W glebi kontinuum

13
187 SPIS TREŚCI Sylwia Chutnik 5 W głębi macierzyństwa Wstęp 11 Kilka uwag i przemyśleń do nowego wydania (1985) Rozdział 1 23 Jak doszło do radykalnej zmiany moich poglądów? Rozdział 2 41 Pojęcie kontinuum Rozdział 3 49 Początek życia Rozdział 4 98 Dorastanie Rozdział 5 132 Pozbawienie podstawowych doświadczeń Rozdział 6 159 Społeczeństwo Rozdział 7 173 Przywrócić działanie prawa kontinuum

description

Fragment ksiazki "W glebi konitinuum" Jean Liedloff

Transcript of W glebi kontinuum

187

SPIS TREŚCI

Sylwia Chutnik 5W głębi macierzyństwaWstęp 11Kilka uwag i przemyśleń do nowego wydania (1985)Rozdział 1 23Jak doszło do radykalnej zmiany moich poglądów? Rozdział 2 41Pojęcie kontinuumRozdział 3 49Początek życiaRozdział 4 98DorastanieRozdział 5 132 Pozbawienie podstawowych doświadczeńRozdział 6 159SpołeczeństwoRozdział 7 173Przywrócić działanie prawa kontinuum

11

O RODZICACH

W 1975 roku, na trzy miesiące przed opublikowaniem tej książki, jeden z moich przyjaciół poprosił mnie, żebym pożyczyła jej korektorską kopię małżeństwu, które spodziewało się pierwszego dziecka. Oboje wnikliwie ją przeczytali. Millicent poznałam, kiedy przyszła na lunch z trzymiesięcznym wówczas Sethem. Powiedziała mi, że zarówno ona, jak i jej mąż Mark, lekarz, są przekonani o słuszności postulatów za-wartych w mojej książce, i że te postulaty odzwierciedlają ich własne odczucia. Bardzo jej zależało na tym, żeby także inni rodzice przeczytali tę książkę. Jednocześnie obawiała się, czy nie zniechęci ich pomysł no-szenia dziecka przez całe miesiące przy sobie.

– Rozumiałam, o co w tym chodzi – powiedziała – ale byłam pewna, że nie dam rady wlec ze sobą wszędzie, w dzień i w nocy, takiego ciężaru. To jakby nosić ze sobą sześciokilowy worek ziemniaków! Boję się, że rodzice odrzucą twoją propozycję. Może poprzestań na zaleceniu, które dałaś kiedyś w radio: „Zakupy włóż do wózka, a dziecko weź na ręce”. Większość ludzi pewnie zrobi to z ochotą, a jak już dojdą do domu,

WSTĘP

KILKA UWAG I PRZEMYŚLEŃ DO NOWEGO WYDANIA

(1985)

12

będą chcieli dalej trzymać dziecko na rękach. Ja nigdy nie odkładałam Setha, po prostu nie chciałam wypuszczać go z rąk.

– Właśnie na tym to polega – odparłam. – To działa tylko wtedy, kiedy dziecko już przyszło na świat, a ty nie zaprzeczasz swoim uczu-ciom. Nie działa, gdy ktoś ci powie, że powinnaś tak postępować. Nie będziesz przecież miała ochoty poświęcać się aż do tego stopnia i służyć jakiemuś abstrakcyjnemu dziecku, zanim nie pokochasz swojego.

– Problem kąpieli rozwiązałam w ten sposób, że po prostu biorę Setha ze sobą do wanny – mówiła dalej. – Jeśli Mark wraca o tej porze do domu, nie może się oprzeć i też do nas wskakuje. Tak samo jak ja, uwielbia spać z Sethem. Ponieważ razem z koleżanką prowadzę małą drukarnię, nie musiałam na szczęście porzucić pracy. Pracuję na stojąco i przyzwyczaiłam się już, że trzymam dziecko w nosidełku na plecach albo na biodrze. Kiedy chce jeść, przerzucam go do przodu. Nie musi wcale płakać, wystarczy, że zacznie gruchać, a potem dosięga piersi. Jeżeli nocą się kręci, czuję, że jest głodny. Nie budząc się wtykam mu machinalnie pierś do buzi. Znalazłam też sposób, żeby wykonywać prace domowe i uprawiać ogródek, mając Setha cały czas przy sobie. Odkładam go tylko przy ścieleniu łóżek, turlam go wtedy po prześcieradłach i kocach. Uwielbia to. Kiedy trzeba przynieść węgiel z piwnicy, czekam na Marka. Rozstajemy się z Sethem jedynie wtedy, gdy jeżdżę konno. Trzyma go wtedy znajomy. Potem, gdy tylko skończę jeździć, bardzo chcę wziąć go znowu na ręce. To fajnie mieć go wciąż przy sobie.

