Download - Złe towarzystwo

Transcript

Kraków 2012

tłumaczenie Marcin Wróbel

JOHN VERDON

ZŁE TOWARZYSTWO

Kraków 2012

tłumaczenie Marcin Wróbel

JOHN VERDON

ZŁE TOWARZYSTWO

Tytuł oryginału: Shut Your Eyes Tight

Copyright © 2011 by John Verdon

Copyright © for the translation by Marcin Wróbel

Projekt okładki: Mario Arturo

Przygotowanie okładki do druku: Katarzyna Bućko

Opieka redakcyjna: Anna Małocha

Opracowanie typograficzne książki: Daniel Malak

Adiustacja: Zuzanna Szatanik / d2d.pl

Korekta: Małgorzata Poździk / d2d.pl, Anna Woś / d2d.pl

Łamanie: Małgorzata Poździk / d2d.pl

ISBN 978-83-7515-200-5

www.otwarte.eu

Zamówienia: Dział Handlowy, ul. Kościuszki 37, 30 -105 Kraków,tel. (12) 61 99 569

Zapraszamy do księgarni internetowej Wydawnictwa Znak,w której można kupić książki Wydawnictwa Otwartego: www.znak.com.pl

Dla Naomi

7

PrOlOg

Doskonałe rozwiązanie

Stojąc przed lustrem, z olbrzymią satysfakcją przyglądał się swojemu roześmianemu obliczu. Samo życie oraz własna inte­ligencja – chociaż nie, to musiało być coś więcej niż zwyczajna inteligencja – cieszyły go w tej chwili jak nic innego na świecie. Stan jego umysłu można by opisać jako „głębokie zrozumienie wszechrzeczy”. Tak właśnie było – głębokie zrozumienie wszech­rzeczy, znacznie wykraczające poza normalny zakres ludzkiej mądrości. Zachwycony trafnością tego określenia, które pojawi­ło się w jego myślach zapisane kursywą, wpatrywał się w swój coraz szerszy uśmiech. Czuł – dosłownie czuł – potęgę swego wejrzenia we wszystkie ludzkie sprawy, a ostatnie wydarzenia udowodniły empirycznie, że miał rację. Po pierwsze, najproś­ciej mówiąc: nie został złapany. Minęły już prawie dwadzieś­cia cztery godziny, a całkowity obrót planety wokół jej osi tyl­ko zwiększył jego poczucie bezpieczeństwa. Zresztą było to do przewidzenia, upewnił się przecież, że nie pozostawi żadnych śladów czy wskazówek, które umożliwiłyby jego namierzenie za pomocą logicznej dedukcji. I rzeczywiście, nikt go nie namierzył. Miał więc wszelkie podstawy, by przypuszczać, że pozbycie się tej aroganckiej zdziry było całkowitym sukcesem.

Definitywnie – o tak, „definitywnie” to najwłaściwsze sło­ wo – wszystko poszło zgodnie z planem. Było dokładnie tak, jak przewidywał, bez żadnych problemów i niespodzianek… nie licząc tego dźwięku. Chrząstka? Tak, to musiało być to, no bo co innego?

Fakt, że coś takiego pozostawiło tyle uporczywych wspomnień, nie miał absolutnie żadnego sensu. Być może siła i  trwałość tego wspomnienia wynikały bezpośrednio z jego nadnaturalnej wrażliwości. Spostrzegawczość musiała mieć swoją cenę.

Zapewne kiedyś i ten donośny trzask wyblaknie w jego pa­mięci – podobnie jak widok kałuży krwi, której właściwie już teraz nie pamiętał. Najważniejsze było zachowanie odpowied­niej perspektywy i pamięć o tym, że wszystko kiedyś mija. Każ­da zmarszczka na powierzchni wody wygładza się prędzej czy później.

