MAŁGORZATA MUSIEROWICZ
IDA SIERPNIOWA
ŚRODA,
1 SIERPNIA 1979
1
Ida Borejko nie była ładna - niestety.
Szczerze mówiąc uchodziła za brzydactwo.
Dość wysoka na swoje piętnaście lat, nieprzeciętnie chuda, garbiła plecy, żeby ukryć
biust, wskutek czego jej sylwetka przypominała pałąk zakończony od dołu kościstymi nogami
o dużych stopach, a od góry - kędzierzawą, płomiennierudą rozczochraną strzechą, skutecznie
kryjącą oczy, szyję, barki i łopatki. Spod tej szalonej fryzury widać było niekiedy jakiś
fragment twarzy o bardzo jasnej cerze i licznych piegach, wśród których świeciły małe
zielone oczy i duże białe zęby z lekkim przodozgryzem.
Są osoby, na których odzież leży zawsze jak ulana, szalik nigdy nie wylezie im z
kołnierzyka bluzki, zamek od spódnicy nie pęknie w chwili’ najmniej odpowiedniej, a guziki
nie oderwą się od płaszcza nawet w czasie huraganu. Ida nie należała do grona tych
szczęśliwców.} Cokolwiek wciągnęła na grzbiet - zawsze wyglądała jednakowo niedbale, a
jej stroje miały tajemnicze i nieodparte tendencje do zwisania, wleczenia się lub powiewania.
Wczesnym popołudniem w sierpniu Ida Borejko wędrowała właśnie aleją
Wielkopolską odziana w powiewający prochowiec, którego pasek jednym końcem tkwiąc w
szlufce, drugim pławił się w każdej niemal kałuży. Padał drobny dokuczliwy deszcz. Odkryta
głowa Idy świeciła w mglistym powietrzu jak złotoczerwona kula, a gołe łydki były
księżycowe blade i pokryte gęsią skórką.
Ida była wyraźnie ponura.
Coś w jej sylwetce i ruchach kazało się domyślać, że ma dość takiego życia, że
przepełnia ją bunt i żądza odmiany, a świat cały budzi w niej wyłącznie dezaprobatę. Ręce
wbiła w kieszenie płaszcza, głowę wysunęła naprzód i, przekraczając kałuże jak bocian,
gniewnie zmierzała w stronę ulicy Nad Wierzbakiem.
W nowym bloku mieszkał tu stryj Józef Borejko. Ku niemu właśnie kierowała swe
kroki chuda krewniaczka. Kiedy ostrym rzutem ramienia wparła się w futrynę drzwi na
trzecim piętrze, postronny obserwator mógłby sądzić, że rudowłosa pannica zamierza
skorzystać z colta ukrytego w kieszeni prochowca. Ale Ida żywiła zamiary pokojowe. Miała
tylko bardzo zły humor - a zły humor przejawiał się u niej o wiele jaskrawiej niż u zwykłych
nudziarzy.
Wszystko u Idy przejawiało się o wiele jaskrawiej.
Przepełniały ją zwykle uczucia skrajne i gwałtowne. Przesadzała we wszystkim. A
najciekawszą cechą tej niebanalnej panny było łaknienie intensywności. Ponieważ, jak dotąd,
pozbawiona była przeżyć szczególnie porywających, Ida podświadomie ubarwiała sobie tę
monotonną, szarą egzystencję, dramatyzując wszystkie wydarzenia i pozwalając wyobraźni
modelować je odpowiednio do potrzeb.
Na ścianie po prawej stronie drzwi bielał guzik dzwonka. Ida przytknęła doń palec i
zadzwoniła jak na alarm.
Czy przyciskając guzik dzwonka, myśli się kiedykolwiek o dalekich następstwach tej
czynności?
Ida myślała akurat o zapachu, który docierał zza drzwi aż na klatkę schodową. Był to
słodki, cukrowo - owocowy aromat, stanowiący najlepszy dowód, że ciotka Felicja jest w
domu i działa.
Istnieją przynajmniej dwa potoczne poglądy na temat ludzkich losów. Jeden mówi, że
wszystko, co zdarzyć się ma w naszym życiu, zapisane jest gdzieś w górze i zdarzyć się musi,
choćbyśmy nie wiadomo jak się starali odmienić bieg swego przeznaczenia. Drugi pogląd
przepełnia wiara w istnienie serii zazębiających się chaotycznie przypadków, z poglądem
pierwszym łączy go przekonanie, że na układ przypadków człowiek też nie ma zbyt wielkiego
wpływu. Tak czy inaczej, Ida stała oto przed drzwiami i po raz trzeci przyciskała dzwonek.
Ostre sygnały wywołały wreszcie z kuchni ciotkę Felicję. Ida wcale jeszcze nie wiedziała, że
miało to pośrednio spowodować niespodziewaną odmianę losu.
- Coś takiego! - powiedziała ciotka Felicja, ukazując się w otwartych drzwiach.
Atletyczne jej kształty opięte były fartuchem z falbankami, głowę o nieco końskiej szczęce
otaczała wykrochmalona biała chustka. Ciotka wyglądała jak zwykle przytulnie,
majestatycznie i dostatnio. - Co ty tu robisz?! Przecież wyjechaliście wszyscy do Czaplinka?!
- Wyjechaliśmy. Ale ja już wróciłam - odrzekła Ida głosem pełnym ukrytych znaczeń i
cisnęła w przejściu prochowiec na jakieś przydrożne krzesełko.
- Sama?
- Sama.
- Ale dlaczego? - dziwiła się ciotka, zamykając drzwi wejściowe, wieszając
prochowiec Idy i wiodąc ją samą w stronę kuchni. - Chodźmy tu, bo muszę mieszać.
- A co ciocia miesza?
- Wiśnie, Iduś. Wiśnie.
Pusty żołądek Idy skręcił się nagle kurczowo. A więc to konfitury wiśniowe pachniały
tak mocno, gorąco i słodko!
Wielkie nieba! Ależ dobrze trafiła!
Ciotka stała już przed kuchenką, niewzruszona jak góra. Delikatnie ujęła w dłoń dużą
srebrną łyżkę i pomieszała powoli w dwóch ciężkich sagankach.
- Siadaj, Iduś - zachęciła, zmniejszając płomień pod sagankami. Były one pełne
ciemnoczerwonej, lśniącej konfitury, która od czasu do czasu wznosiła się lekko i wydawała z
purpurowej głębi ciche Ryknięcie. Przed Ida, na dębowym stole, połyskiwały rzędy
wypełnionych, stygnących już słoików. Ich otwory szczelnie obciągał potrzaskujący celofan,
przewiązany mocnym cienkim szpagatem.
- Że też się cioci tak chce... - westchnęła Ida i zatroszczyła się nagle:
- A nie za słodkie te konfitury? - Już samo słowo „konfitury” spowodowało, że
musiała przełknąć ślinę. Od trzech dni żywiła się suchym chlebem i topionymi serkami
najpodlejszego gatunku. Ta właśnie okoliczność odnowiła w niej uczucia rodzinne i skłoniła
do złożenia wizyty w domu stryjostwa.
Ciotka bez słowa nałożyła do miseczki gorących, szklistych wiśni. Dała też Idzie
wielki kubek herbaty z wiśniowym sokiem. I uzupełniła to wszystko pulchną bułeczką z
wiśniami - rumianą, chrupiącą i jeszcze ciepłą.
Ida rzuciła się na jedzenie jak hiena.
- Wczasy namiotowe - mruknęła z pełnymi ustami. - Wczasy namiotowe, hy, hy, hy.
Podczas gdy ona jadła, ciotka zawołała na herbatę swego męża, a stryja Idy, w
sypialni obok regenerującego siły poobiednią drzemką. Wkrótce pojawił się w ciepłej kuchni,
poziewując, drapiąc się w kark i klepiąc po piersi.
- O, Idzia - zauważył z wielkim zdziwieniem. - Cześć, mała. Co robisz w Poznaniu?
Nie podobało ci się nad Jeziorem Drawskim?
- Nie podobało - odparła Idzia, z bulgotem przełykając herbatę.
- Z jakiego powodu?
- Z trzech powodów. Z powodu mojej siostry Gabrieli. I z powodu mojej siostry
Nutrii. I z powodu mojej siostry Pulpecji.
- Tak? Że co na przykład?
- O, przykładów mam bez liku - odrzekła Ida z silnym rozdrażnieniem. - Pulpa jest
potwornie rozpuszczonym bachorem, którego musiałam bezustannie pilnować. Żeby się nie
utopił. Nutria znów ma manię na mycie się kilka razy dziennie, w jeziorze jej za zimno, więc
naturalnie ktoś musi nosić jej wodę do namiotu i zagrzewać na butanie. Kto był tym kimś?
Domowy kopciuszek, czyli ja. Wiecznie wyzyskiwana. Jeśli zaś chodzi o Gabrielę, to,
niestety, ojciec jest kompletnie zaślepionym wcieleniem subiektywizmu.
Stryjostwo spojrzeli po sobie w osłupieniu. To ich wzięło. Kompletnie zaślepione
wcielenie subiektywizmu!
- Mówisz o swoim ojcu, a moim bracie? - upewnił się stryj Józeczek.
- O nim.
- A... kogo dotyczy owo zaślepienie? - badał stryj.
- Janusza Pyziaka. To jest chłopak Gabrieli. Przyjechał za nią specjalnie, a ojciec
uznał, że to zadziwiający zbieg okoliczności spotkać Pyziaka akurat na naszym polu
namiotowym. Potem, gdzie by się człowiek nie ruszył, zawsze wpadał na Gabę całującą się z
Januszem. Ale ojciec uparcie twierdzi, że Pyziak ceni w Gabusi wartości jej intelektu.
- A nie ceni? - spytał stryj.
- Boże!!! - powiedziała Ida, zataczając oczami.
- Widzę, że jesteś rozgoryczona - zauważył stryj z pewną uciechą. Ida zareagowała na
to stwierdzenie z niespodziewaną gwałtownością.
- Ja?! - krzyknęła, uderzając pięścią w stół. - Rozgoryczona? Dlaczego bym miała być
rozgoryczona? Czy dlatego, że jestem brzydka i nikt specjalnie dla mnie nie przyjeżdża do
Czaplinka? To miał stryj na myśli? - jej zielone oczka zdawały się iskrzyć jak lampki
elektryczne, Poza tym wyglądała, jakby oczekiwała odpowiedzi.
Stryj Józeczek począł gorączkowo myśleć, jak by tu pocieszyć bratanicę. Był on
ojcem osiemnastoletniej Joanny i nienowe mu się wydawały objawy demonstrowane przez
Idę. Był poza tym pełen najlepszej woli.
- Nie przejmuj się, Iduś - powiedział pocieszająco. - Jesteś naprawdę... przystojna.
Może nieco za szczupła... ale masz masę wdzięku i tego... no...
Ida oklapła jak stygnący suflet.
- Mdli mnie już od tych zdawkowych słów pocieszenia - powiedziała nienawistnie. -
Lepiej by stryjek nic nie mówił, naprawdę. Nie ciągnijmy już tego tematu, krępującego dla
wszystkich. Tak czy inaczej... wróciłam do Poznania, bo w namiocie nie można było już
wytrzymać.
- Tylko mieszczuchy i cieplaje - rzekł stryj głosem zmienionym - nie mogą wytrzymać
na łonie natury. Nie ma przyjemniejszych wakacji niż namiotowe.
- Rzeczywiście - odparła Ida z gryzącym sarkazmem. - Wszystko mokre: śpiwór,
koce, materace, odzież i buty. Żadnego towarzystwa, bo tata specjalnie wybrał ustronne
pustkowie, żeby odpocząć od wielkomiejskiego gwaru. Paru łysych wędkarzy, to wszystko.
- Cudowne warunki! - zapalił się stryj. - Mówisz, że gdzie to jest? W Czaplinku?
- Gdzie tam - burknęła Ida. - Daleko za Czaplinkiem, w zupełnej głuszy, na
najbardziej prymitywnym polu namiotowym. Nie ma tam nawet sklepu, po byle co trzeba
jeździć do Czaplinka. A kto jeździł oczywiście?
- Ty, oczywiście - odgadł stryj, siląc się na współczucie.
- Oczywiście nie ja, tylko Gaba. Bo jest starsza i mądrzejsza. Ale i o mnie nie
zapomniano. Mogłam zmywać garnki. I nosić wodę. I to miały być wakacje! Więc kiedy w
sobotę obudziłam się w śpiworze zalanym deszczem i potem nie mogłam włożyć dżinsów, bo
były całkiem sztywne z wilgoci i zimna... nie wytrzymałam i wybuchnęłam. Powiedziałam,
że wracam do domu. Rodzice zrobili awanturę... zaczęły się krzyki...
- Iduś - rzekł stryj. - Twoi rodzice są ostatnimi osobami na tym globie, które
urządzałyby awanturę z krzykami. Kto krzyczał?! Ida chrząknęła.
- No, więc niech będzie, że ja. I co z tego. Przynajmniej usłyszeli kilka słów prawdy.
Wyjechałam porannym autobusem i...
- Czekaj, wyjechałaś w sobotę? To co ty robiłaś przez te cztery dni?
- Jak to, co robiłam! Jak to, co robiłam! - zdenerwowała się Ida.
- Co ja w ogóle mogłam robić?! Na zmianę spałam i moczyłam się w gorącej wodzie.
Przecież ja stamtąd wróciłam ciężko chora! Bolą mnie nerki, w uchu mi strzyka, serce mi
bije...
- Jak bije, to dobrze - rzekł stryj z powagą. - Gdyby przestało, to ja też bym się zaczął
niepokoić.
- Bardzo śmieszne! - wybuchnęła Ida. - Mówię stryjowi poważnie, że z moim
zdrowiem jest źle!
- Nic nowego - rzekł stryj.
- Proszę?
- Zawsze byłaś hipochondryczka.
- Józeczku, daj jej spokój...
- Felicjo, nie broń jej. Przecież widzisz, że narozrabiała, a teraz się zaczyna łamać.
Niech się trochę podenerwuje - spojrzał na Idę surowo.
- Czy uznałaś za stosowne przeprosić rodziców? - spytał irytującym tonem sędziego.
Ida napchała w usta konfitur i milczała dyplomatycznie, ze Wzgardą.
- Ubm - zrozumiał stryj. - To już wiem, jaki będzie twój następny krok. Poprosisz
mnie o pożyczkę.
- Kto, ja? - prychnęła Ida, która właśnie miała taki zamiar. - Na pewno nie. Opływam
w gotówkę. - Miała przy sobie osiem pięćdziesiąt i ani grosza więcej.
Stryj popatrzał jej w oczy i uśmiechnął się z niedowierzaniem.
W rzeczy samej. Ida nigdy dotąd nie opływała w coś takiego jak gotówka. Co więcej,
nikt w jej rodzinie nie opływał.
- Zarabiasz może jakoś? - spytał stryj z paskudnie wszystkowiedzącym uśmieszkiem.
Ten uśmiech przesądził sprawę.
- A co stryj myślał? - odpaliła Ida z wściekłością. - Oczywiście, że zarabiam! I może
się stryj nie obawiać, nigdy w życiu nie poprosiłabym stryja o pieniądze! Nigdy! Nigdy!
Nie wiedziała, że właśnie wkroczyła na decydujący zakręt swego życia.
2
Następnym bowiem jej posunięciem musiało być znalezienie pracy zarobkowej.
Wybujała ambicja nie pozwoliła oczywiście pannie Borejko zwrócić się z prośbą o pieniądze
do rodziców. Wyjechała więc z Czaplinka autobusem PKS, nie płacąc za bilet, i dopiero w
Poznaniu zaopatrzyła się w parę złotych, sprzedając zeszłoroczne podręczniki w
antykwariacie na Starym Rynku. Zamierzała wyjednać u stryja pożyczkę długoterminową, ale
po tym, co usłyszała dzisiaj, wolałaby umrzeć z głodu niż prosić o cokolwiek tego szydercę.
Nie tylko ambicję miała Ida wybujałą. Upór też. Wszystkie właściwie cechy jej
charakteru - i te dobre, i te złe - były silnie wybujałe. Szarpały nią uczucia o wielkiej mocy, a
nieszczęście polegało na tym, że Ida zupełnie nie umiała ich ukrywać.
Namiętnie pragnęła spotkać człowieka, który by wreszcie ją zrozumiał do głębi jej
istoty - i obdarzył przyjaźnią lub uczuciem. Lecz pragnienie to, zbyt silne, skazywało Idę na
wieczne rozczarowania. Nie miała przyjaciółki - ani w szkole, ani na podwórzu. Na drobne
nawet uchybienie ewentualnej kandydatki, na każdą najniewinniejszą plotkę, złośliwość - Ida
reagowała silnym oburzeniem, rozpaczą i potępieniem bez granic, wyrzucając winowajczynię
ze swego serca. Która zresztą przyjaciółka zniosłaby takie wybuchy uczuć na zmianę z
wyrzutami i słowami pogardy!
Podobnie, jeśli nie gorzej, rzecz się miała z chłopcami. Zeszłego roku niejaki Waldzio
nieśmiało ubiegał się o względy Idy, lecz rychło życie postawiło go w obliczu próby: Ida
zachorowała na świnkę. Nareszcie mogła się poczuć naprawdę chora! Toteż przeżyła świnkę
tak intensywnie, jakby to były co najmniej suchoty lub dżuma. A Waldzio tymczasem
przestał ją odwiedzać. Bał się zarazić niemiłą chorobą dziecięcą i jak poszedł, tak nie wrócił
już nigdy. Może epidemia świnki, zataczająca wśród Borejków coraz szersze kręgi, przeraziła
go naprawdę, a może po prostu posłużyła za pretekst do odzyskania swobody. Tak czy
inaczej, Ida wzgardziła niecnym Waldusiem i przeniosła czym prędzej swe względy na kolegę
z klasy, Klaudiusza Krzyżanowskiego. Niestety, czekało ją nowe rozczarowanie. Od początku
Klaudiusz interesował się bardziej biblioteką pana Borejki niż jego córką.
Mimo szczerych wysiłków Idy sprawa nie posuwała się naprzód ani trochę, a
straszliwy koniec nastąpił prędzej, niż mogła przypuszczać. W czerwcu tego roku oboje z
Klaudiuszem chwalebnie skończyli swoją ósmą klasę i równie chwalebnie dostali się do
Liceum numer dwanaście. Kiedy razem odczytali w sekretariacie listę przyjętych, Ida,
ucieszona nad życie perspektywą wspólnych lat na szkolnej ławie, już z rozpędu rzucała się
Klaudiuszowi na szyję - wtedy, ach, nigdy nie zapomni tego okropnego momentu, Klaudiusz
odskoczył jak oparzony, zawołał: „O Boże, Ida, odczep się ode mnie ze swoimi czułościami!”
- i rączym kłusem pobiegł do wyjścia, by odtąd nie pokazać się już u Borejków ani razu.
3
Stryj Józeczek nie gadał od rzeczy, nazywając Idę hipochondryczką. Przypisywanie
sobie urojonych chorób było oczywistą konsekwencją wspaniałego zdrowia Idusi, jej
przesadnego usposobienia i przede wszystkim - palącej potrzeby uzyskania czyjegokolwiek
współczucia. Od popadnięcia w lekomanię ustrzegł Idę wyłącznie zdrowy rozsądek mamy.
Teraz jednak mama mokła w zimnym namiocie na odległym o dwieście kilometrów
od Poznania pustym polu namiotowym. I nie było nikogo, kto by Idę przytulił i powiedział
jej, że zażycie pięciu dietek aspiryny może być szkodliwe. Zmarznięta i pogrążona w
fatalnym nastroju Ida tkwiła w swym prochowcu nad kuchennym stołem „•ż chciała łyknąć tę
końską dawkę leku, gdy nagle olśniła ją myśl, że „ samopoczucie niekoniecznie musi być
spowodowane początkami pneumonii. Być może przyczyną był zwykły głód. Odłożyła
paczkę z aspiryną i zdjęła płaszcz. Potem zaś raz jeszcze zaczęła przeszukiwać kuchenne
szafki, by sprawdzić, czy nie znajdzie się tam jednak czegoś do jedzenia.
Było w czym szukać. Mieszkanie Borejków położone na parterze starej kamienicy, w
śródmieściu Poznania, składało się z trzech różnej wielkości pokojów, obszernej kuchni i
takiejże łazienki. Kuchnia była wysoka, ciemnawa, zaopatrzona w liczne szafy ścienne,
zabudowy, zakamarki, skrytki i załomki. W przyległym pomieszczeniu urządzono spiżarnię.
Na szerokich półkach stały tam słoje wecka i twisty, w których mama Borejko
zapasteryzowała już lub zamarynowała na zimę plony tegorocznego lata.
Ida zapaliła światło pod wysokim sufitem kuchni i zajrzała do spiżarni, pasąc oczy
pełną gamą barw migocących w słoikach. Zielony szpinak, niebieska kapusta, porzeczki
czarne i czerwone, żółte czereśnie i takaż fasolka szparagowa. Można by pomyśleć, że w tym
domu nikt nigdy nie będzie głodny.
A jednak Ida głodowała - i to już od czterech dni - i nie śmiała sięgnąć po zimowe
zapasy. Zaprawy były świętym tabu dla czterech sióstr Borejko i ich ojca - łasucha. Mama
zabraniała im z całą mocą naruszania żelaznych zapasów witamin, dopóki nie nastały zimowe
chłody.
Teraz, wzdychając nad swoją słabością, Ida wzięła w dłoń słoik z konfiturą
truskawkową, potrzymała go przez chwilę, polizała przykrywkę - i wreszcie, zwalczywszy
pokusę, odstawiła z powrotem na półkę. Wyszła ze spiżarni krokiem bohaterki i raz jeszcze
rzuciła się do kuchennych szafek.
W kredensie, w jakimś zapomnianym kącie, znalazła wreszcie celofanową torebkę z
resztką makaronu kolanka i paczkę zupy fasolowej w proszku. Z tych dwóch składników
ugotowała paskudną szarą bryję i wylała ją na talerz. Usiadła na jednej z dwu ław przy
szerokim, drewnianym stole, który, zwykle oblepiony licznymi członkami rodziny, teraz
wydawał się zupełnie innym meblem. Zresztą całe mieszkanie wydawało się teraz zupełnie
innym mieszkaniem - puste pokoje, nieruchome firanki, błyszczące podłogi, gładko posłane
łóżka oraz ułożone starannie książki, kiecki i zabawki były w domu Borejków czymś zupełnie
niezwykłym. Niezwykła była też cisza. Niedawno trwał tu bezustanny ruch i gwar,
przychodzili liczni goście do wszystkich członków rodziny, dzwonił telefon, gwizdał czajnik,
w którym bez ustanku ktoś gotował wodę na herbatę, w jednym pokoju ryczał tranzystor
Nutrii, w drugim dudnił telewizor, a w trzecim koledzy Gabrysi prowadzili głośne dyskusje.
- A do mnie nikt nie dzwoni, nikt mnie nie odwiedza, nikt się nie interesuje nawet
moim zdrowiem - powiedziała Ida, a głos jej odbił się echem od ścian przestronnej kuchni. -
Ale to nic, to nic. Ja się nie będę nad sobą użalać.
Łyknęła zupy fasolowej. Brrr.
Gdyby tu teraz umarła, ciało jej zgniłoby zapewne do szczętu, zanim ktokolwiek by
sobie o Idzie przypomniał. Ale to nic. Ona jest twarda i dzielna. Twarda i dzielna. Teraz
będzie czytać gazetę i może znajdzie coś w ogłoszeniach „Nauka” lub „Praca”. I na pewno
nie będzie płakać nad swoją samotnością.
Pociągnęła nosem. Łyknęła fasolówki i przewróciła drugą stronę gazety „Głos
Wielkopolski” sprzed dwóch dni. Kto wie, może znajdzie jakiś anons o doskonale płatnej a
niefatygującej pracy.
Przeważały kuszące oferty dla pomocy domowych. Ale tego rodzaju zajęcie dla
dumnej Idy było czymś nie do pomyślenia. Miała trudności ze sprzątnięciem po sobie samej,
głupawe zajęcia gospodarskie srodze ją upokarzały. Cóż więc mówić o takiej pracy dla kogoś
obcego! Udzielanie korepetycji z matematyki - co sugerowało kolejne ogłoszenie - również
Idzie nie odpowiadało, to raczej jej samej takowe by się przydały.
- Pilnie potrzebna pani towarzysząca starszej osobie - przeczytała z kolei i gwałtownie
przełknęła makaron. - O, sekundę! To by chyba było niezłe. Paszkiet, Krasińskiego l0a m. l.
Ha! Nie do wiary!
Ulica Krasińskiego była jedną z przecznic Roosevelta - arterii, przy której stała
kamienica Idy. Od swojego domu do narożnika Krasińskiego Ida miała najwyżej dwadzieścia
metrów. Wyglądało to na prawdziwe zrządzenie losu.
4
Na dworze było jakoś dziwnie. Deszcz co prawda nie padał, ale nie dawał o sobie
zapominać: ciężkie chmury posępnie zwisały nad achami - coraz niżej. Wilgotne powietrze,
pachnące mgłą i dymem, przesycała niezwykła srebrzysta poświata, w której wszystko
zdawało tracić naturalne barwy. Z wolna robiło się coraz ciemniej - choć minęła zaledwie
godzina czwarta.
Wąską i szarą ulicę Krasińskiego spowijał letargiczny bezruch. Ani jednego
przechodnia, dziecka z rowerkiem, samochodu czy choćby bezpańskiego kota. W
zarośniętych ogródkach nie drgnęła nawet gałązka, nie zaćwierkał wróbel. Dwa rzędy
pojedynczych staroświeckich domów z wieżyczkami, pięterkami i balkonami z kutego żelaza
- wszystko to tonęło w srebrnej, zamglonej szarości.
Ida szła gładką jezdnią jak we śnie, rozglądając się na boki w poszukiwaniu domu
numer dziesięć. Znalazła go wreszcie blisko skrzyżowania z ulicą Mickiewicza. Budynek ten
był dziwaczny, nieregularny, z oknami o łukowatych szczytach, wieżyczką i kilkoma
wejściami. Zdeptany trawnik z dwoma niewysokimi starymi drzewami otaczał dom,
oddzielając go od rozkopanej ulicy. Na chodniku piętrzyły się jakieś rury, zwały ziemi, paliki,
tablice ostrzegawcze i grube kable. Alę cały wykop sprawiał wrażenie obiektu z dawna
opuszczonego i nie tkniętego od miesięcy ludzką ręką.
Z przeciągłym skowytem wypadł skądeś niesamowicie kudłaty kundel o cienkich
nóżkach. Zakręcił się w kółko, usiadł, podniósł pysk ku niebu i zawył - upiornie a
przejmująco.
Ida poczuła na plecach nagły lodowaty dreszcz.
Zawahała się.
Dom numer dziesięć wyglądał zdecydowanie odstraszająco. Na pierwszym piętrze
ktoś zapalił światło - okno, osłonięte purpurową kotarą, rzuciło w mgliste powietrze pasmo
krwawego blasku. Ida mimo woli wyobraziła sobie, że ktoś tam właśnie dusi kogoś poduszką,
zadrżała i pomyślała, że lepiej pójdzie do domu.
Byłaby to z pewnością uczyniła, gdyby nie zaburczało jej w żołądku.
Przecież wciąż była nieludzko głodna.
„No nie, nie przesadzajmy - pomyślała sobie. - Dom jak dom, nawet całkiem miły i po
staroświecku przytulny...”
Pies znowu zawył jak upiór, ale Ida postanowiła go zignorować. Nie namyślając się
dłużej - żeby się przypadkiem nie rozmyślić - przebyła kładkę nad wykopem, przeszła kilka
kroków po półkolistej ścieżce i dotarła do wejścia z numerem l0a.
5
Wąskie schodki o skrzypiących stopniach prowadziły na wysoki parter. Spory
drewniany podest poprzedzał szerokie dwuskrzydłowe drzwi, osadzone w rzeźbionej futrynie.
Pachniało tu pastą do podłogi i kawą, a także jakimś rosołkiem. Ida odruchowo przełknęła
ślinę i w tym momencie struchlała, bo zza drzwi mieszkania numer jeden dał się słyszeć
okropny krzyk:
- Nie! Nie! Zostawcie mnie! Zostawcie!
Huknęły rozgłośnie jakieś drzwi, wstrząsając drewnianą podłogą parteru. Gdzieś bliżej
stłumiony bas oznajmił grobowym tonem:
- Znów się ten głupek zamknął od środka.
Drżąc lekko. Ida zrobiła krok do tyłu, by dyskretnie zniknąć z podejrzanego miejsca.
Lecz w tej samej chwili jedno skrzydło drzwi raptownie się otwarło i przerażona panna
Borejko stanęła nos w nos z małą rumianą staruszką o siwej czuprynce, przystrzyżonej a la
Maria Dąbrowska.
- A panna tu czego? - spytała szybko, mierząc Idę spojrzeniem taksującym i
podejrzliwym.
Była ubrana w długą czarną pelerynę z kapturem. Słowa wychodziły z jej ust prędko i
okrągło, a pomarszczone ręce były w ciągłym ruchu - to strzepywały pyłek z peleryny, to
poprawiały wycieraczkę pod progiem, to znów podciągały opadający kaptur.
- No? Czego panna stoi pod drzwiami i podsłuchuje? - przynagliła staruszka groźnie.
Ida spłonęła rumieńcem oburzenia.
- Ja?! Ja... chciałam tylko zadzwonić...
- Ciekawe po co - surowo odrzekła staruszka i przetarła rękawem błyszczącą tabliczkę
koło dzwonka.
- W sprawie ogłoszenia... z gazety.
Staruszka zamarła, zataiła dech, unieruchomiła pracowite dłonie - i tylko jej siwe brwi
uniosły się do połowy różowego czoła.
- Panie Karolku! - wrzasnęła znienacka, nie spuszczając oka z dziewczyny. - Pan tu
pozwoli!
Z głębi mieszkania napłynęła najpierw won rosołu z kury, potem snach tytoniu
fajkowego, wreszcie dało się słyszeć powolne ciężkie stąpanie.
- Co tam znowu? - rzekł z ciemności ponury bas.
Pstryknięcie. Zapaliło się światło i ukazało stojącego pośrodku’ przedpokoju łysego
olbrzymiego starca o niezadowolonym obliczu. Starszy pan miał podpuchnięte, błyszczące i
ciemne oczy, ukryte pod zwisającymi brwiami, opuchniętą dłonią gładził siwe wąsy, sponad
których wyrastał srogi nos o lśniącym koniuszku.
- Hę? - spytał z niezadowoleniem na widok chudej dziewczyny drżącej w progu. - A to
kto?
- Z ogłoszenia - dziarsko zaraportowała staruszka. - Wyrzucić ją?
- A czemu Basia miałaby ją wyrzucać? - zirytował się starszy pan.
- No bo dotąd wyrzucaliśmy te wszystkie z ogłoszenia.
- My? - fuknął starzec. - Ja wyrzucałem. Nie Basia.
- No tak, pan wyrzucał, panie Karolku.
Pan Karolek westchnął potężnie jak chory hipopotam.
- Nieszczęsne podskubane indywidua - wyraził się ze wstrętem. - Jak już mam na
kogoś patrzeć przez pół dnia, to niech to chociaż nie będzie nieszczęsne indywiduum, oto
jakie mam życzenie.
Ida zastanowiła się uczciwie, czy określenie „nieszczęsne indywiduum” można
odnieść do jej osoby - i doszła do wniosku, że tak.
- To przepraszam - bąknęła, wycofując się niezgrabnie.
- Wejdź no, panna, tu! - huknął pan Karolek. - Przecież mówiłem, żeby weszła!
- A wcale nie - wtrąciła staruszka tonem uściślenia.
- Basia niech się nie wtrąca, dobrze?! Panna niech wchodzi, a Basia niech wychodzi.
- Niby czemu? - kłótliwie zaoponowała staruszka. - Właśnie że nie wyjdę. Zostanę i
dopilnuję, żeby pan Karolek nie strzelił jakiegoś głupstwa.
Najwidoczniej pozycja Basi w tym domu była bardzo mocna. Pan Karolek zamamrotał
coś pod nosem, jakby się bał głośniej wyrazić niezadowolenie. Staruszka tymczasem cofnęła
się do przedpokoju, ostentacyjnie zdjęła okrycie i umieściła je na błyszczącym wieszaku. Jej
mina zdradzała ciekawość i nieugiętą wolę uczestniczenia w dalszych wypadkach.
Ida już się zbierała w sobie, by przekroczyć próg - gdy nagle koło jej lewej łydki
smyrgnął mokry i szorstki, owłosiony przedmiot. Coś zimnego przejechało w pędzie po jej
kolanie i - podczas gdy Ida wydawała z siebie mimowolny wrzask - przedmiot ów, jak czarna
kula na czterech patyczkach, przemknął po podłodze przedpokoju, po czym zniknął za
jakimiś uchylonymi drzwiami.
- Lucyper! - krzyknęła Basia, tupiąc sporym czarnym kamaszem. - Ile razy ci
mówiłam, żebyś nie lazł do kuchni!
Pies, który uprzednio wył pod oknem, wystawił skruszony i szpetny pysk zza drzwi,
zrobił zeza, machnął czerwonym ozorem i przedreptał potulnie na wycieraczkę ułożoną w
kącie.
- Lucyper nie gryzie - niechętnie wyjaśniła Basia, widząc jak Ida się płoszy. - Niech
panna wchodzi, jak już koniecznie musi. Trudno.
Pan Karolek wykonał prawicą zachęcający królewski gest. Ida weszła wreszcie do
przedpokoju i zamknęła za sobą drzwi.
6
Przedpokój był pięknym wykwitem architektury dziewiętnastowiecznej. Stanowił
centralny punkt mieszkania - sześcioro drzwi prowadziło zeń do sześciu różnych
pomieszczeń, rozłożonych symetrycznie przy trzech jego bokach. Każda linia i każda
płaszczyzna miały tu sens, a wszystko razem stanowiło harmonijną całość o pięknych
proporcjach. Niestety, najwyraźniej niedawno ktoś obdarzony specyficznym gustem podjął
decyzję pomalowania ścian na kolor zabielanej zupy pomidorowej. Odcień podłogi
przypominał buraczki. Przedpokój obwieszony był kotwiczkami ze sztucznego bursztynu i
pseudoafrykańskimi maskami z czarnego plastyku.
Natomiast pokój, do którego wprowadzono Idę, reprezentował smak zgoła odmienny.
Był spokojnym staroświeckim gabinetem, uchylone drzwi prowadziły na werandę. W oknach
wisiały ciemne portiery, pod ścianami stały szafy biblioteczne, smakowicie wyładowane po
brzegi. Tu i ówdzie na pociemniałej tapecie dał się dostrzec jakiś sztych z Napoleonem albo
pożółkła fotografia grupy studentów przed Collegium Maius. Z przykurzonego sufitu zwisała
nisko lampa z porcelanowym kloszem. Powietrze przesycał zapach fajkowego dymu i woń
kurzu pokrywającego książki. Pod jedną ze ścian stało potężne politurowane biurko, w ścianie
przeciwległej widniały zamknięte drzwi z błyszczącą mosiężną klamką.
Pośrodku, przy stoliku nakrytym do podwieczorku, piętrzył się masyw wytartego
fotela o wysokim oparciu. Starszy pan spoczął na tym meblu z westchnieniem ulgi.
- No, słucham - rzekł, wskazując Idzie krzesło i okrywając sobie nogi kocem. W
pokoju panował chłód.
- To ja słucham - odważyła się Ida, która wobec faktu, że nikt jej nie zabił, nabrała
nagle wigoru. - Przeczytałam ogłoszenie i przyszłam. Więcej nie mam nic do powiedzenia.
- Pyskata czy coś - mruknął starzec do siebie i zamilkł na dłuższą chwilę.
- Ogłoszenie zamieściła moja córka - wyjaśnił wreszcie. - Wyjechała z mężem na
jedną z tych kosztownych i snobistycznych wycieczek śródziemnomorskich. Pojechali aa
miesiąc. Uznali, że jest mi potrzebna osoba do towarzystwa. Nie mam pojęcia, skąd im się
wziął ten pomysł.
- Stąd, że pan Karolek marudził - odezwała się z progu staruszka.
Stała sobie najspokojniej, oparta o futrynę, i pracowicie coś szydełkowała,
przytrzymując pod pachą kłębek granatowej włóczki.
- Ja marudziłem? Ja? Niech no Basia nie opowiada takich rzeczy.
- Marudził pan Karolek! Narzekał! A to, że mu nudno, a to, że go samego w domu
zostawiają... tak jakbym ja się wcale nie liczyła. Pan Karolek najwyraźniej trafił na właściwą
ripostę.
- Basia się liczy, ale w sensie negatywnym - odparł z lekkim ożywieniem. - Moje
zdrowie stale dzięki Basi podupada.
- Hi - hi - hi - zaśmiała się staruszka ironicznie. - Na spacery nie chodzi, bez przerwy
kopci fajkę, to nie dziwota, że chory.
Zepsuła starszemu panu humor.
- Czy ja mówiłem, że jestem chory? - spytał z wściekłością. - Nie, niczego podobnego
nie mówiłem. To mnie właśnie wpędza do grobu, te ciągłe Basi insynuacje.
Zapewne owa wymiana zdań rozwinęłaby się w normalną kłótnię, gdyby - właśnie w
chwili gdy Basia nabierała tchu - w przedpokoju nie zabrzęczał ostry dzwonek.
- Telefon! - ryknął pan Karolek, przykładając obie dłonie do ust jakby znajdował się w
sercu puszczy.
Pani Basia ani drgnęła, natomiast zza zamkniętych drzwi, tych z mosiężną klamką,
zakrzyczał zrozpaczony, łamiący się, stłumiony głos -
- Zostawcie mnie w spokoju! Przecież mówiłem! Nie ma mnie! Po prostu mnie nie
ma!
- Nie ma go. Przecież mówił - powtórzył szyderczo starszy pan w stronę Basi, na co
ona natychmiast podążyła do przedpokoju, gdzie telefon wciąż dzwonił uparcie. Staruszka
podniosła słuchawkę i odezwała się sucho:
- Kto tam?
Przez chwilę słuchała w milczeniu.
- Nie, nie - powiedziała. Znów milczenie.
- A, ja tam nie wiem. Mówi, że go nie ma. Co? A proszę bardzo, do widzenia -
odłożyła z trzaskiem słuchawkę i wróciła do gabinetu, wzruszając ramionami.
- Kto? - spytał pan Karolek.
- A ona, ona - gderliwie odparła Basia.
- Coś podobnego - mruknął starszy pan i zbulwersowany sięgnął po fajkę, spoglądając
przy tym na zamknięte drzwi. - No cóż. Niech nam Basia zrobi wreszcie kawy. Panna pija
kawę?
- Ja wszystko pijam - skwapliwie odpowiedziała Ida, W jej sercu zatliła się nieśmiała
nadzieja, że może dadzą jeść.
- Kto dzwonił? - krzyknął nagle zza drzwi stłumiony głos.
- Paulina! - zawołał pan Karolek, osłaniając usta dłonią. Przez chwilę było cicho.
Dzięki temu Ida wyraźnie posłyszała z przyległego pokoju odgłos wolnych kroków
oddalających się po skrzypiącej podłodze. Jęknęły sprężyny jakiegoś mebla, jakby ktoś rzucił
się nań w rozpaczy. Dał się słyszeć cichy szloch, a może tylko głębokie westchnienie - i
wreszcie za drzwiami zapanował całkowity spokój.
7
Ciastka, które Basia podała do kawy, były najsmaczniejszymi ptysiami domowej
roboty, jakie zdarzyło się Idzie mieć w ustach.
Do tego w małych szklanych czarkach podano wyrafinowaną konfiturę z róży - jedyną
rzeczą, jaką Ida mogłaby jej zarzucić, to ta znikoma ilość tego specjału. Już choćby dla tych
wyszukanych niesłychanych frykasów panna Borejko zostałaby tu chętnie przez całe życie.
Starszy pan patrzał na mą z rosnącą przychylnością. Powiedział, ze podoba mu się zdrowy,
iście koński apetyt, z jakim „panna” zajada. Miło jest widzieć nareszcie przy posiłku kogoś
normalnego, o co bynajmniej niełatwo w tym domu. Zapytał wreszcie, czy „panna” jest już
zdecydowana zatrudnić się jako jego, Karolka Paszkieta, dama do towarzystwa. Jego zięć,
Fred, zostawił na ten cel specjalne fundusze.
Ida chciała zapytać, co pan Paszkiet rozumie przez „specjalne fundusze”, ale
delikatność uczuć wraz z pysznym ptysiem zamknęły jej usta. Uśmiechnęła się tylko i skinęła
głową.
- A więc tak? - spytał pan Paszkiet. - To dobrze. Ten dorobkiewicz ma i tak za wiele
pieniędzy. Niechże choć raz znajdą się w dobrych rękach.
- No, no - zauważyła Basia, przechodząc przez pokój z tacą wyładowaną po brzegi.
- No co? - spytał cierpko pan Paszkiet.
Staruszka była najwyraźniej podobnego zdania o Fredzie, bo tym razem poprzestała na
cmoknięciu i wzruszeniu lewym ramieniem. Podeszła z tacą do zamkniętych drzwi.
- Podwieczorek! - zawołała, przykładając do nich ucho.
- Dajcie mi spokój! - wrzasnął głos z głębi tajemniczego pokoju.
- Co, podwieczorku nie chcesz?! - groźnie krzyknęła Basia. - Nie!!!
- No to nie! - z oburzeniem powiedziała staruszka i kręcąc głową zawróciła do kuchni.
Starszy pan ze zniecierpliwieniem spojrzał na zamknięte drzwi.
- Jest po prostu bezczelny - mruknął. - Nie powinien tak się odnosić do Basi -
pomilczał chwilę. - No, ja to co innego - rzekł wreszcie pod wąsem. - Ja mogę na nią
pohałasować, bo się lubimy. Kobiecina jest nieznośna, ale w końcu już niemłoda. - Tu pan
Karolek wyprostował się z miną młodzika. - Pamięta mnie jeszcze jako studenta - westchnął.
- No, tak, ale odbiegliśmy od naszych spraw. Więc jak, zgadza się panna?
Ida kiwnęła energicznie rudą głową.
- A co będę robić? - spytała.
- A bo ja wiem - zastanowił się pan Paszkiet.
- Dotrzymywać panu towarzystwa.
- No tak. Poczytać mi panna może. Czy coś.
- Proszę mi mówić ty - zaproponowała Ida.
- A to wypada? - upewnił się starszy pan. - Ile masz lat?
- Piętnaście.
- No, to może jeszcze wypada. A grasz w garibaldkę?
- Tak.
- A w remika?
- Też.
- A w szachy?
- Podobno nieźle.
- A jak z inteligencją u ciebie?
- Pochlebiam sobie, że nie najgorzej - odparła Ida już całkiem śmiało, na co starszy
pan zaśmiał się i klepnął w kolano.
- No, dobrze - rzekł wreszcie. - Może nie będzie to takie nudne, jak myślałem.
Inteligencja, wiesz, to niezmiernie ważna zaleta u damy do towarzystwa.
- Zwłaszcza płatnej - zauważyła Ida niby to od rzeczy, lecz z ukrytą myślą. Pan
Paszkiet jednakże nie pojął aluzji.
- Przyjdź jutro po południu - polecił. - Powiedzmy o czwartej. Popołudnia są
najnudniejszą. rzeczą, jaką znam.
8
Późnym wieczorem tego samego dnia Ida siedziała przy kuchennym stole, piła mleko i
jadła suchą bułkę z kwaszonym ogórkiem, na które to produkty wydała aż pięć złotych ze
swych ostatnich ośmiu. Jałowość posiłku okraszała sobie myślą o tym, co kupi za pieniądze
zarobione u pana Paszkieta. Na razie, co prawda, nie miała o nich żadnego pojęcia. Nie
spytała w końcu, kiedy ujrzy choć część swego honorarium i jaka będzie jego wysokość.
Duma nie pozwalała jej przyznać się panu Paszkietowi do swych obecnych tarapatów
finansowych. Co do pana Karolka, dżentelmen ten, najwyraźniej przywykły do nieliczenia się
z groszem, usunął jakby kwestię rachunków z pola swej uwagi.
Zresztą sprawy pieniężne zeszły w umyśle Idy na dalszy plan. Jej wyobraźnia została
zaatakowana przez tajemnicę uwięzionego w zamurowanym pokoju nieszczęśnika. Kim był?
- przemyśliwała, gubiąc się w myślach. - Dlaczego nie chciał wyjść ze swego dobrowolnego
wygnania. A może... może ona. Ida, mogłaby mu pomóc? Może kryje się za tym jakaś
romantyczna tragedia?
Zjadła do końca kwaszonego ogórka, splunęła do zlewu, napiła się wody i zaczęła
nerwowo chodzić po kuchni. Była tak podekscytowana, że nie mogła znaleźć sobie miejsca.
Poszła do pokoju, potem znów wróciła do kuchni, zajrzała do łazienki, odkręciła kran i zaraz
go zamknęła, posłuchała radia, to znów wyłączyła je gwałtownie - i wreszcie pojęła, że nie
uspokoi się, dopóki komuś nie opowie, co jej się przydarzyło.
Komu jednak miałaby opowiadać?
Ach!
Aniela Kowalik!
Oto była osoba, która mogła Idę zrozumieć.
Aniela należała wprawdzie do licznego grona przyjaciółek Gabrieli, ale udzielała
odrobiny zainteresowania także i Idusi. Nie był to wszakże jedyny powód, dla którego Ida
odczuła potrzebę pogawędki z Anielą. Przecież przez cały ubiegły rok dzielna ta dziewczyna
pracowała jako pomoc domowa, zarabiając na życie i ucząc się jednocześnie w Liceum
Poligraficznym.
Tak, numer Anieli był w notatniku koło telefonu. Ida zadzwoniła od razu.
Czekało ją jednak rozczarowanie.
- Aniela wyjechała do ojca, do Łeby - wyjaśnił głos doktora Kowalika na drugim
końcu linii. Doktor Kowalik był krewnym Anieli. - Zabrała ze sobą moją żonę i dzieci, a
także parę osób z tej waszej Dyskusyjnej Grupy ESD. Powiedziała, że Grupa odbędzie tam
sympozjum na temat odpoczynku czy coś takiego.
- A, to ja wiem. Ale kiedy oni wracają, panie doktorze?
- Pojęcia nie mam, dziecko.
- To przepraszam. Dobranoc.
- Chwileczkę, Ida, a jak tam twoje zdrowie? Jak zwykle źle? - spytał doktor Kowalik z
powagą.
- Tak, bez zmian - odparła Ida żałobnie.
- A jak się czuje mama? - doktor Kowalik był tym właśnie chirurgiem - cudotwórcą,
który w styczniu ubiegłego roku operował mamę Borejko po perforacji wrzodu żołądka.
- Mama czuje się znakomicie, panie doktorze - odpowiedziała Ida zgodnie z prawdą. -
Kiedy ją ostatnio widziałam, jadła na śniadanie paprykarz rybny.
- Nie! - przeraził się chirurg.
- Ależ tak, w dodatku pod namiotem. Ja przestrzegałam, ale mnie tam nikt nie słucha.
Uważają mnie, panie doktorze, za hipochondryczkę i moje zdanie mają za nic, za nic - użaliła
się Ida. - No, to nie będę już pana zanudzać. Dziękuję i do widzenia.
Odłożyła słuchawkę i popadła w ciężką zadumę. Jakież to smutne. W gruncie rzeczy,
po piętnastu latach życia na tej planecie, nie ma do kogo zadzwonić. Nie ma do kogo się udać
- ani z radością, ani ze zmartwieniem, ani nawet po prostu z ciekawą nowiną.
Czyżby było we mnie coś odpychającego? - pomyślała ze strachem i zwiewna wizja
Klaudiusza przepłynęła przez jej pamięć.
