VIP Biznes&Styl

108
ISSN 1899-6477 Numer 4 (30) Lipiec-Sierpień 2013 Człowiek Polskiego Internetu WIESŁAW BANACH ŻYCIE WPISANE W SANOK ARCHITEKTURA Wypisz, wymaluj nowoczesność Na okładce Mateusz Tułecki VIP TYLKO PYTA PAWEŁ POTOROCZYN: Kultura to nie spisek pięknoduchów, to część ekonomii LUDZIE IT kultura Uniwersytet Ludowy w Woli Sękowej polityka Jak PiS przejął władzę na Podkarpaciu Portret dwumiesięcznik podkarpacki motoryzacja moda 22. Rajd Rzeszowski Kostium dnia codziennego

description

Nr 4 (30) Lipiec-Sierpień 2013

Transcript of VIP Biznes&Styl

ISSN 1899-6477

Numer 4 (30)

Lipiec-Sierpień 2013

Człowiek Polskiego Internetu

WIESŁAW BANACHŻYCIE WPISANE W SANOK

ARCHITEKTURAWypisz, wymaluj nowoczesność

Na okładceMateusz Tułecki

VIP TYLKO PYTAPAWEŁ POTOROCZYN:Kultura to nie spisek pięknoduchów,to część ekonomii

LUDZIE IT

kulturaUniwersytet Ludowy w Woli Sękowej

polityka

Jak PiS przejął władzę na Podkarpaciu

Portret

dwumiesięcznik podkarpacki

motoryzacja

moda

22. Rajd Rzeszowski

Kostium dnia codziennego

VIP BIZNES&STYLLipiec – Sierpień 2013

22-27Paweł Potoroczyn: Kultura w Polsce generuje od 2 proc. do 4 proc. produktu krajowego brutto. Hojnie subsydiowane rolnictwo generuje 3 proc. PKB, a przemysł motoryzacyjny około 4%. Przy czym nakłady na kulturę w Polsce wynoszą zaledwie około 0,8 proc. budżetu państwa. Wniosek jest prosty: kultura jest rewelacyjnym interesem – tworzy miejsca pracy, jest nieszkodliwa dla środowiska, podnosi narodowe IQ, buduje markę narodową, jest jednym z najważniejszych parametrów decyzji o lokalizacji bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Kultura w wymiarze makroekonomicznym ma same zalety.

LUDZIE NOWYCH TECHNOLOGII

16 Mateusz Tułecki, twórca InternetBetaCzłowiek Polskiego Internetu

VIP TYLKO PYTA

22 Aneta Gieroń i Jaromir Kwiatkowski rozmawiają z Pawłem Potoroczynem, dyrektorem Instytutu Adama MickiewiczaKultura to nie spisek pięknoduchów, to część ekonomii

SYLWETKI

30 Wiesław BanachŻycie wpisane w Muzeum Historyczne w Sanoku

42 Aleksandra Wilczek-BancŚlązaczka z Beskidu Niskiego, co serca stawia na nogi

RAPORTY i REPORTAŻE

56 Anna Koniecka rozmawia z Markiem StefańskimSerce ciągnie mnie na Wschód

61 GalicjaPrzemyśl za Franciszka Józefa

68 PolitykaJak PiS przejęło władzę na Podkarpaciu

72 Biznes z klasąMęskie grzeszki

KULTURA

50 VIP Kultura Uniwersytet Ludowy w Woli Sękowej

4 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

42

STYL ŻYCIA

8 Spotkania z cyklu BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo”Wakacje w Bieszczadach to nie obciach

14 Dobre adresyInspiracje w Ustrzykach Dolnych

82 Towarzyskie zdarzenia

FELIETONY

36 Krzysztof Martens Handel w niedziele i inne zakazy

38 Magdalena Zimny-LouisHolidej z przyjaciółmi czy szklana pułapka?

MODA

74 Kostium dnia codziennego

78 Lato wypełnione słodkim ekstraktem stylu

MOTORYZACJA

94 Rajd po rzeszowsku

BUDOWNICTWO

100 Wypisz, wymaluj nowoczesność

104 Dach jak się patrzy

Lipiec – Sierpień 2013

68

56

74

50

46

94

104

redaktor naczelna

OD REDAKCJI

Fakt, że Sejm zawiesił zapisany w ustawie o finansach publicznych 50 proc. próg ostrożnościowy, którego zadaniem jest chronić państwo przed nadmiernym i niebezpiecznym zadłużaniem się, jest wyraźnym sygnałem, że w gospo-darce jest źle, bardzo źle. Pieniędzy do podziału będzie jeszcze mniej niż w latach poprzednich, ale czy to oznacza, że będą wydawane rozsądniej i sensowniej? Jestem pewna, że nie.

Taka myśl mi się nasuwa po rozmowie z Pawłem Potoroczynem, dyrektorem Instytutu Adama Mickiewicza, który od dobrych kilku lat zajmuje się promocją marki Polska na świecie i dysponuje twardymi liczbami. I co z tego, że kultura w Polsce generuje do 4 proc. Produktu Krajowego Brutto, czyli porównywalnie do rolnictwa i przemysłu motoryzacyj-nego, skoro na statystyczną krowę w Unii Europejskiej, czyli także w Polsce, podatnik w ciągu roku płaci 400 euro, a na kulturę około 200 euro. Skąd takie różnice? Bo polityka ma to do siebie, że nie zawsze ulega tym lobbystom, którym trze-ba, ale tym, z kim żyje w lepszej komitywie i z kim wiążą ją lepsze interesy. Własne, niekoniecznie wszystkich obywateli.

Tym bardziej zastanawia mnie, dlaczego Galeria Beksińskiego w Sanoku, produkt na europejskim poziomie, który już ściąga, a w przyszłości ściągał będzie jeszcze więcej turystów i pieniędzy w okolice Sanoka, kosztowała nieco ponad 4 mln zł, z czego 900 tys. zł pochodziło z testamentu Zdzisława Beksińskiego, a na fontannę multimedialną w Rzeszowie, wydaje się 7 mln zł. Fontanna sama w sobie ładna, tylko jakie z niej korzyści, skoro przez pół roku w naszej szerokości geograficznej trzeba będzie ją zamykać, że już nie wspomnę o jakiejś głębszej jej wartości, niż tylko zawartość wody w niecce. No chyba, że ktoś uważa, że Sanok może się kojarzyć z Beksińskim i sztuką na europejskim poziomie, a Rze- szów, jak na Stolicę Innowacji przystało, będzie dumny z kładki i fontanny.

Ale, żeby nie było tak całkiem źle i w kryzysowym nastroju, zawsze pozostaje wiara w ludzi. A Polak, także w Rze- szowie potrafi. Mateusz Tułecki od kilku lat organizuje w stolicy Podkarpacia InternetBeta, konferencję, na którą przyjeżdżają najważniejsi z branż w najróżniejszy sposób związanych z Internetem. Obrazowo mówiąc, najwięksi szczęściarze, bo przedstawiciele branży IT, która w czasach kryzysu jako jedna z nielicznych odnotowuje wzrost obrotów i zarobków. I aż boję się zapytać, jaką ewentualnie sumą władze Rzeszowa wsparły InternetBeta, który dla wielu ludzi był i jest kołem zamachowym ich zawodowej kariery, w Rzeszowie i na Podkarpaciu. ■

REDAKCJA

redaktor naczelna Aneta Gieroń [email protected] tel./fax: 17 862-22-21

zespół redakcyjny Jaromir Kwiatkowski [email protected] Anna Olech [email protected] Katarzyna Grzebyk [email protected] fotograf Tadeusz Poźniak [email protected]

skład Artur Buk

współpracownicy Anna Koniecka,i korespondenci Paweł Kuca, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens, Jerzy Borcz

REKLAMA I MARKETING

dyrektor ds. promocji Inga Safader-Powroźnik [email protected] tel. 17 862-22-21

dyrektor ds. reklamy Adam Cynk [email protected] tel. 17 862-22-21 tel. kom. 501 509 004

biuro reklamy Grażyna Janda [email protected] tel. kom. 502 798 600

Przemysław Worwa [email protected] tel. kom. 512 760 033

ADRES REDAKCJI

ul. Cegielniana 18c/235-310 Rzeszów

tel. 17 862-22-21fax. 17 862-22-21

www.vipbiznesistyl.ple-mail: [email protected]

WYDAWCA

SAGIER PR S.C.ul. Cegielniana 18c/2

35-310 Rzeszów

www.facebook.com/vipbiznesistyl

RANKING VIP BIZNES&STYL

W 2013 roku Wielka Gala VIP-a, połączona z wręczeniem statuetek wykonanych przez znakomitego podkarpackiego rzeźbiarza, Macieja Syrka, odbędzie się 23 listopada 2013 r. w Filharmonii Podkarpackiej. Nagrody przyznane zostaną w czterech kategoriach: VIP Polityka 2013, VIP Biznes 2013, VIP Kultura 2013 oraz VIP Odkrycie Roku 2013. W najbliższych wydaniach magazynu VIP zapre-zentujemy 10 nominowanych osób w każdej z kategorii, z wyjątkiem Odkrycia Roku, które co roku ma być największą niespodzianką w rankingu naszego magazynu.

Najbardziej Wpływowi Podkarpacia 2013

VIP KULTURA

Janusz Szuber, znakomity sanocki poeta

Lucyna Mizera, dyrektor Muzeum Regionalnego w St. Woli

Wiesław Banach, dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku

Jan Gancarski, dyrektor Muzeum Podkarpackiego w Krośnie

Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie

Jerzy Ginalski, dyrektor Muzeum Bud. Ludowego w Sanoku

Stanisław Piotr Makara, dyrektor Muzeum Kresów w Lubaczowie

NOMINACJEVIP POLITYKA

Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego

Elżbieta Łukacijewska, posłanka PO do Parlamentu Europejskiego

Tadeusz Ferenc, od trzech kadencji prezydent Rzeszowa

Zbigniew Rynasiewicz, poseł Platformy Obywatelskiej

Stanisław Ożóg, poseł Prawa i Sprawiedliwości

Małgorzata Chomycz-Śmigielska, wojewoda podkarpacka

Tomasz Poręba, poseł PiS do Parlamentu Europejskiego

VIP BIZNES

Adam Góral, współzałożyciel i prezes Asseco Poland S.A.

Janusz Zakręcki, prezes PZL Mielec

Marta Półtorak, właścicielka Millenium Hall

Adam i Jerzy Krzanowscy, współwłaściciele firmy „Nowy Styl”

Wiesław Grzyb, założyciel i prezes Arkus -& Romet Group

Artur Kazienko, prezes i właściciel Kazar Footwear

Wojciech Materna, prezes „Informatyki Podkarpackiej”

Mecenas Gali VIP-a

Sponsorzy główni Gali VIP-a

Sponsorzy Gali VIP-a

Patroni medialni Gali VIP-a

Więcej informacji o rankingu na stronie www.biznesistyl.pl/rankingvipTypować i głosować we wszystkich czterech kategoriach można wysyłając zgłoszenia na adresy mailowe:

[email protected] oraz [email protected]. Zapraszamy do głosowania.

8 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

Bieszczady i Beskid Niski najatrakcyjniejszymi przy-miotami Podkarpacia? To nie podlega dyskusji. Ale czy sami mieszkańcy Podkarpacia mają tego świadomość i czy świadomie oraz trafnie potrafimy te unikatowe miejsca promować w Polsce i na świecie?!

– Mając do wyboru wczasy w Egipcie, albo w Turcji, oczywiście, wybieram Bieszczady i nie mam absolutnie żadnego poczucia obciachu, bo czy w Egipcie rozbiję na-miot i przez trzy dni pobędę sam ze sobą, swoimi myślami, do tego w prawdziwej głuszy? Nie, a w Bieszczadach cią-gle mam tę możliwość – mówił Andrzej Potocki. – Oczy-wiście, każdy człowiek musi szukać swojego miejsca.

BO KTO DZIŚ PRZYJEŻDŻA W BIESZCZADY?

– No właśnie – zastanawiał się Grzegorz Chudzik, na-czelnik Grupy Bieszczadzkiej GOPR. – Chyba czas odcza-

Grzegorz Chudzik, naczelnik Grupy Bieszczadzkiej GOPR, radomiak, który życie związał z Bieszczadami i od 10 lat w Sa-noku „gazduje” Grupie Bieszczadzkiej, oraz Andrzej Potocki, dziennikarz, reportażysta, autor ponad 20 książek o Biesz-czadach i Beskidzie Niskim, byli gośćmi debaty – „Wakacje w Bieszczadach to nie obciach”, która w ogródku Kawiarni Wiedeńskiej w Rzeszowie odbyła się w ramach cyklu spotkań BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo”. Bo Bieszczady to nie tyle kra-ina geograficzna, co klimat miejsca, którego nie znajdziemy nigdzie indziej na świecie, pod warunkiem, że wejdziemy na widokowy szczyt Dwernik – Kamień, spędzimy choć jeden dzień w Mucznem i dolinie górnego Sanu, a przed wyjazdem na chwilę przystaniemy w greckokatolickiej cerkwi w Łopience, która od XIII wieku była najważniejszym miejscem kultu maryjnego w Bieszczadach.

Tekst Aneta GierońFotografie Tadeusz Poźniak

rować mit, że są to dziewicze, dzikie góry, jak to zosta-ło pokazane w słynnym filmie z lat 50. – „Ranczo Texas”, który był kręcony w Bieszczadach, a ten fałszywy obraz Dzikiego Zachodu pokutuje do dziś. Bieszczady i Beskid Niski są zaś wyjątkowym miejscem przyrodniczym, archi-tektonicznym, kulturowym, z bardzo bogatą i złożoną hi-storią pogranicza, które fascynuje wiele osób.

Grzegorz Chudzik doskonale wie, co mówi, bo sam trafił w Bieszczady z niewielkiej miejscowości w pobliżu Radomia, Garbatki – Letnisko, jako kilkunastoletni uczeń z wycieczką szkolną i… góry stały się jego sposobem na życie. Początkowo to były wakacje w bazie namiotowej im. Żubra Pulpita w Ustrzykach Górnych, gdzie życie po-znawał w towarzystwie… Jacka Kuronia, Seweryna Blum- sztajna i wielu innych znanych polskich opozycjonistów. Z czasem został ratownikiem górskim, mężem dziewczyny wychowanej w tradycyjnym bojkowskim domu w Czarnej, w końcu szefem Grupy Bieszczadzkiej GOPR.

SALON opinii

DEBATA BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo”

WAKACJE W BIESZCZADACH TO NIE OBCIACH

Bohaterowie spotkania (od prawej): Andrzej Potocki, Grzegorz Chudzik i prowadząca Aneta Gieroń.

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013 9

SALON opinii

– Bieszczady są wyjątkowe na wiele sposobów – prze-konywał Andrzej Potocki. – Kiedyś to było jedyne w Polsce miejsce, gdzie nie było obowiązku pracy, dlatego przyjeż-dżały tu „wyzwolone” osobowości i one tworzyły to miej-sce. Być może wszędzie indziej powiedziałoby się o nich: bezdomni, menele, a tutaj byli częścią tego krajobrazu. Wielu z nich z czasem pisało wiersze, malowało, rzeźbi-ło, albo po prostu żyło blisko natury. Ja sam, choć pocho-dzę z Rymanowa, przesiąkłem Bieszczadami. Gdy przyje-chałem do Leska w 1972 roku, chciałem stąd jak najszyb-ciej wyjeżdżać. Po kilku latach coraz trudniej było mi so-bie wyobrazić życie bez Bieszczadów. Te miejsca, ludzie, ukształtowali całe moje dorosłe i zawodowe życie. Ponad 20 książek, jakie napisałem, głównie o tematyce biesz-czadzkiej, to też nie przypadek.

BIESZCZADY TO COŚ WIĘCEJ NIŻ POŁONINY

Dlatego dla jednych Bieszczady to wyjście na Połoni-nę Wetlińską i dzień spędzony w kłębiącym się tłumie tury-stów, a potem powrót wielką pętlą bieszczadzką do domu, ale dla coraz większej liczby turystów to miejsce nie tyl-ko z odwiecznymi połoninami, ale i ciekawą przeszłością, którą warto odkrywać.

– Dwernik – Kamień, Bukowe Berdo, Muczne – to są moje ukochane Bieszczady – wymieniał Grzegorz Chu-dzik, choć nie zapomniał o wstępie do Bieszczadów, czyli o Sanoku i Galerii Beksińskiego.

Dla Andrzeja Potockiego najpiękniejsze w Bieszcza-dach są… dolina górnego Sanu, okolice nieistniejącej wsi Beniowa i grób hrabiny Klary Stroińskiej oraz malownicza dolina Caryńskiego z rozległymi, dzikimi łąkami na miej-scu nieistniejącej już wsi. Są tam też dwie mini – jaskinie na wzgórzu koło Nasicznego.

– Amatorom absolutnej ciszy i samotnej wędrówki od zawsze polecam Rudawkę Rymanowską, czyli Beskid Ni-ski – dodał Andrzej Potocki. I wymieniał jeszcze wiele miejsc, których nie można nie zobaczyć w Bieszczadach i w Beskidzie. Choćby cerkiew w Łopience, ruiny zamku Sobień w dolinie Sanu, na terenie wsi Manasterzec, gdzie król Władysław Jagiełło bawił przy okazji wesela ze swo-ją trzecią żoną, Elżbietą z Pileckich Granowską; w koń-

cu piękna, XVII-wieczna synagoga w Lesku, w której dziś mieści się Galeria Sztuki z pracami bieszczadzkich arty-stów.

Zdaniem Grzegorza Chudzika, Bieszczady – często zwa-ne „kapuścianymi górami” – to nie tylko piękne, ale i nie-bezpieczne tereny. – Zdrowy rozsądek nigdy nie powinien nas opuszczać. Połoniny mogą się zdawać banalnie łatwe, ale w ponad 50-letniej historii bieszczadzkiego GOPR-u po-nad 100 osób w tych górach straciło życie. Śmierć z powodu wychłodzenia w środku lata w Bieszczadach jest czymś jak najbardziej realnym – tłumaczył Chudzik.

Bo dla kogo są góry? Dla wytrawnego piechura z pleca-kiem, czy może dla turysty w klapkach, który liczy na wy-godne hotele i piękne widoki?

– Dla każdego – zgodnie uznali Andrzej Potocki i Grze-gorz Chudzik. – Bieszczady i Beskid Niski są wyjątkowe na wiele sposobów, mimo wielu swoich ograniczeń i bra-ków. Turysta musi świadomie wybierać i podejmować de-cyzję. Na pewno Ustrzyki Górne nie będą atrakcyjne dla osób szukających miejsca na spacer po deptaku. Dla nich lepsze będą Polańczyk i Solina. Ale już „człowiek gór” w Ustrzykach Górnych znajdzie kapitalną bazę wypado-wą na najpiękniejsze szlaki w Bieszczadach. Bo… już Je-rzy Harasymowicz pisał: „w górach jest wszystko, co ko-cham”. I może warto to sprawdzić. ■

o jest teatr, który zrodził się z 17 lat scenicznej i pozascenicznej znajomości mojej i Beatki Zarembianki oraz chęci zaproszenia widza do teatru, w którym zaoferujemy mu rozrywkę na bardzo dobrym poziomie – podkreśla

Mariola Łabno-Flaumenhaft. – Jak zwykle w życiu, o wszystkim przesądził przypadek. Ponad rok temu w towarzy-stwie kilku osób dyskutowaliśmy o nowych pomysłach scenicznych, a ja przypomniałam sobie o świetnym tekście, któ-

ry otrzymałam od Barbary Grzegorzewskiej, znakomitej tłumaczki literatury francuskiej, która podesłała mi sztukę utalen-towanego i bardzo popularnego we Francji literata oraz dramatopisarza, Floriana Zellera. Zachwyciłam się jego „Prawdą”, na-

mówiłam kolegów do przeczytania komedii, a oni uznali, że to znakomita sztuka. Tak dobra, że od jej wystawienia postanowiły-śmy zainaugurować działalność naszego teatru.

Sztukę wyreżyserował Marcin Sławiński, specjalista od komedii, który w swojej karierze przygotował ponad 50 spektakli w ponad 20 teatrach w Polsce. Znany jest też rzeszowskiej publiczności, która w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej oglądała m.in. „Szalone nożyczki” i „Przyjazne dusze” w jego reżyserii. W „Prawdzie”, która jest opowieścią o poszukiwaniu prawdy o miłości, związku, w sposób bardziej śmieszny niż patetyczny, ale „ku zadumie”, występują: Mariola Łabno-Flaumenhaft, Beata Zarem-bianka, Grzegorz Pawłowski i Marek Kępiński. Wszyscy oni na co dzień są aktorami rzeszowskiego Teatru im. Wandy Siemasz-kowej i powstanie nowego teatru nic nie zmienia w tym temacie.

Jak zauważył Marcin Sławiński, który wziął na swoje barki odpowiedzialność za pierwsze powitanie pierwszych gości w no-wym teatrze w Rzeszowie, bez względu na to, co zdarzy się w kolejnych dniach, miesiącach, czy latach, wszyscy byliśmy świad-kami historycznego wydarzenia, bo czegoś, co materializuje się w tym mieście, w tym miejscu, po raz pierwszy.

Sama zaś „Prawda” Floriana Zellera okazała się dobrym wyborem na inaugurację działalności teatru, który chce przekonać do siebie widza, który w teatrze poszukuje rozrywki na dobrym, profesjonalnym poziomie, niezłej współczesnej literatury i może nie-koniecznie szuka odpowiedzi na pytanie: jak żyć, co bardziej próbuje dostrzec, z jak wielu barw to życie się składa. Widz przez pół-torej godziny jest świadkiem słodko-gorzkich, na pewno zabawnych dialogów i kilku przezabawnych gagów, jak choćby stwier-dzenia: Z czym wiąże się mówienie prawdy? Z końcem wszystkich związków na świecie. Więcej, z zagładą cywilizacji! Ale o mi-łości, a przede wszystkim o sztuce bycia w związku z drugim człowiekiem, dowiemy się z tego spektaklu dużo więcej.

– Planujemy grać około 8 spektakli w miesiącu i zawsze w takim terminie, który nie będzie kolidował z naszymi zobowiąza-niami w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej – mówi Beata Zarembianka. Do końca tego roku nowy rzeszowski teatr skoncentruje się na występach z „Prawdą”, ale już planowane są kolejne tytuły, zwłaszcza że teatr ma kojarzyć się nie tylko z komedią, ale z do-brą sztuką w ogóle. W planach są spektakle muzyczne – być może współpraca z Janem Szurmiejem, obyczajowe, dużo dobrej li-teratury współczesnej. ■

Sztu

ka

Jak? „Bo Tak” ! Nowy teatr w RzeszowieZ marzeń, pasji, chęci grania, zrobienia „czegoś”, a przede wszystkim z miłości do teatru i odrobiny szaleństwa, swój prywatny teatr, w ramach Stowarzyszenia Teatr „Bo Tak”, założyły: Mariola Łabno-Flaumenhaft i Beata Zarembianka, aktorki Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie. W czerwcu na deskach sali kameralnej Filharmonii Podkarpackiej odbyły się przedpremierowe spektakle ich pierwszej sztuki – „Prawda” Floriana Zellera w reżyserii Marcina Sławińskiego, zaś 7 września oficjalna premiera wprowadzi Teatr „Bo Tak” na teatralną mapę Rzeszowa.

Tekst Aneta GierońFotografie Tadeusz Poźniak

Beata Zarembianka i Grzegorz Pawłowski. Mariola Łabno i Grzegorz Pawłowski.

Marek Kępiński.

Mariola Łabno i Grzegorz Pawłowski.

Marek Kępiński.

Galeria mieści się w kamieniczce przy ul. Chopina 18. Można ją obejrzeć po wcześniejszym telefonicznym uzgodnieniu terminu wizyty (komór-ka: 512 263 921). Kamieniczka, zbudowana w 1890 r., ma wnętrze ozdo-bione secesyjnymi malowidłami oraz sztukateriami z tamtej epoki. Ma-

lowidła zostały odsłonięte i zakonserwowane przez Małgorzatę Dawidiuk. Kamieniczka ma ciekawą historię. Jej pierwszym właścicielem był adwokat Emanuel Rummer; później należała do Mykoły Antononewycza, działacza ukraińskiego, adwokata i mecenasa sztuki.

Źródłem i inspiracją malarstwa ikonowego Małgorzaty Dawidiuk jest materia. To oca-lone przy odnawianiu cerkiewek i nieprzydatne w pracach konserwatorskich stare drew-no: kawałki gontów, desek, belek, a także fragmenty płótna. Widnieją na nich niezatarte ślady użytkowania, na ich powierzchni odnaleźć można niekiedy pozostałości dawnej po-lichromii. Dużo ważniejsze jest jednak niematerialne znaczenie tego tworzywa. Obecne w świątyniach, przez dziesiątki lub setki lat były niemymi świadkami tragicznych wydarzeń historycznych: wojen, zniszczeń i opuszczenia, które udało im się przetrwać jakby na przekór ziemskiej logice. Co ważniejsze; te „omodlone” przez pokolenia niepozorne fragmenty materii stały się świadectwem wiary kilku pokoleń. W ten sposób wkroczyły w inną rzeczywistość: nabrały duchowego znaczenia.

Małgorzata Dawidiuk to specyficzne tworzywo przekształciła w ikonę: w wizerunek Boga i świętych. Ale ikony przemyskiej ar-tystki nie zostały napisane wedle obowiązujących od wieków wzorów ikonograficznych. Autorka kreuje iluzję nieziemskiej rzeczy-wistości. Na nierównej powierzchni starej deski lub na zniszczonym kawałku płótna pojawiają się – zarysowane kilkoma plamami barwnymi - anonimowe postacie świętych z głowami w złoconych aureolach. Są one zaledwie aluzją do dawnych przedstawień ma-larstwa ikonowego. To raczej uosobienie Boskiej Obecności powstające w umysłach i sercach wiernych nie przez oglądanie material-nego dzieła sztuki, lecz przez modlitwę i kontemplację. Tak z materii rodzi się duchowość. Mniej ważne jest to ziemskie, zgodne z re-gułami sztuki cerkiewnej odwzorowanie Boga na ikonowej desce. Najistotniejsze jest odczuwanie obecności Boga w innym – niedo-stępnym zmysłom – wymiarze.