Część I

MeksykańskI ogrodnIk

11

wiejska sielanka

Spokój wrześniowego poranka przypominał ciszę na po-kładzie łodzi podwodnej, w której wyłączono wszystkie sil-niki, by uniknąć namierzenia. Okolica tkwiła w całkowitym bezruchu, zmiażdżona niewidzialnym uściskiem olbrzymiego spokoju, takiego, jaki zapada na chwilę przed burzą, nieprze-widywalnego jak głębia oceanu.

Całe lato było dziwnie przygaszone, długotrwała posucha z wolna wysysała życie z traw i drzew. liście zaczęły już tracić swój zielony kolor na rzecz brązów i opadały w ciszy z gałęzi klonów i buków, co nie wróżyło kolorowej jesieni. Dave gur-ney wyszedł z kuchni na werandę i ogarnął spojrzeniem ogród z przystrzyżonym trawnikiem, oddzielający dom od porośnię-tych chaszczami pastwisk, które schodziły na brzeg stawu, się-gając wrót starej, czerwonej stodoły. Miał problemy z koncen-tracją i czuł się odrobinę nieswojo, a jego uwaga meandrowała pomiędzy grządką ze szparagami a niewielkim żółtym buldo-żerem stojącym za stodołą. Pociągnął z niechęcią łyk porannej kawy, która zdążyła już ostygnąć w ostrym powietrzu poranka.

Nawozić szparagi czy nie nawozić  – oto jest pytanie. A przynajmniej pierwsze z pytań związanych ze szparagami.

12

Jeśli odpowiedź będzie twierdząca, to pojawi się kolejna kwe-stia: nawóz luzem czy w workach? Jak informowały różne strony internetowe wskazane mu przez Madeleine, kompost był kluczem do sukcesu w hodowli szparagów, nie miał jed-nak pojęcia, czy powinien dołożyć nową warstwę do tej, którą rozsypał wiosną, czy też nie.

Przez całe dwa lata mieszkania w  Catskills z  połowicz-nym entuzjazmem próbował zaangażować się w  te wszyst-kie ogrodowo -domowe zajęcia, których Madeleine podjęła się z ogromnym zapałem, jednak jego wysiłki wciąż były podko-pywane przez kłopotliwe termity wyrzutów sumienia, zwią-zane nie tyle z kupnem tego właśnie domu wraz z dwudzie-stoma hektarami pięknie położonego terenu, ile z podjęciem w wieku czterdziestu sześciu lat decyzji o  rezygnacji z pra-cy w nowojorskiej policji i przejściu na emeryturę. Tym, co go najbardziej niepokoiło, było pytanie, czy nie za wcześnie zre-zygnował z policyjnej odznaki na rzecz obowiązków ogrod-nika i ziemianina.

Istniało kilka niepokojących wskazówek, które zdawały się sugerować, że tak właśnie było. Od momentu przeprowadzki na rajskie pastwiska nękał go przelotny tik w lewym oku. Po piętnastu latach od porzucenia nałogu, ku swojemu rozgory-czeniu i zaniepokojeniu Madeleine, ponownie zaczął od czasu do czasu popalać. Był też oczywiście temat, który oboje omi-jali jak słonia stojącego pośrodku salonu – jego własna decy-zja, by pomimo trwającej od roku emerytury zaangażować się zeszłej jesieni w straszliwą sprawę Mellery’ego.

Tylko cudem udało mu się wtedy przeżyć, Madeleine też została narażona na niebezpieczeństwo, a w tej krótkiej chwili absolutnej jasności umysłu, który zetknął się ze śmiercią, czuł przez moment olbrzymią motywację, by całkowicie poświęcić się przyjemnościom wiejskiego życia. Takie krystalicznie czy-ste refleksje na temat tego, jak powinno wyglądać twoje życie, mają jednak zabawne właściwości – jeśli nie potrafisz się ich

13

kurczowo trzymać każdego dnia, bardzo szybko zaczynają blaknąć. Chwila olśnienia jest tylko chwilą. Bez zaangażowa-nia szybko staje się czymś w rodzaju ducha, coraz słabszym powidokiem, gasnącym powoli aż do chwili, gdy pozostaje po nim pojedyncza dysharmonijna nuta w melodii twojego życia.