Czyżby rzeczywiście miała w sobie siłę odstręczającą każdego, kto się do niej zbliży?
Nawet siostry od niej stronią. Nawet rodzice z niej kpią.
Nie interesują się czy szczęśliwie dojechała z tego cholernego Czaplinka.
To oczywiste. Kochają ją najmniej ze wszystkich swoich córek. Dlaczego??
Czy dlatego, że ona, Ida, kocha ich tak mocno? Najmocniej ze wszystkich?
„No tak, no tak - myślała sobie Ida, tkwiąc beznadziejnie przy pustym stole, w pustej
kuchni pustego mieszkania. - Francuzi mówią, że zawsze jest ktoś, kto całuje, i ktoś, kto
nadstawia policzek. A ja? Ja nadstawiam oba policzki. I bez rezultatu. Bez rezultatu”.
CZWATEK,
2 SIERPNIA
1
Większa część nocy przeszła Idzie na czytaniu. Zaczęła czytać po kąpieli - której
wciąż jeszcze nie miała dość po strasznych dwóch tygodniach spędzonych na polu
namiotowym. Leżąc w łóżku sięgnęła po prostu na półkę Gabrysi i trafiła na zaczytany
egzemplarz „Dziwnych losów Jane Eyre”. Zanim się obejrzała, była już w połowie tomu, a
zegar wskazywał północ.
Ida skonstatowała to brzeżkiem świadomości. Książka pochłonęła ją do tego stopnia,
że biedaczka zapomniała nawet o głodzie, który dokuczliwie szarpał jej żołądek. Na
policzkach miała malinowe wypieki, w ustach paznokieć kciuka, a w wyobraźni szare blanki
Thornfieid Hali, wronie gniazda na potężnych drzewach cierniowych i zmysłowy uśmiech
pana Rochestera. O, biedna Jane! Jakże bardzo Ida jej współczuła!
O trzeciej niepostrzeżenie zasnęła - przy zapalonej lampie, z czołem wspartym o
stronicę 271. Spała jak pod narkozą, a obudziła się około dziesiątej rano.
Rozsądna panienka, jeśliby nawet dopuściła do podobnej orgii czytelniczej, teraz
wstałaby i zaczęła pracowicie spędzać dzień. Ale nie Ida. Ida poszła tylko umyć zęby,
stwierdziła po drodze, że za oknem leje deszcz, a w pokoju jest smutny chłód, ponownie
zapaliła lampę nad tapczanem, wskoczyła pod kołdrę, otuliła się po uszy i przeleciała dalsze
pięćdziesiąt stron - z taką pasją, jakby od tego zależało jej życie.
Lekturę przerwała, gdy poczuła, że jej żołądek też się przecież obudził. Przypomniała
sobie, że z rzeczy jadalnych posiada tylko zimny wczorajszy makaron. Zgasiła lampę, otuliła
się ciepłym szlafrokiem taty, wzięła czule swoją „Jane Eyre” pod pachę i poszła do kuchni.
Tu zagotowała trochę wody, by przynajmniej napić się czegoś gorącego. Kiedy szukała cukru,
natknęła się na plastykową torbę pełną butelek po pepsi. Uradowana obliczyła, że gdyby je
sprzedać - czysty zysk wyniósłby około czterdziestu złotych.
Już chciała pędzić do sklepu, gdy pan Rochester wyjrzał do niej z kart książki i
pociągnął ku sobie, jak magnes przyciąga opiłki. Sprawa butelek stała się absolutnie
nieważnym szczegółem. Ida zdjęła z półki puszkę z cukrem, po czym przeżywszy chwilę
wahania, szybko sięgnęła po jak najmniejszy słoik z fasolką szparagową.
Po dziesięciu minutach, rozczochrana i bosa, siedziała z książką przy kuchennym stole
i czytając bez wytchnienia, półgębkiem pojadała śniadanie. Składało się ono z pocukrzonego
wrzątku, zimnego makaronu i ciepłej fasolki.
O drugiej po południu szlochała nad ostatnią stroną powieści. Była w stanie godnym
pożałowania. Serce jej biło nierówno, nogi stały się sine i zimne, a w brzuchu znów się czaiła
głodowa pustka.
Sprawa butelek wypłynęła sama przez się.
2
Deszcz lał obrzydliwie. Ida schowana pod starym parasolem mamy, pognała w górę
ulicy Roosevelta. Przy Dąbrowskiego, na rogu, mieścił się w podziemiach rozległy sklep
„Delikatesów”. Od kilku lat, co prawda, tytuł „Delikatesy” zdjęto cichcem ze sklepowego
szyldu, co było najzupełniej zrozumiałe dla każdego, kto musiał zaopatrywać się w tej
placówce. Ale - choć pozbawiona treści i legalności - nazwa pachnąca dobrobytem
utrzymywała się wciąż w świadomości nie tracących nadziei klientów.
Ida stanęła w kolejce do stoiska z napojami i wyłączyła się z rzeczywistości, wszystkie
myśli oddając tej dzielnej Jane i kochanemu Rochesterowi. Nawet kiedy ktoś kichnął jej
prosto w kark, nie zwróciła na to szczególnej uwagi.
Dopiero nosowe: - Ach! Przepraszam! - z czymś się jej skojarzyło.
Odwróciła się.
Klaudiusz...
Tak, to był on.
I tu imaginacja spłatała Idzie głupiego figla. Mianowicie wciąż nie chciała powrócić z
Thornfieid Hali. A raczej nawet jakby przenosiła tam Klaudiusza, pod te cierniowe drzewa i
mury pokryte bluszczem... zaraz, czy one rzeczywiście były pokryte bluszczem?
Rozstrzygając tę kwestię gapiła się na Klaudiusza szczęśliwymi oczami, zaś twarz jej,
rozjaśniona uśmiechem i przysnuta mgiełką roztargnienia, miała wyraz dość szalony.
Klaudiusz zadreptał w miejscu, wytarł nos i schował chustkę. Nie bardzo wiedział, jak
się zachować. Niepewny uśmiech zadrżał na jego pulchnych ustach. Klaudiusz był ładnym
chłopcem. Uroda jego była romantyczna i pociągająca: miał świetliste szare oczy o
marzycielskim wejrzeniu, kształtny nos i wysoko sklepioną czaszkę pokrytą jasnymi
jagnięcymi loczkami. Jego podbródek zarysowany był miękko i łagodnie, a wokół ust dawał
się dostrzec wyraz bezbronnej wrażliwości.
Ida otrząsnęła się, zamrugała oczami i już była z powrotem w Poznaniu, przy ulicy
Dąbrowskiego, w PRL, w dwudziestym wieku. Klaudiusz wciąż uśmiechał się niepewnie, co
miało pokryć ogarniające go uczucie paniki. Idzie wydało się wszakże, że jeśli ktoś się do niej
uśmiecha aż tak często i długotrwale, to znaczy, że chce wyrazić radość ze spotkania. Objawy
sympatii spotykały Idę tak rzadko, że każdy uśmiech, skierowany pod jej adresem,
przyjmowała jak bezcenny skarb. A cóż dopiero uśmiech Klaudiusza! Szczodra jej natura
odpowiedziała natychmiast spontaniczną serdecznością.
- Tak się cieszę, że cię widzę! - powiedziała z całego serca i pogłaskała Klaudiusza po
ramieniu obleczonym w cienki sweterek. - Nawet nie wiesz jak bardzo! Słuchaj, czy ty lubisz
książki o miłości? Ja właśnie... - tu urwała, widząc zbyt już wyraźnie popłoch na drogiej
twarzy. - To jest, chciałam powiedzieć, że... przeziębiłeś się, biedaku. To dlatego, że za lekko
się ubierasz. Na taki deszcz! Jak chcesz, to wstąp do mnie, pożyczę ci deszczowiec. Strasznie
dawno u nas nie byłeś... to jest... - zaplątała się znowu, bo Klaudiusz zaczął oglądać się na
boki. - To jest... słucham?
Ostatnie słowo skierowała do ekspedientki, która już po raz trzeci zapytała ją, czego
sobie życzy.
- Ee, te butelki - odpowiedziała nieuważnie i wręczyła sprzedawczyni całą torbę,
zwracając się znów do Klaudiusza. Lecz nie znalazła go na miejscu, młodzieniec bowiem
wycofywał się wolno w stronę wyjścia.
- Poczekaj, już lecę - rzuciła w jego stronę pogodną informację, po czym, zapominając
o butelkach i należności za nie pospieszyła za chłopcem.
- Chwileczkę! - krzyknęła za nią ekspedientka, lecz Ida nie wzięła tego do siebie.
Znalazła się właśnie przy Klaudiuszu i chwyciła go mocno za rękaw.
- Prz - przepraszam cię... ale bardzo się spieszę - wyjąkał Klaudiusz z nerwowym
uśmiechem przypominającym grymas. - Nie mogę się spóźnić... ani sekundy.
- Oj, to czekaj, pójdziemy razem - wesoło powiedziała Ida, wciąż nieświadoma faktu,
że wedle prawa Newtona każde działanie wywołuje przeciwdziałanie. Natomiast Klaudiusz
zachowywał się tak, jakby był w pełni świadom, że im prędzej stąd odejdzie, tym mniej
będzie miał kłopotów.
- N - nie krępuj się mną - powiedział, rozglądając się bezradnie. - Przecież... coś tam
kupujesz.
Do Idy dotarło nagle, że Klaudiusz znowu chce się jej pozbyć. Straciła oddech.
Zielone oczy, zazwyczaj niewielkie, powiększyły się teraz i zaokrągliły z rozżalenia, a drżące
usta wygięły się w podkówkę.
- Dlaczego? - spytała bez śladu jakiejkolwiek dyplomacji. - Ja cię przecież tak bardzo
lubię!
W następnej chwili gotowa była sobie Odgryźć język za to upokarzające wyznanie.
Oczy Klaudiusza wyraziły popłoch - nie można było błędnie odczytać ich wyrazu.
Dławiąc się ze wstydu, Ida odwróciła się na pięcie i odeszła bez Iowa. Nawet gdyby
się obejrzała, nie ujrzałaby nikogo - wzrok jej przesłoniły łzy prawdziwego bólu. To nic, że
sprawa obiektywnie była błaha. Kiedy się ma piętnaście lat, cierpi się mocniej.
Ida ustawiła się ponownie w kolejce i stała tak bezmyślnie około pięciu minut, nim
wreszcie dotarła przed oblicze ekspedientki, która litościwie wcisnęła jej w zimną dłoń parę
monet i pustą torbę.
Zacna kobieta nie wiedziała nawet, że zapewnia pannie Borejko wyżywienie na trzy
dni.
3
Punktualnie o czwartej po południu bardzo smutna Ida stała przed drzwiami z
metalową tabliczką „Karol Paszkiet” i apatycznie naciskała guzik dzwonka, bez śladu
zainteresowania czytając ozdobne literki na sąsiedniej, złocistej tabliczce. Układały się one w
napis: „Fred i Janina Frączakowie”.
- A, to ty - skonstatowała staruszka z siwą czupryną, pojawiając się w progu na fali
obłąkanego szczekania psa Lucypera. Najwidoczniej i ona postanowiła nie zaszczycać Idy
tytułem „panna”. Wycelowała w dziewczynę żwawe spojrzenie oczu wypełnionych
nieufnością - No chodź, pan Karolek już czeka.
Pan Paszkiet, odziany w aksamitną brązową kurtkę, okryty kocem po szyję, siedział w
fotelu zgarbiony jak puchacz i nawet nie spojrzał na wchodzącą. Za oknem widać było tylko
rzęsisty deszcz. Drzwi na werandę były starannie zamknięte. Pokój wydawał się mroczny i
obcy. Idzie nagle zachciało się płakać. Odchrząknęła.
- Dzień dobry - powiedziała smętnie, podchodząc bliżej fotela.
- Dzień dobry - posępnym głosem odpowiedział pan Paszkiet. - Proszę siadać. Chociaż
właściwie nie wiem, po co. Nie mam ochoty widzieć nikogo. Nikogo.
Ida nie miała pojęcia, co odpowiedzieć. Milczała.
- Na rozmowę też nie mam ochoty - ciągnął ponuro starszy pan, wpierając nieruchome
spojrzenie w przeciwległą ścianę. - Więc nie wiem, co dziś będziemy robić.
- Może... zagramy w garibaldkę? - zaproponowała Ida i z zakłopotania wbiła
paznokcie w dłonie.
- E tam - rzekł pan Paszkiet. Ida dokładnie rozumiała jego stanowisko.
- Może pogawędzimy? - zaproponowała beznadziejnym tonem.
- Ano, możemy. Tak, możemy. Chciałbym wiedzieć, jak się nazywasz.
- Nazywam się Borejko. Ida.
- Ida? Rzadkie imię - stwierdził pan Paszkiet bez zainteresowania.
- To z powodu Id Marcowych. Urodziłam się bowiem piętnastego marca, a mój ojciec
jest filologiem klasycznym.
- Aha! Filologiem klasycznym! - pan Paszkiet z lekkim ożywieniem zwrócił się do
staruszki, stojącej czujnie przy drzwiach. - No i widzi Basta. Filologiem klasycznym.
- To ona tak mówi - znaczącym tonem zauważyła staruszka.
- Basta pomstuje, że jestem łatwowierny i lekkomyślny - wyjaśnił starszy pan,
nabierając nieco werwy. - Mówi, że powinienem sprawdzić twoje dokumenty. Być może
jesteś - tak twierdzi Basia - członkinią młodzieżowego gangu albo przynajmniej dzieckiem
pary włamywaczy. Za kilka dni znikniesz, a wtedy te zbiry przyjdą tu z kompletem
podrobionych kluczy. Poderżną nam gardła, a potem dobiorą się do kasy Fredra. Basiu, niech
Basia nie daje mi znaków. Ida i tak wie, że Fred ma jakąś kasę. Każdy ma jakąś tam kasę...
- Ja nie mam - wtrąciła szybko Ida.
- ...ale to jeszcze nie dowodzi, że musimy być wobec siebie nieufni.
Niech już Basia nie mruga, na litość Boską, bo zrobi się Basi z tego jakiś nerwowy tik.
Zdeklarowana antypatia staruszki nie była dla Idy zaskoczeniem.
„Takie już moje szczęście” - pomyślała zrezygnowana i wyjęła z torebki legitymację.
- Daj spokój, dziecko. W moim wieku można się już nie obawiać bandytów - rzekł pan
Paszkiet grobowym głosem. - Schowaj ten świstek, nie będę go oglądał.
- A ja obejrzę - oświadczyła sztywno Basia i obrażonym kroczkiem przydreptała spod
drzwi. - Sam pan Karolek o siebie nie zadba, to ja zadbam. - Odpisała numer legitymacji oraz
wszystkie dane Idy, łącznie z adresem i datą urodzenia. Po czym oddała jej dokument.
Pan Paszkiet był już myślami przy innym temacie.
- Ciekaw jestem - powiedział - jak nazwałby cię ojciec, gdybyś i przyszła świat w
lutym - poprawił się w fotelu i z lekką kpiną patrzył na swoją damę do towarzystwa.
- Kto go wie - odparła rudowłosa dama. - Moja starsza siostra rodziła się tego samego
dnia co Wergiliusz, z tym, że oczywiście on się urodził w siedemdziesiątym roku przed naszą
erą. Miała zostać nazwana Wergilią, podobno mama się uparła, że to nie jest imię dla
chrześcijanki. I samowolnie dała jej imię Gabriela. A kiedy się urodziła moja młodsza
siostra...
- Sekundę - przerwał zainteresowany pan Paszkiet. - Ile was jest w sumie?
- Sióstr?
- Tak.
- Cztery.
- Oho.
- Właśnie. No więc moja młodsza siostra... ale czy to pana interesuje?
- Wiesz, że nawet tak - zdziwił się pan Paszkiet. - Nie mam pojęcia dlaczego. A więc?
Twoja młodsza siostra?...
- Tak, miała być Tibullą. Ale ponieważ tatę wysłali w podróż służbową, mama
przemyciła Natalię.
- Wydaje mi się, że imię Natalia ma też źródłosłów łaciński - zauważył pan Paszkiet. -
Rzeczownik „natalis” oznacza dzień urodzin.
- A to możliwe, bo tata jakoś mało się złościł po powrocie. No, a nasza najmłodsza
siostra jest Patrycją Lidią.
- I naturalnie wszystkie biegle znacie grekę i łacinę?
- Nie, tylko Gabriela. Ona ma wielki talent lingwistyczny. Ma w ogóle mnóstwo
różnych zalet i talentów - posępnie powiedziała Ida.
- A ja nie. Mnie się nic nie udaje. I właściwie jestem do niczego. Nic, tylko się
powiesić.
- Typowe objawy depresji młodzieńczej - stwierdził pan Paszkiet ze znudzeniem. -
Tylko mi tu nie zacznij płakać albo się zwierzać. Cudze kłopoty już dawno przestały mnie
obchodzić.
„A to brzydko” - pomyślała Ida, ale nic nie powiedziała.
Duży zegar ścienny wybił połowę godziny.
Pan Paszkiet ziewnął jak tygrys.
- Szczególnie mnie drażni, kiedy jakaś życiowa łamaga - zaczął urwał i nasilił głos,
obracając głowę w stronę zamkniętego pokoju.
- Kiedy jakaś życiowa łamaga zamęcza wszystkich narzekaniem.
Dlaczego po prostu nie weźmie się w garść?! - tu już starszy pan niemal krzyczał.
- Może nie potrafi - bąknęła Ida ze znużeniem.
- Każdy potrafi! - huknął pan Paszkiet w stronę drzwi. - Żołnierz przed atakiem bierze
się w garść, zapomina o niebezpieczeństwie i rusza w ogień! Gdyby taki łamaga dostrzegł
niebezpieczeństwo w tym, że spłyca i marnuje własne życie...
- Co za okrutne stanowisko - zdenerwowała się Ida. - Co pan tak pogardliwie mówi
„łamaga”! Wszystkich pan pod to określenie podciąga, wszystkich ludzi nieszczęśliwych i
załamanych...
Pan Paszkiet spojrzał na nią z jawną niechęcią.
- Też mi dama do towarzystwa - mruknął. - Zamiast zabawiać, to » ona wyprowadza
mnie z równowagi!
- A mówiłam - przypomniała złowróżbnym głosikiem Basia, która pojawiła się
właśnie w pokoju, niosąc tacę z podwieczorkiem.
Mina Idy rozjaśniła się nieco na widok tego, co stało na tacy. Basia była prawdziwą
artystką w sferze kulinarnej. Na dzisiaj przygotowała buchty drożdżowe z jagodami i
śmietaną. Jej pomarszczona, okrągła i rumiana twarz pełna była godności i utajonego
samozadowolenia. Basia oparła tacę o stolik, zestawiła nań talerz pełen ciastek, filiżanki,
talerzyki i dzbanek z kawą. Teraz, z jednym tylko nakryciem na tacy, Basia podeszła pod
drzwi zamkniętego pokoju.
Zastukała, lecz tym razem nikt jej nie odpowiedział. Zastukała raz jeszcze, znacznie
mocniej. Bez skutku.
Ida z trudem powstrzymywała się od patrzenia na drzwi. W powietrzu rosło napięcie.
- Krzysiu! - zawołała wreszcie staruszka głosem przyciszonym, lecz stanowczym.
Pan Karolek, który właśnie unosił do ust filiżankę z kawą, zawiesił rękę w połowie
gestu.
- Krzysiu, otwórz! To ja! - nie zniechęcała się staruszka. W głębokiej ciszy brzęknęła
fili żanka, którą pan Paszkiet odstawił gwałtownie na spodek. Wstał i ociężale zbliżył się do
drzwi.
- Krzysztof! - zawołał tubalnie i szarpnął klamkę. - Otwieraj! - załomotał pięścią w
drzwi. Jego głos był gniewny, lecz obrzmiała twarz wrażała troskę.
Przez chwilę wszyscy nasłuchiwali. Ida aż uniosła się w krześle, pożerana
ciekawością.
Wreszcie dał się słyszeć jęk sprężyn, jakieś stuknięcie. Kroki tajemniczego Krzysia
zaskrzypiały po podłodze i zza drzwi odezwał się niechętny głos:
- O co chodzi?
- Co z tobą, u licha - huknął pan Paszkiet z ulgą.
- Spałem. O co tyle hałasu...
- Otwórz drzwi! - zażądał starszy pan. - Basia przyniosła ci podwieczorek!
- Nie jestem głodny.
- Krzysiu!
- No, przecież proszę was... zostawcie mnie w spokoju...
- Dlaczego ty nie chcesz do nas wyjść?
Chwila napiętej ciszy.
- Bo nie mogę - powiedział wreszcie głos. - A teraz idę spać. - I tym stanowczym
zdaniem tajemniczy głos najwyraźniej zakończył rozmowę. Kroki znów zaskrzypiały po
podłodze, słychać było, jak ktoś całym ciężarem rzucił się na tapczan.
4
Ida była z siebie dumna: ani słowem nie zdradziła, jak bardzo ją obchodzi osoba
zamkniętego w pokoju tajemniczego Krzysztofa. Kiedy pan Paszkiet usiadł w swoim fotelu i
skierował na nią nie widzące, pełne troski spojrzenie, Ida miała oczy spuszczone na talerzyk i
z wielkim smakiem zajadała buchtę ze śmietaną. Starszy pan milczał przez chwilę, potem
westchnął i łyknął kawy.
- Dureń - powiedział.
Ida ugryzła się w język, żeby nie spytać, kto dureń i dlaczego. Pan Paszkiet mówił
przecież do siebie. Basia przeszła za plecami Idy wzdychając raz po raz i z nietkniętą tacą
opuściła gabinet.
Ida sięgnęła po następną buchtę.
- Nadzwyczajne ciastka - zauważyła taktownie.
Pan Karolek milczał, bębniąc palcami po politurowanym blacie stolika.
- Waśnie doszłam do wniosku, że podwieczorki są tym, co mnie najbardziej przyciąga
jako damę do towarzystwa. Oprócz pensji, oczywiście - uzupełniła sumiennie Ida.
Subtelna aluzja do ewentualnej wypłaty pozostała nie zauważona, podobnie zresztą
jak wzmianka o ciastkach. Pan Paszkiet zajęty był własnymi niewesołymi myślami.
- Ostatnio - szczebiotała Ida rozrywkowe - czytałam „Dziwne losy Jane Eyre”.
Napisała to Charlotta Bronte. Cóż to musiała być za wspaniała dziewczyna. Zna pan może tę
książkę?
- Nie - odburknął pan Karolek, popijając kawę.
Ida uznała, że kroczy słuszną drogą, należało oderwać pana Paszkieta od jego trosk.
- Ta Jane Eyre - powiedziała tonem towarzyskiej rozmowy - przybywa jako
guwernantka do tajemniczego dworu. Jest tam wspaniały pan Rochester, w którym Jane od
pierwszej chwili się zakochuje. Jednakże nie wie, biedaczka, o żonie pana Rochestera, którą
on ukrywa na strychu w zamkniętym poko... - tu biedna Ida pojęła, że styl towarzyskiej
konwersacji doprowadził ją prościutko pod zakazany temat i sprawił, że omal nie popełniła
fatalnej gafy. Spojrzała z trwogą na starszego pana. Nie, nie miał na twarzy wyrazu
oburzenia.
- Ja czytałem ostatnio Senekę - powiedział ponuro. - Traktat o krótkości żyda. Znasz
to może?
- Nie - z ulgą odparła Ida. - Wie pan, te klasyczne lektury z taty biblioteki nudzą mnie
śmiertelnie. Ja szalenie lubię literaturę kobiecą z dziewiętnastego wieku. Zwłaszcza
anglosaską.
- Wąska specjalizacja, hę? - mruknął pan Paszkiet. - W kółko o miłości?
- Tak! - przytaknęła Ida z entuzjazmem.
W sąsiednim pokoju nagle upadło krzesło i oboje - pan Paszkiet i Ida - unieśli czujnie
głowy, spojrzeli po sobie i udali, że nic się nie stało.
- W moim wieku Seneka oddaje nieocenione usługi - podjął pan Paszkiet. - Zresztą i
dla ciebie ta lektura byłaby pożyteczna. Seneka uprzytamnia nam bowiem, że życie ludzkie
dzieli się na trzy części: przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Przyszłości nie jesteśmy
pewni i nic o niej nie wiemy, nad teraźniejszością nie panujemy, a więc tylko przeszłość od
nas samych zależy. Żyjąc, należy więc pamiętać, że w każdym momencie nasza
teraźniejszość staje się przeszłością. A przeszłość przecież, moja droga, powinna być naszą
ostoją, a nie gniazdem wstydu i wyrzutów sumienia. To miałem na myśli mówiąc, że lektura
Seneki przyda się zwłaszcza osobie młodej. Moja przeszłość ostatnio zlewa się z
teraźniejszością, a przyszłości pozostało niewiele...
- Kto jest u dziadka?! - wrzasnął nagle głos zza drzwi. Pan Paszkiet wstał i podszedł
bliżej.
- Nikt, kogo byś znał - odpowiedział spokojnie.
- Ale ja ją widziałem! Przez okno!
- Kogo?
- No jak to kogo?! Paulinę!
- Pewnie się pomyliłeś. Mam gościa, ale nie jest to Paulina.
- Wobec tego ona zaraz tu będzie! Proszę, niech dziadek nie otwiera, jeśli ktoś
zadzwoni! Dziadku! Ja nie chcę, żeby ona...
Brzęknął dzwonek, i zanim pan Paszkiet zdołał cokolwiek przedsięwziąć, Basia już
otwierała drzwi. Ida, wśród tylu wydarzeń rozniecających jej ciekawość, przestała panować
nad sobą. Zerwała się z krzesła i pobiegła zobaczyć, kto przyszedł.
A na progu, za otwartymi przez Basie drzwiami, ukazała się właśnie istota o
wstrząsającej urodzie. Była to dziewczyna mniej więcej osiemnastoletnia, wyposażona przez
naturę w zestaw akcesoriów godnych gwiazdy filmowej. Hoża piękność miała smagłą cerę,
rumiane policzki, usta jak wiśnie, oczy jak fiołki i wspaniałe złote włosy. Na domiar złego
ubrana była w prześliczną suknię o szerokich rękawach i powiewnej spódnicy - białe
romantyczne arcydzieło krawieckie, o jakiego posiadaniu na swym kościstym grzbiecie Ida
próżno by marzyła - z wielu powodów.
- Dzień dobry, czy zastałam Krzysia? - spytała melodyjnym głosem złotowłosa istota i
powoli poruszyła rzęsami wielkimi jak skrzydła motyla. Ida poczuła, że jej nie znosi.
- Krzysio nie chce widzieć nikogo - powiedziała wrogim tonem Basia i zamierzyła się,
by zamknąć drzwi przed nosem panienki. Tę jednak cechowała odwaga i błyskawiczna
orientacja. Czubek pantofelka, wciśnięty w szparę między drzwiami, udaremnił Basi jej
demonstracyjny akt.
- Mnie na pewno zechce zobaczyć - szepnęły wiśniowe usta. - Proszę mu tylko
powiedzieć, że przyszłam...
- Widział przez okno - burknęła Basta. - I teraz sobie myśli, że mu się panna Paulina
naprzykrza...
- Basiu, dość! - z oburzeniem zawołał pan Paszkiet, wychodząc do przedpokoju
najszybciej jak mógł i mijając w przejściu Idę, jakby była meblem. - Paulinko, proszę nie brać
tego dosłownie...
„A jak”? - zdziwiła się Ida i oto z uczuciem trudnym do opisania ujrzała na własne
oczy, jak to się robi, żeby za pomocą jednego promiennego uśmiechu owinąć wokół palca
kogoś nawet tak niezależnego jak pan Paszkiet. Starszy pan kłaniał się, przepraszał w imieniu
Krzysia, tłumaczył go - dość zresztą nieudolnie, a nawet pocałował Paulinę w rękę - którego
to wyróżnienia skąpił, jak dotąd, swojej damie do towarzystwa, choć ta niewiele była młodsza
od Pauliny.
- Nie chce mi się wierzyć, żeby Krzysio unikał mnie celowo - powiedziała gładko
aksamitnooka piękność. - Proszę mu powiedzieć, że czekam na telefon... ale że może mi się
znudzić to czekanie. - Tu uśmiechnęła się znów, ale jakoś inaczej. Ida gotowa była przysiąc,
że ten uśmiech coś jej przypomina. Wytężyła pamięć i odnalazła asocjację: tak uśmiechał się
rekin na rycinie w Encyklopedii Powszechnej PWN.
- A... kto to jest? - spytała słodkim szeptem drapieżna Paulina i utkwiła w twarzy Idy
dwie czarne źrenice. Basie tknął jakiś nagły impuls.
- To nasza Ida. Przychodzi teraz co dzień.
Impuls okazał się nieomylny. Paulina błysnęła oczami, pożegnała się i zanim pan
Karolek zdołał odpowiedzieć, już jej nie było. Tylko stukot pantofelków trwał jeszcze przez
chwilę, jak pełne wdzięku wspomnienie.
5
- Cóż za urocze dziewczę! - powiedział pan Paszkiet, zamykając drzwi i uśmiechając
się z sympatią.
- Bez wątpienia - odparła Ida, starając się nie okazać ogromu swej zawiści.
- Tak rzadko u współczesnych dziewcząt spotyka się podobny wdzięk i dystynkcję -
ciągnął pan Karolek z rozmarzonym uśmiechem, całkowicie nieświadom faktu, że bądź co
bądź jego dama do towarzystwa też jest dziewczęciem współczesnym i może się poczuć
dotknięta.
- Ma pan słuszność - przytaknęła Ida, sięgając wyżyn samoudręczenia.
- Głupi ten Krzysiek, że się przed nią chowa! - oświadczył pan Paszkiet już bez
uśmiechu i gniewnym krokiem przeszedł pod drzwi zamkniętego pokoju.
- Krzysztof. - krzyknął.
- Co? - natychmiast odezwał się ponury, złamany głos zza drzwi.
- Paulinka powiedziała, że...
- Wiem na pamięć, co powiedziała Paulinka!
- Powiedziała, że może jej się znudzić czekanie na twój telefon!
- Cha, cha, cha.
- Krzysztof! Czy ty się śmiejesz?
- Nie - odwarknął głos, oddalając się w głąb pokoju. - Zostawcie mnie! To wszystko!
Pan Paszkiet usiadł z rozmachem w swoim fotelu.
- Wiesz co - powiedział do Idy, ledwie ją dostrzegając przez mgłę irytacji. - Nie będę
cię trudził dziś dłużej. Idź sobie do domu czy gdziekolwiek, bo ja się teraz muszę zdrzemnąć.
Koniecznie muszę się zdrzemnąć.
PIĄTEK,
3 SIERPNIA
1
Kochana Córko!
Dzwonimy do Ciebie niemal co dzień - a zważ, że nie jest to łatwe na naszym polu
namiotowym, kierownik uprzystępnia nam swoje biurko tylko wówczas, gdy czynna jest
stalówka, wskutek czego osoba czekająca na połączenie traci gorący posiłek! - a tymczasem
Ciebie nie ma w domu. Mama pogrąża się w czarnej rozpaczy, przekonując nas wszystkich, ze
z pewnością nie dotarłaś do Poznania. Dręczą ją najgorsze przeczucia matczyne, o których
twierdzi, że zawsze się sprawdzają. Nie słucha zupełnie moich kontrargumentów, za pomocą
których usiłuję jej wyjaśnić, że quae nocent, docent.
Co do mnie, jestem spokojny. Dla istoty rozumnej, za jaką Cię uważam mimo
wszystkich Twych szaleństw, dotarcie z wakacji do domu autobusem PKS nie jest zadaniem
ponad siły. Mama jednak lekceważy moje racjonalne stanowisko, twierdząc, że nie doceniam
wpływu przypadku na losy ludzkie. Liczne warianty działania tegoż czynnika (katastrofa
autobusowa, rabunek, gwałt, a nawet morderstwo) nachodzą biedną mamę w jej jakże
licznych proroczych snach. Bądź tak dobra i ze względu na jej zdrowie połóż wreszcie kres
swemu milczeniu. Zadzwoń do nas (tel. Siemczyno 3) lub daj znak życia, a najlepiej byłoby
oczywiście, gdybyś zechciała uznać swą pomyłkę i wrócić do nas, pod namiot. Cuiusvis
hominis est errare, nullius nisi łnsipientis in errore perseverare. Jak należy się spodziewać,
miejski zaduch udręczył Cię już ostatecznie i z tęsknotą myślisz zapewne o tych zielonych
polach, krystalicznym powietrzu leśnym i błękitnych wodach jeziora. Drobne niewygody nie
mogą być przecież tym, co odstrasza moją dzielną córkę od wypoczynku na łonie natury!
Czekamy na wieści od Ciebie lub na całą Twoją osobę -
bene vale! - Ojciec.
Idusiu przebrzydły, jak możesz nie odzywać się do nas ani słóweczkiem! - czy nie przychodzi
Ci do głowy, że się możemy niepokoić? Biedny ojciec nie śpi po nocach, dręcząc się, że
spotkało Cię coś złego. Nie przekonują go żadne argumenty - jest pewien, że milczenie Twoje
spowodowane jest jakąś katastrofą życiową. - Proszę cię, kochanie moje, odezwij się jak
najprędzej, nie możemy się do Ciebie dodzwonić, chociaż ojciec każdego dnia tkwi przy
telefonie, tracąc przez to obiad. I ja się martwię, chociaż w głębi serca pewna jestem, że nic
Ci się nie stało. Odezwij się już, jeśli Ci wstyd za tamtą awanturę, to jesteś głuptas. Już
dawno się na Ciebie nie gniewamy! Czy masz co jeść? Czy nie jesteś chora? Czy nie brak Ci
pieniędzy? W razie potrzeby zwróć się do stryja Józeczka.
Pogoda wciąż okropna. Zimno. Ojciec nadrabia miną, a mnie bolą nerki. Całuję Cię,
maleńka, napisz albo zadzwoń, ale raczej nie przyjeżdżaj. Leje!
Ściskam Cię 100 razy - Mama.
Kochana Siostro! Piszemy wszyscy listy do Ciebie, bo tata się nie może dodzwonić,
przez co traci obiad. Przeczytałam już „Jvanhoe” i „Jeźdźca bezgłowy”. Tata myślał, że mi
starczy na cale wakacje, ale nie starczyło Nudzę się okropnie. Teraz czytam książkę pana
kierownika, jest ona o pewnym krulewiczu, który nazywa się Myszkin, a książka ma w tytule
brzydkie słowo. Ta książka jest nudna, więc dużo opószczam. Najbardziej mi się podobało, jak
pewna dama wrzuciła do ognia sto tysięcy rubli. Rubel jest to jednostka monetarna w bratnim
kraju naszych najlepszych przyjaciuł. Wiem to na pewno, bo spytałam taty, co to jest rubel, i
tata mi powiedział, co to jest rubel. Idus, czy możesz mi przysiąc coś do czytania? Tatuś
dodaje, że masz wybrać książkę dla mnie, pamiętając, że jestem dzieckiem o pszyspieszonym
rozwoju. Pszyspieszony rozwój to jest akceleracja. Spytałam taty, co to jest przyspieszony
rozwój i on mi właśnie powiedział, że to akceleracja. Szkoda, że go już nie mogę spytać, co to
jest akceleracja, bo on krzyczy, że zaraz oszaleje.
Całuję Cię sto milionów razy - Twoja siostra Nutria.
Kochana Tu Pulpa Tęsknie za Tobom
Nutria się ze mnom nie chce bawić (Gaba hodzi z pyziakiem och kochana pszyjedź do
mnie Nurtia tylko czyta i czy ta ja już nie czytam Tu w kiosku nie majom swierstrzyka
Zgóbiłam długopis i nie mogę rysować
Tata do ciebie dzwoni i nic nie je Może nie lubi kórczaków Chce do domu Papa
całusów 122
Pulpa
Ida, przeklęty wariatuńciu, nigdy Ci nie przebaczę tego numeru! Nie dziwię Ci się specjalnie,
żeś zwiała, ale, do cholery jasnej, mogłabyś dać cynk, czy żyjesz! Nie dość, że zmywam za
Ciebie te wszystkie przeklęte gary, to jeszcze dzień i noc słucham labiedzenia, że na pewno nie
żyjesz! Ojciec nie może się do Ciebie dodzwonić. Traci przez to co dzień jeden z tych pysznych
(t fu) obiadków. Wyślij telegram czy co. Aha, gdyby do mnie były jakieś telefony, to wszystkie
zapisuj. Grupa ESD wróci lada dzień.
Ściskam Cię, ty podła - Gabriela
Ja też załączam pozdrowienia, boska Ido, i wyrażam żal, że Cię tu nie ma. Nikt tak dobrze jak
Ty nie oprawia ryb - a właśnie biorą jak wściekłe. Dziś rano złapaliśmy z Twoim Tatą kilka
tłustych węgorzy. Nigdy w życiu nie złowiłem tylu ryb, co tu. Jestem nieomal w szoku.
Niestety, Gabrysia nie odnawia oprawiania tego, jak mówi. paskudztwa. Wspominam Cię z
tęsknotą -
niskie ukłony - Janusz Pyziak.
2
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiła Ida po przeczytaniu listów, było sięgnięcie po słuchawkę
i zamówienie telegramu. Koszta tej decyzji oczywiście ponieść miał ojciec w połowie
przyszłego miesiąca przy okazji płacenia rachunku za telefon. Nie skrępowana kwestią
pieniężną córeczka pozwoliła sobie zatem na radosny słowotok. Zdumiona telefonistka
usłyszała od panny Borejko następujący barokowy tekst, podyktowany głosem
zrównoważonym, rzeczowym, wpadającym nawet w ton oficjalny:
WSZYSCY JAK JEDEN MĄŻ MACIE CHORĄ WYOBRAŹNIĘ! JESTEM ŻYWA,
NIEMAL ZDROWA I NIKT MNIE NIE UWIÓDŁ. DZIELNIE PRACUJĘ I ZARABIAM,
OD STRYJA NIE POŻYCZAM, NIE GŁODUJĘ, A ZRESZTĄ YENTREM NIMIS
REPLERE NOCET, TATUSIU. NUTRIA, DAJ SPOKÓJ IDIOCIE, LEPIEJ PISZ
PAMIĘTNIKI, KSIĄŻKI CI NIE WYŚLĘ, BO PO PIERWSZE, NIE MAM CZASU,
SECUNDO - I TAK NIE DOJDZIE, TERTIO - PRZECIEŻ WKRÓTCE WRÓĆCIE DO
CIEPŁEGO DOMU, BO NIEPODOBNA WYTRZYMAĆ NA ŁONIE TAKIEJ NATURY,
W DOMKU SUCHO I MIŁO CHA CHA CHA, DOBRZE MI BEZ WAS I SAMI SOBIE
PATROSZCIE SWOJE OŚLIZGŁE WĘGORZE. CAŁUJĘ WAS W MOKRE DZIOBY,
WSZYSTKICH Z WYJĄTKIEM MEGO WIELBICIELA JANUSZ - KA. WASZA MĄDRA
I KOCHANA CÓRKA, SIOSTRA I SZWA - GIERKA IN SPE - IDUSIA.
Ida odłożyła słuchawkę, zaśmiała się z satysfakcją, po czym popatrzyła na zegarek.
Było wpół do dwunastej.
Poszła do spiżarni i bez najmniejszych już skrupułów wzięła z półki słoik z fasolką
oraz drugi - z konfiturą truskawkową. Mama nie będzie miała żalu. Przecież sama pisze, że
martwi się o Idę.
Zjadła wszystko, co było w słoikach, i przeszukała kąty - w nadziei że znajdzie kilka
choćby butelek do sprzedania. Pan Paszkiet wciąż nie wspominał o pieniądzach, więc trzeba
było się jakoś ratować.
Butelek nie znalazła.
Mogłaby sprzedać książki, ale żal jej było każdej. Jedno więc pozostało: rzemiosło i
rynek.
Idusia miała fantazję, miała też smykałkę w palcach - do wszystkiego z wyjątkiem
szycia. Szycie, nie wiadomo czemu, stanowiło dla niej zagadnienie nie do pokonania. Gdyby
istniał jakiś dostępny sposób na wykonanie odzieży klejonej z papieru. Ida byłaby najładniej
ubraną dziewczyną w województwie poznańskim. Wobec jednak wspomnianej idiosynkrazji
pomysłowość Idusi znajdowała ujście głównie w tworzeniu taniej biżuterii. Wszystkie siostry
i mama obdarowywane były z najróżniejszych okazji i bez okazji wisiorkami, koralami i
broszkami wykonanymi z gipsu, starych butów, fasoli, pestek od brzoskwini, orzeszków
bukowych, piórek i kory. Ojciec bywał uszczęśliwiany na przykład spinkami do mankietów
(nigdy nie używał spinek) wyrzeźbionymi precyzyjnie w kości - z rosołu.
Podśpiewując, Ida wywlokła teraz ze skrytki torbę gipsu, kilo czerwonej farby w
proszku oraz puszkę lakieru nitro. Przez następne godziny tkwiła przy kuchennym stole,
słuchając przez radio koncertu Brahmsa i pracując z wielkim natchnieniem. Kiedy spiker
zawiadomił świat, że jest piętnasta trzydzieści, na stole leżało już dwadzieścia pięć różowych
wisiorków z gipsu uformowanego w pulchne, milutkie serduszka z dziurką, a Ida cięła żyletką
wąziutkie paski z kawałka starej torebki zamszowej.
- Wysychajcie do jutra - powiedziała swoim serduszkom, kiedy wszystkie paski
zostały już przycięte i ułożone obok wisiorków. - Jutro rano się was polakieruje, namaluje
monogramy i hajda na Rynek Jeżycki. A teraz lecimy do naszego tajemniczego Krzysia.
3
Z poświstem wichury wpadła do przedpokoju pana Paszkieta i strzepując wodę z
rękawów prochowca powiedziała, że właśnie znów zaczęło padać.
Pan Paszkiet siedział przy swoim biurku i pisał coś w grubym zeszycie. Widok Idusi
mile go zdziwił.
- A, to ty, doprawdy? - zawołał. - Byłem pewien, że nie będzie ci się chciało wyjść z
domu w taką pogodę!
- Ja też byłam pewna - powiedziała Ida, moszcząc się w krześle. Okno i drzwi od
werandy, zalane deszczem, dygotały od podmuchów wiatru. Gabinet był mroczny, tylko
lampa na biurku rzucała miły krąg żółtego światła na książki, dywan i fragment fotela.
- Łupniemy sobie partyjkę garibaldki, co? - zaproponował starszy pan, z trudem
wstając od biurka i sadowiąc się w swoim fotelu, przy stoliku.
- Widzę, że pan dziś trochę weselszy - zaryzykowała Ida.
- E, nie. Może tylko mniej smutny - odrzekł pan Paszkiet. - Stawy mnie przestały
boleć, bo zażyłem nowe lekarstwo. A w moim wieku dzień, kiedy człowieka nic nie boli,
należy uznać za szczęśliwy. Basiu!
Czy prędko będzie kawa?
- Pan Karolek dostanie dziś mleko - powiedziała Basia tonem komendy wojskowej,
pojawiając się w pokoju ze zwykłą nagłością. Jej siwa czuprynka była dziś ukryta pod białą
chusteczką, policzki mocniej niż zwykle rumiane, jakby dopiero co odeszła od pieca. -
Szarlotka jeszcze ciepła - powiedziała z dumą, stawiając na stoliku talerz z pachnącym
ciastem. W ostatnie słowo jej wypowiedzi wdarł się przenikliwy głos dzwonka.
- Telefon! - zakrzyknęli jednocześnie pan Paszkiet i Basia, ale za drzwiami nikt się
tym razem nie odezwał. Basia poszła więc do przedpokoju, pan Paszkiet zaś wstał i podkradł
się do zamkniętych drzwi.
- Nie, nie chce - mówiła Basia do słuchawki i z samego brzmienia jej wrogiego głosu
Ida domyśliła się, kto dzwoni. - Nie mogę, niestety. No, trudno.
- Krzysiu! - pan Paszkiet zapukał w drzwi. - Dzwoni Paulinka!
- Dziadku, przecież prosiłem - odezwał się zmęczony głos.
- Krzyś! - huknął z nagłym zdecydowaniem starszy pan. - Dość tego! Jeżeli nie
otworzysz natychmiast, zawołam ślusarza!
Przez chwilę trwała dramatyczna cisza. Pan Paszkiet aż przygryzł wąsa. Ida zamarła w
krześle, wpółuniesiona nad siedzeniem, z kawałkiem szarlotki w dłoni. W progu stanęła
Basia, przykładając dłoń do ucha.
- Dziadku... czy dziadek jest sam w pokoju? - spytał wreszcie glos zza drzwi.
- Już, już, za chwilę - powiedział pan Paszkiet, machając gorączkowo ręką w stronę
Idy. - Już, za chwilę. Basia sobie już idzie.
- I nie ma nikogo więcej?
Ida i Basia wymknęły się do przedpokoju.
- Nikogo - usłyszały głos pana Karolka. Szczęknął klucz w zamku. Pisnęły zawiasy.
- Nareszcie! - westchnienie pana Paszkieta. - Co ty wyprawiasz, Krzysiu...
- Proszę, niech dziadek sam zobaczy - odpowiedział młody, zgnębiony głos.
- Co mam zobaczyć, kiedy stoisz w cieniu?! Skrzypnęła podłoga.
- Ach! - powiedział pan Paszkiet i zamilkł.
- No właśnie - rzekł Krzysio. - Sam dziadek widzi. Czy nie moglibyście wobec tego
zostawić mnie w spokoju?
- Ależ, Krzysiu! Ty musisz koniecznie iść do lekarza!
- Już byłem.
- To idź jeszcze raz!
- Po co? Żeby mi powiedział to samo?
- Ale co ci powiedział? Dlaczego ty nam nic nie mówisz... Krzysiu! Zachowuj się po
męsku! Przecież nie jesteś łamaga... przecież... Nie!
Rozległ się trzask zamykanych drzwi, klucz znów zazgrzytał w zamku i zapadła cisza.
4
- Jest zdesperowany - powiedział pan Karolek, wychodząc do przedpokoju. Trzymał
się za serce i oddychał wolno, z trudem.
- Spokojnie, spokojnie - zaszeptała staruszka, zamknęła drzwi od gabinetu i poklepała
pana Paszkieta po ręce. - Minie Krzysiowi, wszystko się jakoś ułoży... każdy ma czasem taki
zły okres...
- Jego zły okres trwa już przeszło tydzień - powiedział pan Paszkiet piszczącym
szeptem, zapominając o Idzie przytulonej do wieszaka, a może po prostu ignorując jej
obecność. - Basiu! On jest okropnie zmieniony.
- Zaraz tam zmieniony - pocieszająco zagderała staruszka. - Pan Karolek to zawsze
przesadza. Czemu by miał być zmieniony?
- Nie przesadzam - gniewnie odpowiedział pan Paszkiet. - Jeżeli sam stamtąd nie
wyjdzie, sprowadzę mu lekarza.
- Ślusarza najpierw - podsunęła Basia praktycznie.
- Ślusarza, ślusarza. To nie do przeprowadzenia. Krzysio usłyszy i... leszcze sobie co
zrobi.
- Albo ślusarzowi - mruknęła Basia. Oboje zamilkli. Pan Paszkiet był żółtawoblady,
jego twarz obwisła, a wąsy drżały. Wyglądał bardzo nieszczęśliwie. Idzie ścisnęło się serce.
- Proszę pana - powiedziała porywczo. - Ja znam bardzo dobrego lekarza. Uratował
moją mamę. Ja mogę go poprosić, żeby tutaj przyszedł... on wszystko zrozumie.
Pan Paszkiet i Basia popatrzyli na nią ze zdumieniem.
