Opracowanie edytorskie: Jawa48©
1
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
2
Indeks: 00130/2013/05
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
na podstawie egzemplarza ze zbiorów prywatnych
Tylko do użytku wewnętrznego i osobistego bez prawa przedruku i publikacji tak w części jak i w całości.
Maj 2013
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
3
Prawa autorskie
należą do autora, autorów tłumaczenia
i ilustracji, Spółdzielni Wydawniczej CZYTELNIK, ich
spadkobierców oraz innych osób fizycznych
i prawnych mających lub roszczących sobie takie
prawa. Materiały wykorzystane w opracowaniu, stanowią źródło danych o
naszej kulturze i historii, stanowią własność publiczną, a ich
rozpowszechnianie służy dobru ogólnemu.
Wykorzystywanie tylko do użytku osobistego, tak jak czyta się książkę wypożyczoną
z biblioteki, od sąsiada, znajomego czy przyjaciela.
Wykorzystywanie w celach handlowych, komercyjnych, modyfikowanie, przedruk i tym
podobne bez zgody autora edycji zabronione.
Niniejsze opracowanie służy wyłącznie popularyzacji tej książki i przypomnienia
zapomnianych pozycji literatury z lat szkolnych.
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
4
Spółdzielnia Wydawniczo-Oświatowa „Czytelnik” Warszawa 1949
JANINA BRONIEWSKA
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
6
Ilustrował: Konstanty Maria SOPOĆKO Okładkę projektowała: Olga Siemaszkowa
SPIS ROZDZIAŁÓW
ROZDZIAŁ PIERWSZY z którego każdy się dowie, co się działo w worku
z gałganami str. 8 ROZDZIAŁ DRUGI o tym jak ze starego robi się nowe. Pierwsze lusterko
gałgankowej Balbisi, czyli jak cię widzą tak cię piszą str. 12
ROZDZIAŁ TRZECI o psie „Apódziesz”, o jedwabnym schabie i o wielkim
zbiegowisku na ulicy Gołębiej str. 16 ROZDZIAŁ CZWARTY z którego każdy się dowie, że podróże zawsze
kształcą, choćby się je odbywało w koszu z gęsią siodłatą str. 20
ROZDZIAŁ PIĄTY w którym Balbisia zwiedza miasto. Niebezpieczeństwo
w maglu str. 26 ROZDZIAŁ SZÓSTY w którym pan Cudzik portretuje Balbinkę, czyli jak się
spłaca dług wdzięczności str. 32 ROZDZIAŁ SIÓDMY z którego wynika, że nie zawsze tak się wyśpisz, jak
sobie pościelisz str. 38 ROZDZIAŁ ÓSMY o Balbisi-baletnicy, psie-przybłędzie i powodzeniu dziadka
Grajdołka str. 46 ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY w którym wyprzedzamy naszą piątkę i przenosimy
się na ulicę Gołębią str. 51
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
8
R O Z D Z I A Ł P I E R W S Z Y
z którego każdy się dowie, co się działo w worku z gałganami
Fajans za gałgany! Fajans za gałgany! Za stare kapcie, za stare szmaty!
Tak wołał co rano kupiec, pan Szmul Aksamit. Chodził od
podwórza do podwórza po całej ulicy Gołębiej. Z pleców zwieszał mu się
bury worek. Ten worek na gałgany był zawsze w najgorszym humorze z
samego właśnie rana. Nie trzeba mu się dziwić, bo był pusty, a to prawie to
samo znaczy, co głodny. A tak już jest na świecie, że nikt głodny nie może
być w wesołym usposobieniu. Więc ten bury worek wisiał taki
pomarszczony na plecach swojego pana i mruczał bardzo niezadowolony:
— Szmaty, kapcie. Ani mi się śni. Nie będę nosił takiego lichego
towaru. Też miałbym się czym napychać.
— Właśnie, właśnie — zatrzeszczał kosz wyładowany fajansem.
Ten znów był w najlepszym humorze z samego rana. Nic dziwnego, bo
naładowano go bardzo pięknym towarem, więc był dumny ze swej
zawartości. — Tego jeszcze brakowało, żebym te śliczne półmiski i
cukiernice z gołąbkami miał oddawać za jakieś szmaty. Nic się, kumie, nie
bój. Nasz pan ma przecież niezłą głowę do interesów, a my mu też niejedno
możemy doradzić.
Nie wiadomo jednak, czy pan Aksamit naprawdę tak bardzo się
liczył ze zdaniem swoich wspólników. Kiedy jednak wchodził na podwórze,
robił się ruch w całej kamienicy. Co prawda, największy to w suterenach i
na poddaszach. Może tam właśnie ludzie najbardziej lubili piękny fajans
pana Aksamita?
Toteż zaraz w suterenie mówi pani Marcinowa:
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
9
— E, co tam ma ta stara spódnica leżeć w kufrze. Tylko ją do reszty mole
zjedzą. A przydałby się taki półmisek malowany w róże albo i w bratki.
Potem wysuwa głowę przez okno i woła:
— Panie kupiec! Zaraz idę!
A pani Walentowa na poddaszu mówi sama do siebie:
— E, co tam mają butwieć te stare buty po nieboszczyku.
Przydałaby się nowa cukiernica, taka z gołąbkami.
Toteż czym prędzej wychyla się z okna i woła:
— Panie kupiec! Zaraz i ja schodzę.
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
10
Trzeszczą schody z sutereny. Dudnią te z poddasza. Potem
zaczyna się targ. Poweselał bury worek. A kosz zaraz stracił humor: musiał
przecież oddać taki piękny półmisek i cukiernicę.
I znów od podwórza do podwórza chodzi pan Aksamit ze
wspólnikami, burym workiem i trzeszczącym koszem.
A kiedy wreszcie zapada zmrok, taki bury jak pękaty worek pana
Aksamita, wracają do domu. Coraz wolniej idzie kupiec. Coraz bardziej
pochyla plecy.
A tu i do tak wypchanego worka coś jeszcze wciska się przez
dziurę. Cóż to takiego? Cienkie ma i zmęczone nogi. Przygarbione i
zmęczone plecy. Mówi zachrypniętym głosem... Ach, to coś niby nie żyje, nie
je, nie pije, a jest w każdym spracowanym człowieku. To ta jego całodzienna
praca, codzienny trud, co to włazi ludziom w zmęczone ręce, w obolałe nogi,
ale pracuje razem z człowiekiem i nieraz mu doradza.
— Posunąć się. Czas na obrachunek. Jakże dziś poszło? — pyta
właśnie „Codzienny Trud" pana Aksamita i pcha się do worka. Worek zna
tego gościa. Choć już bardzo wypchany, rozciąga się jeszcze trochę i
wreszcie wpuszcza go jak co dzień. „Codzienny Trud" ogląda zebrane w
worku towarzystwo:
— No, no, panienka to nawet nieźle wygląda. Może nawet i nie
szkoda tego półmiska w róże — mówi zachrypniętym głosem do
szeleszczącej jedwabnej sukni.
— Szu... szu... — obrażona suknia na to. — Nieźle? Przecież byłam
na dziesięciu weselach. A na ilu balach! I wszyscy mówili, że jestem bardzo
piękna.
— E, wesela. Ja w prawdziwym teatrze występowałam. A jak mi
ludzie brawa bili — miękkim głosem odpowiada aksamitny płaszcz.
Tylko stare buty nieboszczyka Walentego siedzą na samym dnie
zupełnie cicho.
Dotarł do nich „Codzienny Trud". Już chciał im coś przyganić, ale
się widać rozmyślił. Bo i one, te Walentowe buty, napracowały się w życiu,
napracowały. Biegały ze swym panem po rusztowaniach. Wnosiły wapno i
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
11
cegły. Budowały domy i domki. Widziały miasto z wysoka. Stały na wąskiej
desce, a pan kielnią gładził wapno. Na trzecim, na czwartym, na piątym
piętrze, ponad czeluścią kamiennego podwórza. Nie mają też ani połysku,
ani pięknego kształtu. Jeszcze tu i tam łatka, a może znów ruszą do pracy?
Więc słysząc przechwałki jedwabiu i aksamitu skrzypmy tylko:
— Nie wszystko złoto, co się świeci...
— O, przepraszam — pusty już kosz na to — złoto to wcale niezła
rzecz. Złocone talerze najlepiej idą. Już ja się chyba znam na towarze.
— No, nie tylko ty, ja też jestem wspólnikiem nie od parady —
odpowiada worek, i już-już miał się nadąsać, ale przypomniał sobie właśnie,
że wieczorami bywa w najlepszym humorze.
Bo i o co miałby się worek z koszem sprzeczać? Tak to już między
nimi było, że choć różne na pozór nosili towary, musiały one jednak być tyle
samo warte, bo inaczej nie opłacałby się handel. Ba, kto wie nawet, czy
worek nie był więcej wart, bo musiał przecież mieścić w sobie jeszcze i
„Codzienny Trud". A za „Codziennym Trudem" zawsze chodzi i „Zysk". Ten
„Zysk", brat „Codziennego Trudu", czasem gruby, czasem chudy, też ma
swoje obowiązki. Muszą obaj nakarmić pana Aksamita, panią Aksamitową i
sześcioro Aksamiciąt.
Czekają właśnie na ojca te małe Aksamicięta z noskami
rozpłaszczonymi o szybę. I na ojca „Codzienny Trud", i na ojca „Zysk".
Niezbyt gruby musi być ten „Zysk" kupca Aksamita. W garnku stoją kartofle,
a na stole jeden śledź na całą rodzinę. Będzie jeszcze suchy chleb i herbata.
A tymczasem do drzwi ktoś puka. To babcia Łatkowska z
poddasza. Przychodzi tak co wieczór. Wybiera z worka pana Aksamita co
lepsze szmaty i ubrania. Reszta pójdzie do papierni.
Babci Łatkowskiej nie bardzo już nogi dopisują. I ona ma swój
„Codzienny Trud". Inaczej on jednak wygląda niż ten z worka pana
Aksamita.
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
12
R O Z D Z I A Ł D R U G I
o tym jak ze starego robi się nowe. Pierwsze lusterko gałgankowej Balbisi, czyli jak cię widzą tak cię piszą.
Pani Aksamitowa wyłożyła właśnie dymiące kartofle na wyszczerbioną
salaterkę. A choć pan Aksamit dostarcza ludziom tyle pięknego fajansu,
malowanego w róże i w gołąbki, jednakże jak to w tym przysłowiu, że szewc
bez butów chodzi, ten, co fajans sprzedaje, sam na wyszczerbionym jada.
Małe Aksamicięta gęsto obsiadły stół. A tymczasem babcia Łatkowska
pomalutku wspina się na swoje poddasze. Babcia człap... człap... A za babcią
„Codzienny Trud". Postękują oboje. Przystają na każdym półpiętrze. Babcia
Łatkowska niesie węzełek i rozmyśla a oblicza:
— Czy to po upraniu i wycerowaniu będzie jak nowe, czy nie
będzie? A czy się w praniu nie rozleci? A może przybrać koronką?
— Wolniej, wolniej, bo mi nogi już nie dopisują — przerywa te
rozmyślania człapiący jak babcia „Codzienny Trud".
Weszli wreszcie do mieszkania. W klatce przebudził się kanarek i
zatrzepotał skrzydełkami. Zapaliła babcia lampę. Włożyła na nos okulary w
drucianej oprawie. Zaraz wszystko poweselało. Bo w małym pokoiku babci
Łatkowskiej wszystko było wesołe. I dywan z kolorowych łatek, i kapa z
barwnych szmatek, i łaciate aksamitne pieski, i gałgankowe kolorowe kotki.
Wyjęła babcia z węzełka tę czerwoną jedwabną suknię, co się tak jeszcze w
worku przechwalała swoim światowym życiem. Potem ten zielony płaszcz
aksamitny, co występował w prawdziwym teatrze. Ach, jakie to było
kolorowe.
Nawet babcin „Codzienny Trud" poweselał. Usiadł sobie na
maszynie do szycia i tak doradza swojej pani:
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
13
— Anielka wybiera się na wesele. Kupi od nas tę suknię, kupi.
Trzeba trochę tu zdłużyć, tam przyciąć. Wypierzemy przedtem i
wyprasujemy.