Podczas lunchu Seth był zrelaksowany i spokojny, jak dzieci z ple-mienia Yequana, o których piszę w tej książce. Nie sprawiał żadnych kłopotów.

Łatwo można zrozumieć, dlaczego w kulturze zachodniej dzieci nie są mile widziane w biurach, sklepach, miejscach pracy czy nawet na przyjęciach. Przeważnie krzyczą i kopią, wymachują rączkami, usztywniając ciało; potrzeba wtedy obu rąk i znacznego skupienia uwagi, żeby utrzymać je w ryzach. Tak jakby przepełniała je niespożyta energia, której nie mogą rozładować w sposób naturalny, bo nie pozostają w fizycznym kontakcie z jakąś aktywną osobą. Kiedy się je podnosi, nadal są sztywne i spięte, próbują ulżyć sobie, wyginając kończyny albo

13

domagając się huśtania na kolanach lub podrzucania w powietrze. Mil-licent była zdziwiona różnicą między ciałem Setha a napięciem ciała innych dzieci. Jej dziecko było miękkie, inne zaś były sztywne, jakby połknęły kij.

Musimy zdać sobie sprawę, że jeśli będziemy postępować z dziećmi tak, jak postępowano przez setki tysięcy lat, wokół nas znajdą się stwo-rzenia spokojne, łagodne, nienarzucające się. Dopiero wtedy matki, któ-re chcą pracować, a nie przez cały dzień nudzić się i izolować od towa-rzystwa dorosłych, zostaną uwolnione od konfliktu praca–dzieci. Dzieci zabierane do pracy znajdą się tam, gdzie być powinny – przy swoich matkach; te zaś w miejscu dla nich najwłaściwszym, czyli w otoczeniu rówieśników, zajmując się nie tylko doglądaniem dzieci, lecz także in-nymi czynnościami stosownymi dla inteligentnych, dorosłych osób. Jednakże pracodawcy nie kupią tego pomysłu, dopóki nie poprawi się opinia o zachowaniu dzieci.

Magazyn „Ms.” podjął heroiczne wysiłki, by rozpropagować ideę chodzenia z dziećmi do pracy. Rzecz nie wymagałaby aż takiego heroizmu, gdyby dzieci pozostawały w fizycznym kontakcie z dorosłymi, nie zaś w izolacji, w wózkach koło biurek.

Nie każdy potrafi wprowadzić w życie koncepcję kontinuum tak wcześnie i z tak dobrym rezultatem, jak się to udało Millicent i Markowi, którzy zresztą tak samo jak Setha wychowali później więcej dzieci. Jedna z matek, Anthea, po przeczytaniu książki napisała do mnie, że dopiero teraz zdała sobie sprawę, iż powinna była słuchać własnego instynktu, a nie specjalistów od wychowywania dzieci. Ma czterolet-niego synka Trevora, z którym robiła „wszystko nie tak, jak trzeba”. Następne dziecko jest w drodze. Będzie wychowywane zgodnie z zasadą kontinuum, ale co zrobić z Trevorem?

Trudno nosić czterolatka, żeby nadrobić stracony czas spędzony przez niego poza ramionami matki. Równie ważne jest przecież, żeby stosownie do swojego wieku bawił się, poznawał świat i się uczył. Poradziłam więc Anthei i jej mężowi Brianowi, żeby Trevor spał z nimi w jednym łóżku. W dzień niech wszystko wygląda tak, jak wcześniej, niech tylko zachęcają małego do siadania im na kolanach i przy każdej

14

nadarzającej się sposobności utrzymują z nim fizyczny kontakt. Poprosiłam ich także o prowadzenie dziennika. Było to wkrótce po uka-zaniu się mojej książki, pomyślałam więc, że ich doświadczenie może się okazać przydatne dla innych.

