nastado shadhavarów poniżej i wciska gazdo dechy. SUV wbija się w jednorożce.Niektórym udaje się umknąć w bok, aleco najmniej trzy padają. Martha wrzucawsteczny bieg i przejeżdża drgająceciała.

Jeżu spiczasty!

Za pierwszym autem pojawiają się trzynastępne i miażdżą stado. Marthaotwiera z rozmachem drzwi i wysiada.Jeden z shadhavarów próbuje jąstaranować. Pani Delany łapie go za rógi wali zwierzaka przez łeb. Shadhavarupada z jękiem na bruk, w konwulsjach.Z drugiej strony Suv-a wychodziGeorge. Łapie najbliższego jednorożcaza łeb, zwala go z nóg i przydeptuje.

O wszechborze.

Z aut wypadają zmiennokształtni.Wygląda na to, że zjawiła się calutkarodzina George.

– Zabić wszystko, co się rusza! – woła

Martha. – Na tym parkingu ma nie zostaćżadna żywa istota oprócz nas!

Wyciągam rękę do Dereka.

– Weź mnie uszczypnij.

Wilkołak skubie moją skórę.

– Ał.

– Martha jest alfą Klanu Ciężkich i naogół miłą osobą, chyba że ktoś zadrze zjej rodziną – poniewczasie oświecamnie Derek.

KONIEC Rozdziału 26

Rozdział 27 – Ifrit

Do czasu gdy zjawiają się Curran iMahon, wraz z sześciorgiem rycerzyZakonu, Lutherem, Patrice oraz jeszczejednym magiem z Biohazardu, któregoimienia nie poznałam, parking jest jużwypełniony ciałami shadhavarów. KlanCiężkich nie poniósł strat.

– Ominęła cię rzeźnia – zgłaszam.

Curran krzywi się.

– A ciebie przenoszenie koni przezgruzy.

Curran nie dogaduje się z tymizwierzętami. On uważa, że sąnieprzewidywalne i niegodne zaufania, a

konie, że Curran jest lwołakiem. Czekamaż Mahon oddali się poza zasięg słuchu.

– Dlaczego nie powiedziałeś mi, żeMartha jest zakamuflowanymterminatorem?

Uśmiecha się.

– Była najlepszą przyjaciółką cioteczkiB. Wydawało mi się, że prędzej czypóźniej sama do tego dojdziesz. Gdzietwój wierzchowiec?

– Wszedł do szpitala zrobić zwiad.

– No to idziemy za nim.

Zebranie wszystkich zajmuje pół minuty.Wchodzimy przez drzwi pojedynczo:

pierwszy Derek, tropiący woń Adiba,Curran i ja, Bahir prowadzący delikatnieAmal, rycerze, następnie osłanianizewsząd ze względu na swoją kruchośćmagowie, a na końcu Klan Ciężkich.George idzie pomiędzy rodzicami. Ona iMartha mają identyczne, wkurzone miny.Mahon ma przechlapane.

Przechodzimy przez opuszczony korytarzostrego dyżuru do następnego wejścia.Wyważone drzwi leżą na podłodze.Przed nami, w szczelinie skruszałejściany, widać poblask. Derek idzie wtym kierunku, a my za nim.

Naszym oczom ukazuje się przestronnyogród. W zieleni pysznią się licznekwiaty. Sadzawki wypełnione są

krystalicznie czystą wodą, odbijającądelikatne płatki różowych, białych ilawendowych lotosów. Ponad wijącymisię ścieżkami złocistego piaskuszeleszczą palmy.

Przechodzę przez szczelinę. W dali,królując nad zjawiskowym pejzażem,wznosi się pałac. Nie jest to połyskliwa,biała perfekcja wąskich minaretów TajMahal, łukowatych balkoników i złotychkopuł. W zieleni stoi las olbrzymichkolumn, pomalowanych jaskrawączerwienią. Każda kończy sięozdobnym, rzeźbionym cokołem wjaskrawym, niemal turkusowym odcieniuniebieskiego. Na owych postumentachstoją złote posągi zwierząt, szczerzącychsię do ogrodu. Ich głowy i ciała dają

oparcie ostremu, prostokątnemu,błękitnemu dachowi, zwieńczonemuzdobnymi gzymsami ze złotych kolców.To pradawny pałac, powstały wczasach, gdy pigmenty były kosztowne,wysokość budziła respekt, a subtelnośćbyła wadą, a nie cnotą.

Jego zadaniem jest świadczyć o potędze,która zdolna była zmusić nieskończonąliczbę ludzi do spędzenia życia naniewdzięcznej harówce, by wznieść tekolumny na przyprawiającą o zawrótgłowy wysokość. Pałac przytłaczawszystkie zmysły. Nienawidzę go. Żebywznieść coś takiego z niczego potrzebaogromnej mocy.

Curran prostuje się. Pałac to wyzwanie

rzucone potencjalnym przeciwnikom.Przyjdźcie i zaatakujcie, jeśli sięośmielicie. Curran podwija górnąwargę, oczy lśnią mu złotem. Ośmielasię. Trącam go łokciem.

– Hej, gdy mówiłam, że na parterzebędzie pasował niebieski nie miałam namyśli czegoś takiego.

– Może to jego as w rękawie –odpowiada z niewesołą miną. – Półminuty w tym kiczowatym pałacyku ioślepniemy.