Dobrze musiał radzić, bo na drugi dzień razem siedzieli przy
pracy. „Codzienny Trud" skakał po babcinych pokłutych igłą palcach, potem
piszczał w mydlinach. Wreszcie syczał pod gorącym żelazkiem. Ależ ta
suknia wyszła jak nowa. Siedzi teraz babcia przy oknie i czeka na braciszka
„Codziennego Trudu" — na „Zysk". Przyszła wreszcie i Anielka, ta co się
wybiera na wesele. A za Anielką wsunął się do babci Łatkowskiej
upragniony „Zysk". Przymierzała Anielka sukienkę z czerwonego jedwabiu.
Kupiła. „Zysk" nie był ani grubszy, ani cieńszy od swego brata u pana
Aksamita. Ale zawszeć był i został już w małym, wesołym pokoiku babci.
Kupiła babcia nafty cały litr, kupiła i cukru, i herbaty. Nawet słoniny i kaszy,
a także cały pęczek buraków. Stoją te buraki w garnku na ogniu. A babcia
zbiera skrawki z podłogi. I te czerwone jedwabne, i kretonowe w kwiatki.
Potem wyciąga z szuflady kawałek aksamitu, pęczki czarnego jedwabiu i ró-
żowy trykot. „Codzienny Trud" wie już, co to znaczy. Niby to praca, niby
zabawa. Szczękają błyszczące nożyczki. Miga ostra igła. Tam i sam. Aż naraz
ze skrawków i gałganków robi się trykotowy tułów i ręce, i nogi. Na
różowej twarzy wyskoczył nosek, trochę tylko perkaty. Na głowie wyrastają
z czarnych jedwabnych nici lśniące warkocze. Strzępki czerwonego
jedwabiu ułożyły się w szeroką, fałdzistą spódniczkę. Teraz babcia
Łatkowska szuka czegoś w blaszanym pudle z guzikami. Znalazła dwa
czarne paciorki. Przyszyła jeden — i gałgankowa lalka zaraz przejrzała się
w szkiełkach babcinych okularów. Przyszyła drugi, a lalka aż łebkiem
pokręciła. Chciała nawet coś powiedzieć, ale jeszcze ust nie miała. Dopiero
kiedy jej babcia wyszyła czerwonym jedwabiem usta w kształcie serduszka,
zawołała:
— Ach, babciu Łatkowska. Jakże piękna jestem. Tylko mi jeszcze
wymaluj czymś rumieńce. Nie chcę być taka blada.
A tymczasem te buraczki na ogniu zaczęły się gotować. Stukają,
pukają pokrywką garnka:
— Stuk... puk... pach... pach... Gorąco, aż strach.
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
14
Posadziła babcia gałgankowa lalkę przy doniczce pelargonii i
biegnie do garnka:
— Aj, aj, moje buraczki. Na nic się przypalą.
Zasunęła fajerkę, zamieszała łyżką. I znów o lalce myśli. Czymże
by te rumieńce wymalować?
„Codzienny Trud" na to:
— A może by tak buraczkami?
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
15
— Aj, aj, prawda — woła babcia Łatkowska, bardzo ucieszona.
Ulała prędko na spodek gorącego buraczkowego sosu. I szmatką
wymalowała gałgankowej lalce takie rumieńce, że przy nich od razu zbladła
kwitnąca czerwona pelargonia. Może z zazdrości, kto wie?
Bo też lalka była piękna. Nawet „Codzienny Trud", wprawdzie
tylko półgębkiem, ale uśmiechnął się do niej.
Siedzi sobie lalka przy pobladłej nagle, kwitnącej pelargonii i po
prostu schnie. Przegląda się przy tym ukradkiem w szybie. Aż tu szczeknął
aksamitny piesek w łatki:
— Hau hau... Cóż to, moja panno, razem nas zaniosą na targ?
— Co takiego? Na jaki targ? Mnie, taką piękną lalkę, mają nosić na
jakiś targ?
— Miau... — szmaciany kociak na to. — To mi wielka pani.
Pracować będziesz. Małe dzieci bawić...
Nie zdążyła lalka nic odpowiedzieć, choć odpowiedzi miała sto i
jedną, gdy naraz dmuchnął wiatr i — hop... wyleciała przez okno.
— Balbinka! Moja Balbinka! — zawołała babcia i o mało nie
upuściła garnka z buraczkami.
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
16
R O Z D Z I A Ł T R Z E C I
o psie „Apódziesz”, o jedwabnym schabie i o wielkim zbiegowisku na ulicy Gołębiej.
A gałgankowa Balbinka usłyszała tylko swoje świeżo nadane imię, a potem
wiatr zaczął jej świstać w uszach i koziołkowała tak z czwartego piętra na
dół. A tam na dole stał właśnie kudłaty Azor. A może nie Azor, tylko Bukiet?
Kto tam psa-przybłędę, psa-włóczykija, psa-powsinogę pyta o imię?
Wszędzie wołają na niego jednakowo i bardzo krótko, ale za to głośno:
— A pódziesz!
Otóż właśnie ten kudłaty kundel obchodził tego dnia wszystkie
podwórza, wszystkie śmietniki przy ulicy Gołębiej. I węszył, i szukał. A
czego szukał? Pewnie, że nie wiatru w polu, bo co głodnemu psu po
wietrze? Szukał kości, skórek chleba, czy co tam się zdarzy. Bo w jego psim
rodzie pamiętano dobrze przysłowie: kłak czy wełna, byle kiszka pełna.
Powtarzała je, a raczej poszczekiwała jeszcze jego prababka. Kiedy tak
szukał, coś mu nagle spadło na pysk. Coś czerwonego jak schab od pana
Wątróbki, właściciela jatki na rogu. Pies nigdy nawet do woli nie mógł się
przypatrzeć temu schabowi, bo w tej jatce właśnie najgłośniej krzyczał, i to
bardzo grubym głosem, sam pan Wątróbka:
— A pódziesz!
Aż tu naraz z nieba zleciało furkoczące, czerwone i na psim pysku
osiadło.
Pies w nogi. Rzadka gratka. Nie ma co się namyślać. A na psim
grzbiecie podskakują wszystkie pchełki, tak samo głodne jak ich żywiciel.
Pędzą ulicą. Samym środkiem. Hop! Hop! Lalka krzyczy:
— Gwałtu! Ratujcie! Smok mnie porwał!
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
17
Ale nikt nie słyszy gałgankowego głosu panny Balbisi. Pędzą,
pędzą, przelecieli koło jatki pana Wątróbki. A tam właśnie panna Agnieszka
wybierała skrawki dla trzech swoich kotków i czterech piesków. Wielki to
sprawunek. Pan Wątróbka ziewał szeroko, bo klientka już tak z pól godziny
wybierała te smakołyki w jatce. Aż tu mignęła mu w drzwiach czerwona
plama, cztery psie nogi i kusy ogon.
— Łapaj, trzymaj, złodziejaaa! — okrutnie grubym głosem
krzyknął pan Wątróbka i jak kamień z procy wyskoczył na ulicę. Panna
Agnieszka z wielkiego przestrachu upuściła całe ćwierć kilo starannie
wybranych okrawków i biegnie za panem Wątróbką.
— Łapaj! Trzymaj! Złodzieje! Bandyci! — woła cienkim, lecz
donośnym głosem. Za panną Agnieszką wybiegły wszystkie sklepowe. A na
samym końcu drepce babcia Łatkowska i też woła:
— Balbina! Moja Balbina! Z okna mi wyleciała!
To się dopiero gwałt i harmider zrobił na ulicy Gołębiej. Do rogu
biegnie tłum w białych fartuchach z panem Wątróbką i panną Agnieszką na
czele. Koło babci Łatkowskiej też już ciżba ludzi i wszyscy krzyczą i pytają
na raz, tak że jeden drugiego nie słyszy:
— Na śmierć się zabiła? O, moja pani. O, nieszczęśliwa! Przed
złodziejami oknem wyskoczyła? Słyszane to rzeczy? A taka spokojna była
ulica.
Tak się ludziom wszystko pomieszało w głowach. A pies gnał co
miał sił w czterech łapach. A na psie podskakiwały czarne pchełki. W psich
zębach lalka Balbisia krzyczała, ile tylko miała tchu w gałgankowej piersi.
Tylko migały jej przed oczami ludzkie nogi, końskie kopyta, szyny
tramwajowe. Bo pies drogi nie wybierał. Pędził przed siebie samym
środkiem jezdni. Widać, tylko psia natura chroniła go od przejechania.
Wylecieli tak za miejskie opłotki: pies, na psie pchły i Balbisia w
psiej paszczy. A tymczasem na Gołębią zaczął wracać zziajany tłum z
najgłośniej sapiącym panem Wątróbką i najcieniej piszczącą panną
Agnieszką na czele. A tam ciżba na środku jezdni koło babci Łatkowskiej co-
raz gęstsza. I coraz głośniej wszyscy krzyczą, tak że już nawet nie słychać
wyjaśnień babci:
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
18
— Zabiła się. Na śmierć się zabiła. Wyskoczyła oknem przed
bandytami. Cały dom obrabowali. Zostawili gołe ściany. Uciekli
samochodem. Szwadron policji ich goni.
Powracający tłum przyłączył się do stojącej ciżby, i jak zaczęli
teraz wszyscy razem krzyczeć:
— Bandyci sześć osób zabili. Podpalili dom. Prędko dzwońcie po
pogotowie. Jeszcze prędzej po straż ogniową. Bo cała ulica się spali.
Niebawem przyjechała straż ogniowa lśniącym wozem, jednym,
drugim, trzecim, z brzękiem, hukiem i długą drabiną. Pytają, wołają
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
19
strażacy: gdzie, co, jak? A nikt nie odpowiada, tylko wszyscy krzyczą jeden
przez drugiego. Nareszcie docisnęli się do samego środka, do babci
Łatkowskiej. I wtedy dopiero wszystko się wyjaśniło. Że oknem wyleciała
gałgankowa, świeżo malowana buraczkowym sosem Balbisia. Że miała na
sobie czerwoną, jedwabną sukienkę. Że pies ją porwał zamiast schabu. Ani
pożaru, ani bandytów, ani rannych nie było jak długa i szeroka ulica
Gołębia. Więc strażacy odjechali z wielkim trąbieniem i bardzo źli. Trzy
karetki pogotowia z jeszcze większym trąbieniem też odjechały. Wrócił do
jatki pan Wątróbka, wróciła tam i panna Agnieszka i jeszcze pół godziny
wybierała okrawki dla swoich trzech kotków i czterech piesków. Na
schodach sieni została tylko babcia Łatkowska i do samego wieczora
opowiadała wszystkim o buraczkowym sosie, kudłatym psie, na próżno
wezwanej straży ogniowej i o trzech karetkach pogotowia.
— Tak, tak, moi państwo, plotka: co rano wróblem wyleci, pod
wieczór wraca wołem — powiedziała na koniec babcia i poczłapała na
swoje poddasze, żeby nareszcie zjeść spokojnie te buraczki ze słoniną.
A za babcią „Codzienny Trud" już nie człapał, ale przeskakiwał po
trzy stopnie na raz i pokrzykiwał wesoło, jak nigdy w życiu:
— Niby to praca, a ani w nogach po tym nie łamie, ani w plecach
nie kłuje. Miele się tylko językiem i takie to cieszne z tego historie
wychodzą. Dobra rzecz plotki.
— A miałbyś to z mielenia językiem takie smaczne buraczki ze
słoniną? — odpowiedziała jakoś bardzo nierada babcia. Może żal jej
zmarnowanego na ulicy czasu?
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
20
R O Z D Z I A Ł C Z W A R T Y
z którego każdy się dowie, że podróże zawsze kształcą, choćby się je odbywało w koszu z gęsią siodłatą.
Zziajany pies wybiegł między miejskie opłotki. Zaczął trochę zwalniać i
zbierać psie myśli. Powoli i strach go opuszczał. Stanął wreszcie. Wypuścił
Balbisię z zębatego pyska. Pociągnął nosem raz i drugi. Wytrzeszczył oczy i,
choć pies, do cna zbaraniał. Wywiesił czerwony język i dyszy, i zieje:
— Uff! Co to jest? Ni to schab, ni wydra. (Bo psy przekręcają
ludzkie przysłowia). Czerwone bo czerwone, ale nawet golonką nie pachnie.
Niby to człowiek, bo nawet warkocze, jakich by się najmarniejszy pies
powstydził. Ma i suknię fałdzistą i całkiem niegłupie — choć gdzie im tam
do moich — oczy... — na glos już rozważa pies-wlóczykij, pies-przyblęda,
pies-powsinoga, co się nie wabi ani Azor, ani Bukiet.