Anthea prowadziła szczegółowe zapiski. Przez kilka pierwszych nocy żadne z nich nie wyspało się jak należy. Palce trafiały do nosów, łokcie do uszu. Trevor kręcił się i pojękiwał. Potrafił prosić o szklankę wody o nieludzkich porach. Kiedyś ułożył się w poprzek materaca, spychając Antheę i Briana na skraj łóżka. Przez wiele poranków Brian zjawiał się w biurze poirytowany i z podkrążonymi oczami. Ale rodzice Trevora wytrwali, w przeciwieństwie do innych rodziców, którzy po trzech, czterech próbnych nocach mówili mi: „to nie ma sensu, nie mogliśmy spać” i poddawali się.

Po trzech miesiącach Anthea odnotowała, że kłopoty się skończyły. Wszyscy troje smacznie spali przez całą noc. Poprawił się w sposób zauważalny nie tylko związek rodziców z Trevorem, ale i więź łącząca ich oboje. A pod koniec raportu Anthea napisała (wspominając zresztą po raz pierwszy, że w ogóle istniały tego rodzaju problemy): „Trevor przestał być agresywny w przedszkolu”.

Kilka miesięcy później Trevor z własnej woli wrócił do swojego łóżeczka. Doświadczył w pełni spania z rodzicami. Nowo narodzona siostrzyczka też spała z mamą i tatą, a Trevor wiedział, że będzie mile widziany w ich łóżku zawsze, kiedy tylko tego zapragnie.

DLACZEGO NIE NALEŻY SIĘ OBWINIAĆ O TO, ŻE NIE JESTEŚMY JEDYNYMI RODZICAMI W CAŁYM ŚWIECIE ZACHODNIEJ CYWILIZACJI, KTÓRZY TRAKTUJĄ SWOJE DZIECKO WE WŁAŚCIWY SPOSÓB?

Rachel, matka czworga dorosłych już prawie dzieci, napisała do mnie:

„Pani książka była chyba jedną z najokrutniejszych, jakie kiedykol-wiek czytałam. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie powinna była jej pani w ogóle pisać. I nie chodzi mi nawet o to, że wolałabym jej nie

15

znać. Po prostu wywarła na mnie ogromne ważenie, głęboko zraniła, a przy tym naprawdę wciągnęła. Nawet jeśli pani teoria jest prawdziwa, wcale nie chcę się z nią mierzyć i za wszelką cenę staram się tego nie robić. (...) (Niech Bóg pani wybaczy fragment o tym, co przeżywają dzieci, bo, mówiąc nieśmiertelnymi słowami Noela Cowarda, ja nie wybaczę). Prawdę powiedziawszy, bardzo mnie dziwi, że pani jeszcze nie ukamienowano. Każda matka, która tę książkę przeczyta, musi zrobić wszystko, co w jej mocy, żeby uniknąć uczuć, jakie się nasuwają po jej lekturze. Widzi pani, ja naprawdę jestem przekonana, że udało mi się znieść całe to obciążenie tylko dlatego, że sobie myślałam, że jest normalne i nieuniknione – „naturalne”, żeby użyć słowa, które często dla uspokojenia słyszy się od innych matek, psychologów dziecięcych i o którym czyta się w książkach. Teraz, kiedy zmusiła mnie pani do tego, bym pomyślała, że mogło być inaczej, nie zawaham się i wyznam: przez 24 godziny po lekturze tej książki (a co dopiero podczas niej) byłam w takiej depresji, że chciałam się zastrzelić”.

Na szczęście się nie zastrzeliła i zostałyśmy przyjaciółkami: ona jest zapaloną rzeczniczką idei kontinuum, a ja podziwiam jej szczerość i umiejętność dobierania słów. Jednak emocje, o jakich pisała – depresja, poczucie winy, żal – występowały u czytelniczek i czytelników mających już duże dzieci zdecydowanie zbyt często.

Rzecz jasna, uświadomienie sobie, co (w najlepszej przecież in-tencji) wyrządziliśmy osobom, które kochamy najbardziej, jest straszne. Pomyślmy jednak i o tym, co nam wyrządzili nasi kochający rodzice, tak samo nieświadomi i niewinni, i co im z kolei wyrządzono. Większość wykształconego świata obchodzi się tak samo jak my okrutnie z każdym nowo narodzonym, ufnym maleństwem. Weszło to już w zwyczaj z po-wodów, których nie będę analizować. Czy ktokolwiek z nas ma więc prawo brać winę na siebie czy też doznawać nieprzyjemnego uczucia, że został oszukany? Z drugiej zaś strony, jeśli w obawie przed tym ab-surdalnym poczuciem winy nie będziemy się chcieli przyznać do krzywd wyrządzonych dzieciom, jaka może być nadzieja na zmianę?