– To miejsce ma jakieś pięć kilometrówszerokości – zauważa Nick. – Jak onmieści to w budynku?

– Szaleniec oszukuje. – Adib wyłania

się z krzaków i zatrzymuje pośrodkustawu.

– Kwiaty nie mają żadnego zapachu –wtrąca Derek. – Czuję woń kurzu i kilkainnych rzeczy, ale nic z tego, cowidzimy.

Kucam przy stawie i nabieram rękąnieco wody. Widzę ją w dłoni, ale nicnie czuję. Nie ma materii.

– Rycerka-archiwariuszka pewniezażyczyła sobie tego miejsca –stwierdza Luter. – Ale djinn nie miałtyle mocy, więc dał jej iluzję.

Bahir sięga do przymocowanej u pasaosłony i wyciąga szamszir; niemalprosty, jednokrawędziowy; ostatnie

dwadzieścia pięć centymetrów klingijest zakrzywione, by zadany ciosspowodował większe obrażenia. Bahirnacina rękę. Krew spływa po ostrzu izmienia się w płomienie. Unosi ognistyszamszir jak pochodnię. Jego skóraprzybiera ciemniejszy, złocisty odcień, aoczy stają się czerwone niczym dważarzące się węgielki.

Ogród rozstępuje się i rozprasza.Otwiera się przed nami wąska ścieżka,ale nie pokryta złocistym piaskiem, azwykła kamienista ziemia Atlanty.

– Prowadź – prosi Curran.

Idziemy za nim do pałacu.

***

Podróż do pałacu powinna zająćkwadrans, ale trwa dwa razy dłużej. Podrodze jeszcze raz omawiamy plan.Curran opracował taktykę działania, ajego plany zazwyczaj się sprawdzają.Nakłonienie wszystkich, żeby trzymalisię tego planu to zupełnie inna sprawa.Pytam Nicka, czy wziął może ze sobąwięcej głowic Galahad. Na co onodpowiada pytaniem, ile według mnieprzysługuje mu, wartych dziesięć tysięcydolarów za sztukę, głowic. Mówię mu,że zwięzłość jest cnotą i wystarczyłobypowiedzieć nie. Potem Luther daje namwykład o ratowaniu miasta ibezsensowności kłótni.

[Ku mojemu zaskoczeniu nie uraczononas opisem głowic. Buuu. Ale spoczko,nadrabiamy:

Głowice Galahad są produkowanewyłącznie w Walii, a przeznaczone dowalki z olbrzymami. Są niezmierniedrogie i nie do końca legalne, a eksportdo USA mocno ograniczony. Nie są totypowe głowice, ale takie, które możnaumocować na bełcie lub jako ów bełt wspecjalnie przystosowanej do tegokuszy, a przenoszą ładunek magiczny.Gdy Andrea pracowała dla ZMP wAtlancie, udało jej się, dziękiznajomościom, zamówić dwie skrzynkigłowic z UK, wraz ze specjalną kuszą.]

Stopniowo ziemia przechodzi w piasek,kwiaty zyskują zapach, a w powietrzuczuć wilgoć. Trzy metry od schodówczerwonego pałacu iluzja zmienia się wrzeczywistość. Zatrzymuję się, żebyupuścić sobie nieco krwi. Mogłamzrobić to wcześniej, ale wolałam nieryzykować, że straci na mocy.

Przechodzimy pomiędzymonumentalnymi kolumnami, dozacienionego holu. Kroki rozbrzmiewajągłośno na polerowanym kamieniu. Nakońcu holu stoi tron. Potężny, wykuty zkamienia, pomalowany przeraźliwiejaskrawo. Zasiada na nim kobietaniezwykłej urody. Czarne włosy ułożonew misterne, spiralne fale, spływają naprzezroczystą, bladozłotą suknię z

niebieskimi akcentami. We włosywplecione ma złote łańcuszki, na szyispoczywa rubinowy naszyjnik, a leweucho ozdabia duży, prosty kolczyk, niepasujący do reszty. Przy tronie siedziczarna pantera, a kobieta głaszcze łebzwierzęcia długimi paznokciami. Opierzaste purchawki. Znalazłam się wstarym filmie o Sinbadzie. Szkoda żepotwory nie są z animowanej gliny.

Za tronem stoi grupa mężczyzn,dzierżących miecze. Część jestciemnoskóra, część jaśniejsza, niektórzysą odziani, inni niemal nadzy, ale każdyjest idealnym, przystojnym okazemsamca. Liczę szybko głowy.Przynajmniej czterdziestu. Ma osobistąarmię męskich modeli.

Sięgam magią i napotykam znajomyopór. Wyczuwam ogromne pokładyifrickiej magii, owinięte wokół niej jakosłona. Użycie słowa mocybezpośrednio przeciwko niej jestwykluczone. Podobnie jak zaatakowanieją w tej sytuacji.

– Ma osłonę – oznajmia Luter.

– Potwierdzam. Djinn wykorzystuje całąswą moc, by ją chronić. Mamy za małąsiłę ognia żeby przebić się przez nią –mówię. – Musimy zmusić ją dorozpoczęcia transformacji, żebyprzestała się osłaniać i przeszła doataku.