W dawnej ikonie boskość wyobrażona jest poprzez złote tło. Symbolizowała ona światło emanujące z pozaziemskiej rzeczywisto-ści. W ikonach-cieniach – jak nazywa je Małgorzata Dawidiuk – złote tło nie występuje. Światło padające z nieba przedziera się po-przez mrok materii. Istnieje w tych ikonach przeczucie Boskiej Obecności. Z mroku wyłaniają się złociste aureole świętych, skontrasto-wane z szarymi postaciami ziemskich istot. Tak poprzez ubogą materię człowiek stara się dosięgnąć tajemnicy pozaziemskiego bytu. ■

W Przemyślu otwarto jedną z pierwszych na Podkarpaciu galerii autorskich. Jej właścicielka – artystka Małgorzata Dawidiuk – pokazuje współczesne ikony nawiązujące do tradycyjnych form malarstwa kościoła wschodniego, lecz odrębne – oryginalne w treści i formie.

Tekst Antoni AdamskiFotografia Dariusz Delmanowicz

Galeria autorska

NowykształtikonyMałgorzataDawidiukAbsolwentka Akademii Sztuk PięknychwPetersburgu.Studiowaławlatach1988-94naWydzialeMalarstwaiKonserwacji,specjalizującsięwikonach.Sąonegłównymtematemjejmalarstwa,któreprezentujewwieluznaczącychgaleriachwkrajuizagranicą.Artystkajesttakżekonserwatorkądziełsztuki:zajmujesięprzedewszystkimzabytkamicerkiewnymi.

Małgorzata Dawidiuk i jej ikony.

14 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

Obie panie z Bieszczadami nigdy wcześniej nie miały związków, choć Marta Niwczyk emocjonalno-sentymen-talne na pewno. Część jej przodków pochodzi ze Wschodu: z Wołynia i Rosji. Ona sama, choć wychowana w Głogo-wie na Dolnym Śląsku, czuła, że im dalej w stronę wschod-niej granicy, tym czuje się szczęśliwsza. Na studia wyższe wybrała Kraków, a potem w Bieszczadach odnalazła swo-je miejsce do życia.

Marta Niwczyk, przez kilka lat studentka filozofii, w końcu absolwentka psychologii na Uniwersytecie Ja-giellońskim, mimo że specjalizowała się w psychologii kli-nicznej, szybko odkryła, że jedną z największych jej pa-sji są studia nad psychologią społeczności lokalnych za-

W centrum Ustrzyk Dolnych, ostatniego miasta przed wjazdem w Bieszczady Wysokie, można szukać biesz-czadzkich zakapiorów, budek z górskimi aniołami, ale żeby wielkomiejskiej klubokawiarni z jogą? Trudno w to uwierzyć, ale to prawda. „Dobre Miejsce” założyła w listopadzie ubiegłego roku Marta Niwczyk, niezwykła miesz-kanka Stuposian, od dwóch lat związana z Bieszczadami. W prowadzeniu inspirującej klubokawiarni wspiera ją niekiedy Małgosia Kozłowska-Stora, warszawianka, która kilka lat temu zdecydowała, że wyprowadza się w góry. I jak postanowiła, tak zrobiła, 4 lata temu osiedlając się we wsi Lipie.

Tekst Aneta GierońFotografie Tadeusz Poźniak

mieszkujących obszary cenne przyrodniczo. To między in-nymi dlatego Marta już w trakcie studiów jeździła do Sejn, by podpatrywać pracę Ośrodka „Pogranicze – sztuk, kultur, narodów”, i do Teremisek, by uczyć się od Danuty Kuroń oraz Kasi i Pawła Winiarskich, jak sobie radzić z animowa-niem kulturalnym wsi puszczańskich. Nie ma więc mowy o zaskoczeniu, gdy Marta recytuje tytuł swojej pracy ma-gisterskiej – „Społeczny i środowiskowy wymiar przywią-zania do miejsca – studium przypadku społeczności Biesz-czadów”.

Martę fascynuje wielonarodowa, wielokulturowa i wie-lowyznaniowa przeszłość tych ziem, chce z tego czerpać inspiracje i działać na rzecz rozwoju Bieszczadów, uży-

DOBRE adresy

INSPIRACJE W USTRZYKACH DOLNYCH?

W „Dobrym Miejscu”!

Od lewej: Marta Niwczyk i Małgorzata Kozłowska-Stora.

wając do tego wielkomiejskich metod. Początkowo swo-ją pracę na rzecz regionu realizowała w ramach współ-pracy z organizacjami pozarządowymi. W końcu doszła do wniosku, że więcej zdziała, gdy sama dla siebie bę-dzie pracodawcą. Skorzystała z unijnej dotacji, pomogła jej Bieszczadzka Agencja Rozwoju Regionalnego, doło-żyła wszystkie swoje oszczędności i tak powstało „Dob- re Miejsce”.

ZAINSPIRUJĄ CIĘ KAWĄ, DYSKUSJĄ, WEGETARIAŃSKIM JEDZENIEM I DZIAŁANIEM

W BIESZCZADACH

Niejeden zasiedziały mieszkaniec Bieszczadów do dziś przeżywa szok, gdy w centrum Ustrzyk Dolnych widzi klubokawiarnię „Dobre Miejsce”, a w niej wegetariańskie i wegańskie jedzenie zamiast piwa i leniwych, a za ladą Martę, bardzo inteligentną dziewczynę, zapraszającą nie na dyskotekę, ale na popołudniową jogę. Szybko się przy tym okazało, że zapotrzebowanie na rzeczy wartościowe jest pod każdą szerokością geograficzną i od kilku miesięcy „Dobre Miejsce” bywa stałą „miejscówką” dla sporej licz-by osób ciekawych świata, w każdym wieku, w dodatku nie tylko turystów, ale przede wszystkim „miejscowych”.

– Nazwa lokalu jest kwintesencją tego miejsca, któ-re ma przede wszystkim inspirować, zachęcać do rozwo-ju osobistego, promować kulturę, ale też zachęcać do od-krywania nowych smaków i kultur – tłumaczy Marta Niw-czyk. Pewnie dlatego tylko przez krótką chwilę dziwią eg-zotyczne nazwy kaw i herbat, wypisane na tablicy, a do tego przepyszne wegetariańskie potrawy i domowe ciasta. W dodatku smaki i zapachy są tylko skromną częścią „Do-brego Miejsca”. Klubokawiarnia ma możliwości i ambicje do bardzo różnych i poważnych działań na rzecz lokalnej społeczności. Wszystko to aż się prosi, by w tym miejscu przysiąść na chwilę, poczytać, podyskutować, zostać waż-ną częścią przedsięwzięć na rzecz Bieszczadów, a może i umówić się na jogę.

No właśnie – joga, jako praca z umysłem i ciałem oraz psychologiczna terapia ruchem, jest największą pasją Mar-ty Niwczyk. Od ponad dwóch lat ta młoda kobieta, oprócz wielu innych działań, znajduje jeszcze czas, by w tajniki asanów wprowadzać kolejne grupy osób z Bieszczadów: okolic Ustrzyk Dolnych, Stuposian, ale też Sanoka. Stani-sław Górski, nestor jogi w Polsce, przez wiele lat mieszka-niec Ustrzyk, jak to widzi, pewnie się uśmiecha zza chmur-

ki. We wrześniu, w czwartą rocznicę jego śmierci, „Dobre Miejsce” planuje uczcić pamięć słynnego, bieszczadzkie-go jogina.

– Pomysłów na wykorzystanie tego miejsca mam dużo. Na razie kilka razy w tygodniu kawiarniana podłoga za-pełnia się matami osób ćwiczących jogę, były tu pokazy filmów i coś w rodzaju Dyskusyjnego Klubu Filmowego, w końcu spotkania z podróżnikami i innymi fantastyczny-mi osobami. Co jeszcze? Spotkania/klub młodych kobiet i mam, czy Objazdowy Festiwal Filmowy WATCH DOCS. Prawa Człowieka w Filmie, który będę organizować przy okazji edycji sanockiej w październiku 2013 r. To było moje marzenie i choćby po to, by je zrealizować, jeszcze wciąż dokładam do tej kawiarni – dodaje Marta. I nie ukry-wa, że od kilku miesięcy wkłada w to miejsce bardzo dużo pracy, finansowego, intelektualnego i biznesowego zaanga-żowania oraz walczy, by rzeczy ambitne pozwoliły jej za-robić na życie. Marta dojrzewa też do tego, by bardziej ak-tywnie pracować jako psycholog. Po kilku latach spędzo-nych w Bieszczadach, które pozwoliły na zebranie duże-go doświadczenia w kontaktach z tutejszą społecznością, chce wykorzystać swoje uniwersyteckie wykształcenie do profesjonalnej, psychologicznej pracy na rzecz mieszkań-ców Bieszczadów.

Idealistka, którą biznesowym racjonalizmem równowa-ży niekiedy Małgosia Kozłowska-Stora. Też pani psycho-log z wykształcenia, która cztery lata temu bez żalu zosta-wiła Warszawę i na stałe osiadła w Lipiu.

– Ostatnie lata tutaj były dla mnie szkołą życia. Gdy w Bieszczady przyjeżdża się na wakacje, łatwo wpaść w eg-zaltację nad spokojem i pięknem tego miejsca. W prakty-ce życie tutaj jest wymagające. Mimo to już nie zamieniła-bym go na żadne inne. Tutaj nauczyłam się odróżniać rze-czy ważne od głupot – mówi Małgosia Kozłowska-Stora. – Od kilku lat prowadzę gospodarstwo agroturystyczne, od września będę jeszcze intensywniej pomagać Marcie, by „Dobre Miejsce” z każdym dniem coraz bardziej tętniło ży-ciem i dobrą energią. Naszym marzeniem jest, by ten adres stał się dla nas sposobem na życie, pozwolił na siebie za-robić, ale i był na tyle inspirującym, by na lepsze odmienił bieszczadzką rzeczywistość. ■

DOBRE adresy

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl

16 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

Socjologiem jest z wykształcenia, z zamiłowania – buszującym w sieci i po okolicach marketingu. Jego pasja po-znawania możliwości nowych technologii jest tak zaraźliwa, że skupił wokół siebie mnóstwo ludzi, którym Inter-net jest im niezbędny do życia jak powietrze. Mateusz Tułecki w Rzeszowie stworzył InternetBeta, konferencję, na którą przyjeżdżają najważniejsi z branż w najróżniejszy sposób związanych z siecią. Połączył ludzi, którzy z pozo-ru nie mają ze sobą nic wspólnego, więc i nie mieli okazji spotkać się i wymienić wiedzą. A dziś współpraca i wza-jemna inspiracja socjologów, marketingowców, psychologów, politologów, przedstawicieli agencji reklamowych i interaktywnych, zarządzających największymi serwisami, twórcami aplikacji, startupów, inwestorów i markete-rów, jest czymś naturalnym.

Tekst Anna OlechFotografie Tadeusz Poźniak

W Krakowie się urodził, tam skończył liceum i soc-jologię na Uniwersytecie Jagiellońskim. W No-wym Sączu w Wyższej Szkole Biznesu – Natio-

nal Louis University zrobił podyplomowe studia z zarządza-nia firmą i prowadził zajęcia z zakresu socjologii, zarządza-nia i marketingu. W końcu na jego drodze pojawił się Rze-szów. Po trosze był to przypadek, po trosze świadomy wybór. – Z Podkarpaciem jestem bardzo związany, bo stąd pocho-dzą moi rodzice i uwielbiam ten region. A odchodząc z No-wego Sącza uznałem, że do Krakowa wracać nie chcę, więc wybór padł na Rzeszów. Wysłałem maila z pytaniem o pracę do Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania i już na drugi dzień dostałem odpowiedź, żebym przyjechał na rozmowę. Przyjechałem i zostałem kilka lat – opowiada Tułecki.

Można uznać, absolutnie nie przesadzając, że lata spę-dzone w Rzeszowie były owocne, a efekty pracy i pomy-słowości Tułeckiego są widoczne coraz bardziej. Przed pię-cioma laty wymyślił i zorganizował konferencję Internet-Beta dla różnych branż, które łączy jedno – Internet, oraz nieformalne spotkania ludzi zainteresowanych problema-tyką sieci, nowych technologii i marketingu – XRAii. Spot- kania wciąż się tu odbywają, choć pomysłodawca nie pra-cuje i nie mieszka już w Rzeszowie, ale absolutnie nie my-śli o tym, żeby przenieść je do Krakowa, gdzie jest doradcą zarządu ds. marketingu i PR Satus Venture. Bo, jak mówi, Rzeszów jest idealnym miejscem na takie imprezy.

Pozornie wykształcenie Mateusza Tułeckiego nie ma nic wspólnego z tym, czym się zajmuje. Ale podkreślić ►

CZŁOWIEK

POLSKIEGO INTERNETU

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013 17

NOWE technologie

Mateusz Tułecki.

18 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

trzeba, że tylko pozornie. Studiując dziennie socjologię na UJ równocześnie pracował, m.in. dla Intela czy Microsof- tu. W ten sposób wszedł w nowe technologie. – Tak na-prawdę cały czas interesowałem się marketingiem, rekla-mą i nowymi technologiami – przyznaje. – To wszystko, zainteresowania i studia, dały mi możliwość analizowania pewnych rzeczy, które się dzieją, ale troszkę z innej per-spektywy niż robią to np. marketingowcy czy ekonomiści. I to mi się bardzo przydaje.

Czas studiów wspomina pozytywnie. Choć przyzna-je, że gdy dziś znajomi z tamtego czasu dowiadują się, że prowadzi zajęcia (jest wykładowcą i koordynatorem stu-diów podyplomowych w Wyższej Szkole Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera – przyp. red.), to chwytają się za gło-wę i twierdzą, że świat oszalał. Dlaczego? – Bo to oni byli bardziej przykładanymi studentami niż ja. Studiując dzien-nie, cały czas pracowałem i jeszcze prowadziłem życie studenckie – śmieje się. – W tym czasie zdobywałem do-świadczenia, które miały ogromny wpływ na moją dalszą drogę. Ale z racji, że pracowałem w agencjach reklamo-wych, przez niektórych wykładowców byłem traktowany jako ten, które stoi po ciemnej stronie mocy. Później, pro-wadząc zajęcia na uczelniach, udowadniałem studentom, że studia nie są po to, żeby wkuwać definicje, lecz chodzi o to, żeby zrozumieć to, co się dzieje tu i teraz.

Mateusz Tułecki przyznaje, że pewne standardy kształce-nia szkolnictwa wyższego nie do końca przystają do współ-czesności, do świata, który zmienia się błyskawicznie. On sam, żeby to odmienić, współpracował ze związkiem pra-codawców branży internetowej, wspólnie tworzyli progra-my i plan działania. – Wydaje mi się, że w jakimś stopniu wpłynąłem na to, iż branża marketingowo-internetowo-no-wotechnologiczna zbliżyła się do systemu edukacji. Aktual-nie otwieram nowe kierunki studiów, tworzę nowe progra-my. To moja druga sfera działalności. Kiedyś główna, dziś raczej poboczna, ale wciąż ważna – mówi Tułecki.

INTERNET JAK MŁOTEK

Ci, którzy choć trochę znają Mateusza Tułeckiego, wie-dzą, że to człowiek czynu. Musi działać, bezczynność jest wbrew jego naturze. Rozmawiając z nim ma się nieodpar-te wrażenie, że choć jest obecny i udziela się w dyskusji, to w jego głowie dzieje się pięć tysięcy rzeczy naraz. Pół żartem, pół serio przyznaje, że ma ADHD. Nieustannie jest zaangażowany w najróżniejsze projekty, niektóre długoter-minowe, perspektywiczne. – Głowa cały czas mi pracuje, choć czasem chciałbym mieć taki guzik, który spowoduje, że mógłbym się po prostu wyłączyć – zdradza.

Ale na razie nic na to nie wskazuje, że Mateusz Tułecki zwolni. Po głowie chodzi mu np. pomysł na kampanię, któ-ra wprowadziłaby 50-, 60-latków do świata nowych techno-logii. – I wydaje mi się, że wiem jak to zrobić – przyznaje. – Aktualnie sporo pieniędzy wydaje się na akcję „Latarnik”. Latarnicy w każdej gminie mieliby pomagać osobom star-szym zaprzyjaźnić się z nowymi technologiami. Ale zazwy-czaj są to osoby obce, a starsi ludzie bardzo często po pro-stu nie chcą się przyznać, że czegoś nie umieją, i to jeszcze

NOWE technologie

nieznajomemu. Latarnicy to fajna idea, ale, moim zdaniem, to nie wyczerpuje tematu, a ja sądzę, że wiem, jak to zrobić. Muszę tylko poszukać partnerów i będę działał.

Do kolejnych przedsięwzięć popycha go też świado-mość tego, że zmienia życie ludzi i otaczającą rzeczywi-stość. Z jednej strony, pracując w funduszu Venture, któ-ry pomaga innowacyjnym przedsiębiorcom znaleźć inwe-stora, z drugiej prowadząc szkolenia dla przedsiębiorców pokazuje im kierunki właściwego działania. Podkreśla, że obecnie Internet, nowe technologie, nie są oderwane od rzeczywistości, nie są innym światem. Są czymś, co wyko-rzystujemy na co dzień, co dla bardzo wielu osób jest jak powietrze i co daje nieograniczone możliwości. Oczywi-ście, jeśli odpowiednio je wykorzystamy. Bo Mateusz Tu-łecki doskonale zna jasną stronę Internetu, ale i tę ciemną również. – To tak jak z młotkiem, który jest fajnym narzę-dziem, którym można wbić gwóźdź, ale też możemy nim zrobić komuś krzywdę. A to oznacza, że z pewnych narzę-dzi trzeba korzystać z głową – tłumaczy.

WYLĘGARNIA POMYSŁÓW

Dziś wpływ, jaki nowe technologie mają na biznes czy życie codzienne, nikogo nie dziwi. Kwestia tylko, w jaki sposób zostanie on wykorzystany. Bo możliwości są ogromne i pomysłów pojawia się coraz więcej. Sporo dzię-ki inicjatywom Tułeckiego, który przyznaje, że projekty, które robi od pięciu lat, przynoszą efekty, bo ludzie, którzy przychodzą na spotkania XRaii czy przyjeżdżają na Bety, zaczynają sami coś tworzyć, pracują nad własnymi projek-tami, zakładają firmy. Zdobyli wiedzę i teraz wykorzystu-ją ją w praktyce.

Konferencja InternetBeta, która jest o wszystkim, co wiąże się z Internetem i nowymi technologiami, jest jak kuźnia pomysłów. Ale nie może być inaczej, gdy w jed-nym miejscu w ciągu trzech dni spotyka się kilkaset osób z całej Polski, przedstawicieli różnych branż, i wymieniają się wiedzą, doświadczeniami, dzielą pomysłami, wzajem-nie inspirują. A wymierne korzyści? – Większość firm, któ-re prezentują się na Becie, przyznaje, że często jest to ka-mień milowy w ich rozwoju. Poznają ludzi, których pewnie nigdy by nie poznali, mogą też pokazać, co robią, czym się zajmują, nawiązują kontakty, znajdują partnerów do swo-ich projektów – mówi pomysłodawca InternetBeta, która w tym roku we wrześniu odbędzie się już po raz piąty.

Tułecki przyznaje, że początkowo zdziwienie budził fakt wspólnej konferencji dla różnych branż oraz miejsce. – Na początku ludzie wprost mi mówili, że chyba zwariowałem, żeby w Rzeszowie organizować taką konferencję. A ja się uparłem, że ją zrobię i teraz wszyscy bardzo sobie chwalą, że odbywa się ona właśnie w Rzeszowie, nawet jeśli mają dale-ko. Rzeszów wszystkim bardzo się podoba, bo często mają zupełnie inne wyobrażenie o tym mieście. Poza tym fama o Becie idzie coraz dalej, więc coraz więcej ludzi tu przy-jeżdża. A tajemnica jej sukcesu polega na tym, że uczest-nicy całkowicie odrywają się tutaj od swoich codziennych obowiązków, pracy, znajomych. Po prostu są na konferencji. Gdyby ta impreza była w Krakowie albo Warszawie, z ca-

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013 19

łym szacunkiem dla Rzeszowa, to każdy z nich miałby spot- kania ze znajomymi, z klientami, czyli nie uczestniczyłby w konferencji. A tak, uczestnicy są tu faktycznie przez trzy dni, od początku do końca, i już w styczniu wpisują sobie w kalendarze, że we wrześniu muszą tu być.

O sukcesie Bety najlepiej poświadczy liczba – rok temu uczestniczyło w niej ok. 400 osób z całej Polski. I z pewno-ścią konferencja będzie się rozwijać. Zabiega o to sam po-mysłodawca, który chciałby, żeby pokazały się na niej rów-nież firmy rzeszowskie.

JASNA STRONA MOCY

W spotkaniach Tułeckiego uczestniczą ludzie, którzy zdają sobie sprawę z szans, jakie dają im nowoczesne tech-nologie. Ale wśród „zwykłych” użytkowników Internetu są tacy, którzy boją się, że za bardzo wpływa on na nasze życie, że zatraca się granica między siecią a rzeczywisto-ścią. – Ale co jest rzeczywistością, a co jest Internetem? – ripostuje Mateusz Tułecki. – To jest podstawowe pyta-nie. Oczywiście, uzależnienie od Internetu i nowych tech-nologii jest potwierdzone, natomiast to jest rzecz, która po-winna nam się przydać, bo jest to narzędzie, które jest bar-dzo użyteczne. Sporo ludzi twierdzi też, że relacje między-ludzkie spłycają się, ale one się po prostu zmieniły. A moim zdaniem jest to pozytyw. Mam dużo znajomych na Facebo-oku i nie byłbym w stanie na bieżąco wiedzieć, co się dzie-je u wszystkich znajomych, bo przecież nie mam możliwo-ści, żeby spędzić z nimi czas. A tak, gdy się spotykamy na ulicy, to wiem, co się u nich działo, wiem, że komuś uro-dziło się dziecko, że ktoś zmienił pracę.

Tułecki ma też bardzo dobre zdanie o polskim środo-wisku ludzi zajmujących się Internetem. Podkreśla, że są otwarci, że chętnie dzielą się zdobytą wiedzą, doświadcze-niami, pomagają sobie. Takie relacje tworzą się m.in. na Becie i świetnie sprawdzają się na co dzień. W jaki sposób? Prosty przykład: – Zgłasza się do mnie dużo osób z prośbą o pomoc, albo z pytaniem w jakiejś sprawie. Ja nie znam się na wszystkim, ale wiem, kto się zna i mając otwarte-go Facebooka wiem, jak przekleić to pytanie do kogoś, od kogo od razu dostanę szybką odpowiedź, którą mogę prze-słać pytającemu. Oczywiście, ten ktoś może myśleć, że ja wszystko wiem, na wszystkim się znam, ale tak naprawdę po prostu wiem, kto wie.

To tylko jeden z przykładów, jak wykorzystanie no-wych technologii może komuś pomóc. Drugim są kampa-nie społeczne. Internet daje możliwość bardzo szybkiego rozprzestrzeniania się idei, szybszego niż tradycyjny spo-sób. Wystarczy, że ktoś kliknie „lubię to” i to dla innych użytkowników jest sygnałem, że identyfikuje się z prze-kazem. Nie wymaga to od nas większego zaangażowania, ale z drugiej strony jest ogromnie społecznie widoczne, bo widzą to nasi znajomi. I tak kula śniegowa powiększa się. Dziś większość osób nie ma czasu wyjść na ulicę, żeby coś zamanifestować albo podpisać się pod jakąś petycją. Teraz wszystko dzieje się online.

W ciągu zaledwie kilkunastu lat świat zmienił się dia-metralnie i dziś już nie ma podziału na tych, którzy pracują

w sieci, i tych, którzy robią to poza nią. – Każdy powinien wykorzystywać Internet – uważa Mateusz Tułecki. – Teraz nie ma branży, która mogłaby się obyć bez Internetu, bo in-formacje o tym, co robimy, muszą być odpowiednio ulo-kowane i rozwijane w sieci. Rzeczywiście tak jest, że jeśli coś robimy, ale nie ma tego w sieci, to jakby tego nie było wcale. Tym bardziej jeżeli chcemy coś sprzedawać lub roz-wijać. Internet daje nam możliwości, by doskonale dopaso-wać się do potrzeb klientów i idealnie trafić z przekazem do tych osób, do których chcemy. Są np. narzędzia, które mo-nitorują to, co się dzieje w sieci w czasie rzeczywistym na temat naszego produktu czy naszej firmy. Dzięki temu je-steśmy w stanie 24 godziny na dobę gromadzić informacje, a następnie odpowiednio reagować.

Internet daje mnóstwo perspektyw, które trzeba tylko właściwie spożytkować. A jest o co się starać – Polska jest dużym rynkiem z ok. 19 mln internautów.