- On na pewno przekona tego Krzysia, żeby otworzył drzwi... ja przepraszam, że się
wtrącam, może to nie moja sprawa, ale... - tu urwała, bo pan Paszkiet zrobił dziwną minę.
Oj. A więc znów popełniła nietakt. Znów narzuca się komuś, komu była w najlepszym
razie obojętna.
Policzki zaczęły ją palić.
- Basiu - odezwał się pan Paszkiet w tej samej chwili, nie spuszczając z Idy
zmrużonych oczu. - Kto tu potrzebuje damy do towarzystwa?
- Na pewno nie pan Karolek - arogancko mruknęła staruszka. - Mówiłam od samego
początku.
- Zgadza się - rzekł pan Paszkiet i ujrzał, jak Ida Borejko blednie, dumnie unosi
podbródek i chwyta za klamkę od drzwi frontowych z wyraźnym zamiarem
natychmiastowego odejścia.
- Ej, stój, panienko, stój. Chciałem tylko powiedzieć, że to Krzysio potrzebuje damy
do towarzystwa. Krzysio. Ida odwróciła się powoli.
- No, jak myślisz, namówisz go do wyjścia? - spytał pan Paszkiet, mrugając szybko i
gładząc wąsy.
- Kogo? - spytała Ida, której jeszcze nikt tego nie powiedział.
- Mojego wnuka. Ma osiemnaście lat. Może właśnie trzeba mu rozmowy z kimś
młodym? Może myśli, że ja go nie zrozumiem? Bardzo się boję o niego. Jest chyba poważnie
chory. No? Spróbujesz? Jesteś moją ostatnią nadzieją.
- Spróbuję - gwałtownie odpowiedziała Ida, czując w sobie dziwna moc. To było zbyt
piękne, żeby mogło być prawdziwe. A więc jest komuś potrzebna! Ba, jest nawet czyjąś
ostatnią nadzieją! - Na pewno go stamtąd wydostanę! - powtórzyła tonem ślubowania.
- No, no - mruknęła Basia sceptycznie. - Nie mów hop, póki nie przeskoczysz.
- A kiedy przeskoczysz - wpadła jej w słowo Ida, nagle roześmiana.
- Kiedy przeskoczysz, to i wtedy nie mów hop. Zobacz najpierw, w co wskoczyłeś, jak
mawiał Tuwim. Pani Basiu, gotowa jestem założyć się o tort, że Krzysio mnie posłucha.
5
- No więc naradźmy się - rzekł pan Paszkiet, przysuwając sobie kuchenny taboret i
zamykając przezornie drzwi od kuchni. - Siadaj, Ida, a Basia też mogłaby wreszcie przestać
się kręcić.
- Gdybym kiedyś przestała się kręcić, to marna pana Karolka dola - odpaliła
natychmiast staruszka. Podreptała jeszcze przez chwilę po przestronnej czystej kuchni,
przetarła jakieś szklanki, pobrzękała pokrywkami, wreszcie uznała, że jej honor nie dozna
uszczerbku, jeśli teraz mimochodem usiądzie. Przysunęła sobie trzeci taboret do stołu.
Pan Paszkiet chrząknął i wyjaśnił, że Krzyś jest synem Janeczki i Freda. Miał
pojechać z rodzicami na wycieczkę Automobilklubu do Grecji i Turcji. Fred strasznie się
denerwował, bo Krzysia nie było do ostatniej chwili - jak pojechał w czerwcu na wczasy
wędrowne, tak nie wrócił aż do dwudziestego dziewiątego lipca. Trzydziestego wycieczka
Automobilklubu miała ruszać w drogę, a Krzysia wciąż nie było. Rodzice postanowili
zaczekać na niego jeszcze jeden dzień i rzeczywiście się doczekali. Krzysio wrócił w nocy z
trzydziestego na trzydziesty pierwszy, jakby celowo chciał spóźnić się na wyjazd. Nikt go nie
widział. Rano Basia odkryła obecność Krzysztofa, ale nie na wiele się to zdało, bo chłopak
nie chciał otworzyć drzwi i nie chciał wyjść ze swego pokoju. Wykrzykiwał, że nie zamierza
nigdzie wyjeżdżać i żeby mu dali spokój.
- Fred się wściekł - dodał pan Paszkiet nie bez uciechy. - Powiedział, że nie będzie
gadał z tym lalusiem i żeby się Janeczka pospieszyła, to jeszcze zdążą dogonić grupę. I zaraz
pojechali. A Krzysio odtąd nie wystawił nosa z pokoju.
- Wystawiał, ale nocą - wtrąciła gderliwie Basia. - Przecież co rano mi prowiantów
ubyło. Wanny też jak zwykle po sobie nie wymył. Ręcznik w łazience zawsze rzucony na
podłogę...
- Mogłaby też Basia nie wspominać o takich drobiazgach, kiedy chłopca spotkało
nieszczęście! - rzucił gorzko pan Karolek.
Staruszka pociągnęła nosem i umilkła.
Deszcz przestał padać tak nagle, jakby ktoś podciągnął szarą kurtynę. Rozbłysło
czyste światło słoneczne i wypełniło w jednej chwili całą kuchnię, zapalając żółte gwiazdki w
szklankach, łamiąc się tęczowo na krawędzi kryształowej salaterki i złotym blaskiem
ślizgając się po mosiężnych okuciach pieca.
Ida czuła, jak porywająca historia nieszczęśliwego Krzysia wypełnia jej duszę
podobnym blaskiem. Oto jest więc nareszcie człowiek, który jej potrzebuje, którego tylko ona
może uratować, ona jedna. Prawdziwe życie, które dotąd tak skrzętnie ją omijało, wdarło się
teraz nagle w jej szarą egzystencję, przesycając ją tajemniczą treścią.
- On jest okropnie zmieniony... - mruknął pan Paszkiet, nerwowo stukając
paznokciami po białym drewnie stołu. - Przez te wakacje stało się z nim coś złego...
- Proszę pana, niech się pan nie martwi - szybciutko powiedziała Ida. - Ja coś
wymyślę, ja się jakoś do niego dostanę... - Zacisnęła powieki i zaczęła zastanawiać się, w jaki
sposób można wejść do pokoju, którego drzwi są zamknięte. - Przez okno! - krzyknęła
triumfalnie.
- Idiotyzm - stwierdził pan Paszkiet, podnosząc głowę i patrząc na Idę z
niedowierzaniem. - Przecież Krzysio cię zobaczy.
- To niech zobaczy.
- Przecież on nie chce tam wpuścić nikogo z nas.
- Ale ja nie jestem kimś z was. Jestem zupełnie obca osoba.
- To prawda - zdumiał się pan Paszkiet. - Basiu, jak Basia myśli... Mina Basi wyrażała
powątpiewanie i zgorszenie.
- Głupi pomysł.
- W pewnych sytuacjach głupie pomysły są zbawienne - oświadczyła Ida. - No, jak się
tam dostać? Nie ma sposobu. A ja sobie wejdę jak gdyby nigdy nic i zacznę z nim rozmawiać.
Powiem mu... zresztą, nie wiem, co mu powiem. Potem się zobaczy i zaimprowizuje.
- Przecież okno może być zamknięte - wysunęła ostatni argument pani Basia. - i co
wtedy zrobisz?
- Poczekam, aż je otworzy. Kiedyś musi przewietrzyć pokój, no nie? Do Basi chyba
zaczął trafiać pomyśl Idy.
- Może byś mogła - zaczęła z nadzieją - namawiać Krzysia, żeby zjadł coś gorącego...
- Pewnie - ucieszyła się Ida.
- Ja tu wszystko przygotuję, a ty mu tylko... Pan Paszkiet szarpnął wąsa.
- Niech będzie - zdecydował. - Więc... kiedy?
Ida przez chwilę zbierała się w sobie, jakby miała skoczyć o tyczce.
- Czemu by nie zaraz? - powiedziała i zatrząsł nią dreszcz dziwnego przeczucia. - Tak.
Zaraz. Po prostu wstaję, wychodzę i przystępuję do akcji.
6
Wstała, wyszła, ale do akcji nie przystąpiła. Chodziła natomiast wzdłuż ulicy
Krasińskiego, usiłując wymyślić jakiś wiarygodny pretekst dla wtargnięcia przez okno w głąb
tajemniczego pokoju. Oczywiście, nie było to proste zadanie. Im dłużej myślała, tym bardziej
duch w niej słabł.
Łatwo było wyskoczyć ze zwariowanym pomysłem. Dużo trudniej go zrealizować.
Tak, w realizacji pomysł z włażeniem przez okno do nieznajomego chłopca dużo tracił
na atrakcyjności. Zaczynał wyglądać idiotycznie. Krzysio, istota zagadkowa i nieznana, może
po prostu wyrzucić ją bez ceregieli lub, zdjęty słusznym gniewem, wręcz pobić.
Chodziła po mokrym chodniku i, zapuszczając się nerwowo w ścieżkę koło domu,
robiła wizję lokalną, czując przy tym, że chętnie odwołałaby całą tę akcję.
Ścieżka prowadziła do ogródka na tyłach. Obok drzwi na werandę widniało okno, za
czerwoną zasłonką w kwiatki był tajemniczy pokój Krzysia. W przyległej ścianie domu
widoczne z ulicy było jeszcze jedno okno z taką samą czerwoną tkaniną. Pokój Krzysia
zajmował więc narożnik.
Pan Paszkiet i Basia tkwili wciąż na posterunku, przy zamkniętych drzwiach werandy.
Ida widziała ich, ilekroć kierowała pełne wahania kroki na tyły posesji. W sąsiednim oknie,
tym Krzysiowym, jedna połowa była uchylona. W nieruchomych fałdach zwisała za nią
porwana zasłonka, widać też było doniczkę z dużym kaktusem, stojącą na parapecie.
Czas mijał. Ida zaczęła się denerwować. Który to już raz doszła do rogu ulicy
Mickiewicza, zawróciła i ruszyła chodnikiem wzdłuż domu? Właśnie przyszło jej do głowy,
że powinna dać sobie spokój z tą aferą, kiedy nagle ujrzała coś strasznego. Zanim jej umysł,
zajęty myślami o sforsowaniu okna, zdołał zareagować na nową sytuację - już uczyniły to
organy wewnętrzne. Serce Idy zatrzęsło się jak myszka, żołądek ścisnął mdląco, a do gardła
dostał się jakby kłujący oset.
O jakieś kilkanaście metrów przed Ida, po tej samej stronie chodnika, szła królewskim
krokiem Paulina, której posągowe iście kształty uwypuklały się należycie pod obcisłym
kombinezonem o najmodniejszej linii. Nad głową trzymała purpurową parasolkę, wdzięcznie
opartą o ramię, jakże harmonijnie komponującą się w całość z purpurowymi pantofelkami na
bardzo cienkich obcasach. Wspaniała Paulina ze swoją ciemną cerą i złotymi włosami
wyglądała jak ilustracja wycięta z żurnalu mody. Ida bynajmniej nie była zdziwiona, że
oglądają się za tym cudem wszyscy przechodnie.
Lecz nie mogła obojętnie przejść do porządku nad faktem, że o pięć metrów za
Paulina, wpatrzony z fascynacją w jej długie nogi i resztę ciała, drobił osłupiały Klaudiusz.
Klaudiusz! Tak. Klaudiusz.
Ale oto nadeszła chwila popłochu dla biednej Idusi. Biały kombinezon Pauliny
migotał już coraz bliżej i bliżej - i coraz bliżej był już sunący za nią cień. Ida nie mogła
przecież tkwić tak na chodniku i czekać, aż ją Klaudiusz zobaczy. Z pewnością pomyślałby,
że prześladuje go i tropi... o, wielkie nieba! To nie do pomyślenia! Nigdy, nigdy, nigdy!...
Trzeba natychmiast stąd zniknąć.
Jednym susem, jak wybitnie sprawna kangurzyca, znalazła się koło domu numer
dziesięć. Następny sus wykonała w kierunku tylnych rejonów domostwa. Lecz skoro tylko
wylądowała za narożnikiem, poczuła, że nie jest sama. Pod nogami miała Lucypera, który
zakwiczał jak prosię, gdy obcasy Idy zaplątały się w jego ogonie. Natomiast pod plecami,
zamiast muru, poczuła jakieś zimne ciało. Kiedy się odwróciła, ujrzała małego,
przybrudzonego chłopca, który jedną ręką osłaniał głowę, jakby w obawie, że Ida go zaraz
huknie w ucho, a drugą ściskał dłoń młodszego chłopca o podobnie ubłoconym wyglądzie.
Kiedy oczy chłopców spotkały się z zielonym spojrzeniem Idy, obaj, jak ukłuci w pośladki,
odskoczyli od ściany domu i w wielkim tempie przebiegłszy trawnik dali nurka w krzaki
okalające tylną część ogródka.
Ida nie poświęciła zabłoconym dzieciom więcej uwagi niż psu. Wychyliła się
ostrożnie zza narożnika domu i ujrzała tuż - tuż olśniewającą postać Pauliny oraz sunącego za
nią Klaudiusza, na którego twarzy gościł uśmiech pełen rozmarzenia.
Paulina poszła w stronę bramy domu numer dziesięć. A więc znów zadzwoni do drzwi
pana Paszkieta. Że też taka piękna dziewczyna pozbawiona jest ambicji. Natomiast
Klaudiusz... Ida wychyliła się bardziej i natychmiast odskoczyła.
Klaudiusz, pogwizdując, z założonymi rękami przechadzał się po chodniku i właśnie
teraz niedbale wkroczył sobie na półkolistą ścieżkę, prowadzącą na tyły domu.
Za kilka sekund wpadnie prosto na nią, na Idę Borejko, która podgląda go w chwili tak
szczególnej. Rany boskie.
Spojrzała w niebo, ale ponieważ stała twarzą do muru, oczy jej zawadziły o okno
Krzysiowego pokoju. Za uchyloną połówką lekko drżała czerwona zasłona.
Pogwizdywanie Klaudiusza było bardzo blisko. Ida chwyciła się blaszanego parapetu,
postawiła stopę na gzymsie podmurówki, podciągnęła się na rękach i już siedziała obok
kaktusa.
Wystarczyło tylko przełożyć nogi na drugą stronę okna i zeskoczyć w dół, na podłogę.
Zeskoczyła, czując na twarzy dotyk szorstkiej lnianej zasłony, a w sercu dotkliwą
obecność Klaudiusza. Tak jest, miała rację... już był pod oknem. Stał sobie twarzą do
ogródka, pogwizdywał i czekał na wyjście Pauliny. Podły niewolnik. Cóż za ohyda.
7
- Co ty tu robisz? - usłyszała nagle głos z głębi pokoju. Teraz dotarło do niej, że słyszy
to samo pytanie już po raz drugi. I że aż do tej pory demonstrowała pytającemu chude łydki
wystające spod zasłony okiennej. Wyplątała się pospiesznie z jej czerwonych fałd.
Pod przeciwległą ścianą stal tapczan, a na nim siedział chłopak nakryty kraciastym
pledem. Czarne gęste włosy spadały mu prostą grzywą na twarz. Trzymał oburącz duży
puszysty szalik i przyciskał go do prawego policzka.
- Co to znaczy? - spytał z rozdrażnieniem, obserwując kolejno kościste nogi, łokcie i
rudą, kudłatą głowę wyłaniającą się zza zasłony.
- Czekaj no - zbyła go Ida, która miała w tej chwili ważniejsze sprawy na głowie. -
Muszę się przed kimś ukryć.
Wyjrzała przez szparkę w zasłonie.
Krzysio zrzucił za jej plecami książki z tapczana, wstał niezgrabnie i przyciskając do
twarzy swój żółty szalik, zbliżył się do okna.
Ida odwróciła się ze smutkiem.
- Tak, tak - powiedziała, z roztargnieniem, patrząc na Krzysia.
Krzysio odskoczył o metr do tyłu.
Był wysoki, silny i zbudowany jak atleta - tym dziwniejsze wydawało się Jego
zachowanie. Obszedł trwożnie Idę, przyciskając wciąż szalik do policzka.
Wyjrzał przez okno.
- Ten blondyn? - mruknął.
- Tak - jęknęła Ida. - Czy jeszcze tam stoi?
- Stoi. Czeka na kogoś. Na ciebie?
- Niestety nie - burknęła Ida.
- O, odchodzi - rzekł Krzysio i podszedł do drugiego okna. Pomiędzy czerwonymi
płaszczyznami zasłon widać było szary fragment ulicy. Na chodniku stał Klaudiusz i z
niecierpliwą miną patrzał na dom. W oczach miał wyraz dziwnego oczekiwania.
- Z przeproszeniem, ten facet wygląda jakoś głupawo - zauważył Krzysio.
- No, no, nie pozwalaj sobie! - rzuciła się Ida.
- Wybacz, ale to ty sobie pozwalasz. Wlazłaś mi tu przez okno i robisz fochy.
- O, już jest! - syknęła Ida, nie słuchając Krzysia więcej. Przykleiła się na powrót do
szpary w zasłonie. Krzysio też wyjrzał.
- No, nie! - mruknął.
Wspaniała sylwetka Pauliny płynnie oddalała się w stronę ulicy Roosevelta, a
Klaudiusz dreptał o pięć metrów za nią, najwyraźniej usiłując zdobyć się na odwagę.
Nic z tego nie wyszło.
Przyjechała taksówka, na którą złotowłosa piękność skinęła ręką Samochód zatrzymał
się. Klaudiusz też.
- Tak, nogi to ona ma jak anioł - powiedziała gorzko Ida obserwując, jak Paulina
wsiada do fiata i miga purpurowymi obcasami.
- Za to charakter godny potępienia - mruknął Krzysio bezwiednie również nie
spuszczając wzroku z Pauliny. Taksówka odjechała.
Klaudiusz popatrzał w ślad za nią i zrezygnowanym krokiem powlókł się przed siebie.
- No, już poszedł - powiedział Krzysio zza szalika. - Możesz za nim lecieć. - W jego
głosie była pewna złośliwość. Odszedł w głąb pokoju i siadł na tapczanie.
Ida przełknęła urazę i nagły gniew. Przysiadła na parapecie. Rozejrzała się.
Kwadratowy narożny pokój był jasny dzięki oknom zajmującym niemal całe dwie
ściany. Czerwone zasłony łagodziły nieco dzienne światło i nadawały całemu wnętrzu ciepłą
przytulność. Niski tapczan, na którym siedział Krzysio, był stary i przykryty jakąś wytartą
narzutą. Poza tym stało tu jeszcze zawalone papierami biurko, półka na podręczne książki i
dwa trzcinowe krzesła, pociągnięte czerwonym lakierem.
- Przyjemnie tu u ciebie - powiedziała Ida, kiwając chudymi nogami i oglądając plakat
z Niemenem przypięty do ściany.
- Chciałbym, żebyś już poszła - rzekł Krzysio, wciskając się w róg tapczana i patrząc
na nią spode łba.
Ida wyobraziła sobie nagle parę staruszków, nasłuchujących z drugiej strony
masywnych drzwi. Uśmiechnęła się mimo woli.
- No, spływaj - przynaglił Krzysio.
- Dlaczego? - spytała Ida, grając na zwłokę.
- Niewygodnie mi tak trzymać szalik.
- To nie trzymaj - naiwnie poradziła mu Ida. - Po co go tak trzymasz i trzymasz?
- Spuchła mi twarz - wyznał z zakłopotaniem.
- Tylko tyle! Mnie to nie przeszkadza, nie krępuj się.
Nic nie powiedział, ale szalika nie opuścił. Między ciemną grzywą i żółtą plamą
szalika widać było kawałek bladej twarzy i podłużne, ciemne, błyszczące oko.
Idusi zmiękło serce. Biedak.
- Chory jesteś? - spytała impulsywnie, podchodząc bliżej. Krzysio natychmiast
szarpnął się i przycisnął plecami do ściany.
- Troszkę - mruknął. - Nie podchodź. Wynoś się najlepiej.
- Zaraz pójdę - powiedziała łagodnie Ida. - No... a co ci dolega? Chwila ciszy.
Ida nagle poczerwieniała. Teraz mnie wyrzuci przez okno - przeleciało jej przez
głowę.
- Nie wiem - odezwał się nagle Krzysio. Jego głos był bezradny i spłoszony.
- To na pewno grypa - stwierdziła Ida podchwytliwie.
- Nie, to na pewno nie grypa - burknął on.
- No to co wobec tego?
- Przecież ci mówiłem, że nie wiem.
- Ja też choruję - oznajmiła Ida dla towarzystwa. - Podejrzewam, że mam anemię,
alergię i reumatyzm. Aha, i nerwicę serca.
Podeszła do lusterka, wiszącego nad biurkiem, i obejrzała sobie gardło.
- I anginę - dodała.
Na biurku stały dwie buteleczki z takim samym lekarstwem, jakiego mama Borejko
używała w chwilach szczególnie ciężkiej bezsenności. Aż dwie butelki! Po co mu tyle? -
pomyślała Ida i zdjął ją nagły lęk.
Odwróciła się gwałtownie.
Krzysio siedział apatycznie w rogu tapczana i wciskał twarz w ten swój szalik. Całą
twarz.
- Idź sobie - dobiegło niewyraźnie spod szalika.
- Dobra, dobra, już lecę - powiedziała Ida swobodnie i małpim ruchem ręki
wyciągniętej w tył złapała dwie buteleczki naraz.
- Ale ty naprawdę nie jesteś gościnny - ciągnęła, wciskając je do kieszeni prochowca. -
Tyle mam kłopotów, a ty mnie wyrzucasz.
- Jakich kłopotów? - spytał Krzysio głosem bez wyrazu.
- Przede wszystkim - zaczęła Ida, wyjmując rękę z kieszeni - umieram z głodu. Nie
jadłam obiadu od... zaraz... od pięciu dni. Jestem bez grosza, stary, bo zwiałam od rodziców.
Nie miałbyś przypadkiem czegoś do zjedzenia?
- Q] - przejął się Krzysio i poruszył się na tapczanie. - Mam, oczywiście, że mam... Od
pięciu dni nie jadłaś?...
- Obiadu - prawdomównie uzupełniła Ida.
- Tu mam jakieś ciastka, ale stare. Czekaj, ty na pewno wolałabyś coś ciepłego...
Mógłbym zorganizować obiad.
- Zorganizuj - zgodziła się Ida. A to się Basia ucieszy! Atletyczny Krzysio nie
wyglądał, co prawda, na zagłodzonego, widać nieźle podjadał sobie w nocy, kiedy wychodził
ze swego pokoju. Żeby tylko Basia okazała dość rozsądku i nie wpakowała się z tacą do
środka! Ale to już zmartwienie pana Paszkieta.
8
Wszystko poszło jak z płatka. Zawołana przez drzwi Basia odezwała się tak szybko,
jakby rzeczywiście czatowała po drugiej stronie z uchem przy dziurce od klucza. Przyniosła
obiad po krótkiej chwili, pewnie trzymała garnki na ogniu, żeby Krzysio się nie rozmyślił,
czekając zbyt długo.
- Jesteś jedynakiem, co? - spytała Ida.
Krzysio skinął głową i zawołał przez drzwi, żeby Basia postawiła tacę na podłodze i
wyszła z gabinetu.
- Wiesz co, stary, u mnie w domu podobne numery by nie przeszły - oświadczyła Ida,
słysząc, jak staruszka posłusznie odchodzi, nie ofuknąwszy młodego osiłka za jego
wielkopańskie żądania.
- Odwróć się - zażądał Krzysio zamiast odpowiedzi. Żeby podnieść tacę i umieścić ją
na swoim biurku, musiał zrezygnować z zakrywania się szalikiem. Ida nie śmiała spojrzeć na
biedaka w tej sytuacji, choć ciekawość, co on tam ukrywa, omal nie zwyciężyła w niej
poczucia taktu.
- No, proszę cię - powiedział Krzysio zadowolonym głosem.
- Siadaj, ja tylko zamknę drzwi.
Ida usiadła przy biurku.
I w tym momencie coś ją złapało za gardło. Ujrzała twarz Krzysia, który po
przekręceniu klucza w drzwiach wracał teraz do biurka, nie pamiętając o tym, że odsłonił
twarz.
Była to twarz strasznie brzydka i w dodatku żałośnie zdeformowana. Gruby, rozdęty
policzek obciągał w dół kącik ust. Od szczytu policzka aż do skroni szerzyła się wydatna,
guzłowata wypukłość, zachodząca na oczodół. Krzysio był naprawdę odrażający.
W tejże chwili spojrzał na jej twarz, białą jak papier, na przerażone oczy i gwałtownie
złapał szalik, leżący na biurku. Przycisnął go do policzka kurczowym ruchem.
- O faktycznie, ale spuchłeś, stary - powiedziała błyskawicznie Ida, opanowując
mdłości. Miała nadzieję, że zabrzmiało to w miarę normalnie. I że zdołała na czas spędzić z
twarzy wyraz wstrętu. - Co jest, ząb cię boli?
- Nic mnie nie boli! - burknął chłopak, wciskając głowę w ramiona.
- No, co ty powiesz, spuchłeś jak bania i twierdzisz, że cię nie boli. Zaraz, a może cię
pszczoła ugryzła?
- Pszczoła! - spod szalika dobiegł gorzki śmiech.
- No to ja już wiem - westchnęła Ida. - Powinieneś pójść do lekarza, on ci powie.
- Już powiedział - jęknął Krzysio.
- A... co? - spytała z zamierającym sercem.
- Co cię obchodzi. Jedz obiad, bo wystygnie - odparł niechętnie chłopiec.
Na tacy stał spory garnuszek kamionkowy, pełen gorącej zupy. W ogniotrwałym
naczyniu ułożone były gołąbki w pomidorach, obok stały dwa talerze - płaski i głęboki. Ilość
zupy jak i gołąbków znacznie przekraczała zapotrzebowanie jednej osoby. Basia widać
domyśliła się, że oboje będą jedli. I rzeczywiście. Kiedy Ida ze smakiem się oblizała, kiedy
zatarła ręce i zaczęła nalewać zupę do talerza - Krzysio wyraźnie zgłodniał. Zajrzał nawet do
garnuszka.
- Łyknij sobie - powiedziała od niechcenia, podając mu garnuszek z połową zupy.
Łyknął bez protestów. Potem podzielili między siebie furę gołąbków i spałaszowali je
w milczeniu. Krzysio jadł wolniej - miał wyraźne trudności z poruszaniem szczęką.
- To na pewno nie ząb? - spytała Ida po zjedzeniu gołąbków.
- Odczep się - mruknął niegrzecznie. - Przecież ci powiedziałem wyraźnie, że nie ząb.
To zwyrodnienie kości. Nieuleczalne. I wciąż postępujące. A teraz, jak już się dowiedziałaś,
przestań mi wreszcie zadawać pytania.
- Kto ci powiedział, że to nieuleczalne? - spytała Ida z uporem.
- Kto? Lekarka. Na wakacjach.
- Lekarka! Na wakacjach! - powtórzyła Ida szyderczo. - Stary, ależ z ciebie frajer
nieziemski! Ciekawa jestem, jak długo cię badała. Trzy minuty, co? Przecież to kpina nie
diagnoza. Musisz się zbadać u specjalisty.
- Słuchaj... jak ci na imię...
- Ida.
- Słuchaj, Ida... Ty idź już sobie, naprawdę. Zostaw mnie w spokoju. Wszyscy mnie
zostawcie w spokoju.
Było w jego głosie coś, co kazało go słuchać.
- To idę - podniosła się. - Dziękuję za gościnę. Może kiedyś będę mogła ci się
zrewanżować.
Krzysio westchnął ze zniecierpliwieniem, położył się na tapczanie i odwrócił twarzą
do ściany.
Ida odsunęła zasłonę i wlazła na parapet. Zeskoczyła w dół, na trawniczek, raz jeszcze
posłuchała, czy Krzysztof jej nie zawoła. Nie. Nie zawołał. Z pokoju nie dobiegł żaden
dźwięk.
Postała chwilkę, westchnęła i poszła do domu.
9
Późnym wieczorem w mieszkaniu Borejków zadzwonił telefon. Ida leżała właśnie w
wannie z gorącą wodą, pławiła się w pachnącej pianie i czytała „Przeminęło z wiatrem”.
Wyleciała do telefonu goła i mokra, owijając się po drodze ręcznikiem.
- Halo! - krzyknęła ze złością do słuchawki.
- Kto tam? - spytał odległy, skrzekliwy głos. Ida nie mogła sobie przypomnieć, skąd
ten głos zna. Wreszcie spłynęło na nią przeświadczenie, że jedna jest tylko wśród znajomych
osoba, rzucająca w słuchawkę „kto tam”, jakby znajdowała się po drugiej stronie drzwi.
- Pani Basta?
- Czy to Ida Borejko? - spytała staruszka tonem kaprala.
- Tak, to ja...
- Będzie mówił pan Karolek.
Chwila ciszy. Ida poczuła, jak stygnący strumyk wody spływał jej z mokrego karku
wzdłuż kręgosłupa.
- Ida? - bas w słuchawce. - Tu Paszkiet. Dzwonimy tak późno, bo do tej pory
czekaliśmy.
- Na co? - spytała Ida z lekka dygocąc.
- Myślałem, że wpadniesz i opowiesz, jak poszło.
- Poszło nieźle - odparła Ida, łamiąc sobie głowę, jak tu uniknąć wyznania o diagnozie
wakacyjnej lekarki. - Namówiłam Krzysia, żeby zjadł obiad. Pogadaliśmy sobie trochę...
- Miałem nadzieję, że uda ci się go nakłonić do wyjścia.
- To może nie być takie proste. Wie pan, myślę, że jeszcze jutro do niego wpadnę -
powiedziała Ida i wstrząsnął nią dreszcz. - Proszę pana, chciałabym już skończyć tę rozmowę.
Zimno mi, właśnie się kąpałam.
Prawdę mówiąc, chciała skończyć rozmowę, bo poraziła ją nagle myśl, co będzie, jeśli
doktor Kowalik - którego chciała poprosić o zbadanie Krzysia - potwierdzi diagnozę
wakacyjnej lekarki?
Aż dotąd nie brała pod uwagę takiej możliwości.
Ale, jeśli to naprawdę nieuleczalne... Boże. Jak to powiedzieć panu Paszkietowi?!
SOBOTA,
4 SIERPNIA
1
- Dzień dobry, panie doktorze. Tu Ida Borejko...
- Cześć. Jak zdrowie?
- Kiepsko, jak zwykle. Przepraszam, że przeszkadzam tak z samego rana...
- Na razie jeszcze nie przeszkadzasz. Obchód mamy za pół godziny.
- Mam pewną sprawę do pana. Medyczna.
- Ida. Bądźmy szczerzy, ty jesteś zdrowa jak koń.
- Ależ tu nie chodzi o mnie! Chodzi o pewnego chłopaka. Spuchła mu szczęka...
- To niech idzie do stomatologa.
- Lekarka mu powiedziała, że to zwyrodnienie kości.
- Musiałbym go zobaczyć, żeby powiedzieć coś bliższego. Ale, Iduś, . me jestem
specjalistą od tego regionu ciała. Mnie interesuje głównie jama brzuszna, ewentualnie
tarczyce.
- Od tarczycy do szczęki jest jakieś pięć centymetrów. Co to za odległość dla pana?
- No więc co?
- No więc, czy nie chciałby pan pójść ze mną do niego?
- Wolałbym, żeby on przyszedł do mnie, skarbie. Jestem zajęty jak diabli. Z
opuchniętą szczęką może przecież chodzić.
- Cóż z tego, kiedy nie chce. Zamknął się w pokoju i tkwi tam już ponad tydzień. Jest
naprawdę okropnie zdeformowany, to wygląda, panie doktorze, właściwie nie jak opuchlizna,
tylko tak, jakby mu coś głowę rozpychało od środka.
- Skojarzenie prawidłowe. Tkanka łączna przerasta i rozpycha tkankę kostną. To
właśnie jest zwyrodnienie kości.
- Panie doktorze... czy to jest... zaraźliwe?
- Nie, skąd.
- Ufff... A czy to jest nieuleczalne?
- Skąd. Displasia fibrosa bardzo ładnie się operuje. Wypadki nawrotów są niezmiernie
rzadkie.
- Jest pan pewien?!
- No, moja droga!
- Oj, przepraszam. Upewniam się, bo zaraz polecę mu to powiedzieć. Może da się
namówić na wyjście z domu.
- Ech, ty Idusiu. Pójdziesz na medycynę?
- Boże święty! Nigdy w życiu. Pan nie ma pojęcia, jak ja się boję chorób.
- Ja też się boję, Iduś. Ale ty masz wyraźne zacięcie do terapii.
Przemyśl jeszcze moją sugestię. No, a ten młodzieniec...
- Tak?
- Jak ci się uda wyciągnąć go z domu, to przywlecz go tu, do szpitala. Czekam na was
w poniedziałek o jedenastej, w pokoju asystenckim. Zaprowadzę go na chirurgię szczękową i
oddam w dobre ręce pani docent.
- Ach, panie doktorze kochany, pan jest naprawdę...
- No, teraz mi zaczynasz przeszkadzać. Cześć. Jak będziesz pisała do mamy, to
upomnij ją w moim imieniu w związku z tym paprykarzem.
2
Kochana Milko! Pewnie się zdziwisz tym listem, bo ledwie wczoraj do mnie dzwoniłaś,
pytając o Idę. Ale zaszło tymczasem cos takiego, że obowiązek każe mi Cię o tym zawiadomić.
Otóż wczoraj byłam na Rynku Jeżyckim po wiśnie, bo wciąż smażę te konfitury dla Józeczka.
On bardzo lubi tak sobie pojeść zimą, do herbaty. Zresztą Joasia też lubi. No, ale wracając do
rzeczy, przechodzę przez Rynek Jeżycki, wiśni akurat nie było, więc się rozglądam i co widzę?
Twoją córkę Idę. Moja droga, nie zmartw się tym za bardzo, nawet nie wiem, czy powinnam
Ci o tym, pisać, ale chyba tak. Gdybym mogła sama jakoś na to zaradzić, nie pisałabym do
Ciebie, wiedząc, jak bardzo delikatne masz zdrowie. No, więc Ida stała przy straganie i
sprzedawała jakieś wisiorki czy cos takiego. Przed nią był tłum ludzi, a ona wykrzykiwała:
komu, komu, bo idę do domu. Albo też, co gorsza, wrzeszczała na cały glos: ludzie. Ida
Borejko zwariowała, takie cudne serduszka za jedne 30 złotych! Nie mogłam się dopchać
przez tę ciżbę, chociaż wciąż próbowałam, bo przecież nie mogłam pozwolić, żeby biedaczka
tak bezcześciła nasze nazwisko, otoczone wszak w Poznaniu szacunkiem od pokoleń.
Nawiasem mówiąc, handel szedł jej pierwszorzędnie, ludzie kupowali to gipsowe paskudztwo
jak świeże bułki. O mało nie zemdlałam, jak podszedł milicjant. Już widziałam Twoją córkę w
areszcie, ale ta, wyobraź sobie, co zrobiła! Powiesiła milicjantowi serduszko na szyi i
wrzeszczy: dla władzy bonifikata pięćdziesiąt procent! Milicjant tak się zbił z tropu, że kupił
jeszcze dwa wisiorki. A Ida szybko zwinęła majdan i zanim się kto obejrzał, uciekła z Rynku.
Doprawdy, gdybym Was nie znała i gdybym nie znała Idy od niemowlęcia, mogłabym
pomyśleć, że zrodzili ją przekupnie z targowiska. Ma w każdym razie talent do handlu. Kto
wie, może w przyszłości powinna iść na ekonomię, jak Ty, droga Milko. Chociaż Tobie akurat
nic z tych studiów nie przyszło, to jednak Ida może zajść daleko.
Znasz mnie. kochana Milko, i wiesz, że postarałabym się oszczędzić Ci zmartwienia,
ale tym razem naprawdę nie wiem, co robić. Idy nie ma w domu całymi dniami, dzwonię bez
skutku, więc jeśli mi nie napiszesz, co mam zrobić, będę chyba musiała wtargnąć do niej
nocą. Choć i to pewnie na nic, bo na przykład wczoraj o jedenastej wieczór też jej nie było w
domu, w każdym razie telefon nie odpowiadał.
Moja Joanna też nie wiadomo co robi nad tym morzem. Jestem pełna złych przeczuć.
Ach, Milu, czy mogłyśmy przypuścić przed laty, że tyle będzie kłopotów z dorastającymi
dziećmi? Ściskam Cię bardzo serdecznie.
Nie przejmuj się!
Felicja.
PS. Póki co - powinnaś chyba zataić wybryk Idy przed Ignasiem. Może najpierw
spróbuj z nią pogadać po kobiecemu, naprawdę, kochanie, czas już chyba, żebyś wróciła z
tego Czaplinka. Fela.
3
Jakaż dziwna była pogoda tego lata. Deszcze i mgły, porywiste wiatry i zimne noce,
ciemne poranki i przytłaczające popołudnia. Dzisiejsze było nawet bardziej niż
przytłaczające! Nastrój grozy wisiał w atmosferze i potęgował się z kwadransa na kwadrans.
Kiedy Ida szła ulicą Krasińskiego, czuła ciężki, wilgotny oddech wiatru pchającego się przez
wąwóz ulicy. Ciemnofioletowe chmury przykrywały szczelnie całe niebo, przelewając się w
miejscu i kłębiąc nad dachami jak brudny pył. Dalekie światło, przesiane przez tę fioletową
warstwę, przesycało powietrze niesamowitym stłumionym blaskiem.
Przed domem pana Paszkieta znów słychać było wycie psa. Ida zatrzymała się przed
wykopem i popatrzała na boki. Jeśli to wył Lucyper, to chyba gdzieś w ukryciu. Wycie było
rozpaczliwe, wywołujące ciarki na plecach. Niekiedy przechodziło w żałosne skomlenie.
Już Ida chciała wchodzić do bramy, kiedy głośniejszy skowyt kazał jej sprawdzić, co
się dzieje z nieszczęsnym stworzeniem. Poszła więc półkolistym chodnikiem do ogródka. Nie
ogrodzony ten skrawek ziemi porastała nędzna trawa i kilka krzaków bzu, zbitych w gąszcz
przy krańcu trawnika. Wysoki, młody kasztan rósł już na terenie sąsiedniej posesji.
To spod kasztana dobiegał właśnie skowyt psa!
Ida znalazła się tam dwoma susami.
- Co tu się dzieje?! - krzyknęła srogo do dwóch przybrudzonych chłopców, którzy na
jej widok poderwali się do ucieczki. Jakiś odruch kazał jej przytrzymać mniejszego z nich.
Starszy, widząc to, zawrócił i podszedł parę kroków.
- Pani go puści! - powiedział wrogo.
Ida zamiast odpowiedzi ścisnęła mocniej ramię malca. Błagalny skowyt psa kazał jej
odwrócić głowę w lewo.
Lucyper przywiązany był do pnia drzewa, rozpłaszczony, okręcony kilkakrotnie
sznurkiem. Jego przerażone oczy były pełne całkiem nie zwierzęcego wyrazu prośby.
- Wy! - wrzasnęła Ida. - Wy mali zbrodniarze! Odwiązać psa! Natychmiast! - nie
panując nad sobą wytargała za ucho zasmarkanego chłopca, nie puszczając przy tym jego
ramienia.
- Pani go zostawi! - z groźbą powiedział starszy chłopiec.
- To odwiąż psa!
Chłopiec rozsupłał sznurki, kopnął lekko Lucypera i ze złością obserwował, jak
zwierzę umyka w stronę domu, kuląc ogon pod siebie.
- O, nie! - powiedziała zajadle Ida. - To wam nie ujdzie na sucho! Żebyście wiedzieli,
że zaraz pójdę do waszego ojca! Chłopcy roześmiali się ironicznie.
- Tak, tak! - krzyknęła Ida. - Już on wam pokaże! Już on was zleje za to, że męczycie
zwierzęta!
Drobne, szydercze drgnienie wokół ust starszego chłopca sprawiło, że zwątpiła w
skuteczność swych zamiarów. Chłopcy nie wyglądali na synów człowieka, który by się
przejmował losami jakiegoś kundla. Były to brzydkie dzieci - nie żeby obdarzone jakimiś
szpetnymi rysami. Brzydota kryła się w ich oczach - bezmyślnych, choć sprytnych, i w
uśmieszkach pełnych gryzącej pogardy dla wszystkiego, i w spojrzeniach rzucanych spode
łba, jakby cały świat stanowił dla nich przykre wyzwanie. Łączyło ich podobieństwo wyrazu,
ale i podobieństwo rodzinne dawało się dostrzec na pierwszy rzut oka. Mieli te same, jakby
zamazane, a jednak ostre rysy, bladą cerę, wodnistoniebieskie oczy, osadzone blisko nosów, i
cień goryczy wokół wąskich, skrzywionych ust.
- Dlaczego męczyliście psa? - spytała Ida cicho, już bez gniewu, jakby się go
wstydziła wobec tych, w końcu przecież - dzieci. Starszy chłopiec mógł być w wieku Nutrii.
Młodszy miał pewnie ze sześć lat. Nie odpowiedzieli.
- Gdzie mieszkacie? - spytała Ida już niemal łagodnie, puszczając ramię małego.
- A gówno cię to obchodzi - odparował starszy, złapał brata za rękę i w jednej chwili
obaj zniknęli za krzakami sąsiedniego ogródka.
Ida została pod kasztanem jak głupia.
- Stara wariatka! - doleciało ją z dala, zza kępy porzeczek. - Rudy kościotrup!
Krzaki zakołysały się gwałtownie, rozległ się diabelski chichot i tupot czterech nóg po
asfalcie obwieścił ucieczkę wesołych braciszków.
Starą wariatką Ida nie czuła się w najmniejszym stopniu. Ale drugi epitet dotknął
biedaczkę do żywego. Omal się nie rozpłakała. Rudy kościotrup! A więc te właśnie jej cechy
rzucają się w oczy nawet dzieciom! Jakie to szczęście, że nikt poza nią tego nie słyszał.
Gdyby tak Klaudiusz... rozejrzała się wokół z popłochem i wzrok jej zawadził o Krzysiowe
okno.
4
Tak jest, stał tam. Wszystko widział i słyszał. Tkwił w oknie z czerwoną zasłoną, ze
swoim żółtym szalikiem przy gębie. Myśl, że rozpieszczony ten mięczak był świadkiem jej
upokorzenia, doprowadziła Idę do nagłego ataku gniewu.
- No? - spytała wrogo, podchodząc pod okno. - Gapimy się, co? Naszego psa
przywiązują do drzewa i dręczą, a my nic, tylko przeżywamy swoje urojone cierpienia?!
- O co ci chodzi? - spytał Krzysio głosem męczennika. - Nie wiedziałem, że dręczą.
Owszem, słyszałem, że pies wyje, ale...
- Ale nie wyjrzałeś i nie obroniłeś Lucypera! - przerwała mu Ida, drżąc ze złości. - Bo
jeszcze by kto zobaczył, że ci buzia spuchła!
- Słuchaj no, ty wścibska, głupia babo! - uniósł się Krzysio. - Może raczej licz się ze
słowami!
- Ja mam się liczyć ze słowami? - wściekła się Ida. - A kto tu wygaduje różne
chamstwa? Jak ci się wydaje, kto ty jesteś? Czemu niby taki jesteś ważny? O, cały świat się
wokół ciebie kręci! Wszyscy się zamartwiają! Dziadek! Basia! A ty sobie siedzisz tygodniami
w pokoju!
Egoista!!!
Z głośnym stukiem rozchyliły się drzwi werandy. Pan Paszkiet wyszedł z gabinetu.
- Ida, przestań! - włączył się do sporu. - Krzysio jest chory, nie trzeba go denerwować
ani obrażać!
- No, wie pan! Czy to ja go nazwałam głupią babą?
- O, coś podobnego! - zdenerwował się Krzysio, wyglądając ze swego okna. - Okazuje
się, że wy się znacie! Ciekawe skąd? To spisek! Pan Paszkiet z przerażoną miną zatkał sobie
usta ręką.
- Spisek! - krzyknęła Ida cienkim głosem. - Ludzie, trzymajcie mnie, ten człowiek ma
paranoję. Słuchaj no, paranoiku, ponieważ i tak wszyscy już wiedzą, że spuchłeś, może byś
tak wylazł wreszcie z tej pustelni i przestał robić dramat ze zwykłej dysplazji!
- Z czego? - spytali jednocześnie Krzysio i pan Paszkiet, a Basia, podsłuchująca za
drzwiami werandy, aż się wychyliła na zewnątrz.
- Z dysplazji, hipochondryku paranoiczny! - wrzasnęła Ida ze złością. - Zwykła
dysplazja, zwyklusieńka! Pytałam doktora! W poniedziałek o jedenastej jesteśmy umówieni
w klinice na Przybyszewskiego. Przyjdę tu po ciebie i masz być gotów!
- Nie pójdę! - oświadczył Krzysio i zasłonił twarz szalikiem tak dokładnie, że widać
mu było tylko czoło.
- Pewnie! - krzyknęła Ida z sarkazmem. - Nie idź! Niech się dziadek zamartwi na
śmierć! I Basia! Ciebie to nie obchodzi, bo ty jesteś najważniejszy!
- A ty... a ty... najbardziej wścibska ze wszystkich głupich bab na świecie! -
wybuchnął Krzysio bardzo żałośnie.
- Ludzie, trzymajcie mnie, co za ordynarny paranoik!
- Ida! - wtrącił się pan Paszkiet z gniewem. - Kiedy cię prosiłem o pomoc, nie
dawałem ci prawa do obrażania Krzysia!
- A więc dziadek prosił o pomoc tę jędzę! - zdenerwował się Krzysio.
- Jędzę! O nie! Tego już za wiele! - powiedziała Ida z lodowatą wzgardą. Dumnie
uniosła podbródek i, odwróciwszy się na pięcie, odmaszerowała szybko, gryząc wargi, żeby
się nie rozbeczeć.
PONIEDZIAŁEK,
6 SIERPNIA
1
Znów lało jak z cebra. Głośny szum deszczu i rytmiczny stukot kropel walących w
blaszany parapet obudziły Idę tego ranka i towarzyszyły jej przez cały czas, kiedy to jadła
swoje niewyszukane śniadanie i ubierała się flegmatycznie, czytając przy tym tom trzeci
„Przeminęło z wiatrem”.
Około dziesiątej w te ciche chwile wtargnął nagły dzwonek telefonu. Ida, która już w
sobotę powzięła silne postanowienie, że zapomni o Krzysiu - paranoiku i całej jego rodzinie
oraz że nigdy i za żadne skarby nie przejdzie już ulicą Krasińskiego, teraz nie wytrzymała i
sięgnęła po słuchawkę, choć dobrze wiedziała, czyj głos w niej usłyszy.
Rzeczywiście dzwonił pan Paszkiet.
- Ida? - zahuczał. - Chciałbym cię przeprosić. Byłem wobec ciebie bardzo
nieuprzejmy. A tymczasem dzięki tobie Krzysio wyszedł z pokoju!
- No, no - powiedziała Ida z przekąsem. - Coś nadzwyczajnego.
- Kąpie się teraz, biedaczek! I zjadł śniadanie! I tak się spieszył, bo powiada,
umówiłem się z Ida na jedenastą! - cieszył się w słuchawce pan Paszkiet. - Chciałem iść z
nim, ale on powiada, że lepiej będzie, jak zostanę w domu.
- No, to dobra nowina, a już myślałam, że nic nie będzie z leczenia - powiedziała Ida
wspaniałomyślnie. - Proszę pana, to ja już wychodzę i spróbuję złapać taksówkę. Żeby
Krzysio nie czuł się głupio w tramwaju, jak się kto na niego zapatrzy.
Uszczęśliwiona sięgnęła po prochowiec, czując, że dusza jej ma skrzydła. Znów była
potrzebna! Znów niezastąpiona! O, błogosławione uczucie. Włożyła dłoń w rękaw i usłyszała
ciche grzechotanie w kieszeni - płaszcza.