– Czyli musi wypowiedzieć życzenie –

zauważa Luther. – Jeśli zażyczy sobie,żeby zmiażdżył nas sufit, nic na to nieporadzimy.

– Ten djinn to pradawna moc – dodaję.– One nie są skomplikowane iuwielbiają dramatyzm. Ifrit będzie samchciał nas zniszczyć i ujrzeć naszecierpienie. Trzeba popchnąć ją dowalki.

Bahir naciąga kaptur na głowę ideklaruje:

– W dwóch trzecich należy już dodjinna. Zostawcie to mnie.

– Najpierw muszę z nią porozmawiać –wtrąca Feldman – Ona jest rycerkąZakonu.

Zerkam na Currana, a ten wzruszaramionami. Możemy poczekaćdodatkowe dwie minutki w naszympędzie ku śmierci, żeby Nick miał czystesumienie.

– Pamiętaj tylko, że ifrit pokryje jąmetalem – instruuje go Curran. – Imszybciej zaatakujemy, tym lepiej.

– Czy twoja szabla rozcina metal? – pytamnie jedna z rycerek.

– Przekonamy się.

Mam już powyżej uszu olbrzymów.Przygotowałam niespodziankę dla djinnai nie mogę się doczekać, żeby się niąpochwalić.

[Hej, najlepiej byłoby skombinowaćnieumarłą krew, zrobić tarczę jak wtrajzedze i nią cisnąć :P Tak tylkomówię :P Albo serio wyciągnąćgłowicę Galahad z Zakonu i pizgnąć jąw łeb potencjalnej olbrzymki. Albo wogóle zabrać jakąś broń dalekosiężną :PI tak, Kate potrzebuje swojej stajninieumarlaków ]

Dochodzimy do tronu. Kobieta obrzucanas spojrzeniem. W jej oczachrozbłyskuje na chwilę płomień.

– Powinnaś wylać swojego dekoratorawnętrz – wypalam. Nie mogłam siępowstrzymać.

Kobieta udaje, że mnie nie słyszy. Tojest właśnie problem z pradawnymimocami – zero poczucia humoru.

– No ładnie – odzywa się Feldman,zrobiwszy krok do przodu. – Zabawiłaśsię, Sam. Czas wracać do domu.

– Jestem w domu – odzywa się kobietapotężnym głosem.

– To jest przeciw twojej naturze i niestoi w zgodzie z naszymi przekonaniami– przekonuje ją Feldman. Maszobowiązki względem Zakonu. Złożyłaśprzysięgę.

– Tym właśnie jestem – odpiera Binek.– Poświęciłam całe lata na badanieprzedmiotów magicznych posiadających

moc i opierałam się im. Teraz przyszłamoja kolej. Zasłużyłam na to. Jestemgodna.

Brak jej kontaktu z rzeczywistością,emocje w głosie są stłumione, jakbybyła na proszkach uspakajających.Niestety Samantha jest już zgubiona.

– Co będzie gdy magia odejdzie? –pytam, zdejmując plecak z ramienia.

Wzięłam na tę okazję ostatnią dawkęnieumarłej krwi. Mam nadzieję, że jejwystarczy.

– Magia nigdy stąd nie odejdzie –odpowiada Sam.

– Mogę zażywać w tym pałacu

wszelkich przyjemności życia. Bezkońca. Nie powinniście tu być. Tenpałac jest tylko dla mnie. Odejdźcie, adaruję wam życie.

– Hej, jędzo – rzuca George ostrymgłosem. – Gdzie jest Eduardo?

Samantha wpatruje się w nią pustymioczyma.

Skóra na rękach Nicka otwiera sięraptownie. Strzelają z nich dwa zielonepędy i odbijają się od osłony Binek. Taotwiera usta, ukazując nieludzkiezębiska. Odchyla głowę i śmieje się.

– Śmiej się do woli!

Bahir zdejmuje kaptur.

– Ty! – syczy Samantha.

Djinn na pewno wyczuł wcześniejobecność Bahira, ale widok jego twarzyrozwścieczył go.

– Żyję, bestio. Jestem tu. Przybyłemodzyskać syna.

Magia wokół Samanthy unosi się,skręcając w niewidzialne tornado.Twarz się chmurzy, a oczy jarzą się jakwęgliki.

– Nie jesteś w stanie mnie pokonać! –krzyczy Bahir.

Samantha wrzeszczy piskliwie, ażdzwoni w uszach:

– Życzę sobie mieć moc zdolnązniszczyć mych wrogów!

Uderza we mnie wiatr, odrzucając dotyłu. Lecę, opadam, prześlizguję się popodłodze i skaczę na równe nogi. Pomojej lewej stronie Derek łapie Bahiraw powietrzu i stawia na podłodze.

Ciało Samanthy rozrasta się, złapane wwir magicznego tornada. Nogi grubieją,kręgosłup wydłuża się, ramiona stają sięmasywne jak pnie drzew. Usta cofająsię, odsłaniając las zębów, uszywydłużają się, oczy przewracają,zmieniając w jeziora pomarańczowegoognia. Sufit nad nią rozstępuje się,ukazując zawieszoną na grubymłańcuchu klatkę. Eduardo łapie za pręty i

natychmiast puszcza. Wygląda jakzjawa.

Rycerka unosi swe olbrzymie ręce wniebo, czarne pazury jarzą się nakońcach, po czym wydaje ryk.