ZNALEŹĆ SPOSÓB, BY BYŁO LEPIEJ, INACZEJ

Aktualnie Mateusz Tułecki zdobytą wiedzę i doświad-czenie wykorzystuje pracując w funduszu, który wspiera innowacyjnych przedsiębiorców, startupowców. I choć po-jawiają się bardzo ciekawe pomysły, to przyznaje, że ten ry-nek jest ogromnie konkurencyjny. Nie ma rzeczy, które nie mają bezpośredniej konkurencji i żeby z nią wygrać, trzeba po prostu zrobić to lepiej, inaczej. Przepisu na sukces jed-nego, sprawdzonego, nie ma, ale z pewnością startupowcy powinni wystrzegać się podstawowych błędów. – Nieste-ty, często nie wiedzą, że przed nimi jest długa, ciężka dro-ga, że nie ma takich „strzałów” jak Zuckenberg – mówi Tu-łecki. – Pomysłodawcy często myślą, że ich pomysł jest je-den jedyny, nikt tego jeszcze nie wymyślił, bardzo często nie analizują rynku. Niektórzy nie patrzą na to biznesowo, chcą po prostu zrobić coś nowego, fajnego. A ja z racji, że pracuję w funduszu, muszę im wytłumaczyć, że przecież jedziemy na jednym koniu – my dajemy pieniądze, oni po-mysł i chodzi o to, żeby potraktować to jak zwykły biznes. Startupowcy nie potrafią również „sprzedać się” potencjal-nemu inwestorowi, partnerowi, komuś, kto może im po-móc. A zasada jest taka, że w ciągu minuty każdy powi-nien opowiedzieć o swoim projekcie w sposób komplek-sowy i spójny, z informacjami dla kogo, co, w jaki sposób, dlaczego inaczej, lepiej niż konkurencja.

Praca w funduszu Venture to dziś główne zajęcie Mate-usza Tułeckiego, ale równocześnie nadal pracuje nad two-rzeniem nowych kierunków studiów odpowiadających po-trzebom nowych technologii, które mogą być fantastycz-ną alternatywą dla młodych ludzi. Nieustannie rozwijają się zawody związane z siecią, jest też sporo zupełnie no-wych, ale problem polega na tym, że szkolnictwo wyż-sze nie nadąża za potrzebami rynku. Chociażby całkowi-cie nowe stanowisko pracy dla ludzi zajmujących się mar-ketingiem w nowych technologiach, czyli growth hacker. Są potrzebni tacy ludzie, ale nikt o tym nie uczy. Nowych, świeżych kierunków nie ma w ogóle. – Na szczęście wie-dza jest w sieci – stwierdza Mateusz Tułecki. ■

NOWE technologie

Z P

awłe

m P

otor

oczy

nem, dy

rekt

orem

Ins

tytu

tu A

dama

Mic

kiew

icza

w W

arsz

awie

, men

edże

rem k

ultu

ry...

Fotografie Tadeusz Poźniak

KULTURA to nie spisek pięknoduchów.

Częścią kultury jest EKONOMIA

...rozmaw

iają Aneta G

ieroń i Jaromir Kw

iatkowski

24 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

Aneta Gieroń, Jaromir Kwiatkowski: Od zawsze ko-jarzy się Pan jako dyplomata, menedżer kultury, od 5 lat dyrektor Instytutu Adama Mickiewicza. W ostat-nim zaś czasie możemy mówić o trochę innym wymia-rze Pana spełnienia zawodowego. To, że rozmawiamy w Krasiczynie, przy okazji Pana wizyty na 7. Biesz-czadzkim Lecie z Książką, to nie przypadek. Wydał Pan niedawno debiutancką powieść „Ludzka rzecz” i… krytycy by powiedzieli, że to trochę spóźniony debiut, bo po 50. urodzinach. Książka powstawała długo, kilka-naście lat. Skąd się wzięło Pańskie pisanie?Paweł Potoroczyn: Coś tam sobie piszę od 7. roku życia. Debiutantem też się nie czuję, bo drukowałem od 22. roku życia, więc to nie jest moja pierwsza proza. Cóż… Ilu au-torów, tylu pewnie powie, że pisanie coś im rekompensu-je. Jakiś lęk, deficyt czegoś, albo jakąś namiętność. Ja mia-łem ten komfort, że nie musiałem się z niczym spieszyć. Nie miałem kontraktu z wydawcą, nie miałem też parcia, by za wszelką cenę na stare lata zostać literatem. To taka moja joga. Ludzie o poranku biegają, grają w tenisa, medy-tują, a ja wstawałem o świcie i codziennie przez dwie, trzy godziny pisałem.Czy możemy liczyć na ciąg dalszy?Coś tam sobie piszę, może za 10 lat skończę. Nigdy nie miałem planu, by napisać wiele książek. Chciałem napi-

sać jedną, ale porządną, i słyszę, że to się udało. Co dalej? Może sztuka teatralna, może książka dla dzieci…W kulturze lepiej zrobić mniej, a dobrze. W ogóle z kul-turą jest ten problem, że jest ona uważana za dopust boży i kulę u nogi w jednym. Mój pryncypał, Bogdan Zdrojewski, minister kultury i dziedzictwa narodowego, powiada, że na kulturze najła-twiej się oszczędza, ale te straty najtrudniej odbudować. I ma rację. Przez 20 - 30 lat tłoczyliśmy do głów polity-kom, że kultura to nie jest spisek pięknoduchów, ale część ekonomii. I kiedy już prawie ich do tego przekonaliśmy, w 2008 r. przyszedł kryzys i raptem się okazało, że jest do-kładnie odwrotnie – ekonomia jest częścią kultury. To, co obserwujemy od kilku lat, to jest nie tylko kryzys gospo-darczy, lecz przede wszystkim kryzys aksjologiczny. Gdy swego czasu otworzyłem bardzo ważną gazetę i przeczyta-łem artykuł bardzo ważnego bankiera, czyli kogoś, kto po-siada bank, i ten bankier w ostatnim akapicie stwierdził, że świat zwariował, to zrozumiałem, że sprawa jest poważna. Gdyby takie same słowa mówił do nas kaznodzieja, poeta czy filozof, to ich wymowa byłaby zupełnie inna niż opi-nia bankiera. Jeżeli ten poważny człowiek mówi nam, że źródłem kryzysu jest aksjologiczna słabość kultury, to jed-nocześnie wskazuje, że jedną z dróg wyjścia z kryzysu jest aksjologiczne wzmocnienie kultury. Dlatego, mądrzejszy

Paweł POTOROCZYNMenedżer kultury, dziennikarz, publicysta, dyplomata. W 2. połowie lat 90. XX w. pracował w Konsulacie Generalnym RP w Los Angeles jako konsul ds. kultury. W 2000 r. objął funkcję dyrektora Instytutu Kultury Polskiej w Nowym Jorku, a pięć lat później – analogiczne stanowisko w Londynie. Od 2008 r. dyrektor Instytutu Adama Mickiewicza, narodowej instytucji kultury, której zadaniem jest promocja polskiej kultury na świecie i aktywny udział w międzynarodowej wymianie kulturalnej.

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013 25

o ostatnich parę lat kryzysu, mówię, że oczywiście kultu-ra jest częścią gospodarki, ale przede wszystkim ekonomia jest częścią kultury. Jak to wygląda w liczbach?

To skąd bierze się irracjonalne zachowanie polityków w Polsce i Unii Europejskiej, gdzie na kulturę najwię-cej daje Dania, ale i tak mniej niż na przeciętną unij-ną krowę?To prawda. Statystyczna, unijna krowa kosztuje europodat-nika 400 euro. Ten sam podatnik wydaje na kulturę około 200 euro i to w najhojniejszej Danii, bo w innych krajach UE dużo mniej. Rolnictwo jest kosztowne i ma wielu orędowników wśród polityków. Kultura - wręcz przeciwnie. Bo kultura nie wygra wyborów, choć politycy chętnie się do artystów przyklejają w kampanii wyborczej, bo to ład-nie wygląda w mediach. Lobby rolnicze czy przemysło-we zawsze będzie silniejsze, choć, moim zdaniem, w ko-lejnych latach będzie się to zmieniać. Np. we Francji lob-by przemysłu kulturalnego szybko rośnie w siłę i poszerza wpływy polityczne. A w Polsce? Branża kulturalna niesłychanie się w ostatnich latach spro-fesjonalizowała i na przekór wszystkiemu całkiem dobrze się rozwija. W tej chwili w Polsce jest grupa kilkudziesię-ciu menedżerów kultury europejskiej klasy. A fakty są ta-kie, że wciąż jeszcze nie mamy takich marek jak np. Tate Modern (brytyjskie muzeum narodowe międzynarodowej sztuki nowoczesnej w Londynie – przyp. red.) i przy obec-nej polityce trudno się spodziewać, że doczekamy się tak silnej, międzynarodowej marki. Co więc mamy? Świetnych zawodowców i prawdziwą erupcję talen-tów i kreatywności w każdej dziedzinie kultury. Celowo nie mówię tylko o sztuce, bo kultura to coś znacznie wię-cej. W nowoczesnej historii Polski takiej podaży talentów jeszcze nie było. Odwołajmy się do porównania ostatnich dwóch dekad z dwudziestoleciem międzywojennym. Po dwudziestoleciu międzywojennym z nazwisk światowego formatu zostali nam: Stanisław Ignacy Witkiewicz, Bruno Schulz, Witold Gombrowicz, Karol Szymanowski, Mie-

czysław Karłowicz, Leon Chwistek. A zobaczmy, ile na-zwisk rozpoznawalnych w świecie zostanie nam po obec-nym dwudziestoleciu. Sądzę, że pięćdziesiąt, a może i sto.Kogo by Pan wymienił?W teatrze: Krzysztofa Warlikowskiego, Krystiana Lupę, Grzegorza Jarzynę, Jana Klatę, Maję Kleczewską, wszyscy oni należą do światowej czołówki reżyserów. W muzyce są to: Paweł Szymański, Paweł Łukaszewski, Paweł My-kietyn. The Metropolitan Opera otwiera sezon 2013/2014 „Eugeniuszem Onieginem” i w tym najsłynniejszym te-atrze operowym na świecie w jednym przedstawieniu wy-stąpi aż trójka polskich śpiewaków operowych: Aleksan-dra Kurzak, Mariusz Kwiecień i Piotr Beczała. To coś nie-samowitego! Dużo dzieje się w sztukach wizualnych: Mi-rosław Bałka, Dominik Lejman, Artur Żmijewski, Monika Sosnowska, Agnieszka Polska, Konrad Smoleński. Mamy prawdziwy wysyp talentów.Przy takiej dyskusji nieuchronnie pojawia się pytanie: jak powinien wyglądać optymalny model finansowania kultury? Pana zdaniem, kogo i jak powinno się doto-wać?

Pewnie nie ma sensu porównywać muzyki np. zespołu The Beatles i Krzysztofa Pendereckiego. Każde w swojej klasie jest znakomite. Ale wracając do pieniędzy. W stre-fie rządowej pieniędzy na kulturę jest mało, ale już cał-kiem sporo jest ich w samorządach. Pytanie tylko, co zro-bić, żeby szły na coś więcej niż tylko festyny i pikniki.Samorządy mają ponad 5 razy więcej pieniędzy niż mini-sterstwo kultury. I, niestety, cudownej recepty na ich wy-dawanie nie ma. Trzeba mądrzej wybierać lokalne władze. Pieniądze dedykowane kulturze samorządy zwykle wyko-rzystują na działania pomagające wygrać wybory: festy-ny i sylwestra. Może więc trzeba w kolejnych wyborach zagłosować na kandydata, który powie: nie zrobię sylwe-stra na Rynku, te pieniądze wydam na publiczne bibliote-ki i muzeum.Trudno nam to sobie wyobrazić. Samorządowcy raczej zrobią tego sylwestra, bo tam przyjdzie w dużej masie ich elektorat. ►

Według różnych szacunków, kultura w Polsce generu-je od 2 proc. do 4 proc. produktu krajowego brutto. Dla porównania, hojnie subsydiowane rolnictwo ge-

neruje 3 proc. PKB, a przemysł motoryzacyjny około 4 proc., przy czym nakłady na kulturę w Polsce wynoszą zaledwie około 0,8 proc. budżetu państwa. Wniosek jest prosty: kultura jest re-welacyjnym interesem – tworzy miejsca pracy, jest nieszkodli-wa dla środowiska, podnosi narodowe IQ, buduje markę naro-dową, wreszcie jest jednym z najważniejszych parametrów de-cyzji o lokalizacji bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Kul-tura w wymiarze makroekonomicznym ma same zalety.

To jest trochę diabelska alternatywa: czy przeinwestować dziewięciu niezdolnych, żeby nie uronić tego jedne-go genialnego artysty? Światłe społeczeństwa rozwią-

zały ten dylemat i są skłonne raczej przeinwestować dziewię-ciu niezdolnych, by nie stracić jednego geniusza. To jest wpi-sane w urodę tego biznesu. Wierzę w istnienie „łańcucha po-karmowego” kultury, gdzie na samym dole jest pop, rozryw-ka, czy jakkolwiek to nazwiemy, i kultura wysoka ma decydują-cy wpływ na jej jakość. Im lepsza kultura wysoka, tym bardziej wartościowa rozrywka. Proszę sobie przypomnieć, że jeszcze 20 lat temu piosenki Marka Grechuty i Ewy Demarczyk to był pop. Dlatego jeżeli w kulturze pop nie chcemy dostawać abso-lutnej sieczki, to musimy zadbać o jak najwyższy poziom kultu-ry wysokiej, bo ona kształtuje gusty i popyt na dole.

VIP tylko pyta

26 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

Ale przecież niedawno mieliście Państwo w Rzeszowie koncert Aleksandry Kurzak, na który przyszły tłumy. Są-dzę, że na gwieździe pop ludzi nie byłoby więcej. Czyli można inaczej, lepiej. Uważam, że lokalne elity, w tym me-dia, powinny bardziej oddziaływać na samorządy, by pro-mowały dobre rzeczy.Kondycja mediów lokalnych jest więcej niż słaba…

Pan akurat jest w tej szczęśliwej sytuacji, że od 5 lat, jako dyrektor Instytutu Adama Mickiewicza, przecho-dzi od jednego ambitnego projektu do jeszcze większe-go, jeszcze bardziej prestiżowego.Polska w ostatnich latach zaczyna mieć oblicze, zaczyna mieć twarz, a to jest konsekwencja działań i wydarzeń, ja-kie miały miejsce w ostatnich latach: Rok Chopinowski, polska prezydencja w Unii Europejskiej, Euro 2012, nowo powstałe Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie, powstające Europejskie Centrum Solidarności, w koń-cu prace nad Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. W moim zawodzie taka sekwencja wielkich kotwic komu-nikacyjnych zdarza się raz w życiu. Prezydencja w Unii Europejskiej w 2011 r. pozwoliła nam mocno zaistnieć jako marka „Polska”. W ramach prezydencji było 400 projek-tów w 100 dni w 10 strefach czasowych. Oprócz 20 mln aktywnych uczestników tych wydarzeń, mieliśmy 7,5 tys. relacji w mediach. To zbudowało taką „masę krytyczną”, że zaczęły pojawiać się w mediach na całym świecie opi-nie o Polsce, Polakach, o kulturze, sporcie, jedzeniu, gos- podarce, powstał naturalny napęd i zainteresowanie Pol-ską na świecie. Sądzę, że wszystkie te okazje, wydarzenia wykorzystaliśmy bardzo dobrze. Nie zmarnowaliśmy ani dnia, ani euro, tylko powoli i systematycznie budowaliśmy wartość marki „Polska”. Czy nie wydaje się Panu, że kultura jest w zbyt dużym stopniu zależna od politycznych zawirowań? Np. mar-szałkom województwa podlegają m.in. instytucje kul-tury: filharmonie, teatry, muzea. I często, gdy zmienia się władza, następuje zmiana dyrektorów tych instytu-cji. Nieważne, czy poprzednik był kompetentny, ważne, że trzeba dać posadę swojemu. Czy ten mechanizm jest do uzdrowienia?

Na szczeblu ministerstwa kultury tego nie ma. Bogdan Zdrojewski jest jednym z nielicznych ministrów kultury, który nie forsuje osobistego gustu czy sympatii. I tu nie chodzi o „wazelinę”, bo często się spieramy o różne ważne kwestie. Mój szef uważa, że dyrektor narodowej instytucji kultury z politycznego nadania byłby nieporozumieniem. Szkoda, że ten mechanizm nie zawsze działa w woje-wództwach. Jeżeli udało się koalicji dyrektorów narodowych instytucji kultury przekonać polityków, że kuratorskie aspiracje wła-dzy szkodzą i kulturze, i władzy, to zapewne udałoby się to wytłumaczyć na poziomie samorządów.Trudno kreować politykę regionalnego teatru czy fil-harmonii, gdy włodarze rzadko tam zaglądają.

Czy mówiono Panu, że kaktus Panu wyrośnie, jeśli uda się Panu wypromować Polskę jako kraj związany z kul-turą?Nie, nigdy. Mam wrażenie, że jest to ostatnia rzecz ponad podziałami światopoglądowymi, politycznymi i towarzy-skimi. Poza tym, polska kultura do 1989 r. miała się zupeł-nie nieźle. Potem zmieniliśmy zainteresowania.Jeden przykład: kultura studencka. Paradoks polega na tym, że za czasów PRL rozwijała się bardzo prężnie. Dziś odnosimy wrażenie, że studenci zajmują się głów-nie piciem piwa i zarabianiem na studia.To prawda. Młodzi ludzie już od gimnazjum biorą udział w wyścigu szczurów. A kapitał społeczny wymaga ludzi, którzy część swojego czasu poświęcą na coś, co jest do-brem wspólnym. Uważam, że wzorzec Obywateli Kultu-ry powinniśmy przenieść na arenę europejską. Unia prze-

Ale są i każdy polityk musi się z nimi liczyć. Trzeba bu-dować formy nacisku na kandydatów, by odstąpili od trwonienia naszych podatków na kiełbasę i piwo, a wy-

dawali je na coś pożytecznego, co się opłaci nam wszystkim, także samorządowcom, w perspektywie dekady, a nie jednych wyborów samorządowych. Dobrym przykładem jest Kraków. Prezydent Jacek Majchrowski inwestuje w naprawdę wysokiej jakości projekty zarówno w rozrywce, jak i w kulturze wysokiej, i wciąż wygrywa wybory. Tam, nawet gdy jest plebejska zaba-wa – puszczanie wianków na Wiśle – to akompaniuje jej Sigur Ròs, a muzyki tego zespołu nie można nazwać masowym po-pem. Takie rzeczy są możliwe, ale zwykle są skutkiem nacisków lokalnych elit.

To stawiajcie na takich, którzy nie będą się bali zatrud-nić w filharmonii czy teatrze dyrektora z osobowością. Człowieka, który nie będzie posłusznym politycznym

nominatem. Który będzie potrafił się postawić, wyrwać pienią-dze z gardła czy podejmować interesujące wybory artystycz-ne. Trzeba pytać kandydata na prezydenta miasta o problem dróg, parkingów czy przedszkoli. Ale trzeba też pytać, jak wy-obraża sobie politykę kulturalną w mieście. Kto to ma zrobić? Elity. Bibliotekarze, nauczyciele, farmaceuci, lekarze, prawnicy. To jest potężna siła. Dziś, przy użyciu takich narzędzi jak Face-book czy Twitter, cóż to jest skrzyknąć się w 100, 200 czy 500 osób? Nic. Kilka kliknięć. Model nacisku, jaki zastosowali Oby-watele Kultury (nieformalny ruch społeczny, który doprowa-dził do podpisania przez premiera Tuska „Paktu dla Kultury”, który podwaja nakłady na kulturę w budżecie państwa) jest do zaadaptowania na każdym poziomie: gminy, miasta, regionu. Tylko trzeba uznać, że dobro wspólne jest warte tego, by od-kleić się na chwilę od telewizora czy grilla i tupnąć nogą. Oby-watele Kultury w środku kryzysu zażądali, by nakłady na kultu-rę uległy podwojeniu. Rozmawiałem z poważnymi politykami, którzy twierdzili, że kaktus im wyrośnie, jeśli to się uda. A jed-nak premier podpisał „Pakt dla Kultury”.

VIP tylko pyta

znacza na kulturę 0,2 proc. budżetu. Śmiechu warte. Kawa i krakersy w Brukseli i Strasburgu kosztują więcej.Jak to możliwe, skoro Europa jest postrzegana jako kontynent, który „kulturą stoi”?Brukseli się wydaje, że to należy do tzw. polityk narodo-wych, czyli że każdy kraj ureguluje te sprawy we własnym zakresie. Nie ma jednej europejskiej polityki kulturalnej.Tak czy owak, Europa jest uważana za kolebkę kultury. Amerykanin, gdy chce poobcować z kulturą, jedzie do Paryża albo Londynu.Część z nich przyjeżdża też do Polski.Gdzie?Do Warszawy, Krakowa, Wrocławia, Łodzi. Jakimi kanałami dowiadują się o Polsce?Poważna część z nich dzięki naszej informacji. Regular-nie pokazujemy nasze projekty w USA i one z reguły mają bardzo dobrą prasę. Tak naprawdę wiarygodność Facebo-oka czy Twittera jest znikoma. Za to wiarygodne są nadal „New York Times”, „Washington Post” czy „New Yorker”. Ich rekomendacja nadal znaczy więcej niż rekomendacja 20-letniego spawacza na Facebooku. Co decyduje o tym, że Instytut Adama Mickiewicza promuje akurat tego, a nie innego artystę?

Wróćmy jeszcze do Pańskiej wypowiedzi, że kultura jest jednym z najważniejszych parametrów decydują-cych o tym, czy gdzieś napłyną inwestycje zagraniczne, czy nie. A wszyscy myślą, że tylko niskie podatki i tania siła robocza.Już dawno nie. Produkty niedługo wszędzie będą takie same i będą kosztowały tyle samo. Kiedyś rozmawiałem na ten temat z amerykańskim dżentelmenem, miliarderem, numerem 40. na tamtejszej liście najbogatszych „Forbesa”. Nie mógł zrozumieć, dlaczego o to pytam, bo dla niego było to oczywiste. Powiedział mi: „Gdy coś w Polsce kupię

czy wybuduję, to może polecę tam przeciąć wstęgę. A moi menedżerowie będą tam żyć 5 czy 10 lat. Oni muszą mieć pod ręką filharmonię, teatr, kino, operę, jazz, szkołę z ję-zykiem angielskim dla dziecka i dobre jedzenie”. A to jest wszystko kultura. Nigdy dość powtarzania tego argumen-tu. Nie chcę powiedzieć, że to jest tak samo ważne, jak au-tostrady, lotniska i koszty siły roboczej. Ale jakość życia w miejscu, gdzie ktoś chce zainwestować kapitał, jest przez tegoż kapitalistę równie starannie badana i porównywana.Mówimy o ludziach zamożnych. W Polsce problem z kulturą jest – jak się nam wydaje – taki, że zbyt wiele osób koncentruje swoją energię na tym, jak związać ko-niec z końcem i na korzystanie z dóbr kultury nie mają ani pieniędzy, ani czasu, ani sił.

Jak Pan ocenia zainteresowanie polskiego biznesu in-westowaniem w kulturę?Jestem dobrej myśli, ponieważ widzę jaskółki zmiany. Co-dziennie dostaję kilkadziesiąt zaproszeń na różne premie-ry, wernisaże itp. Proszę mi wierzyć, że np. Orlen w kultu-ralnych działaniach na wysokim poziomie jest obecny pra-wie wszędzie. Nie interesuje go „plankton kulturalny”, to jest rzecz dla mniejszego biznesu. Wchodzi w bardzo duże, prestiżowe projekty, podobnie jak kilku innych wielkich narodowych championów: Lotos, PKO BP, KGHM.Jednak trochę nas przeraża, że wielu polskich przed-siębiorców nie chce się zapisać w ludzkiej pamięci jako sponsorzy ważnych wydarzeń kulturalnych. Wolą in-westować w ludyczne imprezy.Bo jeszcze myślą sprzedażą, a nie marką. Nie wszyscy ro-zumieją, że niedługo to wszystko będzie kosztowało tyle samo i będzie się konkurowało marką, a nie ceną. Polscy przedsiębiorcy muszą zrozumieć, że polem konkurencji jest dzisiaj marka, a nie to, kto wcisnął konsumentom wię-cej kompletnie niepotrzebnych rzeczy. W dużych korpora-cjach powoli zaczynają to rozumieć. Za chwilę zrozumieją to ci mniejsi, a za pokolenie – wszyscy. ■

Instytut nie wozi za granicę tego, co się podoba w Instytu-cie. Instytut wozi to, co się podoba za granicą. Jedną z na-szych głównych aktywności jest program wizyt studyjnych.

Przywozimy z całego świata profesjonalistów kultury: właści-cieli galerii, selekcjonerów festiwalowych, dyrektorów muze-ów, dyrektorów sal koncertowych, DJ-ów rozgłośni radiowych, krytyków, ok. 500-600 osób rocznie – pokazujemy naszą ofer-tę i obserwujemy ich reakcje. Ja nigdy nie będę tak dobrze znał ich publiczności, jej gustów, oczekiwań, jak oni sami. To mi daje kilka wartościowych rezultatów. Po pierwsze, jeżeli oni coś kupią w moim „sklepiku”, to to się staje ich produktem, co zdejmuje ze mnie więcej niż połowę kosztów. Po drugie, to mi pozwala zminimalizować margines błędu programowego. Po trzecie, to mi daje poczucie wiarygodności w Polsce. Gdy bo-wiem przyjdzie do mnie artysta z pretensjami: „dlaczego wysy-łasz tamtego, a nie mnie”, mogę odpowiedzieć: „słuchaj, po-kazałem jego i twoje prace, nasz odbiorca wybrał tamte”. Dla branży w Polsce nasze działanie jest całkowicie transparentne, dzięki czemu różni frustraci zostawili nas w spokoju.