— O, za pozwoleniem! — oburzyła się Balbisia, bo już i ją strach
opuścił. — Tylko niech no pan nie porównywa swoich wyłupiastych ślepi z
moimi paciorkowymi oczami. Grzeczność przede wszystkim.
Poprawiła przy tym szmacianymi rączkami fałdy jedwabnej,
czerwonej spódniczki. Przejrzała się w kałuży (bo co by to były za opłotki
podmiejskie bez kałuży pośrodku drogi?). Przygładziła czarne, jedwabiste
warkocze. Całkiem zadowolona, uśmiechnęła się do siebie i powiedziała do
grzecznie już siedzącego kudłatego psa:
— No, jeszcze nieźle. Mogłoby być znacznie gorzej po takiej
podróży. Nie każdemu się zdarza przebiec całe miasto w zębatym psim
pysku i tak świeżo potem wyglądać. Zaraz znać rękę babci Łatkowskiej.
— A to panienka od babci Łatkowskiej? Znam, znam. Wszystkie
psy ją znają. Bardzo uczynna dla psiego rodu osoba. Choćby skórką chleba,
ale zawsze poczęstuje. Takie już ta szanowna osoba ma miękkie serce.
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
21
I tu tak się pies rozczulił, że aż zawył z głębi psiego serca. Podniósł
łeb do góry i wył, jak to nocami wszyscy jego bracia wyją do księżyca. Aż tu
na paliku płota, obok suszącej się tam bańki od mleka, pokazał się kot.
Wielkie, bure kocisko.
— Mrau... mrau... — miauknął groźnie. — A wy co tu robicie koło
mojego płotu? A przybłędy! A hultaje! Poznacie wy moje pazury!
Gałgankowa Balbisia aż zbladła, pod rumieńcami z buraczkowego
sosu. Pies przerwał wycie i zjeżył się na karku:
— Hau... Wrau... Coś powiedział, szczurołapie? Coś powiedział o
tej pięknej panience?
I pies jednym susem skoczył na palik płotu. Bańka od mleka
spadła z brzękiem i potoczyła się razem z kotem na sam środek kałuży. Kot
prychnął, bo jak wszystkie koty nie uznawał innej kąpieli poza własną śliną.
Nasrożył się i — pac pac — łapką po psim pysku. Zaczęła się walka, przy
czym kurz wzbijał się chmurą. Z tej chmury dolatywało psie warczenie,
kocie miauczenie, pisk i harmider. Wreszcie kot z wyprężonym ogonem
popędził w pole. Pies za nim, łyskając lśniącymi, ostrymi zębami. Lalka
siedziała pod płotem, przyciskając gałgankowymi rączkami mocno bijące
trocinowe serce:
— Ach, ach, co za straszne zdarzenie! Jaki ten pies odważny! Jaki
szlachetny! Ach, żeby jak najprędzej wrócił! Pójdę z nim choćby na koniec
świata. Z takim obrońcą nie zginę.
Ale pies nie wrócił. Popędził za kocurem gdzieś daleko. Może do
dzisiaj jeszcze go goni? Tymczasem zaczął zapadać zmrok. Nadleciał wiatr z
pola. Zmarszczył powierzchnię kałuży. Rozwiał lalczyne warkocze.
Świstnął, gwizdnął:
— Fiu... fiu... A cóż to panna taka osamotniona? Zaniósłbym do
domu, ale nie poradzę. A i czasu nie mam. Tyle roboty w ogrodach i w lesie:
liście muszę otrząsać, mącić wodę...
I wiatr poleciał do swojej pracy. Balbisia została sama,
samiuteńka. Na płacz jej się zbierało, ale jak tu płakać, kiedy się ma
buraczkowe rumieńce? Skuliła się więc w kłębuszek i zasnęła. Zza płotu
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
22
wysunął się jasny, pyzaty księżyc. Przejrzał się w kałuży. Bańka zalśniła,
jakby była z kutego srebra. Potem zajrzał w paciorkowe oczy śpiącej Balbisi.
I wtedy przyśnił się Balbisi piękny, srebrny pałac. Miał okrągłe, srebrne
ściany i srebrną wieżę. Może nawet był podobny do tej bańki w kałuży?
Przed srebrnymi schodami stała srebrna kareta. A do karety był zaprzężony
ten kudłaty obrońca Balbisi. Mieli jechać daleko w świat.
— Z tobą nie zginę — szepnęła przez sen Balbisia.
Obudziły ją pierwsze, jeszcze ukośne promienie słońca.
Przetarła zaspane koralikowe oczy. Ziewnęła haftowanymi w
serduszko ustami:
— Aaa... To drugi dzień mojego życia. Jakie też czekają mnie
przygody?
Niedługo czekała. Takie już ta Balbisia miała szczęście do przygód,
choć zaczęła dopiero drugi dzień życia. Idzie właśnie opłotkami Wicek.
Idzie i gwiżdże jak kos. To znów udaje wilgę. To kuka jak kukułka. Zsunął
czapkę na tył głowy. Rozgląda się po świecie. Matka wysłała go do miasta z
tłustą gęsią w koszu. Gęś ta była obiecana pewnej pani na imieniny. Matka
tuczyła ją kluskami całe sześć tygodni. Bardzo się gąska siodłata spasła. Nie
trudno jej to przyszło, bo mieszkała pod miastem i jadała tłuste kluski. A
wiadomo, że nic tak na tuszę nie wpływa jak kluski i świeże powietrze.
Siedzi teraz w koszu z pałąkiem i gęga. Gęś, jak to gęś, rozumu wiele nie ma
— wiadomo: rozumu u gęsi nie kupisz, jak mówi przysłowie. Pogęguje więc
wesoło i wcale swych dalszych losów nie przeczuwa. Nie wie, że ją jabłkami
nadzieją i upieką w gorącym piecu. A potem będzie chrupać upieczoną
skórką, rumianą i pachnącą w zębach imieninowych gości.
Idzie sobie Wicek środkiem drogi, gwiżdże jak kos, jak kukułka, na
chmury się gapi i rozmyśla o tym, co mu matka mówiła. A już całe ich
przedmieście wie o tej straży ogniowej i pogotowiu, i o wielkim
zbiegowisku na ulicy Gołębiej. Matka kazała mu jeszcze dokładniej się
wypytać. Jakaś lalka wypadła z okna jakiejś babci Łatkowskiej, jakiś pies
porwał tę lalkę i był z tego straszny harmider i jeszcze straszniejsze
zbiegowisko. Lalka była w czerwonej spódniczce, takiej czerwonej jak schab
u rzeźnika. I to miało być właśnie początkiem wszystkiego.
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
23
Patrzy Wicek na chmury. Właśnie leciała po niebie jedna taka
pierzasta: ni to lew, ni to wóz. Wicek z zadartą głową chlap w kałużę. A tu
bańka brzęknęła blaszanym głosem:
— Brzęk! Nie masz to, Wicek, oczu? A zresztą, nie kłóćmy się.
Każdemu zdarzy się w niebo zagapić. Był nawet ktoś taki, co wpadł przez to
do rzeki. Lepiej powieś mnie na kołku w płocie, bo się gospodyni zamartwi,
kiedy mnie na miejscu nie znajdzie.
Wicek był uczynny. Czemu nie? Powiesił bańkę na kotku, jak tego
chciała, i już miał ruszyć dalej, aż tu zobaczył Balbisię pod płotem.
— A panienka co tu robi? Czy też z płotu spadła? — pyta Wicek i
nawet z lekka uchylił czapki.
Balbisia zaraz się na grzeczności poznała, odpowiedziała więc
rezolutnie:
— Z płotu nie spadłam, bom nie kot, żeby po płotach skakać.
Zresztą mogłabym przy tym rozedrzeć czerwoną sukienkę.
Wicek zamyślił się i mówi sam do siebie:
— Zaraz, zaraz... Lalka jest. Czerwoną sukienkę ma. Ale gdzie pies?
— Pies? — lalka na to. — A może kawaler widział gdzie po drodze
takiego kudłatego pieska? Właśnie czekam na niego. Chcę, żeby mnie
odniósł z powrotem...
— A gdzie to panienka mieszka? — pyta Wicek.
— Nie znam adresu, bo nie drzwiami, ale oknem wyleciałam do
miasta. Wiem tyle tylko, że moja pani to stara babulka. Wszystko u niej jest
zrobione z kolorowych łatek. Toteż pewnie dlatego nazywają ją... zaraz... jak
to ją nazywają?...
— Może babcia Łatkowska? — pyta Wicek.
— O tak, właśnie. A skąd to kawaler wie?
— Ho ho, moja panno, to ty jeszcze nie wiesz, jakiego piwa
nawarzyłaś? Przez ciebie było na ulicy straszne zbiegowisko. Przyjechała
straż ogniowa i trzy karetki pogotowia...
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
24
— O jejej! — zlękła się Balbisia.
— Tak, tak. Sławna już jesteś w całym mieście. Ba, nawet u nas na
przedmieściu też o tobie wiedzą. Pewnie cię tam już bardzo szukają w
mieście. Może się nawet gniewają na ciebie?
— Oj oj, ja nieszczęśliwa. A co ja temu wszystkiemu jestem winna?
— No tak. Ale co tam. Tutaj nie zostaniesz. Siadaj do mojej kolaski,
to cię podwiozę.
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
25
To powiedziawszy Wicek wpakował Balbinkę do kobiałki z gęsią.
Gęś z początku się dąsała. Syknęła, że jest tłusta i że będzie jej ciasno w
podróży. A Balbisia szybko zaprzyjaźniła się z Wickiem i nad podziw łatwo
się z nim rozgadała. Ot tak, i o tym, i o owym. Musiał jej Wicek opowiadać,
jak to jest za miastem. Bo choć to tylko gałgankowa lalka i chłopcy przecież
lalkami się nie bawią, jednak wie o niej całe miasto i przedmieście. Gęś
jakoś się udobruchała. Posunęła się nawet trochę w przyciasnej kobiałce i
słuchała z rozdziawionym dziobem. A Wicek pokazywał Balbince, jak to
ryczy krowa, jak świnia chrząka, jak beczy baran... A że koguty tak pieją, jak
pieją, Balbinka nawet wierzyć nie chciała.
— Kukuryku. Dziad na łyku. Baba na powrozie. Dziad się urwał, a
baba nie może... — piał Wicek.
— Kukuryku. A dlaczego dziad na łyku? — odpowiedział mu
prawdziwy kogut, kiedy mijali jakiś kurnik. Dopiero wtedy Balbisia
uwierzyła, że koguty pieją właśnie w taki sposób. Miał też Wicek nowy
kłopot, kiedy powiedział, że kogut ma ostrogi i grzebień.
— Grzebień, powiadasz? A czy się nim gładko przyczesuje? —
pytała Balbisia.
Dużo rzeczy się dowiedziała w czasie tej podróży w kobiałce. Nie
darmo mówi przysłowie, że podróże kształcą. Wkrótce wyszli na bitą szosę.
Balbisia zobaczyła wielkie murowane miasto. Kryte blachą dachy, wysokie
kominy fabryczne i jeszcze wyższe wieże kościelne.
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
26
R O Z D Z I A Ł P I Ą T Y
w którym Balbisia zwiedza miasto. Niebezpieczeństwo w maglu.
Choć gałgankowa panna Balbisia ród swój wywodzi z miejskich gałganków,
choć urodziła się na poddaszu przy ulicy Gołębiej — miasta wcale nie znała.
Bo czyż można powiedzieć o kimś, kto zwiedzał miasto do góry nogami, i to
w psim pysku, i to w takim pędzie, że je zna?
Obie z gęsią wyciągały z kobiałki szyje i obie kręciły głowami na
wszystkie strony. Obie wytrzeszczały ciekawe oczki.
Gęś, jako gorzej wychowana, syczała i pogęgiwała. Wicek
maszeruje przed siebie i poświstuje już ciszej, bo przez zęby. Dobry kawał
drogi mieli do tej pani, co to niedługo miała wyprawić imieniny. Ale o
tramwaju ani marzyć, bo z gęsią konduktor chyba nie wpuści. Patrzą więc
tylko z chodnika na te czerwone, dzwoniące tramwaje.
— Aj aj — wydziwia Balbinka. — To ludzie tak na kółeczkach
jeżdżą od domu do domu?
— Tsss — gęś na to — bo skrzydeł nie mają. Mnie tam takie pudło
na kółkach niepotrzebne.
— Mieć skrzydła i latać to niewielka sztuka — mówi Wicek — ale
nie mając skrzydeł wzbić się ponad chmury, to dopiero sztuka, co?
— A kto ją potrafi? Bo to sztuka nie lada — pyta Balbisia.