Grupa stojących za nią mężczyzn drży,przemienia się i widzimy stadopowarkujących, lwopodobnychstworzeń, rozkładających potężne,skórzaste skrzydła.

Mantykory.

Żesz to żołędzie bez czapeczek!

– Klan Ciężkich! – wrzeszczy Curran. –Zdjąć mantykory!

Niedźwiedziołaki pokrywają się futrem.

Mantykory atakują z wrzaskiem,szybując nad podłogą.

– Zająć miejsca! – głos Currana przebijasię ponad parsknięciami i warknięciami.– Pamiętajcie o planie!

Racja. Plan.

Rzucam się w kierunku olbrzymki. Zgóry spada na mnie mantykora. Uchylamsię. Jej pazury zadrapują skórę nagłowie, a zaraz potem przelatuje nademną prawie półtonowy niedźwiedźpolarny i wali w mantykorę. Przetaczająsię po podłodze, a ja biegnę dalej.

Majaczą przede mną olbrzymie stopy

Samanthy. Wpada na mnie mantykora.Jej pazury wbijają się prawe ramię,przeszywając biceps. Wielka, brzydkapaszcza otwiera się nade mną, próbującpołknąć moją głowę w całości. Wbijamjej sztylet w bok szyi i poprawiamjeszcze raz. Tryska na mnie gorącakrew.

Nagle mantykora znika. Wstaję i widzę,że Adib wgryza się w jej kark. Po jegogrzywie spływa ogień, pazury błyszczą,a futro iskrzy się. Biegnę do olbrzymki.Po drugiej stronie trójka rycerzyprzesuwa się na swoje pozycje.

Wyciągam w biegu fiolkę swojej krwi zkieszeni. Drugi olbrzym uleczał rany.Ten tu będzie uleczał się szybciej, mam

sekundy zanim ifrit zregeneruje jej ciało,więc ten manewr musi być wykonanyszybko. Drugiej szansy nie będzie.

Skórę Samanthy pokrywa okropna,czarna ciecz, wydobywająca się zporów jak pot. W powietrzu unosi sięlekko słodki zapach. Djinn oblewa jączystą smołą, żebyśmy nie mogli się nanią wspiąć. Psisyn uczy się, ale nie dośćszybko.

Dobywam Sarrat. Wielka stopa unosi sięnade mną. Jej podeszwa jarzy się, apierwsze łuski zaczynają formować naskórze. Biegnę w bok, obracam gdyopuszcza stopę i rozbijam fiolkę krwi naostrze szabli. Moja magia iskrzy

wchodząc w reakcję z magią szabli itworzy szkarłatną, niesamowicie ostrąklingę.

W górze Bahir krzyczy:

– Zmierz się ze mną!

Amal spada na twarz olbrzymki jakjastrząb, a Bahir rozcina płonącymszamszirem policzek koloski. Kątem okawidzę George, wspinającą się pokolumnie do klatki Eduardo. Gigantkamacha rękami wokół Bahira, próbujączłapać go pazurzastymi palcami,zapominając o moim istnieniu.

Dzięki, Bahir. Ruszam i tnę przez tył jejnogi. Szkarłatne ostrze przekrawa cienkąmetalową powłoczkę i Sarrat wgryza się

w sprężystą tkankę tuż nad piętą,przecinając ją. Do widzenia, ścięgnoAchillesa. Olbrzymka wyje i kopie mniebezużyteczną kończyną. Odskakuję ilesię da, ale wiem, że za blisko. Curranłapie mnie w powietrzu i spadamybezpiecznie. Stopa mija nas ocentymetry. Po wylądowaniu Curranobraca się i rzuca mnie w kierunkuolbrzymki. Ćwiczyliśmy ten manewr naporannym treningu i szkolenie bierzegórę. Ląduję na stopach, biegnę iprzecinam drugie ścięgno.

Olbrzymka wrzeszczy, aż mi dudni wuszach. Cofam się. Trzydzieści kilkametrów za mną ciało Currana kotłuje sięi zmienia postać na zwierzęcą. Chcezyskać na masie. Obok niego ryczy

Mahon w postaci wielkiego kodiaka.

Samantha walczy o utrzymanie pozycjipionowej, okręca się, chwieje i widzijak się cofam. O żabo zielona. Jestobrócona w złym kierunku. Jeśli teraz jązaatakują wszystko będzie na nic. Muszęobrócić ją plecami do nich.

– Tylko na tyle cię stać słabeuszko? –krzyczę.

Biegnę dookoła niej, a ona odwraca sięchwiejnie do mnie. Lew i niedźwiedźruszają biegiem.

Usta Samanthy otwierają się, wyrywasię z nich grzmot i w moim kierunku lecibłyszczący strumień magii. Nie mamgdzie się schować. Zakrywam się

rękami i magia uderza we mnie. Nieboli. Czuję jakby pomiędzy mną, astrumieniem mocy uformowała sięelastyczna ściana. Magia uderza w nią,impet odpycha mnie do tyłu, ale nie boli.

Olbrzymka zatacza się i ściska głowę.Ha! Opór działa w obie strony. Zemstajest słodka.

Rycerze zbliżają się do niej z obu stron.