Problem leży gdzie indziej. W Polsce system edukacyjny nie przygotowuje konsumentów kultury. Dopiero teraz powoli wracają do szkół muzyka i plastyka. A przecież

chodzi o to, by szkoły nie wypuszczały kulturalnych analfabe-tów. By przygotowały może nie tyle twórców, co kompetent-nych odbiorców. Trzeba odtworzyć ten rynek, który kiedyś mieliśmy. Trzeba np. uświadomić wydawcom, że książki są za drogie. Każda moja wizyta w księgarni kosztuje 200 - 300 zł, przy czym ja jeszcze wiążę koniec z końcem. Ale co ma zro-bić np. student? Jak ma zgromadzić bibliotekę, skoro go na to nie stać?! I nie mówcie mi o Kindlach czy iPodach. A je-żeli jego dzieci nie wychowają się wśród książek, to nie będą miały nawyków czytelniczych. Fizyczna obecność książek w domu sprawia, że się po nie sięga. Jest tu wiele problemów do rozwiązania i to jest tylko jeden z nich. Ale mam wraże-nie, że pewne myślenie i działania w dobrym kierunku już się rozpoczęły.

VIP tylko pyta

Wywiad i sesję fotograficzną przeprowadziliśmy w zamku w Krasiczynie.

30 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

Pisząc o Muzeum Historycznym w Sanoku trzeba opo-wiedzieć dwie różne historie. Pierwsza o tym, jak zbiory gro-madzone przez kilku zapaleńców stały się zaczątkiem profes- jonalnego muzeum na europejskim poziomie, i jak, dzięki funduszom unijnym, muzeum to unowocześnia się i rozra-sta. Druga pokazuje jak – w tym samym czasie – biedna pla-cówka kultury od ponad 20 lat walczy o przetrwanie.

W roku 1933 Leon Getz, malarz po krakowskiej Aka-demii Sztuk Pięknych, nauczyciel w sanockim gimnazjum, założył muzeum kultury łemkowskiej na plebanii cerkwi greckokatolickiej. Patronowało mu stowarzyszenie Łem-kiwszczyna. W rok później staraniem Towarzystwa Przyja-ciół Ziemi Sanockiej powstało Muzeum Ziemi Sanockiej. Na zamku Aleksander Rybicki gromadził sztukę cerkiew-ną i rzymskokatolicką. Profil zbiorów w obu muzeach był bardzo podobny. Łatwo pozyskiwano stare ikony. Kiedy na licach wizerunków pojawiały się odpryski, duchowni wy-cofywali je z kultu i zamiast palić – jak każdy poświęco-ny obiekt – oddawali do jednego z muzeów. Nie żądali za-płaty: nikt w tych czasach nie zastanawiał się, ile warta jest dawna sztuka cerkiewna. Magazyny na parterze zamku za-pełniały się. Piętro zajmował 2. Pułk Strzelców Podhalań-skich. Aleksander Rybicki interweniował u ministra, gdy dowództwo chciało wyburzyć ścianę działową i utworzyć olbrzymią salę balową. Po tym incydencie piętro przeszło na własność muzeum.

W roku 1940 Niemcy połączyli zbiory. Utworzyli na zamku Kreismuseum, którego zadaniem było gromadzenie sztuki sojuszników – Ukraińców. Stosunki między muze-

Muzeum Historyczne w Sanoku wystawiało prace Zdzisława Beksińskiego w ponad 40 miastach. Obejrzało je kilkaset tysięcy widzów. W 2010 r. od ekspozycji w gmachu Parlamentu Europejskiego

w Brukseli rozpoczęły się zagraniczne pokazy artysty. W zamian za świetną promocję Podkarpacia sanockiemu Muzeum grozi ruina finansowa.

Tekst Antoni AdamskiFotografie Tadeusz Poźniak

alnikami (do których dołączył jako pracownik techniczny Stefan Stefański) układały się zgodnie. Leon Getz dyskret-nie informował AK o zamiarach okupanta. Aleksander Ry-bicki działał w podziemiu. W roku 1944, gdy do Sanoka zbliżał się front wschodni, Niemcy zapakowali cenne mu-zealia do skrzyń i wywieźli na Zachód. Były wśród nich ta-kie obiekty jak Mandylion z XV w., krzyż grecki, skrzydła ołtarza gotyckiego z Wary, a także ukraińskie stroje ludowe i archiwum z przywilejami królewskimi. Po wojnie na Ślą-sku odnaleziono tylko dokumenty, które już nigdy nie wró-ciły do Sanoka. Znalazły się w Archiwum Głównym Akt Dawnych w Warszawie. 9 sierpnia 1944 r., gdy do Sanoka wkroczyła Armia Czerwona, zamek na kilka tygodni pozo-stał bez gospodarza. NKWD wywiozło Aleksandra Rybic-kiego na Syberię, skąd wrócił dopiero w 1956 r. Leon Getz – strzelec siczowy – uciekł do Krakowa i rozpoczął pracę jako adiunkt w Akademii Sztuk Pięknych. Tam na jego ślad natrafiło UB. Został przewieziony do więzienia w Rzeszo-wie, do Sanoka już nigdy nie wrócił.

orządkowaniem zbiorów zajął się Ste-fan Stefański. Placówka otrzymała nazwę

Muzeum Ziemi Sanockiej, zmienioną w latach 60. XX w. na Muzeum Historyczne. W czasie, gdy San

był granicą między Niemcami i Związkiem Radzieckim, zamek w Lesku zajmowali sowieccy żołnierze. Książkami z biblioteki Krasickich rozpalali ogniska. Leon Getz i Ste-fan Stefański zdołali uratować dużą ich część, przewożąc ją na zamek w Sanoku. Zabytki do muzeum pozyskiwano ►

Wiesław Banach:życie wpisane w Muzeum Historyczne w Sanoku

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013 31

PORTRET

Wiesław Banach.

32 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

w różny sposób. Ze starostwa przeniesiono gotycką chrzcielnicę pochodzącą z miejscowego kościoła farnego, która w urzędzie pełniła rolę donicy na kwiaty. Do Sanoka zwożono mienie z okolicznych dworów, przejmowanych przez państwo w ramach reformy rolnej, np. wyposażenie pałacu Załuskich w Iwoniczu z cenną kolekcją portretów. Z opuszczonych po akcji „Wisła” cerkwii, zabezpieczano ikony: od XV-wiecznych po XIX-wieczne.

ównocześnie gromadzono zbiory sztuki współczesnej. W roku 1963 Franciszek

Prochaska, artysta-malarz z Aix-en-Provence, podarował Muzeum swoją kolekcję. Druga

część daru dotarła tutaj w 1978 r.,w 6 lat po śmierci arty-sty dzięki staraniom żyjącej jeszcze w Sanoku siostry Anny Niedzielskiej, siostrzenicy Anny Florkowskiej z Argentyny i malarza z Aix, Wacława Zawadowskiego. Franciszek Pro-chaska – sanoczanin, legionista, po wojnie był skierowany na wojskową placówkę dyplomatyczną do Paryża. Miesz-kał na Montparnassie, przyjaźniąc się z wieloma artystami. Wśród nich byli: Józef Pankiewicz, Olga Boznańska, Ta-deusz Makowski, Wacław Zawadowski, Manuel Ortiz de Zatate czy Juls Flandrin. Po otrzymaniu daru Muzeum zor-ganizowało wystawę czasową artystów związanych z Éco-le de Paris, po czym kilka prac Prochaski zawisło na stałej ekspozycji (w korytarzach zamkowych) obok dzieł Zdzi-sława Beksińskiego i Mariana Kruczka. Ekspozycja sta-ła składała się jeszcze z dwóch sal z ikonami oraz z sali z portretretem sarmackim i kolekcją Załuskich. Ozdobą był wielkiej klasy wizerunek „Kobiety z wachlarzem” pędz-la Gijsberta Sybilli, ucznia Rembrandta – jedyny przykład malarstwa holenderskiego w Sanoku. W trudnym roku 1968 dyrektor Stefański stracił stanowisko, gdyż naraził się władzy protestem przeciw przemianowaniu placu obok bu-dynku Muzeum. Placyk nosił imię św. Jana Nepomucena; stała tam kapliczka z figurą świętego. Władze znalazły dla placu nowego patrona: Hankę Sawicką. W 1970 r. nowym dyrektorem został historyk Edward Zając.

W roku 1973 do Sanoka przyjechał po raz pierwszy Wiesław Banach, student historii sztuki KUL. Poznał wte-dy Zdzisława Beksińskiego, który mieszkał w starym drew-nianym domku przy dawnej ul. Świerczewskiego (dzisiej-sza Jagiellońska), otoczonym zdziczałym sadem.

– Dom sprawiał niesamowite wrażenie – wspomi-na Wiesław Banach. – Wchodziło się przez ciemną sień, w której widniały czaszki – cykl rzeźb artysty z lat 60. At-mosfera była ciepła, przyjacielska, co było zasługą Zo-fii, żony artysty. Beksiński prowokował niekonwencjo-nalnymi sądami o sztuce. Twierdził np., że Piotr Micha-łowski – największy malarz epoki romantyzmu, w ogóle nie umiał rysować. Beksiński, wychowanek wilnianina, Lubomira Ślendzińskiego, był zwolennikiem precyzyjne-go, analitycznego rysunku, który w pierwszych latach po studiach stał się jego obsesją. Stary dom, gdzie zamiesz-kiwały trzy pokolenia rodziny Beksińskich, stał się wtedy solą w oku miejscowych władz. Kontrastował z nowocze-snością w stylu Edwarda Gierka. To tędy przejeżdżał I se-kretarz partii w drodze do Autosanu. Ten dom mijał rów-

nież premier Piotr Jaroszewicz, wracając z polowań w Ar-łamowie. „Rudera” – jak określali ją decydenci – miała zo-stać rozebrana. Beksiński kupił mieszkanie w Warszawie i w 1977 r. przeniósł się tam na stałe.

Po studiach, w 1977 r., Wiesław Banach przyjechał do Sanoka i rozpoczął pracę w Muzeum. Trafił na mały, ale znakomity zespół kolegów. Romuald Biskupski był już najlepszym specjalistą od sztuki cerkiewnej w Polsce, Ma-ria Zielińska znakomitym archeologiem skrupulatnie bada-jącym wzgórze zamkowe, a Wanda Szulc niezwykle pra-cowitym konserwatorem mającym już za sobą dziesiątki uratowanych znakomitą konserwacją ikon. Jeszcze za cza-sów dyrektorowania Stefana Stefańskiego muzeum zaczęło gromadzić prace Zdzisława Beksińsiego. Dyrektor Edward Zając robił to już systematycznie, rokrocznie kupując ko-lejne dzieła. Kolekcjonowano także płótna innych malarzy ze środowiska sanockiego oraz rzeźby Mariana Kruczka. Dokonywano zakupów w Desach w Krakowie, Wrocławiu i Warszawie. Czasami był tylko problemem z transportem.

– Pamiętam, jak woziłem płótna autobusami, a raz – kiedy w Krakowie spóźniłem się na ostatni PKS – nawet autostopem – wspomina Wiesław Banach.

Zbliżał się remont zamku. W latach 80. ub. wieku tym-czasowe sale ekspozycyjne przygotowano w budynku za-jazdu, w którym mieściły się biura i pracownie konser-watorskie. Na magazyny przeznaczono nowy budyne-czek przy wejściu do zamku. Przeprowadzka eksponatów do magazynu została jednak wstrzymana. Okazało się, że betonowa wylewka posadzki kruszy się i trzeba wykonać nową. Budowlańcy ukradli cement – najcenniejszy ma-teriał reglamentowany w PRL. W okresie „Solidarności” otwarta została trzecia sala z ekspozycją sztuki cerkiewnej, bez zgłoszenia tego faktu cenzurze. Salę tę oczywiście po wprowadzeniu stanu wojennego zamknięto.

roku 1990, kiedy Wiesław Banach zo-stał wybrany na nowego dyrektora, zwali-

ły mu się na głowę stare kłopoty. Najbardziej bezsensownym było otwarte pod koniec lat 80.

XX w. muzeum gen. Karola Świerczewskiego w Jabłon-kach. Złożyły się na to błędy techniczne wykonawcy i ab-surdalna ekspozycja o propagandowym charakterze. Jedy-nym autentycznym eksponatem była należąca do genera-ła karafka z kompletem kieliszków. Pamiątka o tyle traf-nie go charakteryzowała, że „człowiek, który się kulom nie kłaniał” rzadko kiedy chodził trzeźwy. Karafka wróciła do Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, zaś budynek zo-stał oddany gminie Baligród.

„Pan za wszystko odpowiada” – usłyszał na wstępie nowy dyrektor. Był przerażony, gdy stwierdził, iż zamko-we muzeum nie posiada żadnych zabezpieczeń, zaś cen-nych zbiorów pilnują wiekowi, bezbronni emeryci. Gdy rozwiązał ten problem, przystąpił do remontu zamku. Pra-ce należało zacząć w sposób nietypowy – od dachu. Więź-ba była bowiem w takim stanie, że każda większa wichu-ra mogła zmieść połać dachową w dół, wprost na przebie-gającą pod wzgórzem arterię komunikacyjną. Dokumenta-cja techniczna remontu, przygotowana przez państwowe

PORTRET

przedsiębiorstwo konserwacji zabytków, nie dawała szan-sy na przywrócenie zamkowi renesansowego charakteru. Remont rozpoczęto, korygując na bieżąco błędy projektan-tów przy pomocy i współpracy z konserwatorem krośnień-skim, Alojzym Cabałą. Czas naglił: pękały mury zamku.

W trakcie prac okazało się, że Austriacy w czasie prze-budowy gmachu grube ściany działowe korytarza posado-wili nie na fundamentach piwnic, ale na ich sklepieniach. Groziła katastrofa budowlana. W czasie rozbiórki tych ścian znaleziono renesansowe detale architektoniczne: fragmenty bogato rzeźbionych obramowań drzwi i okien. Kamieniarka przypominała wawelską: wszystko wskazu-je na to, iż została przywieziona z Krakowa. Gotycki za-mek w latach 1520–1548 przebudowany został na rezyden-cję królowej Bony. W czasie robót odnaleziono także wy-kuty w kamieniu jej kartusz herbowy z przedstawieniem węża, który znalazł się później w herbie Sanoka. Nie wia-domo, czy Bona kiedykolwiek gościła na zamku, zrzekła się bowiem starostwa sanockiego na rzecz Wilna. Pozostał po niej „mały Wawel”, odsłonięty po usunięciu dokona-nej przez zaborcę przebudowy. Sale zamku oddawano suk-cesywnie do użytku. Na parter wróciły najcenniejsze iko-ny. Pierwsze piętro w 1999 r. zajęła tymczasowa ekspozy-cja prac Zdzisława Beksińskiego. W dwa lata później za-kończona została adaptacja poddaszy na sale wystawowe, gdzie umieszczono kolekcję Franciszka Prochaski.

W końcu przyszła kolej na Galerię Beksińskiego zapla-nowaną w rekonstruowanym południowym skrzydle zam-ku. Przy jego odbudowie ścierały się różne koncepcje. Naj-ciekawszą z nich: pawilonu ze szkła, w którym odbijały-by się zamkowe mury, odrzucił konserwator zabytków. Po-mysł budynku z ceramiczną fasadą, dekorowaną siatką na-kładających się na siebie „piszczeli” (motyw z cyklu ka-tedr Beksińskiego) okazał się zbyt drogi. Zgodnie z regu-łami przetargu, zwyciężyła koncepcja najtańsza: projekt Jerzego Hnata, architekta z Gliwic, pochodzącego Sano-ka. To ocieplony pawilon wzniesiony z pustaków pokry-tych wykładziną z regularnych kamiennych płytek. Skrzy-dło wzniesione z kamiennych ciosów – identycznych z mu-rami zamku – byłoby zbyt ciężkie i skarpa groziłaby osu-nięciem. Koszt inwestycji to 4,3 mln zł; z tego 2,5 mln zł z funduszy europejskich i 900 tysięcy zł ze spadku po ar-tyście, który swoje prace oraz cały majątek zapisał w testa-mencie Muzeum Historycznemu w Sanoku. Jeszcze przed tragiczną śmiercią artysty dyrektor Banach zdążył go poin-formować, że będzie budowana jego nowa galeria w połu-dniowej części zamku.

Galeria została uroczyście otwarta rok temu. Goście wchodzili na dziedziniec po prowizorycznie ułożonych

płytkach chodnikowych. Pod dziedzińcem trwały bowiem kolejne prace: drugi etap inwestycji kosztującej 7,6 mln zł (z tego 4,4 mln z funduszy unijnych i budżetu państwa). W podziemiach zbudowano nowoczesne zaplecze z salą konferencyjną, dwoma dużymi pomieszczeniami magazy-nowymi oraz kolejnymi salami wystawowymi. Łączą się one z betonowym, niemieckim bunkrem z czasów ostatniej wojny: to znakomite miejsce na ekspozycję historyczną. Prace w podziemiach zostaną ukończone we wrześniu br.

– Nie mamy ani grosza na wyposażenie nowych sal i magazynów. W dodatku musiałem zatrudnić ośmiu no-wych pracowników. Przecież muzeum się rozrasta – twier-dzi dyr. W. Banach.

ieniędzy brakuje od 20 lat, kiedy Mu-zeum Historyczne przeszło z budże-

tu wojewody krośnieńskiego na finansowa-nie powiatu. W zimie 2002/2003 trzeba było wy-

łączyć ogrzewanie w całym budynku biurowym. Per-sonel pracował w dwóch pokojach magazynu i na domo-wych komputerach, gdzie wykonywano ściśle rozliczane prace.W następnych latach było o tyle lepiej, że muzeum stać było na ogrzewanie. Przez minione lata Urząd Mar-szałkowski wspomagał muzeum kwotą 600 tysięcy zło-tych, ale po otwarciu skrzydła ta pomoc jest daleko nie-wystarczajaca.

– Dostaję z powiatu 600 tys. zł, kolejne 600 tys. od marszałka województwa. Tymczasem trzeba nam 1,7 mln zł rocznie. Bieżący budżet wystarczy do października br. Później trzeba będzie, do stycznia 2014 r., zamknąć Mu-zeum na kłódkę – dodaje dyr. Banach, przypominając, iż już pięć lat temu był gotowy projekt przejęcia placówki przez marszałka. Na obietnicach się skończyło.

W najnowszym wydawnictwie poświęconym Gale-rii Beksińskiego czytamy: „Pokazaliśmy jego prace set-kom tysięcy widzów w całej Polsce – od Wałbrzycha po Szczecin, od Sopotu po Kraków, od Poznania po Białystok, od Zamościa po Wrocław, a także (...) w Parlamencie Eu-ropejskim w Brukseli i w Phantastenmuseum w Wiedniu. Największa z jego wystaw, prezentująca 650 prac, została otwarta w pierwszą rocznicę jego śmierci, 21 lutego 2006 roku w Muzeum Narodowym w Gdańsku”. W planach kon-cert ulubionej muzyki Beksińskiego, połączony z pokazem jego prac w filharmonii w Bielefeld (trzeci po koncertach w filharmoniach: krakowskiej i rzeszowskiej) oraz wysta-wy w Berlinie i Pradze. Na ekspozycje zagraniczne trze-ba starać się o osobne środki. Ministerstwo Kultury i Dzie-dzictwa Narodowego wspomogło finansowo wystawę wie-deńską i dzięki temu mogła ona dojść do skutku. ■

o Sanoka od lat przyjeżdżam z przyjemnością. Zawsze mogłem zobaczyć tu coś nowego jakby na przekór fi-nansowym ograniczeniom i powiatowej biedzie. Bo wszyskie trudności przezwyciężała tu wyobraźnia: naj-

pierw kilku zapaleńców – twórców muzeum, zaś od ponad 20 lat dyrektora Wiesława Banacha, który prze-kształcił je w placówkę na europejskim poziomie. Świetny znawca twórczości Zdzisława Beksińskiego i jego bio-

graf (książka o artyście jego autorstwa miała już dwa wydania), badacz polskiego malarstwa z kręgu Ecole de Paris, jest rów-nocześnie znakomitym propagatorem sztuki współczesnej. Jego działalność znana jest w całej Polsce. Zaczyna być znana w Europie. I co z tego, skoro Muzeum Historyczne nie może liczyć na finansową stabilizację? Władze samorządowe od lat ra-dzą nad tym, jak promować Podkarpacie. Nikt jakoś nie potrafi dostrzec faktu, iż region jest już – od dawna – skutecznie pro-mowany przez słabo dotowane powiatowe muzeum. Wystarczy z tego wyciągnąć wnioski.

~ ANTONI ADAMSKI

PORTRET

34 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

BĄDŹMY szczerzy

Jarosław A. SzczepańskiDziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.

O skutkach plucia do własnej studni

Emocje wywołane emisją w pierwszym programie polskiej telewizji publicznej niemieckiego serialu o drugiej wojnie światowej „Nasze matki – nasi ojcowie” nieco opadły, telewizyjna bieżączka zdążyła już wywołać nowe – teraz akurat widzowie wszystkich stacji przeżywają konflikt księdza Lemańskiego z arcybiskupem Hoserem. Za chwilę były już proboszcz z podwołomińskiej Jasienicy pójdzie w zapomnienie, a kamery znajdą kolejny obiekt parodniowej fascynacji. Może więc warto wrócić do nieszczęsnego serialu, ale już bardziej „na spokojnie”.

Oczywiście film ma prawo oburzyć polskiego widza. Można się wręcz dziwić tym, których nie oburzył, a takich – ku memu zdziwieniu – nie brakło, niestety, co widać było na pasku w dole ekranu oddanym do dyspozycji internautów podczas dyskusji po emisji ostatniego odcinka. Zapewne wielu z nas zadawało sobie pytanie, skąd się bierze stereotyp Polaka – antysemity, którego los Żydów kompletnie nie obchodził – do tego stopnia, że żołnierze Armii Krajowej nie przeszkadzali Niemcom w zagładzie, a można się domyślać, że była ona im nawet na rękę. Pomijam już skandaliczny skrót graniczący z bezczelnym fałszem, że wojna zaczęła się właściwie w czerwcu 1941 roku agresją na Związek Sowiecki. Napawa zdumieniem obraz Berlina, w którym Żydzi żyją w miarę normalnie, przyjaźnią się ze zwykłymi (czytaj: przyzwoitymi) Niemcami, którym nazizm i szczególna nienawiść do Żydów były czymś z gruntu obcym, którzy też właściwie – jak wyraźnie sugerują twórcy tego „dzieła” – byli ofiarami istot poubieranych w mundury SS, SA i gestapo.

W filmie funkcjonariusze hitleryzmu to jakieś zewnętrzne fatum, które pojawiło się w postaci plagi obcych, kosmicznych wręcz, człekokształtnych insektów. I to w jakiś sposób psychologicznie można zracjonalizować. Widać Niemcom wciąż ciężko jest spojrzeć prawdzie w oczy, przyznać, że jako naród w latach 30. i 40. ubiegłego wieku zwariowali – dali się uwieść bandzie zbrodniarzy. Jednak nas nurtuje pytanie, dlaczego próbują Polaków wciągnąć w wir odpowiedzialności za holokaust? Dlaczego naszą Armię Krajową, największe wojsko jedynego podziemnego państwa w Europie podbitej przez Hitlera, ośmielili się przedstawić jako leśnych watażków, cokolwiek prymitywnych, właściwie nie wiadomo o co w tych polskich lasach walczących, a do tego jeszcze gardzących Żydami?

Mam prawo przypuszczać, że dla autorów niemieckiego filmu Polska nie jest krajem nieznanym. Od dwudziestu kilku lat nasze granice są wzajemnie otwarte. 25 lat temu ci twórcy zapewne wchodzili w wiek dorosły, jest prawie pewne, że Polskę odwiedzili i to prawdopodobnie nieraz. Od ponad dwóch dekad nie ma „żelaznej kurtyny”, nie byli więc skazani tylko na przekaz swoich rodziców, a nawet niemieckich historyków. Więc dlaczego?

Pytanie dla nas samych jest, niestety, bolesne. A tym samym odpowiedź jest bolesna. Przez dwadzieścia kilka lat, od czerwca 1989 roku, odbrązawiamy naszą najnowszą historię. Fetujemy faceta, który zarabia na demonizowaniu Polaków. Tolerujemy rozdymanie do nieprawdopodobnych rozmiarów nielicznych faktów, w których nieliczni Polacy rzeczywiście się zatracili. Część środowisk opiniotwórczych, które dysponują mediami tzw. głównego nurtu, przyjęła rewelacje Jana Grossa niemal jako prawdę objawioną. Poza kilkuletnim okresem prezydentury Lecha Kaczyńskiego nie mieliśmy żadnej polityki historycznej. Smutna prawda jest taka, że politykę historyczną z rozmysłem i ewidentnym planem realizowało od 1989 roku środowisko „Gazety Wyborczej”, a wiele środowisk opiniotwórczych tej polityce wtórowało. No i powstawały filmy typu „Pokłosie”, fetowano kolejne książki Jana Grossa – słowem przedsięwzięcia, których główną skazą było stosowanie zasady pars pro toto, czyli – powtórzę – rozdymanie do karykaturalnych rozmiarów nielicznych faktów hańbiących wizerunek Polaka. Wystarczy przypomnieć słynną wypowiedź Władysława Bartoszewskiego o tym, że podczas okupacji bardziej bał się sąsiadów niż okupantów. Aż chciałoby się zapytać – jakim więc cudem z inicjatywy Instytutu Yad Vashem pojawiły się w Izraelu tysiące polskich drzewek? Taka wypowiedź Bartoszewskiego to przecież wspaniały prezent dla Niemców, szczególnie młodych. Oto Polacy sami biją się we własne piersi – okazuje się, że my Niemcy, a właściwie nasi ojcowie, mieli wspólników w holokauście!!! Czy można się dziwić, że to skwapliwie przyjęli i włączyli w swoją nową narrację historyczną?

Na szefostwo TVP posypały się, słusznie zresztą, gromy za emisję niemieckiego serialu. Słusznie, bo wcześniej całymi latami sami rozbrajaliśmy się, tolerując wymazywanie i fałszowanie pamięci. Nasza historia, szczególnie dotycząca czasów II wojny światowej, tak się potoczyła, że nie musimy jej dodatkowo lukrować. Ale, na miłość boską, chwalmy się nią – nie mamy się czego wstydzić! ■

36 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

Krzysztof Martensbrydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.