Samo zrozumienie tego procesu, jak odkrył gurney, nie było magiczną receptą na jego powstrzymanie – to właśnie dlatego jedyne, na co się mógł zdobyć w stosunku do uro-ków sielankowej idylli, to połowiczny entuzjazm. Takie po-stępowanie zwiększało jeszcze rozziew pomiędzy nim a żoną. Nie był pewien, czy ktokolwiek może się naprawdę zmienić, a – co ważniejsze – czy on sam kiedykolwiek będzie gotów na taką zmianę. W chwilach depresji czuł się mocno zniechęco- ny własnym sztywnym i konserwatywnym myśleniem oraz podejściem do życia.

Wystarczyło zresztą spojrzeć na całą sytuację ze spycha-czem. Kupił ten niewielki, używany pojazd pół roku temu, tłu-macząc Madeleine, że dla właściciela dwudziestu hektarów lasu i  łąk oraz półkilometrowej polnej drogi takie narzędzie może okazać się nader przydatne. Dzięki temu zakupowi mógł przecież dokonać niezbędnych napraw i ulepszeń. Ona zaś od samego początku widziała w nim hałaśliwy, cuchnący spali-nami symbol jego niezadowolenia z okolicy, w której się zna-leźli, z tego, że musieli opuścić miasto i przenieść się w góry, oraz przykład jego obsesji kontrolowania wszystkiego, łącz-nie z przyrodą, którą chciał przekształcać na obraz i podo-bieństwo własnego umysłu. raz tylko wspomniała przelotnie o swoich obiekcjach, pytając, dlaczego nie potrafi zaakcepto-wać tego, co ich otacza, jako cudownego daru, który im ofia-rowano, i koniecznie musi to poprawiać.

Stojąc przy szklanych drzwiach, przypomniał sobie z nie-pokojem ten komentarz, słysząc jej delikatnie podniesiony głos w swoim umyśle, podczas gdy prawdziwa Madeleine odezwała się tuż za jego plecami:

14

– Jest jakaś szansa, że naprawisz do jutra hamulce w moim rowerze?

– Przecież powiedziałem, że to zrobię. – Upił kolejny łyk kawy, odruchowo krzywiąc usta. Napój był ohydnie zimny. rzucił okiem na stary zegar stojący na sosnowym kredensie. Miał jeszcze godzinę do jednego z gościnnych wykładów, któ-re wygłaszał czasem na stanowej uczelni policyjnej w Albany.

– Powinieneś się kiedyś ze mną wybrać – rzuciła Madeleine, tak jakby dopiero teraz przyszło jej to do głowy.

– Chętnie  – to była jego zwyczajowa odpowiedź na jej okazjonalne zaproszenia, by towarzyszył jej w  rowerowych wycieczkach po pofałdowanych polach i  lasach zachodniej części Catskills. Odwrócił się w jej stronę. Stała w drzwiach ubrana w  znoszone getry, workowaty sweter i  czapeczkę z daszkiem poplamioną farbą. Nagle poczuł, że musi się do niej uśmiechnąć.

– Co? – zdziwiła się, przechylając głowę na bok. – Nic. Czasem sama jej obecność wpływała na niego tak kojąco,

że jego umysł momentalnie wyzbywał się wszystkich popląta-nych, negatywnych myśli. Należała do tego rzadkiego rodzaju kobiet, które wyglądały doskonale, nie przywiązując praktycz-nie żadnej wagi do swojego wyglądu. Zrobiła kilka kroków i stanęła tuż obok, spoglądając na zewnątrz.

– Jeleń znów się dobrał do ziarna dla ptaków – jej głos zdradzał, że raczej ją to bawi, niż złości.