Curran i Mahon uderzają Samanthę z tyłupod kolana. Siła ich połączonej wagiokazuje się być powalająca. Olbrzymkaklęka, opierając się dłońmi o podłogę.

Ciało Currana skręca się, przyjmującpostać bojową. Rycerze ruszają na nią.Czworo z nich wbija wielkie lance w jej

dłonie, żeby ją przyszpilić. CiałoFeldmana rozrywa się. Podwójne pędy,wyglądające jak należące do jakiejśmagicznej rośliny, strzelają z niego iokręcają się wokół szyi olbrzymki.Rycerze zaczepiają zakończone hakamiłańcuchy w jej bokach. Trójka z nichciągnie z jednej strony, a Curran zdrugiej, obniżając jej wielki łeb corazbardziej. Mantykory rzucają się ku nam,ale Klan Ciężkich blokuje je.

Olbrzymka unosi ramiona i opuszczabrodę, chowając szyję. Feldman warczyjak zwierzę, napinając się. Pędy pękają ipada do tyłu.

– Odsunąć się! – krzyczy Luhter.

Podłoga rozwiera się i wyłażą z niejrośliny, które następnie chwytają szyjęoraz resztę ciała Samanthy. Bahir spadana jej kręgosłup i zaczyna ciąć wąskiodsłonięty pasek jej szyi.

– Ustawiam wektor – ogłasza Patrice. –Trzy, dwa, jeden…

Przykłada dłonie do ramienia olbrzymki.Ta drży gdy djinn próbuje jąregenerować, a jej głowa obniża się okolejne kilkadziesiąt centymetrów.Owiewa nas żar. Pot zalewa mi twarz.Ciężko się oddycha. Rośliny Lutherazaczynają więdnąć. Patrice wrzeszczy iodsuwa się, jej dłonie dymią. Samantharyczy. Metal zaczyna piąć się po jejpiersi i szyi. Niech to skaczące

zajączki!.

Curran puszcza swój łańcuch i daje nurapod brodę olbrzymki. Jego potężneramiona napinają się. Unosi jejpodbródek, rozciągając szyję. Terazmoja kolej. Wślizguję się w przerwę.Sarrat muska szyję Samanthy, po czymodsuwam się. Nowe, krwawe ostrzeszabli kruszy się, jego magia wyczerpujesię, ale cios zastał zadany. Krew leje sięz obu stron szyi naszej przeciwniczki.Przecięłam obie arterie, robiąc wielkąszczelinę w ciele. Olbrzymka napina się,rozpaczliwie próbując przycisnąć głowęi zacisnąć ranę. Curran stęka i drży.

Z góry opuszczają się dwie sylwetki,lądując na twarzy Samanthy. George i

Eduardo. Bizonołak składa pięści razemi wbija prosto w lewe oko monstrum. Zdrugiej strony trzynoga niedźwiedzicakaleczy jej prawe oko. Ostatnią rzecząjaką widzi, jest syn znienawidzonegomężczyzny i jego ukochana.

Nad nami, na szyi olbrzymki krzyczyBahir. Ogień pokrywa jego broń irozszerza się, by po chwili objąć gocałego. Oczy płoną mu czerwienią,widoczne nawet przez ogień. Mężczyznabierze zamach i trafia klingą w zrobionąprzeze mnie szczelinę, odcinając głowęSamanthy. Curran odpycha ją na bok zestęknięciem. Łeb upada w krew, a ciałoolbrzymki drży i opada na podłogę.Jasna iskra złota rozbłyskuje przede mną– to kolczyk, malutki w uchu olbrzymki.

Rzucam się po niego, ale uprzedza mnieFeldman. Odcina krótkim mieczempłatek ucha. Kolczyk spada w kałużękrwi.

Samantha wydaje ostatnie tchnienie. Jejciało zmienia się w popiół i rozpada.Wiatr porywa jej popioły. Mantykoryznikają. Pałac migocze i rozpływa się,jak płomień gasnącej świecy. Stoimy napustym parkingu, a za nami wznosi sięruina starego szpitala.

– Teraz! – krzyczę do Bahir. – Wykonajzaklęcie!

Bahir bierze kredę i rysuje koło nabetonie na tyle blisko, na ile pozwalakałuża krwi. Drżą mu dłonie. Kolczyk i

koło dzieli odległość niecałych ośmiumetrów. Niech to wąż kąśnie! Nicksięga po kolczyk.

– Odsunąć się! – wrzeszczy Curran.

[Czy Kate nie powinna być odporna namagię tego dziada?]

Ludzie rozbiegają się po kątach. Musimywłożyć kolczyk do szkatułki Bahira,zanim zawładnie kolejną osobą. Niepodołamy następnemu olbrzymowi.

Palce Feldmana dotykają złota. Robikrok w kierunku koła. Oczy mu bieleją.Ciało sztywnieje, ręka unosi się, drżąc zwysiłku, twarz wykrzywia. Posuwa siękilka centymetrów naprzód. Kuszącamoc djinna jest zbyt wielka. Obiecuje

Nickowi wszystko, spełnienie wszelkichpragnień i marzeń, nieograniczonąwładzę, nieprzebrane bogactwa,nadnaturalną sprawiedliwość…Obiecuje mu wszystko, czego w życiupragnął. Nick zaraz wsunie kolczyk wucho.