W następnej chwili już trzymała oburącz buteleczki ze środkiem nasennym i
doświadczała zwykłej dla siebie odmiany uczuć. Ach. Jak mogła być tak okrutna dla tego
biedaka! Ileż ten biedny Krzysio musiał wycierpieć. Zamknięty w pokoju, przekonany, że
choroba jego jest nieuleczalna, oszpecony i bezradny. Kto wie, jakie były jego zamiary? Dwie
butelki środków nasennych! Brrr.
Poleciała do łazienki i wysypała wszystko do klozetu.
Ale przecież w końcu dobrze się stało, że zwymyślała go od paranoików!
No, pewnie. Gdyby nie zapomniała o tych tabletkach, zaczęłaby się nad nim wczoraj
użalać i Krzysio rozkleiłby się ani chybi. Wiadomo, jedynak. Wszyscy się nad nim trzęśli od
urodzenia. Takiemu to dobrze. Nie to, co Ida, urodzona między Gabrysia i Nutrią, z lekka
zaniedbana przez mamę wskutek nawału obowiązków, obdarzona jedną czwartą tego starania
i uwielbienia, którą miał do dyspozycji Krzysio tylko dla siebie.
Westchnęła, podniosła prochowiec z podłogi, spojrzała na zegarek i wyleciała z domu
jak oparzona.
Deszcz chlustał z nieba całymi potokami, bulgocąc po kamiennych płytach trotuaru.
Włosy Idy niemal natychmiast skręciły się w sprężyste loki , przemókłszy całkowicie, oklapły
i spłynęły po obu stronach twarzy jak brązowe tasiemki. Za kołnierzem miała mokro, w
butach też, w sercu jej kipiała gorąca radość.
Kiedy rozklekotaną warszawą podjechała pod dom numer dziesięć, przez siwe smugi
deszczu ujrzała wysoką postać kryjącą się w bramie. postać miała na sobie skafander z
kapturem naciągniętym głęboko na twarz i dodatkowo przesłaniała się żółtym szalikiem. Ida
pomachała ręką, a Krzyś wypadł z bramy i popędził ku taksówce, jak gangster wyjęty spod
prawa.
- Jedziemy! - rzucił stylowo, kryjąc twarz i padając na siedzenie obok Idy. Zatrzasnął
drzwiczki. Ruszyli.
W oknie kuchni mignęły przejęte twarze staruszków. Ida pokiwała im z uchylonego
okienka, lecz nagle ręka jej uwiędła jak biały kwiat, gdy w polu widzenia pojawił się pies
Lucyper, uwiązany do linki, ciągnięty przez dwa drobne cienie rozmyte w strugach deszczu.
Taksówkarz zawrócił żmudnie, by wyjechać sprzed wykopu, a Ida wywiesiła się z otwartych
drzwiczek, wrzeszcząc co sil w płucach:
- Puścicie go czy nie?!... - lecz daremnie. Dwaj zbrodniczy braciszkowie zamarli na
moment, spojrzeli w jej stronę i zgodnie zawyli:
- Rudy kościooooo... - ich rozwlekły okrzyk zlał się w jedno ze skowytem Lucypera,
który, skorzystawszy z chwili ich nieuwagi, wyrwał się prześladowcom i pognał do domu co
sił, wlokąc za sobą sznurek.
2
- Halo, pan Paszkiet? Proszę pana, to ja, Ida.
- No, nareszcie. Już nie miałem siły czekać. Gdzie Krzysio?
- Niespodzianka, hę, hę. Akurat na oddziale chirurgii szczękowej zwolniło się łóżko,
więc ta pani docent przyjęła go od razu. Został w szpitalu, pokój numer cztery.
- Jak to, został od razu... Boże. A więc to naprawdę coś groźnego. Ja wiedziałem... ja
wiedziałem...
- Ale proszę pana, proszę pana, nic podobnego! Upewniłam się dwa razy. Wszystko to
fraszka. Badało go dwóch lekarzy i obaj powiedzieli to samo. Że to rzeczywiście displasia
fibrosa. Tak jak mówiłam, w pełni uleczalna. Chyba w czwartek będą go operować, jeśli do
tego czasu zdążą zrobić badania.
- Już w czwartek?! To niesamowite... Ida! Przecież tak trudno dostać się do szpitala...
- Udało się nam po prostu.
- Jesteś nieoceniona.
- Dziękuję panu uprzejmie. Lepiej późno niż wcale. Proszę pana Krzysio prosi o
szczotkę do zębów, pantofle i coś do czytania. Ja się tam już nie pokażę, bo od zapachu
szpitala mnie mdli.
- Ja pójdę, zaraz. Muszę jeszcze porozmawiać z lekarzami.
- No to ja wobec tego zrzekam się opieki nad pańskim Krzysiem.
Straszny z niego histeryk, niestety. W ogóle czuję, że jeszcze się na niego gniewam.
- A na mnie się gniewasz?
- Nie, skąd.
- I przyjdziesz dziś po południu?
- A mam przyjść? Przecież pan podobno nie potrzebuje damy do towarzystwa.
- Kto tak mówił?
- Pan sam, osobiście.
- Musiałaś się przesłyszeć. Co ja bym robił bez ciebie? Wiesz co, Basta piecze dziś
napoleonki. Z myślą o tobie rzecz jasna.
- Proszę pana, to nie fair. Pan wie, że się nie oprę.
- To przyjdziesz?
- Niezawodnie.
3
Po południu gruba warstwa czarnych i białych chmur rozeszła się nieco i ukazała
jaskrawo świecącą tarczkę słońca. Powiał nieco silniejszy wiatr, chmury przemieściły się
znowu: ich ruchliwe cienie zmieniły ulicę Krasińskiego w łaciaty, świetlistoszary tunel.
Wszystkie kolory stały się nagle bardziej soczyste, a ruda głowa Idy, oblana nagłym ostrym
blaskiem, zapłonęła jak małe ognisko na ciemnym tle domu numer dziesięć.
Przy końcu ulicy zamigotał w słonecznej plamie czerwony sweterek. Zaraz też
dołączył do niego drugi. W jednej chwili Ida rozpoznała drobne sylwetki prześladowców
Lucypera, w następnej kryła się za załomem muru.
Tym razem ich mam - pomyślała.
Chłopcy szli jezdnią, skacząc po kałużach i waląc w nie długimi gałęziami o świeżych
zielonych liściach, zapewne zajęli się już kasztanem z ogródka. Znikli teraz za zakrętem, a Ida
podążała ich tropem, orientując się po skrawkach zieleni na asfalcie, w którą teraz pójść
stronę.
Ulica Mickiewicza krzyżowała się po prawej stronie z Jeżycką. A wzdłuż Jeżyckiej
ciągnęło się nowe osiedle wieżowców i wielki plac budowy.
Ida przystanęła przy szpitalu Raszei i ścigała wzrokiem małe postacie w czerwonych
sweterkach, które minęły właśnie ajencyjny kiosk z warzywami i dreptały asfaltową alejką
między wieżowce.
Poszła za nimi.
Pośród wielkich bloków rozpościerało się puste, bezludne podwórko wylane betonem.
Wicher hulał między ogromnymi bryłami domów. Z przeraźliwym zgrzytem kołysała się
żelazna huśtawka, pomalowana czerwoną i żółtą farbą.
Ida pomyślała, że nie dziwi się, iż chłopcy wolą biegać po pełnych wdzięku
zakamarkach w starej części dzielnicy. Tu można było naprawdę uświerknąć z nudów.
Weszła za chłopcami do pierwszego z wieżowców.
Na parterze długi wąski korytarz. Po obu jego stronach dziesiątki drzwi prowadziły do
dziesiątków mieszkań. Piekielni braciszkowie zadzwonili do drzwi po lewej stronie. Ida
wychyliła się zza węgła i obliczyła szybko, do których. Potem, kiedy chłopcy znikli w
mieszkaniu, podeszła ostrożnie i na palcach.
Metalowa tabliczka głosiła: Lisieccy.
Teraz przeżyła chwilę wahania.
Wejść? Nie wejść?
Wreszcie pomyślała, że rodzice tych chłopców być może nigdy jeszcze nie słyszeli o
ich niewinnych zabawach i że kiedyś przecie usłyszeć powinni - bo któż może odmienić takie
bachory, jak nie silny ojciec o stanowczym charakterze - i w końcu zadzwoniła.
- Otwarte! - krzyknął zza drzwi kobiecy głos, więc Ida nacisnęła wąską, przykrą w
dotyku klamkę i uchyliła szarych drzwi.
Podświadomie oczekiwała widoku jakiejś nędznej izdebki, gdzie nad balią do prania
schylać się będzie uboga, lecz pracowita kobiecina, najlepszy to dowód, z jakiego typu
literaturą obcowała Ida najchętniej, Lecz oto stała w mieszkaniu typu M - 5, a ściśle biorąc, w
przedpokoju wyklejonym enerdowską tapetą. Drzwi na wprost ukazywały wnętrze pokoju
wytapetowanego w orientalny wzór. Okno przesłaniała nylonowa firanka tkana w bogate
girlandy kwietne. Błyszczący lakierem parkiet zastawiony był dwiema wersalkami koloru
bordo i błyszczącą meblościanką z barkiem. W kącie migotał barwami ekran telewizora
„Junost”. Pośrodku, przy błyszczącym jak meblościanka stole, siedziały nad kawą i pączkami
dwie młode jeszcze kobiety pogrążone w ploteczkach.
- Dzień dobry - powiedziała Ida, lekko zbita z pantałyku. Siedząca na wprost wejścia
bezbarwna blondynka spojrzała na Idę z takim zdziwieniem, jakby nie spodziewała się nikogo
o tej porze. Na pewno to ona była matką dwóch uliczników. Miała takie same blade oczy,
lekko zamazane rysy i wąskie usta skrzywione w wyrazie gorzkiej wyższości.
- Dzień dobry - odparła niezachęcająco.
Na wersalce, stojącej przodem do telewizora, powstał nieznaczny ruch. Dwie znajome
łepetyny ukazały się nad jej oparciem, dwie pary wodnistych oczu spojrzały na Idę z
niepokojem.
Panna Borejko zapragnęła nagle wyjść i więcej tu nie wracać. Kolana jej zadrżały od
złowrogiego przeczucia. Gdyby teraz chłopcy wyskoczyli z jakimś epitetem...
Wykonała niepewny ruch ręką i odwróciła się do drzwi.
- Ru - dy - koś - cio - trup!! - wrzasnęło za nią nienawistne unisono. Ida zacisnęła
zęby.
- Czy pani jest matką tych chłopców? - zwróciła się do blondynki. Kobiety przy stole
wymieniły porozumiewawcze spojrzenia, jakby osłaniały się wspólną tarczą przed atakiem z
zewnątrz. Potem przeniosły wzrok na Idę i zlustrowały ją, z odcieniem szyderstwa, od stóp do
głów - powoli i obraźliwie.
- Taaak, jestem matką - przemówiła wreszcie blondynka wrogim głosem o ostrym
brzmieniu. - A bo co? Ida miała trudności z odpowiedzią.
- Oni wciąż się włóczą koło domu... moich znajomych - powiedziała bez przekonania,
czując, że jej słowa trafiają w nieprzenikniony pancerz.
Blondynka wybuchnęła śmiechem.
- Włóczą się?! - powtórzyła gniewnie, poważniejąc. - Teresa, słyszałaś? O, nie, moje
dzieci się nie włóczą, złociutka, to już na pewno!
- Sama widziałam - uparła się Ida. - Nie to jest jednak najgorsze.
- Nie to jest jednak najgorsze... - przedrzeźniła ją blondynka wykrzywiając usta. - No,
więc proszę, słuchamy. Co nie, Teresa?
Teresa zaśmiała się. Była w czymś podobna do matki chłopców, tyle że znacznie
grubsza.
- Oni męczą psa! - wytoczyła Ida swoje ostatnie działo.
- Taaak? - przeciągnęła blondynka. - Co mu robią?
- No... męczą go. Przywiązują do drzewa.
- Przywiązywać nic złego - wypowiedziała się ze znawstwem Teresa, zaciągnęła się
dymem z carmena i wypuściła z umalowanych ust zgrabne kółeczko.
- Tylko że właściciel tego psa jest innego zdania! - gwałtownie powiedziała Ida.
Blondynka westchnęła obłudnie.
- Znasz go? Tego właściciela?
- Tak.
- To mu powiedz ode mnie, żeby swojego kundla trzymał w domu.
- Przecież pies nie usiedzi przez cały dzień w domu! - powiedziała Ida ze złością.
- Dziecko też nie usiedzi - bez namysłu odparła blondynka i energicznie zamieszała w
szklance. - Chłopcy mają wakacje i ja im biegać nie zabronię. A kto mi się będzie wtrącał,
może pożałować!
- O, ale jej dałaś! - doceniła z uciechą Teresa.
- I proszę mi tu więcej nie przychodzić i nie skarżyć na Marka i Jarka! Pół dnia ciężko
pracuję, więc po obiedzie chcę mieć trochę spokoju. Jarek, zrób no głośniej telewizor, bo nie
słychać.
Tak odpalona, Ida nie śmiała już powiedzieć nic więcej. Z uczuciem kompletnej
porażki wyszła gwałtownie z mieszkania Lisieckich.
Była już na dworze, kiedy z uchylonego okna na parterze usłyszała stłumiony,
gniewny głos blondynki, a zaraz potem głośny bek. Ida przystanęła i pomyślała z pewnym
zadowoleniem, że może nie na darmo się ośmieszyła. Paskudni smarkacze zostaną przecie
skarceni za dręczenie psa. Ale już za chwilę jej zadowolenie znikło. Ryk dzieci bowiem
przybrał na sile, ich matka krzyczała głośniej i wreszcie stało się jasne, że chłopcy dostają
ostre bicie - i to wcale nie za znęcanie się nad zwierzęciem. To matka miała im najmniej za
złe. Lanie było przede wszystkim za to, że obcy ludzie przychodzą na skargę.
Kiedy po chwili obaj chłopcy wypadli na podwórze, zanosząc się bekiem, pierwszą
ich czynnością na widok spiesznie odchodzącej Idy było spontaniczne wywalenie języków.
Co do czynności następnej też nie musieli się porozumiewać: złapali po kamieniu i z
prawdziwą nienawiścią cisnęli w donosicielkę.
Ida odeszła, nie żywiąc do nich urazy. „Na ich miejscu - pomyślała - też miałabym
ochotę ujrzeć czyjś rozwalony łeb”.
4
4
Kwestię, czy napoleonki mogą podziałać jak balsam na obolałą duszę, rozstrzygnęła
Ida w kwadrans później, Mogły.
Obolała dusza Idusiowa rozprostowała się jak zgnieciony celofan. Na pobladłe
policzki wypłynęły rumieńce.
Na dworze szumiał nagły zimny deszcz. Pociemniało, więc Basia zamknęła drzwi od
werandy i zapaliła lampę stojącą na biurku. I zaraz w pokoju zrobiło się miło i przytulnie - jak
nigdy dotychczas. Przyjaźnie połyskiwały złocone grzbiety starych książek, z zacienionych
kątów jakieś szklane drobiazgi słały nikłe lśnienia, zegar na ścianie miarowo migotał
mosiężnym krążkiem wahadła.
Brązowy strumyk pachnącej, gorącej kawy zaciurkał w filiżance. Pan Karolek
odstawił gruby dzbanek i powiedział z przejęciem:
- Na twoim miejscu poszedłbym do tej Lisieckiej jeszcze raz. Ale już z milicjantem.
Ewentualnie zlałbym ich osobiście na ich własnym podwórzu. Zresztą, poczekaj. To im na
sucho nie ujdzie. Bandycka rodzinka. Lucyper muchy by nie skrzywdził. Oni są gorsi od psa!
Na dźwięk swego imienia śpiący przy fotelu pies uniósł głowę i pacnął ogonem o
podłogę. Potem, widząc, że jego pan niczego nie żąda, wyraził spojrzeniem szczerą miłość i
znów zasnął.
Przez chwilę panowała cisza. Ida siedziała skulona w krześle z poręczami,
kędzierzawą głowę oparła na ręce, a spiczasty łokieć ~ na kolanie. Patrzała w zamyśleniu w
prostokąt okna, wypełniony czystym, zimnym fioletem. Gdzieś w tym fiolecie trwał
nieustanny drobniutki szmer deszczowych kropli. Duży zegar tykał głośno w ciemniejącym
wnętrzu pokoju i dwa te odgłosy, nakładające się na siebie i splatające w harmonijny szept,
napełniały Idę poczuciem bezpieczeństwa. Lecz jednocześnie poczuła, jak ciężar winy osuwa
się znów na jej duszę. przecież zaledwie o kilkadziesiąt metrów stąd dwaj płaczący chłopcy
wciąż kryli się na podwórzu, żeby ich nie zawołała rozzłoszczona matka.
- Tata ma cztery tomy Korczaka - powiedziała. - Chyba sobie to poczytam.
- A, chciałabyś się zająć Lisieckimi? - zrozumiał od razu pan Paszkiet. - Ciężka
sprawa. Beznadziejna sprawa. Radzę ci zrezygnować już teraz, zanim zwątpisz w człowieka.
- Nigdy nie zwątpię - gorąco zapewniła Ida.
- Weź no jeszcze jedno ciastko - powiedziała Basia szorstkim głosem, z powodzeniem
ukrywając, jak bardzo Idę lubi. - Ja tych Lisieckich znam, dziecko. Ja tu dużo ludzi znam.
Lisiecka pracuje w przedsiębiorstwie budowlanym, a Lisiecki pojechał na roboty do Niemiec.
Najął się do jakiejś budowy pod Lipskiem. Dorobi się, to za dwa lata samochodem wróci.
Teraz przyjeżdża czasem na dzień - dwa.
- Przez dzień - dwa synów nie wychowa - mruknął pan Karolek. - A skądże to Basia
czerpie te wszystkie informacje?
- A w kolejkach kobiety gadają. Co dzień gdzieś stoję, to i wszystkich się zna.
- Idusiu, dziecko, coś ci poradzę - rzekł pan Paszkiet, sięgając po karafkę z domowym
winem. - Nie rzucaj się na wiatraki. Jak świat światem zawsze istniały złe dzieci...
- Nie złe. Źle wychowane - poprawiła go Ida.
- ...i źli rodzice. I nie ma na to żadnego sposobu. Co dom napsuł, tego już nikt nie
naprawi. I nie mówmy więcej o tych małych kryminalistach. Za wiele w nich tego złego
ziarna, żeby co dobrego miało z nich wyrosnąć.
- Co pan mówi! - oburzyła się Ida. - Jak tak można! Ja się nie znam na wychowaniu,
ale jedno wiem: można im podsypać i dobrego ziarna.
- Zmarnieje - rzekł pan Paszkiet. - Nie mówmy już o tym więcej, bo mnie to nudzi.
Basiu, proszę siadać. Chciałbym teraz wznieść toast za zdrowie naszego kochanego Krzysia.
5
Sobota, 4 sierpnia
Iduś, Ty dziecko bez serca!
Czy słusznie się domyślam, że za bujne wiadomości od Ciebie będę musiał zapłacić w
połowie miesiąca? Nie powiedziałbym, żeby mnie ta perspektywa szczególnie zachwycała.
Milo było dowiedzieć się, że żyjesz, ale proszę Cię, nie przysyłaj już więcej telegramów.
Zupełną sensację wśród Twych sióstr wzbudziła wiadomość, że pracujesz i zarabiasz.
(Robią zakłady - gdzie i za ile). Za to Mamę dotknęła znów seria snów proroczych, tym razem
na temat niebezpiecznych pracodawców, mających powiązania ze światem przestępczym.
Koniecznie napisz, jaką to pracą się trudnisz. Wczoraj Mamie przyśnił się milicjant, całujący
ciotkę Felę. Uznała, że to fatalny omen. Ja jednak myślę, że to po prostu wynik rozmowy
telefonicznej, jaką Mama wczoraj przeprowadziła z ciotką. Nawiasem mówiąc, Felicja
również nic o Tobie nie wie. Twierdzi, że ilekroć wpadnie na Roosevelta - to Ciebie nigdy nie
ma w domu. U nas wszystko cudownie. Odrobinę wilgotno, ale nikt z nas tym się nie
przejmuje. Dziewczynki mają trochę kataru, ale to nic, zważywszy, że przykra ta dolegliwość
trwa zazwyczaj tylko tydzień. Drobne przykrości wiejskiego życia. Za to tutejszy małorolny
sprzedaje nam po horrendalnych zresztą cenach prawdziwą śmietankę i mleko. Czegoś
podobnego dzieci nie miałyby w mieście za żadne pieniądze.
Twoja siostra Gabriela nieco przygasła. Domyślam się, dlaczego. Zapewne ma cos
ciekawego do powiedzenia naszemu Januszowi, a tym” czasem on wybiera moje towarzystwo.
Cale godziny spędzamy na wodzie, łowiąc ryby, których jezioro pełne jest po brzegi. Nigdy
nie brałem się do wędkarstwa, sądząc, że jest to zajęcie bez perspektyw. Tu zmieniłem zdanie.
Jaka jednak szkoda, że nikt nie chce jeść tych ryb.
No, trzymaj się, córko, deszcz właśnie przestał padać i Janusz zagląda do naszego
namiotu, zapraszając mnie na połów. Napisz do nas koniecznie, tylko już nie telegrafu.
Salutem dicit - pater.
Idulku, kochanie! Trochę się uspokoiłam, ale jeszcze mnie martwi, że nie wiem, co
właściwie robisz - jesteś taka niedoświadczona i impulsywna - błagam Cię, uważaj na siebie -
a zresztą, kochanie, przyjedziemy za dwa tygodnie, mam nadzieję, że przez ten czas nie
narobisz głupstw. Tatuś nalega, żebyśmy zostali jak najdłużej, biedak jest taki szczęśliwy z
tymi rybami. Ale przecież trzeba się przygotować do nowego roku szkolnego - zawsze mi się
zdawało, że to obłąkany pomysł, żeby podstawowe szkoły zaczynały rok szkolny w sierpniu.
Ale teraz jakoś mi się ten pogląd odmienia. Kiedyż ja wreszcie będę w domu, w swoim łóżku!
podlewaj kwiaty.
Całuję Cię - Mama.
Ida!!!!
Nigdy Ci, małpo, nie wybaczę, żeś mnie zostawiła z tymi garami. Myję je godzinami i
tylko dlatego tata odbił mi Pyziaka. Zmusza go, żeby z nim chodził na ryby, na te przeklęte po
stokroć ryby! Smarkate poprzeziębiane, chore i znudzone, deszcz leje i na kolację co dzień są
te plugawe węgorze. Mdli mnie od ryb. Mama jest absolutnym aniołem. Z miłości do taty je
ryby dwa razy dziennie i jeszcze się uśmiecha! Zastanawiam się czasem, czy to, co czuję do
Janusza, jest aby na pewno prawdziwą miłością. Wiem jedno, że ja bym dla niego nie mogła
jeść ryb dwa razy dziennie. Może ta zdolność do poświęceń przychodzi z wiekiem. Naprawdę,
mama bohatersko trwa na posterunku, gdyby nie ona, już dawno bym stąd uciekła, do
Poznania lub do Łeby. Ale ja - w przeciwieństwie do Ciebie - mam poczucie obowiązku. Nie
zostawię Mamy z tym całym rybnym pegeerem. Bóg łaskaw, że jej żołądek nie dokucza!
Węgorze! - pomyśleć tylko. Jeszcze do niedawna była na diecie.
Czy Grupa ESD jeszcze nie przyjechała?
Jesteś potworkiem.
Gaba.
PS. Mama mówi, że za dwa tygodnie będziemy już w domu. Oby tylko pogoda nagle
się nie poprawiła!
Kochana siostro. Tu jest bardzo zimno i mokro i dziś w śpiworze miałam rzabę. Była ona
zielona w brązowe pryszcze. Mama krzyczała bardzo ze strachu. A Pulpa się rozpłakała, jak
wzięłam rzabę do ręki. Dlaczego ona się rozpłakała? (mam na myśli Pulpę a nie rzabę). Gaba
się nie rozpłakała, tylko zaczęła kwiczeć. A tatuś nie zaczął kwiczeć, tylko wyszedł szybko z
namiotu. Nie rozumiem. Taka ładna rzaba. Nikt jej nie lubił. Pocałowałam ją w główkę, zęby
się zamieniła w królewicza Myszkina. Ale życie to nie bajka. Mam katar. Czy rzaba może
zarazić się katarem? Byłoby mi przykro, gdyby mogła. Ale tatuś mówi, że nie może. Czy
dlatego, że nie ma nosa? (mam ma myśli rzabę, nie tatusia). Z nudów piszę powieść o pewnej
bardzo inteligentnej dziewczynce, która miała śliczne złote włosy. Miała ona na imię Natalia,
ale to przypadkowa zbierzność. W pierwszym rozdziale Natalia przeżywa inwazję szczurów.
W drugim rozdziale następuje trzęsienie ziemi. W trzecim rozdziale wybucha wojna światów z
ufoludkami. Czwartego rozdziału jakoś nie mogę napisać. Tata mówi, że brak mi fantazji.
Mama mówi, że za dwa tygodnie wracamy. Pulpa mówi rżę rzaba pisze się przez zet z kropką.
Morzliwe.
Natalia.
Kochana mam katar a Nótria w nocy hrapie i znuw zgóbilam nowy długopis a tata powiedział
że mam robić szkice wenglem Skont wziąć wengiel Ja chce do domu
Pulpa
Boska Idol
Twój Tato twierdzi, ze lada dzień wrócisz. Jeśli tak, to bądź tak dobra i przywieź ocet (w
Czaplinku nie mają) oraz jak najwięcej słoików. Chcielibyśmy utrwalić te węgorze w
marynacie.
Padam do nóżek
Janusz P.
ŚRODA,
8 SIERPNIA
1
W kuchni było ciepło i przytulnie. Być może dlatego, że za oknem szalała burza, a na
piecyku gotował się prawdziwy obiad dla Idusi. Grzmoty w niebiosach nie były w stanie
zagłuszyć rozkosznego dla jej ucha bulgotania rosołu z kurczaka. Tak jest, z kurczaka.
Ida Borejko mogła już sobie pozwolić na kurczaka, pomidory, pączki z cukierni
„Hanusia” i nawet na brzoskwinie z importu. Zarobiła paręset złotych na gipsowych
serduszkach - nie wiedziała dokładnie ile, bo zanim przeliczyła pieniądze, już je częściowo
wydala. Ale to nie miało znaczenia. Ważne było, że już się skończyły czasy nędzy.
Teraz pilnowała rosołku, próbując go od czasu do czasu i zastanawiając się, jak to być
mogło, że tak niedawno jeszcze uważała, iż kurczaki się jej przejadły? Odkąd była sama,
często nachodziła ją myśl, że gdyby przypadkiem spotkała na swej drodze kurczaka, rzuciłaby
się na niego i pożarła żywcem, razem z piórami i dziobem.
Popiła rosołku i wróciła do stołu, na którym rozłożone były listy od rodziny. Czytała
je po raz trzeci i cieszyły ją wciąż tak samo.
Za oknem gruchnął ogłuszający grzmot, błysnęło i zaraz deszcz lunął ze zdwojoną
siłą.
Ida uniosła czujnie głowę. Czy to dzwonienie to w jej uchu, czy w korytarzu?
O, znów. Ktoś jednak dzwoni do drzwi. O niebiosa, a więc stało się. Ciotka Felicja
wreszcie dopadła ją w domu.
Ida wstała niespiesznie - bo do czegóż było się spieszyć? - i zlustrowała kuchnię.
Ciotka zapewne skarci ją za rozlaną na podłodze wodę i za brudne słoiki, ustawione w zlewie.
Trudno. Ida wzruszyła ramionami i poszła otwierać.
No i co?
Nie była to wcale ciotka Felicja.
Na progu stała imponująca Paulinka.
Stała sobie i najspokojniej ociekała wodą, tworząc barwną całość składającą się z
fiołkowych oczu, złotych włosów, białych kaloszków i cynobrowej peleryny.
- Cześć - powiedziała głosem melodyjnym i zaprodukowała swój tandetny numer z
rzęsami.
- Hm. Cześć - odparła Idusia, bardzo zaskoczona.
- Czy nie przeszkadzam? Można wejść?
- Czemu nie - grzecznie odparła Ida. Bogu ducha winna Paulinka nie musi wiedzieć,
że Ida jej nie znosi z przyczyn niskich i małostkowych, jak na przykład zawiść.
Zamknęła drzwi za wchodzącą.
- Może zdejmiesz tę pelerynę? - zaproponowała gościnnie.
- Dziękuję, ja tylko na moment - Paulina zsunęła kaptur ze złotych włosów i ujmujący
uśmiech, jak z Encyklopedii Powszechnej PWN, wypłynął na jej wiśniowe usta. - Chciałam z
tobą porozmawiać - oświadczyła.
Idę zdjął lęk jak przed sprawdzianem z fizyki.
- Proszę - bąknęła. - A skąd wiedziałaś, że tu mieszkam?
- Często cię widuję - odparła Paulinka z prostotą. - Zresztą twoja siostra Gaba chodzi
do naszej szkoły.
- Ach, tak.
- Jak widzisz, dużo już wiem o tobie, cha, cha.
- Cha, cha - powiedziała Ida podejrzliwie. - I co?
- Proszę?
- O czym będziemy rozmawiać?
- O Krzysiu - powiedziała Paulina, celując Idę źrenicami okrągłymi i czarnymi jak
wylot strzelby. - Co się dzieje właściwie? Ida otworzyła usta, namyśliła się i zamknęła je z
wolna.
- No? - przynagliła Paulina.
- Nie mam chyba prawa o tym rozmawiać - wyrzekła Ida powoli. - Zwłaszcza z
osobami postronnymi.
- Po pierwsze, ty głupia smarkulo, ja nie jestem postronna - wycedziła Paulina zimno.
- A po drugie, o czym nie masz prawa rozmawiać?
- Słuchaj, odczep się. Jak chcesz coś wiedzieć, to idź do pana Paszkieta.
- Nie, ja tam już nie pójdę. Po tym jak ta stara mi powiedziała, że się narzucam
Krzysiowi... moja noga tam więcej nie postanie.
- A dajże ty mi spokój - zezłościła się Ida. - Dlaczego ja zawsze muszę być w coś
wplątana? - z kuchni napłynął zapach rosołu i Ida poczuła głód zmieszany ze
zniecierpliwieniem. - Przepraszam cię na chwilę, muszę zajrzeć do kuchni, bo mi się obiad
wygotuje.
Zostawiła Paulinę w przedpokoju i poszła skontrolować, co z kurczakiem. Był już
miękki. Włoszczyzna też. Złote oczka pływały po powierzchni rosołu. Można by było jeść.
Diabli nadali Paulinę.
Ida odwróciła się od piecyka - o, a ta już tutaj! Stoi w progu kuchni i kapie
deszczówką ze swojej peleryny.
- Można usiąść?
- Proszę... - westchnęła Ida.
- Lubię rozmawiać w kuchni - powiedziała Paulina, zdejmując jednak pelerynę i
sadowiąc się przy stole. - Nauczyłam się tego od Krzysia. On zawsze przy najważniejszych
rozmowach musi sobie podjadać. Co tam masz, kurczaka?
Coś podobnego! Aluzja była zbyt czytelna, by Ida mogła udać niezrozumienie.
- Kurczaka. Może skosztujesz? - powiedziała wzdychając.
- Z przyjemnością - uśmiechnęła się Paulinka. - Zobaczysz, jak nam się będzie dobrze
gadało.
Zjadła równiutko połowę kurczaka. Małe kęski znikały w jej wiśniowych ustach jak w
otworze odkurzacza, szybko i higienicznie. Jedząc mówiła o Krzysiu.
- Z powodu maleńkiego nieporozumienia nie widzieliśmy się przez całe wakacje. -
Kęsek. - Koledzy wrócili z obozu wędrownego. - Kęsek.
- I tak dowiedziałam się, że Krzysio wrócił. - Znów kęsek kurczaka.
- Nigdy się tak nie zachowywał. Dlaczego on się zamyka? O co chodzi? W tym tkwi
jakaś tajemnica.
- Nie martw się, już po wszystkim - powiedziała Ida, skubiąc bez zapału swoją porcję.
Sposób, w jaki Paulina pochłaniała pożywienie, był bez wątpienia elegancki, ale skojarzenie z
odkurzaczem odebrało Idzie apetyt.
Lecz oto fiołkowe oczy uniosły się znad talerza drapieżnym spojrzeniem i zawisły na
ustach panny Borejko.
- Ty coś wiesz! Powiedz mi! - zażądała Paulina.
- Krzysio jest w szpitalu, to wszystko, co mogę powiedzieć.
- W szpitalu!!!
- Nie denerwuj się. Jutro będzie operowany.
- Operowany! Dlaczego nikt mi nie mówił?!
- Bo Krzysio nie chciał, żebyś wiedziała.
- Ale ty wiesz o wszystkim! - Paulina gwałtownie odsunęła talerz z połową
kurczęcego szkieletu i resztkami marchewki. - Ida! Od razu to przeczułam! Proszę cię o
szczerość.
- Słuchaj, Paulina, może przejdźmy od razu do sedna sprawy. Boja na razie niewiele
rozumiem. Przyszłaś, zjadłaś mi kurczaka i nie mówisz nic do rzeczy, tylko mącisz i mącisz.
- A więc dobrze. Przejdźmy do sedna sprawy! - twardo powiedziała Paulinka. - Czy
kochasz się w Krzysiu?
- Tyś chyba postradała zmysły.
- Kochanie, licz się lepiej ze słowami, dobrze?
- Dobrze. Więc odpowiadam ci kategorycznie i mam nadzieję, że to wystarczy.
Krzysio jest rozkapryszonym bęcwałem.
Paulina nagle zaczęła płakać.
I oto stała się rzecz dziwna.
Nos się jej zaczerwienił, a pod zapłakanymi oczami wystąpił różowy rzucik, dokładnie
taki, jaki pojawiał się na obliczu Idy w chwilach rozpaczy.
Był to dla panny Borejko sygnał, że złotowłosa piękność jest przecież takim samym
człowiekiem jak wszyscy. Im bardziej Paulina szlochała, im częściej wycierała bulgocący nos
w chusteczkę, tym mocniej Ida jej współczuła.
- Przepraszam cię - powiedziała wreszcie, klepiąc płaczącą piękność po zimnej dłoni. -
No, nie becz. Nie chciałam d zrobić przykrości.
Naprawdę.
Paulinka zakryła twarz chusteczką i rozryczała się jak bóbr.
- Rety - przejęła się Ida. - Słuchaj, może napij się zimnej wody. Albo może waleriany
ci dam... no, czego płaczesz... no proszę, przestań...
- Ach! Ida! - wyrzuciła nagle Paulina z głębi łkających piersi. - Ja go tak ko - ko -
cham! Ja go kocham nad życie!
No, tak. Idzie łzy stanęły w oczach. Było to naprawdę niebywale wzruszające. Paulina
z płaczu dostała czkawki i Ida musiała ratować ją zimną wodą oraz waleniem w kark. . i’
- No, dobra, rozumiem, kochasz go - przemówiła uspokajająco, kiedy wreszcie
Paulinka, wyczerpana płaczem, oparła się o ścianę.
- Tylko po co tak się przejmujesz?
- Bo ja się boję, że on się obraził! - wyznała Paulina, krzywiąc usta jak dziecko.
Idzie przyszło do głowy, że chyba się obraził rzeczywiście. Ale nic nie powiedziała.
- Przed wakacjami - ciągnęła Paulina - mieliśmy iść do kina i on już nie zadzwonił.
Może dlatego, że... no, był taki chłopiec z naszej klasy... i ja się nie mogłam zdecydować,
którego z nich wolę. Potem oni nagle się ze sobą pokłócili i obaj przestali do mnie dzwonić.
A ja zrozumiałam, że kocham tylko Krzysia.
- Ale już było za późno - odgadła Ida.
- Tak. Słuchaj... Ja cię proszę. Gdyby kiedyś zgadało się o mnie - spróbuj go
przekonać, że musi się ze mną zobaczyć. Obiecujesz?
- No dooobra... - powiedziała Ida. - Trudna to misja, ale ja nie mogę patrzeć, jak ktoś
płacze. Chcesz herbaty? Udało mi się dostać „Popularną”.
CZWARTEK,
9 SIERPNIA
1
Była dziesiąta rano, kiedy słodko śpiącą Idę zaniepokoił jakiś chrobot. Śniło się jej
akurat coś wzniosłego i porywającego, czyjeś oczy szare i świetliste, jakiś lot w
powiewających różowych woalach i anielskie śpiewy - więc natrętny chrobot dobiegający ze
świata jawy zirytował ją nawet we śnie.
Otworzyła jedno zapuchnięte oko i uniosła głowę o trzy milimetry. I wtedy nagle, jak
potężna eksplozja, wdarły się do mieszkania radosne wrzaski, łomot drewniaków, pisk
szczęścia, huk zatrzaskiwanych drzwi oraz okrzyki: - Iduś! Iduś! Gdzie jesteś?! - i zanim
śpiąca zdołała się rozczmuchać na dobre, już na jej brzuchu siedziała Pulpa - tłuste różowe
sześcioletnie stworzenie bez przednich zębów - i podskakiwała z rozmachem, aż Idzie jęczały
trzewia. Od strony głowy atakowała ją dziesiątkami mokrych i zimnych pocałunków druga
siostra, Nutria. Gabriela zaś z typową dla siebie brutalnością ściągała kołdrę z chudych nóg
Idusi, zrzędząc przy tym i dogadując. Mama weszła do pokoju na ostatku i ze śmiechem
siadła na krawędzi łóżka.
- Tośmy ją złapały na gorącym uczynku! - cieszyła się Gabriela, szarpiąc za nogę. -
No co, nie spodziewałaś się nas dzisiaj?
- Ano nie - przyznała Ida, unosząc się na łokciu i stękając pod ciężarem Pulpecji. - Tak
się zastanawiam, czy to przypadkiem nie sen.
- Skądże - zapewniła Ją Nutria swoim grubym głosem i cmoknęła Idę w rękę, aż
pomarańczowa grzywka spadla jej na nosek.
- A gdzie tata? - rozejrzała się Ida.
- Hę, hę - powiedziała Gabrysia. - Został. Z Januszem. Ida spojrzała bacznie na starszą
siostrę, sprawdzając, czy nie załamał jej fakt, iż Pyziak wybrał ojca i węgorze. Ale nie.
Gabriela zresztą nie była z tych, co się załamują. To raczej ona wyglądała, jakby zdolna była
połamać wszystko wokół. Gabrysia miała lat osiemnaście, sylwetkę i mocne ręce koszykarki
oraz jasne włosy przystrzyżone po chłopięcemu.
Okrągła jej twarz była opalona i rumiana.
- Jakim cudem tak się opaliłaś? - jęknęła Ida z zawiścią. - Przecież ciągle lało.
- Nie miałam nic do roboty, kiedy już umyłam te gary - wyjaśniła Gaba, śmiejąc się
zaraźliwie. Zdjęła sweter przez głowę i cisnęła go w kąt. - Janusz znikał na całe godziny, to
się opalałam, jak tylko słońce wyjrzało. - Zdjęła spódnicę. - Uwaga, zamawiam, ja pierwsza
się kąpię! - i z tymi słowami pognała do łazienki, zrzucając w biegu podkoszulek i drewniaki.
- Ja druga! - wrzasnęła mama. - Gabuś, tylko się nie wyleguj w wannie!
Wiotka Nutria o pomarańczowej czuprynce i wielkich oczach już nabierała tchu, by
zaklepać sobie kolejkę przed Pulpecją, lecz nagle wpadła na jakiś pomysł i zatkała sobie usta
ręką.
Tak więc Pulpa - pyzaty, jasnowłosy cherubinek bez siekaczy - mogła zebrać myśli
rozproszone podskokami na siostrzanym brzuchu i wrzasnąć triumfalnie:
- A ja tsecia! - i w poczuciu wygranej popatrzeć na Nutrię z góry.
- Hi, hi - prychnęła na to Nutria. - A ja się będę kąpać ostatnia. I będę leżeć w wannie
godzinę. No? I kto ma lepiej?
- Mamo! Ona znów ma lepiej! - rozżaliła się Pulpa.
- Zaczyna się - jęknęła Ida. - A tak mi dobrze było samej! I poczuła, że mówi
nieprawdę. Nie było jej dobrze samej. Było jej paskudnie. Zrozumiała to dopiero teraz, kiedy
potrójny tajfun miłości siostrzanej zabarwił dzień różowym optymizmem. Nareszcie w domu
będzie normalnie.
- Przeklęte małpiatki - powiedziała i zepchnęła z siebie obie młodsze siostry. Po czym
rzuciła się do mamy ściskać i całować.
- No? No tak. Zbladłaś i schudłaś - stwierdziła mama z troską, odgarniając rude
sprężynki loków z Idusiowego oblicza.
- Za to ty przytyłaś - odpaliła Ida przekornie. - Masz już drugi podbródek!
- O ty podła żmijo! - mama wybuchnęła śmiechem. - Myślałam, że na powitanie
usłyszę choć parę komplementów...
- Nie, no co się martwisz, bardzo ci do twarzy z tą tuszą... - zaśmiewała się Ida. Żarty
były o tyle bezbolesne, że mama Borejko była drobną kobietką, której otyłość nie groziła w
żadnym jeszcze momencie życia. - Słuchaj, mamo, a jak to się stało, że ojciec was zwolnił z
wakacji?
- A bo przyszedł wczoraj list od ciotki Feli.
- I to był powód? Nie do wiary.
- Uff. To znaczy, że się nie poczuwasz. Co za ulga.
- Zaraz, do czego miałabym się poczuwać?
- Do winy. Ciotka nam doniosła, że sprzedajesz na rynku jakieś paskudztwo, kalając
przy tym nasze nazwisko.
- Tak było, ale nie kalałam zanadto. Zarobiłam kupę forsy.
- To dlatego tak mało przebywałaś w domu?
- Nie, nie dlatego. Wychodziłam co dzień do pana Paszkieta.
- Proszę?
- Pracuję u niego. Jako dama do towarzystwa.
- Matko Boska!
- No, co jest?
- Ida, co to za pan Paszkiet? Czyś ty przypadkiem nie trafiła w jakieś złe towarzystwo?
Boże drogi, a ciotka Fela ostrzegała. To jednak należy wierzyć w przeczucia. Mnie się nawet
ten twój milicjant wyśnił...
- Mamo, uspokój się. Pan Paszkiet to prawdziwy dżentelmen starej daty. Bardzo
godna osoba. Erudyta. Senekę cytuje i tak dalej. Tata na pewno by go zaaprobował.
- Słuchaj, ja go też zaaprobuję, jeśli jest tym, za kogo się podaje.
Chcę go poznać.
- Zrobione. Zabiorę cię z sobą.
- No - uspokoiła się mama. - Hej, Gaba! Pospiesz się z tą kąpielą! Albo przynajmniej
nie pluskaj tak kusząco! Och, Iduś, jak ja się stęskniłam za porządną gorącą kąpielą! Chyba
będę się moczyć całymi dniami.
- Nie będziesz, bo woda jest tylko rano i wieczorem.
- Dlaczego?
- Nie pytaj mnie dlaczego. W gazetach pisało, że jest takie zarządzenie.
- Woda się skończyła! - zawrzeszczała z łazienki Gabriela. - Co robić? Mam całą
głowę w pianie! Ida cmoknęła i wstała z pościeli.
- Ja też zaczynam wierzyć w przeczucia - oświadczyła, szukając pantofla. - Wczoraj
wieczorem coś mnie tknęło i nalałam wody do czterech wiader, jednej miski i garnka
pięciolitrowego. Gaba!!! Przestań skowyczeć! Zaraz ci spłuczę łeb wodą z czajnika!
2
Ostatnia z panien Borejko zakończyła długotrwały i uciążliwy cykl kąpieli w misce.
Była dwunasta w południe i dwa wiejskie kurczaki, przywiezione prosto od małorolnego
zdziercy, zdążyły już czarownic się zrumienić w piekarniku. Pachnące mydłem „For You”,
wyszorowane do różowości, uczesane, przebrane w świeże sukienki córki i mama zasiadły
radośnie za kuchennym stołem. Gabrysia wyciągnęła z plecaka błyszczący bochen wiejskiego
chleba, zielone ogórki i masło w garnuszku. Pięć głodnych istot rzuciło się na posiłek,
gadając z pełnymi ustami, śmiejąc się opętańczo, wyrywając sobie talerz z mizerią, chrupiąc
chleb i zachwycając się prawdziwym masłem.
- Tata wróci jutro o tej porze, wspomnicie moje słowa! - wybił się nad wszystkie
donośny głos Gabrieli. - Po pierwsze, zanudzą się nawzajem na śmierć, po drugie, nie potrafią
sobie niczego sami ugotować, bo mama ich rozpuściła...
- O nieprawda, nieprawda! - wołała mama, stukając widelcem o stół.
- ...a po trzecie, nie zniosą samotności.
- Nie bądź taka pewna - wtrąciła Ida, pakując sobie w usta pół skibki chleba. -
Pyziaczek właśnie sobie odpocznie bez ciebie...
- Te, bo w dziób!
- Mama, ona mnie szczypie w dziób...
- Gaba, nie szczyp jej w dziób.
- Mama, a Pulpa beczy, bo jest głodna...
- Nieprawda, mamo, ja się śmieję, bo jeszcze mogę tyle zjeść! Mamo, powiedz jej,
żeby się nie śmiała! Bo mi trzęsie stołem i już mam plamę z masła na spódnicy!
- Cicho! - wrzasnęła nagle Ida, wymachując kurczęcą pałką. - Czy mi się zdaje, czy
ktoś dzwoni?
- Dzwoni - potwierdziła Gabriela. - No, czego się lenisz, idź otworzyć.
- Tak, ja pójdę, a ty mi zeżresz całą mizerię.
- Nie, słowo daję, nie zeżrę. Powinnaś otworzyć, bo ja jestem zmęczona po wakacjach.
No? No, idź już!!!
Ida, która siedziała najbliżej drzwi, zerwała się wreszcie i trzema susami znalazła w
korytarzu.
Otworzyła drzwi.
- Nie!!! - wrzasnęła przeraźliwie i ze śmiechu złapała się za brzuch, udając, że pada na
wznak.
- O co chodzi? - spytał urażonym tonem ojciec Borejko, wkraczając do przedpokoju z
wielkim plecakiem, wędkami oraz siatką na ryby. - Czy w taki sposób należy witać starego
ojca? Uważam, że to z twojej strony obrzydliwe. Proszę mnie natychmiast zasypać
pocałunkami.
Ida zasypała go bez namysłu.
- A Pyziaczek? - spytała między jednym a drugim soczystym, przeciągłym
cmoknięciem. - Został? Nareszcie sam?
- Skąd - ponuro przemówił Janusz Pyziak, dwumetrowy dryblas o stalowych oczach i
orlim nosie, wyłaniając się zza futryny. - Pyziaczek nie wytrzymał bez Gabusi i przyjechał jak
ostatni pantoflarz.
PIĄTEK,
10 SIERPNIA
1
Halo! Ida? Tu Krzysztof.
A’ Cześć Co znów chciałbyś mnie nazwać głupią babą?
Nie, no przestań, ile razy można przepraszać za jedną rzecz.
No, przynajmniej raz można na pewno.
Raz to ja cię już przeprosiłem!
- Teraz przepraszam. Przepraszam de bardzo.
- Wobec tego ja cię też przepraszam. Za paranoika.
- Głupsssstwo. A czemu ty tak dziwnie cedzisz słowa?
- BOS Policzek boli, jak mówię. Wczoraj mnie operowali.
- O!!! No... i co?
- No i boli.
- A... a jak się udało?,..
- Pokazowe. Nawet sami lekarze się zdziwili. Ida! Chciałem ci podziękować. Gdyby
nie ty...