Po drugiej stronie trawnika stały trzy wyraźnie przekrzy-wione, drewniane karmniki dla ptaków. Patrząc w tamtą stro-nę, uświadomił sobie, że do pewnego stopnia podziela uczucia Madeleine w stosunku do jelenia i niewielkich szkód jakie wy-rządził – co było o tyle dziwne, że ich opinie na temat buszu-jących aktualnie w karmniku wiewiórek, które dobierały się do ziarna, były całkowicie rozbieżne. Jego zdaniem te niespokojne, szybkie i agresywne zwierzęta kierowane jakimś obsesyjnym

głodem, charakterystycznym dla gryzoni, umierały z ochoty, by pożreć każdą okruszynę pożywienia, jaka istniała na ziemi.

Jego uśmiech gdzieś zniknął. Przyglądał im się z  lekkim napięciem, które – jak sam podejrzewał w chwilach samokry-tyki – stało się jego odruchową reakcją na zbyt wiele sytuacji. Napięcie to wynikało z błędnych decyzji, jakie podjął w swoim małżeństwie, i podkreślało różnice między nim a Madeleine. W jej oczach wiewiórki były fascynującymi, sprytnymi i za-radnymi stworzeniami, wzbudzającymi podziw swoją ener-gią i zdeterminowaniem. Kochała je, jak większość rzeczy na świecie. On zaś najchętniej by do nich strzelał.

No, może nie do końca strzelał, nie tak, żeby pozabijać czy okaleczyć, ale porządny huk z wiatrówki powinien je na tyle wystraszyć, że porzucą karmniki i powrócą do lasów, gdzie jest ich miejsce. Zabijanie nigdy nie było jego ulubionym sposo-bem rozwiązywania problemów. Przez te wszystkie lata w no-wojorskiej policji, ćwierć wieku w wydziale zabójstw, gdzie musiał sobie radzić z brutalnymi facetami z brutalnego miasta, nigdy nie musiał wyciągać pistoletu, poza rzadkimi wizytami na strzelnicy, i nie miał najmniejszego zamiaru tego zmieniać. Tym, co motywowało go przez tak wiele lat do pracy w policji, na pewno nie był urok broni i oferowanych przez nią zwodni-czo prostych rozwiązań.

Uświadomił sobie, że Madeleine przygląda mu się tym zaciekawionym, oceniającym spojrzeniem, domyślając się zapew ne po napiętych mięśniach wokół jego szczęki, co są-dzi na temat wiewiórek. Już miał odpowiedzieć na ten akt jas-nowidzenia, próbując jakoś usprawiedliwić własną wrogość wobec tych szczurów z puszystymi kitami, kiedy przerwał mu dzwonek telefonu – a właściwie to dwa dzwonki, ponieważ jednocześnie usłyszał sygnał aparatu stacjonarnego, dobiega-jący z jego gabinetu, oraz pobrzękiwanie komórki leżącej na kuchennym blacie. Madeleine pospieszyła do gabinetu, a on sięgnął po swój telefon.

16

Bezgłowa panna młoDa

Jack Hardwick był wrednym, irytującym cynikiem z załza-wionymi oczami, który pił zbyt wiele i  traktował życie jak mało zabawny dowcip. rzadko wzbudzał w kimś zaufanie i miał zaledwie kilku entuzjastycznych wielbicieli. gurney był przekonany, że gdyby Hardwick pozbył się podejrzanych motywacji swoich działań, to nie zostałyby mu żadne inne.

Z drugiej strony jednak uznawał go za jednego z najinte-ligentniejszych i najbardziej przenikliwych detektywów, z ja-kimi kiedykolwiek miał okazję pracować. To właśnie dlatego, gdy usłyszał jego ochrypły głos rozbrzmiewający ze słuchawki przyłożonej do ucha, ogarnęły go mieszane uczucia.