Curran wali Feldmana przedramieniemw łeb. Rycerz upada. Świat spowalnia.Kolczyk leci w powietrzu boleśniewolno i ląduje w dłoni Currana.

Nie.

Curran stroszy futro. Twarz traci wyraz.Robi nieduży krok w stronę koła. Oczywpatrują się w przestrzeń, niewidzące,jakby oślepł.

Nie, nie, nie…

– Nie może cię posiąść – mówię. –Jesteś mój. Walcz z nim. Walcz z nim,Curran.

Mięśnie twarzy lwołaka drgają,zmieniając kształt głowy. Jego szczękawydłuża się, a wyrastają z niej dłuższekły. Staje się potworem. Następny krok.Jego sierść zaczyna dymić. Tracę go.Czuję jak znika pod zasłoną magiidjinna.

Staję przed nim.

– Kochasz mnie?

[Bleeeee, no blee, jaki flaczastydramatyzm :p]

Skupia się na mnie. Na jego dłonitworzą się łyse placki, pokrytepęcherzami. Przed nami zaczyna sięformować w powietrzu jakiś kształt.Przezroczysty i słaby, alerozpoznałabym go wszędzie. Djinnprzeszukał umysł Currana wposzukiwaniu potężnych emocji iodnalazł nienawiść, którą mógłwykorzystać. Przywołuje d’Ambraya, boCurran chce go zabić. Jeśli skusi się natę przynętę, stracę go na zawsze.

Rozcinam przedramię. Krew spływa poskórze oblewając ją płynnym żarem.

[A nie powinna użyć do tego lubwcześniej do szabli nieumarłej krwi,którą przyniosła? ]

– Daj mi kolczyk. Zrób to jeśli mniekochasz. [Bleeeee]

Curran drży, wszystkie mięśnie napinado granic wytrzymałości.

– Oddasz go jeśli mnie kochasz.Rozewrzyj palce i niech wypadnie.[Bleeeee]

Krew formuje rękawicę zgodnie z woląmojej magii. Powinna ochronić mniechoćby na kilka sekund.

Postać Hugh jest niemal materialna.

Curran otwiera pięść. Kolczyk spada, aja łapię go odzianą w rękawicę dłonią.Przeszywa mnie moc, otwierającawszystkie drzwi w moim umyśle. Każde

tajemnicze miejsce, każde ukrytewspomnienie, każda grzeszna myśl –poznaje je w jedno mgnienie oka.Bezcześci moją duszę.

Robię krok. Daleko przede mną płomieńprzenosi się od Bahira, skacząc poobwodzie koła, łącząc go w jedno zeszkatułką. Utrzymuje otwarty portal.

[Tu I.A. stwierdza, że zostało 20 yardówdo koła. Wcześniej to był 25 feet.]

Zostało sześć metrów.

O wszechborze. Łzy ciekną mi popoliczkach.

W głowie słyszę szept:

„Nie pokonasz ojca. Pomogę ci.Podaruję ci moc, jakiej nie znasz”.

Przeszywa mnie ból. Następny krok.Płoną mi włosy.

„Dam ci jego głowę. Nie będzieszmusiała się bać, że znowu kogoś zabije”.

W głowie przewija mi się wizja: gróbojca, uśmiechająca się Julie i całującymnie Curran; stoimy pośrodku raju,szczęśliwi, wolni i bezpieczni.

„Wyzwolę cię z tych okowów. Uniosęcię w słodkim powietrzu i pozwolęzaczerpnąć tchu. Zatrzymam wszelki ból.Ujmij moją dłoń”.

Następny krok. Bahir i jego koło

znajdują się niemożliwie daleko. Takdaleko.

„Musisz tylko ująć moją dłoń”.

– Kochasz mnie ? – pyta Curran.[Bleeeee]

Oczywiście że tak.

– Oddaj mi kolczyk.

[Nie no serio, za każdym razem mamochotę napisać „pierścień”. Tolkienzepsuł mi głowę, moje ssskarby.]

Nie.

Ból zwiększa się, niemal powalając nakolana. Nie. Zostań ze mną. Zostań!Kocham go. Zrobię dla niego wszystko.

Muszę oddać mu kolczyk.

[„– Proszę oddać mi pierścień, panieFrodo”.

„– Zdejmij horkruksa, Harry”.]

ZOSTAŃ!

Upuszczam go.

Curran łapie błyskotkę. Padam na kolanaw krew olbrzymki. Teraz Curranwykonuje powolny krok naprzód. Wlokęsię zanim, chlipiąc. Będzie potrzebowałmnie po drugim kroku. Zrobienie gozajmuje mu pół minuty. Twarz mazmartwiałą. Oddaje mi kolczyk, kiedy goo to proszę. Biorę go, przyjmującbezkres bólu.

Idziemy po dwa kroki na zmianę.Upadam raz i muszę czołgać się przezkrew, ale posuwamy się naprzód, a kołojest coraz bliżej.

„Spójrz w swą przyszłość. Zajrzyj wgłąb serca. Wiesz, czego pragnie twójojciec”.

Koło znajduje się niemal nawyciągnięcie ręki.

W mojej głowie wyświetla się wizja.