- Ha! Widzisz!
- Wyglądam już jak człowiek. Nie ma nawet śladu, bo operowali od strony jamy
ustnej. Ida!... Ach, Idusiu!... Tak ci dziękuję. Wstyd mi, że tak cię traktowałem.
- Jak mnie traktowałeś?
- Jak bydlak.
- Tak, Krzysiu. Czekałam, aż to powiesz. Obecnie wszystko d przebaczam. Szczerze
mówiąc, nie gniewałam się na ciebie ani przez chwilę.
- Ida?... Odwiedzisz mnie?
- Raczej nie. W szpitalach mam napady mdłości.
- Chciałbym cię zobaczyć. Chyba się za tobą stęskniłem czy coś.
- O Krzysiu! Byłabym zapomniała. Paulina u mnie była. y Co?!... !
- No, czego tak” nagle umilkłeś? Krzysiu... ona chciałaby cię odwiedzić!
- Nigdy!!! Nie chcę jej widzieć! Ile razy mam to wam wszystkim tłumaczyć!
- Nie drzyj się.
- Jest podła! Jak tu przyjdzie, to się zamknę w ciemni rentgenowskiej.
- I co, znów tam będziesz siedział przez tydzień?
- Kto wie.
- No, jak chcesz, stary, ale ja tam już do ciebie nie wlezę przez okno. Hę, hę.
- Hę, hę. Ida! Poświęć się i przyjdź. Chciałbym cię zobaczyć.
- Krzysiu, zawracanie głowy. Zobaczymy się, jak wyjdziesz ze szpitala. Jednak
strasznie jesteś kapryśny. Typowy jedynak.
2
Pan Paszkiet stał w drzwiach prowadzących na werandę i przez pozłacaną lornetkę
teatralną wpatrywał się uważnie w jakiś punkt w oddali. Nie drgnął nawet, kiedy Basia -
zdziwiona i nieco niepewna - wprowadziła do gabinetu mamę Borejko.
Przez szumiącą ścianę deszczu, która srebrzyła się tuż za oknem werandy, niewiele
chyba było widać. Starszy pan, pochylony do przodu,. stojąc na ugiętych nogach, całą
postawą mimowolnie wyrażał czujność i skupienie.
- Panie Karolku! - zrzędliwie odezwała się Basia, strzepując rękami kraciastą tkaninę
fartucha, który to gest oznaczał u niej bezradną irytację. Pan Paszkiet machnął w tył jedną
ręką i psyknął, nie odrywając oczu od szkieł.
- Przyszła Ida z mamusią - powiedziała Basia, a w jej tonie można było się doszukać
odcienia życzliwego respektu. - Proszę bardzo, pani Borejko, niech pani spocznie.
Mama uśmiechnęła się i tym swoim uśmiechem podbiła Basie do reszty. Staruszka aż
się rozjaśniła i, żeby okazać pani Borejko całą swą sympatię, podsunęła jej ukochany fotel
starszego pana.
Pan Paszkiet właśnie odwrócił się, nie opuszczając rąk z lornetką, i zauważywszy
pośrodku swego fotela drobną figurkę z siwiejącym kokiem i błękitnymi oczami, zdziwił się
nieznacznie.
- Witam panią - rzekł, z pewną niechęcią odstawiając lornetkę. Ida pospieszyła z
przedstawianiem, uśmiechami i ogólnym Wersalem. Bardzo jej zależało na tym, żeby mama
nie zniechęciła się przypadkiem do pana Paszkieta. A ten jak na złość był dziś nieswój i
roztargniony. Pocałował mamę w rękę, lecz wyraźnie powściągał niecierpliwość, która gnała
go do lornetki i werandy. Wyraził, co prawda, słowa uznania dla Idy, zaproponował paniom
kawę i zwrócił się do Basi, lecz nagle w ogrodzie wybuchł przeraźliwy skowyt psa. Pan
Paszkiet zapomniał o kawie i Wersalu i z młodzieńczą żywością skoczył ku oknu.
- Ha! - wrzasnął, przyciskając szkła do oczu. - Mam ich! Tym razem ich mam! Ida,
chodź tu, popatrz!
Ida najpierw spojrzała niepewnie na mamę, która z lekko uniesionymi brwiami
usiłowała wyrobić sobie opinię o chlebodawcy swojej córki. Potem zerwała się i złapała
podaną jej lornetkę.
- Pod kasztanem! - nakierował ją pan Paszkiet, przytupując z niecierpliwości.
- Właściwie... - odezwała się mama dyskretnym półgłosem w stronę stojącej obok
Basi. - Na czym polegają obowiązki Idusi?... Bo trochę nie rozumiem...
- Są, zbrodniarze! - wrzasnęła Ida, widząc w szkłach wystającą zza krzaka łepetynę
starszego Lisieckiego. Za gęstą zielenią bzu widać było drugiego chłoptasia. Pies wył
wniebogłosy, a oni uważnie pochyleni, wykonywali nad nim jakieś zamaszyste ruchy.
Teraz i Basia, porzuciwszy panią Borejko z kolejnym pytaniem zawisłym na wargach,
podeszła żwawym kroczkiem do drzwi werandy.
- Lucyper wyje, jakby go obdzierali ze skóry! - powiedziała trwożnie.
- Nie wiadomo jeszcze, czy to Lucyper! - gorączkowała się Ida z lornetką przy oczach.
- Ja nie widzę dokładnie, bo liście zasłaniają.
- Przepraszam - spytała mama Borejko zagubiona w głębi fotela.
- Kto to jest Lucyper?
Nikt nie zwrócił na nią uwagi.
- To się nazywa eskalacja zbrodni - nerwowo powiedziała Ida.
- Jeżeli to Lucyper...
- Lucyper - rzekł pan Paszkiet zgnębionym głosem. - On, na pewno. Zniknął przed
dwoma godzinami i to właśnie obudziło moją czujność.
- Jeżeli to on... - ciągnęła Ida - to na pewno dzieje się coś bardzo złego. Lecę tam.
Natychmiast.
- To ja też... za pozwoleniem pani Borejko - rzekł pan Paszkiet z namiastką ukłonu. -
Basiu, gdzie u licha jest mój parasol?!
- Ja poczekam, oczywiście - zapewniła starszego pana mama Borejko. Ze stanu
pewnego oszołomienia z wolna przechodziła w rozbawienie.
Zanim Basia przyniosła parasol, Ida już gnała przez trawnik, kuląc się pod ciężkimi
biczami deszczu.
3
Dopadła granicy posesji i przytaiła się za krzakiem bzu. Była całkiem przemoczona,
oczy zalewała jej woda spływająca z grzywki, sukienka lepiła się do grzbietu. przez szum
ulewy słyszała głosy braci Lisieckich. Nie mówili wiele. Pies już nie wył, tylko piszczał
cichutko. Ida rozchyliła gałęzie bzu i wyjrzała wprost na ociekającą wodą rozradowaną
fizjonomię starszego z braci. Co oni tam robią? Rozchyliła gałęzie mocniej.
Szelest liści zwrócił uwagę chłopca. Czujnie uniósł głowę. Z naglą decyzją Ida runęła
przez krzaki na wprost, zbierając na siebie całą wilgoć z liści i gałązek.
- Ruda idzie! - wrzasnął przeraźliwy dyszkancik i w jednej chwili dwie drobne figurki
w pelerynach i kaloszkach pognały opętańczym galopem przez trawnik sąsiedniej posesji ku
przejściu na ulicę Mickiewicza.
Ida usłyszała skowyt psa.
I jednocześnie pod swymi nogami ujrzała puszkę farby, pędzel i długą smugę zieleni,
rozlaną na betonowej ścieżce.
Pies zawył.
Gdzież on był, u licha?
Ida przetarła oczy, rozejrzała się i serce jej zamarło. Lucyper czy nie Lucyper?
Przywiązane do drzewa, bezsilnie zwisało drobne stworzenie, od stóp do głów, od
czubka nosa po cienki jak sznurek ogon, pokryte jaskrawozieloną farbą.
Właściwie Ida rozpoznała Lucypera tylko po oczach.
4
W kilkanaście minut później zaryczana Ida i Basia, zaciskająca usta w twardą linijk ę, i
nasępiony, groźny pan Paszkiet, i nawet wciąż niczego nie pojmująca mama Borejko -
zgromadzili się w łazience, nad miednicą pełną jęczącego, zielonego nieszczęścia. Lucyper
był zszokowany - trząsł się, piszczał boleśnie, wyrywał się, to znów popadał w apatyczny
bezwład - i z pewnością bardzo źle znosił kąpiel połączoną z szorowaniem.
- Och, jak mi żal tego biedaka - zapłakiwała się Ida, podając milczącej, zajadłej Basi
kubki z wodą. Bardzo ostrożnie, lecz ruchami pełnymi stanowczości, ręce staruszki
przesuwały się wzdłuż grzbietu Lucypera, zmywając z niego warstwę zielonej farby.
Przygnębiony pan Paszkiet przytrzymywał wyrywającego się zwierzaka i tylko mama
Borejko nie miała nic do roboty. Czuła, że jest tu zbędna i że może nawet przeszkadza. Więc
wymknęła się cicho z łazienki i kręcąc głową, poszła do domu, myśląc sobie, że ze
wszystkich jej czterech córek Iduś ma największy talent do popadania w przedziwne sytuacje.
Czyszczenie Lucypera przeciągnęło się. Kiedy wreszcie zdjęto z niego całą zieleń,
został ponownie wykąpany, wysuszony i otulony ręcznikiem.
- Teraz niech śpi - westchnął pan Paszkiet, wchodząc do gabinetu i osuwając się w
swój fotel. - Ida, moje dziecko, bądź tak dobra i zamknij drzwi od ogrodu. Strasznie się tu
wyziębiło.
Deszcz już nie padał. Słychać było, jak na drewnianą podłogę werandy spadają z
głośnym stukiem ostatnie krople z dziurawej rynny. W powietrzu unosiła się lekka mgiełka,
która przeniknęła na wskroś wilgotną sukienkę Idy. Już miała przekręcić mosiężną klameczkę
drzwi, kiedy nagły ruch za krzakami bzu zwrócił jej uwagę.
Rozpoznała ciepły żółty kolor enerdowskicb pelerynek. Tak. Lisieccy wyleźli z
krzaków i robili przegląd terenu, na którym przed dwiema godzinami zostawili swą ofiarę i
narzędzia zbrodni.
W Idę jakby diabeł wstąpił.
Przeleciała werandę, trawnik i pasmo krzaków z szybkością kuli karabinowej,
wyskoczyła na Lisieckich, zbiła z nóg młodszego, który zaraz rozciągnął się na trawie, a
starszemu wykręciła rękę. Trzymał w niej pędzel ociekający farbą. Ida wyszarpnęła go z
małej ręki, zaklęła i z rozmachem pojechała po policzkach chłopca.
- No, co?! - zawrzeszczał, kiedy tylko złapał dech.
- Cicho mi bądź! - warknęła. - To tylko mały rewanż.
- Puść go!!! - krzyknął spod jej boku mniejszy Lisiecki i z całej siły kopnął ją w
kostkę.
- Au! - poderwała się Ida i machnęła pędzlem po czuprynie mniejszego.
A potem straciła nad sobą panowanie. Kiedy po jakimś czasie oprzytomniała, za jej
plecami pan Paszkiet wydawał okrzyki zgrozy, a przed nią pluł, kopał, gryzł i wyrywał się
starszy Lisiecki pomalowany na zielono.
- Wynocha! - zawołała Ida, powstrzymując się, by nie przylać na dokładkę jednemu i
drugiemu. - Bierzcie swoją farbę! I pamiętajcie, żeby się trzymać z daleka od psa! Jak wy
jemu, tak ja wam! Jasne?
- Coś ty zrobiła, dziewczyno! - załamał ręce pan Paszkiet, który nie mogąc przedrzeć
się przez krzewy, miał tylko okazję ujrzeć dwa zielone potworki, ryczące wniebogłosy i
oddalające się spiesznie w stronę ulicy. - I gdzie twoja wiara w człowieka? Gdzie te wszystkie
twoje teorie? Nie chciałbym cię martwić, ale ty chyba przeszłaś na system represji.
- Proszę pana - odparła na to Ida Borejko, drżąc jak liść na wietrze z zimna i
zdenerwowania. - Stała się rzecz bardziej okropna, niż się panu zdaje. Ja wiedziałam, że mi
tego robić nie wolno. Ale, proszę pana, sprawiło mi wielką satysfakcję, że im zachlastałam te
bezczelne gęby.
Pociągnęła nosem i wyszła zza bzu. Stanęła przed panem Paszkietem mokra, chuda i
fioletowa z zimna.
- Gdybym mogła - powiedziała z mocą - zrobiłabym to jeszcze raz.
Oto, co czuję w tej chwili. I niech mi pan wierzy, dla mnie samej jest to największą
niespodzianką.
SOBOTA,
11 SIERPNIA
1
Ida opuściła popołudnie u pana Paszkieta z powodu kataru. Nie był to jednak katar aż
tak silny, by mógł przeszkodzić jej w udaniu się do kina, przyznała się sama przed sobą, że
się wymigała od pójścia na Krasińskiego, bo jej było wstyd za wczoraj.
Wróciła z kina o wpół do ósmej i zastała dom przepełniony gośćmi oraz rodziną.
Nutria i Pulpecja, rozognione, same już nie wiedziały, pod którymi drzwiami mają
podsłuchiwać, miotając się w rozterce, wypełniały sobą cały przedpokój. Rodzice gościli
właśnie stryja Józeczka z Felicją i wiedli ożywioną dyskusję na temat wychowania - który to
temat jest, jak wiadomo, szczególnie pasjonujący, nie tyle dla wychowujących, co dla
wychowywanych. Za to w zielonym pokoju Grupa ESD oznajmiała swą obecność wielkim
wrzaskiem i wybuchami śmiechu. Odchodziły tam opowieści o sercowych kłopotach Joasi.
Ida przepędziła rozgorączkowane siostrzyczki, kazała im ćwiczyć u siebie piękne
pisanie, zamknęła za nimi drzwi i poszła do kolegów Gabrysi.
- Aaaa! - powitał ją chóralny okrzyk.
Grupa ESD była w komplecie. Gabrysia i kuzynka Joanna Borejko siedziały na
biurku. Pyziak rozkładał swe dwumetrowe ciało na podłodze koło kaflowego pieca. Robert
Rójek, zwany Robrojkiem, wesoły piegus o krępej, niewysokiej figurce, siedział u stóp swojej
Anieli, która - jako prezeska Grupy ESD - zajęła jedno z nielicznych krzeseł. Drugie krzesło
oddano Danusi - zgrabnej, przemądrzałej poetce. Na podłodze obok niej siedział piękny jak
Apollo, złotowłosy Pawełek Nowacki, którego zaborcza Danka z zasady nie puszczała od
siebie na krok.
Wszyscy byli pokryci charakterystyczną morską opalenizną, wszyscy nieco schudli i
wyprzystojnieli. Wszyscy też - co Ida skonstatowała z niemałym zdziwieniem - ostrzyżeni
byli jak Gabrysia, po chłopięcemu, bardzo krótko.
- Witam! - zawołała Ida przez nos, podnosząc rękę jak cezar.
Usiadła na blacie biurka i uczyniła wyjątek dla kuzynki Joanny, cmokając ją
zdawkowo w policzek. Joanna była pokryta opalenizną tak czekoladową, że można się było
niemal spodziewać słodkiego smaku po tym cmoknięciu. - Ludzie, co z wami, czyście
powariowali? Czy was, nie daj Boże, wypuścili z kryminału? Dlaczego wszyscy pogoliliście
sobie głowy?
- A bo te dziewuchy zaczęły - wyjaśnił Robert. - Nie chciały nam w Łebie gotować
obiadów. Nawet tata Anieli je prosił, a one nic, bezwstydnice, chociaż mieszkaliśmy u pana
Kowalika za darmo. Kazały nam chodzić do tej podrzędnej smażalni ryb. Czy można przez
cale wakacje jeść tylko ryby? - tu Robert urwał i spojrzał po zebranych ze zdziwieniem, bo
Ida Borejko, jej siostra Gabriela i nawet Janusz Pyziak dostali nagle konwulsji. - Co wam
jest? - chciał wiedzieć. - Czy ja powiedziałem coś niezwykłego?
- Ja skonam - wyjęczała Gabrysia, kulając się ze śmiechu.
- Nie, no, o co chodzi?
- Nic, nic. Robrojeczku, mów dalej, my się zaraz - uspo - po - koimy...
- No, więc, Iduś, jak one nam nie chciały gotować, to myśmy im powiedzieli, że skoro
tak, to niech przestaną udawać kobiety. One to wzięły dosłownie, poszły do fryzjera i kazały
się ostrzyc po męsku. Więc myśmy w tej sytuacji nie mogli nosić dłuższych włosów. Sama
rozumiesz. Myśmy się musieli dostosować do ogólnego trendu.
- Tak, tak, aleja chciałam zauważyć, że teraz nasza Grupa wygląda bardzo
niejednolicie - zaterkotała Aniela Kowalik, zrywając się na nogi.
Żółte światło wiszącej lampy oblało jej głowę o króciutkich, lśniących czarnych
włosach. Poprawiła palcem okulary zjeżdżające po pochyłości zadzierzystego nosa i
oznajmiła krótko, wskazując palcem Idę:
- Ujednolicić!
- Co proszę? - spytała Ida, wycierając nos.
- Mówię, że trzeba cię natychmiast wziąć pod nóż.
- Proszę bardzo - zgodziła się Ida, której było dokładnie wszystko jedno, jaką ma
fryzurę, ponieważ - była tego pewna - w każdej jest jej jednakowo nie do twarzy.
- Ja to zrobię, ja - domagała się Danka Filipiak, zrywając się i obciągając podkoszulek
z napisem „Pepsi”. - Ja bardzo ładnie strzygę. Dajcie mi tylko ostre nożyczki.
2
Grupa „Eksperymentalny Sygnał Dobra” powstała w styczniu ubiegłego roku i
znakomicie prosperowała do dziś mimo licznych przeciwności, jak donosy sąsiadki, wizyty
nauczycieli, posiedzenie Rady Pedagogicznej, wreszcie sugestie dyrekcji Liceum nr 12, by
grupa się rozwiązała.
Przez pierwszy okres Grupa ESD na swoich sobotnich zebraniach zajmowała się
głównie pogodnym flirtem i hałaśliwymi potańcówkami. Potem zaczęła interesować się
sprawami poważniejszymi, mianowicie rozstrząsaniem kwestii etycznych. Kiedy właśnie
weszła w fazę dojrzewania programu i koncepcji - zażądano od nich rozwiązania się i
wszystkim zrobiło się żal tego, co było, i tego, co dopiero zaczynało majaczyć w niewyraźnej
perspektywie przyszłości. Grupa spotykała się więc nadal, trwały dyskusje, omawiano lektury
i pisano o nich żartobliwe referaty. Po roku górnolotnych rozmów Grupa ESD odczuła
jednak, że poziom dyskusji staje się za wysoki jak na ciepły miesiąc maj i że wysokości tej
nie sprzyjają zbliżające się wakacje. To dlatego temat wakacyjnego sympozjum w Łebie był
całkowicie niefrasobliwy. Doktor Kowalik, stryj Anieli, nie był za dobrze poinformowany. W
rzeczywistości temat sympozjum brzmiał: „Wszechstronny wpływ nieróbstwa na rozwój
psychofizyczny nastolatka”.
3
PROTOKÓŁ Z POSIEDZENIA DYSKUSYJNEJ GRUPY ESD
W DNIU 11 SIERPNIA 79
w lokalu przy ul. Roosevelta 5
Protokolant: Janusz Pyziak
Zebranie rozpoczęło się od ogólnych chichotów i klasycznej fanaberii. W chwilę po
uroczystym zjedzeniu przez Grupę składkowej babki (posiłek jak zwykle oszczędny ze względu
na ciężkie czasy i szlachetne ubóstwo właściwe wszystkim członkom Grupy) do lokalu
wkroczyła członkini Ida Borejko, którą po krótkiej naradzie postanowiono zuniformizować.
Niewdzięcznej, lecz głównej roli uniformizatorki podjęła się członkini Filipiak i
zuniformizowała członkinię Borejko Idę, używając do tego celu:
a) nożyczek biurowych, które okazały się wyszczerbione,
b) nożyczek do manicure, które okazały się nieostre,
c) brzytwy pana Borejko, która okazała się zbyt ostra,
d) noża kuchennego, który mimo determinacji członkini Filipiak nie na wiele się
przydał, bo miał za długi czubek, e) i raz jeszcze brzytwy pana Borejko, która okazała się
operatywna po przećwiczeniu podstawowych ruchów na średniej wielkości globusie
plastykowym.
Opatrunki założyła członkini Borejko Gabriela.
Ida Borejko otrzymała pochwalę prezeski za wyjątkową cierpliwość, męstwo i
stoicyzm, z jakim przyjęła trzy rany cięte i jedną kłutą. Po uprzątnięciu sporej ilości rudych
loków z podłogi lokalu członkinię Borejko Idę poddano ogólnym oględzinom i stwierdzono, że
jej wygląd po uniformizacji znacznie się poprawił.
Część naukowa zebrania rozpoczęła się zaraz potem.
Członkini Ida Borejko oświadczyła, ze referatu wygłosić nie możne primo, z powodu
kataru, secundo, gdyż zupełnie zapomniała o tym, że w celach naukowych ma oddać się
nieróbstwu i przez pomyłkę pracowała jak dziki osioł. Na liczne zapytania zebranych udzieliła
wyczerpujących wyjaśnień, podając adres pracodawcy i streszczając zwięźle swoje przeżycia
w okresie pracy u wyżej wymienionego. Złożyła również dobrowolną samokrytykę, dodając, iż
całkiem wywietrzało jej z głowy, że członek Grupy ESD nie zaniedbuje rozsyłania
Eksperymentalnych Sygnałów Dobra nawet w fazie duchowej prostracji. Tu wywiązała się
krótka dyskusja. Członkini A. Kowalik stwierdziła kategorycznie, że nakłonienie chorego
człowieka do poddania się operacji, więcej nawet, uczciwe załatwienie mu bezpłatnego
miejsca w szpitalu i nieustawanie w pomocy dla poszkodowanego psa imieniem Lucyper
stanowi bez wątpienia przejaw Dobra i jako taki świadczy jak najlepiej o lojalności członkini
Borejko Idy wobec Grupy ESD. W tym miejscu do dyskusji włączyła się Gabrysia, to jest
członkini Borejko Gabriela, i uśmiechając się z właściwym sobie urokiem, powiedziała, że o
opinię w sprawie duchowego profilu Idy trzeba by właściwie spytać owych dwóch chłopców,
których, jak słyszymy, członkini Borejko Ida pomalowała w afekcie na kolor zielony.
Wzmianka o owych dzieciach ulicy wywołała burzliwą i chaotyczną dyskusję, którą
próżno bym usiłował tu streścić. Poirytowana Ida Borejko zamknęła ją stwierdzeniem, że
członkowie Grupy ESD lepiej by zrobili przechodząc od słów do czynu i niech sami spróbują
zawrzeć znajomość z tymi zielonymi potworkami. Wyraziła też powątpiewanie odnośnie
umiejętności pedagogicznych Grupy oraz jej rzeczywistych zainteresowań społecznikowskich.
Poradziła, by Grupa ESD spróbowała czynić dobro w praktyce, w ciasnym kontakcie z ludźmi
wychowującymi swe dzieci w kulcie konsumpcji i zaniedbującymi ich rozwój duchowy.
Zobaczymy, dodała, jak wam wtedy miny zrzedną.
Z kolei głos zabrała prezeska Kowalik, oświadczając, ze ona osobiście jest głęboko
poruszona wypowiedzią Idy. W rzeczy samej, dodała, i ona jako prezeska od dawna
odczuwała potrzebę konkretnego działania dla dobra społeczeństwa i ludzkości, a pragnienie
to nasiliło się w niej w czerwcu bieżącego roku, kiedy to bawiła w Gnieźnie. Obecnie prezeska
Kowalik odczuwa apogeum tej tendencji i nie zamierza dłużej zasypiać gruszek w popiele.
W dalszym ciągu swej poruszającej wypowiedzi prezeska wskazała na konieczność
niesienia pomocy potrzebującym, wspomagania ludzi sponiewieranych przez życie oraz
służenia swymi umiejętnościami tam, gdzie sytuacja tego wymaga. Pamiętajmy, dodała w
podsumowaniu, że gdziekolwiek zbierze się choć kilka osób z dobrymi chęciami, tam zawsze
Dobro weźmie górę.
W zakończeniu prezeska zażądała, by Grupa ESD opracowała program zajęcia się
losem zaniedbanych moralnie dzieci. Wniosek przyjęto przez aklamację.
Członkini Borejko Gabrysia dorzuciła w tym miejscu - błyskotliwie, jak to ona... -
„nihii adeo malum est, quin boni mixturam habeat”, co oznacza, jak wyjaśniono
niedouczonej części Grupy, że nic nie jest tak złe, żeby nie miało przymieszki dobrego. Zdanie
to, za ogólną aprobatą, postanowiono uczynić dewizą Grupy ESD. Każdy członek Grupy
zobowiązał się wykuć je na pamięć i nie zapomnieć przez całe życie.
Termin następnego posiedzenia ustalono na dzień 12 bm. - ze względu na brak
pogody, okres wakacyjny i dużo wolnego czasu, jakim w związku z tym dysponują członkowie
Grupy.
NIEDZIELA,
12 SIERPNIA
1
Na skwerku przed kościołem Dominikanów, w ulewnym deszczu, Ida Borejko
osłonięta parasolem i maszerująca wąską ścieżką wpadła wprost na panią Lisiecką.
Zatrzymały się obie. Za każdą z nich nadciągała reszta rodziny. Pochód Boreików z
Januszem Pyziakiem zdążał więc prosto na spotkanie z klanem Lisieckich.
- Mama! To ona! To ona! - wrzasnęli jednym głosem straszni bracia i tknęli w stronę
Idy wyciągniętymi palcami, zza paznokci których wyzierał jadowity kolor zielony.
- Ty cholero, ty! - rzuciła się na Idę matka Jarka i Marka. - Ja cię na milicję podam! Ja
cię zniszczę!
- O co tu chodzi? - spytał uprzejmie ojciec Borejko, wyłaniając się zza kurtyny
deszczu w swoim wędkarskim skafandrze z kapturem i podchodząc błotnistą ścieżką tuż za
plecy Idy. - Czy pani mówiła coś do mojej córki?
- Córki!!! Pan wie, co ona zrobiła?
- O co tu chodzi? - mama Borejko zatrzymała się tuż za plecami męża, troskliwie
ustawiając nad nim parasolkę. - Ignasiu, dlaczego tu stoisz i kim jest ta pani?
- Żebym to ja wiedział - odparł ojciec przez ramię.
- To słuchaj pan! - krzyknęła matka Lisieckich. - Ta pana córka pomalowała moje
dzieci na zielono! Teresa, poświadcz!
- Tak jest! - poświadczyła Teresa dramatycznym mezzosopranem.
- O co tu chodzi? - spytał z niepokojem Janusz Pyziak, stając za plecami mamy
Borejko. Tuż za nim zatrzymała się Gabriela w żółtej pelerynie żeglarskiej. Nutria i Pulpecja,
zwabione hecą, przelazły w swych kaloszach przez błotniste pobrzeża ścieżki i zajęły
stanowiska w pierwszym rzędzie, bacząc, by nic nie uronić z interesującego spektaklu.
Deszcz lał jednostajnie.
- Ta pani, drogi chłopcze - wyjaśniła mama Borejko przez ramię - twierdzi, że Idusia
pomalowała jej dzieci na zielono. Co też to ludziom nie przyjdzie do głowy. Życie jest
naprawdę barwne i ciekawe. Wychodząc z domu nie wie się, ile zabawnych niespodzianek
czeka nas za każdym węgłem.
- Hm - odparł wieloznacznie Janusz Pyziak, którego Gabrysia z całych sił uszczypnęła
w ramię.
- I które to dzieci pomalowała rzekomo nasza córka? - spytał ojciec.
- O, te! Te! - krzyknęła pani Lisiecka, trzęsąc się ze złości.
- Te? - upewnił się tata Borejko, oglądając uważnie Jarka i Marka.
- Ależ... te dzieci nie są zielone.
- Bo je umyłam! - wrzasnęła matka piekielnych braciszków.
- Szorowałam ich cały wieczór proszkiem do naczyń!
- Hę, hę - wyrwał się Idusi rechocik zadośćuczynienia.
- Zniszczone buty! - krzyczała z rozpaczą matka Lisieckich.
- Niemieckie! Golfy po trzydzieści marek każdy! Wszystko zielone - nie do użycia! Ja
was do sądu podam!
- Iduś, czy mogłabyś mi to jakoś wyjaśnić? - spytał ojciec Borejko Z prawdziwą
przykrością skonstatował, że stoi po kostki w kałuży.
- Mogłabym - odparła Ida. - Ci chłopcy pomalowali na zielono mojego znajomego
psa. Odpłaciłam im więc tą samą monetą. Był to jednak z mojej strony brzydki poryw, żałuję,
przepraszam i proszę o wybaczenie.
Pani Lisiecka stała z otwartymi ustami.
- Nie daj się, szyderę sobie robi! - szturchnęła ją w bok Teresa.
- Ja się nie dam! Ja nie pozwolę! - nabrała nowego rozpędu pani Lisiecka, - Podam
was do sądu za zniszczenie mienia!
- Ida, czy zniszczyłaś tej pani jakieś mienie? - spytał surowo tata Borejko i z
chlupotem poruszył stopami.
- To być może - przyznała Ida. - Nie przyglądałam się specjalnie, po czym chlastam.
- Zniszczyła, zniszczyła! - prędko wtrąciła pani Lisiecka, czując, że przeciwnik
mięknie. - Za grube pieniądze!
- Za jakie grube? - tata Borejko zawiesił głos z zainteresowaniem.
- No... nie wiem, ale...
- Proszę pani - mama Borejko wyjrzała pojednawczo zza pleców męża. - Proszę się
zastanowić, ile jesteśmy pani winni... i wpaść do nas wieczorkiem, to sobie to omówimy ze
spokojem. O, tu piszę adres. Proszę.
- Milu, jesteś niedościgniona jako mediator - zauważył ojciec z uznaniem. Gniewna
Lisiecka odeszła z Teresą w deszczową dal, ciągnąc za sobą opornych synów, którzy pewnie
woleliby jeszcze posłuchać, jak rudy kościotrup dostaje za swoje. - Nie mam słów, by ci
wyrazić mój podziw. Byłem już bezradny. Na domiar złego przez cały czas stałem w
głębokiej kałuży. Ida, moje dziecko, w domu wyjaśnisz nam okoliczności, w jakich udało ci
się pomalować dwóch tak ruchliwych chłopczyków. Pieniądze, które wyłożymy na pokrycie
kosztów twego odruchu, będziesz oczywiście zwracać nam na raty. Jest to konieczne ze
względów pedagogicznych, sama rozumiesz.
- Rozumiem, tato - zgodziła się Ida i pomyślała, że czego jak czego, ale klasy i
wdzięku mają jej rodzice pod dostatkiem. - Nie wiecie wcale, jak was kocham - powiedziała
czule do ojca i matki.
- No, no, nie podlizuj się - odparł na to ojciec Borejko i znów udało mu się
powściągnąć uśmiech, który uporczywie wypływał mu na usta. - I tak cię w domu bezlitośnie
skatuję. Nahajem po białych plecach.
2
Niedzielny obiad bezmięsny udał się mamie i Gabrysi nad podziw. Ugotowały zupę
kalafiorową, usmażyły stos naleśników z serem i cynamonem, a na deser upiekły jabłka w
kruchym cieście.
- Jedzonko było pycha - podsumowała Pulpa, kończąc trzeciego naleśnika i biorąc się
za deser. Tłuściutki podbródek Pulpy ociekał masłem, na czubku nosa widniał kleks twarogu,
a pulchne usteczka przypudrowane były cynamonem. - Szkoda, że się jeszcze nie najadłam -
westchnęła.
- Patrycjo, powinnaś zacząć już dbać o linię - zwrócił jej uwagę ojciec.
- Po co? - zdumiała się Pulpa.
- Żeby nie popaść w otyłość. Tłuste panienki nigdy mi się nie podobały.
- A dlaczego ja się mam tym martwić? - spytała Pulpa, w zamyśleniu oblizując
łyżeczkę.
- Powinnaś sobie ustalić jakąś dawkę maksymalną i...
- Ja nie wiem, co to jest maksymalna.
- Największa.
- A minimalna?
- Tatuś, a co to jest minimalista? - wtrąciła Nutria, entuzjastycznie spożywająca jabłko
w cieście.
- Oto początek maniakalnej serii pytań i odpowiedzi - oświadczył ojciec z odcieniem
irytacji. - Minimalista jest to ktoś, kto poprzestaje na najmniejszych wymaganiach i
aspiracjach.
- Ja już chyba cię nie mogę spytać, co to są aspiracje? - nieśmiało wybełkotała Nutria
poprzez kruche ciasto.
- Nie pytaj, radzę ci.
- To nie zrozumiem, co to jest minimalista.
- Ja ci dam przykład, to zrozumiesz - wtrąciła się Gabrysia.
- W zakresie na przykład dóbr materialnych minimalistą jest nasz tata.
- Gaba! - powiedziała mama z wyrzutem. Ojciec zmarszczył brwi.
- Nie uważam się za minimalistę pod żadnym względem - odparł dość ostro. - Nie
będę zmieniał swoich zasad tylko po to, by mieć poloneza i uchodzić w oczach mojej córki za
osobnika zaradnego.
Gabriela zaczerwieniła się po uszy.
- Dla mnie minimalistą jest taki człowiek - ciągnął ojciec - który wszystkie wysiłki
obraca na gromadzenie dóbr materialnych, podporządkowując temu celowi wszystko i
zaniedbując wartości moralne Kto się przed nimi zamyka, ten właśnie poprzestaje na
minimum.
- Wciąż nic nie rozumiem - zmartwiła się Nutria.
- Uważam, że pan ma całkowitą słuszność - wtrącił z zapałem Janusz Pyziak, który się
zasiedział i został zaproszony na obiad.
- Podziwiam pana i podzielam pańskie poglądy.
- Drogi chłopcze, jeśli zamierzasz wytrwać przy Gabrieli, czekają cię nieustanne
wyrzuty z powodu minimalizmu. x Gabriela zaczerwieniła się jeszcze bardziej z przykrości.
- Przepraszam, tato, ja nie chciałam... - zerwała się z miejsca i nad głową Pyziaka
cmoknęła ojca w czoło. - Wiesz, że tak nie myślę... A że czasem jestem jadowita...
- To z powodu tęsknot minimalistycznych - podpowiedział jej Pyziak. - Ja bym też
prosił o całuska.
- Hehehe - ponuro odezwała się Ida.
- O, Iduś - zauważył ją ojciec. - Jak ty ładnie dzisiaj wyglądasz. Jakoś inaczej niż
zwykle. Co się stało?
- Dziękuję ci za wyszukany komplement - powiedziała Ida gorzko.
- Nic się nie stało. ESD obcięła mi włosy.
- Prawda, że jej ładnie? - spytała mama z ciepłym spojrzeniem. Wszyscy domownicy
oraz Pyziak wpatrzyli się teraz w Idusię, która popadła w silne zakłopotanie.
W rzeczy samej, nowa fryzura była bardzo korzystna dla Idy. Króciutkie miedziane
loczki błyszczały na jej nadspodziewanie kształtnej głowie, odsłaniając długą szyję i piękne
wysokie czoło. Oczy, nareszcie pozbawione przesłony rudej grzywki, wydawały się nawet
nieco większe. Strzyżenie ujawniło również, że Ida posiada brwi, których zamaszyste, ciemne
łuki zmieniały zupełnie wyraz jej twarzy.
- Przynajmniej nie wyglądasz na garbuskę - oceniła Gabrysia z uznaniem
metamorfozę siostry. Powinnaś jeszcze pomalować rzęsy. Na ciemny brąz. Jesteś przystojna!
- Ja pierwszy to zauważyłem! - upomniał się Pyziak. - Już wczoraj! Wszystkie zresztą
kobiety w tym domu są niezwykle urodziwe i mają interesującą osobowość.
Radosne poruszenie przy stole.
- Wszystkie? - spytała Nutria ze szczęściem w oczach.
- Wszystkie? - ucieszyła się mama.
- Tak jest - rzekł Pyziak z mocą. - Wszystkie. Jak jeden mąż.
3
Ale Ida wcale nie czuła się urodziwa. Ostatecznie miała oczy. I dobrze widziała, co
odbija się w lustrze, kiedy w nie spojrzała przed wyjściem z domu.
Pan Paszkiet zadzwonił, żeby przyszła, bo ma dla niej niespodziankę, więc umalowała
już te rzęsy na brązowo, w myśl wskazań Gabusi, ale wcale nie czuła się lepiej.
- Fiu, fiu - powiedział starszy pan, otwierając jej drzwi i ruszając siwym wąsem. - No,
no. Ależ ładna panna do nas przyszła. Jestem zupełnie zaskoczony. Co się z tobą dzisiaj stało?
- Ostrzygłam się - odparła Ida z przygnębieniem. Nie należało do przyjemności
dowiadywać się co chwila z innych ust, że normalny jej wygląd nie budził w nikim uznania.
Jacyż ludzie potrafią być nietaktowni.
Basia wyjrzała ciekawie z kuchni, oceniła Idę w jej nowym wcieleniu i wydała z
siebie aprobujący pomruk.
- Jak się czuje Lucyper? - zmieniła temat zażenowana Ida. Zamknęła za sobą drzwi
wejściowe i z przyjemnością skonstatowała, że z kuchni płynie zapach ciasta owocowego.
- Wciąż jest taki ogłupiały - odpowiedziała Basia, troskliwie nachylając się nad
koszykiem, stojącym obok jej stóp. Nieszczęsny psina spał w nim twardym snem istoty
zszokowanej. Spod okrywającej kosz ciepłej tkaniny wystawił tylko czarny pysk o
zrezygnowanym wyrazie.
- A Lisieccy, proszę sobie wyobrazić, doszli już do siebie - z pewną irytacją oznajmiła
Ida. - Żywiuteńcy i weseli jak dotychczas. Za mało ich jeszcze przemalowałam, słowo daję.
- A żeby im nogi pokręciło - wyraziła życzenie Basia. - Że też na takie stworzenia
kary nie ma.
- Ano nie ma. Na mnie jest - mruknęła Ida, pogłaskała psa po głowie i przeszła do
gabinetu za starszym panem.
Gabinet był dzisiaj pełen światła i przestrzeni. Story były rozsunięte, okno i drzwi od
werandy otwarte szeroko i wypełnione blaskiem. Przez całą długość pokoju biegły szerokie
smugi słońca, złocąc drżące w powietrzu drobinki kurzu.
- Zrobiła się śliczna pogoda - powiedziała Ida, mrużąc oczy. - Przed południem lało
jak nie wiem... - odwróciła się po krzesło i zobaczyła, że przy biurku pana Paszkieta ktoś
siedzi.
Ktoś obcy.
Niezwykle przystojny chłopak o urodzie pana Rochestera. Tak jak pan Rochester miał
ciemne lśniące oczy. I nawet twarz miał smagłą i pociągłą. Nawet podbródek miał
kwadratowy. Nawet usta rzeźbione i nos klasycznego kroju. I nad zrośniętymi brwiami krótko
ostrzyżone ciemne włosy. Idusi zakręciło się w głowie z zachwytu i zakłopotania. A
tymczasem niezwykle przystojny brunet wstał zza biurka i uśmiechnął się ostrożnie.
- Cześć, wścibska babo - powiedział, podchodząc do Idy i ściskając jej rękę.
„Przecież to chyba... Krzysio!” - pomyślała wstrząśnięta Ida.
On to był, on! Rozkapryszony, opuchnięty, szpetny i paranoiczny hipochondryk...
Idusi zrobiło się gorąco.
- Cześć... - jęknęła słabo. - Nie poznałam cię... w pierwszej chwili. Bardzo się
zmieniłeś... to jest, przepraszam...
- Pewnie - zgodził się, dotykając ręką policzka. - Tu mi wydłubali z pół kilo kości, a w
ogóle to ostrzygli mi dokładnie łeb przed operacją... ale ty też się zmieniłaś... - dodał,
obrzucając Idę ciepłym spojrzeniem. - Dopiero teraz widać, jaka jesteś naprawdę. A to dla
ciebie - i podał jej bukiecik małych, jasnoczerwonych róż.
Ida jęknęła i aż nie miała odwagi wyciągnąć po nie ręki.
- Nie przyszło mi do głowy nic lepszego... wierszy pisać nie umiem, a zresztą, tobie by
się należała co najmniej oda... no i w ogóle... ale muszę ci przecież za wszystko podziękować.
Gdyby nie ty!... Słowo daję miałem już takie głupie pomysły... z rozpaczy...
Ida się wzdrygnęła.
- Ot i dureń! - drżącym głosem powiedział pan Paszkiet i pomaszerował przez pokój
na werandę.
- Tylko że gdzieś zgubiłem... zresztą to nieważne... no, co jest Ida! Bierz kwiaty,
czego się boczysz!
Pierwszy to raz w życiu Ida dostała kwiaty od chłopaka. Zachwyt ścisnął ją za gardło,
a w dodatku nie wiedziała, jak należy się zachować w takiej przemiłej sytuacji. Gdyby miała
postąpić zgodnie z tym, co czuła, zapewne padłaby teraz na kolana i pocałowała Krzysia w
rękę. Jej serce przepełniała przede wszystkim głęboka wdzięczność, a następnie szczęście,
satysfakcja i pokora. Popatrzała na Krzysia zachwyconymi oczami i przemówiła skromnie,
rumieniąc się z wolna jak kurczak w piekarniku.
- I cóż takiego... co ja niby zrobiłam... ot, tak po prostu...
- Po prostu uratowałaś Krzysia - dopowiedział pan Paszkiet ze wzruszeniem, sadowiąc
się w trzcinowym fotelu na werandzie i błyskając w słońcu gładką kulą łysiny. - Ale
przestańcie się już krygować, idźcie sobie do kina. Krzysio kupił bilety na jakiś krwawy
dramat. Nawiasem mówiąc, szczególny to sposób wyrażania wdzięczności, aleja się nie
wtrącam, bo, być może, mam przestarzałe poglądy.
4
Kiedy później Ida usiłowała sobie przypomnieć, na jakim to filmie była z Krzysiem -
pamięć podsuwała jej jedynie jakieś niewyraźne kolorowe obrazki o tematyce wojennej. Ani
akcji filmu, ani tytułu, ani w ogóle niczego przypomnieć sobie nie mogła, bo przez cały czas
projekcji Krzysio obejmował ją za ramiona albo częstował gumą do żucia, albo brał za rękę i
serdecznie ją ściskał. Ida z wrażenia miała mgłę na mózgu. Kiedy zaś wyszli z kina, Krzysio
objął ją z zupełną naturalnością za plecy - jakby to robił już od dziesiątków lat. Idzie plątały
się nogi i myśli, a koleżeńskie uczucia, jakie dotychczas żywiła wobec Krzysia, wydały się jej
nagle jakby niewystarczające.
Przez całą drogę powrotną Krzysio opowiadał, jak było w szpitalu - twierdził, że
okropnie nudno - i z jakich to powodów poprosił o zwolnienie do domu na własną
odpowiedzialność już na trzeci dzień po operacji.
Wieczór był chłodny i niebo szczelnie zaciągnęły ciemne chmury.
Drobny deszcz stukał o wierzch parasola i Ida pomyślała, że zaraz będzie lało i że
może najrozsądniej będzie zaprosić Krzysia do domu. Siądą sobie w jakimś kącie i będą
mogli pogadać ze spokojem.
Krzysztof zgodził się chętnie na jej nieśmiałą propozycję i - ucieszeni, że nie trzeba
będzie jeszcze się żegnać - weszli do bramy kamienicy numer pięć.
5
- Wszyscy, jak tu jesteśmy, możemy się uważać za tumanów - rzucał gromy Pyziak,
kiedy Ida ze swym gościem wkroczyła do zielonego pokoju.
Jakże mogła zapomnieć! Posiedzenie Grupy ESD. Niestety, było za późno na odwrót.
Zgromadzeni już na nich spojrzeli z ciekawością i wychodzić teraz w popłochu znaczyłoby
narazić się na drwiny.
- No, nareszcie się zjawiłaś - burknął Pyziak z widocznym złym humorem, kiedy tylko
stuk drzwi zmusił go do przerwania oracji. Stal pośrodku pokoju, stalowe oczy błyszczały mu
gniewnie, a garbaty nos zdawał się ostrzejszy niż kiedykolwiek. - Nie mogliśmy czekać na
ciebie w nieskończoność, więc zaczęliśmy przed półgodziną. Kto to jest?
Stalowe spojrzenie spoczęło podejrzliwie na pięknym Krzysiu.
- Krzysio - odpowiedziała Ida słabym głosikiem. - Mój... znajomy... z miejsca pracy.
- Ach, ten - mruknął Pyziak, marszcząc brwi. - Ręczysz za niego?
- Proszę? No, oczywiście.
- Co jest? - zdenerwował się Krzysio. - Jak się komu nie podobam, to proszę, mogę
wyjść. Co tu się w ogóle odbywa?
- Co on taki ciekawski? - zaszemrali Paweł i Robert.
- O! Wiecie! - poderwała się Gabrysia. - Krzysiu, siadaj obok mnie, proszę.
Wstydzilibyście się, koledzy ukochani. Na każdym posiedzeniu bolejecie nad rozkładem
więzi międzyludzkich, a sami jak postępujecie?
Speszona Grupa ESD milczała zgodnie. Pyziak był zazdrosny. Gabrysia potoczyła po
wszystkich okiem pełnym przygany i dodała:
- Podejrzliwość jest ohydną cechą i źle świadczy nie o tym, kogo podejrzewamy, tylko
o nas, niestety. - Zwróciła się do Pyziaka: - Kontynuuj, mój drogi. Na czym to skończyłeś? Że
wszyscy jesteśmy tumany?
- Otóż to - złapał wątek Pyziak. - Tumany. A dlaczego? Dlaczego, pytam?
- My też jesteśmy ciekawi, dlaczego - zaśmiała się Aniela Kowalik żując gumę. -
Więc nam powiedz, Pyziaczku. Tylko już się nie wściekaj.
- Przepraszam, a czy już był referat o Schopenhauerze? - wtrąciła Ida.
Krzysio uniósł oczy do nieba i uśmiechnął się z ironią.
- Był referat, był - warknął Pyziak. - Wszyscy orzekli, że nudny.
Więc go nie wygłosiłem do końca.
- To dlatego jesteś taki wściekły? - domyśliła się Ida, powodując niechcący zbiorowy
wybuch śmiechu.
- Bzdury! Wcale nie jestem wściekły! Zresztą, może to naprawdę nie było ciekawe...
- Ależ było! Było! - podniosły się zewsząd uprzejme głosy.
- Tylko przydługie - wyjaśnił Robert Rójek, śmiejąc się całą swoją poczciwą gębusią.
- Pyziaczek dawał nam przykłady argumentów i chwytów w sztuce prowadzenia sporów na
podstawie rozprawki „Erystyka”. Pasjonujące, ale mniej więcej do piątego przykładu. A jest
ich w sumie... trzydzieści sześć, zdaje mi się?
- Przymknij ryjek, ptaszyno. Nie zaszkodziłoby wam, gdybyście poznali wszystkie
trzydzieści sześć przykładów. Byłby możliwy przynajmniej jakiś poziom w tych dyskusjach...
- Ale, Pyziak, kochanie, nie denerwuj się tak strasznie...
- Ja dla ciebie, Robertino, nie jestem kochaniem...
- A dla kogo jesteś, hy, hy, hy?