– Czołem, Davey!gurney zmarszczył brwi. Nikt nie pozwalał sobie na to, by

mówić do niego Davey, i  jego zdaniem raczej nie powinien sobie na to pozwalać, co oczywiście, jak przypuszczał, było powodem, dla którego Hardwick zdecydował się na to szcze-gólne zdrobnienie.

– Co mogę dla ciebie zrobić, Jack?Ogłuszający śmiech detektywa był jak zawsze w równym

stopniu irytujący co pozbawiony znaczenia.

17

– Pracując przy sprawie Mellery’ego, wciąż marudziłeś, że musisz wstawać razem z kurami. Tak sobie pomyślałem, że sprawdzę, czy to prawda.

W przypadku rozmów z Hardwickiem zawsze należało się liczyć z tym, że będzie przez dłuższą chwilę zwlekał, zanim przejdzie do interesującego go tematu.

– Czego chcesz, Jack? – Ty naprawdę masz na tej swojej farmie jakieś srające po

kątach kurczaki, czy to „wstawanie z kurami” to tylko taka mądrość ludowa?

– Czego chcesz, Jack? – A niby dlaczego miałbym czegoś chcieć? To już nie można

sobie ot tak zadzwonić do starego kumpla? – Daruj sobie tego starego kumpla i mów, o co ci chodzi. – Jesteś taki oziębły – policjant ponownie parsknął śmie-

chem. – Taki niedostępny. – Słuchaj, nie zdążyłem jeszcze nawet wypić drugiej

kawy. Jeśli w  ciągu pięciu sekund nie przejdziesz do rze-czy, to odkładam słuchawkę. Pięć… cztery… trzy… dwa… jeden…

– Ktoś załatwił pannę młodą na jej własnym weselu. Po-myślałem, że cię to zainteresuje.

– Dlaczego miałbym się tym interesować? – A niby jaki policjant z wydziału zabójstw nie zaciekawił-

by się czymś takim? Powiedziałem, że ktoś ją załatwił? Powi-nienem raczej powiedzieć, że ktoś ją rozwalił. Maczetą.

– Ale ja jestem na emeryturze. – Odpowiedzią był przeciąg- ły śmiech. – Nie żartuję, Jack. Naprawdę odszedłem.

– Tak, jak wtedy, kiedy rzuciłeś się do rozwiązywania spra-wy Mellery’ego?

– To była chwilowa odskocznia. – Czyżby? – Posłuchaj, Jack… – powoli zaczynał tracić do niego cierp-

liwość.

18

– Dobra. rozumiem. Jesteś na emeryturze. A teraz daj mi dwie minuty, żebym mógł ci opowiedzieć o tym, jakie masz tu możliwości.

– Na litość boską, Jack… – Tylko dwie cholerne minuty. Dwie. Jesteś tak kurewnie

zajęty masowaniem swoich obwisłych piłeczek golfowych, że nie możesz poświęcić odrobiny czasu staremu partnerowi?

– Nigdy nie byliśmy partnerami. – Złośliwy przytyk znów pobudził tik w jego lewej powiece.

– Jak możesz tak mówić, do cholery!? – Pracowaliśmy przy kilku sprawach. Nie byliśmy partne-

rami. – Chcąc zachować szczerość, musiałby jednak przyznać, że łączyła go z Hardwickiem pewna wyjątkowa więź, którą na-leżało uszanować. Pracując przed dziesięcioma laty w dwóch oddalonych o setki kilometrów okręgach nad różnymi elemen-tami tego samego dochodzenia w sprawie zabójstwa, niezależ-nie od siebie odkryli kolejne szczątki jednej z ofiar, posiekanej na kawałki. Tego rodzaju zbiegi okoliczności potrafią dopro-wadzić do powstania dziwnych, silnych relacji pomiędzy de-tektywami.

– To dasz mi w końcu te dwie minuty czy nie? – w głosie Hardwicka pojawiła się żałośnie błagalna nuta.