AS z rękawa

Handel w niedziele i inne zakazy

Przeciwnicy zakazu handlu w niedziele argumentują, że straci na tym gospodarka. Posłowie promujący te ideę uważają, że „ilość środków dostępnych w budżetach domowych się nie zmieni” i to co kupujemy w niedziele, kupimy w inne dni tygodnia. Mam nieodparte wrażenie, że brak im konsekwencji. Większość pracobiorców cieszy się wolnymi sobotami. Zakaz handlu powinien być też rozciągnięty na soboty, a na zakupy możemy przeznaczyć pozostałych pięć dni tygodnia. Co prawda eksperci twierdzą, że jak niektóre sklepy zamkniemy na dwa dni, to możemy je zamknąć na zawsze, bo i tak zbankrutują, ale politycy nie zwracają uwagi na opinie, które nie pasują im do forsowanych koncepcji. Pracow- nicy supermarketów też są w swoich opiniach podziele-ni. Część z nich obawia się obniżenia zarobków, inni narzekają na pracę w niedziele, bo nie mają czasu na zakupy.

Gdy jednemu z nich uświadomiono, że wolna niedziela nie zmieni jego potencjalnych możliwości robienia zakupów, bo wszystko będzie zamknięte, to wycofał się z popierania zakazu handlu.

Europa zmagająca się z kryzysem powoli wycofuje się z restrykcji dotyczących handlu. Polska żadnego kryzysu się nie boi. Przyznaję, że jest otwarte szerokie pole do radosnej twórczości Sejmu. O czym myślę?

W poście powinniśmy zamknąć restauracje. Jak pościć, to pościć, a nie obżerać się smakołykami. Osobiście gorąco optuję za zakazem wypowiadania się polityków w mediach. Marzę o sześciu dniach w tygodniu (w środy jestem gotów wyłączyć telewizor), ale pogodzę się z zakazem obowiązującym w soboty i niedziele. Transport publiczny nie powinien pracować w niedziele. Przekonuje mnie argument, że jak mam pojechać gdzieś w niedzielę, to mogę zdecydować się na wyjazd w poniedziałek. W sobotę należy ograniczyć połączenia

tylko do lokalnych. Dłuższe trasy należy pokonywać od poniedziałku do piątku. W ten sposób pochylimy się z troską nad ciężką dolą pracowników PKP, PKS, LOT i wielu innych. Na przykład w Izraelu w szabat nie działa transport publiczny i jakoś sobie radzą. Zakazuje się tam też pracowania, palenia i wykonywanie niezli- czonej ilości prostych czynności.

Można? Można. Oczywiście – nie muszę dodawać, że Izrael jest zaliczany do najdynamiczniej rozwijających się państw na świecie. Zapytacie, czy te zakazy nikomu nie przeszkadzają? Część społeczeństwa Izraela protes-tuje, ale kto by ich słuchał.

Jak zakazy sprawdzają się w krajach Orientu? Rama-dan – dziewiąty miesiąc kalendarza muzułmańskie-go. Podczas jego trwania od świtu do zachodu słoń-ca nie wolno spożywać pokarmów, pić napojów, co ma chronić przed karą Allaha. Ćwiczenie ciała i du-cha pozwoli w przyszłości wejść do bram raju. Jeżeli uchybi się regułom ramadanu, należy odpokutować – na przykład nakarmić 60 głodnych ludzi.

Te wszystkie zakazy, nakazy, restrykcje i ogranicze-nia to furda, gdy pomyślimy o afgańskich talibach. Mu-szę szczerze powiedzieć, że wzbudzają oni coraz więk-szą moją sympatię. Mają poczucie misji i traktują ją ze śmiertelną powagą.

Śmiertelną, bo śmierć spotyka wszystkich, którzy owych zakazów, nakazów, restrykcji i ograniczeń z nie-zwykłą starannością nie przestrzegają.

Talibowie, w przeciwieństwie do polskich posłów, żadnych argumentów nie potrzebują. Oponenci za-zwyczaj długo nie cieszą się życiem. Pewność siebie talibów opiera się na głębokiej wierze w to, co ro-bią, natomiast polscy sejmowi harcownicy zabiega-ją jedynie o poparcie wyborców. ■

38 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

Magdalena Zimny-LouisRzeszowianka z urodzenia, przebywająca „czasowo za granicą”, jak twierdzi urząd meldunkowy oraz kartoteka parafialna. Od dwóch dekad mieszka w Anglii, w mieście Ipswich po zachodniej stronie. Kojarzy się z żużlem, jako że przez 10 lat prowadziła speedway club Ipswich Witches. Od 2007 roku pracuje dla angielskiego wymiaru sprawiedliwości oraz pisze książki o tematyce NIE ŻUŻLOWEJ. Pierwsza – „Ślady hamowania”, została nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, druga pt. „Pola” trafiła na półki we wrześniu 2012 r. i od razu trafiła w serca czytelników.

Holidej z przyjaciółmi czy szklana pułapka?

POLSKA po angielsku

Jeśli przyjaźń dwóch przyjaciółek wraz z partnerami/mę-żami przetrwa wspólny wakacyjny wyjazd, przetrwa wszyst-ko! Nigdzie nie pokłócisz się ostrzej/zacieklej/bardziej cham-sko, niż na wspólnym urlopie ze znajomymi i waszymi dzieć-mi. Lato w pełnym, upalnym blasku, samoloty, pociągi, drogi do ostatniego wolnego kawałeczka zapełnione są śpieszący-mi na wakacje, z których tylko część wróci z tą samą miłością do bliźniego w sercu. Niejedna zmieni swoje zdjęcie w tle na FB, niejeden z grona znajomych wyleci z hukiem i wirtualnie, i naprawdę. Ku przestrodze piszę krótki poradnik dla wybie-rających się z przyjaciółmi na wspólne wakacje zagraniczne w trosce o te wasze wieloletnie znajomości, żeby nie poległy przy egipskim basenie czy na chorwackiej wyspie... zwyczaj-nie szkoda by było...

Upewnij się przed wyjazdem, czy twoi znajomi będą jadać w restauracjach, tak jak ty planujesz, czy gotować w pokoju hotelowym ziemniaki, otwierać konserwy – paprykarz szcze-ciński lub turystyczną – i smarować chleb dżemem rączką od grzebienia.

Jeśli wychodzicie razem na kolację, ustal z góry, czy rachu-nek płacicie na pół czy według klucza „kto co zjadł”. Nie chcesz żenującego analizowania rachunku na oczach kel-nera i piskliwej pretensji twojej koleżanki: „Ja drugiego piwa nie piłam” lub jej męża: „Wyście zamawiali frytki? Ja frytek nie jadłem”.

Unikaj wspólnych zakupów, jeśli po pierwszym razie ko-leżanka doprowadziła cię do kresu dobrych manier swoimi stwierdzeniami: „A ile to będzie na złotówki?” lub „W Polsce jest o wiele taniej”.

Znacie się kawał czasu, przypomnij sobie, czy koleżanka i jej mąż są ciekawi świata, czy będą korzystać tylko z tego, co zapłacone w pakiecie? Jedź na wycieczkę za dodatkową opłatą, jeśli masz ochotę, nie oglądaj się na nich, niech sie-dzą przy basenie 2 tygodnie, jedząc ukradzione ze śniada-nia banany.

Nie komentuj i nie doradzaj znajomym, jak ujarzmić ich wa-kacyjne dzieci. Nie przewracaj oczami, jak synek twej kole-żanki serdecznej chce szóstego loda i dziesiątą paczkę czip-sów przed południem, a córeczka jest tak marudna, że naj-

chętniej uszczypnęłabyś ją w tyłek, jak nikt nie patrzy i zako-pała w piasku na resztę dnia. Nie wyśmiewaj znajomych, je-śli wasze wieczorne spożywanie alkoholu zostanie zakłóco-ne z powodu ich dzieci, które nagle zaczęły cierpieć na bez-senność i siedzą z wami przy stole, cały czas zawracając gło-wę (żeby nie powiedzieć d...) swoim rodzicom. Nie proś ko-leżanki kategorycznym tonem, żeby bachorom przykręciła śru-bę, bo to co wyprawiają jest już nie do wytrzymania! Nie za-dawaj retorycznych pytań: „Jak wy możecie na to pozwalać?”, nawet jeśli synek, który je wyłącznie chipsy i lody, zwraca po-wyższe prosto na twoją białą sukienkę. Powstrzymaj się przed nazwaniem go „małą świnią”, to się twojej koleżance na pew-no nie spodoba.

Nie kręć się w bikini zbyt blisko męża koleżanki z powo-dów tak oczywistych, że szkoda czasu na ich wymienianie. Al-kohol łagodzi obyczaje, ale nie grajcie w rozbieranego poke-ra. Z tańcami też radzę uważać, niby zwykłe przytulanki, a po pysku ktoś może zebrać na koniec.

Nie chcesz jechać na wielbłądzie, to nie jedź i nie tłumacz dlaczego, ale poczekaj, aż znajomi sobie pojeżdżą, szczegól-nie jeśli było zapłacone.

Kup sobie magnes na lodówkę z widokiem palm, nie przej-muj się, że koleżanka nazwała go tandetą, ale też nie kręć no-sem na klapki łazienkowe, w jakich cały dzień chodzi jej mąż. Spróbuj nie widzieć jego jasnych spodni za kolano ze sznurka-mi zwisającymi luźno u zakończenia nogawek i skarpetek bia-łych. Niech ci się nie wyrwie żadna uwaga na temat tej tore-beczki przytroczonej do paska, w której nosi przy sobie dniem i nocą paszporty oraz pieniądze, bo nie wykupił sejfu w po-koju hotelowym.

Złóż się na butelkę wódki, nawet jeśli wolałabyś się na-pić wina.

Nie wymądrzaj się szpanując opowieściami, gdzie byłaś i co jadłaś na poprzednich wyjazdach urlopowych. Po pierw-sze, nikogo to nie obchodzi, a po drugie, wywołuje przykre wrażenie, że TE WAKACJE są mniej udane.

PORADA NAJWAŻNIEJSZA

Zastanów się, czy wystarczająco dobrze znasz swoich zna-jomych, aby z nimi wyjechać na urlop?! ■

40 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

Jerzy Borczadwokat, współwłaściciel Kancelarii Adwokackiej J. Borcz i Partnerzy, specjalizujący się w prawie gospodarczym i handlowym. Zapalony myśliwy, koneser wina, zwłaszcza pochodzącego z krajów Nowego Świata.

Quo vadis, Ukraino?

PROCES myślowy

Awantura w sejmie przy głosowaniu nad uchwałą w sprawie uczczenia 70. rocznicy rzezi wołyńskiej oraz medialne echa przed-stawionej w Radymnie rekonstrukcji pokazały, że dla bardzo wielu Polaków, mimo upływu lat, pamięć o tych zdarzeniach jest ciągle żywa i bolesna. Sam wróciłem pamięcią do lat dzieciństwa, kiedy spędzałem wakacje u moich dziadków w jednej z podkarpackich wsi i nasłuchałem się opowiadań i rozmów o Ukraińcach. Jako dziecko nie byłem w stanie zrozumieć, co się wydarzyło i dlaczego dorośli tak źle mówią o Ukraińcach, mających być uosobieniem bliżej nieokreślonego zła. W każdym razie określenie kogoś mianem Ukraińca przedstawiało mi się wtedy jako mocno obraźliwe. Lata edukacji szkolnej nie poszerzyły specjalnie mojej wiedzy o relac-jach polsko-ukraińskich podczas II wojny światowej. Temat był praktycznie przemilczany w nauczaniu historii w czasach realnego socjalizmu, bo przecież Ukraina była częścią naszego wielkiego so-jusznika – Związku Radzieckiego. Przez długie lata sprawa ta była przemilczana w publicznej debacie, czasem pojawiały się jakieś pojedyncze lokalne inicjatywy podjęcia tematu, ale nie zyskiwały żadnego oficjalnego wsparcia. Wydawało się, że problem sam wygaśnie, wygasną emocje, zwłaszcza, że coraz więcej uczest-ników tych zdarzeń po prostu odchodzi. Teraz okazało się jednak, że ta sprawa jest ciągle ważna, że budzi żywe reakcje, zwłaszcza, gdy zajmują się nią media. Informacje pochodzące z dzieł histo-ryków, raczej nie poruszają głębiej uczuć, inaczej jest, kiedy słucha się przejmujących opowieści np. Mirosława Hermaszewskiego czy Krzesimira Dębskiego o męczeńskiej śmierci ich bliskich.

Po rozpadzie Związku Radzieckiego i uzyskaniu przez Ukrainę własnej państwowości, w naszej polityce zagranicznej zaczęła obowiązywać ortodoksyjnie realizowana koncepcja Jerzego Giedroycia, oznaczająca zdecydowane wspieranie wolnej Ukrainy, przeciąganie jej na stronę Zachodu, choćby kosztem pogorszenia relacji z Rosją, wobec której Ukraina miałaby pełnić dla nas rolę bufora. Taką politykę od ponad 20 lat prowadzą bez wyjątku kolejni nasi prezydenci i kolejne rządy.

W praktyce okazało się to bardzo trudne, bo jak wiadomo am-baras jest w tym, by dwoje chciało na raz. Ukraina ciągle nie wie, czy chce z Zachodem czy raczej z Rosją, a w każdym razie nie chce się wyraźnie określić. Jej polityka utrzymywania w miarę równego dystansu, może być z ich punktu widzenia racjonalna, stara się maksymalizować korzyści, jakie oferują jej obie strony, a trzeba też pamiętać o jej nie tylko gazowym uzależnieniu ekonomicznym od Rosji. Nie oznacza to, iż powinniśmy zabiegać o Ukrainę za wszelką cenę, ciągle drżąc, by nasza bardziej zdecydowana postawa nie

pchnęła jej w objęcia Rosji. W relacjach między państwami też ma zastosowanie reguła, że jak się zbyt skwapliwie zabiega o czyjeś względy, to obiekt adoracji zazwyczaj tego nie docenia i uznaje, że się mu po prostu należy i raczej niewiele oferuje w zamian.

Jest to chyba jakiś problem w naszej polityce zagranicznej, jeśli minister Sikorski bardzo emocjonalnie apeluje do posłów, aby nie nazywali rzeczy po imieniu w uchwale dotyczącej rzezi wołyńskiej. Przecież on sam nie ma wątpliwości, że było to ludobójstwo. Nie przekonują jego argumenty, jakoby uchwała naszego parlamentu, mówiąca o ludobójstwie, miała zrujnować nasze stosunki z Ukrainą. Jeśli powiedzenie prawdy w słowach jasnych i prostych, bez nienawiści, oddanie hołdu pomordowanym, uszanowanie bólu ich bliskich miałoby tak bardzo zaciążyć na naszych relacjach z Ukrainą, to znaczyłoby to, że nie mają one dobrej, trwałej podstawy. Wydaje mi się to naiwne, kiedy minister Sikorski twierdzi, iż polska racja stanu wymaga tak daleko posuniętej wrażliwości wobec uczuć Ukraińców, dobierania łamańców słownych rozmywających moralną ocenę straszliwego barbarzyństwa. O tym, co zrobi Ukraina, czy będzie ściśle integrować się z Zachodem, zadecydują jej interesy, interesy gospodarcze oligarchów i ważnych grup społecznych. Za-pewne jeszcze długo będzie stała w rozkroku, wewnątrz Ukrainy będą ścierać się różne tendencje. Jak na razie polityka hołubienia Ukrainy nie przynosi nam wymiernych korzyści, przynosi za to, przynajmniej w krótkiej perspektywie, wymierne straty. Kiedy ze względu na interesy Ukrainy nie zgodziliśmy się na budowę przebiegającego przez Polskę nowego ropociągu z Rosji do Nie-miec, co miało nam dawać oczywiste profity, skończyło się wybu-dowaniem go po dnie Bałtyku. Może przyszła pora, aby nasza poli-tyka stała się w tym zakresie mniej ortodoksyjna, może nasz udział w Unii Europejskiej i NATO, przyjazne stosunki z Niemcami i coraz większa z nimi integracja gospodarcza, pozwolą na pogłębioną refleksję i bardziej wszechstronne definiowanie polskich priory-tetów. Bez wątpienia powinniśmy szczerze wyciągać rękę do po-jednania i współpracy z Ukrainą, ale też mamy prawo oczekiwać od drugiej strony dobrej woli i uszanowania naszej wrażliwości. Powinniśmy szczerze rozmawiać o szkodliwości skrajnego nacjona-lizmu, ciągle żywego w zachodniej części Ukrainy, pamiętając, że są i po naszej stronie ciemne karty w wielowiekowej historii obu narodów.

A w sprawie rzezi wołyńskiej sensownie mówi prezydent Stalowej Woli Andrzej Szlęzak: budujmy dzisiaj pomniki tym Ukraińcom, którzy podczas tych strasznych wydarzeń pomagali Polakom, broniąc ich przed swymi pobratymcami. Bo też i taka jest prawda. ■

42 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

Ślązaczka z Beskidu Niskiego,

co serca stawia na nogi

MEDYCYNA

Splot wszystkich tych zdarzeń trudno nazwać przypad-kiem. Raczej szczęśliwym i nieuniknionym następstwem zdarzeń w czasie i przestrzeni. Po pierwsze medycyna. – To było moje marzenie od urodzenia – śmieje się dr Aleksan-dra Wilczek-Banc. – Niczego w życiu nie byłam tak pewna, jak tego, że zostanę lekarzem, czym mojego ojca, adwoka-ta, wpędzałam w czarną rozpacz. Jako jedynaczka nie da-wałam mu żadnych nadziei na kolejne pokolenie Wilczków w rodzinnej kancelarii w Bytomiu. A że charakter mam po nim, upór i skłonność do ryzyka po dziadku Wiktorze, wie-dział, że z medycyny nie zrezygnuję. A potem? Miało być według marzeń. Szybka specjalizacja, najlepiej z chirurgii, praca na wsi, drewniany dom i tarpan pod oknem.

– Mocno zmodyfikowaną wersję tamtych młodzień-czych fantazji zrealizowałam dwadzieścia lat później

Ślązaczka z dziada pradziada, doktor nauk medycznych, przez dwadzieścia lat związana z Kliniką Kardiologiczną Górnośląskiego Centrum Medycznego w Katowicach-Ochojcu, pięć lat temu zostawiła klinikę, Śląsk i przyjechała na Podkarpacie. Pierwszy raz w życiu. Wszyscy przestrzegali, że jedzie na koniec świata, gdzie już tylko bieda,

ciemnota i nędza, ale ona się uparła. Postanowiła sobie, że w Rymanowie-Zdroju zorganizuje liczący się w Polsce szpital kardiologiczny i jak powiedziała, tak zrobiła. Dziś dr Aleksandra Wilczek-Banc nie wyobraża sobie życia poza

Podkarpaciem. Tutaj szefuje Podkarpackiemu Centrum Rehabilitacji Kardiologicznej „Polonia”, a o swoim domu na wzgórzu w Miejscu Piastowym mówi: – Moje miejsce na ziemi. Piękne, z widokiem na Beskid Niski z każdego okna.

Tekst Aneta GierońFotografie Tadeusz Poźniak

– mówi Aleksandra Banc. Bo wprawdzie studia medyczne jako studentka pierwszego rocznika w nowo otwartej Aka-demii Medycznej w Katowicach skończyła zgodnie z pla-nem, ale… No właśnie. Z chirurgią, a właściwie kardiochi-rurgią, jakoś było jej nie pod drodze. Specjalizacja z okuli-styki, do której ją namawiano, wydawała się za grzeczna dla temperamentnej Ślązaczki. Stanęło na kardiologii, bo bardzo czysta, a doktor Aleksandra jest racjonalistką ze sporą daw-ką romantyzmu i szaleństwa. Problem w tym, że jako młoda absolwentka AM trafiła do Kliniki Kardiologicznej Górno-śląskiego Centrum Medycznego, ale na kardiologię dziecię-cą – tam był nabór – co akurat jej nie interesowało. – Chwa-ła Bogu, że prof. Tadeusz Mandecki, mój pierwszy szef, do-strzegł we mnie chęci i możliwości, dzięki czemu mogłam się przenieść na kardiologię dla dorosłych, co uwielbiałam

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013 43

Ślązaczka z Beskidu Niskiego,

co serca stawia na nogi

MEDYCYNA

Wojewódzkim nr 2 w Rzeszowie, Ślązak od pokoleń jak ja, który 7 lat temu osiadł na Podkarpaciu i twierdzi, że zna-lazł tu swoje miejsce na ziemi. To on przez pół roku na-mawiał, przekonywał, że koniecznie muszę tu przyjechać i zająć się w Rymanowie-Zdroju rehabilitacją kardiologicz-ną, zwłaszcza że z roku na rok na Podkarpaciu operowa-ło się więcej pacjentów, wszystko wychodziło super, tylko potem zbyt wielu pacjentów umierało, bo nie było w regio-nie łóżek rehabilitacji kardiologicznej, gdzie można by ich było po operacji leczyć i edukować – opowiada Aleksandra Banc. – W końcu stwierdziłam, że jak teraz się nie odwa-żę, to już zawsze będę tego żałować. Zaproponowałam na-stoletniemu synowi przeprowadzkę do Rymanowa-Zdroju, a on, o dziwo, się zgodził. Sądzę, że potraktował to jako trochę dłuższą podróż, bo do wyjazdów przyzwyczajony był od dziecka. We dwoje bardzo dużo podróżowaliśmy po Polsce i świecie. Do dziś samochodem robię 25 tys. kilo-metrów rocznie, a chętnie przejeżdżałabym 50 tys. kilome-trów. Niestety, nie mam tyle czasu na podróże.

W 2008 roku Aleksandra Wilczek-Banc przyjecha-ła do Rymanowa-Zdroju i… nie spodobało się jej. To przez to położenie geograficzne, w zalesionej dolinie Ta-boru, gdzie krajobraz trudno nazwać bezkresem, a taki pani doktor kocha najbardziej i taki znalazła w swoim domu w Miejscu Piastowym. Ale trudno. Słowo się rze-kło. Trafiła do uzdrowiskowego szpitala „Eskulap”, któ-rego została dyrektorem, a gdzie miała tylko 20 łóżek ►

i kocham do dziś – wspomina ze śmiechem szefowa Podkar-packiego Centrum Rehabilitacji Kardiologicznej.

Dwadzieścia lat spędzonych w katowickiej Klini-ce Kardiologicznej to był czas obrony doktoratu, kończe-nia kolejnych specjalizacji z kardiologii, narodzin syna. Tylko z marzeń o życiu wiejskim nic nie zostało. – Żad-na tam ze mnie Siłaczka z Żeromskiego, ale wiedziałam, że moim przeznaczeniem będzie praca daleko od dużych miast – mówi. I trudno wytłumaczyć, dlaczego, bo dok-tor Banc od zawsze była zdeklarowanym mieszczuchem, a wieś znała tylko z pobytów w prymitywnym kempingu rodziców w Ustroniu w Beskidzie Śląskim. Gdy już pod koniec swojego pobytu w Katowicach nieszczęśliwa snuła się po klinice, wiedziała, że musi coś zmienić.

– I... ostateczną decyzję pomógł mi podjąć kolega z li-ceum i Akademii Medycznej, dr Kazimierz Widenka, od 2006 roku ordynator oddziału kardiochirurgii w Szpitalu

Ze śląskiej kliniki do uzdrowiskowego szpitala

na prowincji

Dr Aleksandra Wilczek-Banc, szefowa Podkarpackiego Centrum Rehabilitacji Kardiologicznej „Polonia” w Rymanowie-Zdroju.

44 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

MEDYCYNA

rehabilitacji kardiologicznej i postanowiła działać. W cztery lata rozwinęła oddział do 60 łóżek. A od roku jest szefową Podkarpackiego Centrum Rehabilitacji Kar-diologicznej „Polonia”, gdzie na pacjentów kardiolo-gicznych czeka ponad 50-osobowy personel i 120 łó-żek, co z Rymanowa-Zdroju czyni jeden z największych ośrodków rehabilitacji kardiologicznej w kraju, w dodat-ku świetnie zarządzany i ze znakomitą reputacją, która ściąga pacjentów z całej Polski. Większe, bo na 180 łó-żek, jest tylko najstarsze w Polsce, Górnośląskie Cen-trum Rehabilitacji w Reptach Śląskich.

– Czy czuję satysfakcję? Na pewno cieszę się, że dzię-ki dofinansowaniu unijnemu udało się stworzyć w Ryma-nowie-Zdroju nowoczesny szpital kardiologiczny. Duża w tym zasługa obecnego prezesa Uzdrowiska Rymanów S.A. Pawła Szczygła – mówi doktor Banc. – Jest mi miło, że od podstaw udało się zbudować coś wartościowego i docenianego, mimo że wielu znajomych z Katowic moją przeprowadzkę do Rymanowa poczytywało jako degrada-cję zawodową. Nawet mój poprzedni szef, prof. Zbigniew Gąsior, przekonywał mnie, że może lepiej, bym zdecydo-wała się na ordynaturę w szpitalu miejskim, byle tylko nie wyjeżdżać do tak niewielkiej miejscowości na Podkarpa-ciu. A dziś? – Prof. Gąsior zapowiada się w Rymanowie- -Zdroju z wykładami, co mi schlebia i co sobie cenię – do-daje Aleksandra Banc.