A tu jakby w odpowiedzi zawarczało coś w górze i nad miastem
przeleciał wielki metalowy ptak.
— O, widzisz, to samolot. Ludzie w nim siedzą. Widzisz, gąsko
siodłata. Bez własnych skrzydeł na plecach, a przecież tak śmigają, jak
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
27
nawet twoje pociotki, dzikie gęsi, nie potrafią. Bo skrzydła to nie wszystko.
Najważniejsza głowa, a w niej rozum.
— Tsss... — syknęła gęś, nie wiadomo, czy z podziwu, czy z
niedowierzania. Nareszcie przyszli na ulicę Pokrętną. Bo tam właśnie ta
pani, co czekała na gęś, miała mieszkanie i własne ręczne magle.
Nad schodami był blaszany szyldzik. To już robota pana Cudzika,
malarza nad malarzami. Wszystkie szyldy i napisy na całej ulicy Pokrętnej
to jego dzieło. Toteż i na tym szyldziku tak zręcznie był wymalowany
magiel, że aż dziw, że bielizna sama nie biegła z łudzi do tego magla. Może z
litości dla swoich właścicieli, żeby im nie było zimno?
Wicek miał zamiłowanie nie tylko do gwizdania, ale i do
malarstwa. Stanął więc przed szyldem i patrzy.
— Widzisz — mówi z podziwem — jest i skrzynia z kamieniami, i
koło z trybami, i korba. Dobrze namalowane. Żebym to ja tak potrafił.
A Balbina jakoś zmarkotniała.
— Wicuś — mówi z kobiałki — mówiłeś, że w mieście gniewają
się na mnie. Może i ta pani maglarka też? Lepiej schowaj mnie za pazuchę.
Może i ona słyszała o tym zbiegowisku na Gołębiej? Zresztą, to nawet nie
wypada, żeby taki duży chłopak z lalką się obnosił. Po co się narażać na
obmowę i drwiny?
Wicuś oderwał oczy od malowanego magla i popatrzył na Balbisię.
Pomyślał, pomyślał. Widać, słowa lalki trafiły mu do przekonania. Wyjął ją z
kosza i schował za pazuchę.
Balbisi zrobiło się ciepło. Przysunęła zaraz koralikowe oczko do
dziurki od guzika w kapocie i przez to okienko wygląda na świat.
Wicek nacisnął klamkę drzwi. Brzęknął dzwonek i weszli do
magla. A pani maglarka zaraz puściła korbę od magla i z radości aż plasnęła
w ręce:
— No, nareszcie. A jużem myślała, że mama zapomniała o moim
obstalunku. Wstydu bym się najadła na własne imieniny zamiast gęsi. Bo
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
28
nie mogę przecie dać schabu z kapustą, kiedy wszystkie kumy wiedzą, że
ma być gęś nadziewana jabłkami.
Gęś, jak to gęś, co to nie ma rozumu na sprzedanie, i teraz nic
jeszcze nie rozumiała. Nastroszyła pióra. Była dumna, że bez niej imieniny
byłyby na nic. Kto wie, taka gęś to może jeszcze na stole będzie się szczycić,
że goście wychwalają jej kruchość i tłuszcz?
Pani maglarka wyjęła gęś z kobiałki. I naraz mówi:
— Wicuś, nie zrobiłbyś mi przysługi? Strasznie mam mało czasu,
nijak nie zdążę. A obiecałam odnieść bieliznę panu Cudzikowi, temu
malarzowi, wiesz? Może byś mu odniósł? Wyłożę ci kobiałkę papierem.
Wicek, jako chłopiec uczynny, o czym już wiemy, bardzo chętnie
się zgodził. Tym chętniej, że będzie miał okazję poznania we własnej osobie
pana Cudzika, malarza nad malarzami.
Już miał odejść z bielizną w kobiałce, aż tu naraz pani maglarka
patrzy na Wicka i pyta:
— Wicuś, a co ty tam masz za pazuchą? Gołębia?
Wicek się zmieszał i mówi:
— Ee, nie...
— A co takiego?
— A nie będzie się pani śmiała?
— Dlaczego miałabym się śmiać?
— Bo to lalka. Znalazłem ją w opłotkach. Chcę ją zanieść Marcysi.
Balbinka aż struchlała ze strachu. Co teraz będzie? A nuż pani
maglarka ją pozna i każe odnieść do babci Łatkowskiej? Bo Balbinka, choć
jej żal było babci Łatkowskiej, coraz mniej miała ochoty tam wracać. Ale
pozostać obojętną dla babci też nie może, boć jej a nie komu innemu
zawdzięcza życie. Trzeba by się babci Łatkowskiej jakoś przysłużyć,
odwdzięczyć, ale jak? Przecież szyła ją swoimi pokłutymi palcami,
malowała własnymi buraczkami. I to po ciężkiej całodziennej pracy...
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
29
Ale pani maglarka o nic już nie pytała. Wróciła do swojej korby
przy maglu i wielka skrzynia z kamieniami ruszyła naprzód.
Wyszli więc z magla szczęśliwie. Już bez gęsi, ale za to z bielizną w
kobiałce. I to z nie byłe czyją bielizną, ale właśnie pana Cudzika.
Więc Balbinka odzywa się zza pazuchy Wicusia:
— Wicuś, gryzie mnie trocinowe sumienie...
— Dlaczego? — pyta Wicek.
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
30
— Jesteśmy w mieście. Trzeba by mnie odnieść babci Łatkowskiej,
a ja taka jestem ciekawa tej waszej wsi. I tego koguta, co się własnym
grzebieniem przyczesuje... I boję się, że ludzie będą się na mnie gniewać...
— A no, masz rację. Ale o kogucie tom ci już mówił
— Zresztą, zobaczysz na własne oczy, że to nie tak jest, jak ci się
wydaje. O babci Łatkowskiej to i ja już myślę. Gdybym cię zabrał z sobą,
trzeba by babci dać coś za ciebie.
— Wiesz, Wicuś — mówi Balbisia naraz bardzo przymilnie —
ładnie ten pan maluje, co?
— Ładnie, a bo co? Kiełbasy na szyldzie takie, że aż ślinka idzie do
ust.
— E, co tam kiełbasy. A jakby mnie tak wymalować koło drzwi
babci Łatkowskiej, to babcia nie mogłaby się opędzić robocie, prawda?
— A no, to by nie zawadziło. Bo jak mówiłaś, kuso u tej babci, a jej
przecież życie zawdzięczasz. Może by wtedy nie miała do nas żalu —
zgodził się Wicek po niedługim namyśle.
Zamilkli oboje i każde rozmyśla, jakby tu zrobić, żeby wszyscy byli
zadowoleni. Wicek nie chciałby oddawać Balbinki, tylko zanieść ją Marcysi,
a Balbinka i gniewu ludzkiego się boi, i z Wickiem nie ma ochoty się roz-
stawać.
Idzie więc Wicek ulicą Pokrętną i patrzy na szyldy. Balbisia
wygląda przez dziurkę od guzika. Niewiele widzi, ale najbardziej żałuje, że
nie może się przeglądać we wszystkich szybach wystawowych, jak po
drodze w tamtą stronę.
A tu wreszcie najpiękniejszy szyld na całej ulicy. Zakrętasy na nim
takie, że aż trudno odczytać, choć Wicek, nie można narzekać, bardzo był
biegły w trudnej sztuce czytania. Stoi teraz Wicek przed tym szyldem i
duka, i głową kręci na wszystkie strony:
— Ce, nie ce, a może to rogalik? I trafimy do piekarza. U, czy nie u?
A może to podkowa i trafimy do kowala? Ale jest pędzel z boku. To chyba
malarz... — zdecydował się wreszcie Wicek i ruszył przez sień na piętro.
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
31
Tam to już nie sztuka trafić, bo co krok, to strzałka. Doszli, kierując się tymi
strzałkami, na najwyższe piętro. Przy ostatniej, namalowanej już przy
samych drzwiach, stanęli i Wicek zapukał.
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
32
R O Z D Z I A Ł S Z Ó S T Y
w którym pan Cudzik portretuje Balbinkę, czyli jak się spłaca dług wdzięczności.
Panie Zielonka, otwieraj no pan duchem, klientela idzie! — zawołał ktoś za
drzwiami.
Zgrzytnął klucz w zamku i z piskiem uchyliły się drzwi. Za
drzwiami stał pan Zielonka, czeladnik pana Cudzika, we własnej osobie. W
malarskim, poplamionym farbą kitlu i z rozwianą czupryną.
— Moje uszanowa... — zaczął i nagle urwał. Na wysokości jego
własnej rozwichrzonej czupryny, czyli tam, gdzie powinna była znajdować
się głowa oczekiwanego klienta, nic nie było widać.
Pan Zielonka skierował spojrzenie niżej i dopiero wtedy jego
bystre malarskie oczy natrafiły na postać Wicka z kobiałką bielizny.
— A... a... — zająknął się pan Zielonka. — Kawaler do kogo?
— Dzień dobry — mówi Wicek, też trochę zmieszany. — Ja do
pana Cudzika, tego, co malował te piękne szyldy na ulicy...
— Tak, tak, zwłaszcza ten przy maglu — podpowiada zza
Wickowej pazuchy Balbinka.
— A no, proszę. Panie majstrze, to do pana — mówi Zielonka i
wpuszcza Wicka-klienta do pokoju. Ee, to nie pokój, ale wielka pracownia. U
góry w suficie wielkie okno. O krzywe ściany (bo to jednak poddasze)
poopierano mokre jeszcze szyldy i obrazy.
Wicek, który nawet na chmury potrafi się zagapić, teraz stanął
pośrodku pracowni z szeroko otwartymi ustami. I nic dziwnego, bo pod
ścianą, niby na płótnie, a przecież jak żywe, czai się do skoku wielkie
tygrysisko. Wicek odzyskał głos dopiero, kiedy przeczytał pod spodem:
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
33
Był to tylko świeżo zamówiony szyld.
Odwrócił się więc do drugiego pana z jeszcze bujniejszą i jeszcze
bardziej rozwianą czupryną i pięknie szurnął nogami. Tak się przy tym
nisko schylił, że Balbisia omal nie wypadła mu zza pazuchy. Zdołała tylko
wychylić głowę z perkatym noskiem i zaczęła się bardzo bystro rozglądać
po pracowni.
— No, hm, a co kawaler powie? — pyta ten drugi malarz, sam pan
Cudzik we własnej osobie.
A trzeba wyjaśnić, że pan majster był dzisiaj w nieszczególnym
humorze. Siedział już od rana na składanym stołeczku malarskim, z paletą
pełną ponurych kolorów. Przed nim stał zaczęty szyld zakładu
pogrzebowego. Malował właśnie srebrne aniołki na czarnym tle. Wszystko
na szyldzie musiało być czarne. A jak nie czarne, to najwyżej srebrne. Cóż
więc dziwnego, że pan majster posmutniał wpatrując się przez kilka godzin
w takie ponure kolory?
Nie zdążył Wicek odpowiedzieć na pytanie pana Cu-dzika, aż tu
naraz ponury szyld przechylił się i już-już miał pokryć pana majstra
srebrem i ponurą czernią. Wicek puścił kobiałkę i rzucił się do pana
Cudzika. Zdołał zatrzymać blachę. Tyle tylko, że zaplamił sobie trochę palce.
Blacha była wielka i ciężka. A ładnie by wyglądał pan Cudzik po takim
czarno-srebrnym okładzie.
— O, chłopcze! Życie mi niemal uratowałeś! — krzyknął pan
Cudzik wstając z podłogi przy pomocy pana Zielonki. Bo i stołek się przy
tym wywrócił. — Od samego rana nie miałem przekonania do tej roboty. A
tu jeszcze mogłem zostać kaleką, i to posmarowanym na czarno, niczym
karawan pierwszej klasy. Czyś się aby nie pokaleczył?
FILIP FOKA kuśnierz
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
34
— Ee, nic strasznego, proszę pana — mówi Wicek. — Ważniejsze,
że panu nic się nie stało. Bo pan tak pięknie maluje jak nikt — palnął Wicek
czerwieniąc się i zaczął chusteczką owiązywać rękę. A z chusteczki poprzez
czarną farbę zaczął się sączyć czerwony strumyczek krwi.
— Czekaj, czekaj! — wołają pan Cudzik z panem Zielonką. —
Pierw trzeba obmyć.
Zabrali się malarze do opatrunku. Nie mieli jodyny, więc obmyli
spirytusem od pokostu. A potem owinęli Wickowi rękę czystą szmatką.