– Dawaj – poddał się w końcu gurney. – Jesteś najwyraźniej bardzo zajęty, więc pozwól, że od

razu przejdę do rzeczy – policjant momentalnie wrócił do swo-jego klasycznego stylu mówienia, kojarzącego się ze straga-niarzem dotkniętym rakiem gardła. – Chcę ci oddać ogromną przysługę. Jesteś tam jeszcze?

– Mów szybciej. – Niewdzięczny draniu! No dobra, już mówię. Cztery mie -

siące temu doszło do szokującego morderstwa. Zepsuta bo-gata panienka decyduje się na ślub z  modnym psychiatrą, leczącym znane osobistości, a podczas przyjęcia weselnego, które odbywa się w fikuśnej rezydencji pana młodego, zostaje

19

zabita przez pracującego tam ogrodnika, który odcina jej gło- wę maczetą i ucieka.

gurney przypomniał sobie nagłówki brukowców, które naj-prawdopodobniej miały związek z tą sprawą: „Z kościoła do krwawej łaźni!”, „Bezgłowa panna młoda!”. Czekał, aż Hard-wick dokończy swoją historię. Zamiast tego policjant kaszlnął z takim impetem, że gurney musiał odsunąć słuchawkę od ucha.

– Jesteś tam jeszcze? – spytał w końcu Hardwick. – Ta. – Milczysz jak trup. Powinieneś co dziesięć sekund wy-

dawać jakiś cichy pisk, żeby ludzie mieli pewność, że wciąż żyjesz.

– Jack, po jaką cholerę ty właściwie do mnie zadzwoniłeś? – Chcę ci dać najlepszą sprawę w twoim życiu. – Nie jestem już gliniarzem, twoja propozycja nie ma sensu. – Chyba zacząłeś tracić słuch na starość. Ile ty w końcu

masz lat? Czterdzieści osiem czy osiemdziesiąt osiem? Posłu-chaj, bo jeszcze nie powiedziałem ci najważniejszego. Córka jednego z najbogatszych neurochirurgów na świecie wycho-dzi za skandalizującego modnego psychiatrę, który pojawił się kiedyś nawet u Oprah. godzinę później, otoczona przez jakieś dwieście osób, puka do szopy ogrodnika. Trochę już w siebie wlała i chce go zaprosić do wzniesienia ślubnego toastu. Kie-dy przez dłuższą chwilę nie wraca, mąż posyła kogoś, żeby ją sprowadził, ale drzwi do szopy są zamknięte, a w środku panuje cisza. Wtedy pojawia się mąż, szanowny pan doktor Scott Ashton, i zaczyna dobijać się do drzwi. Żadnej odpo-wiedzi. Zdobywa gdzieś klucz, wchodzi do środka i znajduje żonę siedzącą nadal w ślubnej sukni, ale już bez głowy. Wi-dzi otwarte okno na tyłach budynku, a po ogrodniku ani śladu. Chwilę później na miejscu są prawie wszyscy gliniarze z okrę-gu. Jeśli się jeszcze nie zorientowałeś: to są naprawdę wpły-wowi ludzie. Sprawa ląduje w wydziale dochodzeniowym,

20

a dokładniej na moim biurku. Początek jest prosty: musimy znaleźć ogrodnika. Później wszystko zaczęło się komplikować. To nie był taki sobie zwyczajny ogrodnik, a pan doktor trakto-wał go jak swojego protegowanego. Hector Flores, bo tak się nazywał, był nielegalnym meksykańskim imigrantem. Ashton przyjął go do pracy i błyskawicznie zorientował się, że facet jest bardzo rozgarnięty, naprawdę inteligentny. Zaczął popy-chać go do nauki i w ciągu dwóch lub trzech lat Hector stał się bardziej kimś w rodzaju jego ulubieńca niż gościem od grabie-nia liści. Praktycznie został członkiem rodziny. Wygląda na to, że ciesząc się tym statusem, zdołał nawet poderwać żonę jed-nego z sąsiadów Ashtona. Bardzo interesująca postać, ten pan Flores. Po zabójstwie zapadł się pod ziemię, razem ze wspo-mnianą żoną sąsiada. Jedyny ślad, jaki po nim pozostał, to za-krwawiona maczeta, którą znaleźliśmy jakieś sto pięćdziesiąt metrów w głąb lasu.