By z medycznego punktu widzenia uświadomić sobie, jak ważnym miejscem dla pacjentów jest Podkarpackie Centrum Rehabilitacji Kardiologicznej, warto wiedzieć, że choroby układu krążenia nazywane są współczesną epide-mią i należą do najczęstszych przyczyn zgonów. I choć Pol-ska jest w czołówce Europy pod względem liczby wykony-wanych zabiegów kardiochirurgicznych i hemodynamicz-nych ratujących ludzkie życie, to już niestety pod wzglę-dem liczby zgonów w ciągu pierwszego roku od dokona-nego zabiegu też należymy do ścisłej, europejskiej czo-łówki. Oznacza to, że mamy najlepszy sprzęt i dobrze wy-szkolonych lekarzy, dzięki czemu pacjent jest profesjonal-nie zaopatrzony, ale nie ma gwarancji pełnego sukcesu, bo miażdżycy i choroby wieńcowej nie da się wyleczyć, moż-na tylko zapobiec doraźnemu niebezpieczeństwu. A po-tem wszystko zależy od samego pacjenta, jego stylu życia i farmakoterapii. Na tym właśnie etapie w pierwszych ty-godniach po zabiegach operacyjnych, ostrych incydentach wieńcowych, najbardziej szwankuje edukacja i opieka nad pacjentem. Ale tak być nie musi.

– Obecnie pacjent po zawale już po trzech do pięciu dni wypisywany jest ze szpitala do domu, operowany, bywa że po siedmiu dniach. A trzeba wiedzieć, że w dwóch pierw-szych miesiącach po leczeniu interwencyjnym może na-stąpić szereg powikłań: zaburzenia rytmu serca, płyn w osierdziu, w opłucnej, niewydolność krążenia, ropiejące mostki i szereg innych – mówi doktor Banc. – I właśnie ta-kie osoby, po operacjach kardiochirurgicznych i świeżych zawałach, trafiają do Podkarpackiego Centrum Rehabili-tacji Kardiologicznej w Rymanowie-Zdroju. Najpóźniej mogą się tu znaleźć do 56 dni od daty wyjścia ze szpita-la i mogą u nas pozostać do pięciu tygodni. Zwykle jest

to około trzech tygodni. W tym czasie staramy się pacjen-ta uruchomić, przywrócić mu sprawność ruchową i prze-konać do diametralnej zmiany stylu życia, bo tylko wte-dy ma szansę na normalne funkcjonowanie już po opusz-czeniu szpitala rehabilitacji kardiologicznej. Kiedyś śred-nia wieku osób z zawałem wynosiła około 60 lat, dziś to jest 40 lat. Dlatego taki stosunkowo młody człowiek, który nadal chce być aktywny zawodowo, ruchowo, rodzinnie, musi nauczyć się żyć na nowo. Konieczne są przestrzega-nie diety, wysiłek fizyczny, systematyczne zażywanie le-karstw i unikanie używek.

A że diametralna zmiana życia, jego jakości nie pogar-sza, a bywa, że polepsza, przekonała się sama założycielka „Polonii”. Przeprowadzka z Katowic do Rymanowa-Zdroju nie tylko nie pogrzebała jej pracy zawodowej, a wręcz ją rozwinęła i wprowadziła nowe jakości. Pani doktor, ma-jąc propozycję pozostania dyrektorem szpitala, zdecydowa-ła się ukończyć podyplomowe studia z zarządzania w służ-bie zdrowia w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Od jakiegoś czasu jest etatowym adiunktem na Wydziale Medycznym w Instytucie Fizjoterapii Uniwer-sytetu Rzeszowskiego. O samym zaś Podkarpackim Cen-trum Rehabilitacji Kardiologicznej można powiedzieć, że to niesformalizowany ośrodek akademicki, do którego od kilku lat przyjeżdżają na zajęcia studenci z Wyższej Szko-ły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie oraz z Uniwer-sytetu Rzeszowskiego. A to nie koniec. Od września doktor Banc będzie też przewodniczącą podkarpackiego oddziału Polskiego Towarzystwa Kardiologicznego.

– W moim prywatnym rankingu sukcesów najbardziej cieszy mnie „Polonia”, zaraz po niej zaproszenie z Pol-skiego Towarzystwa Kardiologicznego do zarządu krajo-wego Sekcji Rehabilitacji i Fizjologii Wysiłku, jaka ist-nieje przy wspomnianym Towarzystwie. To jest dla mnie wyróżnienie i potwierdzenie, że ktoś na szczeblu ogól-nopolskim dostrzegł i docenił to, co robię w niewielkim Rymanowie-Zdroju na Podkarpaciu – mówi Aleksandra Banc. – Prywatnie dużo radości daje mi dom w Miejscu Piastowym, w którym znalazłam swoje miejsce na zie-mi. Niekiedy żartuję, że zmiany miejsca zamieszkania nie wykluczam, ale wcześniej musiałabym się bardzo zako-chać, albo mój syn musiałby po skończeniu studiów wy-prowadzić się do Australii, o czym często wspomina. Choć na antypody do czasu emerytury mogłabym latać tylko w odwiedziny.

Z bali, na wzgórzu, przytulny, swojski, tonący w kwia-tach, ze staropolską werandą, z której rozciąga się piękny widok na Beskid Niski. Tak wygląda ukochany dom dok-

Swoje miejsce na ziemi odnalezione w Miejscu

Piastowym

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013 45

MEDYCYNA

tor Banc. I kto by pomyślał, że ona, zdeklarowany miesz-czuch, który przez wiele lat marzył o domku na wsi, w koń-cu zaszyje się na prowincji i uzna to za największe szczę-ście w życiu.

– Uwielbiam Podkarpacie, znalazłam tu spokój i zieleń, a rozwój Internetu sprawił, że mam tu wszystko, co nie-zbędne do szczęścia. Wszyscy mnie przestrzegali, że osied- lając się tutaj skazuję się na życie w Polsce C, w biedzie i ciemnocie. A ja znalazłam region, w którym dostrzegam mniej biedy niż na Śląsku, a ludzie zaskakują mnie praco-witością, przedsiębiorczością i porządkiem niczym miesz-

kańcy Śląska Opolskiego wychowani w niemieckiej men-talności – mówi doktor Banc.

I pomyśleć, że na informację z biura nieruchomości o domu na sprzedaż w Miejscu Piastowym zareagowała złością i sprzeciwem. Bo niby gdzie, na rondzie miałaby zamieszkać? Namówiona do obejrzenia miejsca, zakocha-ła się w domu z bali. Wprawdzie nie miał 100 lat, jak to so-bie wymarzyła, ale był śliczny, stylowy, łatwy do opano-wania w codziennym życiu. I tak, trzy lata temu szefowa

„Polonii” z dnia na dzień zdecydowała się z synem porzu-cić służbowe mieszkanie w Rymanowie-Zdroju i przenieść się na wzgórze w Miejscu Piastowym. – Przeżyliśmy przy tym przezabawną historię. Miejscowi uprzedzali mnie, że jak przeprowadzka, to tylko w miesiącu z literką „r” w na-zwie, w sobotę itd. Ja na wszystko machnęłam ręką, spa-kowałam rzeczy, wszystko przewiozłam do nowego domu i… na cały tydzień zachorowaliśmy z Czarkiem, moim sy-nem, na zapalenie oskrzeli. Tak zalegliśmy w pustym, służ-bowym mieszkaniu, bez naczyń, garnków i innych rze-czy, ale szczęście w nieszczęściu, oficjalna przeprowadz-

ka wypadła w grudniu, w sobotę, przy pełni księżyca, na-wet w dzień św. Mikołaja – ze śmiechem opowiada doktor Banc. – I żyje się nam tu bardzo szczęśliwie.

Na pewno pani doktor, bo jej syn od roku studiuje na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie, a od jesie-ni rozpoczyna także studia prawnicze. – Dziadek Wilczek szaleje z radości. Jest nadzieja, że trzecie pokolenie Wilcz-ków przejmie kancelarię adwokacką w Bytomiu – śmieje się Aleksandra Wilczek-Banc. ■

46 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

Rafał Wilk, były żużlowiec, dziś utytułowany zawodnik handbike’a, zdobywca dwóch złotych medali na paraolimpiadzie w Londynie w ubiegłym roku i zwycięzca wielu zawodów w tej dyscyplinie.

Jest niepełnosprawnym, który myśląc o sobie, „nie” zawsze bierze w nawias. Mówi, że po wypadku, w wyniku którego porusza się na wózku, jego życie jest bardziej intensywne, barwne, szczęśliwe.

Wzór do naśladowania? Bohater? Sportowiec już na wstępie zaznacza, że bohaterem nie jest, bo nic heroicznego nie robi. Po prostu żyje, zmaga się z codziennością i pokonuje przeszkody,

jakie pojawiają się na jego drodze. Jak każdy z nas.

Tekst Anna OlechFotografie archiwum Rafała Wilka

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013 47

Widząc niepełnosprawnego człowieka, który świetnie sobie radzi sam albo – jak Rafał – jest sportowcem, któ-ry zdobywa najważniejsze wyróżnienia i nagrody, natych-miast pojawia się skojarzenie z przełamywaniem barier. Jak on to robi? Czy miał chwile zwątpienia, kryzys? Czy potrzebuje pomocy bliskich? Pełnosprawnemu człowieko-wi trudno postawić się w podobnej sytuacji, trudno spoj-rzeć na świat z innej perspektywy. – Ale niepełnosprawny nie potrzebuje specjalnej troski, a tylko normalnego trakto-wania i nic więcej, bo przecież nie jest gorszy i w żadnym wypadku tak czuć się nie powinien – podkreśla Rafał Wilk.

Rafał niepełnosprawności nie postrzega jako ograni-czenia w czymkolwiek. Z jego ust nie pada ani jedno sło-wo wyrzutu do losu za to, co się stało, a wręcz przeciwnie – uważa, że teraz jego życie jest ciekawsze, szczęśliwsze. Wypadek, który wydarzył się 3 maja 2006 roku, zmienił jego życie, to pewne, ale zupełnie inaczej niż ktokolwiek by się spodziewał. Z tego dnia pamięta wszystko, nie stra-

cił przytomności. – Wypadek był z mojej winy, więc nigdy nikogo nie obwiniałem, nie analizowałem tego w katego-riach, że ktoś mógł czy też nie mógł mnie ominąć – mówi wprost. – To była moja wina, ja się wywróciłem, a Martin (Vaculik – przyp. red.) nieszczęśliwie najechał na mój mo-tocykl, a na koniec ja dostałem jego motocyklem w ple-cy. I tyle. Nigdy nie miałem do nikogo pretensji, co najwy-żej mogłem je mieć do siebie, że się odbiłem od tej bandy i spadłem z motoru. Ale trudno – otworzyłem nową kartę w moim życiu i myślę, że jest nawet bardziej kolorowa niż te wcześniejsze.

Były żużlowiec nie nazywa też wypadku tragicznym, data również nie ma znaczenia – ot, po prostu przypada wtedy święto. Jak to możliwe? Ci, którzy Wilka znają, wie-dzą, że taka jego natura. On sam natomiast podkreśla, że życie jasno i wyraźnie pokazało, iż to zdarzenie wcale nie było tragiczne. – To było ziarno zasiane do większych suk-cesów. Tak widocznie miało być. Przyjmuję życie takim jakie jest, z tym się pogodziłem i z tym żyję, i jestem na-prawdę szczęśliwy, a na pewno nie jestem mniej szczęśli-wy niż przed wypadkiem. Różnica jest tylko taka, że cho-dziłem, ale teraz prowadzę dużo bardziej aktywne życie niż przed wypadkiem, więc wszystko zmieniło się na plus. Prawda jest taka, że to tylko od nas zależy, jak życie wy-gląda – mówi Rafał.

Jego natura i charakter dały o sobie znać zaraz po wy-padku. Choć przez cały czas był świadomy, to nie do koń-ca zdawał sobie sprawę z tego, co się stało, ale gdy zja-wił się u niego lekarz i powiedział, że już nigdy nie bę-dzie chodził, w Rafale obudził się wojownik. – Powiedzia-łem mu, że jeszcze zobaczy, że ja do niego wrócę, jeśli nie o własnych siłach, to o kulach, i udowodnię, że nie ma racji – wspomina. – Myślę, że od razu włączył się we mnie ja-kiś sygnał obronny. Potraktowałem to jako najdłuższy wy-ścig w moim życiu i uznałem, że będę w nim walczył i na-dal walczę, raz z lepszym, raz z gorszym skutkiem, jak to w życiu bywa. Przecież każdy tak ma, nie tylko niepełno-sprawni. Nie zawsze jest z górki. Ale żeby zjechać z tej górki, to trzeba najpierw na nią wyjść.

Według Rafała Wilka, dla osoby, której nagle zmieni-ło się życie, która straciła pełną sprawność, najważniejsze jest, by jak najszybciej stała się samodzielna. On sam chciał przede wszystkim udowodnić, że potrafi dużo rzeczy zrobić i wiele znieść. Z pewnością nie miał zamiaru się poddawać i podkreśla, że wszystko zależy od podejścia. – Oczywiście, mógłbym siedzieć teraz w domu, w kapciach i oczekiwać, że ktoś będzie koło mnie chodził i mi pomagał. A tak nie jest. Starałem się przede wszystkim być samodzielnym, bo to jest najważniejsze. W jednej chwili stałem się bezbronny jak dziecko, nie potrafiłem nic sam zrobić po wypadku i to bolało mnie najbardziej. Chciałem to zmienić, żeby nikt nie musiał mi pomagać przejść z łóżka na wózek czy wsiadać do auta. To było moim pierwszym celem i gdy ten cel osiąg- nąłem, zacząłem pokonywać kolejne życiowe schody, które się pojawiały. I tak właśnie było: najpierw był jeden scho-dek, którego nie mogłem pokonać i z bezsilności aż się roz-płakałem, ale szybko pomyślałem: daję sobie dwa tygodnie żeby go pokonać – opowiada. ►

BEZ Barier

Rafał Wilk.

48 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

I oczywiście pokonał. Ale, jak mówi, nie miał innego wyjścia, bo dom nie jest przystosowany do potrzeb osoby niepełnosprawnej i nie zamierza tego zmieniać, a żeby do-trzeć do swojego pokoju w domu, musi za każdym razem pokonywać aż osiemnaście schodów, więc nie wyobrażał sobie, że ktoś miałby mu w tym pomagać. Rafał uważa, że nie ma cudownym sposobów na przełamywanie barier, trzeba po prostu wyznaczyć sobie jakiś cel, który na po-czątku jest tylko marzeniem, i dążyć do jego realizacji, by w końcu wygrać ten wyścig. Jako najlepszy przykład po-daje siebie: – Kiedyś przecież nie myślałem, że pojadę na igrzyska i że zdobędę medale, ale w pewnym momencie założyłem sobie, że będę na olimpiadzie. A gdy już tam po-jadę, to przecież nie w roli widza, czy jako statysta, lecz będę walczył o te najwyższe cele. Bo prawda jest taka, że większość blokad, jakie mamy, są tylko w naszej głowie. Wystarczy je tylko powściągać i jesteśmy w stanie zrobić i osiągnąć wszystko – mówi z niebywałym przekonaniem.

Rafałowi w odnalezieniu się po wypadku w nowej sy-tuacji z pewnością pomógł charakter, nastawienie do życia i sport, który był obecny w jego życiu od dawna. Ale przy-znaje, że nie wszyscy, jak on, potrafią odnaleźć nowy cel w życiu, często po różnych perturbacjach życiowych za-łamują się. A on uważa, że wielu ludzi rezygnuje z wal-ki na samym początku, bo nie wierzą w siebie. – Poddają się, bo nie widzą, co jest za zakrętem – stwierdza sporto-wiec. – A ja uważam, że nie warto się poddawać. Osiągnię-cie tego celu może zająć rok, dwa, bo przecież nie jest po-wiedziane, że to, co sobie założymy, osiągniemy w ciągu tygodnia, miesiąca. To tak, jak z szykowaniem formy przed wakacjami – nie przygotujemy jej w ciągu miesiąca. Nie wystarczy pstryknąć palcami, by wszystko stało się realne.

Momenty załamania, kryzysy są wpisane w ludzkie ży-cie, nie są niczym dziwnym, i nieważne, czy człowiek po-rusza się na wózku, o kulach, nie ma ręki czy jest zupeł-nie zdrowy. Rafał przyznaje, że nieraz siedział i płakał, ale nie wstydzi się tego, a załamanie szybko mijało, bo potrafił przestawić swoje myślenie na pozytywne i odpędzić czar-ne myśli i wizje. Nie lubi biadolenia, a gdy ktoś zadaje mu dziwne pytania z serii „jak ciężko jest mu w życiu”, pro-si o inny temat rozmowy, bo wie, że zawsze da sobie radę. Z pewnością, której mu nie brakuje, twierdzi, że zawsze, gdy na drodze stanie przeszkoda, można znaleźć jakiś ob-jazd. Wspomina prozaiczną sytuację: w czasie zawodów mieszkał w hotelu na siódmym piętrze i pewnego dnia ze-psuła się winda. Cóż było robić? Zjechał na dół na wózku. – Kiedyś ktoś zapytał mnie, czy nie wstydzę się, że wcho-dzę na schody na tyłku. No ale dlaczego? Mógłbym się wstydzić, gdybym był pijany i wychodził na czworaka, ale że jest taka sytuacja, jaka jest, to cóż? Radzę sobie w ży-ciu i to jest najważniejsze – dodaje. – Ja siebie nie traktuję jako niepełnosprawnego, „nie” jest dla mnie zawsze w na-wiasie. Robię dużo więcej rzeczy i żyję dużo aktywniej niż pełnosprawne osoby, a sporo pewnie nawet zawstydzam.

Oczywiście zdarza się, że niektórzy podchodzą do sportu osób niepełnosprawnych z przymrużeniem oka, ale nabie-rają szacunku, gdy np. pojadą ze mną rowerem i zobaczą, że ja wprawdzie napędzam rower rękami, ale to nie jest ani nic gorszego, ani śmiesznego. Zawodowi kolarze, którzy trenują, muszą naprawdę sporo się napracować, żeby poje-chać równym tempem ze mną, oczywiście jeśli warunki mi sprzyjają – śmieje się.

Po karierze żużlowej Rafał Wilk znalazł zupełnie nową drogę, na której wiedzie mu się znakomicie. W ubiegłym roku, wygrywając w większości zawodów w sezonie, zdo-był Puchar Świata, a z olimpiady w Londynie przywiózł dwa złote medale. Ale jak na Wilka przystało, od razu za-powiedział, że to nie jest zwieńczenie jego marzeń, lecz dopiero początek, bo dopiero się rozkręca. I rzeczywiście jego słowa się potwierdzają. W tym roku w każdych kolej-nych zawodach to on pierwszy przekracza metę, choć kon-kurencja jest bardzo silna. A że apetyt rośnie w miarę je-dzenia, więc musimy przygotować się na więcej. W tym roku najważniejszym celem jest mistrzostwo świata, które-go jeszcze nie ma, oraz obrona pucharu świata.

To, co Rafał robi, ma tak naprawdę dwa wymiary. Je-den sportowy – sukcesy, medale – to wszystko cieszy, jest

BEZ Barier

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013 49

powodem do dumy. Drugi – społeczny. Stara się poka-zywać nie tylko osobom niepełnosprawnym, że nie war-to siedzieć w domu i rozpaczać, lepiej znaleźć jakąś pa-sję w życiu. Podkreśla, że choć świetnie sobie radzi, to nie jest żadnym herosem, nie jest wyjątkowy. – Nigdy nie przypuszczałem, że będę w takiej sytuacji, nikt przecież nie dopuszcza do siebie myśli, że będzie jeździł na wózku. Ja też na początku mogłem ruszać tylko gałkami ocznymi, wszystko było poza moim zasięgiem, wszystkiego musia-łem się uczyć do nowa. Poruszanie się na wózku też nie było łatwe, nawet centymetrowy krawężnik był ogromną przeszkodą. Pokonanie go zajęło mi trochę czasu, ale za-parłem się, że dam radę i przyszedł dzień, gdy wsiadłem na wózek i ten krawężnik nie stanowił dla mnie przeszko-dy – przekonuje.

I choć jest w stanie zrozumieć osobę, która po jakim-kolwiek wypadku załamuje się, to uważa, że w tej kwe-stii bardzo dużo zależy od tych, którzy otaczają niepełno-sprawnego. Rafał: – Jeśli wokół będą ludzie, którzy dodat-kowo utwierdzają ją, że jest słaba i pokrzywdzona, to zro-bią z niej jeszcze większą kalekę życiową niż jest. Mnie nikt nie traktował jak osobę niepełnosprawną, bo ja sam ni-gdy nie prosiłem o pomoc, starałem się i wciąż staram ra-dzić sobie sam. Gdybym się przyzwyczaił do takich wy-gód, że zawsze jest ktoś, kto mi pomoże i nagle zostałbym sam na środku ulicy, to co wtedy? Rozpłakałbym się i cze-kał, aż ktoś przyjedzie mi pomóc? Jeśli spadnę z tego wóz-

ka, to na niego wsiadam i jestem już mądrzejszy i silniej-szy o kolejne doświadczenie. Czasem warto próbować i ry-zykować. Jeśli coś się stanie, to trudno, ale równie dobrze możemy przełamać kolejną barierę.

Rafał Wilk jest przekonany, że sami zakładamy sobie blokady w głowie, utwierdzamy się w przekonaniu, że cze-goś nie możemy zrobić. Żeby ruszyć do przodu, trzeba tę głowę odblokować i zaakceptować siebie, bo tylko wów-czas zaakceptuje nas ktoś inny. – Ja problemów z samo-akceptacją nie miałem, bo zwariowane pomysły i poczu-cie humoru nie opuszczały mnie także w szpitalu; proble-my sprawiała mi codzienność. Wiele rzeczy mnie przeraża-ło, ale jak widać, trzeba było tylko czasu i przekierowania swojego myślenia na pozytywne, i można wszystko.

Jednak problem wewnętrznych blokad dotyczy nie tyl-ko osób niepełnosprawnych, lecz całego społeczeństwa, dla którego każdy inny sposób poruszania się czy inny wy-gląd jest dziwny, nienormalny. A potrzeba tylko normalno-ści, niczego więcej. Bez nadmiernej troski, wyjątkowego traktowania, po prostu normalnie. Rafał o tę normalność walczy każdego dnia, na każdych zawodach. Na pytanie, czy sytuacja zmieniła mu charakter, odpowiada odrobi-nę przekornie: – Czy ja wiem? Nadal, jak wcześniej, mam zwariowane pomysły, nadal nie zważam na konsekwencje, jakie mogą wynikać z różnych sytuacji. Ale to chyba do-brze, bo gdyby życie było monotonne, byłoby nudne, a ja się nie nudzę – puentuje z uśmiechem. ■

BEZ Barier

50 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

Historia uniwersytetów ludowych wywodzi się z XIX- -wiecznej skandynawskiej koncepcji Mikołaja Grundviga, duńskiego pisarza i poety, protestanckiego pastora, które-mu zależało na kształceniu chłopskiej młodzieży. W Pol-sce uniwersytety pojawiły się w dwudziestoleciu mię-dzywojennym, ale na Podkarpaciu Uniwersytet Ludowy we Wzdowie powstał dopiero w 1959 roku i był jednym z najmłodszych w Polsce. Nie wiadomo, czy przypadek, czy może magia miejsca, sprawiły, że uniwersytet przez długi czas, bo prawie przez 50 lat, związany był z XIX--wiecznym pałacem Ostaszewskich we Wzdowie k. Brzo-zowa i… z postacią Adama Ostoi-Ostaszewskiego, pol-skiego naukowca i wynalazcy, nazywanego „Leonardem ze Wzdowa”. Ostaszewski był konstruktorem lotniczym, pio-nierem polskiej awiacji, działaczem gospodarczym i spo-

VIP kultura

łecznym, pisarzem, poetą i tłumaczem poezji niemal z ca-łego świata, znawcą ponad dwudziestu języków obcych, doktorem prawa i filozofii. Niewykluczone, że to właśnie jego duch przez kilka dobrych dekad ściągał do Uniwersy-tetu Ludowego niespokojnych, ale niezwykle utalentowa-nych młodych ludzi z całej Polski?! Zwłaszcza że na Uni-wersytecie Ludowym we Wzdowie tylko na początku jego działalności, i to przez krótki czas, nauka koncentrowa-ła się na edukacji gospodyń wiejskich. Szybko zastąpił ją nowy kierunek kształcenia – reżyser teatru amatorskiego. I tak było do 1986 roku, kiedy to Uniwersytet Ludowy we Wzdowie sprofilował się na rękodzieło artystyczne, któ-re trwa do dziś. Także po przeprowadzce uniwersytetu ze Wzdowa do Woli Sękowej w 2006 roku. W nowe miejsce powędrowały też wspomnienia o absolwentach tej niezwy-

Uniwersytet Ludowy Rzemiosła Artystycznego w Woli Sękowej ma dwie twarze. Jedna to twarz umęczonych mężczyzn, kobiet i dzieci zrobionych z lipy, olchy i topoli, idących w pochodzie, jakby za chwilę mieli wejść na pobliskie wzgórza Beskidu Niskiego. To ekspresyjna twarz wypędzonych zatrzymana w „Exodusie”, projekcie artystycznym znanego rzeźbiarza, Piotra Worońca. A druga twarz? Piękna, egzotyczna, należy do Moniki Wolańskiej, dyrektorki Uniwersytetu Ludowego. Afrokarpatki, jak mówi o sobie ze śmiechem, a co wymownie definiuje to miejsce. Zwykle uniwersytety ludowe fałszywie kojarzone są z ludowością, „cepeliadą”. W rzeczywistości tych kilka istniejących jeszcze w Polsce placówek to prawdziwe kolebki demokracji i samostanowienia, inspirujące do powszechnego rozwoju. Każdego, bez względu na wiek, wykształcenie, kolor skóry, wyznanie czy narodowość.