— Ale, ale, z czymżeś to przyszedł, chłopcze? Prawda, z bielizną —
mówi pan Cudzik. Podsunął Wickowi stołek. Przygląda się chłopcu i mówi
dalej:
— Skądżeś to? Syn maglarki? Nigdziem cię jakoś nie widział. A coś
mówił o moim malowaniu? Znasz mnie?
— Ee, nie, ja spod miasta. Znam pana z tych pięknych szyldów na
ulicy Pokrętnej. Nigdym nie widział piękniejszych, nawet w samym środku
miasta. Toteż bardzo się ucieszyłem, kiedy pani maglarka, ta, com jej gęś
przyniósł od matki, kazała mi odnieść panu bieliznę.
Panu Cudzikowi coraz bardziej różowiał humor pod wpływem
pochlebnych słów Wicka.
Nic dziwnego, bo każdy rad dobre słowo usłyszeć, zwłaszcza kiedy
od rana wpatruje się w czarny kolor.
Mówi więc pan Cudzik po chwili:
— Hm, kiedy tak mój kunszt cenisz, chciałbym ci coś dać na
pamiątkę, zwłaszcza żeś mnie wyratował od niemiłej przygody.
Balbinka jakby na to tylko czekała. Nie namyślała się wiele i hop!
zza Wickowej pazuchy prosto na kolana pana Cudzika. Pan Cudzik aż
podskoczył, a potem się roześmiał. Wziął Balbinkę do ręki i woła:
— Panie Zielonka, popatrz no pan co za pysio! Aż mnie żałość
nagle opuściła. A może by ją wymalować? Jaką to ma czerwoną sukienkę,
jakie wesołe paciorkowe oczy, a jaki nosek perkaty...
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
35
— Oj. tak, tak, proszę pana! — woła Wicek razem z Balbinka. —
Nie śmiałem sam pana o to prosić...
— A skąd ją wziąłeś? — pyta pan Cudzik.
Wicek tylko przez chwilę był zmieszany, po czym mówi z całą
odwagą:
— Panu to powiem całą prawdę. Tylko czy nie zdradzi pan mojego
sekretu?
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
36
— Nie zdradzę, mów — zachęca pan Cudzik.
Więc Wicek opowiedział wszystko. I o opłotkach, i o Marcysi, i o
tym, że lalka boi się ludzkiego gniewu. Pan Cudzik słyszał już o zbiegowisku
na ulicy Gołębiej.
— No więc zatrzymaj ją sobie. Ale skoro to taka sławna na całe
miasto i okolicę osoba, to ją namaluję. A pod spodem co chciałbyś, żeby było
napisane?
— A no chyba to, że babcia Łatkowska robi takie lalki, a mieszka
na czwartym piętrze. Jakby miała taki szyld, to może by się jej lepiej
powodziło.
— Niech będzie. Muszą mi i oczy wypocząć od tej czerni. Panie
Zielonka, daj no pan tam jaką blachę. Zrobimy szyld, jakiego nawet ulica
Pokrętna jeszcze nie widziała.
I pan Cudzik posadził przed sobą Balbisię. Rozrobił farb co
najpiękniejszych, tak że paleta wyglądała jak kwitnąca łąka w maju. Pac
pac... pędzlem po blasze. I oto wyrasta na obrazku perkaty nosek,
koralikowe oczki, strasznie czerwona sukienka. A rumieńce wyszły jeszcze
piękniej od tych buraczkowych. Tylko na czarne warkocze za nic nie chciał
się pan Cudzik zgodzić. Tak sobie obrzydził od rana ten czarny kolor.
Wymalował więc rude jak wiewiórczy ogon. I kto wie, czy nie były jeszcze
ładniejsze? A kiedy jeszcze zielono-czerwonymi literami wypisał nazwisko
babci Łatkowskiej, zachwytom nie było końca. Nawet pan Zielonka zostawił
swój szyld z butem dla majstra Dratewki i kręcił głową z podziwu. Było to
najpiękniejsze dzieło w całym życiu pana Cudzika.
— No, jak sekret, to sekret. Sami tego nie możecie odnieść. A my
jutro i tak mamy odnieść nowy szyld dla rzeźnika Wątróbki, więc razem
odniesiemy i ten — powiedział w końcu pan Cudzik. — A nie boli cię
skaleczona ręka?
— Nic a nic — woła uradowany Wicek. Pięknie się panu majstrowi
kłania, pakuje Balbinkę do kosza, bo już nie wstyd mu z nią chodzić, kiedy ją
taki malarz pochwalił, i wychodzi.
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
37
— A zajrzyj jeszcze kiedy do mnie. Widzę, że masz wielkie
zamiłowanie do mojego fachu — powiedział pan majster i już całkiem
wesoły wrócił do swoich srebrnych aniołów na czarnym tle.
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
38
R O Z D Z I A Ł S I Ó D M Y
z którego wynika, że nie zawsze tak się wyśpisz, jak sobie pościelisz.
Wicek jak na skrzydłach zbiegł po schodach od malarza. Gwizdał przy tym
jak kos, aż sąsiadki zaczęły z drzwi wyglądać i pytać:
— A kto się tam tak cieszy? Na loterii wygrał, czy co?
Ale Wicek był już na dole. Nie mógł więc nic odpowiedzieć.
Wywija kobiałką z Balbinką, że aż się lalce w głowie kręci.
— A to mi się udało. Poznałem pana Cudzika, prawie że mu życie
uratowałem, mogę do niego przychodzić. Zaniosę Marcysi najsławniejszą w
całym mieście lalkę. Babcia Łatkowska nie będzie mnie źle wspominała.
Dopiero teraz zauważył, że już jest dobrze po południu. Raźno
ruszył przed siebie. Domki były coraz mniejsze. Niedługo wydostali się na
krańce miasta. Balbinka od tego wywijania koszem po prostu zdrzemnęła
się. Obudził ją nagły wstrząs.
— Oj! — stęknęła — moje boki...
Patrzy i koralikowym oczom nie wierzy. Leży pośrodku
piaszczystej drogi. Po obu stronach znowu płoty. Czyżby jej się to wszystko
śniło?
— Wicuś, Wicuś! — krzyczy rozpaczliwie gałgankowa Balbisia.
Ale z daleka dolatuje tylko gwizdanie Wicka. Więc nie śniło się jej. Ale co się
z nią stało?
Tak smacznie spała sobie w koszu. Może trochę za mocno była w
nim huśtana. Przyśnił jej się kogut z grzebieniem, krowa z rogami i ta nie
znana jeszcze Marcysia. Miała w tym śnie tak samo perkaty nosek i nawet
takie same rude warkocze jak na portrecie Balbisi. A Wicek już daleko i taki
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
39
rozradowany, że ani zajrzy do kosza. Nic nie wie o swojej zgubie. Idzie,
gwiżdże i o malarzach rozmyśla. Po skończeniu szkoły chciałby zostać
malarzem. A może by go pan Cudzik przyjął na naukę?
Szybko mu droga zleciała i już zobaczył nad domem dym z
komina. Na progu stoi mama Wicka i przysłania ręką oczy od promieni
zachodzącego słońca.
— Oj, nic, tylko mnie wypatruje — myśli Wicek. — Trochę za
długo zmarudziłem w mieście. A co też robi Marcysia?
Bo Marcysia, siostra Wicka, już od tygodnia leży w łóżku. Męczy ją
kaszel i chrypka. Trochę to z winy Wicka. A było to tak: Szła Marcysia z
Wickiem do babci. Droga niedaleka, ale trzeba przejść przez kładkę nad
strumieniem.
— Marcysiu, a kto prędzej? Będę liczył na tym brzegu do trzech, a
potem ty na swoim też licz do trzech. Ja — to na dwa będę przy tobie.
Marcysia nabrała rozpędu i wbiegła na kładkę. Trzeba
nieszczęścia, że rano deszcz padał. Kładka była śliska i Marcysia zamiast na
drugi brzeg — chlup do strumienia. Strumień był płytki, ale miał kamieniste
dno. Skończyło się na strachu i startym kolanie.
Trzeba było wracać do domu i suszyć ubranie. A w nocy dostała
Marcysia gorączki. Musiała mama parzyć suszone maliny. Trochę pomogły,
ale Marcysia jeszcze leży. Toteż nic dziwnego, że Wicek tak bardzo chciał
przynieść jej znalezioną Balbinkę. Gdyby nawet nie była taka sławna, też
byłoby sporo radości.
— A gdzieś to się tak zasiedział, Wicek!? — woła mama. — Już
byłam o ciebie niespokojna. Choć to nie pierwszy raz jesteś w mieście, ale
zawsze... — mówi mama.
— Ach, mamo, tyle wam wszystkim opowiem, że się nawet
gniewać nie będziecie — mówi Wicek i wchodzi za mamą do domu. —
Marcysiu — woła już od progu — zgadnij, co ci przyniosłem.
— Piernik. Nie? Cukierki. Też nie? — zgaduje Marcysia. — E, lepiej
sam powiedz, bo nie zgadnę.
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
40
— No to chyba ci już powiem. Nie, nie powiem, pokażę — mówi
Wicek i sięga do kobiałki po Balbinkę. Kładzie rękę aż po łokieć, a tam
pusto.
— O, kłamczuch — mówi Marcysia i już jej się buzia w podkowę
wygina.
— Wicek, dlaczego chore dziecko drażnisz? Zawsze ci nie w porę
figle w głowie — mówi mama i już chce się na Wicka naprawdę rozgniewać.
Spojrzała jednak na niego. Dawno nie miał takiej zmartwionej miny, jak w
tej chwili.
— Cóż to, zgubiłeś co? — pyta mama dalej.
— Ach, mamo... — zaczyna i na płacz mu się zbiera.
Mama wie, że płacz u Wicka to coś całkiem niezwykłego. Chłopak
już spory i zawsze wesoły.
Zaczęło się więc opowiadanie. Marcysia słuchała z otwartą buzią i
pytała co chwila:
— Wicuś, a naprawdę tak było? To nie bajka?
Nie wiadomo, kiedy zasnęła. I gorączka jej spadła. Jeszcze przez
sen się uśmiechała. Mama zaś powiedziała tylko:
— Jak tam było z tymi rozmowami z lalką, to nie wiem. Co prawda,
to ty rozumiesz, co mówią i krowy, i psy, i koty. Ale ta znajomość z panem
Cudzikiem, kto wie, czy ci się nie przyda. Mój dziadek też był malarzem.
Bardzo piękny fach. Życie ludziom rozjaśnia i rozwesela. Widać, wdałeś się
w pradziadka.
Położył się już Wicek do łóżka i choć oczy mu się kleją, jeszcze o
Balbince rozmyśla:
— Gdzie też ja ją zgubiłem? Co teraz pocznie sierota? Choćbym się
do miasta wrócił, ciemno już, nie dojrzę. A może ją kto podniósł?
Było mu coraz smutniej. Oczy same się zamknęły. Zasnął.
A wtedy usłyszał jakąś muzykę. Tak jakby grała katarynka.
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
41
Wkoło stało dużo, dużo dziewczynek z rudymi warkoczykami. A
pośrodku Balbinka tańczyła jak żywa. Tylko furczała jej czerwona,
jedwabna spódniczka. Klaskała w szmaciane rączki i wołała do Wicusia:
— Jeszcze się spotkamy, Wicusiu, nic się nie martw. Potem zrobiło
się zupełnie ciemno i Wicuś zasnął twardym snem.
A nasza Balbinka? Długo jeszcze krzyczała po odejściu Wicka. W
końcu zupełnie ochrypła. Bardzo mocno biło jej trocinowe serce. I ze
strachu, i z żalu za Wickiem. Jeszcze mocniej niż wtedy, kiedy jej pierwszy
przyjaciel, kudłaty pies, popędził za kotem.
Leży więc pośrodku drogi sama, samiuteńka. Zagubiona w
wielkim, obcym świecie. Leży na rozstajnych drogach.
Bure płoty tu, bure płoty tam. Skrzypią omszałe kołki,
poczerwieniałe od zachodzącego słońca.
— Stuk... puk... Balbisiu... Świat szeroki: Wiedziemy tu, wiedziemy
tam... Wiedziemy w ten szeroki świat. Wybierz drogę, którą chcesz.
Powiedziemy.
A Balbisia na to:
— Świat szeroki. Dalekie przede mną drogi. Nie mam mocnych
nóg. Nie mam mocnych rąk. Nie dam rady sama...