„On ukrywa przed tobą przyszłość.Jednak moja moc jest potężniejsza.Widzę go. Pokażę ci, co dostrzegam…”

Świat wokół znika. Widzę przed sobąwzgórze – szmaragdowozielona trawa

pod błękitnym niebem. Na jegogrzbiecie stoi Roland. Na rękach trzymadziecko.

Uderza we mnie magia, znajoma, ajednak tak inna, płynąca od dziecka. Jesttak silna, że zapiera dech w piersi. Mójsynek ma szare oczy Currana. To jestprawdziwe. Czuję łączącą nas więź,rozciągniętą w czasie. Czuję miłość,którą przelałam w to dziecko. Synwyciąga do mnie rączkę… Rolanduśmiecha się i odwraca, zabierając go.Krzyczę. Nie może tego zrobić. To naszedziecko.

„Tego właśnie pragnie. Zawsze tegochciał. Wiesz, że to prawda. Zabierze cisyna. Użyje go, by cię kontrolować.

Zmieni go w potwora. Niepowstrzymasz go”.

– Włóż kolczyk do szkatułki, maleńka –odzywa się Curran. – Dasz radę.

„Ale ja mogę to powstrzymać. Zrobię to.Nie kochasz swojego dziecka? Niechcesz żeby był bezpieczny?”

Sama zadbam o jego bezpieczeństwo.Ja. Nie potrzebuję cię.

„Ależ potrzebujesz. Nie pokonasz gosama”.

Nie potrzebuję cię.

– Nie potrzebuję cię! Nie potrzebujęcię! Nie masz władzy nade mną! – słyszę

swój głos i uświadamiam sobie, żekrzyczę.

„Zdechniesz, sczeźniesz beze mnie.Twoja rodzina przepadnie. Twoi bliscyzostaną zamordowani. Ujmij mą dłoń, apodaruję ci wieczną moc”.

Rozwieram palce.

Kolczyk spada, odbija się od krawędziszkatułki i spada do koła. Nie udało misię.

Dłoń George zamyka się na świecidełku.Niedźwiedzica wrzeszczy, twarz mawykrzywioną, wyraz oczu straszliwy.Zaciska zęby. Wytęża wszystkie siły. Nabarku formuje się ręka. George zrywasię z gardłowym rykiem i wrzuca

kolczyk do szkatułki. Z więzienia buchaogień. Pojawia się nad nim Eduardo zwieczkiem w dłoniach. Ogień głaszczego, parząc ręce. Eduardo przyciskawieczko. Strumień ognia opiera się,walcząc z nim. Bizonołak napinamięśnie. Wieczko opuszcza sięminimalnie.

– Dasz radę, synu! – woła Bahir.

Eduardo napiera mocniej. Potężnemięśnie ramion wybrzuszają się.

– Nie masz niczego czego pragnę! –wrzeszczy i zamyka szkatułkę.

Magia odpycha mnie w tył.Skomplikowane linie koła obracają sięjak warstwy kunsztownego,

mechanicznego zegara, który ktośrozbiera.

Nocną ciszę rozdziera przeraźliwykrzyk. Zakrywam uszy.

Wewnątrz koła podłoże rozwiera się, aszkatułka zapada się, lecąc w dół jakwystrzelona kula, głęboko w ciemność.Magia trzaska i wszystko milknie.

KONIEC Rozdziału 27

Epilog

Sączę mrożoną herbatę, trzymającszklankę lewą ręką. Na prawej nie mam

jeszcze skóry, pomimo tygodnia usilnychstarań Doolittle’a. Powiedział, żepotrzeba na to co najmniej następnychdziesięciu dni. Powiedział jeszcze kilkainnych rzeczy; nie wiedziałam, że ma jew ogóle w swoim słowniku. Siedzi terazprzy sąsiednim stoliku, obserwując jakGeorge i Eduardo tańczą wolno natrawniku.

George wygląda ślicznie wśnieżnobiałej sukience. Eduardo wciążjest za szczupły i powinien odpoczywaćw łóżku, ale próba sforsowaniajednolitego frontu niedźwiedziołaczki ibizonołaka to z góry przegrana sprawa.

Eduardo powiedział mi już ze sto razy,że jest wdzięczny za ratunek. George bezprzerwy mnie ściska. Poza tym przysłałanam czekoladę. Nowożeńcyprzeprowadzają się do domu obokBarabasa, co znaczy, że będę często ichwidywać.

Przechylam głowę, żeby odrzucićwarkocz na plecy i przypominam sobie,że go nie mam. Żar ifrita spalił miwłosy. Teraz ledwie sięgają ramion idostaję przez to kręćka.[NIEEEEEEEEEEEEEEE!!!]

Po drugiej stronie trawnika, przy stoliku,

siedzi Mahon. Trzyma twarz w dłoniach.Pewnie rozbeczał się i nie chce byludzie wiedzieli. Przy tym samym stolikusiedzi Bahir, choć widać, że czuje sięnieswojo. Rozmawiał z Eduardo i choćurazy nie zostały zapomniane, Georgenie traci nadziei, że się pogodzą.

W ciągu minionego tygodnia w Atlancieeksplodowała wiosna. Wszystko sięzazieleniło, jak gdyby natura radowałasię z wypędzenia ifrita. Kwiatyrozkwitły, a gałązki jabłoni okrytekwieciem, ustawione w wysokichwazonach na biało nakrytych stołach,nasycają ciepłe powietrze swymaromatem. Cieszę się, że Eduardo i

George zdecydowali się na uroczystościna świeżym powietrzu i nie wpakowalitysiąca pięciuset osób do głównej saliTwierdzy. [UUuu, stać ich na takiewesele? :P]

Po plecach prześlizguję się mi czyjaśdłoń.