Tekst Aneta GierońFotografie Tadeusz Poźniak

Uniwersytet Ludowy w Woli Sękowej TU O WIEK, WYZNANIE, WYKSZTAŁCENIE NIKT NIE PYTA

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013 51

kłej instytucji: animatorach, instruktorach i osobowościach kultury. Są wśród nich: Marcin Daniec, satyryk; Krzysztof Hanke, aktor; Stanisław Guzek znany jako Stan Borys, wo-kalista; Ivo Orlowski, śpiewak operowy; Jan Kondrak, au-tor tekstów i kompozytor; Piotr Woroniec, znany rzeźbiarz; Iwona Pochitonow, projektantka mody.

– I tak jak ze Wzdowem mocno kojarzyło się nazwi-sko Adama Ostoi-Ostaszewskiego, tak z Wolą Sękową ko-jarzy się postać Piotra Worońca – mówi Monika Wolań-ska, dyrektorka Uniwersytetu Ludowego w Woli Sęko-wej. – Był początek 2006 roku, kiedy się tu sprowadzili-

śmy, szczęśliwi, ale wykończeni organizacyjnie i finan-sowo, a Piotr wpadł na pomysł artystycznego pleneru, do którego zaprosił artystów z Polski, Niemiec i Ukrainy, tak by uczcić pamięć o historii Woli Sękowej, wsi, któ-ra przed wojną miała ponad 300 domostw i ponad 1000 mieszkańców, głównie ludności ruskiej. Ale przyszedł rok 1944 i wycofujący się hitlerowcy spalili wieś. Ocala-ły tylko szkoła, dwór i kościół. Kolejny dramat rozegrał się w 1947 roku w ramach akcji „Wisła”, kiedy to nielicz-na ocalała ludność ruska musiała opuścić swoje domy, od-dział UPA spalił dwór, a w latach 50. władza ludowa kazała rozebrać cerkiew. Z historycznej zawieruchy ostała się tyl-ko szkoła z 1935 roku, w której siedzibę znalazł dla siebie Uniwersytet Ludowy po przeprowadzce ze Wzdowa. Gdy dziś wjeżdża się do wsi, bezwiednie kołuje w głowie ►

ADAM OSTASZEWSKI WE WZDOWIE, PIOTR WORONIEC W WOLI SĘKOWEJ

„Exodus” Piotra Worońca.

52 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

myśl, dlaczego szkoła stoi na końcu wioski, skoro zwy-kle wyznacza jej centrum. To złudzenie. Przed wojną była w centrum dużej osady, ale w kolejnych dekadach wszyst-ko się zmieniło. Po dużej osadzie nie ma już śladu, a w nie-wielkiej wsi mieszka może 250 osób w pięćdziesięciu do-mostwach.

Z tej historii powstał „Exodus”, ponad sto wyrzeźbio-nych postaci mężczyzn, kobiet i dzieci w marszu, niektó-rzy z tobołkami, wszyscy z udręczonymi twarzami, tym prawdziwszymi, że ogorzałymi od słońca, deszczu i wiatru. Z każdym rokiem tych postaci w sposób naturalny ubywa, ale „Exodus” niezmiennie robi ogromne wrażenie. Stał się uniwersalnym symbolem wszystkich wypędzonych. Sym-bolem, który co roku przyjeżdżają oglądać coraz to nowi turyści, niekoniecznie zorientowani, że słynne rzeźby sto-ją na podwórku przedwojennej szkoły, a od siedmiu lat sie-dziby Uniwersytetu Ludowego.

– Wrośliśmy już w to miejsce, w Wolę Sękową, w gmi-nę Bukowsko. Jesteśmy szczęśliwi, żyjąc w otoczeniu tych ludzi. Oni też okazują nam dużą sympatię. Być może to wynika z bolesnej przeszłości, odizolowania od dużych miast, ale ludzie tutaj są niezwykle tolerancyjni, przyjaź-ni, chętni do pomocy i przedsiębiorczy – twierdzi Moni-ka Wolańska.

W tym miejscu i dzięki tym ludziom zdarzył się też prawdziwy łańcuszek cudów, jak mówi Monika Wolań-ska. W 2005 roku udało się zdobyć ponad 700 tys. zł dota-cji z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego na remont przedwojennej szkoły, dzięki czemu Uniwersytet Ludowy ze Wzdowa mógł na dobre osiąść w Woli Sęko-wej. W kolejnym roku pieniądze z Podkarpackiego Urzę-du Marszałkowskiego pozwoliły zbudować parking i ogro-dzić działkę. Gmina Bukowsko wyremontowaną szkołę przekazała Stowarzyszeniu Uniwersytet Ludowy Rzemio-sła Artystycznego w bezpłatne użytkowanie i tak nietypo-wa uczelnia rozgościła się na ponad 300 metrach kwadra-towych w otoczeniu prawie 40-arowego ogrodu, gdzie po-wstała galeria w plenerze, z „Exodusem” w samym cen-trum Uniwersytetu.

Dla kogo to miejsce, ktoś by zapytał? Dla każdego. Nie ma znaczenia, czy masz lat 18, czy 58, czy jesteś uta-lentowany plastycznie, czy tylko serce ci się wyrywa do rzemiosła artystycznego, bo zdolności manualne marniut-kie. Na dwuletni kurs rękodzieła artystycznego, który trwa od września do czerwca, może zdecydować się informa-tyk, ekonomista, księgowa i szalony student etnografii. Tak też jest w rzeczywistości. Rekrutacja trwa do 15 sierp-nia, a niezdecydowani zdążą jeszcze przed wrześniem tego roku diametralnie zmienić swoje życie.

Sama nauka przypomina studia zaoczne, słuchacze zjeżdżają raz w miesiącu na 4 - 5 dni. Na jednym roku jest zazwyczaj 20 - 25 osób, podzielonych na kilka grup warsz-

tatowych. Nauka jest odpłatna, miesięczne czesne wyno-si 450 zł, ale w tej cenie są bezpłatne noclegi w siedzi-bie uniwersytetu, obiady gwarantowane przez gospodynie z Beska oraz wszystkie materiały na wszystkie warsztaty. A tych nie brakuje. W ciągu dwóch lat są zajęcia: z cera-miki, rzeźby w drewnie, form użytkowych, malarstwa, iko-nopisania, koszykarstwa, plecionkarstwa, tkactwa, witrażu, haftu, zwłaszcza haftu krzyżowego, który jest typowy dla ludowej twórczości karpackiej. Do tego zajęcia z koronkar-stwa i krótkich form warsztatowych, np. filcowania weł-ny, wyrobu biżuterii koralikowej karpackiej, metaloplasty-ki czy z fotografii otworkowej.

– Są też wykłady z historii sztuki, etnografii, psycholo-gii i pedagogiki, jest animacja społeczno-kulturalna – wyli-cza Monika Wolańska. – A przede wszystkim jest uzmysła-wianie każdemu słuchaczowi uniwersytetu, że rękodzieło nie jest zajęciem samym w sobie, ale umiejętnością, którą można wykorzystać do pracy z ludźmi; w gospodarstwach agroturystycznych, warsztatach dla dzieci, domach kultury, pracowniach artystycznych i innych miejscach, gdzie rze-miosło artystyczne może być niezwykle atrakcyjnym, do-datkowym elementem.

Dzięki temu być może tak barwny, wielowiekowy, wie-lozawodowy jest wachlarz studentów Uniwersytetu Ludo-wego w Woli Sękowej. Dominują studenci etnologii oraz kierunków artystycznych, ale nie dziwią też takie osoby jak Bożena Krawczyk. Przez wiele lat księgowa w komendzie policji, która ze Stęszewa koła Poznania przez dwa lata do-jeżdżała do Woli Sękowej, by zrealizować swoje marzenie o byciu rękodzielnikiem. W podróżach i nauce przez kilka miesięcy towarzyszyła jej nawet 72-letnia mama. Starsza dama w końcu się poddała, ale edukacji całkowicie nie za-rzuciła. Córka Bożena na bieżąco jej mówiła, co jest ćwiczo-ne na zajęciach, a ona sama starała się to powtarzać w domu.

– Nasi słuchacze przyjeżdżają z całej Polski, najmniej jest osób z… Podkarpacia – mówi Monika Wolańska. – Do dziś wspominam choćby Justynę Potyńską z Grodziska Mazowieckiego, przedszkolankę z wykształcenia, która przez kilka lat czekała, by zapisać się na nasz uniwersytet. Długi czas nie mogła przekonać pracodawcy, by ten godził się na jej wyjazdy raz w miesiącu. W końcu zmieniła pra-cę, ukończyła uniwersytet, a dziś jest świetnym animato-rem kultury, świetnym rękodzielnikiem, w dodatku na stałe rozstała się z pracą przedszkolanki, założyła własną firmę i prowadzi z powodzeniem pracownię ceramiczną.

Zdarzają się też osoby, które nie chcą z Wolą Sękową wiązać się na dwa lata, ale marzą, by tutaj pobyć, czegoś się nauczyć, na chwilę zatrzymać w Beskidzie Niskim. Dla nich Uniwersytet Ludowy oferuje wakacyjne warsztaty weeken-dowe. Od piątku do niedzieli można uczyć się tkactwa, iko-nopisarstwa albo gry na fujarce. Warsztaty w kilkuosobo-wych grupach z noclegami, wyżywieniem i materiałem do

„EXODUS” W SAMYM SERCU UNIWERSYTETU

MONIKA WOLAŃSKA, AFROKARPATKA Z WOLI SĘKOWEJ

UNIWERSYTET ludowy

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013 53

pracy, pozwalające na kilka dni zaszyć się w pięknym bu-dynku Uniwersytetu Ludowego, kosztują 400 zł.

Swoje miejsce na ziemi od siedmiu lat znalazła tu też Monika, żywa reklama Uniwersytetu Ludowego w Woli Sękowej. Od 8 lat jego dyrektorka, która szczęśliwie prze-niosła go ze Wzdowa w Beskid Niski. – I decyzji nie żałuję, choć jeszcze nie tak dawno świata nie widziałam poza sie-dzibą Ostaszewskich – śmieje się Monika Wolańska. Ab-solwentka Uniwersytetu Ludowego we Wzdowie oraz edu-kacji artystycznej w zakresie sztuk plastycznych na Uni-wersytecie Rzeszowskim. Moniki trudno nie zauważyć. Po pierwsze, charakterystyczne afro na głowie, do tego prze-piękny uśmiech, jaki mają tylko ciemnoskóre dziewczyny, no i ten strój karpacki gdy śpiewa i gra na instrumentach perkusyjnych w zespole „Widymo”. Afrokarpatka po pro-stu. A tak naprawdę Monika jest rodowitą rzeszowianką, której tato przed laty przyjechał z Togo studiować na Poli-technice Rzeszowskiej i tutaj związał się z Polką. Z czasem tato Moniki wrócił do Afryki, a ona od zawsze mieszkała z mamą w Rzeszowie.

Ta wielokulturowość, wielorasowość, wielowyznanio-wość i wielonarodowość szczęśliwie krąży nad Wolą Sę-kową, zespołem „Widymo” prowadzonym przez Marian-nę Jarę, Ukrainkę z Sanoka, i samą Moniką. W tę histo-rię wpisuje się bowiem także historia Saszy Czikmakova, Rosjanina z Kazachstanu, geofizyka, który nigdy nie pra-cował w zawodzie inżyniera, bo za bardzo ukochał muzy-kę i grę na gitarze. Monika i Sasza spotkali się przy okazji projektu łączącego tradycyjną muzykę huculską z ekspery-

mentalnymi dźwiękami, realizowanego w Muzeum Naro-dowym w Krakowie i… od dwóch lat są małżeństwem. Te-raz kilka razy w tygodniu ogród wokół Uniwersytetu Lu-dowego oprócz rzeźb zachwyca też dźwiękami, jakie niosą się z prób zespołu Angela Gaber Trio, w którym gra Sasza.

A tych pięknych dźwięków niosących się po wzgórzach wokół Woli Sękowej w ostatnich latach przybywa. Uniwer-sytet Ludowy od zawsze ma ambicje nie tylko prowadzić kursy rękodzieła artystycznego, ale przede wszystkim być ośrodkiem życia kulturalnego, inicjatorem spotkań, plene-rów, artystycznych zdarzeń. Co roku w grudniu miejscowy Dom Ludowy pęka w szwach, gdy na legendarną już wie-czerzę wigilijną organizowaną przez słuchaczy uniwersy-tetu zjeżdżają się absolwenci z poprzednich lat i schodzą się „miejscowi”. Smakowaniu tradycyjnych potraw, śpie-wom, jasełkom i życzeniom nie ma końca.

Równie barwnie i tłumnie, ale w czerwcu, obchodzone jest na Uniwersytecie Ludowym święto „Wierzbina”. Kil-kumetrowa, wypleciona z wikliny forma nawiązuje do cel-tyckiego Wickermana, palonego na celtyckich wzgórzach w czasie przesilenia wiosennego – na znak oczyszczenia, płodności, zwycięstwa słońca i życia. Podobny pochód na Wierzbinowe Wzgórze w Woli Sękowej przygotowu-ją słuchacze i absolwenci ULRA, którzy zjeżdżają z Pol-ski i z zagranicy. A potem? Cała wieś w noc wypełnio-ną tańcem, teatrem ognia i muzyką potwierdza, jak cen-na jest mieszanka kultur, osobowości, religii, narodowości i ras. Z niej rodzą się takie miejsca jak Uniwersytet Ludo-wy Rzemiosła Artystycznego w Woli Sękowej. ■

UNIWERSYTET ludowy

Monika Wolańska, dyrektor Uniwersytetu Ludowego Rzemiosła Artystycznego w Woli Sękowej.

Cisna – Łopienka15 – 18 sierpnia

Każdego roku w okolicach sierpniowego święta Matki Boskiej Zielnej z Bieszczad płynie zaproszenie na Rozsypaniec. Ale nie na jeden z najpiękniejszych szczytów tych gór, lecz na spotkanie ze sztuką. To wyjątkowe wydarzenie, ponieważ jego ideą jest łączyć, a nie dzielić, więc w jednym miejscu z najróżniejszych dziedzin sztuki tworzy się niepowtarzal-ną całość. Przez cztery dni i cztery noce w Bieszczadach, w jednym miejscu, rozbrzmiewa-ją dźwięki muzyki poetyckiej, folkowej, turystycznej, można oglądać wystawy fotograficz-ne, uczestniczyć w konkursach i warsztatach artystycznych, i przede wszystkim spotkać się z artystami i podróżnikami. W tym roku na „Rozsypańcu” wystąpią m.in.: Maciej Balcar z zespołem „Nie-bo”, grupa „Bez Jacka” i Marek Andrzejewski z reaktywowaną „Grupą Niesfornych”, a w pojedynku na słowa i wiersze zmierzą się Adam Ziemianin, dobry duch festiwalu, i Michał „Cicho Sza” Zabłocki. Program na stronie www.mojebieszczady.org

Muzeum Okręgowe w RzeszowieCzynna do 13 września

Takiej wystawy w Muzeum Okręgowym w Rzeszowie jeszcze nie było. Dorośli fani klocków lego z Rzeszowa i okolic stworzyli małe arcydzieło, które przypadnie do gustu nie tylko dzieciom, ale i dorosłym. Z klocków powstały fantastyczne makiety przedstawiające najróżniejsze scenki, które, choć statyczne, sprawiają wrażenie jak-by były w ruchu. Wśród nich jest makieta kolejowa, wesołe miasteczko, Bitwa pod Oliwą, bitwa Warhammer 40000. Jest też mnóstwo małych i dużych modeli budyn-ków, samochodów, samolotów, czołgów, pojazdów kosmicznych są też sceny z życia klockowych ludzików. Okazuje się, że z klocków lego można zbudować naprawdę wszystko i są one nie tylko wspaniałą zabawką, ale i materiałem dla twórców. Na wy-stawie można zobaczyć wszystko co lata, pływa, jeździ, napędzane jest śmigłem, ma-szyną parową czy też własnymi łapami. To taki mały, klockowy świat.

Dynów2 i 4 sierpnia, godz. 20.30

Po latach „Sen nocy letniej” wraca do Dynowa na stację kolejki wąskotorowej, gdzie w 2004 roku po raz pierwszy wystawiono spektakl plenerowy. Ta właśnie sztuka Szekspira była premierowym dziełem przygotowanym przez Stowarzysze-nie De-Novo, które z okazji dziesięciolecia ponownie przygotowało widowisko. Ich „Sen” będzie niedosłowną opowieścią o społeczności lokalnej. Szekspirowskie Ate-ny zamienią się w dynowski rynek, a lasek ardeński w okoliczne podkarpackie lasy. Dynowska inscenizacja będzie opowieścią o współczesnym człowieku, o jego na-miętnościach, tęsknotach oraz o przenikaniu się różnych środowisk. Każdego roku przedstawienia poprzedzają warsztaty artystyczne w ramach projektu „Lato w te-atrze”, w trakcie których aktorzy-amatorzy tworzą coś naprawdę fantastycznego. Nic więc dziwnego, że dynowskie spektakle są ważnym wydarzeniem kulturalnym na Podkarpaciu.

IV BIESZCZADZKIE SPOTKANIA ZE SZTUKĄ – ROZSYPANIEC

LEGOWISKO – HISTORIE KLOCKAMI BUDOWANE

SZEKSPIR W DYNOWIE: „SEN NOCY LETNIEJ” – SPEKTAKL PLENEROWY

Moje Ulubione

Więcej informacji kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl

Reklama

Moje Ulubione

Elżbieta Lewicka, absolwentka Akademii Muzycznej w Katowicach, krytyk muzyczny, dziennikarka Radia Rzeszów.

W 1981 roku wielką furorę na świecie zrobił krążek „Friday Night in San Francisco”. Nagrało go trzech wybitnych gitarzystów: Al Di Meola, Paco de Lucia i John McLaughlin. Przypominam o tamtych rewelacyjnych nagraniach, ponieważ – kiedy dotarły one, wreszcie do Polski, co w tamtym czasie nie było wcale takie proste oszaleliśmy zupełnie na ich punkcie. Muzyka w stylu flamenco za-wiera bowiem przeciwstawne elementy, które stanowią o jej wyjąt-kowości. Z jednej strony jest bardzo dynamiczna, ekspresyjna, ryt-miczna, wymaga od wykonawcy wielkiego temperamentu, z drugiej zaś strony zawiera fragmenty nasycone melancholią i romantyz- mem. A Polacy czują takie „klimaty”.

Chcę zatem polecić Państwu najnowszą płytę wybitnego, hiszpań-skiego wokalisty, Diego El Cigali – „Romance De La Luna Tucuma-na”. Kariera wokalna Diego to długa historia. Jej początki miały miej-sce po prostu na ulicy, bo tam Diego najpierw śpiewał. Jest to historia wieńczona sukcesami, których początek nastąpił w 1994 roku wraz z ukazaniem się pierwszej solowej płyty artysty. Jego wyjątkowy ta-lent zauważono, kiedy Diego miał 12 lat, a nowy wiek przyniósł ar-tyście m.in. aż trzy prestiżowe statuetki Grammy w kategorii Latino.

Najnowszy album Diego El Cigal, to połączenie folkloru argen-tyńskiego i klasycznego flamenco. Znajdujemy tu także portugal-skie pieśni fado i salsę. Te wszystkie gatunki muzyczne doskonale się przenikają i uzupełniają w warstwie melodycznej, harmonicznej i ryt-micznej, a Diego jest mistrzem w ich łączeniu. Noce tego lata mamy chłodne, ale kiedy śpiewa Diego El Cigala, od razu podnosi się tem-peratura naszych emocji, a o to w muzyce chodzi przede wszystkim. Być może też w miejscu, gdzie Państwo zaplanowali wakacyjny po-byt pojawi się Diego El Cigal. Proszę koniecznie pójść na jego kon-cert. Satysfakcja gwarantowana!

Już kolejny rok z rzędu Sanok bawi się w teatr. I to nie z byle kim, bo z Maciejem Patronikiem, aktorem, reżyserem, autorem filmów dokumental-nych, który na co dzień pracuje w Paryżu, ale ciągle wraca do ukochanego Sa-noka, gdzie tym razem z aktorami-amatorami przygotowuje sztukę Jana Drdy „Igraszki z diabłem”. Tym razem spektakl, po premierze 31 sierpnia, zaistnie-je także na scenach w Rzeszowie, Krośnie, Lesku i Zagórzu. To pierwszy krok do tego, by sztuki w reżyserii Patronika grane były dłużej i częściej.

Maciej Patronik już po raz piąty organizuje w swoim rodzinnym mieście warsztaty teatralne dla ludzi tak zakochanych w teatrze, jak on sam. Waka-cyjne warsztaty na początku były skromne, po latach stały się ważnym wy-darzeniem kulturalnym nie tylko w Sanoku, ale w Podkarpaciu. Pierwszym etapem są miesięczne warsztaty z osobami dorosłymi i młodzieżą, drugim elementem jest realizacja, z przygotowanym wcześniej zespołem, i prezen-tacja spektaklu teatralnego „Igraszki z diabłem” Jana Drdy, czeskiego pro-zaika i dramaturga. Zajęcia poprowadzą: francuski aktor, mim Eric Veschi oraz Maciej Patronik. W warsztatach teatralnych poprzedzających premierę biorą udział osoby wybrane wcześniej w castingu, w trak-cie którego reżyser dobiera ich już z myślą o obsadzie spektaklu. W tym roku to 15 osób, które uczą się improwizacji, analizy tekstu i pracują nad przygotowaniem spektaklu, a kolejne 10 pomaga w zakresie scenografii, kostiumów i całej oprawy W spektaklu weźmie udział również aktor rzeszowskiego Teatru im. W. Siemaszkowej – Waldemar Czyszak.

„IGRASZKI Z DIABŁEM” DO OBEJRZENIA:

● Zagórz – 31 sierpnia, 1 września, godz. 18.00, MGOK● Sanok – 6 września, godz. 20.00, MBP Zielona Czytelnia – spektakl plenerowy● Rzeszów – 8 września, godz. 18.00, Teatr im. W. Siemaszkowej● Krosno – 20 września, godz. 18.00, RCKP● Lesko – 28 września, godz. 18.00, BDK

Maciej Patronik.

56 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

Anna Koniecka: Świat się zawsze kręcił wokół pie-niędzy i aż się dziwię, że nikt dotąd nie skompono-wał ody na ich cześć. Tylko teraz trzeba by ją za-

grać w tempie prestissimo possibile, czyli tak, jak się drukuje banknoty - możliwie jak najszybciej, bez oglądania się na to, co faktycznie są warte. No i jak pośród takich papierowych wartości znaleźć godne miejsce dla muzyki, dla artysty?Marek Stefański: Żyjemy w ciekawych czasach, może nieła-twych, ale na pewno ciekawych. To jest inspirująca rzeczywi-stość, stawia wyzwania. Bez nich byłoby nudno…Panie Marku, ja poważnie, wytaczam armaty, a Pan sobie żartuje. Chyba zacznę wierzyć, że mieli rację holenderscy naukowcy, którzy badali wpływ muzyki i wyszło im, że ona nie tylko potrafi podnosić na duchu (wesoła) lub dołować (smutna), ale może – uwaga! – narzucać nam filtr, przez który odbieramy świat w określony sposób. Na przykład

Marek Stefański Rzeszowianin, obywatel świata, ambasador polskiej kultury i najlepszych polskich tradycji muzycznych. Wirtuoz. Należy do grona najbardziej aktywnych artystycznie organistów polskich. Koncertował dotychczas w większości krajów Europy, obu Ameryk, Izraela. Regularnie zapraszany na koncerty do Rosji, jest tam jednym z najbardziej znanych zagranicznych organistów. Ukończył z wyróżnieniem studia w krakowskiej Akademii Muzycznej w klasie organów prof. Joachima Grubicha. Studiował również w konserwatorium w Lyonie. Pracuje w Akademii Muzycznej w Krakowie, gdzie w 2013 r. roku uzyskał tytuł doktora habilitowanego. Za swoją działalność artystyczną otrzymał liczne nagrody i wyróżnienia. Jest laureatem m.in. I nagrody w ramach European Forum d’Art Sacre.W rodzinnym mieście buduje od 22 lat pomnik… muzyczny, trwalszy niż niejeden historyczny. To międzynarodowy Festiwal Muzyczny  „Wieczory Muzyki Organowej i Kameralnej w Katedrze i Kościołach Rzeszowa”, który Marek Stefański założył i jest jego dyrektorem artystycznym. Prywatnie: ujmująco bezpośredni, żadnych artystycznych fumów. Wesoły, spontaniczny. O swych muzycznych podróżach opowiada z taką samą pasją, jak gra. Jego żona Agnieszka Radwan-Stefańska  jest również absolwentką klasy organów krakowskiej Akademii Muzycznej. Mieszkają w Krakowie. Są rodzicami syna Maksymiliana.

SERCE ciągnie mnie na Wschód

Z Markiem Stefańskim,

wirtuozem organów, twórcą Festiwalu Muzycznego 

„Wieczory Muzyki Organowej i Kameralnej w Katedrze

i Kościołach Rzeszowa”, rozmawia Anna Koniecka.

postrzegamy otaczającą nas rzeczywistość lepiej niż na to zasługuje. Albo gorzej. Wychodzi na to, że muzyka może być narzędziem manipulacji...Ja bym się trzymał optymistycznej wersji. Muzyka mojemu ży-ciu wytyczyła od początku drogę, nadała sens i zawsze sprawia mi nieopisaną radość, czy słucham jej, czy gram. W taki sposób to może sobie muzyka mną manipulować do woli!Jest Pan znany w świecie dzięki swej muzyce. Mówiąc języ-kiem biznesu, Marek Stefański to jest bardzo dobra marka. Proszę powiedzieć szczerze, ile pomógł Panu w karierze ta-lent, pracowitość, a ile szczęście?