- Te, bo ci wstrzelę.
- Jak to, czyż nie lepie} przytoczyć któryś z tych trzydziestu sześciu argumentów?
Krzysztof nachylił się do Idy.
- Ty, o co im chodzi, u licha? - zapytał szeptem. Ida, zła na siebie, że przyciągnęła
Krzysia prosto w ten kocioł z obelgami, zamiast pójść z nim na liryczny spacer, uśmiechnęła
się niepewnie i wzruszyła ramionami.
- Przepraszam - rzekł Pyziak. - Ale zanim zacznę cokolwiek mówić, muszę
dowiedzieć się czegoś o Krzysztofie. Na przykład, czy nie poleci on z gębą do dyrekcji
Liceum numer dwanaście.
Krzysio zerwał się z podłogi.
- Zdaje się, stary, że nie będziemy się lubić - powiedział porywczo.
- Porzuć swe obawy. Wychodzę.
- To ja też - podniosła się Ida solidarnie. - Wstydź się, Janusz.
Wszyscy się wstydźcie. Najpierw dużo gadania o tym, że każdy ma w sobie okruch
dobra, a potem coś takiego przy pierwszej okazji. W waszym podejrzeniu kryje się niewiara
w dobro, ot co.
- Chwileczkę, przepraszam, ja chyba zostałem źle zrozumiany - szybko powiedział
Pyziak. - Naprawdę nie miałem namyśli niezłego...
- Wszystko to razem - przerwała mu Ida, bardzo w imieniu Krzysia urażona - cała ta
Grupa ESD opiera się na waszym ukrytym snobizmie. Schopenhauer! Za dużo tu udawania.
Za dużo referatów i pięknych deklaracji. A za mało prawdy i działania.
- O, tego już za wiele! - oburzyli się zebrani.
- To smarkula przemądrzała, no!
- Nie podoba się, to was nie trzymamy!
- Zresztą ty, Iduś, nigdy się nie udzielałaś zbyt intensywnie.
- Bo od początku czułam, że mój styl to nie gadanie - wypaliła Ida.
- Przestańcie, przestańcie - łagodziła Gabrysia, ale czy to nagły skok ciśnienia, czy
może bliskość burzy w naelektryzowanym powietrzu, czy wreszcie może łut prawdy, kryjący
się w Idusiowych zarzutach - coś w każdym razie sprawiło, że w Grupę ESD wstąpił duch
agresji. Nastąpiła ogólna sprzeczka i Ida czym prędzej wyprowadziła Krzysia do kuchni.
6
Tu było cicho i spokojnie. Łagodny zmierzch spływał niebieskim cieniem na sprzęty,
tykał głośno duży stary budzik.
Z pokoju dziewczynek dobiegały dalekie odgłosy wspaniałej zabawy, u rodziców
drzwi były zamknięte, bo tata pracował i potrzebował spokoju.
- Napijemy się kompotu, chcesz? - Ida usadziła Krzysia za stołem i podała mu
szklankę. - Przepraszam cię, stary, za tych szaleńców. Zapomniałam, że oni mają dziś
posiedzenie.
- Ida, o co tam chodzi? - spytał Krzyś, łykając kompot i patrząc niepewnie na drzwi
zielonego pokoju. - Co to niby za grupa? Dlaczego ESD?
- Eksperymentalny Sygnał Dobra. Ale teraz to już raczej tylko nazwa została...
Wymyślili taką zasadę, że na sygnał dobra da się uzyskać odpowiedź od dobrej części duszy
absolutnie każdego człowieka.
Podoba mi się ta zasada - rzekł Krzyś z zapałem.
- Jasne. Bardzo dobra zasada. To jest w ogóle paczka bardzo fajnych ludzi i naprawdę
mi przykro, że poznałeś ich akurat dziś... kiedy byli nie najfajniejsi.
- No, nic - powiedział Krzysio. - Przyszłość przed nami. Spojrzeli na siebie oboje - z
jednoczesnym uśmiechem. Milo było czuć, że lubią się nawzajem. Miło było w tej cichej,
ciepłej kuchni, przy pustym stole. Za oknem osłoniętym przejrzystą firanką widać było
ciemniejące burzowe niebo i mroczny masyw odległych kamienic, rysujący się na tle
granatowych chmur jak potężny łańcuch górski. Ciemne oczy Krzysia i zielone Idy
połyskiwały w półmroku, tworząc lśniące odpowiedniki dla dwóch podłużnych refleksów na
szklankach z kompotem.
- Ida, bardzo cię lubię - rzekł Krzysio uroczyście.
- A ja ciebie, Krzysiu.
- I dlatego powiem ci coś, czego nie powiedziałem jeszcze nigdy żadnej dziewczynie.
Idę oblał war wzruszenia. Zmysłowy uśmiech pana Rochestera mignął w jej
wyobraźni. „Będę musiała mu wyznać, że kocham Klaudiusza” - pomyślała w miłym
popłochu. Lecz niezależnie od Klaudiusza przyjemnie będzie usłyszeć słowa, których Krzyś
nigdy nie mówił żadnej dziewczynie.
- Tak? - zachęciła, rumieniąc się w mroku.
- Powiem ci - rzekł Krzysztof ciepłym głosem - na czym polega Zasada
Szwungszajby.
Och. Przez chwilę Ida milczała, czując się bardzo przedziwnie.
- Zasada czego? - spytała wreszcie słabo.
- Zasada, Iduś, Szwungszajby - powiedział Krzysio wciąż tym samym głosem.
Idę przeszyło podejrzenie, że Krzysio z niej okrutnie drwi, lecz jego poważny ton
rychło ją uspokoił.
- Czy wiesz, co to jest szwungszajba? - spytał z przejęciem.
- Nie, Krzysiu - odparła Ida. - Niestety, nie mam pojęcia.
- Tak też myślałem - rzekł on. - Szwungszajba to koło zamachowe.
- Niestety, nic mi to nie mówi w dalszym ciągu.
- Bardzo wiele maszyn działa na zasadzie koła zamachowego - wyjaśnił Krzysio. - To
koło jest nieproporcjonalnie ciężkie w stosunku do innych elementów maszyny. Żeby je
poruszyć, trzeba w pierwszej chwili sporo energii, ale jak się już to koło rozpędzi, to potem
samo porusza maszynę. Rozumiesz?
- Tak, Krzysiu - potulnie odparła Ida. Rzeczywiście, wysiliwszy wszystkie siły swego
umysłu, zdołała sobie przypomnieć, że o kole zamachowym uczyli na fizyce i udało się jej nie
wyłączyć uwagi już po pierwszym zdaniu, wskazującym, że mowa będzie o czymś z
dziedziny inżynieryjnej.
Następne słowa Krzysztofa świadczyły o tym, że przykład koła zamachowego służy
mu za początek wypowiedzi o charakterze bynajmniej nie inżynieryjnym.
- Odniosłem przykład szwungszajby do dziedziny ducha - oznajmił. - Tak jak koło
zamachowe, raz wprawione w ruch, rozumiesz?... własnym rozpędem porusza maszynę, tak i
człowiek ma w sobie duchowy rozpęd.
- Duchowy rozpęd, Krzysiu?
- Duchowy rozpęd, Iduś. Który po każdym upadku, po każdej klęsce każe mu się
podnieść i wejść wyżej, i ruszyć przed siebie. Czy ty się może śmiejesz? Bo nie widzę w tym
zmroku...
- Skąd, Krzysiu. Jak możesz! - zaprotestowała gorąco Ida.
- Boja, widzisz, dlatego o tym nikomu nie mówiłem, że jakoś wstyd mi gadać tak
górnolotnie. Bo może ja się wymądrzam... to zawsze jest śmieszne, jak kto gada za wzniosie.
- Wcale nie zawsze - sprostowała Ida. - Wcale, ale to wcale nie zawsze, Krzysiu.
Śmieszne jest to tylko wtedy, kiedy się gada wzniosie, a myśli przyziemnie. Tak ja uważam.
- No to się zgadzamy. Ja to przemyślałem, Iduś, bardzo poważnie. Jak leżałem po
operacji. Tak mnie ta szwungszajba, wiesz, olśniła. To dlatego chciałem, żebyś koniecznie
przyszła do szpitala. Chciałem ci to opowiedzieć. To ty świsnęłaś mi wtedy tabletki, co?
- Jakie znów tabletki?
- Nie udawaj.
- Naprawdę, Krzysiu, pleciesz od rzeczy. Co dalej z tą szwungszajba?
- No, ona działa tak, że jakaś moja wina, czy też błąd, rozumiesz, którego żałuję,
wyzwala we mnie siły, które mnie podnoszą. Jakby każda wina, którą sobie przemyślę,
stawała się budulcem mojej siły. I mojej moralności.
- Więc, Krzysiu, znaczy to po prostu, że swoje błędy i porażki powinniśmy traktować
jak naukę?
- E, no wiesz...to podsumowanie ci jakby nie wyszło...Chociaż nie, jeśli mam być
szczery, chyba dobrze zrozumiałaś, o co mi szło. Ha! Niestety. Całe moje zawiłe gadanie da
się streścić w jednym ludowym przysłowiu, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
- Nie, nie, to już jesteś zbyt radykalny. Twoja Zasada Szwungszajby jest bardzo
mądra. Ty też jesteś bardzo mądry, Krzysiu.
- Ach, no skądże - sprzeciwił się Krzysztof, uśmiechając się jednak z tłumionym
zadowoleniem, jak każdy, kogo pochwalą za zalety, których posiadania jest pewien.
Znów oboje uśmiechnęli się w gęstniejącym mroku.
Dzwonek u drzwi przerwał te chwile duchowej bliskości.
W jednej sekundzie mieszkanie ożyło, otwarły się z łomotem drzwi pokoju
dziewczynek, mama też wyszła na korytarz, zapalono światło.
- To ja już pójdę - spłoszył się Krzysio.
- A ja cię odprowadzę - Ida także zerwała się ze stołka. Ale nie poszli nigdzie, bo
okazało się, że właśnie przyszła pani Lisiecka.
7
- Ale obrazek, co? - szepnęła Ida do Krzysia, kiedy oboje, utajeni w ciemnej kuchni,
patrzyli w oświetlony prostokąt drzwi.
Widzieli w nim scenkę godną pędzla naprawdę dobrego malarza realisty. Każdy
szczegół był tu ważny i znaczący. Pani Lisiecka ze swymi piekielnymi chłoptasiami stała tuż
za progiem, w tle mając zamknięte właśnie, biało lakierowane drzwi frontowe. Mama Borejko
zaś, jasno oświetlona wiszącą nad nią żarówką, w otoczeniu swych młodszych córek,
umiejscowiła się naprzeciwko, jak odważnik na drugiej szalce wagi.
Pani Lisiecka była tą, która ubierała się zamożniej. Z pewnością jej budżet domowy
nie przeżywał Borejkowskich napięć. Z pewnością też nie cechowała jej Borejkowska
beztroska finansowa. Pieniądze zarabiane rzetelnie przez pana Lisieckiego pani Lisiecka
wydawała z rozwagą na złotą biżuterię i bistor.
Mama Borejko, która właśnie dzisiejsze popołudnie i wieczór przeznaczyła na
porządki w księgozbiorze, odkurzanie regałów, przeglądanie starych papierzysk, pamiątek i
fotografii - miała na sobie spłowiały kitelek kretonowy i sandały którejś z córek. Beztroska i z
lekka roztargniona, chwiejąc się pod dynamicznymi uściskami Nutrii i Pulpecji, witała z
wdziękiem srogą panią Lisiecką, nic sobie nie robiąc z jej min i spojrzeń.
- Ta pani z kokiem to twoja mama? - szepnął Krzysio do Idy.
- No, chyba to widać!
Mali Lisieccy stali nieruchomo i ponuro przed swoją matką, szczypiąc się cichcem i
wymieniając ukradkowe kopniaczki. Co rzucało się w oczy bardzo wyraźnie - to to, że byli
oni na pewno ostatnimi z dzieci, którym wolno by było z rozpędu wskakiwać swej matce na
plecy lub zwisać z jej ramienia, oplatając jej talię przybrudzonymi nogami. A to właśnie, nic
innego, czyniły ze swoją matką umorusane siostry Borejko.
- Symboliczny obraz - szeptał Krzysio w kuchni. - Forma i Treść. W przedpokoju
mama Borejko odplątywała sobie Nutrię z szyi.
- Nie mam pani dokąd poprosić - powiedziała zdyszanym głosem, klepiąc córkę po
chudym tyłeczku. - W moim pokoju porządki, w pokoju małych nieporządki, a u dużych są
goście.
- Nie szkodzi - odparła sztywno pani Lisiecką i poprawiła sztywne loki sztywnymi
palcami.
- Chyba że do kuchni - zastanowiła się mama Borejko.
- Nie radzę - wtrąciła Nutria tonem informacyjnym. - W kuchni Ida siedzi po ciemku z
jakimś chłopcem. Co oni tam robią tak długo, mamusiu?
W tym momencie dał się słyszeć rumor, jakby upadł jakiś stołek. Ida z rykiem
wypadła na korytarz.
- Nutria, ty płazie! - wrzasnęła, hamując przed grupą Lisieckich. - Jak śmiesz? Dobry
wieczór pani.
Matka Lisieckich obrzuciła ją spojrzeniem pełnym jadu.
- Obliczyłam straty - powiedziała wojowniczo. - Wszystko razem wyniesie jakieś
osiemset złotych.
- O - powiedziała mama Borejko z lekkim przestrachem.
- To chyba za wiele - wybuchnęła Ida. - O ile pamiętam, Jarek i Marek nie byli tego
dnia spowici w złotogłów.
Pani Lisiecką zrobiła minę, która miała znaczyć, że tylko głęboko zakorzeniona
kultura osobista powstrzymuje ją od wytargania panny Borejko za te ryże kudły.
- Spokój, Ida, nie targuj się, proszę - powiedziała mama Borejko tonem stanowczym. -
Nutria, podaj moją torebkę i złaź ze mnie, bo się przewrócę. - Wysupłała banknoty z chudej
portmonetki, przeliczyła j podała je pani Lisieckiej. - Osiemset złotych, proszę.
- Mama, przecież szkoda...! - zakrzyknęła wzburzona Ida.
- Pieniądze, Iduś, mają to do siebie, że zawsze je można zarobić - stwierdziła mama z
uśmiechem. - Natomiast na czyste sumienie nie ma innego sposobu niż po prostu je mieć. -
Skierowała swoje błękitne spojrzenie na przyjmującą banknoty panią Lisiecką. - Czy to już
wystarczy? Czy wliczyła pani w tę sumę także i straty moralne?
- N - no tak, wszystko - odpowiedziała pani Lisiecką, nie mogąc poskromić wyrazu
rozterki. Niepewnie schowała pieniądze.
- Ja... oczywiście... - powiedziała - ...mogę pani wyszczególnić, co ile kosztowało.
Mama Borejko uniosła z uśmiechem brwi.
- Ależ nie trzeba - odrzekła lekko.
- To... do widzenia - bąknęła pani Lisiecką głosem zupełnie już miękkim i
wykonawszy kilka niepewnych gestów, zdecydowała się wreszcie zamknąć torebkę i opuścić
mieszkanie Borejków.
PONIEDZIAŁEK,
13 SIERPNIA
1
- Czy wiesz, co mi się rzuciło w oczy przede wszystkim? - spytał Krzysio.
Ida poprawiła się w krześle z poręczami i zmrużyła rude rzęsy. W pokoju pana
Paszkieta słońce zapalało się i gasło, jakby ktoś włączali wyłączał potężny reflektor. Przez
otwarte drzwi werandy widać było rozwichrzone chmury, pędzące jak białe stado po
błyszczącym kobaltowym niebie.
- No, co ci się rzuciło w te oczy? - spytała.
- Po pierwsze, twoja mama ma niesłychaną klasę. A po drugie...
- Zakład, że wiem, co ci się rzuciło po drugie, Jarek i Marek.
- Tak jest. Ich zachowanie. Ty wiesz, że im chyba jeszcze nikt nigdy nie powiedział,
co jest dobre, a co złe. I oni tego po prostu najzwyczajniej nie wiedzą.
- Stary, myślałam dokładnie to samo.
- Naprawdę?!
- Tak. Myślałam, że według twojej Zasady Szwungszajby mogliby wykorzystać swój
postępek z Lucyperem i zbudować na nim pewne własne doświadczenie na przyszłość.
Mogliby zrozumieć, że nie wolno dręczyć nikogo, że nic nie usprawiedliwia dręczenia drugiej
istoty...
- No, ale oni nie mogą żałować swego błędu, ponieważ...
- Ponieważ, Krzysiu, oni w ogóle nie wiedzą, że postąpili źle.
- Tak jest, Ida. Ty masz łeb. No, a dlaczego nie sądzą, że postąpili źle?
- Bo dręczenie Lucypera sprawiło im zadowolenie. Poczuli się silni.
Jeżeli czegoś żałują, to tego, że dali się przyłapać.
- Wielki Boże - wtrącił się pan Paszkiet ze swego fotela i potoczył po młodych
wzrokiem ponurym. - Czy wy już naprawdę nie macie o czym rozmawiać?! Słucham i uszom
nie wierzę! Basiu! Kiedy będzie kawa?!
- Kawy nie będzie - odpowiedziała Basia, wchodząc do pokoju z dzbankiem na tacy. -
Nie mam już dzisiaj ochoty wstawać o trzeciej w nocy, żeby panu Karolkowi parzyć ziółka na
sen. Tu jest bawarka dla pana.
- Uch! - zirytował się pan Karolek. - Jeszcze to! Najpierw Ida z Krzysiem nudzą mnie
Lisieckimi, teraz Basia zaczyna z bawarka. Dlaczego ja muszę bez przerwy słuchać o tych
małych sadystach?! Nienawidzę takich ludzi jak ci Lisieccy!
- Nawet ich pan Karolek nie zna, a gada takie rzeczy!
- Ja ich sklasyfikowałem na oko, moja Basiu. Wiem z doświadczenia, co to za zimna,
uboga duchowo rodzina bez skrupułów...
- Oj, panie Karolku, niech pan nie będzie taki ostry. Kto to słyszał ludzi nienawidzić.
To wszystko stworzenia Boże.
- Ja też nie ludzi właściwie nienawidzę, a tego zła, co w nich siedzi... no, czego się
śmiejecie, smarkacze? - fuknął pan Paszkiet, bo Ida i Krzysio rzeczywiście wymienili
uśmiechy.
- Przecież nienawiść też jest złem - powiedziała nagle Ida z miną, jakby coś ważnego
odkryła. - A jeśli nienawidzi się zła w złym człowieku... proszę pana... to wtedy...
- No? No? Co wtedy? - napuszył się pan Paszkiet.
- To wtedy nadaje się złu moc zarażania. Jak można zwalczyć zło, kiedy się jest nim
zarażonym?
- Ida, moje dziecko, ty już raczej skończ z tą medyczną terminologią, bo zaraz
spowodujesz epidemię.
- Pan Karolek niech się nie wykręca, tylko przyzna, że nasza Ida ma rację.
- Ja miałbym to przyznać? Cha, cha, cha! Niech Basia raczej im powie, żeby przestali,
bo ja dziś nie mam nastroju na pseudofilozoficzne brednie. Dlaczego na stare lata muszę
wysłuchiwać czegoś, co mnie męczy, nudzi i w najmniejszym stopniu nie interesuje?
Ida siedziała skulona, ogryzając paznokieć i szklistym spojrzeniem wpatrując się w
okno.
- Jeśli nienawidzimy w dobrym celu, to tym samym przyznajemy, że dobry cel
uświęca złe środki - powiedziała na fali poprzednich rozmyślań.
- Rany boskie! - wybuchnął pan Paszkiet, trzaskając książką o stół.
- Więc dobrze! Macie rację! Powtarzam, macie rację! Tfu, babska logika. Macie rację!
A teraz wreszcie przestańcie mnie zanudzać. Proszę, żebyś podjęła swoje obowiązki! Masz
mnie bawić jakąś lekką, wesołą konwersacją. Za co ja ci płacę, u diabła?!
2
- Zadziwiające, jak bardzo można się pomylić co do człowieka - wygłosiła Ida
sentencjonalnie i pokiwała ostrzyżoną łepetyną.
Zbliżali się właśnie do rogu ulicy Roosevelta. Był wieczór. Pochmurno. Drobny ciepły
deszczyk przelatywał, cichł i zanikał - by po chwili pojawić się znowu.
- Słuchaj, a właściwie dlaczego myśmy się dotąd nie znali? - spytał jednocześnie
Krzysio. - Jak można nigdy się nie widzieć, kiedy się mieszka tak blisko siebie?
- Sprowadziliśmy się na Roosevelta dopiero rok temu - wyjaśniła Ida.
- Aha. A co to mówiłaś przed chwilą? Co do kogo się pomyliłaś?
- No, co do ciebie, oczywiście. Myślałam, że jesteś zupełnie inny.
- Tak? - podejrzliwie spojrzał Krzysio i kopnął kawałek cegły, który potoczył się z
grzechotem po nakrapianym deszczem asfalcie, ~ Myślałaś, że jaki jestem?
- Myślałam, że jesteś maminsynkiem i mazgajem - wyznała Ida pogodnie.
- Dziękuję ci uprzejmie - obraził się Krzysio. - Zapomniałaś tu wspomnieć o paranoi.
- Ej, przestań, stary, no, czego się nadymasz! Przecież ci mówię, że się omyliłam!
- Zresztą ja też myślałem, że jesteś zupełnie inna - kapryśnie rzekł Krzysio.
- Tak? - Ida zrobiła się czujna.
- Myślałem, że jesteś wścibska historyczka o nieprzyjemnym charakterze. Myślałem,
że jesteś wredna. I że jesteś trochę głupawa.
- Czytałam gdzieś, że każdy widzi świat na swoje podobieństwo - powiedziała Ida ze
słodyczą.
- Teraz zmieniłem zdanie - oświadczył Krzysztof.
- No, no.
- I nawet wiem dokładnie, kiedy nastąpiła we mnie ta zmiana - dodał, skręcając za Ida
na chodnik ulicy Roosevelta i nasilając głos, by przekroczyć prujący pod górę autobus linii
69. - Było to w chwili, gdy jechaliśmy taksówką do szpitala.
- A niby czemu wtedy?
- Nie wiem. Potem, już w szpitalu, patrzyłem na ciebie i wiedziałem, że się nie mylę.
Jak kto się do ciebie uśmiechnie, to ty się cała rozpromieniasz. Tak jakbyś, rozumiesz, tylko
na to czekała, o tak - tu Krzysio zademonstrował, jak to Ida się rozpromienia, co jej wyraźnie
się nie spodobało.
- Naprawdę mam wtedy taką żółwią twarz?
- To wcale nie miała być żółwia twarz - rozczarował się Krzysio.
- A jaka?
- Słoneczna.
- To ci cholernie nie wyszło, stary.
- Bo to wcale niełatwo pokazać. Ty się tak rozjaśniasz, jakby ci się w środku zapalała
żarówka.
- O, to bym chętnie zobaczyła w twoim wykonaniu! Krzyś już się nadymał, gdy do
niego dotarło, że Ida kpi.
- Mniejsza z tym - powiedział. - Wiem w każdym razie, że w głębi duszy jesteś inna,
niż się wydajesz na oko.
- Stary, a czy nie myślisz, że właściwie to każdy jest inny, niż się wydaje na oko?
- To zupełnie możliwe - przyznał Krzysio. ~ Na tym zapewne polegają wszystkie
nasze pomyłki i zawody. Na przykład taka Paulina.. - tu urwał i przygryzł wargę.
Z gwizdem przejechał tramwaj numer 16.
- Mówiłeś coś? - spytała Ida, kiedy ucichło.
- Mówiłem - burknął Krzysio. - Że Paulina też mi się wydawała kimś innym, niż jest
rzeczywiście.
- Tak, tak - westchnęła Ida. - Rozumiem twoje zmartwienie. Moja pomyłka dotyczyła
nie Klaudiusza, a raczej jego uczuć.
- Myślisz więc, że co do niego się nie myliłaś?
- On jest taki właśnie, jak myślałam. Nadzwyczajny chłopak, wybitnie zdolny.
Błyskotliwa inteligencja. On ma przed sobą wielką przyszłość, mówię ci.
- Oczywiście zdrowo przesadzasz, Iduś - powiedział Krzysio z pewnym
niezadowoleniem. - Przecież ja go widziałem. Nie wygląda na wieszcza.
- Powierzchowność o niczym nie świadczy, Krzysiu, skarbie.
- No, to prawda... Paulina na przykład jest prześliczna i można by przypuszczać, że jej
dusza podobna jest do kwiatu. A tymczasem... jeśli to jest kwiat, to na wskroś robaczywy.
- Na wskroś robaczywy! - wybuchnęła śmiechem Ida. - Co ona ci zrobiła, człowieku!
Teraz to ty przesadzasz.
- Przesadzam? Cha, cha, cha! No to posłuchaj - rzekł ponuro Krzysztof i w tym
momencie właśnie znaleźli się pod bramą Idy. Usiedli na wielkiej betonowej donicy z
szałwią. - Chodziliśmy ze sobą całą wiosnę, nawiasem mówiąc, z nią o niczym nie można
porozmawiać, bo rozmowy ją nudzą. Nie czyta nic poza lekturą obowiązkową. Na szczęście
lubi kino. Nie byłbym zresztą taki wymagający. Niechby i nie czytała, niechby tylko była
miła i lojalna. A ona nie była.
- Nie była?
- Nie była, Iduś - rzekł Krzysio drżącym nieco głosem. - Umawiała się jednocześnie ze
mną i z moim przyjacielem. I wszystko mu ze śmiechem opowiadała. Wyznał mi to na
początku wakacji. Rozumiesz - byliśmy przyjaciółmi. I on już nie wytrzymał tej sytuacji. Ale
ona! Ona! - ona mogłaby tak całymi latami. A kiedy jej powiedziałem, że wiem wszystko,
zgadnij, co zrobiła?! Ida wysiliła wyobraźnię.
- Bo ja wiem - powiedziała wreszcie. - Wyparła się wszystkiego! - zawołał Krzysio
triumfalnie. - Powiedziała, że to mój przyjaciel kłamał. I co ty na to?
- No, no, no.
- Teraz ona natrętnie za mną lata i domaga się, żeby ją wysłuchać. Nie mam ochoty.
Było, minęło. Wszystko skończone. - Tu głos Krzysia drgnął wyraźnie i załamał się.
Ida spojrzała na niego ze współczuciem.
- A może faktycznie ten chłopak kłamał? - spytała pocieszająco.
- Ale co ty mówisz?! On?! To wykluczone.
- Patrz, ale ty nie dajesz Paulinie żadnej szansy. Nie chcesz nawet wysłuchać jej racji.
- Jakich racji, jakich racji!
- Osądziłeś ją na podstawie poszlak. A gdzie dowody? Tak, Krzysiu, przemyśl to
sobie. Ostatecznie jesteś twórcą Zasady Szwungszajby. A to zobowiązuje.
3
Pożegnała Krzysia uściskiem prawicy i energicznie poszła do domu. W domu jak
zwykle gwizdał czajnik, wszędzie był hałas, śmiech, wrzawa i goście. W pokoju rodziców
stryj Józeczek rozmawiał z ojcem na tematy bibliofilskie. Kuchnię okupowały mama i ciotka
Fela, wymieniając poglądy na temat powideł. W zielonym pokoju siedzieli Pyziak, Gaba i
Joanna, a u dziewczynek odbywała się piekielnie hałaśliwa zabawa w budowanie domku z
mebli i koca, przy czym budowniczych było około pięciorga. W cieniu falującego koca
dawało się rozróżnić szczęśliwe twarzyczki różnych podwórkowych brzdąców, którymi
Nutria dyrygowała z talentem, czując się nareszcie ważną, starszą koleżanką.
Ida poszła do łazienki. Umyła ręce i przygładziła swoją nową fryzurę, pooglądała
swoje miny w lustrze i sama nie wiedząc jak i kiedy, popadła w zadumę o zabarwieniu
sercowym. Na sercu było jej, mianowicie, jakoś rzewnie. Krzysio. Klaudiusz. I tak dalej. Nie
- sprecyzowane uczucia kłębiły się w jej sercu sprzecznymi falami i Ida, patrząc w lustro po
raz któryś z rzędu - lustra bowiem, wbrew szklanej swej naturze, wywierały na Idusię wpływ
magnetyczny - dostrzegła, że się rumieni. Reakcja ta była prawidłowa, ale niejasny był dla
Idy przedmiot tych rumieńców. Kto? Klaudiusz? Krzysio? Niby dlaczego ten, a nie tamten?
Niby dlaczego tamten, a nie ten? Niby dlaczego którykolwiek z nich? Klaudiusz był przecież
nieodwołalnie stracony a Krzysio zachowywał się zawsze w sposób czysto koleżeński
(niestety) W dodatku ona sama dziś posiała w nim ziarno wątpliwości co do winy robaczywej
Paulinki. Tak, uczyniła to. Własnoręcznie. Ciekawe, dlaczego.
No, bo przecież obiecała Paulinie, że się za nią wstawi. Więc się wstawiła - choć w
głębi duszy była pewna, że perfidna Paulinka zdolna jest do imputowanych jej czynów.
Prawdopodobnie Krzysio i Paulinka pogodzą się jednak. Okazuje się, że wcale nie
trzeba czytać czegokolwiek poza lekturami obowiązkowymi. Natomiast koniecznie trzeba być
prześliczną i miłą. Może nawet lojalność nie jest taka niezbędna.
- Ciekawe, czy się pogodzą.
Dobrze się stało, że ktoś zadzwonił do drzwi, bo Ida już już miała się rozbeczeć.
4
Podświadomie spodziewała się ujrzeć na progu Krzysia. Ale kiedy otworzyła drzwi,
jej wzrok, skierowany na wysokość metra osiemdziesiąt, uderzył w mroczną pustkę. Musiała
opuścić oczy, by dostrzec na progu dwie żółte pelerynki, a w nich braci Lisieckich.
Zaskoczenie było spore. Czego oni tu szukają?
Popatrzeli na Idę w milczeniu, oczy ich były jak zwykle bez wyrazu.
- No? - spytała Ida niezachęcająco.
Zignorowali ją. Bez słowa wcisnęli się do przedpokoju i stanęli pod lustrem, ramię
przy ramieniu, z wyrazem niezmąconej obojętności na bladych twarzyczkach.
- No, co jest? - warknęła Ida, którą świerzbiły ręce. Przyjrzała się Lisieckim, z nie
tajoną niechęcią.
- Zawołaj tę panią - polecił jej starszy, Jarek.
- Kogo? Mamę? - wypytywała Ida. - Mamuś! Pozwól tutaj!
Mama wyszła z pokoju stukając drewniakami. Zdziwiła się widokiem chłopców.
- A, to wy? Słucham, o co chodzi? Czy Ida znów kogoś pomalowała?
Braciszkowie spojrzeli po sobie, ujemnie oceniając rodzaj dowcipu, jaki im
zademonstrowano.
- Proszę - przemówił Jarek, wyciągając w stronę pani Borejko rękę z kopertą.
- „Szanowna Pani!” - przeczytała mama z kartki, do której doczepiono spinaczem trzy
banknoty stuzłotowe. - „Obliczyłyśmy z siostrą jeszcze raz i to jednak wynosi pięćset złotych.
Z poważaniem - B. Lisiecka”.
- Niech ja skonam - powiedziała Ida z podziwem.
- Cicho mi bądź - mruknęła mama Borejko. - Chłopcy, podziękujcie mamusi. To
doprawdy miło z jej strony.
Lisieccy stali wciąż bez ruchu i bez dźwięku, więc mama popatrzała pytająco na Idę,
potem uniosła brwi i dodała:
- A może chcielibyście zostać u nas chwilę? Jeśli tak, to prósz?. Zdejmijcie peleryny i
idźcie do dzieci. Bardzo ładnie się tam bawią.
Jarek i Marek ciężkim krokiem podeszli do otwartych drzwi pokoju, po czym
krytycznie popatrzeli na kłębiące się stadko. Kwiki i wybuchy śmiechu wypełniały mały
pokoik. Ktoś walił klockiem o podłogę, jakieś samochody okropnie warczały. Nutria
musztrowała maluchów ze swadą kaprala, a cały domek z mebli chwiał się niebezpiecznie w
posadach, ponieważ mościła się w nim gruba Pulpecja. Dzieci, poowijane starymi firankami,
przebiegały z wrzaskiem z kąta w kąt, jakaś zezowata dziewczynka weszła na stół i udawała,
że śpiewa do mikrofonu, którym był plastykowy kręgiel.
- E tam, chała - mruknął starszy Lisiecki krytycznie. - Idziemy - pociągnął brata za
rękaw i obaj, krokiem znużonych wędrowców, powoli poszli do drzwi wyjściowych.
- Dobranoc - przypomniał sobie Jarek i ukłonił się zdawkowo. Marek też wykonał coś
w rodzaju niechętnego ukłonu, po czym, nie mogąc najwidoczniej odmówić sobie tej
przyjemności przynajmniej na zakończenie, z całej siły zatrzasnęli za sobą drzwi.
ŚRODA,
15 SIERPNIA
1
- U Lisieckich było dzisiaj pogotowie - powiedziała pani Basia owym szczególnie
znaczącym tonem, jakim zazwyczaj mówi się o chorobach i nieszczęściach.
- Tak? Ciekawe za czyją przyczyną - mruknęła Ida, popijając herbatę „Popularną” z
porcelanowej filiżanki i sięgając po domowe wafle. - Może Jarek i Marek tym razem
pomalowali na zielono własną matkę?
- Nie, jeśli pomalowali, to na pewno nie matkę, matka jest w NRD. Pojechała na
tydzień odwiedzić męża. Ta jej gruba siostra zamieszkała u niej, żeby się zająć chłopcami.
- Wobec tego pogotowie przyjechało po chłopców - stwierdziła Ida domyślnie. - Ta
gruba nie mogła ich obu naraz upilnować.
- A ciekaw jestem, skąd Basia ma takie dokładne informacje? - spytał z
niezadowoleniem pan Paszkiet.
- W kolejce kobiety mówiły. To była długa kolejka, do papierniczego. Więc
wszystkiego się dowiedziałam. Szkoda tylko, że papier się skończył tuż przede mną.
- Krzysiu - polecił pan Paszkiet. - Otwórz no. Ktoś dzwoni.
Domowe wafle, które Basia wypiekała w staroświeckich żeliwnych formach, miały
kształt liścia koniczyny i posmarowane konfiturą z róży smakowały niebiańsko. Panna
Borejko zjadła już prawie dwa takie cuda, kiedy znajome brzmienie głosu wchodzącej osoby
odebrało jej nagle apetyt.
Odwróciła się i ujrzała Paulinkę.
Była piękna i elegancka jak nigdy dotąd. Idzie po prostu zaparło dech z bezradnego
podziwu i - co tu ukrywać - zawiści. Romantyczna sukienka, z jedwabiu w kolorze wina, z
niesłychanie wyrafinowanym zestawem zwiewnych jedwabnych szaliczków, podkreślała
wspaniały koloryt cery i włosów tej robaczywej Pauliny. Ida czuła, jak ona sama nagle
gaśnie, szarzeje, niknie i zamienia się w coś przypominającego rozdeptaną ćmę. Jakże
boleśnie odczuwała w tej chwili swoją brzydotę, chudość swoich nóg, długość rąk,
kanciastość ramion, brak wdzięku i towarzyskiej swobody. Jakże przykro było poczuć nagle,
że nie jest już najważniejsza dla pana Paszkieta i dla Krzysia, a nawet dla Basi, która -
negatywnie, ale jednak - też zajmowała się Paulinką. Co do Krzysia, wystarczyło na niego
spojrzeć w tej chwili, by wiedzieć, że w istocie nie potrzebuje od Pauliny mądrych rozmów i
błyskotliwych uwag na temat Schopenhauera. Naburmuszony i niechętny, Krzysztof nie
odrywał jednak od Pauliny zachwyconego wzroku. Zapomniał zupełnie, że Ida istnieje na tym
globie, w tym mieście, w tej dzielnicy, w jego domu wreszcie, na krześle obok. Idy nie było.
Nie było też dziadka ani Basi. Była tylko Paulina. Właśnie siadała, mieniąc się barwami, na
krześle podsuniętym jej przez pana Paszkieta - przez uśmiechniętego, radosnego pana
Paszkieta! Jedna tylko Basia, kochana istota, założywszy ręce na brzuchu, nasępiwszy siwe
brwi, wydymała policzki z wyrazem niechętnego oburzenia. Wyglądała, jakby z trudem
opanowywała chęć pozbycia się elegantki - i to dowolnym sposobem.
Tymczasem Paulina, z wdziękiem pełniąc rolę pępka świata, przysunęła krzesło do
stolika i radośnie skomentowała obecność na nim jej ulubionych wafelków domowych.
- Strasznie dawno ich już nie jadłam! - upajała się dalej. - Nikt ich nie potrafi upiec tak
jak pani Basia!...
- Ida, weź sobie wafla - powiedziała na to staruszka głosem ponurym i znaczącym,
jakby chciała zademonstrować, której z obecnych dziewcząt lepiej życzy, i zasugerować, że
pośpiech byłby wskazany, bo Paulina pożre wszystkie wafle.
- Basiu, a śmietanka! - gorączkował się pan Paszkiet ze swego fotela. - Paulina lubi
przecież kawę ze śmietanką!
- Nie ma - z pasją odrzekła Basia.
- To mleko...
- Też nie ma.
- Ależ ja sam widziałem, w kuchni...
- Jak pan Karolek sobie życzy, ale to nie jest dobre mleko. Lucyper w nim pysk
maczał - powiedziała Basia grobowo i przewróciła oczami.
- Ależ doprawdy! - zaszczebiotała Paulinka, higienicznie pochłaniając wafel. - Proszę
sobie nie robić... - kęsek - kłopotu... przyszłam przede wszystkim... - kęsek - do Krzysia...
mam ważną sprawę... - kęsek. I - może, Krzysiu, przeszlibyśmy do twego pokoju?
Ida nieomal zastanawiała się, dlaczego nie słychać buczenia przy tym uprzątaniu
wafli.
„Ona też mnie nie dostrzega - pomyślała. - Nawet na tyle, żeby się ze mną przywitać”.
Nikt jej nie dostrzega. Gdyby teraz na przykład zwisła martwa w krześle, nikt - no,
może z wyjątkiem Basi, ale marna to pociecha - nie zauważyłby jej zgonu. Gdyby teraz
wstała i wyszła, też by nikt tego nie widział.
Wstała na próbę. Wzięła torebkę.
Przyjemnie byłoby się przekonać, iż była niesprawiedliwa. Zrobiła kilka kroków ku
werandzie. Nikt na nią nie spojrzał. Więc wyszła. Zstąpiła ze schodków werandy i powlokła
się ogrodem do wyjścia na ulicę.
Nikt za nią nie zawołał. Pewnie.
2
- Dzień dobry - rzekł na progu Jarek Lisiecki.
- Dzień dobry - odparł ojciec Borejko uprzejmie, lecz niewyraźnie, przełykając ostatni
kawał pieroga z jagodami. - Wy do kogo, młodzi ludzie? - Zupełnie ulotniło mu się z pamięci,
że widział już kiedyś tych chłopaczków. Blade i niewyraźne ich twarze z niczym mu się nie
kojarzyły.
- My do tej pani - burknął starszy chłopiec.
- Do mojej żony? - odgadł pan Borejko po dłuższej chwili szukania w myślach.
- Ja tam nie wiem, czy to pana żona - odrzekł chłopiec tonem starca wszechstronnie
doświadczonego przez życie.
- Zapewniam cię, że tak, jeśli myślimy o tej samej osobie - oświadczył z galanterią
ojciec Borejko. - Milu, pozwól tu na moment!
Mama nadeszła z głębi kuchni, wycierając ręce. Właśnie przed chwilą cedziła ostatnią
partię pierogów. W kuchni cała rodzina (oraz Janusz Pyziak, który się zasiedział i został
zaproszony na obiad) beż wytchnienia pożerała pierogi, polewając je śmietaną beztłuszczową.
- A, to wy - powiedziała do Lisieckich bez entuzjazmu, przewidując nowe kłopoty. - O
co chodzi tym razem?
- Przyszliśmy po forsę - wyrwał się mały Lisiecki i zaraz został uciszony przez
starszego celnym kopnięciem. Najwidoczniej miało się to odbyć bardziej dyplomatycznie.
- Chcemy pożyczyć z powrotem te pieniądze, co nasza mama oddała - upiększył swe
żądanie starszy Lisiecki. - Na tydzień.
- A - ale... - zająknęła się pani Borejko. - Ale co wasza mama na to powie? Czy wie?
- Nie - mruknął Jarek. - Mama pojechała do Niemiec. Na tydzień.
Ciotka Teresa z nami została, ale rano ją zabrało pogotowie. To my teraz jesteśmy bez
pieniędzy.
- I nie mamy co jeść! - wyrwał się znów mały.
- My byśmy za tydzień oddali. Mama przyjedzie i przywiezie dużo towaru, to jeszcze
byśmy kiełbasy przynieśli - kusił Jarek z doświadczeniem starego handlowca.
- Czekajcie, czekajcie - złapała się za głowę mama Borejko.
- Wejdźcie no i zamknijcie drzwi.
Weszli.
- Więc jak to, jesteście zupełnie sami? Nie macie żadnej rodziny?
- Na wsi mamy.
- A sąsiedzi?
- Nie lubią nas.
- Hm, tak. A co się stało ciotce?
- Brzuch ją bolał w środku! - zentuzjazmował się nagle mniejszy Lisiecki. - Wycięli
jej jakąś torebkę.
- Woreczek! - poprawił go po ojcowsku starszy brat. - Będzie w szpitalu dwa
tygodnie. Pielęgniarka do nas przyszła i powiedziała.
- Ale forsy nie dała - wyjaśniająco wtrącił mały Marek.
- Rzeczywiście, jesteście w ciężkiej sytuacji - przyznała mama Borejko. - Dostaniecie
pieniądze, naturalnie. Ale wiecie co?
- Co? - spojrzeli podejrzliwie bracia Lisieccy.
- Umówimy się tak, że co dzień zameldujecie się u mnie po parę złotych. Żebym
wiedziała po prostu, co się z wami dzieje. I żebyście nie wydali wszystkiego na gumę do
żucia. A teraz chodźcie za mną - to mówiąc pociągnęła chłopców do kuchni, posadziła ich za
wielkim stołem, dała pierogów i kompotu śliwkowego, uciszyła fukającą, oburzoną Idę i
zaśmiewającą się Pulpecję, wreszcie sama usiadła i zastanowiła się głęboko.
Bracia Lisieccy wsuwali pierogi beznamiętnie, lecz sprawnie. Ich apetyt wskazywał,
że dość dawno nie jedli. Mama Borejko, przyglądając się im dyskretnie, przyznać musiała, że
maniery ich nie pozostawiały nic do życzenia. Więcej, przewyższały wszystko, na co stać
było Nutrię i Pulpę, nawet gdyby się bardzo postarały - a nie starały się nigdy. Nad
etykietalne nudziarstwo przedkładały radosne spożywanie pierogów palcami, gadanie z pełną
gębą, wykradanie sobie nawzajem śliwek z kompotu, targowanie się o jeszcze trochę
śmietany i opowiadanie przy stole dowcipów o robakach. Lisieccy pojadali godnie, w
milczeniu, spałaszowali jednocześnie wszystko do ostatniej okruszyny, jednocześnie odłożyli
widelce, jednocześnie beknęli i uśmiechnęli się mętnie, ukazując niebieskie od jagód ząbki.
- Dziękuję - powiedzieli zgodnie.
- To my dziękujemy - odpowiedziała, zataczając oczami. Ida Borejko i zrobiła straszną
minę rudego kościotrupa.
Lisieccy wcale się nie przestraszyli, tylko uśmiechnęli uprzejmie, jakby chcieli
podziękować.
- Już mam skrystalizowany cały plan - oświadczyła nagle mama Borejko.
- Ja nie chciałem... - nie zrozumiał mały Marek, któremu się zdawało, że ktoś mu
zarzuca uczynienie plamy na obrusie.
- Przychodźcie wy co dzień na obiad do nas - ciągnęła mama. - I co dzień po obiedzie
dam wam pieniądze na zakupy. Kupicie sobie coś na kolację i śniadanie następnego dnia.
Broń Boże gumę do żucia czy pepsi. Jak wróci pani Lisiecka, to już jakoś tam się rozliczymy.
Mama, która się z kimś rozlicza! Ida i Gabrysia wymieniły spojrzenia.
- Niezły pomysł - obudził się tata Borejko, unosząc wzrok znad „Głosu Wielkopolski”.
- Słuchaj, Milu, kochanie, już od pewnego czasu chciałem cię zapytać, kim są ci dwaj młodzi
dżentelmeni?
CZWARTEK,
16 SIERPNIA
1
Popołudnia w sierpniu pachną już jesienią. Powietrze przeniknięte jest szczególnym,
ciepłożółtym światłem, w którym wszystko trochę odmienia swą barwę.
W ogródku przed werandą też tak było. Trawnik stał się rudy, a astry zagubiły gdzieś
swoje odcienie fioletu i jaśniały czystym różem. Drzewa stały nieruchome, ich zieleń była
ciemna i bezdźwięczna. Natomiast Ida, siedząc po turecku na trawie i wystawiając swe piegi
do słońca, wyglądała jak kolorystyczny zapis gry na trąbce - cała w ostrych, jasnych tonach -
od płomiennej głowy, poprzez żółty podkoszulek i białe portki - po pomarańczowe tenisówki.
Siedziała bez ruchu, z zamkniętymi oczami, i słuchała, jak Krzysio czyta dziadkowi
kartkę od rodziców. Pan Paszkiet, wypełniając swym olbrzymim ciałem trzcinowy fotel,
wachlował się złożoną gazetą, bo choć siedział na werandzie, w cieniu, upał mocno go
męczył.
- Zejdź już z tego słońca - burknął, kiedy Krzysio skończył. - Ida, do ciebie mówię!
Upieczesz się na skwarek!
Ida z rezygnacją machnęła ręką, dając do zrozumienia, że jest jej wszystko jedno.
Przez chwilę nikt nic nie mówił. Słychać było ciche, suche stukanie. To Basia
porządkowała werandę, ustawiając pod ścianą puste gliniane doniczki.
Nad kulawym stolikiem brzęczały osy, zwabione słodyczą lepkich zielonych renklod i
zapachem rogalików z konfiturą.
- To kiedy wracają? - spytała wreszcie Basia, ustawiając porządnie ostatnią doniczkę i
rozglądając się wokół w poszukiwaniu jeszcze jakiegoś zajęcia dla swych pracowitych rąk.
- Za dziesięć dni - powiedział pan Paszkiet bez humoru. - Kończy się sierpień, kończą
się wakacje. Ida pójdzie do szkoły i - Krzysztof też... a ja znów będę siedział sam w domu i
nudził się jak mops.
- Mógłby się pan Karolek chociaż do nudy nie przyznawać.
- A to niby czemu? Nie wolno mi się nawet nudzić na stare lata?
- Ja tam nudy nie znam - powiedziała z dumą staruszka. - Nuda to grzech. Jestem
ciągle zajęta. A jak już nie mam nic całkiem do roboty, to sobie siadam i pomyślę trochę.
- A mnie nawet moje myśli nudzą.
- Niech się pan Karolek zajmie czymś pożytecznym. Dla innych, nie dla siebie.
- A Basia niech mnie nie poucza, dobrze?! Skaranie boskie, że też zawsze ktoś musi
mnie dręczyć.
- Proszę bardzo, ja mogę nic nie mówić - obraziła się Basia i weszła do domu.
Osy zabrzęczały jękliwie i lekki wiatr zaszeleścił w liściach. Z dala doleciały odgłosy
jakiejś sprzeczki i Ida uniosła czujnie głowę.