Weźmy na przykład Nancy, piękną siwowłosą panią, która przyszła na mój wykład w Londynie. Powiedziała mi, że dzięki temu, że przeczytała

16

ksiażkę razem ze swoją 35-letnią córką, mogły zrozumieć łączącą ich więź i jeszcze bardziej zbliżyć się do siebie. Inna matka, Rosalind, wyznała mi, że po lekturze wpadła na kilka dni w depresję. Mąż okazał wyrozumiałość i zajął się cierpliwie dwiema córeczkami, gdy tymczasem Rosalind słaniała się z bólu, niezdolna wręcz do życia w świetle nowo odkrytych faktów. Jak mi powiedziała, nadszedł jednak moment, kiedy uświadomiła sobie, że jedynym wyjściem będzie ponowne przeczytanie książki – tym razem po to, żeby zaczerpnąć z niej siły.

O NASZYM OSOBLIWYM BRAKU SPOSTRZEGAWCZOŚCI

Pewnego dnia zadzwonił do mnie znajomy, bardzo podekscytowany tym, co zobaczył w autobusie. Siedział naprzeciw kobiety z Karaibów i jej dziecka. Widać było, że tę dwójkę łączy radosna, naturalna, pełna wzajemnego szacunku więź, jaką rzadko się spotyka w brytyjskim społeczeństwie.

– To było cudowne. Dopiero skończyłem czytać twoją książkę, a tu zobaczyłem jej żywą ilustrację. Bywałem wcześniej wśród takich ludzi, lecz nie dostrzegałem tego, co jest oczywiste. Nie doceniałem lekcji, jakiej mogliby nam udzielić, gdybyśmy chcieli zrozumieć to, dlaczego im się to udaje, i dlaczego nam nigdy nie.

O mierze naszego zaślepienia świadczy fakt, że w Anglii istnieje nawet organizacja pod nazwą Narodowe Stowarzyszenie Rodziców Dzieci Cierpiących na Bezsenność (The National Association for Parents of Sleepless Children). Działa ona na wzór Anonimowych Alko-holików, wspierając ofiary płaczących dzieci sympatią okazywaną przez towarzyszy niedoli i radami w rodzaju: „kiedyś z tego wyrosną”, „zmie-niajcie się z mężem, żeby jedno mogło pospać, kiedy drugie czuwa”, „nic dziecku nie będzie, jak się je zostawi, żeby sobie popłakało, jeśli wiecie, że nic złego się z nim nie dzieje”. Najlepsze, co mają do powiedzenia, to stwierdzenie: „jeśli wszystkie inne sposoby zawiodą, nic się dziecku nie stanie, jeśli weźmiecie je ze sobą do łóżka”. Nie sugeruje się w ogóle, że rodzice mogliby odwołać całą tę wojnę i zawierzyć dzieciom, które jednogłośnie i bardzo wyraźnie mówią wszystkim, gdzie jest ich miejsce.

17

O SKUPIANIU SIĘ NA DZIECKU I POSTAWIE PERMISYWNEJ

Rodzice, których cały dzień kręci się wokół opieki nad dzieckiem, są nie tylko zmęczeni i męczący dla innych, ale i opieka, jaką swym dzie-ciom zapewniają, jest przeważnie nieodpowiednia. Niemowlę oczekuje, że będzie się znajdować w centrum życia aktywnej osoby, w stałym fizy-cznym kontakcie, obserwując rzeczy i czynności, jakich samo w życiu doświadczy. Kiedy trzyma się je na rękach, jest bierne, a wszystkie zmysły ma nastawione na obserwację. Cieszy się, gdy dorosły zwróci na nie bezpośrednio uwagę, całuje je, łaskocze, podrzuca itp. Głównym jego zajęciem jest jednak obserwowanie działań, interakcji i otoczenia swego opiekuna: osoby dorosłej lub starszego dziecka. Informacje, jakie przyswaja, przygotowują je do zajęcia miejsca w społeczności, pomagają zrozumieć, czym zajmują się bliscy ludzie. Jeśli zlekceważysz to przemożne pragnienie, patrząc pytająco na dziecko, które pytająco patrzy na ciebie, wzbudzisz w maleństwie ogromną frustrację; sparaliżujesz jego psychikę. Oczekiwanie dziecka, że znajdzie się obok silnej, zajętej swoimi sprawami i zajmującej centralną pozycję osoby, zostanie zawiedzione; zamiast tego zobaczy ono osobę wygłodniałą emocjonalnie, służalczą i zabiegającą o jego akceptację. Dziecko będzie nadawać coraz mocniejsze sygnały, ale nie po to, żeby skupić na sobie więcej uwagi. Będzie się domagać tego, by zapewniono mu odpowiedni rodzaj doświadczenia. Wiele jego frustracji będzie wynikać z faktu, że te sygnały (świadczące, że coś jest nie w porządku) nie będą w stanie poprawić sytuacji.