Bo jakżeby mogła iść w daleki świat gałgankowa Balbinka na
trocinowych nóżkach?
— Stuk... puk... Dziadku Onufry... A z daleka idziecie? Dawno was
tu nie było...
A dziadkowa drewniana noga odstukuje:
— Kuśtyk... kuśtyk... wiadomo, ze świata...
A dziadek Onufer Grajdołek kosturkiem się podpiera i w noc się
wsłuchuje. Takie już ma czułe ucho na wszelaką muzykę. A na plecach
dźwiga grającą skrzynkę-katarynkę. Na tej skrzynce-katarynce siedzi
papuga. Zieloniutka, gadająca ludzkim głosem zamorska papuga Anastazja.
Takie ludzkie imię miała po nieboszczce żonie dziadka, pani Anastazji
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
42
Grajdołkowej. Wędruje ta papuga z dziadkiem i katarynką od wsi do wsi, od
miasteczka do miasteczka.
— Świat nie torba. Człek nie zginie. O dobrych ludzi nie trudno —
mówi dziadek.
Boć wszędzie ma znajomych i przyjaciół. Własnego domu nie
posiada, bo ciągle jest na wędrówce. Raz śpi pod kraciastą pierzyną w
komorze. Raz w stodole na sianie. A jeżeli noc ciepła, to i na stogu siana.
Dopiero w zimie wraca do miasta. Ale musi to być duże miasto. Chodzi
wtedy po podwórkach i gra. A papuga wyciąga losy i niespodzianki w
kopertach. Pierścionek z niebieskim oczkiem dla panny Agnieszki.
Naparstek dla panny Petroneli. Nie może być drogie, wiadomo, wielkich
zysków dziadek Grajdołek nie ma ze swojej muzyki. Jego zysk nie jest ani
grubszy, ani cieńszy niż zysk babci Łatkowskiej czy pana Aksamita. Ale
„Codzienny Trud" jest jednakowo dokuczliwy, też siaduje na zmęczonych
plecach, na schodzonej nodze (bo do tej drewnianej się nie kwapi). A
wieczorem gramoli się na katarynkę i papugę namawia do gadania.
Kiedy tak dziadek szedł tymi opłotkami na nocleg do kuma
Walentego, drewniana noga trąciła coś miękkiego na drodze. Dziadek
przystanął i pomacał kosturkiem.
Nie mógł się schylić, bo mu katarynka zawadzała. Zestawił ją na
drogę. Zaraz brzęknęła całym muzykalnym wnętrzem, a papuga nastroszyła
pióra, gotowa do występu. Tak już była nauczona. Tymczasem dziadek
wcale się do korby nie kwapi, tylko podnosi z drogi Balbinkę. Ogląda ją ze
wszystkich stron.
— Fiu fiu, co za baletnica! Nadawałabyś się do mojego grającego
przedsiębiorstwa. Niczego sobie panienka, niczego. Cóż, zabiorę cię chyba?
Po co masz tu po nocy leżeć na drodze. Wiele nie zjesz ani nie wypijesz, to
się przy mnie wyżywisz — powiedział dziadek Grajdołek i posadził
Balbinkę obok ptaszyska na katarynce. Potem przerzucił rzemień przez
plecy, dźwignął katarynkę i tak ruszyli w świat we czworo: wędrowny
kataryniarz, samo-grająca skrzynka, gadająca papuga i gałgankowa
baletniczka.
Wyszli na pole. Na miedzy obok rżyska rozsiadła się grusza polna.
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
43
— Oho, już widzi mi się, że do Walentego całkiem niedaleko —
mówi dziadek Grajdołek i raźniej postukuje drewnianą nogą.
A Balbisia siedzi na katarynce i zerka na ptaka. Nie śmie się
odezwać. Ptaszysko ma dziób jak haczyk i zakrzywione pazury. Kręci
łebkiem, i to jednym, to drugim okiem przygląda się Balbisi. Potem cap
dziobem za czerwoną spódniczkę. Potem za czarny jedwabny warkoczyk.
Balbisia rada nierada zaczęła się opędzać szmacianymi rączkami. Ale
ptaszysko nie miało widać złych zamiarów i nie chciało uchodzić za gorzej
wychowane niż gęś z kobiałki. Toteż posunęło się na swoje miejsce i
przymknęło oczy.
— Anastazja... ja-ja-ja... — zaczęła papuga po chwili. Bo papuga ma
już taką naturę, że chwili nie może usiedzieć w milczeniu. Balbisia
zrozumiała, że papuga jej się przedstawia. Nie chciała więc okazać się
dziczką i mówi:
— A ja Balbina. Jak mnie nie będziesz dziobać, będziemy żyły w
zgodzie. Balbina, pamiętaj. Gałgankowa Bal-bi-na.
Papuga zaraz na to:
— Balbina… na-na-na...
— A skądżeś ty sobie siostrę Balbinę przypomniała? Kawał czasu
już jej nie widziałem. Jak będziemy w mieście, trzeba będzie wstąpić do niej.
Zaraz... gdzie ona mieszka? Na Szczyglej? Nie, na Wroniej... E, też nie, od
jakiegoś innego ptaka ta ulica... — zastanawia się dziadek Onufry.
A Balbinka mówi do papugi:
— Oj, czy to nie babcia Łatkowska z Gołębiej?
A papuga podpowiada dziadkowi:
— Gołębiej... jej-jej-jej...
— A bodaj cię. Jakże, Łatkowska, po nieboszczyku Łatkowskim z
Gołębiej, z domu Grajdołkówna. Aż wstyd zapomnieć, gdzie się rodzona
siostra obraca. A jak jej też tam nogi i oczy dopisują? Wysoko mieszka i cały
dzień nad igłą się trudzi. Ciężką oboje mamy starość — wzdycha Onufry.
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
44
W mroku mrugnęło światełko. To w oknie jakiejś chałupy.
Zapachniał dym z komina.
— No, bodaj że jesteśmy na miejscu — powiedział dziadek
Grajdołek. Za płotem zaczął ujadać pies. Skrzypnęły jakieś drzwi i przed
dom wyszedł przygarbiony gospodarz.
— A kto się tam po nocy tłucze? Filut, do nogi!
— Kumie Walenty, to żyjecie? — woła Onufry.
— A, to wy, kumie? A no żyję, żyję i jeszcze was przeżyję — śmieje
się Walenty. — A chodźcież do izby.
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
45
— Walenty... ty-ty-ty... — skrzeczy papuga.
— Anastazja... ja-ja-ja... — przedrzeźnia ją Walenty.— I ty, jak
widzę, w dobrym zdrowiu.
Weszli do niziutkiej izby. Takiej niskiej, że aż Onufry musiał się
przechylić w progu. Niebogato tam było. Ale trzaskał wesoły ogień na
kominie. Z saganka unosił się smakowity zapach.
— Kasza? — pyta Onufry i stawia katarynkę w kącie. — Mam
szperkę, wianek kiełbasy i bochenek chleba. Pożywimy się jakoś, co?
W izbie stały dwa barłogi. Każdy przykryty derką. U pułapu
suszyły się pęczki ziół. Dziadek Walenty, kum Onufrego, chodził po
odpustach i sprzedawał suszone zioła na różne słabości. Rumianek,
tymianek, miętę. Znał się też na chorobach bydła. Niech no gdzie padnie
zaraza na kury albo krowa zacznie dawać gorzkie mleko, ludzie w te pędy
do Walentego. Jedni mu jajek przyniosą, drudzy słoniny. To znów kaszy
albo mąki. Tak to sobie żyje Walenty w swojej chałupie. A chałupa stara, bo
stara. Prawie zapadnięta w ziemię. Okienko ma jedno, a i to krzywe i do
połowy zaklejone papierem. Ale Walenty słynie z gościnności. Nikomu nie
odmówi noclegu. Po to ten drugi barłóg stoi w kącie.
Zaczęli więc dziadkowie gwarzyć przy suto omaszczonej kaszy. I o
tym, i o owym. Dziadek Grajdołek nakarmił papugę.
— Ale, ale, byłbym zapomniał... Patrz no, kumie, co znalazłem w
opłotkach za miastem — mówi i sadza Balbisię na stole. — Zgrabna
baletniczka, co? A gdyby ją tak tańca nauczyć? Dopiero by było
zbiegowisko-dziwowisko.
— A no, czekaj, kumie, pomyślę chwileczkę, jakby taką sztukę
zrobić — mówi Walenty.
Wyjął z kąta pęczek sznurka i drewienko. Przysunęli katarynkę do
stołu. Balbisia trochę się tej nauki bała, ale jeszcze bardziej była ciekawa,
jak to się tańczy. Wiadomo, ciekawość nieraz nawet strach przezwycięża.
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
46
R O Z D Z I A Ł Ó S M Y
o Balbisi-baletnicy, psie-przybłędzie i powodzeniu dziadka Grajdołka.
Majstrowali dziadkowie, majstrowali. Obracali Balbisię na wszystkie strony,
na wszystkie boki. Przywiązali ją do palika. Natychmiast stanęła prościutko,
niczym żołnierz na warcie. Koniec tego palika przymocowali do katarynki. A
do rączek i nóżek przywiązali sznureczki. Potem te cztery sznureczki
bardzo przemyślnie połączyli z korbą katarynki.
— No, gotowe — mówi Walenty. — Zaczynaj, kumie.
Onufry zakręcił korbą. W katarynce coś zgrzytnęło, pisnęło. A
potem jak szklane paciorki zaczęły się sypać dźwięki. Katarynka, troszkę
tylko chrypiąc, zagrała pięknego walczyka. Balbisia nigdy jeszcze nie
słyszała muzyki. Coś ją naraz poderwało. Zatrzepotała rączkami, za-
tupotała nóżkami i puściła się w taniec. Ach, co to był za walczyk!
„Nad modrym brzegiem Dunaju" — śpiewała katarynka.
A Balbinka rączkami, a Balbinka nóżkami:
Raz — dwa — trzy... Raz — dwa — trzy...
Dziadek Onufer z dziadkiem Walentym przytupują nogami:
Raz — dwa — trzy... Raz — dwa — trzy...
A potem coraz prędzej, coraz prędzej... Tylko śmigają Balbisine
rączki, tylko furkoce spódniczka. Katarynka gra polkę, potem oberka, potem
mazura. Sunie mazur posuwisty:
Hop-dziś-dziś za kominem, Siedzi Mazur ze swym synem, A Mazurka ze swą córką Wyglądają jedną dziurką...
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
47
Rozśpiewała się chałupa dziadka Walentego. Ruszył spod komina
pogrzebacz z miotłą. Pochyliły się krzywe ściany. Zaskrzypiały belki w
okopconym pułapie. Wysunęła się ława spod komina. A Balbinka trzepoce
rączkami, przytupuje nóżkami, furkoce spódniczką.
Tak to Balbinka została baletniczką na samogrającej skrzynce
dziadka Grajdołka. Po noclegu ruszyli w drogę. Bardzo pięknie grzało
jesienne słońce. Idą, idą miedzami. Idą wąskimi polnymi drogami. Krzywe
wierzby siedzą przy drodze. Od wsi do wsi. Od chałupy do chałupy. Na
płotach pieją grzebieniaste koguty. Ale Balbinka już się nie dziwi, że nie
przyczesują się własnymi grzebieniami. Kawał świata poznała. Wracają w
południe z pastwiska rogate krowy, pobekują kozy brodate. A Balbinka —
nic. Stoi na wierzchu katarynki. Z góry na świat spogląda. Śmieją się jej
paciorkowe oczki. Papuga pokrzykuje, dziadek przyśpiewuje i stuka
drewnianą nogą. Kiedy dziadek na drodze na samym środku wsi katarynkę
z pleców zdejmie i korbą zakręci, Balbinka rusza w tany. A wkoło gromadzą
się ludzie z całej wsi. Najpierw ciasnym kołem umorusane dzieci. Potem
gospodynie, ta z warząchwią, taz szaflikiem, jak stały przy kominie, tak
przybiegły. A niektóre z kijankami i naręczami mokrej bielizny, prosto znad
potoku. Ten i ów gospodarz z cepem wybiegnie z szeroko rozwartych wrót
stodoły, prosto z klepiska. I cała wieś rusza w taniec za Balbinka. Pohukuje,
przyśpiewuje, przytupuje gospodyni z szaflikiem, gospodyni z warzą-chwią,
gospodarz z cepem. Piszczą umorusane bose dzieciaki. A potem sypią się
miedziaki do czapki dziadka Grajdołka. Jedna gospodyni wciśnie do sakwy
kawał słoniny, druga — pajdę świeżutkiego, pachnącego chleba, trzecia —
sera krajankę w szmatce albo dwa jajka.