- Ktoś tam beczy - powiedziała nasłuchując. Lament dobiegał wyraźnie z ulicy.
- A co ty się tym przejmujesz - mruknął Krzysio i ziewając wyciągnął się na trawie.
- Puszczaj! No, puszczaj! - wrzasnął dziecięcy głos, przytłumiony oddaleniem.
- Jakaś bójka, co takiego... - mruknął Krzysio, kiedy Ida wycelowała w niego palec i
zamarła, nasłuchując.
- To Lisiecki wyje - wydała diagnozę. - Ja na te dziateczki mam słuch absolutny.
- Założymy się? - uśmiechnął się Krzysio, mrużąc oczy w pełnym słońcu.
- A daj mi spokój - mruknęła Ida, zrywając się z trawy.
- O kino czy o lody?
„Zakładaj się z Paulina” - miała Ida na końcu języka, ale nie powiedziała nic, bo
zrobiło się jej jeszcze smutniej niż dotychczas.
- Załóżcie się o jedno i drugie - pospieszył pan Paszkiet z dobrą radą, sięgając po
przejrzystą, dojrzałą renklodę i opędzając się od os machnięciami pełnymi irytacji.
- Ja się właściwie nie lubię zakładać - powiedziała Ida mrocznym głosem, otrzepała
portki, przemierzyła trawnik i poszła ścieżką w stronę ulicy Krasińskiego.
2
Miała rację, ryczał Lisiecki. Stwierdziła to od razu, kiedy tylko wyszła przed dom.
Mały Lisiecki znajdował się w silnym uchwycie grubego, spoconego trzydziestolatka o bladej
twarzy. Grubas trzymał chłopca za ramię i systematycznie uderzał go po łepetynie,
dopełniając tę czynność krzykliwym kazaniem. Starszy Lisiecki skakał wokół jak pchełka,
czepiał się ręki grubasa, kopał go i próbował oderwać wielkie łapsko od ramienia brata.
- Hę! - wrzasnęła Ida, dopadając grubasa i szarpiąc go za łokieć. - Co pan robi, panie?!
Zwrócił na nią złe oczy.
- A ty czego się wtrącasz? - warknął paskudnym głosem. - Twoje dzieci czy co?
- Może moje! Może moje! - kłótliwie zatrajkotała Ida. - Niech go pan lepiej puści, bo
zawołam milicjanta.
- To se wołaj - zaśmiał się grubas i palnął chłopca w czoło.
- A! - piskliwie krzyknęła Ida. - Jak pan może bić dziecko po głowie! Jak panu nie
wstyd! Jakby tak pana ktoś uderzył po głowie, co?
- Nieraz dostałem i nic mi nie było - oświadczył gruby z zadowoleniem.
- Przecież on jest od pana słabszy! Niech pan zobaczy, jaki mały! - nie ustawała Ida.
- Ale wóz mi potrafił porysować, co? - celnie spytał grubas, sapiąc ze złości i pocąc
się obficie. - Gwoździem, cholera! Żebym jeszcze tego nie widział! Ale widziałem! Na
własne oczy! Gwoździem, psiakrew, po prostu gwoździem!
Ida zamrugała w konsternacji. No, tak. Braciszkowie Lisieccy - o czym zapomniała na
chwilę - zdolni byli do podobnego uczynku. Zresztą, nie było trudno o dowody, starszy
Lisiecki wciąż jeszcze ściskał w ręce potężny hufnal, zaś biały polonez stojący na chodniku
przed wykopem rzeczywiście miał ohydną rysę na lśniącym błotniku.
- Proszę pana - powiedziała spokojniej. - Rozumiem pański ból. Ale bić dziecka po
głowie jednak nie należy. Czy pan wie w ogóle co Janusz Korczak pisał na ten temat?
„Uderzyć dziecko niekarne, to uderzyć gorączkującego w malignie. To nie operacja, a gwałt i
chamstwo”. Tak, proszę pana. Bije pan bezbronnego, proszę pana. Powtarzam panu, to gwałt
i chamstwo.
Grubas, który podczas powyższej przemowy patrzył na Idę baranimi oczami, teraz
uchwycił się ostatniego słowa:
- Chamstwo? - wrzasnął. - Ja ci pokażę chamstwo! - zamachnął się wielką łapą w jej
stronę, lecz w ostatnim ułamku sekundy zmienił zamiar i palnął w ucho Lisieckiego. - Mnie
ojciec lał i wyrosłem na człowieka!
- oznajmił sapiąc. - Temu tutaj widocznie dawno nikt nie przyłożył! Znów zamach i
uderzenie. Mały Lisiecki aż się zachwiał, a Idzie zrobiło się słabo.
- Krzysiu ratuj!!! - wrzasnęła przeraźliwie, po czym zwróciła się do grubego: - Pan
puści chłopca, i to już!!!
- Odwal się, ruda, mówię ci ostatni raz. A nie, to sama oberwiesz.
- Jak pan go nie puści - wściekła się Ida - to ja panu coś wypuszczę! Powietrze! Z
opon! Daj no, chłopcze, tego hufnala - to mówiąc, skoczyła przed maskę poloneza, zaśmiała
się jak szatan i zamierzyła błyszczącym ostrzem.
Piorunujący efekt tego gestu zdziwił nawet ją samą.
- Aaaa!!! Zostaw!!! - wrzasnął grubas, rzucając się na samochód i miłośnie osłaniając
go własnym ciałem. - Wariatka, jak babcię kocham!
- A pan minimalista! - obraziła go Ida.
- Zostaw! Rzuć to! Nie, co to za ludzie, co za społeczeństwo, co za młodzież! Niczego
nie uszanują! - tak wyrzekając, grubas czule gładził lakier, pieścił reflektory i chuchał na
szyby. Wreszcie otworzył drzwiczki wozu i usadowił się za kierownicą.
- Hołota! - splunął ze wzgardą i zapuścił silnik. Odjechał zaraz potem, rzucając
ostatnie złe spojrzenie. Ida została na chodniku z hufnalem i Lisieckimi. Podświadomie
spodziewała się, że Lisieccy podziękują lub przeproszą, lub też zrobią jedno i drugie.
Zwróciła się ku nim - stali ramię przy ramieniu, a na ich twarzach jak zwykle nie gościł żaden
określony wyraz.
Zrobiła krok, a wtedy mały Marek nabrał tchu i triumfalnym głosem, z głębi swych
małych trzewi, na całe swe małe, dziecięce gardziołko, zaryczał:
- Rudy kościotrup!!!
Ogłupiała z poczucia krzywdy stanęła jak wryta. Ujrzała Krzysia, który właśnie
wyszedł zza narożnika domu, akurat w samą porę, by być mimowolnym, lecz ewidentnym
świadkiem jej upokorzenia.
3
Po upływie kwadransa bracia Lisieccy siedzieli na stopniach werandy i rytmicznie
pożerali wszystko, co znajdowało się w zasięgu ich rąk, pan Paszkiet, w pozie zdradzającej
zdziwienie i brak sympatii, przypatrywał im się ze swego fotela, jak jakimś szczególnym
okazom fauny. Basia, stojąc pod okapem werandy, dziergała szydełkiem beżowy szalik,
jednocześnie kiwaniem głowy wyrażając swoje ubolewanie, Krzysio zaś leżał na trawie i się
opalał.
Co do Idy, wróciła na swe poprzednie miejsce jak gdyby nigdy nic. A przecież coś się
w niej poważnie załamało. Świat widziała w tej chwili w ciemnych kolorach i nurtowały ją
wątpliwości co do przyrodzonej mu rzekomo harmonii i celowości wszystkiego.
Drobny incydent z Lisieckimi wstrząsnął całą istotą panny Borejko i spowodował
zachwianie się nikłych początków życiowej filozofii, jakich dopracowała się Ida przez tych
piętnaście lat życia.
Siedząc tak w pełnym blasku słońca, oddzielona od wszystkiego powiekami, myślami
i milczeniem, popadała w coraz głębszy smutek - jakby z wolna osuwała się w ciemną i
zimną głębię studni.
- Co się znów z nią dzieje? - zahuczał z jakiejś wielkiej dali bas pana Paszkieta. - Moja
dama do towarzystwa zaniedbuje mnie już całkiem bez skrupułów. Nie czyta mi, nie bawi,
nie rozmawia.
Ida, do ciebie mówię!
- O świetny pomysł! - zerwał się nagle Krzysztof. - Ida nam poczyta i ja już nawet
wiem, co. Czekajcie chwilkę.
Wrócił ze swego pokoju z niedużą zniszczoną książką. Usiadł obok Idy i wcisnął jej
tomik w bezwładną dłoń.
- Dajcie mi spokój - mruknęła Ida, niechętnie otwierając oczy.
Popatrzała na okładkę. „Wesołe przygody Robin Hooda”.
- Dlaczego akurat to? - jęknęła.
- Bo są ku temu powody - odparł Krzysztof enigmatycznie.
- Szwungszajba. Iduś, Szwungszajba.
- A! Szwungszajba - połapała się Ida. Popatrzała na braci Lisieckich. Zażerali się
śliwkami rozłożeni na stopniach werandy. Otworzyła miękką okładkę.
- „Za dawnych czasów, gdy w wesołej Anglii panował dobry król Henryk II, w
sherwoodzkich borach, nie opodal miasta Nottingham, żył sławny rozbójnik imieniem Robin
Hood” - przeczytała głośno.
- O rozbójniku? - ocknął się nagle starszy Lisiecki i kuksańcem zwrócił uwagę
młodszemu, że należy się skupić.
- O rozbójniku - odpowiedział Krzysio pospiesznie. - Bardzo ciekawe przygody.
- Ja lubię filmy o bandytach! - z zapałem oświadczył mały Marek.
- Robin Hood nie był bandytą - sprostował Krzysztof. - Był dzielnym rozbójnikiem,
który zawsze stawał w obronie ludzi słabszych i pokrzywdzonych. Ida, czytaj, bardzo cię
proszę.
4
Do wieczora przeczytali ze sto stron. Kiedy Idę zaczęło drapać w gardle, Krzysio
przejął obowiązki lektora. Potem znów się zmienili, dzięki czemu zasłuchani bracia Lisieccy
ani na chwilę nie opuścili sherwoodzkiego boru. Rozdziawieni, nieruchomi, Jarek i Marek nie
odrywali wodnistych oczu od ust osoby czytającej i chłonęli każde słóweczko z takim
napięciem, jakby dotąd nikt nigdy nie czytał im głośno. Pan Paszkiet, który początkowo
gniewnie sarkał i ganił dobór lektury, twierdząc, że jeszcze nie jest zdziecinniałym
staruszkiem, któremu trzeba opowiadać bajki - po pewnym czasie znudził się własnymi
sprzeciwami i ucichł, a nawet sam się zasłuchał i zadumał. Tylko Basia, machnąwszy ręką,
podreptała do swojej roboty i rychło dalekie grzechotanie mytych naczyń obwieściło jej
czynną obecność w kuchni.
Czerwone słońce dawno już znikło za dachami kamienic przy Mickiewicza, kiedy pan
Paszkiet powiedział, że może na dziś już wystarczy. Ida i Krzysio słyszeć o tym nie chcieli -
mogliby czytać jeszcze i jeszcze, na zmianę i aż do rana, bo braciszkowie Lisieccy po raz
pierwszy mieli ludzkie twarze i ślad myśli w oczach. Ale pan Paszkiet przypomniał, że Jarek i
Marek powinni już iść do swoich łóżek, powiedział, że jest zimno i że jutro przecież też
będzie dzień. Lisieccy, dodał, mogą jutro przyjść tu o tej samej porze. Jeśli zachowają się
równie grzecznie jak dziś, pan Paszkiet nie będzie miał nic przeciwko nim ani przeciwko
Robin Hoodowi.
Lisieccy wymamrotali jakieś „dobranoc”, zakręcili się i nagle zdematerializowali,
spiesznie udając się przez krzaki w stronę swojego osiedla. Z głębi domu Basia zawołała, że
pan Karolek może przyjść po swoje ziółka i niech już nie przesiaduje w ogrodzie po
zachodzie słońca, bo każdy wie, że to szkodzi na reumatyzm. Ida i Krzysztof zostali sami,
mocno pachniała maciejka, a lekki wietrzyk przewracał kartki „Robin Hooda”. Światło,
zapalone właśnie w gabinecie, wylało się żółtym prostokątem na deski werandy i część
trawnika i dopiero teraz Ida uświadomiła sobie, że faktycznie jest wieczór.
- To idę - podniosła się, cała odrętwiała.
- Odprowadzę cię.
- Nie trzeba.
- Nie trzeba czy nie chcesz? Bo ja mam ochotę cię odprowadzić.
Poszli przez trawnik ku ulicy.
Było cicho, spokojnie, mało ludzi. Z rzadka przejechał jakiś samochód albo grupka
chłopców na rowerach. Ida i Krzysztof powoli szli chodnikiem - coraz wolniej, bo spokój i
łagodność niebieskiego zmierzchu zdawały się zapraszać do długiego spaceru.
- Dobrze poszło, co? - zapytał Krzysio. - Wyglądali, jakby po raz pierwszy słuchali
głośnego czytania.
- Przecież tak chyba i było. Kto im ma czytać głośno, zastanów się.
Mamusia? I co ma czytać? Książek nie można dostać i pani Lisiecka na pewno nie
będzie stawać na głowie, żeby zdobyć dla dzieci coś do czytania. Podejrzewam, że oni w
ogóle nie mają książek.
- Ida, wyobraź sobie przez moment, ile jest w naszej dzielnicy dzieci, które tak żyją i
będą żyć. A ile jest ich w naszym mieście? A w województwie? A w całej Polsce?
- Brr - powiedziała Ida. - Ty wiesz, co to będą za dorośli?
Popatrzeli po sobie i zaśmiali się jednocześnie.
- Nie, ale poważnie - ciągnął Krzysztof. - Kim oni będą?
- Minimalistami - oświadczyła Ida.
- Jeżeli nie będą mieli rozbudzonej wyobraźni, to nie potrafią nawet porządnie zbić
budy dla psa. A co dopiero zaprojektować most albo osiedle. Czarno widzę przed sobą, Iduś.
- Zdaje się, Krzysiu, że zaczyna ci się rysować jakiś wielki plan. To ja się przyłączę.
Grupa ESD ostatnio powzięła uchwałę, że należy opracować program pomocy dla
zaniedbanych dzieci.
- Grupa ESD mnie nie chce. Jeżeli będę coś robił, to niezależnie od tych
przemądrzalców.
- Utworzymy, Krzysiu, frakcję.
- O, ładnie. Frakcja Szwungszajba.
- Nie, lepiej będzie bez germanizmów, kolego. Frakcja Koło Zamachowe.
- Brawo!
- Na początek zajmiemy się Lisieckimi. A potem, zobaczysz, co będzie.
- Potem, Iduś, będzie rok szkolny.
- No to co. Trzy godziny nauki, a potem łobuzują po krzakach.
- Miałem na myśli nas. My też idziemy do szkółki.
- No trudno, Krzysiu. Odpowiedzialność za przyszłe społeczeństwo wymaga
poświęceń. Możesz raz czy drugi nie iść do kina. Czas musi się znaleźć.
Wyszli z Krasińskiego i skręcili w ulicę Roosevelta.
- O cześć! - powiedziała nagle Paulinka, która wpadła na nich jakby przypadkiem, w
każdym razie wyglądała na prawdziwie zaskoczoną.
- Cześć - stropili się Ida i Krzysztof - każde z innego powodu.
- Co tu robicie? - niepewnie uśmiechnęła się piękność, jaśniejąc w łagodnym
zmierzchu zębami, lokami i białą sukienką. Krzyś zapatrzył się na nią, sam nawet nie
wiedząc, co ma wypisane na twarzy.
- Wracam do domu po pracy - wyjaśniła Ida skrupulatnie. - Krzyś mnie odprowadzał,
dosyć zresztą bezsensownie, bo mieszkam tuż obok. No, ale teraz pójdę już sama - miało to
zabrzmieć pogodnie, lecz nie zabrzmiało. Musiała być chyba w jej głosie jakaś gorycz, bo
nagle Krzysio z miną winowajcy oświadczył, że odprowadzi Idę pod drzwi.
- Pójdę z wami - Paulina na to. - Nie mam akurat nic do roboty. Wyszłam sobie na
spacerek.
Następnych kilkanaście metrów przebyła Ida z takim trudem, jakby stąpała boso po
tłuczonym szkle. Pomiędzy nimi trojgiem zawisło napięcie i było to tak dla wszystkich
męczące, że mieli ochotę albo rozstać się natychmiast, albo pobiec galopem do tej Idusiowej
bramy, żeby już wreszcie ta męka się skończyła. Ale nie skończyła się, nawet kiedy już
zamajaczyła przed nimi czarna czeluść wejścia do kamienicy numer pięć. Teraz żadne z nich
nie chciało okazać, że zmęczone jest tą sytuacją. Paulina szybko zapytała, o czym tak
zapalczywie gadali, gdy ha nich wpadła, i Krzysio zaczął mętnie coś wyjaśniać, pomagając
sobie rozpaczliwymi gestami. Lecz informacja, że założyli właśnie z Ida dwuosobową frakcję
pod nazwą Koło Zamachowe, nie powiedziała Paulinie nic, a wyłącznie rozbudziła w niej
określone podejrzenia.
- Czy ja też mogłabym należeć do tej frakcji? - domagała się odpowiedzi.
- W zasadzie tak - odparł Krzysio niepewnie. - Co myślisz. Ida.
- Ja nic nie myślę - odpowiedziała słabo panna Borejko. - Chciałabym już pójść do
domu. Cześć. Przemyślcie sobie sprawę frakcji, ale już beze mnie.
- No, to cześć, stara - zgodził się Krzyś.
- Cześć, kochanie - pomachała ręką Paulinka.
Ida weszła do bramy, z ulgą czując chłodny powiew na rozpalonej twarzy.
Nie zapalała światła, bo przez ciemnoniebieskie szybki, osadzone w ciężkich drzwiach
wejściowych, przenikały jeszcze resztki dnia. Po mrocznych schodkach weszła na podest
przed drzwiami swego mieszkania. Już łowiła uchem dudniące wrzaski Nutrii, która zapewne
teraz, siedząc w wannie, wyśpiewywała swoje ulubione piosenki, już miała nacisnąć
dzwonek, kiedy nagle spostrzegła, że ma w ręce Krzysiowego „Robin Hooda”. Jakim cudem
go zabrała? Zwykłe roztargnienie. Niewiele myśląc zawróciła i pobiegła z powrotem. Krzysio
chyba nie uszedł zbyt daleko.
5
Nie uszedł rzeczywiście. Stał wciąż pod bramą i gęsto się tłumaczył przed
rozgniewaną Paulinka. Ida ujrzała tę scenę wyraźnie, bo wahadłowe drzwi bramy były
uchylone.
- ... i daję ci słowo, że nikt się tu w nikim nie kocha - mówił właśnie Krzysztof.
- Wiem, co widzę - przerwała mu kłótliwie Paulinka. - A widzę was razem. Zbyt
często.
- Daj spokój. Paulina. Po pierwsze, to takie biedne zakompleksione stworzenie. Gdyby
ona wiedziała, jak ty jej nie lubisz...
- Dobrze, dobrze. A po drugie?
- A po drugie, to właściwie jakim prawem ty właśnie robisz mi sceny?
- Ja ci, Krzysiu, nie robię scen. Ja bym tylko chciała się dowiedzieć, co cię łączy z tą
ryżą smarkulą.
- Nic cię to nie obchodzi! - zdenerwował się nagle Krzysio i zamachał rękami. - I do
widzenia, złotko! I przestań mnie zamęczać! I uważaj, żebym ja ci nie przypomniał naszego
wspólnego przyjaciela!
- Krzysztof!
- No co? - Krzysio tupnął nogą, wsadził ręce w kieszenie i odwróciwszy się
gwałtownie, poszedł szybko przed siebie.
Ida ujrzała jeszcze, jak Paulina, po krótkim wahaniu, idzie za nim - a potem nie
widziała już nic, bo łzy zamazały jej obraz świata. Usiadła tam, gdzie stała, na schodku, i
rozbeczała się na dobre.
Ryża smarkula.
Biedne, zakompleksione stworzenie. (Czyż można usłyszeć określenie bardziej
upokarzające?!)
„Nigdy już nie potrafię z nim normalnie rozmawiać - pomyślała Ida z rozpaczą. -
Nigdy już nie będę pewna siebie”.
Ciche łzy wciąż spływały po jej policzkach. W bramie było chłodno, ciemno i ponuro.
Takie same mroki panowały w duszy Idy Borejko.
Żeby chociaż mogła się pogniewać na Krzysia czy Paulinę. Ale nie mogła. Wszystko,
co mówili, było szczerą prawdą. Pech polegał na tym, że Ida usłyszała to, czego usłyszeć nie
powinna. Nikt chyba nie miałby przyjaciół, gdyby słyszał, co oni mówią za jego plecami. Ci
nawet nie mówili niczego specjalnie złośliwego. Po prostu konstatowali fakty. Tak, fakty.
Biedne, zakompleksione stworzenie. Oto, kim jest Ida Borejko. Oto, jak ją widzą
osoby postronne.
Ida zmarzła. Ale w takim stanie wrócić do domu nie mogła. Dopiero by się zaczęło
wypytywanie, pocieszanie, dobre rady i kpinki. No i to zwykłe, stereotypowe: „Nie jesteś
przecież taka brzydka”.
Wyszła na ciepłą, mroczniejącą ulicę. Deszcz już nie kropił, niebieski zmierzch trochę
zgęstniał. Była dziewiąta. Ida postanowiła przejść się dla odzyskania spokoju.
Gdybyż to miała jakąś przyjaciółkę. Jakąś bliską duszę, do której zapukałaby teraz,
żeby wygadać się i wypłakać. Ale nie. Nikogo.
No, tak. Nawet nie miała dokąd pójść. Biedne, nikomu niepotrzebne, ryże,
zakompleksione stworzenie.
Ach, czyż doprawdy mógł być dziś w tym mieście ktoś jeszcze bardziej
nieszczęśliwy?
Wzdychając raz po raz i hamując łkanie, Ida wlokła się w dół ulicą Roosevelta.
Później nigdy nie mogła dociec, czy to przeczucie, czy podświadomość, czy też zwykły
przypadek skierował jej kroki w stronę ulicy Jeżyckiej. Kiedy zorientowała się, że jest na
osiedlu wieżowców, więcej, że stoi pod blokiem i zagląda w oświetlone okno, skłonna była
przypuszczać, że skierował ją tu Anioł Stróż braci Lisieckich.
Ujrzała bowiem małego Lisieckiego, który siedział na wersalce zielonkawy na twarzy,
trzymając się kurczowo za brzuch. Jarek schylał się nad nim, przytrzymując przed twarzą
braciszka niewielką emaliowaną miskę.
Poza nimi, oczywiście, nikogo w pokoju nie było.
6
Główne drzwi zastała otwarte.
Wtargnęła do pokoju dość gwałtownie, zwracając ku sobie oczy starszego chłopca.
- Co się dzieje? - spytała podchodząc bliżej.
- Marek chyba będzie rzygał - wyjaśnił sytuację Starszy Lisiecki.
- Mówi się: wymiotować - pouczyła go Ida.
- Dlaczego?
- Nie wiem. Co mu jest?
- Pewnie się przejadł. Jak wróciliśmy, to narzekał, że go boli brzuch. Nic mu nie
pomagało. To on najpierw leżał, potem zaczął krzyczeć, a potem...
- Krzyczeć? - przestraszyła się Ida. - Te, Marek, jak się czujesz?
Mały Lisiecki nie odpowiedział, tylko przerażająco błysnął białkami wywróconych
oczu i osunął się na podłogę.
- Przecież on zemdlał! - wpadła w panikę Ida. - Jarek, czy on na pewno nie udaje?
Jarek badawczo uszczypnął brata, który ani drgnął.
- Nie udaje. Ja bym się poznał.
- Nie wiem, co by mu pomogło... - zmartwiła się Ida.
- Nic już mu nie pomoże. Jak już nawet lekarstwo mamy nie pomogło...
Idusi stanęły nagle przed oczami dwie buteleczki proszków nasennych, które
skonfiskowała u Krzysia. Lekarstwo mamy? Rany boskie.
Zrobiło się jej gorąco.
- Jarek... - wychrypiała. - Jakie to było lekarstwo?
- No, jakieś tam... z szuflady. Czy ja wiem.
- Przypomnij sobie, które to było! - zażądała idą gwałtownie, z przerażeniem patrząc
na drobne ciałko, rozciągnięte na dywanie.
- No, nie wiem, no!
- Uch, ty głupku mały! Skup się! Może to lekarstwo mu właśnie zaszkodziło! Gdzie ta
szuflada?
Jarek zbliżył się do meblościanki i pokazał.
We wnętrzu szuflady przelewało się od pudełek, fiolek i buteleczek. Mama Lisiecka
bardzo widać lubiła się leczyć.
- W jakim opakowaniu to było? - spytała Ida, przebierając bezradnie wśród tego
całego kramu.
- W takim jakby... pudełku - przypomniał sobie Lisiecki. - Może to to?
- Boże. Ile on tego mógł zjeść?
- No, dużo. Jadł i jadł, bo wciąż go bolało. Ja mu nawet mówiłem, żeby przestał, ale
on jadł i jadł...
Idę oblał zimny pot.
- Co ja mam zrobić? - jęknęła. - Macie telefon?
Przerażony już teraz Jarek pokręcił przecząco łepetyną.
Ida rzuciła się do leżącego chłopca. Był biały jak ser, oddychał ciężko, z trudem, a
kiedy Ida wymacała wreszcie puls - wyczuła tętno słabe i bardzo powolne.
- A czy ktoś z sąsiadów ma telefon? - spytała Ida, czując, że jej też puls słabnie - ze
strachu.
Lisiecki odparł, że na osiedlu w ogóle nie ma telefonu. A automat na rogu zepsuty.
„A wi ęc najbliższy telefon mam u pana Paszkieta - pomyślała. - Miejmy nadzieję, że
Krzysio jeszcze spaceruje z Paulina”. Najchętniej nie wróciłaby tam już nigdy w życiu. Ale to
nie był czas na odruchy urażonej ambicji. Uniosła Marka i ułożyła ostrożnie na twardej
wersalce. Okryła go po uszy kocem, przykazała Jarkowi, żeby nie ruszał się od brata ani na
krok, tylko czekał na nią, bo ona na pewno zaraz wróci - i pognała ile sił w chudych nogach
na ulicę Krasińskiego.
7
Zadzwoniła do znajomych drzwi jak na alarm, choć pora była dość późna - wpół do
dziesiątej - i prawdopodobnie pan Paszkiet udał się na spoczynek. Spodziewała się, że
otworzy jej, jak zwykle, Basia, ale po dłuższej chwili dały się słyszeć w przedpokoju kroki
całkiem nie starcze, drzwi otworzono i Ida stanęła oko w oko z Krzysiem.
- Gdzie telefon? - nie dała mu dojść do słowa, przepchnęła się obok i dopadła do
aparatu.
- Ale co się stało? Ale co się stało? - dopytywał się flegmatycznie Krzysio, idąc za nią.
Ida nakręciła numer doktora Kowalika.
- Panie doktorze, dobry wieczór, tu Ida Borejko.
- Cześć - powiedział w słuchawce soczysty baryton doktora. - Co słychać? Dzwonisz
do mnie czy do Anieli?
- Do pana...
- Czyżby znów jakiś chłopiec ci spuchł?
- Nie, nie spuchł, panie doktorze. On się chyba otruł.
- Z miłości?
- Panie doktorze, ja nie żartuję. To jest chłopiec chyba sześcioletni.
Najadł się jakichś tabletek i stracił przytomność. Puls ma nierówny i bardzo słaby,
wygląda okropnie zielono. Ja nie wiem, co robić - roztrzęsła się nagle Ida.
- Hę - mruknął baryton w słuchawce. - Gdzie ty jesteś? U niego?
- W pobliżu.
- Dobra, podaj adres. Przyjdę i zobaczę. Boże, co ja mam z tą dziewczyną.
- Dziękuję, dziękuję panu! Lisieccy, Norwida sześć, mieszkania trzy, na parterze, a
zresztą ja mogę czekać przed bramą.
- Nie czekaj przed bramą, tylko leć zaraz do chłopaka i spowoduj wymioty.
- Proszę?!...
- Rób, co ci każę. Palec w gardło. Natychmiast! Bo ja nie wiem, czy złapię taksówkę.
Doktor odłożył słuchawkę.
Ida też odłożyła.
- Co się dzieje? - zadudnił z łazienki bas pana Paszkieta na dźwiękowym tle
waniennych plusków.
Ida nie traciła czasu na odpowiedź. Wybiegła z przedpokoju i błyskawicznie znalazła
się na ulicy.
Tu dopiero zauważyła, że obok niej biegnie Krzysio.
8
Pozostawiony sam na sam z nieprzytomnym bratem, starszy Lisiecki mocno zmiękł.
Dawna jego bezczelność uleciała bez śladu i wpadająca do pokoju Ida ujrzała przed sobą
kupkę nieszczęścia - beczącą, zasmarkaną i szarą ze strachu. Na widok Idy, która w tych
warunkach stanowiła oazę otuchy i gwarancję bezpieczeństwa, Jarek omal nie rzucił się jej na
szyję. Odsunęła go ze zniecierpliwieniem.
- Krzysztof - powiedziała - prędko pomóż mi przenieść tego tam do łazienki.
Doktor Kowalik przyszedł zdyszany w chwili, gdy Ida i Krzysio wlekli małego Marka
z łazienki do pokoju.
- I co? - spytał szybko.
- Stało się - zaraportowania pobladła nieco Ida. - Ale nie odzyskał przytomności.
Doktor podszedł bliżej, pomógł ułożyć chłopca na wersalce, dotknął jego czoła. Mały
Lisiecki poruszył się i lekko westchnął.
- Gdybyśmy wiedzieli, co on połknął - mruknął doktor, badając chłopca. - Z sercem
jest nie najlepiej...
- Och!
- Ida, ty się zdecyduj, czy będziesz histeryzować, czy nie. W tym pierwszym
przypadku lepiej sobie idź. - Doktor otworzył swoją torbę podręczną i wyjął strzykawkę,
ampułki i gumową rurkę. - Podwiń mu rękaw - polecił.
- Ale ja... - zaczęła Ida i urwała. Miała zamiar wyznać, że boi się, zawsze się bała i
zawsze bać się będzie widoku krwi, ostrych igieł, narzędzi lekarskich, zastrzyków i w ogóle
wszystkiego, bo sama ma bardzo delikatne zdrowie - kiedy nagle poczuła, że wszystko to
nieprawda. Wcale się nie bała. Nie wiadomo jakim cudem - zupełnie się nie bała!
Tak, nie do wiary, była to ta sama Idusia, która rok temu, kiedy mamę zabrało
pogotowie, dostała klasycznego ataku histerii, którą mdliło od samego zapachu szpitala, która
umierała na katar i bez ustanku trzęsła się o swoje zdrowie. Ona to teraz, wyprostowana i z
podniesionym czołem, trzymała gumowy zacisk na wątłym ramieniu Marka i obserwowała,
jak doktor szuka dobrej żyły na tej bladej ręce. Ona to, nawet nie drgnąwszy, widziała jak
ostra igła wbija się w skórę, jak przezroczysty płyn wciska się z wolna w niebieską żyłkę i jak
po wyjęciu igły ukazuje się kropelka krwi. Krzysio odwrócił się i wyszedł do przedpokoju, a
ona nic. Patrzała na cały zabieg z zupełnym spokojem i czuła, że dokonał się w niej jakiś
ważny przełom.
W przedpokoju Krzysio pocieszał beczącego Jarka.
- Nie załamuj się, stary - mówił mu właśnie, klepiąc go po łopatce.
- Najgorsze już minęło.
- Tak? - łzawo spytał Jarek. Podniósł zapłakane spojrzenie, trafił na uśmiechnięte
oczy, po czym ryknął nagle a rozgłośnie, wparłszy mokre oblicze w brzuch Krzysia i
obejmując go w pasie rękami - z całej siły.
9
W pół godziny później doktor Kowalik przykrył kocem śpiącego Marka i poszedł
sobie, prosząc na odchodnym Idę, by nie omieszkała znów go zawiadomić, kiedy jej się trafi
jakiś ciekawszy przypadek. Powiedział, że z Markiem wszystko już w porządku i kiedy tylko
nadejdzie matka chłopców, Ida może wrócić do swej stęsknionej rodziny.
Ida nie wyjaśniała, gdzie obecnie znajduje się matka Lisieckich i z jakich to powodów
nie należy jej się spodziewać tego wieczora, Wiedziała, że doktor poczuwałby się do
obowiązku dyżurowania przez całą noc. A przecież małemu już nic nie groziło, doktor sam to
przyznał, dodając, żeby go wezwano w przypadku nagłego pogorszenia, którego zresztą nie
przewidywał.
- Wpadnę tu jutro z rana - dorzucił i uśmiechnąwszy się odszedł z miną zaaferowaną.
Ida i Krzysio polecili starszemu Lisieckiemu, by się wykąpał (uczynił to bardzo
niechętnie), dali mu szklankę mleka (powiedział, że nie lubi) i kazali mu położyć się do łóżka,
co uczynił z ociąganiem, zapytując, kto będzie pilnował Marka, gdy on zaśnie.
- Ja - mruknęła Ida.
- Nie, ja tu zostanę - sprzeciwił się Krzysio. - Ty wracaj do domu.
- Nie wiedziałbyś, co robić w razie czego!
- Ty też byś nie wiedziała.
- Szkoda gadać, zostaję - twardo zdecydowała Ida. - Ty idź do domu i zadzwoń, z
łaski swojej, do mojej mamy. Powiedz, co zaszło, i niech się nie denerwują. Wrócę rano.
Jej glos był suchy, stanowczy i nieprzyjazny. Mówiąc patrzała zawsze w bok.
Przypisawszy powyższe objawy zmęczeniu Idy, Krzysio nie odczul zmiany w jej
uczuciach.
A przecież Ida zaczynała właśnie bardzo go nie lubić, bo przypominał jej każdym
swoim słowem, każdym ruchem i w ogóle całym sobą, w jak wielkim stopniu miał rację,
nazywając ją biednym zakompleksionym stworzeniem.
- Spływaj - warknęła wrogo w jego stronę. - Zadzwoń tylko do mojego domu, o to
jedno cię proszę. Poszedł posłusznie, a Ida zgasiła górne światło, usiadła z podwiniętymi
nogami na dywanie, między wersalką ze śpiącym Markiem a drugą, na której bezsennie
przewracał się Jarek.
- Śpij - rozkazała mu ostro.
- Nie mogę.
- Zamknij oczy, to będziesz mógł.
- Dobrze - zgodził się chłopak pokornie i Ida ze zdziwienia omal nie wstała, by
spojrzeć mu w tę bezczelną fizjonomię.
- Jak się czujesz? - spytała podejrzliwie.
- Ja? Źle.
- No? - zaniepokoiła się Ida. - Czyżbyś i ty zeżarł jakieś pigułki?
- Taki głupi nie jestem. Tylko brzuch mnie boli.
- Jak to, ciebie też?!
- Uhm. Za dużo dziś zjedliśmy.
„Rzeczywiście” - pomyślała Ida. Odkąd przyszli do Borejków, bez ustanku ktoś ich
czymś opycha.
- A Marek nie umrze? - spytał chłopiec.
- Nie - burknęła Ida. - Nie przewiduję jego zgonu w ciągu następnych sześćdziesięciu
lat. Chyba że jutro zje znów pół szuflady lekarstw. Śpij już. Ja sobie poczytam.
- To ta książka o rozbójniku?
- Uhm - mruknęła Ida, która rzeczywiście wciąż ze sobą targała Krzysiową
książczynę.
- A czy on bronił słabszych, jak silniejszy ich bił?
- Chyba wcale nie uważałeś, jak czytaliśmy. Jasne, że tak.
- A jeśli oni byli winni?
- Kto?
- Ci słabsi.
- Też bronił - niepewnie powiedziała Ida. - Słabszych zawsze trzeba bronić.
- Wcale nie czytasz - zauważył Jarek półgłosem. Leżał na wznak, przykryty pod
brodę, a boczne światło małej lampki zabarwiało na pomarańczowo lewą stronę jego twarzy. -
Mogłabyś poczytać mi na głos - znad brzegu kołdry błysnęły przezroczyste oczy.
- Miałeś spać.
- Nie mogę, jak światło się pali.
Ida popatrzała przez chwilę na głęboko uśpionego Marka, dotknęła jego czoła, złapała
za puls. W porządku. Tętno równe i mocne.
- Wolałabym nie gasić światła - mruknęła. - Bo jakby z Markiem coś nie tak...
- To potrzymaj mnie za rękę - zamruczał cicho głosik spod kołdry.
- Za rękę! - sarknęła Ida. - I kto to prosi mnie o coś takiego! Jarek Lisiecki! I któż to
ma trzymać za rączkę Jarka Lisieckiego? Rudy kościotrup?!
Dobrze wiedziała, że niegodziwe było dręczenie smarkacza teraz, kiedy przeszedł
ciężkie chwile. A przecież jej miłość własna, tak bardzo dziś obolała, nie potrafiła
zareagować inaczej na tę bezradną prośbę, która była przecież nie czym innym, jak
bezwarunkową kapitulacją.
Jarek umilkł, jakby go zamurowało. Zamknął oczy i usilnie starał się zasnąć. I nie
otwierał ich przez następne dwadzieścia minut, aż zasnął naprawdę.
Idusia siedziała na dywanie, plecami opierając się o wersalkę, i czytała „Robin
Hooda”, nie rozumiejąc ani słóweczka. Tak zwykle bywa, kiedy przy czytaniu umysł ma się
zaprzątnięty prawdziwym, poważnym zmartwieniem.
„Biedne, zakompleksione stworzenie” - myślała. Nikt i nigdy nie zatrze w niej
wspomnienia tych strasznych stów.
10
Obudziło ją jakieś stukanie. Otworzyła oczy, rozejrzała się nieprzytomnie i zdumiał ją
widok obcego pokoju oraz śpiących chłopców po obu stronach. Lisieccy - przypomniała sobie
w następnej chwili.
Spojrzała na zegarek. Pierwsza.
Teraz popatrzała na drzwi od przedpokoju. Ktoś się ruszał za matową szybą. Po chwili
drzwi uchyliły się cicho i w pokoju pojawił się spokojny ojciec Borejko. Za nim wszedł
Krzysio.
- Jak tam Marek? - spytał półgłosem, podchodząc do wersalki.
- W porządku - burknęła Ida z urazą, nie patrząc w jego stronę.
- Tato, a ty co tu robisz?
- Spełniam obowiązek ojcowski - wyjaśnił tata Borejko.
- Krzysio zadzwonił, opowiedział, co się stało, i zakomunikował, że zastąpi cię o
pierwszej. Chodź do domu.
- Nigdzie nie pójdę - zaoponowała Ida z czystej przekory.
- Zmykaj, zmykaj - powiedział Krzysio, sadowiąc się w krześle. - Ja już pospałem.
Teraz na ciebie kolej. No, co robisz miny? Przecież to logiczne, nie?
- Ona śpi na stojąco - zaśmiał się cicho ojciec. - Chodź, Iduś, wkładaj prochowiec.
Widzisz, jaki tata przewidujący. O, zapnij guziki. Dobranoc, panie Krzysztofie. Dziękuję za
telefon.
W dwadzieścia minut potem Ida znalazła się w swoim łóżku, wyszorowana do czysta
w misce (wody w kranach już nie było) i nieludzko senna. Przewidujący tata bowiem
zaaplikował jej trzy pełne łyżeczki neospazminy, w przekonaniu, że Iduś, przeszedłszy chwile
tak palpitujące, nie będzie mogła samodzielnie zmrużyć oka. Oczadziały od waleriany Iduś
ledwie dowlókł się do łóżka i walnąwszy się w pościel, obudził się po upływie jedenastu
godzin.
PIĄTEK,
17 SIERPNIA
1
Dochodziło południe, co można było bez trudu stwierdzić, słysząc hejnał z Wieży
Mariackiej, dobiegający z tranzystora Nutrii. Ida usiana, na łóżku i rozdzierająco ziewnęła.
Z okna osłoniętego białą firanką w kropki bil brylantowy blask szalonego słońca.
Wyglądało to na wspaniałą pogodę.
Na tapczanie Gabrysi nie było już pościeli. Żółte i pomarańczowe nagietki w
glinianym, pękatym wazonie rozprzestrzeniały gorzki zapach, skłaniając omdlałe od upału
główki.
„A wi ęc mamy południe?” - zdziwiła się Ida, słysząc w głębi mieszkania wiadomości
dziennika radiowego. Dlaczego to ona tak długo spała?
„Marek” - poderwało ją nagłe przypomnienie. Rety, już południe!
Obiecała sobie przecież, że już o siódmej rano będzie u Lisieckich, o tej porze miał
tam przybyć zdążający do pracy doktor Kowalik.
Ależ zaspała!
Zaklęła w duchu, łapiąc w locie jakieś fragmenty odzieży i pędząc do łazienki.
W kuchni hałasowała maszyna dziewiarska. Ubrana i umyta już Ida wpadła tam w
wielkim pędzie, gorączkowo szukając kawałka chleba, który mogłaby łapsnąć i popędzić na
ulicę Norwida.
- Hej! A ty dokąd! - zawołała na jej widok mama, podnosząc znad maszyny siwiejącą
głowę. Mama, która przed laty porzuciła pracę biurową, by zająć się wychowaniem swoich
czterech córek, dorabiała dzierganiem swetrów dla spółdzielni „Świt”. Teraz miała na
warsztacie wiśniową spódnicę z cienkiej wełenki. - Ida, pytam, dokąd tak się spieszysz? -
powtórzyła.
- Oj... nie mam czasu ci opowiadać, mamo - jęknęła Ida, wygrzebując z pudła na chleb
jakąś podsuszoną kromkę. - Cześć, lecę do Lisieckich.
- Iduś! No, czekajże. Jeszcze nie wiesz, co zaszło. Ida zatrzymała się z oczami w słup.
- Lisiecki umarł?! - jęknęła.
- Skąd. Zdrów jak rybka. Dzwonił Krzysio. Doktor Kowalik był tam rano, zbadał
chłopca i stwierdził, że wszystko jest w porządku, tyle że mały musi jeszcze poleżeć w łóżku.
Doktor mówi, że widzi w tobie godną swoją następczynię.
- Hę, hę.
- Zaproponowałam, że zabierzemy chłopców do siebie, żeby mieli przynajmniej jakąś
opiekę, ale Krzysio powiedział, że to zbyteczne.
- Tak? Dlaczego?
- Bo sam już ich zabrał do dziadka, na Krasińskiego.
- Coś takiego! - powiedziała Ida, ugryzła kawał chleba i przysiadła na parapecie. -
Dobrze, to ja już nie muszę nigdzie pędzić. Basia się nimi zajmie.
Mieszkanie było puste, cieniste i chłodne, choć na dworze słońce świeciło coraz
jaskrawiej, a powietrze nad jezdnią drżało od upału.
Ida odeszła od okna.
- Żebyśmy to w Czaplinku mieli taką pogodę! - westchnęła.
Masz, zjadaj to - mama postawiła na stole kubek zimnego mleka i kanapkę z
twarogiem. Usiadła do swojej maszyny. - Tata dziś rano powiedział z wyrzutem, że
gdybyśmy tylko trochę poczekali, mielibyśmy cudowne wakacje. No, jedz.
- A właśnie, gdzie są wszyscy?
- No gdzieżby. W Kiekrzu, nad jeziorem. Pojechali pierwszym porannym autobusem.
Ojciec powiedział, że zostały mu już tylko cztery dni urlopu i on to wykorzysta do
maksimum.
- A ty, mamo?
- No, co ja. Ja nie lubię upału, przecież wiesz. Ida ponuro siorbnęła mleka. No, tak.
Przez chwilę miała nadzieję, że mama zrezygnowała z wycieczki ze względu na nią. Ale
skoro sama mówi, że to z powodu upału...
„Biedne, zakompleksione stworzenie” - obudziło się w niej przytajone dotąd zdanie.
Mama spojrzała na jej wydłużoną minę, zaświeciła błękitnymi oczami i pociągnęła
córkę za rudy loczek nad czołem.
- No? - spytała.
- Co?!... - odburknęła Ida z oczami w kosmosie.
- No, więc naprawdę to zostałam ze względu na ciebie. Ach, ta mama. Czy ona umie
czytać w myślach?
- Serio? - spytała Ida z drżącym podbródkiem.
- No, jazda, wyznaj matce, co zaszło.
- Czy koniecznie musiało coś zachodzić?
- Przecież widzę cię na wylot. Ktoś ci zrobił dużą przykrość, tak?
I teraz ci się to przypomniało. Tak?
- Ehe - szepnęła Ida i dwie strużki łez poleciały po jej policzkach.
- Nie chcesz powiedzieć?
- Nie... mogę... - odpowiedziała drżącym głosem Ida i nagle chlusnęła przez nią fala
żałości, unosząc resztki jej opanowania jak źdźbła słomy. - Ach, mamo! - krzyknęła, zanosząc
się od płaczu.
- Dlaczego ja jestem taka brzydka?!
W połowie czwartego szlochu, rozrywającego jej chudą pierś. Ida dosłyszała, że mama
coś mówi, klepiąc ją uspokajająco po ręce, więc urywanym głosem zawołała:
- Nie, nie pocie... szaj mnie... ja już nie mo... gę znieść tego pocie... szania! Jak ty mi
zaczniesz wma... wiać, że jestem ładna... to chyba się upiję!!!
Ależ wcale nie jesteś ładna! - powiedziała mama spokojnie.
- Nie?!
- Przecież teraz nie możesz być ładna. Przechodzisz etap brzydkiego kaczątka. Masz
za długie ręce i nogi, jesteś trochę za chuda...
- Ach! Więc i ty to zauważyłaś! - wybuchnęła Ida nowym lamentem.
- Jak mogłam nie zauważyć - powiedziała mama z uśmiechem. - Ja cię przecież
bardzo uważnie obserwuję. Jedną mam tylko Idusię, no nie?
- Ach, mamo! - zapłakała Ida, rzucając się matce na szyję, przewracając stołek i prując
dwa rzędy włóczkowej spódnicy, leżącej na pulpicie maszyny.
- No, no, no - powiedziała mama, - Chodź ze mną. Coś ci pokażę. Pocałowała Idę w
bulgocący nos i wstała.
2
Pokój rodziców był przytulnym, kwadratowym pomieszczeniem o wielkich oknach.
Były tu dwa tapczany, mnóstwo książek, stary fotel oraz biurko ojca. Pod oknem na niskim
stoliku pysznił się wielki rododendron o błyszczących ciemnozielonych liściach - przedmiot
dumy Gabusi, która osobiście wyhodowała to paskudztwo.
- Siadaj tu - powiedziała mama i pociągnęła córkę na tapczan, w cień rododendrona.
Sięgnęła na półkę i wyjęła spomiędzy książek grube albumy z fotografiami.
Ida znała je dobrze, wszystkie zresztą siostry Borejko uwielbiały te pożółkłe tomiska,
pełne starych fotografii jakichś zapomnianych ciotek i kuzynek. Były tu też i dwa nowsze
albumy, zawierające szczegółową ilustrowaną historię ich czterech - Gaby, Idy, Nutrii i
Pulpecji. Teraz jednak mama otworzyła album ze swego dzieciństwa i młodości.
- Gdzieś tu powinno być takie zdjęcie - powiedziała, przeglądając sztywne karty. -
Czekaj. Pięćdziesiąty pierwszy rok. O, już je mam!