W rzeczywistości najbardziej przekorne i niegrzeczne dzieci swoim aspołecznym zachowaniem błagają, żeby im pokazać, jak należy się zachowywać we właściwy, pożądany społecznie sposób. Postawa przyzwalająca (permisywna) pozbawia je możliwości poznania życia, które koncentruje się na sprawach osób dorosłych. W takim życiu mogłyby znaleźć poszukiwane przez siebie miejsce w hierarchii ważniejszych i mniej ważnych doświadczeń. Ich pożądane działania byłyby aprobowane, niepożądane odrzucane, ale one same znajdowałyby zawsze akceptację.

18

Dzieci muszą wiedzieć, że są traktowane jako istoty z natury społeczne, o dobrych intencjach, próbujące postępować właściwie; chcą, żeby dorośli reagowali w sposób godny zaufania, dając im odpowiednie wskazówki. Dziecko potrzebuje informacji o tym, co się robi, a czego się nie robi. Jeśli na przykład zbije talerz, należy mu okazać gniew lub smutek z powodu zniszczenia, ale nie wolno podważać w nim poczucia własnej wartości – tak jakby samo też nie czuło gniewu albo smutku i nie chciało być bardziej ostrożne.

Jeśli przyzwalający rodzice nie rozróżniają czynów pożądanych i niepożądanych, dziecko zachowuje się często coraz bardziej nachalnie i niszczycielsko, by zmusić ich do wejścia we właściwą rolę. I wtedy, gdy rodzice są już u granic wytrzymałości, mogą cały swój tłumiony gniew wylać na dziecko, mówiąc mu na przykład, że mają go dosyć i żeby zniknęło im z oczu. Dziecko otrzymuje wtedy następujący komunikat: całe moje poprzednie zachowanie, jakie do tej pory tolerowali, było w gruncie rzeczy złe, skrywali dotąd prawdziwe uczucia, a mój niepo-prawny charakter sprawił, że w końcu przestali udawać, że mnie akceptują. Taka gra odbywa się w wielu domach. Dzieci dochodzą do przekonania, że oczekuje się od nich „przeciągania struny” – zacho-wywania się coraz gorzej i gorzej, aż wreszcie grom uderza i jasno się im oznajmia, że są nieakceptowane.

W skrajnych przypadkach rodzice (szczególnie ci, którzy stali się nimi w późniejszym wieku) są tak strasznie zafiksowani na swoich kocha-nych maleństwach, że nie dają im najmniejszych wskazówek na temat tego, co się robi, a czego nie. Doprowadzają tym do szaleństwa swoje dzieci, które buntują się przy każdym kolejnym pytaniu: „chciałbyś to mieć?”, „a może byś to zrobiła?”, „co chciałbyś zjeść, w co się ubrać?”, „co chciałabyś, żeby mamusia zrobiła?”, itd.

Znałam śliczną dwu- i półroczną dziewczynkę, którą właśnie tak traktowano. Nigdy się nie uśmiechała. Kiedy rodzice, przymilając się, proponowali cokolwiek, co mogłoby jej sprawić przyjemność, reagowała chmurnym spojrzeniem i upartym powtarzaniem: „nie!”. Po takich jej reakcjach rodzice starali się jeszcze bardziej i tak ciągnęła się ta żałosna gra. Dziewczynce nie udało się ani razu sprawić, żeby rodzice dali jej

19

jakiś przykład, z którego mogłaby się czegoś nauczyć. Wciąż oglądali się na nią, chcąc od niej czerpać wskazówki. Daliby jej wszystko, czego zapragnęła, nie mogąc jednak pojąć, że tak naprawdę chciałaby, aby żyli własnym, dorosłym życiem, w którym ona miałaby swoje miejsce.