Idą tak, wędrują szerokimi drogami. Czasem siądą pod topolą,
dziadek liczy miedziaki, chlebem i słoniną z sakwy przegryza, daje Anastazji
kruszyny sera. Poweselał dziadek Grajdołek. Spasła się zielona papuga.
Sakwy coraz cięższe, a sakiewka z miedziakami coraz bardziej pękata.
— Zdałby się jaki pomocnik — mówi kiedyś dziadek pod topolą. A
tu biegnie drogą kundel kudłaty. Zadarł ogon i gna przed siebie z pyskiem
przy ziemi. Zatrzepotała Balbinka szmacianymi rączkami.
— Gwałtu! To mój kundel kudłaty. „Apódziesz", chodź tu!
Pies nagle przystanął. Zastrzygł uszami. Pociągnął nosem.
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
48
— Zapachniała ci moja szperka — śmieje się dziadek. — A
chodźże tu. Niemój, na... — woła dziadek i wyciąga do psa rękę ze szperką.
Pies-włóczykij, pies-przybłęda, pies-powsinoga nie jest
przyzwyczajony do dobrych słów. Nikt go nigdy nie przyj woływał. Nikt go
nigdy nie częstował smakowitą, pachnącą szperką. Stoi więc i patrzy na
dziadka. Nie ma jakoś odwagi się zbliżyć. Merda już nawet ogonem. Ale
jakoś nie śmie. A dziadek cmoka, przywabia i wymachuje szperką:
— No chodźże, głupi. Pódź tu... Na... — zachęca dziadek.
Pies zbliża się pomalutku, ale boczkiem, nieśmiało. Aż tu naraz
spojrzał na opartą o topolę katarynkę. Mignęło mu coś znajomego. Coś
czerwonego. Mrugają na niego koralikowe ślepki. Przypomniał sobie wtedy
gruby głos pana rzeźnika Wątróbki. Wcale ten dziadek niepodobny do
rzeźnika. Nic a nic. Ale pies przezornie cofnął się trzy kroki.
A dziadek stracił cierpliwość i rzucił mu szperkę prosto pod nogi.
Na zapylony gościniec. I tym psa-przybłędę od razu zjednał. Pies porwał
szperkę i jeszcze psim zwyczajem pognał z nią w krzaki. Oblizał się
czerwonym jęzorem i znów do dziadka podchodzi. Ale już śmielej, już bliżej.
Dziadek rzucił mu jeszcze kawał chleba. Pies pożarł na środku drogi. Nawet
psiego zwyczaju poniechał i nie poszedł w krzaki. A kiedy dziadek ruszył z
katarynką w drogę, pies-włóczykij powlókł się za dziadkiem. I tak szli drogą
między wierzbami. Pod wieczór pies już szedł tuż przy dziadku, za
drewnianą nogą.
Tak to dziadek znalazł pomocnika. Dzień po dniu obłaskawiał psa-
przybłędę. Potem zaczął go uczyć sztuk. Po tygodniu pies już umiał służyć
na dwóch łapach z dziadkową czapką w zębach. A do czapki coraz gęściej
sypały się miedziaki. Z Balbiną prędko się zwąchali. Może to jej zasługa, że
pies tak przylgnął do dziadka? Może jej, a może też szperki rzuconej wtedy
na drodze. Na trzeci dzień wspólnej wędrówki wspiął się pies do katarynki.
Obwąchał Balbisię. Lalka pogłaskała go gałgankową rączką.
— Nie poznajesz mnie? — pyta Balbisia. — Az kim to pędziłeś
środkiem ulicy Gołębiej?
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
49
— A, to jednak ty. Od razu mi zapachniało coś znajomego —
zaskomlił pies i polizał Balbisię szorstkim, czerwonym jęzorem.
A papuga nastroszyła wszystkie zielone pióra i usunęła się na sam
brzeg katarynki. Może i miałaby ochotę swoim zwyczajem skubnąć psa
dziobem za ucho na początek znajomości, ale prędko się rozmyśliła. Może to
i lepiej? Pies nie jest przyzwyczajony do skubania za uszy. Nie wiadomo
jakby się zachował. I tak już między nimi zostało. Papuga nie odzywała się
do psa, chyba że za pośrednictwem Balbisi. Balbisia znowu sama nie
mówiła z dziadkiem, bo dziadek, choć miał takie czułe ucho na muzykę,
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
50
jakoś nie słyszał gałgankowego głosu. Kiedy chciała mu coś powiedzieć,
korzystała z usług papugi. A papuga darła się wtedy, jak o tej ulicy Gołębiej.
I dobrze im było razem. Nie mogli na siebie narzekać. Nawet chude,
zapadnięte boki psa przytyły. A tymczasem jesień zaczynała coraz częściej
mżyć kapuśniaczkiem, wiać zimnym, przenikliwym wiatrem. Strzykało
dziadkowi Grajdołkowi w kolanie. Tuż nad drewnianą nogą. Papuga, która
była jednak delikatnym, zamorskim ptakiem, zaczęła chrypnąć i gubić pióra.
Jedynie psu nie szkodził ani deszcz, ani wiatr jesienny. Balbisia bała się
tylko o buraczkowe rumieńce i kolor czerwonej sukienki.
Postanowił więc dziadek Grajdołek wrócić do miasta ze swymi
wspólnikami. Długo się namyślał, jakie miasto wybrać na przezimowanie.
Aż wreszcie postanowił, że najlepsze to będzie miasto rodzinne. Miasto, w
którym mieszka rodzona siostra, Balbina z Grajdołków Łatkowska, wdowa
po nieboszczyku Łatkowskim.
Zaczęto się zbierać. Dziadek coraz częściej liczył miedziaki.
Sakiewka była tak pękata, jak chyba za żadnej wędrówki pana Grajdołka.
— Ho ho, moi drodzy, kto wie, czy nie wypoczniemy sobie w
mieście. Starczy i na ciepły kąt, i na codzienny bigos — powiedział pewnego
dnia i zabrał się z powrotem.
Teraz już nawet nie szli całą drogę piechotą. Nieraz podwoził ich
wóz, jeżeli jechał w tę samą stronę co i oni.
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
51
R O Z D Z I A Ł D Z I E W I Ą T Y
w którym wyprzedzamy naszą piątkę i przenosimy się na ulicę Gołębią.
Ile schabu dla szanownej pani dobrodziejki? Czy przy kości? — pytał bardzo
uprzejmie pan Wątróbka i stal z lśniącym toporem nad pieńkiem w swojej
jatce. Na pieńku leżała piękna sztuka wieprza.
Zwracał się z tym pytaniem do starszej, siwiuteńkiej paniusi w
aksamitnej, fioletowej salopce. Babulka przyglądała się chwilę rozłożonej
sztuce mięsa przez oprawne w złoto okulary. Potem widocznie się
zdecydowała, bo powiedziała tak:
— Cóż, chyba trzy kilo. I niech dzisiaj będzie jednak przy kości.
Goście mają dzisiaj przyjść do mnie. A pan Cudzik to niczego tak nie lubi jak
schabu. Byleby z kapustą i z kartoflami...
Któż by poznał w tej babulce we fioletowej salopce i w złotych
okularach dawną człapiącą po schodach babcię Łatkowską? Dużo się
zmieniło od tego czasu, gdy kudłaty pies z gałgankową Balbisią w zębach
gnał przed siebie środkiem ulicy Gołębiej.
A było to tak... Lepiej zawsze zacząć wyjaśnienia od samego
początku, żeby się potem nikt nie dziwił:
— A co? A dlaczego? A skąd?
Nazajutrz po wizycie Wicka z Balbisią u pana Cudzika i po
wymalowaniu jej pięknego portretu przez samego majstra przyszedł do
pana Wątróbki pan Zielonka z wielkim szyldem na plecach.
A jakiż to był piękny szyld! Wieńce serdelków otaczały różowiutką
szynkę. Świński ryjek uśmiechał się w wianku kiełbasy. Wprost ślinka
płynęła do ust na tak apetyczny widok.
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
52
Wszedł pan Zielonka do sklepu z tym szyldem i mówi:
— Panie Wątróbka, przyniosłem panu robotę punktualnie co do
dnia, tak jak było umówione. Ale zanim powiesimy szyld nad sklepem,
muszę tu jeszcze skoczyć w jedno miejsce. Nie zna pan przypadkiem babci
Łatkowskiej? Ma tu gdzieś mieszkać w tym domu i trudnić się szyciem
szmacianych lalek.
— Babcia Łatkowska, powiadasz pan? Czekaj no pan chwileczkę,
niech zbiorę myśli — mówi pan Wątróbka i z trudem odrywa zachwycone
oczy od swego nowego szyldu, opartego o ladę. — Znam całą swoją
klientelę. Panna Agnieszka, choć wiele z nią nie da się utargować, zawsze tu
przychodzi po okrawki... A! Czekaj no pan. Łatkowska. No, przecie. Toć to
przez jej lalkę była wczoraj awantura, jakiej Gołębia jak długa i szeroka
dotąd nie widziała. Jakże, mieszka, mieszka na czwartaku w tym domu.
— To ta właśnie. Przyszykuj no pan drabinę, zaraz wrócę— tyle
tylko powiedział pan Zielonka i wybiegł z jatki.
Wspina się po tych skrzypiących schodach, wspina. Wreszcie
doszedł do drzwi na czwartaku. Na szczęście drzwi były uchylone i zobaczył
przez szparę babciny dywanik z łatek. Po tym dywaniku od razu trafił.
Stuknął więc w uchylone drzwi i wszedł.
Babcia Łatkowska siedziała przy okienku z pelargoniami i igła
tylko migała w jej pokłutych palcach. Widocznie nadrabiała stracony
wczoraj czas. Podniosła na wchodzącego oczy w okularach w zwyczajnej
drucianej oprawie. Żwawo podniosła się z krzesła, wpinając igłę w
kratkowany materiał zaczętej roboty.
— Czym mogę panu dobrodziejowi służyć? — zapytała bardzo
uprzejmie. Bo babcia Łatkowska, na czym jak na czym, ale na grzeczności to
znała się jak nikt. Nie darmo nieboszczyk Łatkowski był kelnerem w
restauracji w samym rynku.
Babcin „Codzienny Trud" skorzystał z chwilowej przerwy i
przysiadł na kratkowanym materiale z założonymi rękami.
— A to, proszę pani dobrodziejki, przyniosłem dla pani malutki
prezencik. Od majstra malarskiego, pana Cudzika.
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
53
Babcia aż w ręce plasnęła z podziwu:
— Prezent dla mnie. Co też pan mówi? Nie pamiętam w swoim
życiu żadnego prezentu od śmierci nieboszczyka męża. Samiuteńka jestem
na świecie. Mam, co prawda, jeszcze jedynego brata, alem go już kawał
czasu nie widziała. Po wsiach wędruje z katarynką. A jakże, zdolny muzyk,
nie można powiedzieć. Tylko to biedaczyna, tak samo jak ja...
A tymczasem pan Zielonka odwija z papieru własnoręcznie przez
pana Cudzika malowany portret Balbisi.
— O, mój ty świecie. Toć to nikt inny, tylko moja gał-gankowa
Balbisia. Tylko tych warkoczy jak oś nie pamiętam... Rude były, czy czarne?
— zastanawia się babcia.
— Czarne były, na własne oczym widział — ale tu pan Zielonka
nagle położył sobie palec na ustach. — Oj, byłbym się wygadał z sekretu.
Warkocze dlatego są takie rude, że pan majster nie łaskaw był wczoraj na
czarny kolor, żeby wprost nie powiedzieć, że go sobie obrzydził, nie bez
powodu zresztą.
Babcia tymczasem odczytuje pod spodem napis: „Babcia
Łatkowska robi takie lalki, a mieszka na czwartym piętrze".
— Może pani dobrodziejka ma gwoździki? Zaraz przybijemy na
dole — mówi pan Zielonka.
— Ale skądże to wszystko dla mnie? A toć ja bym nawet nie śmiała
prosić pana majstra Cudzika o taką łaskę...
— To już tajemnica zawodowa, proszę pani dobrodziejki. Nic mi
więcej nie wolno powiedzieć. Ani dlaczego, ani gdzie jest ta Balbisia.
Chodźmy na dół. Przybijemy przy samej bramie, i gotowe. Czas na mnie.
Wyszukała babcia cztery gwoździe, wzięła młotek i zeszli na dół.