– Hej – zagaja Curran

– Hej.

Opieram się o niego, a on obejmujemnie.

– Wszyscy się żenią – zauważa.

– Mhm.

– My też powinniśmy.

Oczyma wyobraźni widzę ojca natrawiastym wzgórzu, oddalającego się znaszym dzieckiem w ramionach.Obejmuję Currana, mając nadzieję, żejego siła odgoni demony.

– Zdawało mi się, że to jużpostanowione Poprosiłeś mnie o rękę,przyjęłam oświadczyny i wszystko gra.

– Tak, ale to takie zawieszone wpowietrzu. Ustalamy konkretną datę.

– Na przykład?

– Sam nie wiem. Co powiesz na szóstylipca?

[Noc z 6 na 7 lipca według kalendarzagregoriańskiego to 23/24 czerwca w

kalendarzu juliańskim. W oryginalepodano złą datę - 6 czerwca.]

– Noc Kupały? Gdy wszystko wsłowiańskich wierzeniach ludowychszaleje?

– Ostatni dzień Wilkołaczego Lata. –Curran uśmiecha się szeroko.

Każdego roku, przez pierwszy tydzieńlipca, Gromada świętuje WilkołaczeLato. Jedzą, piją, cieszą się życiem idobrze bawią.

– Mówię poważnie, Kate. Wyjdź zamnie.

– Żaden kapłan nie udzieli nam ślubu.

– Nie potrzebujemy go. Dopoprowadzenia ceremonii weźmiemyRomana.

– Chyba nie mówisz poważnie, WaszaFutrzastość.

Curran wstaje z krzesła i przyklęka. Oborze wszechmocny.

– Wyjdź za mnie.

– Co ty wyprawiasz? – cedzę przezzaciśnięte zęby. Policzki mam takgorące, że tort weselny zaraz sięrozpuści.

– Oświadczam się uroczyście. Zapierwszym razem jakoś nie zaskoczyło.

Niech mnie ktoś zastrzeli.

– Curran! Wstawaj. Ludzie patrzą.

Znowu się uśmiecha.

– Wyjdź za mnie, Kate.

– No dobra. W ostatnią nocWilkołaczego Lata.

Wstaje, pochyla się i muska moje ustaswoimi.

Oddaję pocałunek i słyszę oklaski.

Nowożeńcy przystanęli, a Eduardoklaszcze. Ktoś z lewej strony dołącza.Andrea.

Też się wal.

Uśmiecham się i macham do nich.

– Nienawidzę cię.

– Nie gniewaj się. Przyniosę ci jeszczeherbaty.

Śmieje się, bierze moją szklankę i idzie

ją napełnić.

Pobierzemy się. Będziemy mielidziecko. Będę je kochać najbardziej naświecie, a mój ojciec odbierze mi je.

Nie. Tak nie może być. Muszę znaleźćsposób, by go pokonać. Nie mampojęcia jak to zrobić. Jak zabićnieśmiertelnego i niepokonanego?

[Trochę to nieuprzejme, robićprzedstawienie na czyimś weselu, a jużpubliczne oświadczyny są zupełnie niefair w stosunku do przyjmującej je

osoby.]

Do mojego stolika podchodzi Bahir.

– Mogę się przysiąść?

– Oczywiście.

Siada po mojej prawej stronie.

– Chcę ci jeszcze podziękować.

– Nie ma potrzeby. Jak układają sięsprawy pomiędzy tobą a Eduardo?

Bahir uśmiecha się.

– Trzeba czasu by wszystko naprawić.Jest na mnie rozgniewany za to, że goopuściłem. Zły na matkę, że niczego munie wyjaśniła. Eduardo był wrażliwym,delikatnym chłopcem.

Próbuję pogodzić obraz wielkiegobizonołaka, wydłubującego okoolbrzymki, z wrażliwym chłopcem, alejakoś mi się nie udaje.

– Mhm.

– Wiem, że jego ojczym nie byłwyrozumiałym rodzicem, ale nie tracęnadziei.

Curran napełnił szklanki i wraca. Takbardzo go kocham. Jego oczy, sposób wjaki na mnie patrzy i w jaki chodzi orazto jak na mnie działa.

„Czasem gdy moc twego wroga jest zbytwielka, jedyne co możesz zrobić, touwięzić ją”.

– Bahir – odzywam się cicho – przedwalką powiedziałeś mi, że pomożesz migdybym czegoś potrzebowała.

– Tak.

– Czy ta oferta jest aktualna?

– Oczywiście.

– Po ślubie, gdy sprawy się uspokoją,chciałabym się spotkać z tobą.

Opowiesz mi wszystko co wiesz o tejszkatułce.

KONIEC

Za męczenie się ze skanamipodziękować należy:

06, 09 - rai-ssa

07, 08 - moria

10 - madzikk86

11, 12, 16 - atka64

13, 14 - szafiere

15 - Ku-Fu

17 - madzikk86

18 - rai-ssa

19, 20, 21, 24, 25- moria

27, Epilog - anita275