Dzieci wydatkują mnóstwo energii, próbując zwrócić na siebie uwagę, ale nie dlatego, że tej uwagi potrzebują. Sygnalizują, że to, co się z nimi dzieje, jest nie do przyjęcia, i usiłują dać opiekunowi do zrozu-mienia, żeby tę sytuację naprawił. Impuls, który przez całe życie każe się starać o zwracanie na siebie uwagi, jest po prostu dalszym ciągiem takich nieudanych zabiegów sfrustrowanego dziecka. W końcu dążenie to staje się celem samym w sobie, rodzajem przymusu. Taka forma rodzicielskiej uwagi, która sprawia, że dziecko wydaje coraz więcej sygnałów, jest więc z całą pewnością nieodpowiednia. W toku ewolucji nie mógł powstać gatunek, którego dzieci doprowadzałyby swoich rodziców do szału – to byłoby wbrew logice. Wystarczy spojrzeć na kraje Trzeciego Świata, w których rodzice nie mieli wątpliwego przywileju oduczenia się za-ufania do swoich dzieci i rozumienia ich, i w których rodziny żyją w pokoju, zaś każde dziecko w wieku powyżej czterech lat ochoczo udziela się w pracach wykonywanych przez rodzinę.

NOWE IDEE W PSYCHOTERAPII

Moje podejście do leczenia skutków deprywacji zaznanej w dzie-ciństwie ewoluowało od próby odtworzenia doświadczeń, których wtedy zabrakło, do przepracowywania szkodliwych, świadomych i nieświadomych komunikatów, jakie powstały w psychice na skutek braku owych doświadczeń. W swojej praktyce psychoterapeutycznej przekonałam się, że człowiek jest w stanie zmienić zaniżone lub nega-tywne oczekiwania co do własnej osoby lub świata, jeśli dokładnie zrozumie, czym te oczekiwania są, jak powstały i dlaczego są fałszywe. U źródeł najgłębiej zakorzenionego poczucia nieodpowiedniości tkwi wrodzona wiedza na temat swojej prawdziwej wartości. Tę wiedzę podważają doświadczenia, które narzucają różne błędne przeko-nania i których w okresie niemowlęctwa i dzieciństwa nie sposób

20

zakwestionować. Lęk – bezimienne i bezkształtne poczucie zagrożenia, że stanie się coś tak strasznego, że lepiej o tym nie myśleć – paraliżuje wszelką swobodę działania lub nawet myślenia. Lęk tego rodzaju może być niekiedy tak ograniczający, że człowiek jest w stanie żyć tylko w ścianach narzuconego sobie więzienia.

Podążając do źródeł takich lęków, przekonamy się, że są to doświadczenia, które są postrzegane jako przerażające jedynie przez dzieci, choć w końcu mierzy się z nimi człowiek dorosły. Nieustanny, wyczerpujący wysiłek unikania konfrontacji z zagrożeniem zostaje wreszcie poniechany, a ta część życia, która do tej pory pozostawała w niewoli lęku, może w pełni dojść do głosu. Człowiek może sobie wtedy pozwolić na coś, co wcześniej było zakazane: może odnieść sukces lub ponieść klęskę, być „fajnym facetem” albo przestać nim być, pokochać albo być kochanym, podjąć ryzyko lub przestać je podejmować, bez niepotrzebnego poczucia przymusu, które nie pozwala korzystać z własnego osądu, instynktownego czy intelektualnego.

Pod koniec lat siedemdziesiątych miałam okazję uczestniczyć w niektórych pracach dr Franka Lake’a w jego ośrodku w Nottingham w Anglii. Był to ostatni rok jego trzydziestoletnich, pionierskich badań dotyczących terapii przy pomocy odreagowania. Dr Lake przeczytał moją książkę i bardzo chciał mi pokazać, że występki przeciw ludz-kiej wrażliwości, na których punkcie jestem tak czuła, nie zaczynają się w chwili narodzin, ale podczas równie ważnego dla formowania się człowieka okresu życia płodowego. Ponowne, dramatyczne przeżywanie tych doświadczeń przez wielu jego pacjentów (którzy później stawali się także moimi pacjentami), przekonało mnie, że miał rację, zwłaszcza że taką reakcję odreagowania wywołał u mnie samej, i to jeszcze zanim zobaczyłam innych ludzi bezradnie skulonych w pozycji embrionalnej, poruszających w szczególny sposób kończynami, wydających dźwięki i wyrażających emocje, które rozpoznałam jako charakterystyczne dla stadium życia płodowego.