Przybija pan Zielonka ten szyld, głową kręci, czy aby równo i w dobrym
miejscu. Przechodnie zaraz zaczęli przystawać. Podziwiają malowaną
Balbisię z rudymi warkoczykami, odczytują napis pod spodem. Zawszeć to
nowy szyld, i to taki piękny, że każdemu rzuca się w oczy.
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
54
Wróciła uszczęśliwiona babcia na górę do swojej roboty w kratkę.
A pan Zielonka tymczasem mozolił się nad nowym szyldem pana Wątróbki.
Minęło parę dni. Coraz częściej skrzypiały schody na babcine
poddasze. Schodzili się ludzie już nie tylko z ulicy Gołębiej, ale i ze
wszystkich sąsiednich. Temu potrzebna lalka na imieniny bratanki, temu
dla chrześniaczki. A tej pani aż trzy lalki na kanapę. O jej! Nie mogła się
babcia opędzić robocie. Wzięła więc do pomocy tę pannę Agnieszkę, co to
miała trzy kotki i cztery pieski. Nie dały rady. Potem i Anielkę, co to kupiła
czerwoną suknię na wesele. Nie dały rady. Musiała babcia jeszcze trzy
pomocnice dobrać. I te ledwie nadążyły. Ale o malowaniu buraczkowym
sosem to już ani marzyć.
Tuczy się babcin „Zysk", tuczy. Już prawie nie może się ruszyć z
kąta kanapy. Bo musiała babcia nie tylko kanapę sprawić, ale i przenieść się
do nowego, większego mieszkania na pierwszym piętrze. Poszła też
pewnego razu do pana Cudzika. I z podziękowaniem, i za interesem. Pan
Cudzik siedział bezczynnie pod oknem w suficie. Wymalował już wszystkie
szyldy i zaczynało już być u niego kuso z zarobkami. Pan Zielonka siedział
jeszcze smutniejszy. Zima idzie. Zły czas dla malarzy. Wiadomo, kto by tam
na zimowe zadymki zamawiał nowe szyldy? Pogadali, pogadali... Niby
babcia z panem Cudzikiem i jego pomocnikiem, panem Zielonką. W końcu
się dogadali. Pan majster Cudzik podjął się ręcznego malowania babcinych
lalek. Dzielnie mu pomagał pan Zielonka. Nie mogli jednak wydołać. „Zysk"
pana Cudzika i pana Zielonki też spasł się niezgorzej. Ale „Codzienny Trud"
po dawnemu siadał na palcach, na plecach, szczypał w oczy.
— Przydałby się pomocnik, żeby choć farby rozrabiał —
powiedział pewnego dnia pan Cudzik.
— A pamięta pan majster tego Wicka, co przyniósł Balbinę do
malowania?
— Ba, jakżebym miał nie pamiętać? Przyniosła nam ta Balbina
szczęście. Ale gdzie tego Wicka szukać? Nie wiemy, gdzie mieszka, ani jak
się nazywa.
— Zaraz, czekaj pan, panie majster, przecież musi go znać
maglarka. Obcemu nie powierzyłaby bielizny.
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
55
No i wybrał się pan Zielonka do pani maglarki. Przepytał się o
takiego Wicka, co to raz bieliznę panu Cudzikowi odnosił. Nie mogła sobie
pani maglarka przypomnieć, który to był Wicek. Bo niejednego znała i
niejeden jej nieraz przez grzeczność odnosił bieliznę do klientów. Dopiero
kiedy pan Zielonka wspomniał o gęsi, pani maglarka zawołała:
— Mów pan tak od razu. Ale dobra była ta gęś. Kruchutka,
tłuściutka. Trudno się było od niej oderwać. Tak, to Wicek Dzięciołów.
Mieszkają na Zawodziu.
Poszedł pan Zielonka na owo Zawodzie. Tak się to Wickowe
przedmieście nazywało. Powiedział państwu Dzięciołom, że sam pan
Cudzik prosi — a to już coś — żeby oddali Wicka na praktykę malarską. Bo
przez tę Balbinkę robota tak wzrosła, że już ani babcia Łatkowska nie może
wydołać, ani sześć jej pomocnic, ani pan Cudzik, ani on, pan Zielonka. Wicka
nie trzeba było długo namawiać. Wickowa matka, Pędzelkowska z domu,
nie darmo swój ród z dziadka malarza wywodziła. Zgodzili się wszyscy. I
dopiero wtedy zgadało się o Balbisi. Bardzo się pan Zielonka zmartwił, że
zginęła. Rad byłby wymalować jej przez wdzięczność nowe rumieńce, bo
tamte buraczkowe pewnie już dawno spełzły. Zresztą teraz najmodniejsze
są rumieńce ręcznie malowane prawdziwą olejną farbą.
W taki to sposób i Wicek zamieszkał w mieście. Na niedzielę tylko
przychodził do rodziców. A ze swoich zarobków kupił Marcysi wózeczek
dla lalek i najpiękniejszą lalkę z zakładu babci Łatkowskiej. Ale z tą lalką
Marcysia nie mogła się tak dogadać jak niegdyś Wicek z Balbinką.
Szła więc robota całą parą. Babcia przykrawała, panna Agnieszka
zszywała. Anielcia kroiła sukienki i plotła warkocze. A trzy pomocnice
musiały robić resztę. Wicek mieszał farby. A pan Cudzik z panem Zielonką
malowali lalkom pysia. Jedno piękniejsze od drugiego.
Przenieśmy się teraz znów do jatki i do trzech kilo schabu, które
kupuje dawna babcia Łatkowska na przyjęcie pana Cudzika. Ta obecna
babcia Łatkowska, w złotych okularach i fioletowej, aksamitnej salopce.
Kupiła tę wieprzowinę i teraz myśli, że trzeba będzie jeszcze dokupić
pieprzu i bobkowych liści.
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
56
Przechodzi właśnie obok sklepu pani Aksamitowej. A no tak, i
tutaj są zmiany. Pan Aksamit nie chodzi już od podwórza do podwórza i nie
woła:
— Fajans za gałgany. Za stare kapcie. Za stare szmaty.
O zmroku, burym jak dawny worek pana Aksamita, nie tłoczy się
już do dziury w worku „Codzienny Trud' i nie robi obrachunku między
gałganami. Pan Aksamit ma teraz stałych dostawców. Nie kupuje już
starych kapci. Kupuje tylko trochę zniszczoną garderobę. Przeważnie
jedwabną i aksamitną. Po weselach, po balach, z teatru. Dostarcza tych
jedwabi i aksamitów do pracowni babci Łatkowskiej. Pani Aksamitowa
założyła sklepik spożywczy. Zbliża się piątkowy wieczór. W pokoju za
sklepem palą się szabasowe świece w posrebrzanym świeczniku. Małe
Aksamicięta ani trochę nie są już umorusane. W odświętnych sukienkach
czekają właśnie na ojca.
Matka zamyka sklep. Tylko jeszcze daje babci bobkowe liście do
niedzielnej pieczeni. A na stole za chwilę ukaże się szczupak faszerowany.
Będzie też słodki, leciutki jak puch placek świąteczny.
Nadeszła niedziela. Przy nakrytym bieluśkim obrusem stole
krzątają się babcine pomocnice. Pan Cudzik z wielką kokardą-krawatem
pod brodą zabawia babcię Łatkowską rozmową. Pan Zielonka rozmawia z
panną Agnieszką, tą samą, co to kupowała okrawki dla swoich trzech
kotków i czterech piesków, kiedy się zaczęło zbiegowisko na ulicy Gołębiej.
Jest tu nawet i Wicek z wypomadowaną czupryną, bo bez tego włosy stoją
mu na jeża i ani rusz nie chcą się tak ułożyć jak u majstra ani nawet tak jak u
pana Zielonki.
A babcia siedzi na fotelu przy oknie. Pod nogami ma stołeczek i
patrzy na podwórze. Wszyscy czekają na ten schab z kapustą. Zapach z
kuchennego piecyka przedostaje się aż do pokoju.
Aż tu na podwórze wszedł kataryniarz. W zrudziałym na słońcu i
deszczu kapeluszu. Z wyleniała papugą i czerwoną baletniczką na
katarynce. Zakręcił korbą samogrającej skrzynki. Podskoczyła baletniczką,
zatrzepotała rączkami. Popłynął walczyk „Nad modrym brzegiem Dunaju".
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
57
A baletniczką furkoce czerwoną spódniczką. Przytupuje
trocinowymi nóżkami. Kudłaty pies zaczyna na dwóch łapach obchodzić
podwórze z czapką w zębach.
Babcia przetarła złote okulary. Oczom własnym nie dowierza.
Wreszcie zrywa się z miękkiego fotela i woła:
— Onufer! Onufer! Bracie kochany! Z nieba spadłeś. A com się
nabiedziła, com się namyślała, jak cię odszukać.
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
58
Biegnie babcia po schodach. Całkiem zapomniała o swoich starych
latach. A za babcią pan Cudzik, pan Zielonka, trzy pomocnice i Anielka, i
panna Agnieszka.
Rzuciła się babcia na szyję panu Grajdołkowi, rodzonemu bratu.
Weszli wszyscy na górę. Schab już dymił na półmisku. Pan Onufer nie mógł
się nadziwić babcinemu bogactwu. Nakarmiono psa i papugę. A dopiero po
obiedzie popatrzył Wicek na spełzłą Balbinkę.
Zatrzepotała wtedy rączkami, zawołała gałgankowym głosem:
— Wicuś! Wicuś! Nie poznajesz mnie, swojej Balbisi?
Wicek wytrzeszczył na Balbinkę oczy. Ucichli wszyscy przy stole.
A wtedy babcia Łatkowska usłyszała głos swej zaginionej Balbinki. Poznała
ją mimo spełzłych rumieńców i wyblakłej sukienki.
— Balbisia! Moja biedna Balbisia! — zawołała babcia Łatkowska i
zerwała się od stołu.
Zrobiło się wielkie zamieszanie. Wszyscy mówili na raz. Teraz to
już i Wicek, i pan Cudzik, i pan Zielonka poznali Balbinkę.
— Jak to? Już nikt się na mnie nie gniewa? — dziwi się Balbisia.
Ale kiedy nawet pies merda ogonem, nie ma już żadnego
niebezpieczeństwa.
Pan Onufry po długich namowach zgodził się przezimować u
babci Łatkowskiej. Malarze mieli pięknie odmalować Balbinkę. Babcia sama
uszyje jej nową sukienkę. A na wiosnę znowu ruszą na wędrówkę. Bo
Balbinka już za nic nie chciała się wyrzec ani tańca, ani włóczęgi z panem
Grajdołkiem, psem-włóczykijem, zieloną papugą i samogrającą skrzynka.
Janina Broniewska —HISTORIA GAŁGANKOWEJ BALBISI
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
59
Materiały na których oparto opracowanie, wykorzystano z pełnym
poszanowaniem praw autorskich i w przekonaniu, że stanowią źródło danych
o naszej kulturze i historii oraz że stanowią własność publiczną, a ich
rozpowszechnianie służy dobru ogólnemu.
Dokument w formacie *pdf może być wykorzystany wyłącznie do użytku
osobistego bez prawa do dalszego obrotu i obiegu komercyjnego lub
handlowego i nie może być poddawany modyfikacjom bez zgody autora edycji.
Należy go traktować tak, jak książkę wypożyczoną do przeczytania.
Przeczytaj następną stronę!
Uwaga!!!
Bez zezwolenia twórcy wolno nieodpłatnie korzystać z już
rozpowszechnionego utworu w zakresie własnego użytku
osobistego.
Nie wymaga zezwolenia twórcy przejściowe lub incydentalne
zwielokrotnianie utworów, niemające samodzielnego
znaczenia gospodarczego
Można korzystać z utworów w granicach dozwolonego użytku
pod warunkiem wymienienia imienia i nazwiska twórcy oraz
źródła. Podanie twórcy i źródła powinno uwzględniać istniejące
możliwości.
Twórcy nie przysługuje prawo do wynagrodzenia.
Pliki można pobierać jeśli posiada się ich oryginał a pobrany
plik będzie służył jako kopia zapasowa.
Można pobierać pliki nawet jeśli nie posiada się oryginału, pod
warunkiem że po 24 godzinach zostaną one usunięte z dysku
komputera.
Szczegółowe postanowienia zawiera USTAWA z dnia 4 lutego 1994 r. o
prawie autorskim i prawach pokrewnych.
Opracowanie edytorskie: Jawa48©
Top Related