– Jak się to wszystko skończyło? – Nijak. – To znaczy? – Mój błyskotliwy kapitan, pamiętasz chyba roda rodri-

gueza, ma własny pogląd na tę sprawę.gurney przypomniał sobie z obrzydzeniem wspomnianego

kapitana. Dziesięć miesięcy temu, pół roku przed zabójstwem opisanym przez Hardwicka, zaangażował się nieoficjalnie w śledztwo prowadzone przez stanowy wydział dochodzenio-wy, znajdujący się wtedy pod dowództwem ambitnego służ-bisty rodrigueza.

– Uważa, że należy przesłuchać każdego Meksykanina w promieniu pięćdziesięciu kilometrów i grozić mu tak długo, aż doprowadzi nas do Floresa. gdyby to nie zadziałało, po-winniśmy zwiększyć obszar przesłuchań do stu kilometrów. Chciał posłać wszystkich, absolutnie wszystkich ludzi do tej roboty.

– Nie zgodziłeś się?

21

– Istniały jeszcze inne ślady, które warto było zbadać. Cał-kiem możliwe, że Hector nie był tym, za kogo się podawał. Coś w tej sprawie śmierdzi.

– Co się stało dalej? – Powiedziałem rodriguezowi, że ma nasrane w głowie. – Serio? – po raz pierwszy w trakcie tej rozmowy gurney

się uśmiechnął. – Naprawdę. Odsunięto mnie od sprawy i przekazano ją

Blattowi. – Blatt!? – samo wymówienie tego nazwiska przypominało

próbę przełknięcia grudy nadgniłego jedzenia. Bez wątpienia w całym wydziale dochodzeniowym Arlo Blatt był jedynym detektywem bardziej irytującym niż rodriguez. Jego postawę można było opisać słowami jednego z ulubionych wykładow-ców gurneya: „uzbrojona ignorancja, gotowa do bitwy”.

– Tak – kontynuował Hardwick. – Blatt zrobił dokładnie to, czego chciał rodriguez, i nie osiągnął żadnego efektu. Minęły cztery miesiące i wiemy mniej, niż wiedzieliśmy na początku. Zastanawiasz się pewnie teraz, co to ma wspólnego z tobą.

– Tak, przemknęło mi to pytanie przez głowę. – Matka panny młodej jest wybitnie niezadowolona. Podej-

rzewa, że ktoś próbuje uwalić śledztwo. Nie ufa rodriguezowi, a Blatta uważa za idiotę. Ty natomiast jej zdaniem jesteś praw-dziwym geniuszem.

– Co? – Odwiedziła mnie w zeszłym tygodniu, równe cztery mie-

siące po zabójstwie, pytając, czy jest jakaś szansa, żebym wró-cił do prowadzenia tej sprawy, albo czy mogę nad nią pracować w tajemnicy przed innymi. Poinformowałem, że mam zwią-zane ręce i że nie jest to zbyt rozsądny pomysł. Już i tak miałem wystarczająco na pieńku z resztą wydziału, powiedziałem jej jednak, że przypadkowo mam osobisty kontakt z jednym z naj-bardziej utytułowanych detektywów w historii nowojorskiej policji, który po niedawnym odejściu na emeryturę wciąż jest

22

pełen animuszu i z wielką chęcią pokaże jej, jak zabrać się do tej sprawy od innej strony niż Blatt i rodriguez. Co lepsze, mia-łem też przy sobie zupełnie przypadkiem ten uroczy artykulik z „New Yorkera”, w którym opisano, jak poradziłeś sobie ze sprawą Satanistycznego Mikołaja. Jak cię tam nazwali… Super-gliną? Kobieta była pod wrażeniem.

gurney skrzywił usta. Przez głowę przemknęło mu kilka sprzecznych odpowiedzi. Jego milczenie najwyraźniej dodało Hardwickowi odwagi.