Do tej pory korzystam z tej techniki, kiedy klienci dochodzą do mo-mentu, w którym potrzebna jest im wiedza o własnych doświadcze-niach okołoporodowych, wczesnoniemowlęcych czy prenatalnych.

21

Odniosłam jednak ważenie, że odreagowanie, choć samo w sobie dra-matyczne, nie ma działania terapeutycznego. Jego wartość polega na tym, że wzbogaca zasób informacji pacjenta, stając się częścią nowego sposobu rozumienia własnego życia (czyli czegoś odmiennego od wyobrażeń, jakie do tej pory żywił na jego temat). Czasami odre-agowanie ujawnia ostatni fragment łamigłówki i umożliwia przeskok od zrozumienia do olśnienia, kiedy czyjeś spontaniczne zachowanie odsłania odkrytą prawdę. Przemianę wywołuje jednak sama prawda i tylko ona. Nie jest ważne, jak się do niej doszło: czy przez detekty-wistyczne śledztwo z zastosowaniem indukcji, a czasem i dedukcji, czy przez zrewidowanie przekonań, których się nie kwestionowało od czasu, kiedy zostały ukształtowane w dzieciństwie (dotyczą przeważnie bycia „grzecznym” i „niegrzecznym”), czy w drodze odreagowania, czy też przez uzyskanie informacji od osób postronnych, które nie mają żadnego powodu, by zapomnieć o wydarzeniach wywierających w swoim czasie katastrofalny wpływ na pacjenta. Wyzwalające skutki takiego procesu pojawiają się zwykle dosyć szybko, a na poważne zmiany trzeba czekać nie lata, lecz miesiące.

W świetle koncepcji kontinuum osoba poszukująca pomocy jest istotą z gruntu „dobrą”, której ludzkie potrzeby nie zostały zaspoko-jone. Oczekiwania, jakich nabrała, spotkały się z zaprzeczeniem lub potępieniem ze strony osób, których rolą powinno być raczej ich sza-nowanie i zaspokajanie. Niestety, rodzice, którzy nie reagują na potrzeby dziecka, wywołują w nim poczucie, że nie nadaje się ono do kochania, nie zasługuje na miłość albo w inny sposób nie jest wystarczająco „do-bre”. Dziecko samo z siebie nie potrafi ich przekonać, że się mylą – to z nim samym musi być coś nie tak. Kiedy więc uświadamia sobie, że jego płacz, dąsy, zwątpienie w siebie, apatia czy bunt były prawidłowymi reakcjami istoty ludzkiej na nieprawidłowe traktowanie, cała zła opi-nia o sobie odpowiednio się zmienia. Moim zdaniem samo przyjrze-nie się życiorysowi pod takim kątem przynosi zbawienny efekt; wnosi uzdrawiający powiew dla kogoś, kto został przyzwyczajony do tego, by czuć się niewartościowym, niepożądanym lub winnym. Dowiedziałam się z wielką przyjemnością, że wielu innych psychoterapeutów uznało

22

koncepcję kontinuum za pożyteczną dla siebie, swoich studentów i pacjentów.

W ciągu dziesięciu lat, jakie upłynęły od pierwszego wydania tej książki, w niektórych dziedzinach – takich jak położnictwo, opieka nad dzieckiem, instytucje społeczne, psychologia oraz szeroko rozumiana opinia publiczna – wytworzył się klimat o wiele bardziej sprzyjający za-wartym w niej ideom, co jest związane z poszukiwaniem zasad życia, które byłyby godne zaufania i na których można by się oprzeć. Szczegól-nie podniosła mnie na duchu charakterystyka postaci z pewnego filmu, przeczytana niedawno na łamach tygodnika „Time”: „Jej poczucie odpowiedzialności społecznej zostało ukształtowane przez nieomylny instynkt, nie przez podejrzaną ideologię”.

Mam nadzieję, że wydanie tej książki, jak również przekłady na inne języki, pomogą „nieomylnemu instynktowi” wpływać na kształtowanie się naszej bardzo „podejrzanej ideologii”.

Londyn, 1985