Nieduża fotografia amatorska ukazywała przeraźliwie chudą dziewczynę o cienkich
jasnych warkoczykach sięgających ramion i cienkich długich nogach wystających spod
pogniecionej spódnicy. Dziewczyna „kuliła ramiona w sposób zdradzający wielką
nieśmiałość, uśmiechała się bojaźliwie, a jej okrągłe małe oczy wyrażały przestrach i smutek.
Nieszczęsna ta istota stała niezgrabnie pod murkiem, podczas gdy na dalszym planie widać
było roześmiane, zagadane lub biegające beztrosko koleżanki.
- To ja - oświadczyła mama, z politowaniem patrząc na swój wizerunek sprzed
dwudziestu ośmiu lat. - Miałam wtedy tyle lat, co ty teraz. Trudno sobie wyobrazić brzydsze
stworzenie.
- Faktycznie - ucieszyła się Ida.
- A to zdjęcie zrobiono w siedem lat później. Proszę porównać. Na tej błyszczącej
dużej fotografii widniała mama, podobna już do siebie, ale młodsza i ładniejsza. Miała
puszystą fryzurę, szpilki na pięknych nogach, śmiały makijaż i sukienkę w kształcie bombki.
Śmiała się od ucha do ucha, ukazując wszystkie wspaniałe zęby, a przez jej pierś biegła na
ukos szarfa z napisem „Miss Juvenaliów 1958”. Późniejsza mama Gabrieli, Idy, Nutrii i
Pulpecji wymachiwała wielkim bukietem róż, a wokół niej wiwatowały tłumy młodzieńców z
transparentami „WSE pozdrawia najmilszą Milk ę”.
- Jakoś nie widzę tu taty - powiedziała zazdrośnie Ida, czyniąc przegląd tego tłumu.
- Nie było go tu, w istocie - powiedziała mama. - Tkwił w Bibliotece Uniwersyteckiej,
za co się na niego obraziłam. Byłam strasznie dumna z tego tytułu Miss. Ida przestała chlipać.
Dawno już jakoś nie oglądała maminego albumu. A nigdy dotychczas jeszcze nie
widziała obu tych zdjęć naraz. Kontrast był uderzający.
- Przez tych siedem lat, od tamtego zdjęcia ze szkoły - powiedziała - bardzo, mamo,
wyładniałaś. I stałaś się taka pewna siebie. Jakim cudem?
- Jakoś tak nagle... - zastanowiła się mama. - Kiedy zdałam do Szkoły Ekonomicznej,
zaprzyjaźniłam się z takim biednym zakompleksionym stworzeniem... Ida, co ci jest, na
Boga?
Ida była biała jak papier.
- Nic. Nic zupełnie. No i co z tym stworzeniem?
- Okazało się, że ta dziewczyna była znacznie bardziej nieśmiała niż ja. Zaczęłam ją
osłaniać i wspierać. I, wiesz, kiedy się przestaje myśleć o sobie, wszystko staje się prostsze.
- Dlaczego?
- Nie wiem, ale to prawda. Trzeba po prostu przestać siebie tak bardzo lubić.
- I to ci pomogło w zwalczaniu nieśmiałości?
- Też. Ale przede wszystkim zrozumiałam, że nie wolno mi jej okazywać.
Postanowiłam udawać osobę dziarską i bojową.
- I co?
- I wyobraź sobie, wszyscy zaczęli mnie uważać za osobę dziarską i bojową.
- Widzę, że już zmierzasz do wniosku, mamo. Więc jaki stąd wniosek?
- Ano taki, że jak cię widzą, tak cię piszą. Nikomu nie chce się wnikać w prawdziwą
głębię naszej istoty.
- Mnie, mamo, dręczy problem odwrotny. Ktoś właśnie wniknął w prawdziwą głębię
mojej istoty. I nazwał mnie biednym zakompleksionym stworzeniem.
- Żartujesz!
- Nie.
- Ale mylisz się zasadniczo, Iduś. Ten ktoś wcale nie wniknął w prawdziwą głębię
twojej istoty. Gdzie tam! On tylko nazwał to, co się rzuca w oczy.
- Czy rzuca się w oczy, że jestem zakompleksiona?
- Tak jest, rzuca się silnie. Przede wszystkim dlatego, że się garbisz i trwożnie
patrzysz spode łba. Przez tyle miesięcy zakrywałaś twarz tą dziką fryzurą i nikt nie widział,
jaki masz śliczny uśmiech. Powinnaś z tym skończyć. Wyprostować się i narzucić otoczeniu
przekonanie, że jesteś piękna i wspaniała.
- Cha, cha, oj, bo skonam - beznadziejnie powiedziała Ida.
- No, co ci szkodzi spróbować? Czy moje osobiste doświadczenie cię nie przekonuje?
- Niekoniecznie. Może ty, mamo, naprawdę byłaś piękna? Mama ryknęła śmiechem.
- Nie - wyznała. - Wcale nie byłam. Zresztą, spójrz na mnie. Nie byłam i nie jestem.
Ida spojrzała na mamę uważnie - tak uważnie jak nigdy w życiu. Zobaczyła szczupłą
twarz z ostrym podbródkiem, wysokim czołem i nosem jak guziczek.
I aż ją zatkało.
Bo doświadczyła dwóch naraz wrażeń.
Po pierwsze, zdała sobie sprawę, jak bardzo ona sama podobna jest do matki.
Po drugie, uprzytomniła sobie, że mama nie jest ładna, ale że w jakiś tajemniczy
sposób wydaje się piękna. Twarz mamy była myśląca, dobra i szlachetna, a błękitne oczy
patrzały wesoło, mądrze i kochające.
I kiedy do zielonych oczu Idy napłynęły łzy zrozumienia i miłości - do skołatanej jej
głowy trafiła nagle prosta i banalna prawda, iż to piękna dusza sprawia, że twarz ludzka jest
piękna.
- Kocham cię, mamo - rozbeczała się nagle kozim sopranem, padając w matczyne
ramiona i lejąc jej łzy za dekolt sukienki. - Kocham cię okropnie. Proszę, pamiętaj o tym
zawsze, żeby nie wiem co...
- A ja ciebie kocham - powiedziała mama wzruszonym głosem i porywczo uściskała
swoją zasmarkaną, chlipiącą córkę. - Zawsze o tym pamiętaj, żeby nie wiem co. A teraz
przestań już łkać, bo to zaraźliwe. Jazda, idziemy szorować garnki. Niema lepszego sposobu
na Izy roztkliwienia. No, może jeszcze tylko patroszenie ryb. Ale ryb nie ma i długo ich nie
będzie w tym domu.
3
- Kup bułek, jak by były - poleciła mama w kilka godzin później, wręczając Idzie
pieniądze i siatkę. - Pół kilo żółtego sera, jeśli będzie, masło, jakie będzie, i dużo pomidorów.
- Wziąć, jakie będą?
- Oczywiście. Byle były.
Z takimi dyrektywami w pamięci Ida przespacerowała się upalną ulicą i weszła do
znanego sklepu „Delikatesy” przy Dąbrowskiego. I - jakby jakieś fatum uparte kierowało jego
krokami - tuż za Ida wszedł Klaudiusz.
Zderzyli się nosami przy stoisku warzywnym.
- A! - krzyknęła Ida jak oparzona.
- O... - jęknął Klaudiusz.
- Przepraszam.
- To ja przepraszam.
- To cześć - powiedziała Ida i odwróciła się na pięcie, pamiętając o radach mamy.
Wyprostowała plecy i dumnie uniosła podbródek. Klaudiusz nic nie powiedział, bo go z lekka
przytkało. W rzeczy samej, Ida była jak odmieniona. W ciągu paru godzin mama zdążyła jej
uszyć nową sukienkę ze swojej starej. Była to bardzo wytworna kreacja z nie spotykanego już
obecnie czarnego jedwabiu w różowe motylki. Spódnicę miała długą do pół łydki,
romantyczne bufiaste rękawy do łokci i schowane w szwach kieszenie - jakby wymarzone dla
rąk, z którymi nie wiadomo co zrobić. Poza spódnicą, która była powiewna i szeroka,
sukienka nie posiadała ani jednej części, która mogłaby powiewać albo też wlec się po ziemi,
pęknąć lub rozpruć się znienacka.
Krótka czupryna Idy była świeżo wymyta i błyszczała jak góra mosiężnych
pierścionków, a rzęsy, pociągnięte maminym czarnym tuszem, dodawały jej oczom
tajemniczego blasku.
Już stała w kolejce po nabiał, kiedy Klaudiusz zmaterializował się przy niej.
- Ładnie wyglądasz - szepnął niepewnie. Serce Idy zatrzepotało po dawnemu.
Przełknęła ślinę, otworzyła usta i nagle powiedziała:
- Ja zawsze ładnie wyglądam. - Jej głos dźwięczał metaliczną siłą i pewnością.
- To prawda! - entuzjastycznie przyznał Klaudiusz i ciepłym spojrzeniem obleciał
całość czarnej sukienki.
- Natomiast ty jesteś jakiś blady - zauważyła Ida obojętnie. Klaudiusz nie wiedział, co
odpowiedzieć.
- Co słychać u ciebie? - spytał po chwili, zaglądając Idzie w twarz. Ona oderwała
wzrok od lady, gdzie pod papierem upstrzonym przez muchy psuł się biały ser.
- U mnie jak zwykle wszystko wspaniale - odrzekła z zadowoleniem.
- Dawno u was nie byłem - rzekł Klaudiusz niepewnie.
- Istotnie - przyznała Ida. - Poproszę pół kilo żółtego sera, jeśli jest.
- Nie ma - ze zmęczeniem odpowiedziała gruba ekspedientka.
- To masło, jakie jest.
- Śniadaniowe.
- Proszę ćwiartkę. A bułki są?
- O tej porze?
- A. To dziękuję.
- Nie ma za co - posępnie odpowiedziała ekspedientka.
- Słuchaj - wyszeptał Klaudiusz, kiedy Ida płaciła za masło. - ‘ Co robisz dziś po
południu?
Ida omal nie wybuchnęła gościnnością. Zagryzła prędko wargę.
- Jestem zajęta - oznajmiła.
- O. Szkoda.
- Czy ja wiem.
- A... wieczorem?
- A wieczorem - powiedziała Ida głosem już nieco bardziej miękkim - wieczorem będę
chyba w domu.
- To ja wpadnę. Można?
- Można, oczywiście.
- Pogadamy sobie... i tak dalej.
- I tak dalej - zgodziła się Ida. - No, proszę cię bardzo, wpadnij, Gdyby mnie
przypadkiem nie było, pogadasz sobie z którąś z moich sióstr. Albo z tatusiem.
- Z ta - tatusiem - powtórzył bezradnie Klaudiusz. Drobne kropelki potu wystąpiły mu
na różowe czoło.
- Zawsze bardzo lubiłeś rozmowy z tatusiem - dodała Ida perfidnie.
- No, to cześć, na razie. Bardzo się spieszę - przemknęła nieuważnym spojrzeniem po
Klaudiuszu, uśmiechnęła się zdawkowo i poszła.
Pomidorów już nie kupiła, oczywiście.
Ale na razie nikt jej tego nie wyrzucał. Kiedy bowiem wpadła do domu z obłąkanym
wrzaskiem:
- Mamo! Działa! Działa jak diabli!!! - mama Borejko natychmiast poddała się
bijącemu od Idusi tajfunowi szczęścia i razem z córką zaczęła skakać po kuchni.
4
Za to przy kolacji sprawa pomidorów nabrzmiała do wymiarów drastycznych.
- Serek?! - spytał ojciec Borejko z wyrzutem. Głębokim westchnieniem spróbował dać
do zrozumienia, jak bardzo go zawiedziono.
- Serek - przytaknęła mama. - Ale ze szczypiorkiem!
- A gdzie, wybacz, kochanie, sałatka pomidorowa?!
- Iduś nie kupił pomidorów, kochanie. Jednakże spróbuj to nam wybaczyć.
- W imię czego?
- Per nexum sanguinis - wysiliła się mama na łacinę, świadoma, iż tylko tym
sposobem zdolna jest przebłagać swego Ignasia.
- Hm, hm - mruknął Ignaś, w samej rzeczy ułagodzony. - A ogóreczki są?
- A ogóreczki są.
- To wybaczam. Panie Klaudiuszu, pan pozwoli ogóreczka.
- Nie, proszę pana... to jest, ja bardzo dziękuję, ja nigdy nie bywam głodny...
- Wielka zaleta w dzisiejszych czasach. Ale, pozwoli pan, że nie uwierzę. Gabrysiu,
nałóż panu Klaudiuszowi należytą porcję. Cieszę się, że go tu znowu widzę. Jakoś dawno pan
nie był u nas, prawda?
- Ta - ak - zalał się rumieńcem Klaudiusz.
- Lubiłem te nasze pogawędki antyczne. Zaraz po kolacji pokażę panu mój przekład
Herodota.
- Tato! - groźnie powiedziała Gabrysia. - Przecież Klaudiusz przyszedł do Idy!
- Czy rzeczywiście? - zdumiał się ojciec. - No, ale... Idy przecież nie ma.
- Przyjdzie, przyjdzie, nic się nie bój - mruknęła Gabrysia.
I, jak się okazało, miała rację.
Ida wleciała do domu w dziesięć minut później, kiedy na stole były już tylko puste
talerze z resztkami szczypiorku oraz pusta puszka od sardyneli po nigeryjsku, którą mama
zdecydowała się podać niemal w ostatniej chwili. Rodzina siedziała przy stole, popijając
herbatkę i gawędząc w najlepsze z oswojonym już nieco Klaudiuszem.
- Witam - powiedziała Ida, wkraczając do pokoju po uprzednim obejrzeniu się w
lustrze, strzepnięciu czarnej sukienki, napuszeniu loczków nad czołem i przybraniu pewnej
siebie miny. Weszła, wywołała zdumienie na twarzy ojca i sióstr, musnęła wzrokiem
czerwieniejącego Klaudiusza i zwiewnie spoczęła na wolnym krześle.
- Jak ty wyglądasz?! - fuknął ojciec. - Co to za dziwaczny strój?
- Ignasiu, zlituj się - szepnęła mama.
Ida omal nie straciła swej bohaterskiej pewności siebie.
- Nie, no bo dlaczego ona nosi twoje sukienki... - tłumaczył się ojciec półgłosem, nie
mogąc wciąż pojąć, czemu Milka daje mu takie dziwne znaki.
Na szczęście Klaudiusz przestał zwracać uwagę na pana Borejko, kiedy tylko Ida
usiadła obok.
- Gdzie byłaś? - chciał wiedzieć ojciec. - Pan Klaudiusz czeka na ciebie już od
godziny!
- Zakład, że w kinie - powiedziała Nutria, zajęta wkładaniem sobie łodyżek
szczypiorku za paznokcie. - Patrzcie wszyscy, jakie mam zielone pazurki. Jak Lisiecki.
- Tak, było się w kinie - pogodnie odparła Ida.
- No, no - naburmuszył się ojciec. - Niezbyt to ładnie wobec twego gościa. - Jego
sympatie były zdecydowanie po stronie miłośników Herodota. - W kinie, pomyśleć tylko.
Zapewne znów z tym niesympatycznym Krzysztofem.
- Może tak, może nie - odrzekła na to roześmiana Ida, której bardzo po myśli były
docinki taty. - Zresztą, Krzysio nie jest wcale taki niesympatyczny, jak myślisz.
Mama spojrzała na nią ze zdumieniem i omal nie wybuchnęła śmiechem.
- Ja go lubię - szarżowała dalej Idusia.
Klaudiusz czerwieniał coraz bardziej, z chwili na chwilę, wreszcie wstał, zachrząkał i
powiedział, że na niego już, niestety, czas.
Ida uspokoiła się natychmiast.
- Coś ty - powiedziała z uśmiechem. - Przecież jeszcześmy nie pogawędzili.
Klaudiusz zbladł, zakaszlał się aż do zadyszki i przegarnął ręką blond loczki.
- Tu, zdaje się, będzie zaraz dość tłoczno. Przyjdą goście Gaby - ciągnęła Ida. - No to
przejdźmy się na spacerek.
- Ultra captum - rzekł ojciec zdumiony, kiedy Klaudiusz z miną zauroczonego wstał i
wyszedł za Ida, zapominając pożegnać się z resztą Borejków. Trzaśniecie drzwi frontowych
wyrwało ojca z osłupienia.
- Milko, czy umiałabyś jakoś wyjaśnić tę scenę? - zapytał. - Nie uważasz, że z Ida coś
dziwnego się zrobiło?
- Nic ponad to - odrzekła mama ze śmiechem, zbierając szklanki.
- Nic ponad to, że wkrótce skończy szesnaście lat.
PIĄTEK,
17 SIERPNIA
1
Ido!
Wybacz, ze piszę do Ciebie zaraz po naszym rozstaniu. Może to śmiesznie wygląda, ale
dopiero teraz przyszło mi do głowy to wszystko, co mógłbym Ci powiedzieć. Nie wiem nawet,
czy zechcesz przeczytać ten list - na pewno śmiertelnie Cię znudziłem na spacerze. Daj mi tę
ostatnią szansę! Na spacerze zachowywałem się jak idiota, bo po prostu nie mogłem z siebie
wydusić ani słowa. Widziałem, jak byłaś tym skrępowana - mówiłaś i mówiłaś, żeby mi dać
czas na opanowanie nieśmiałości. Tak, nie boję się przyznać - jestem nieśmiały. Był moment,
że chciałem uciekać. Ty z pewnością nie jesteś w stanie pojąć, jak się czuje człowiek
nieśmiały, kiedy go opanuje trema w dodatku. Zawsze się Ciebie trochę balem, ale nigdy tak
Jak dziś. Jesteś taka śliczna! Pod koniec spaceru już naprawdę nie wiedziałem, co zrobić, i
tylko dlatego chciałem Cię pocałować. Nie dziwię się, że mnie uszczypnęłaś tak boleśnie.
Naprawdę, zupełnie się nie dziwię.
Dziwi mnie już w ogóle tylko jedna rzecz: znamy się od tak dawna, a ja dopiero dziś
pojąłem, że zawsze byłem w Tobie zakochany. Trudno mi przypuszczać, że mogłabyś czuć to
samo - na pewno myślisz, że jestem taki nudny i nieciekawy. Ale może mogłabyś chociaż mnie
lubić?
Nie będę miał odwagi odezwać się, póki nie dasz mi znać, ze się nie gniewasz.
Proszę, jeśli mi wybaczyłaś, napisz do mnie, a ja przyjdę.
Klaudiusz.
2
- Ida? Halo! To ty?
- No, ja, czego się drzesz.
- Tu Krzysztof.
- No i co z tego? Czego tak krzyczysz?
- Ja krzyczę? Nie, to Lisieccy krzyczą. Halo, mów trochę głośniej!
~ Ale co mam mówić?
- No, co się u ciebie dzieje. Nie przyszłaś wczoraj po południu.
Dziadek się niepokoi... i ja tez.
- Czyżby?
- Tak jest.
- Krzysiu, ja, wiesz, nie bardzo mam czas na to, żeby być damą do towarzystwa...
- Ida, albo ja źle słyszę, albo ty masz dziś jakiś inny glos, naprawdę - Czy ty nie jesteś
chora?
- Wprost przeciwnie. Jestem wesoła, zadowolona i szczęśliwa.
- Tak? s - Tak!!! - A co, czyżby Klaudiusz przejrzał?
- A co, czyżby cię to interesowało?
- Mnie? Skąd!
- No więc właśnie.
- A więc jesteś na pewno wesoła, zadowolona i szczęśliwa?
- Krzysiu, bardzo cię proszę, nie krzycz. Słyszę cię doskonale. Jak ci się w ogóle
pracuje nad doskonaleniem Lisieckich?
- Brak mi twojej pomocy, Iduś. Zdecydowanie. Oni zresztą ciągle o ciebie pytają.
Zwłaszcza ten starszy. Dopytuje się o ciebie, można powiedzieć, ze łzami w oczach. Dziadek
też. Jest w okropnym nastroju. Halo! Czy ty mnie słyszysz w ogóle?
- Słyszę, słyszę.
- Więc co będzie?
- Co ma być? Przyjdę, trudno.
- Halo, Ida! Sekundę, będzie mówił dziadek.
- Ekhem, khem, khem! Ida?
- Tak, dzień dobry panu.
- Słuchaj no, okropnie nawalasz. Nie wstyd ci?
- Bo ja, proszę pana, tego...
- Te mętne wykręty zostaw sobie na inną okazję. Zresztą i tak nic nie słyszę...
Krzysiu! Wyłącz, proszę, Lisieckich!... Tak. Więc słuchaj, pannico, masz dziś po południu
stawić się u mnie, zrozumiano? I chciałbym również, żeby przyszli twoi rodzice.
- Rodzice! A to po co?
- To moja rzecz. Rodzice oraz siostry. Mam ochotę je poznać.
- Ja nie wiem, czy pan dobrze czyni...
- Spokój, teraz ja mówię. Basia piecze tort, twierdzi, że przegrała z tobą zakład o
niego. Będą również ptysie.
- Ojej. Ale z jakiej to okazji?
- Czy musi być okazja? Czekam o czwartej, to wszystko. Sprawa jest pilna.
3
Jakoś inaczej wyglądało dziś mieszkanie pana Paszkieta. Drzwi od wszystkich
pokojów, zwykle starannie pozamykane w obawie przed przeciągami, teraz stały otworem.
Tym jednakże, co dziś przeciągało przez cały lokal, był nie wiatr, a rozhukany duet
Lisieckich, z prawdziwie dziecinnym kwikiem, zaskakującym doprawdy w ich ustach, gonili
się oni i nosili na barana, a czynili to tak smacznie i zachęcająco, że Nutria i Pulpecja nie
zwlekając przyłączyły się do zabawy. Obie były prześlicznie uczesane i odziane wizytowo w
białe sukienki z falbankami i kokardami pod szyją. Wyglądały dokładnie na to, czym nie
były, a mianowicie na nadzwyczaj grzeczne, ciche, dobrze ułożone i nudne panienki. Mylne
to wrażenie prysło w mgnieniu oka, kiedy z głośnym wrzaskiem zaczęły gonić braci
Lisieckich, a następnie burzliwie organizować ciuciubabkę.
- Nie przypuszczałam, że Jarek i Marek znajdą z nimi płaszczyznę porozumienia -
oświadczyła mama, patrząc na swoje młodsze córeczki wzrokiem wyrażającym jednocześnie
celową przyganę i niepohamowane uwielbienie.
Ojciec Borejko, w przeciwieństwie do żony umiejący spojrzeć na swoje potomstwo
obiektywnie i z pewnym krytycyzmem, wstał nieznacznie z fotela i podążył za szalejącą
czwórką. Dyskretnym szeptem wyprawił Nutrię i Pulpecję do ogródka, dodając, że
ucieszyłoby go, gdyby chłopcy udali się tam również.
Kiedy wszyscy czworo znikli posłusznie w drzwiach werandy, pan Paszkiet odchylił
się w fotelu, nie umiejąc ukryć wyrazu głębokiej ulgi.
- Miłe dzieci - rzekł bez przekonania.
- Miłe - zgodził się tata Borejko. - Aczkolwiek ja osobiście wolę, kiedy są w pewnej
odległości od centrum towarzystwa. Pan Paszkiet spojrzał na niego z sympatią.
- Nie próbował pan jeszcze ptysiów - zauważył. - Polecam. Basia wyjątkowo się dziś
postarała. Panienki, proszę, zajmijcie się tortem - przyjrzał się Idzie z naglą uwagą. - Ależ... -
powiedział. - Jakże się nasza Ida zmieniła!
Ida, siedząca na kanapce obok mamy i Gabrysi, pokryła się wdzięcznym różem.
Chociaż pan Paszkiet nie powiedział tego wyraźnie, ona i tak wiedziała, że wygląda nie
najgorzej, jak na swoje możliwości. Spełniło się bowiem jej największe marzenie: mama
uszyła jej wczoraj romantyczną sukienkę z białego batystu z długimi rękawami ujętymi w
mankiet, powiewną spódnicą i karczkiem z angielskiego haftu. Haft ów został odpruty od
maminej wyprawowej pościeli, ale przecież nikt postronny o tym nie wiedział i sukienka
wyglądała nadzwyczaj stylowo.
Ida czuła, że nigdy w życiu nie była tak elegancka.
Nie była to może elegancja pełna - Idusia nie miała odpowiednich butów i czyniąc
wybór między kaloszami, tenisówkami a sandałkami z brązowych rzemyków, musiała
zdecydować się na te ostatnie. Czuła, że obuwie to psuje efekt jej nowej kreacji, wobec czego
uporczywie chowała nogi pod kanapkę.
Obok siedziała Gabrysia, swobodnie rozparta w swoich portkach ze sztruksu i
sportowej bluzce (za nic w świecie nie chciała przebrać się dziś za dziewczynę, twierdząc, że
to nie jej styl i że ona idzie na tę przeklętą wizytę wyłącznie z łaski). Przyglądała się swojej
siostrze Idzie z niemal naukową ciekawością, rejestrując objawy znane sobie sprzed roku,
kiedy to świeżo obudzone uczucie do Janusza Pyziaka kazało jej podejmować, daremne
zresztą, próby przeobrażenia się w Romantycznego Motyla. Musiała przyznać, że Iduś o wiele
bardziej skutecznie podszedł do tego zagadnienia.
- Naprawdę, wyglądasz jak lalka! - szepnęła siostrze do czerwonego ucha, skrytego
pod miedzianym loczkiem.
Krzysio, zajmujący dość niewygodne krzesełko za plecami dziadka, najwyraźniej też
był tego zdania. Mówiąc ściśle, nie odrywał od Idy gorącego spojrzenia swych ciemnych,
aksamitnych oczu. Od czasu do czasu chrząkał, wiercąc się w krześle i wzdychał. Ida czuła,
że z całą pewnością wredny Krzysio nie nazwałby jej teraz biednym zakompleksionym
stworzeniem.
- Dziękuję panu - zwróciła się do pana Paszkieta ze swobodnym uśmiechem i
wdzięcznym gestem piegowatej dłoni. - Żałuję, że zazwyczaj przychodziłam tu zaniedbana.
Po prostu... lubię ładnie wyglądać na jakąś specjalną okazję. A takiej dotychczas nie było...
Zawarta w powyższych słowach sugestia, że nie było tu osoby, dla której warto się
wysilić, wbiła się Krzysiowi w świadomość, jak szpilka w plecy.
- Phi! - mruknął pod nosem, lecz nie udało mu się w tej wypowiedzi zawrzeć czegoś
bardziej istotnego.
Mama, nie wiadomo czemu, wyjęła szybko chusteczkę i zaczęła markować wycieranie
nosa.
- Będę więc musiał częściej organizować takie niedzielne podwieczorki - rzekł pan
Paszkiet z galanterią. - Hm, hm. Chciałbym teraz powiedzieć, dlaczego dzisiejsze
zaproszenie, hm, hm wynikło tak nagle... Otóż, pomijając fakt, że od dawna już chciałem
poznać rodzinę, o której Ida tyle mi opowiadała...
- Doprawdy? - bąknął ojciec Borejko ze zdziwieniem.
- Tak... otóż, pomijając ten fakt... hm, hm... proszę państwa... Dziś rano mój wnuk
uświadomił mi, że dopuściłem się niesłychanego nadużycia.
Ogólne zdziwienie.
- Tak, nadużycia - powtórzył pan Paszkiet z mocą. - Jak państwo wiecie,
zaangażowałem naszą drogą Idę dnia pierwszego sierpnia. I niestety... wskutek mego
przeklętego roztargnienia... nie, doprawdy aż mi wstyd o tym mówić...
- To ja powiem, dziadku - wyrwał się Krzysio. - Chodzi o to że dziadek zapomniał
wspomnieć...
- Tak, niestety, niestety - przebił go starszy pan. - Zapomniałem uzgodnić z Ida
wysokość jej honorarium. Nie dość tego, zapomniałem na dobre o całej kwestii finansowej.
Kiedy dziś Krzysio opowiedział mi że Ida przez pewien czas była sama i że nawet
głodowała...
- Powiedziałeś coś takiego? - warknęła nagle Ida, piorunując Krzysia dzikim
spojrzeniem znad angielskiego haftu.
- Przecież sama to mówiłaś... - obronnym tonem odrzekł chłopak.
- ... zrozumiałem, że jestem za to, niestety, odpowiedzialny - ciągnął pan Paszkiet
głosem bolesnym. - Ida z właściwą sobie subtelnością... Krzysio zaczął energicznie
przytakiwać, kiwając ciemną głową.
- ... nie wspomniała o zapłacie ani razu, a przecież ja traktowałem ją jak najgorszy
despota, wciągałem w swoje kłopoty, wzywałem, nawet kiedy nie miała ochoty przyjść...
Jednym słowem, proszę państwa o wybaczenie. Wszystkich - ale przede wszystkim Idusię.
Rozległy się teraz chóralne protesty Borejków, zapewnienia, że nic się nie stało, że w
ogóle nie ma o czym mówić, śmiech Gabrysi oraz zająkliwe wtręty nieludzko speszonej Idy.
Pan Paszkiet urwał te odgłosy jednym stanowczym gestem prawicy.
- Oto - rzekł, sięgając do kieszeni wytwornego żakietu - koperta z całym honorarium.
Mam nadzieję, że jej zawartość nie rozczaruje Idusi - położył kopertę na stoliku, między
ptysiami a tortem, i ignorując protesty zgromadzonych, ciągnął: - Ale to jeszcze nie wszystko.
Ida nie tylko sumiennie wypełniała swoje obowiązki służbowe. W przerwach zdołała
uratować Krzysia, skierować go na operację, wyrwać mego psa Lisieckim, ocalić życie
Markowi i skutecznie odmienić dusze tych małych potworków.
- W to ostatnie ośmieliłabym się wątpić - wtrąciła mama Borejko, niespokojnie
obserwując, jak Marek tłucze Pulpę po głowie kawałkiem kija.
- I niesłusznie - rzekł pas Paszkiet. - Ida, zechciej przeczytać ten list - podał jej
przybrudzoną kartkę zgiętą wpół i zaadresowaną „IDA”.
- O tym, że Idusia wpłynęła zbawiennie i na mnie, nie będę już wspominał... - ciągnął
starszy pan i nagle urwał. - A co, dobre? - spytał, patrząc na Idę z uśmiechem.
Ida czytała właśnie napis wewnątrz kartki i cicho kwiliła ze szczęścia, jednocześnie
mając w oczach łzy wzruszenia.
- Mamo... Gabuniu, popatrzcie... - wyjęczała, podając im kartkę. „Wcale nie jesteś
Rudym Kościotrópem Jesteś Leprza i Grupsza nawet ot Robin chuda” - przeczytała mama
koślawy napis pod rysunkiem, świadczącym o jak najlepszych intencjach twórcy. Rysunek
przedstawiał opasłą babę z ogromnymi piersiami i nogami jak dwa salcesony, która to postać
miała dziko pomarańczowe włosy, znacząco i starannie zamazane kredką koloru czarnego.
Wyjącą ze śmiechu Gabę musiano długo uspokajać, żeby wreszcie pan Paszkiet mógł
przyjść do głosu.
- Wszystkie te zasługi naszej Idusi - rzekł - są nie do zapłacenia. Mogę tylko wysunąć
honorową propozycję, która uspokoi moje sumienie... nie, proszę bez protestów, ja i tak
powiem swoje... mianowicie... co to ja chciałem powiedzieć?
- Że jutro zaczyna się rok szkolny - podsunął szeptem Krzyś.
- O, właśnie, zaczyna się rok szkolny, a więc młodsze córeczki państwa trzeba będzie
przyprowadzać i odprowadzać. I ja to z chęcią zrobię. Jeśli, oczywiście, nie wzgardzicie,
państwo, moją ofertą.
- A niech Bóg broni! - odezwał się nagle głos spod drzwi. Stała tam Basia z tacą i
nowym dzbankiem parującej kawy. - Niech mu państwo nie odmówią, bo pan Karolek z
nudów już sam nie wie, co robi - podeszła do stolika i postawiła na nim tacę.
- Basiu! - huknął pan Paszkiet z nową irytacją, tak rozgłośnie, że Ida - czująca się
dotąd raczej nieswojo w niezwykłej dla siebie roli oblewanej miodem pochwał ozdoby
towarzystwa - teraz wreszcie odzipnęła i poczuła się jak w domu. - Jeżeli Basia zaraz nie
przestanie...
- To co? - wzruszyła ramionami staruszka i ujęła się pod boki. - Pan Karolek beze
mnie zginąłby jak nic! To ja, ja pierwsza się poznałam na Idusi! A pan tu tak się rozgadał...
- Basiu!!!
- Że całkiem pan Karolek zapomniał o prezencie. Tym po nieboszczce.
- Wielkie nieba! - zawołał pan Paszkiet, łapiąc się za łysą głowę.
- Rzeczywiście.
- Rzeczywiście, rzeczywiście! - pokiwała głową staruszka i cmoknęła z przyganą. - I
na pewno zapomniał pan, gdzie go pan schował!
- Ja? - oburzył się pan Paszkiet. - Co też Basia... och, och.
- Tu, w szufladzie - powiedziała Basia triumfalnie, wskazując na stolik sękatym
palcem. - Tu, o tu. I potem się nazywa, że ja mam osiemdziesiąt lat, a pan Karolek młodszy.
Pan Paszkiet machnął tylko ręką, po czym wysunął szufladkę.
- To dla ciebie, Idusiu - powiedział wstając i całując w rękę swoją damę do
towarzystwa. - Na pamiątkę twojej najbardziej nieopłacalnej posady.
Ida, niemal w panice, wzięła z jego rąk pakiecik w szeleszczącym papierze,
drukowanym w złote gwiazdki.
- Jejku - powiedziała dziecinnie, czując, jak strasznie, jak nieopisanie uwielbia
dostawać prezenty. - Co tam jest?
- A zobacz - poradził jej Krzysio, śmiejąc się jak głupi. Ida zajrzała do pudełka i
zobaczyła właśnie to, czego brakowało jej sukience do całkowitej doskonałości: prześliczną
staroświecką broszkę - dwie bursztynowe czeresienki, osadzone na srebrnych gałązkach, ze
srebrnym listkiem i takąż zapinką.
Nie potrafiła nic powiedzieć. Wzdychała tylko i wzdychała, jakby jej wzruszone serce
miało lada chwila ustać bez ciągłego dopływu tlenu. Mama też nic nie mówiła, przypięła
tylko broszkę do angielskiego haftu na kołnierzyku Idy i z uśmiechem spojrzała na pana
Paszkieta. A Krzysio klaskał rękami o kolana i powiedział to właśnie:
- He - he, ludziska, co za klasa dziewczyna!
I miał przy tym na myśli nie kogo innego, a właśnie ją, Idę Borejko.
4
Powtórzył to raz jeszcze tego dnia, około godziny wpół do ósmej, kiedy odprowadzał
Idę po długim, przez siebie zaproponowanym spacerze.
- Co z ciebie za klasa dziewczyna! - westchnął mianowicie, kiedy skręcili w ulicę
Roosevelta i światła zapalających się lamp jarzeniowych uwydatniły wdzięk białej sukienki. -
Nie wiem, co się dzieje. Pewnie od dziś zacznę się w tobie kochać.
- Pewnie nie - powiedziała Idusia, przepełniona szczęściem, wspaniałomyślna i
wielkoduszna. - Chyba że potrafiłbyś się kochać w dwu dziewczynach jednocześnie.
- Proszę? - spytał Krzysio.
- W jednej już się kochasz - wytłumaczyła mu Ida. - W Paulinie. Krzysio przystanął.
- Skąd wiesz?! - spytał niemal z przerażeniem. Ida zaśmiała się cicho.
- Przecież nie jestem ślepa, stary.
- Ja... nią pogardzam - rozpaczliwie powiedział Krzysio.
- Nie gadajcie głupot, kolego. Przestańcie się już boczyć i nie dręczcie Pauliny. Ona
was kocha nad życie.
- Skąd wiesz? - powtórzył, drżąc jak listek.
- Sama mi to powiedziała, Krzysiu. Wyraźnie. Wyraźniej już nie można. Powiedziała
mi to przez łzy, dokładnie tymi słowy, cytuję: „Ale ja go tak ko - ko - kocham. Kocham go
nad życie” - wygłosiła Ida z pełną ekspresją.
- Iduś! - jęknął Krzysio, ściskając jej prawicę. - Iduś! Uwielbiam cię! Wracaj sama do
domu, boja nie mam czasu! - i z tymi słowy porzucił pannę Borejko na środku chodnika,
szybkim sprintem oddalając się w stronę ulicy Dąbrowskiego.
Zadowolona Ida pomachała za nim ręką, chwilę popatrzała, jak chłopak sunie pod
górkę na skrzydłach miłości, wreszcie pospieszyła do swojej bramy.
I tu dopiero nagle zatoczyła się ze śmiechu.
Chichocząc dotarła do mieszkania, chichocząc nacisnęła guzik dzwonka i, trzymając
się za brzuch, padła na pierś swemu ojcu, który z miną zdziwioną i kanapką serową w ustach
otworzył jej drzwi i teraz patrzał na nią nic nie pojmując.
- Ta - tato - wystękała Ida, śmiejąc się jak obłąkana. - Tato, czy wiesz, co się stało?
- Domyślam się - rzekł ojciec. - Rozum ci odjęło.
- Nie... ta koperta... ta koperta... - zaśmiewała się Ida. - Ta koperta z honorarium... -
No, co?!
- Została tam... na stoliku... Więc, tato... pan Paszkiet wciąż mi jeszcze nie zapłacił!
5
Klaudiuszu!
Dziękuję Ci za Twój szczery list. Ja też - zaraz potem, jak się rozstaliśmy - chciałam
napisać do Ciebie i przeprosić Cię za ten rękoczyn. Ale się powstrzymywałam, a to, co mną
kierowało, to była fałszywa duma, niestety. Pomyślałam sobie, ze jak napiszę, to ty sobie
pomyślisz nie wiadomo co, no i nie napisałam.
Więc, jak - widzisz, z nas dwojga Ty jesteś istota szlachetniejsza.
Teraz Cię przepraszam. Z całego serca. Żałowałam tego, co zrobiłam, już w trzy
sekundy po fakcie. Nigdy w życiu nie przypuszczałam, że mogę Cię uszczypnąć, i zapewniam
Cię, że naprawdę nie chciałam tego uczynić tak boleśnie. Zwłaszcza że przyczyna tego
odruchu nie była mi niemiła - jeśli rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć.
Co się tyczy sprawy, którą poruszasz w liście mniej więcej w dwudziestej pierwszej
linijce od dołu - to ja też.
Naprawdę.
I to od dawna. Nigdy w życiu nie uważałam, że jesteś nudny i nieciekawy. Przeciwnie.
To siebie uważam za kogoś takiego. A raczej uważałam. Do wczoraj. Bo przecież nie
jestem chyba nudna i nieciekawa, jeśli Ty się we mnie - patrz dwudziesta pierwsza linijka od
dołu.
Możesz sprawdzić, co też tam nagryzmoliłeś, w tej dwudziestej pierwszej linijce, bo na
pewno masz brudnopis swojego listu, co? Ja mant już trzy - mojego.
Słuchaj, a nie poszlibyśmy sobie do kina?
Wpadnij do mnie jak najszybciej!
Ida.
PS - Co do nieśmiałości: któż jej nie zna!
Ale jest na to niezły sposób, wypróbowany przez osobę bardzo mi bliską: najpierw
trzeba uwierzyć w siebie, a potem o sobie zapomnieć. PS 2. - Ta bliska osoba to moja mama,
oczywiście.
6
PROTOKÓŁ Z POSIEDZENIA DYSKUSYJNEJ GRUPY
„EKSPERYMENTALNY SYGNAŁ DOBRA” W DNIU 21.8.79
w lokalu przy ulicy Roosevelta 5
protokolant: Janusz Pyziak.
Dziś po raz ostatni nasza Grupa zebrała się w dawnym składzie i po raz ostatni pod
dawną nazwą.
Na zebraniu obecni byli kandydaci:
1. Krzysztof Frączak (z polecenia Idy Borejko)
2. Paulina Jędryś (na prośbę Krzysztofa Frączaka)
3. Klaudiusz Krzyżanowski (z polecenia Idy Borejko j.
Członkini Ida Borejko, na ostatnim posiedzeniu ESD wykluczona z Grupy, obecnie, na
ogólne żądanie, została przyjęta na jej łono {publicznie przywrócona do praw, zaszczytów i
łask.
Kandydat Krzysztof Frączak w przemówieniu pełnym ognia i zachwytów przedstawił
charakterystykę członkini Borejko Idy oraz wykaz jej godnych podziwu uczynków, których był
bezpośrednim obiektem lub naocznym świadkiem. Zebrani uczcili Idę Borejko minutą wrzawy,
od której wstrzymała się tylko kandydatka Paulina Jędryś - pewnie przez nieśmiałość. Urocza
ta członkini przejawiała od pierwszych chwil sporą. niesubordynację, kategorycznie
odmawiając poddania się zuniformizowaniu. Stwierdziła, że szkoda jej włosów na podobne
wygłupy i że żąda, by jej ktoś wreszcie wytłumaczył, o co tu, do cholery, chodzi.
Następnie członkini Ida Borejko zreferowała zebranym podstawy ideowe ruchu
szwungszajbistów, precyzując ponadto Zasadę Szwungszajby, która ujęta aforystycznie brzmi,
jak następuje:
NIEMA TEGO ZŁEGO, CO BY NA DOBRE NIE WYSZŁO
Ida Borejko zilustrowała tę tezę licznymi przykładami z własnego bogatego
doświadczenia.
Zaraz potem glos zabrał naczelny ideolog Frakcji Koło Zamachowe, z pewnym
zniecierpliwieniem prostując wszystkie nieścisłości i omyłki, jakich dopuściła się członkini Ida
Borejko, kiedy referowała jego wypieszczoną Zasadę Szwungszajby. Dodał też, że -
jakkolwiek przed rozpoczęciem posiedzenia omówił już tę sprawę z prezeską Kowalik i
uzyskał jej zgodę - teraz chciałby postawić formalny wniosek o połączenie Dwuosobowej
Frakcji Kolo Zamachowe z Dyskusyjną Grupą ESD, gdyż w jedności siła, i to, czego Grupa
ESD nie dokonała, mają szansę wypełnić zjednoczone ugrupowania.
Zebrani przyjęli wniosek Krzysztofa Frączaka z ogromnym entuzjazmem, gdyż -
zwłaszcza u żeńskiej części Grupy ESD - naczelny ideolog Kola Zamachowego zdołał już
sobie, nie wiadomo czemu, zaskarbić kredycik zaufania oraz przychylność.
Prezeska Kowalik w krótkich słowach wyraziła aprobatę, domagając się jednak, by
zasady ideowe obu grup zostały jakoś harmonijnie a demokratycznie połączone. Postawiła też
wniosek, by nowo powstała grupa przybrała nazwę:
CZYNNO - DYSKUSYJNE KOŁO ZAMACHOWE „SZWUNGSZAJBA”
Wniosek prezeski został przyjęty przez radosną aklamację. Następnie powstał
Klaudiusz Krzyżanowski, zawiadomił wszystkich, że jest nieśmiały, ale mimo to coś powie, po
czym zacukał się, nic nie powiedział i usiadł.
Członkini Ida Borejko z macierzyńskim uśmiechem wyszeptała mu do ucha słowa
pocieszenia, po czym powstała i dorzuciła jeszcze jeden wniosek, mianowicie, by na ścianie
lokalu umieścić w widocznym miejscu transparent w kolorze zielonym (nadzieja) z
następującym, przez nią samą wymyślonym hasłem, które by obowiązywało w Kole przez
następne i jak najdłuższe lata owocnej działalności:
W KAŻDYCH WARUNKACH MOŻNA DOKONAĆ RZECZY POŻYTECZNYCH
Zebranie zakończyło się jedzeniem lodów z biszkoptami i decyzją zorganizowania grup
zajęciowych dla zaniedbanych moralnie dzieci z okolicy.
Skład Komitetu: Aniela Kowalik. Ida Borejko, Krzysztof Frączak oraz, na własne
żądanie, Paulina Jędryś.
7
- Ida? Halo, tu Krzysztof.
- Cześć, stary, cześć. No i co?
- Byliśmy z Paulina na osiedlu przy Norwida. Doszedłem do wniosku, że trzeba kuć
żelazo, póki gorące, bo ESD - owcy jeszcze się mogą pogrążyć w czczej gadaninie.
- Pewnie, że mogą.
- Więc poleciałem tam zaraz po zebraniu, żeby zbadać grunt.
- No i jak ci się badało?
- Stara, przecież my zapomnieliśmy o czymś bardzo ważnym. My tam mamy
pierwszorzędne znajomości, na tym osiedlu! My przecież znamy Lisieckich!
- O rety, faktycznie.
- Więc poszliśmy tam z Paulinką. Nawiasem mówiąc, biedna Paulinka wciąż nie
rozumie, o co nam właściwie chodzi. Poszła jednak ze mną, bo ona jest taka cudowna...
- Tak, Krzysiu, bez wątpienia. I co Lisiecka?
- No, mnie ona przecież nie zna. Więc z początku była okropna. Ale potem, jak Jarek i
Marek mnie zidentyfikowali... no, słowem, zrobiła się całkiem przyjemna. Jak słyszy o tobie,
to ma łzy w oczach.
- Łzy furii?
- Nie, wdzięczności. Za Marka. Powiedziała, że oczywiście służy nam pomocą i że w
ich wieżowcu jest nawet pomieszczenie koło pralni, gdzie można by zrobić dla tych dzieci
świetlicę, tylko po cichu, żeby się nie dowiedział Komitet Blokowy...
- Niech się Komitet Blokowy wypcha ze swoją pralnią. Jakim sposobem chcesz
utrzymać te dzieciaki w ciszy i spokoju?
- No, to ja już nie wiem. Jest jeszcze jeden pomysł, wysunięty przez dziadka. Tylko
właściwie musiałbym go omówić z rodzicami, bo nie jestem pewien, jak zareagują. Dziadek
mógłby poświęcić na ten cel jeden z naszych pokojów. Zresztą, on już sam ci to powie.
- Ekhem, khem, khem... Ida? Słuchaj, dziecko, weźcie pod rozwagę moją propozycję.
Bardzo proszę.
- Ale to chyba niemożliwe, proszę pana... Czy pan wie, jakie dzieci bywają hałaśliwe?
Jakie męczące?
- Chyba nie bardziej niż Lisieccy razem wzięci. Byli u mnie niedawno, Krzysio czytał
im „Robin Hooda”. Jak się ich czymś zajmie, to są całkiem mili. Powiem ci nawet, że kiedy
poszli do domu, do matki to zrobiło mi się jakoś smutno. Przyzwyczaiłem się do gagatków
czy co Lucyper też się już na nich nie gniewa. No, a poza tym...
- Tak?
- Mógłbym was wszystkich przynajmniej ciągle widywać. Bo inaczej, jak się zacznie
nauka w tym waszym liceum, nikt nie będzie miał czasu, żeby odwiedzać zapomnianych
starców... No, więc jak będzie? Spytacie waszej prezeski?
- Jasne, że spytamy, proszę pana.
- Chętnie bym wam nawet pomógł w tej akcji. Gdyby to nie było zbyt nudne dla
dzieciaków, mógłbym im opowiedzieć to i owo z historii... No, dobrze. Wobec tego -
przemyśl sprawę, a teraz oddaję słuchawkę Krzysiowi.
- Halo, Ida! Słuchaj, ja teraz muszę odprowadzić Paulinę, ale potem chciałbym jeszcze
na chwilę wpaść do ciebie, omówilibyśmy kwestię lokalu dla dzieci...
- To, Krzysiu, może już jutro, wpadnij, bo ja też teraz omawiam niezwykle ważną
kwestię.
- Co? Jaką znów kwestię?
- Nieśmiałości. Cześć - powiedziała Ida, odłożyła słuchawkę i uśmiechnęła się do
uśmiechniętego Klaudiusza.
Top Related