– Umiera z pragnienia, żeby się z tobą spotkać. Zapomnia-łem też chyba wspomnieć, że jest przepiękna. Ma cztery dychy na karku, ale nie wygląda na więcej niż trzydzieści dwa lata. Jasno stwierdziła, że pieniądze w tym wypadku nie mają dla niej żadnego znaczenia, więc możesz rzucić dowolną cenę. Myślę, że nawet dwie stówy za godzinę nie będą żadnym prob-lemem, choć oczywiście nie wierzę, że może cię zmotywować coś tak przyziemnego, jak pieniądze.

– Skoro już przy tym jesteśmy, to jaką ty masz motywację? – Pragnienie sprawiedliwości?  – udawana niewinność

w jego głosie sprawiała naprawdę komiczne wrażenie. – Po-moc rodzinie przechodzącej przez piekło? rozumiesz chyba, że strata dziecka to jedna z najgorszych rzeczy na świecie?

gurney zamarł. Samo wspomnienie o utracie dziecka wciąż potrafiło zaburzyć rytm jego serca. Minęło już piętnaście lat od chwili, gdy czteroletni wówczas Danny wybiegł na ulicę, ale smutek, o czym David sam się przekonał, nie był czymś, co można było przetrwać, ruszając po jakimś czasie dalej. Wbrew różnym idiotycznym powiedzonkom, żal tak napraw-dę przychodził falami, rozdzielonymi okresami obojętności, zapomnienia i zwyczajnego życia.

– Jesteś tam jeszcze?gurney burknął coś w odpowiedzi. – Chcę pomóc tym ludziom jak tylko umiem – oznajmił

Hardwick. – A poza tym…

– Poza tym – przerwał mu błyskawicznie David, odsuwając na bok te ogłupiające wspomnienia – jeśli się w to zaanga-żuję, na co aktualnie nie mam najmniejszej ochoty, to rodri-guez dostanie świra. A jeśli uda mi się czegoś dowiedzieć, on i Blatt wyjdą na idiotów, prawda? Czyżby to był jeden z twoich powodów?

– Patrzysz na to w jakiś pojebany sposób – odchrząknął Hardwick. – A chodzi przecież o pogrążoną w żałobie matkę, której nie satysfakcjonują wyniki policyjnego dochodzenia, co zresztą jest w pełni zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że Blatt i jego ekipa przesłuchali chyba wszystkich Meksykanów w ca-łym okręgu i gówno im z tego wyszło. Ona potrzebuje praw-dziwego detektywa, a ja postanowiłem dać ci szansę.

– To wspaniale, Jack, ale nie jestem prywatnym detekty-wem.

– Na litość boską, Davey, porozmawiaj z nią tylko. O nic więcej cię nie proszę. Idź i pogadaj. Jest osamotniona, zra-niona, piękna i ma mnóstwo kasy do wydania. I mogę ci przy-siąc, że kryje się w niej coś naprawdę dzikiego.

– Jack, to naprawdę ostatnia rzecz, jakiej mi teraz potrzeba… – Wiem, wiem, jesteś szczęśliwie żonaty, zakochany w swo-

jej żonie, bla, bla, bla… W porządku, nie ma sprawy. Być może nie chcesz też skorzystać z okazji, aby udowodnić, jakim dup-kiem jest rodriguez. Mogę to zrozumieć. Ale ta sprawa jest SKOMPlIKOWANA – nadał temu słowu takie brzmienie, jakby było najlepszym z możliwych przymiotników. – Ma dziesiątki warstw, to pieprzona cebula.

– I co z tego? – Jesteś przecież mistrzem świata w obieraniu cebuli, naj-

lepszym, jakiego kiedykolwiek znałem.