Szczęściu trzeba wychodzić naprzeciw, to znaczy ktoś po-wiedział, że ważne jest to, żeby znaleźć się we właści-wym miejscu we właściwym czasie. Myślę, że coś w tym

jest, ale tak pół na pół. Praca – gdyby nie było solidnej pod-stawy: niezliczonej ilości godzin spędzonych przy instrumen-

cie, to do pewnego stopnia można by się ślizgać i coś udawać, ale w pewnym momencie to wyjdzie. A więc na pewno pra-ca. Ale i szczęście. Takie szczęścia były w moim życiu. Cho-ciażby na samym początku, tuż po egzaminach wstępnych. Gdy wstąpiłem do Akademii, byłem dziewiętnastoletnim chłopcem. Właśnie odbywał się renomowany festiwal organowy w Tyń-cu, gdzie miałem tylko akompaniować chórowi, znakomitemu zresztą, a partię organową miał wykonać organista z Niemiec. W przeddzień koncertu okazało się, że ten organista nie doje-dzie. Jedyny ratunek – ja mam zagrać koncert. Student tuż po egzaminach! Mogłem odmówić, ale mimo tego, że się bardzo bałem, podjąłem wyzwanie. Konsekwencja tego była taka, że od tego Niemca w dowód wdzięczności, że zagrałem za niego koncert, dostałem zaproszenie na koncerty do Niemiec. Pierw-sze moje koncerty! To było jakby dobry anioł w tym palce ma-czał, to się nie musiało przydarzyć. No przecież mogłem nie do-stać propozycji grania z chórem, ale widocznie uznano, że sobie poradzę. A więc to był taki pierwszy mój dobry anioł. I takich przypadków mógłbym stawiać na swojej drodze dużo. Chociaż-by cała moja przygoda rosyjska. Rok 1999, kiedy pierwszy raz pojechałem do Rosji i miałem tam pierwsze koncerty. A dlacze-go pojechałem do Rosji? Z ramienia ministerstwa kultury miał tam pojechać organista Andrzej Chorosiński, rektor Akademii Muzycznej w Warszawie. Okazało się, że z powodu licznych obowiązków nie może jechać. I mnie wybrał na swojego za-stępcę. I tak rozpoczęły się moje kontakty z Rosją.Mówi się, że sukces osiąga się wtedy, gdy wytrwałość wy-gra z talentem.

Ja bym powiedział tak: oczywiście, najważniejsza jest praca, jako niezbędny fundament, bo dobrych muzyków, zwłasz-cza młodych, jest coraz więcej. Ale żeby osiągnąć sukces,

potrzebny jest później jeszcze łut szczęścia. Tylko że jak ktoś trafnie zauważył, sztuką jest osiągnąć sukces, ale jeszcze więk-szą sztuką jest potrafić go utrzymać! Bo można pojechać raz, zagrać. Kilka dni temu byłem z koncertem na Wyspach Alandz-kich. Cudowne wyspy, czas płynie dziesięć razy wolniej, przez całą dobę jest jasno – trwa dzień, kościółki malutkie, po dzie-więćset lat mają, porozrzucane malowniczo, i w tej scenerii od-bywa się letni festiwal organowy. Każdego dnia na innej wy-sepce. Łódkami, motorówkami, jachcikami spływają ludzie z sąsiednich wysp, atmosfera zupełnie niesamowita. Po koncer-cie organizator festiwalu podzielił się ze mną ciekawą refleksją: że festiwal, który ma już 39 lat i zagrały na nim setki artystów, ma dość krótką listę wykonawców, którzy powracają. Ja gra-łem tam po raz trzeci. Tym bardziej miło, bo tylu młodych bar-

dzo dobrych artystów przybywa, poziom techniki gry idzie nie-samowicie naprzód. O technicznej doskonałości myślę z niepokojem, zwłaszcza gdy słucham pianistów. Perfekcja – owszem, ale co z tego, gdy duch artyzmu za nią nie nadąża! Gdzie jest ta granica, której nie wolno przekroczyć? Trudno powiedzieć, czy jest granica artyzmu. Granicą jest ab-solutnie doskonała forma muzyki, której nie należy naruszyć. Nigdy! Ja już nie muszę zdawać żadnego egzaminu, nie muszę nic udowadniać, lecz motor, który w człowieku jest, który na-pędza, takie perpetuum mobile, nie wiadomo, czym się karmi, a działa, jest warunkiem utrzymania sukcesu. I ta ciągła pasja. Tak jak u profesora Krzysztofa Jakowicza – 74 lata skończył, a pasja i radość muzykowania jak u dziecka. Ale to jest, myślę, właśnie ta miłość, która góry może przenosić.Pan ciągle w rozjazdach, ja to rozumiem. Trudno być „świa-towej sławy” jeśli się nie wyściubi nosa za próg. Ale co Pana zaniosło aż do Ułan Ude, na peryferie azjatyckiej Rosji?

Nie spodziewałem się, że zaniesie mnie aż tam. Już same wcześniejsze podróże do Irkucka wydawały mi się da-leko i na koniec świata. Co mnie zaniosło? – 90 lat Sto-

warzyszenia Polskiego „Nadzieja”, które wciąż działa, prowadzi je pani Maria Iwanowa. Żona Buriata, wyznawcy buddyz- mu, sama pochodzi z Petersburga, ma polskie korzenie. Dom Polski w Ułan Ude mają bardzo ładny, prowadzą lekcje języ-ka polskiego. A koncert organowy w Ułan Ude? W naszym ro-zumieniu koncert organowy to brzmi tak oczywiście, ale w ca-łej Buriacji przecież nie ma organów. W odległości półtora ty-siąca kilometrów na północ – nie ma, na południu – Mongolia, i tam również nie ma. Musiałem grać na elektronicznym instru-mencie, czyli na czymś, co udaje organy! Grać na elektronicz-nym instrumencie to mniej więcej tak, jakby pianistę zaprosić na koncert i keyboard mu postawić. Ale, myślę sobie, cóż win-ni są ci ludzie, którzy tam mieszkają, może są wśród nich tacy, którzy słyszeli, że był ktoś taki jak Bach, i pewnie nie mieli oka-zji, żeby tej muzyki na żywo posłuchać.W kościele zbudowanym nie tak dawno, to bardzo ładny, mały kościół, który mieści niecałe 200 osób, zmieściło się prawie 600. Jakim cudem, nikt tego nie wie. To było coś niesamowi-tego, wokół instrumentu, niemal na ławce organowej siedzieli i stali ludzie. Przyszli dwie godziny wcześniej, żeby zająć miej-sce. Kiedy ja przyjechałem półtorej godziny przed koncertem, wszystkie miejsca były już zajęte. Akurat rozpętała się zamieć, więc ludzie przyszli okutani w futra, kożuchy. Grałem trzecie-go listopada – na Syberii to już sroga zima. Zamiast jednego ►

MUZYKA

Reklama

58 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

koncertu były dwa, oczywiście. Oba tak samo szczelnie wypeł-nione. Do tego oficjalne delegacje włodarzy miasta, włodarzy guberni – tak przeżywali swój pierwszy koncert organowy. A ja z nimi. To jest trudne do opisania uczucie. Aż chce się wracać. I wiele na to wskazuje, że w tym roku znów pojadę do Ułan Ude tuż przed Bożym Narodzeniem.Pamiętam koncerty w Polsce, nie powiem gdzie, bo zostanę wyklęta jako ta czarna owca, gdy słuchacze przepychali się w drzwiach z wychodzącymi z mszy wiernymi, bo ksiądz nie chciał przesunąć o kwadrans wcześniej odprawiania mszy. Ale wróćmy do muzycznego podróżowania. Sporo egzotycz-nych krajów Pan odwiedził, na przykład Ekwador.Warto było. W Quito nawet studenci akademii muzycznej nie słyszeli, jak brzmi muzyka organowa, a o polskich kompozyto-rach to w ogóle nie wiedzieli. Dlatego zostawiłem im wszyst-kie swoje nuty, to była piękna historia. Mnie jednak ciągnie na Wschód. Najbardziej właśnie tam.Dlaczego?

Przed laty Krzysztof Penderecki w jednym z wywiadów powiedział, że największą satysfakcję muzyk ma po wy-stępach w Rosji, na Wschodzie. I to jest prawda. Dla-

czego? Przede wszystkim publiczność. Publiczność, która jest wszędzie, od wielkich metropolii po najdalsze miasteczka, nawet takie jak Ułan Ude, o którym mówiliśmy przed chwi-lą. W samej Moskwie odbywa się każdego wieczoru około 150 wydarzeń z dziedziny muzyki tzw. poważnej, poczynając od wielkich spektakli operowych w Teatrze Balszoj, po wiel-kie koncerty w filharmonii, w słynnej sali konserwatorium mo-skiewskiego, aż po kameralne koncerty w małych salkach mu-zealnych gdzieś na peryferiach Moskwy. Wszędzie są komplety słuchaczy. I to jest coś nieprawdopodobnego. Ludzie są. Są, bo nikt im nie każe, są, bo chcą. To po pierwsze. Po drugie – od-biór tej muzyki. Moje odczucie jest takie, że na zachodzie czy na północy Europy ludzie słuchają muzyki bardziej rozumem niż sercem, natomiast w Rosji przeważa element emocjonal-ny. Aczkolwiek tych ludzi niczym się nie oszuka, ponieważ oni w genach niosą tradycję, wrażliwość, rozumienie sztuki, mu-zyki. A poza tym mają wiedzę. Edukacja muzyczna w Rosji do pozazdroszczenia. Nie sposób przecenić tego, że tam od dziec-ka uczy się muzyki, bez względu na to, czy zostanie ono przy niej zawodowo, czy nie. Szkoły muzyczne są pełne, szkoły ba-letowe też, i chóry dziecięce! Bardzo podoba mi się również to, że w wielu rosyjskich miastach obok koncertu, który odbywa się wieczorem, organizatorzy proszą, aby przed południem po-święcić godzinkę dzieciom – zapraszane są do sali koncertowej i mają swój minikoncert, z programem adekwatnym i komen-tarzem, który ktoś przygotowuje. Nie dziwi, że ma tej muzyki później kto słuchać. To jest to wychowywanie pokoleń do ro-zumienia sztuki oraz naturalnej potrzeby obcowania ze sztuką.A kontakty z ludźmi?Fantastyczne. Żal, że mam na nie za mało czasu. Gram kon-cert i ruszam dalej. Ale w międzyczasie tyle się dzieje, tyle, serdecznych emocji! Tam jest taki zwyczaj, że po koncercie a nawet w trakcie publiczność obdarowuje grającego kwiata-mi. Tu trzeba zaznaczyć, że ponad 90 proc. koncertów orga-nowych odbywa się na estradzie, inaczej niż u nas, tu organi-sta siedzi wysoko, na chórze, odizolowany od publiczności. Tam jestem wśród ludzi dosłownie, podchodzą w trakcie kon-certu, po skończonym utworze, i dostaję nie tylko brawa, ale

także bukiety i gdy kończę koncert, instrument i estrada toną w kwiatach. Ale koncerty w kościołach Rosji również się od-bywają. Ostatnio grałem w Moskwie koncert w pięknym ko-ściele luterańskim. W Kaliningradzie – tam znów niezwykła historia. Do 1994 roku katedra luterańska w Kaliningradzie leżała w gruzach od wojny. A przecież tam jest Emmanuel Kant pochowany. I do-piero znalazł się człowiek, szaleniec, Igor Odyńcow, pan obec-nie na emeryturze. Kiedy w 1994 r. przeszedł na emeryturę, był pułkownikiem wojskowym, a na koniec kariery naczelnikiem więzienia gdzieś w głębi Rosji. Wrócił do Kaliningradu zafas- cynowany swoim miastem, pochłonięty ideą odbudowy kate-dry. I tylko jemu udało się dotrzeć do samego Putina, żona Pu-tina pochodziła z Kaliningradu i po tej linii było Odyńcowo-wi łatwiej. Przez Putina udało mu się dotrzeć do ówczesne-go kanclerza Niemiec Schroedera, i wspólnymi siłami rosyj-sko-niemieckimi odbudowano katedrę. Cudowna katedra; jest w tej chwili symbolem Kaliningradu. Gdy było 650-lecie mia-sta, Odyńcow oprowadzał po katedrze Putina i Schroedera, obecnie nazywa się ona Muzeum Narodowe im. Immanuela Kanta. Putin zwiedza przepięknie odbudowaną katedrę, chwa-li, że tak fantastycznie wszystko zostało wykonane, wreszcie pyta czy coś jeszcze potrzeba, a Odyńcow na to: „Panie prezy-dencie, tutaj przed wojną były jedne z największych w Europie organy, tutaj odbywały się koncerty organowe, katedra słynę-ła z pięknych organów. Decyzją Putina organy zostały odbudo-wane, pieniądze z kancelarii prezydenta – kilka milionów euro – wyasygnowano. I ja na nich wielokrotnie już grałem, jestem zapraszany dwa, trzy razy do roku. Fantastyczny instrument i wielkie przeżycie za każdym razem! Katedra w Kaliningra-dzie to jest dowód na to co jeden człowiek determinacją może dokonać. Podnieść z gruzów gigantyczną budowlę, a była to do 1994 roku kupa gruzów.Organy bywają chimerycznym instrumentem, potrafią na-psuć nerwów…

Rosja jest zawsze perfekcyjnie przygotowana do koncer-tów, tam się żadne kaprysy organom nie zdarzają. Cho-ciaż to jest charakterny instrument, podobno nawet ma

duszę, nie zawsze anielską. Ale takim miejscem, gdzie człowiek czuje się najbardziej niepewnie, gdzie wszystko może się zda-rzyć – pełna improwizacja, są, w moi odczuciu, Włochy. Dlate-go, że tam po prostu do końca nigdy nic nie wiadomo. Niby jest umówiony koncert, ale nie wiadomo, czy odbędzie się w tym miejscu, czy ktoś nie zapomni otworzyć kościoła, albo czy ktoś nie pomylił daty i nie chodzi o rok 2013, lecz 2014, bo to jest też możliwe. Taką przygodę miałem rok temu – grałem serię kon-certów w Piemoncie, jeździło się pomiędzy osadami rozrzuco-nymi wysoko w górach, liczącymi po kilkanaście domów, lecz kościoły – zabytkowe, warte ze wszech miar uwagi. Otóż przy-chodzę do jednego z kościołów, gdzie ma się odbyć koncert, ktoś mi ten kościół otworzył i poszedł sobie. Patrzę, są organy, ale jak się do nich dostać? Nie ma żadnych schodów, żadnych drzwi, nic. Obchodzę kościół z zewnątrz, szukam jakiegoś wej-ścia na chór – nie ma. Spozieram na górę. A organy wiszą jakoś dziwnie w takim gniazdku, podparte na jakichś tykach, ni to fi-larach, ni to belkach. Odszukałem w końcu kogoś i się pytam, jak się dostać do tych organów, a ten mi mówi, że trzeba przyjść ze swoją drabiną. A ja, że nie przewidziałem, że mam z Polski przyjechać z drabiną. A Włosi, jak to Włosi, piano, lento, bez

MUZYKA

pośpiechu, w końcu drabinę skombinowali, ale gdy wspinałem się po tej drabinie, pan, który mi ją przyniósł, patrzy na moją kubaturę i mówi, żebym bardzo ostrożnie grał, bez zbędnych, a już tym bardziej gwałtownych ruchów, bo dawno nikt nie grał na tych organach, a kilka lat temu zakonnik, który wspiął się na górę, żeby na tych organach zagrać, spadł, gdyż wszystko się zawaliło i runęło na ziemię. Zakonnik zginął, pogrzebany pod rumowiskiem z belek. Zwalił się na niego cały chór. Od tamtej pory ja jestem pierwszy, który podejmuje próbę… Wiszę więc w tym gniazdku na górze i nie wiem, czy grać, ale w końcu za-wierzyłem dobremu aniołowi i koncert się wieczorem udał.Ostatnio grałem w Bytomiu na pięknych organach, które czę-ściej grały same niż ja, ponieważ co przycisnąłem jakiś klawisz to dźwięki grały same… i zostawały. Okazuje się, że organy mogą same grać. Co nie do końca jest zgodne z życzeniem wy-konawcy. Chcą być lepsze od wykonawcy!No i co Pan zrobił?No grałem razem z nimi, to znaczy graliśmy razem. Organy i ja.Bach zapewniał swoich uczniów, że organy to jest najła-twiejszy instrument na świecie, wystarczy tylko uderzyć we właściwy klawisz we właściwej chwili, a organy już zrobią całą resztę. Ale o tym, że będą chciały być lepsze od orga-nisty to już nie wspomniał. Skrzypek to ma dobrze. Bierze swoje skrzypeczki pod pachę i… żadnych niespodzianek. Po prostu gra.Tak jak profesor Jakowicz. On ćwiczy nawet w pociągu. Nie-którzy konduktorzy już go znają i gdy wsiada do pociągu, mó-wią: „Oho, będzie koncert”. Jadąc na tegoroczną inaugurację festiwalu w katedrze rzeszowskiej, profesor miał okazję sobie poćwiczyć 7,5 godziny. Tyle trwała jego podróż z Warszawy do Rzeszowa!!!Skąd się wzięła muzyka w Pana życiorysie?

Może po dziadku, który był bardzo muzykalny, zakła-dał i prowadził chóry, wciąż przepisywał jakieś nuty. Dom był pełen nut. Ja rosłem w takiej atmosferze.

Uczyłem się, jak wiele dzieci, grać na pianinie. Mając chy-ba ze 12 lat usłyszałem organy w Leżajsku. Gdy zobaczyłem ten cudowny prospekt organowy, całą ścianę w piszczałkach, gdy usłyszałem niesamowity głos organów, że aż mury drża-ły, padłem na kolana przed organami zamiast przed ołtarzem… (śmiech). Tak się zaczęło i trzyma. Jak mówił Małysz: I trzymie mnie coś na progu… (Śmiech)Zawsze, gdy rozpoczyna się międzynarodowy festiwal w ka-tedrze rzeszowskiej i widzę tyle znajomych twarzy, ale też dużo nowych, zwyczajnie po babsku się wzruszam. I liczę

spędzone pośród tej muzyki lata, co – nie kryję – wprawia mnie w jeszcze większą melancholię. Teraz 22 lata! A pamię-ta Pan, tak się baliśmy, czy festiwal przetrwa? To jest wiel-kie wydarzenie dla słuchaczy, ale też wielkie wyzwanie or-ganizacyjne dla Pana.

Bałem się kilka lat temu, że festiwalu nie będzie. Że przy ilości moich obowiązków nie dam rady. Miałem wątpli-wości czy ta formuła, która jest od początku, nie wyczer-

pała się, przecież wszystko dookoła się zmienia, ludzie oczeku-ją coraz to nowych efektownych wydarzeń. I takie różne my-śli mnie nachodziły. A jednocześnie, zupełnie po ludzku, żal tego, co się przez te lata udało zbudować. Bo niewątpliwie zbu-dować się udało, czego dowodem jest to ciągłe zainteresowa-nie słuchaczy. Ludzie na koncerty przychodzą. Tymczasem, gdy się spojrzy na to, co się dzieje w świecie, w Europie, no, może poza Rosją, Wschodem, o czym mówiliśmy, to zainteresowa-nie tymi wydarzeniami jest troszeczkę mniejsze. Gdy grałem rok temu koncert w Lueneburgu w Niemczech, w pięknym kościele, z wielkimi tradycjami muzycznymi, gdzie na organach grał sam Jan Sebastian Bach, słuchało 35 osób. No tak, takie są realia.Co się dzieje? Głuchnie Europa? Nie wszędzie tak się dzieje, ale tendencja ogólna jest taka. Tym bardziej cieszy niesłabnące zainteresowanie koncertami orga-nowymi i kameralnymi w rzeszowskiej katedrze i innych ko-ściołach Rzeszowa. Nasz festiwal trwa, udało się zebrać siły, miasto i województwo uczestniczą w festiwalu, to trzeba zapi-sać na duży plus. Kolejni prezydenci, poczynając od pana Mie-czysława Janowskiego, wspierają finansowo festiwal, tak jak teraz, pan prezydent Tadeusz Ferenc jest również bardzo życz-liwy. Pozostał wierny festiwalowi od samego początku prezes „Elektromontażu” pan Marian Burda. Doszło przedsiębiorstwo „Watkem” pana Wiesława Puterli. I tymi siłami musimy skro-ić coś. Ja się bardzo cieszę, że – tak jak w tym roku – przyjął zaproszenie profesor Jakowicz, jego wykonania zawsze fas- cynują, usłyszeć go w Rzeszowie to jest wielkie święto, za-wsze się czeka na jego grę. Cieszę się, że przyjęła zaprosze-nie pani Elżbieta Towarnicka, która cudownie śpiewa i któ-rej muzyka filmowa w filmach Krzysztofa Kieślowskiego czy Agnieszki Holland robi furorę w świecie. Dwa lata temu udało się zaprosić po raz pierwszy z koncertami do Polski organistę z Watykanu Gianluca Libertucciego, to było wydarzenie – or-ganista z Bazyliki Świętego Piotra w Rzymie po raz pierw-szy grał w Rzeszowie. Mam nadzieję, ze przyjedzie jeszcze kiedyś i zagra w katedrze, bo grał w Zalesiu, w dawnej cer-kwi, na małych organach. Takie rzeczy się dzieją, być może ►

MUZYKA

Reklama

nie są tak spektakularne, ale okazuje się, są osoby, i to całkiem niemała ich liczba, dla których przeżycie takiej muzyki, sztu-ki, chwila kontemplacji, zatrzymania w tym biegu w niedziel-ne wieczory, przeżycie czegoś wyjątkowego z harmonią mu-zyki jest potrzebne.Fundament, na którym budowaliśmy razem ten festiwal, jest so-lidny. Festiwal trwa. No i może jeszcze przetrwa chwilę, dopóki nam się będzie chciało chcieć.Jak Pan to robi, że możemy słuchać w Rzeszowie artystów ze świata?

Na pewno pomagają kontakty osobiste. To w jakiś spo-sób uwiarygadnia. A artyści chcą grać. Prawie każdy odczuwa potrzebę kontaktu z publicznością, pokazania

swojej sztuki, tego, co wypracował, co skomponował, namalo-wał. Artyści chcą mieć adresata swojej sztuki. To jest pierwszy argument. Nie finansowy, bo jakież honoraria może nasz festi-wal zaoferować? Sumy rzędu półtora tysiąca, dwóch tysięcy, a jeszcze trzeba do Rzeszowa dojechać, co nie jest sztuką łatwą. W Jarosławiu od dwóch lat również odbywają się koncerty, od-kryłem tam cudowne miejsce, w opactwie benedyktyńskim, to takie polskie Carcassonne. Kościół maleńki, ale organy i atmos-fera – mistyczne. Publiczność – wspaniała. Graliśmy z profeso-rem Jakowiczem ostatnio dla ponad dwustu osób. Mam nadzie-ję, że wątek jarosławski festiwalu przetrwa. I tak po wielu la-tach trwania w Rzeszowie, festiwal rozszerzył swoje oddziały-wanie, z czego się cieszę.A jako ciekawostkę powiem, że Karol Wątroba z Sędziszowa Małopolskiego podjął jako temat pracy magisterskiej historię naszego festiwalu w kontekście innych imprez tego typu dzie-jących się w Polsce. Będzie to obraz kultury muzycznej na Pod-karpaciu. Jestem ciekawa, jak wypada życie muzyczne Podkarpacia w tej ocenie.Autor pracy dochodzi do konkluzji takiej, że powodem do sa-tysfakcji jest to, że mamy przez 22 lata wspaniałą publiczność. Liczną publiczność! Powodem do satysfakcji jest również to, że nasz festiwal rozwija się, podczas gdy wiele inicjatyw powsta-łych w tym czasie już nie istnieje. Chociażby festiwal organowy w Kielcach, czy u nas na Podkarpaciu – festiwal w Lutoryżu, też już go nie ma. Tynieckie festiwale organowe z trzydziesto-trzyletnią tradycją też upadły, a my trwamy, nie obniżamy po-ziomu, przyjeżdżają światowi artyści. Koncerty w Rzeszowie, obok festiwalu w słynnej bazylice w Leżajsku, mogą pochwa-lić się najdłuższą historią wśród tego rodzaju wydarzeń w Pol-sce południowo-wschodniej.

Gdy się przegląda kalendarium koncertowe, to widać, że cała literatura organowa – ta największa – została w Rzeszowie zaprezentowana. Mieliśmy legendarną

Stefanię Woytowicz, która zaśpiewała jeden z ostatnich recita-li właśnie u nas. Mieliśmy Kaję Danczowską, prof. Jakowicza, braci Cieślów – nasi słynni tenorzy. Mieliśmy wielu wielkich artystów oraz wydarzeń, które przynoszą chlubę miastu i Pod-karpaciu. Słychać o nas i jest to dobre, szlachetne brzmienie. Jak muzyka, która jest tutaj tak chętnie słuchana. A mogłoby

być jeszcze więcej, gdyby potrzeby materialne kultury były za-spokajane jeszcze odrobinkę więcej.Ale następny festiwal będzie. Mimo że kryzys, a Pan ciągle na walizkach, bo kalendarz koncertowy wypełniony. Też mam taką nadzieję. A co do kalendarza koncertowego, to wiem, co będę robił w roku 2014. W przypadku muzyki orga-nowej to jest dużo, choć oczywiście to nie jest porównywal-ne z kalendarzami wielkich dyrygentów czy śpiewaków. To jest zupełnie inny świat. Chociaż Krzysztof Penderecki mówił ostatnio, że on wie mniej więcej, co będzie robił do końca ży-cia, więc widocznie wie, ile będzie żył…Ja nie mam takich układów w niebiesiech, ale też wiem. Będę podróżować, pisać i wypominać Panu, że zbyt rzadko słyszymy pańską muzykę.A ja będę grał, na pewno! Pan się znowu śmieje, ale przecież sens naszemu życiu na-daje właśnie to, co robimy – z pasją, z miłością. To słychać, kiedy Pan gra.

Profesor Jakowicz powiedział mi, że on ma marzenie – bardzo wielkie: że kiedy nadejdzie ten ostateczny dzień dla niego, to żeby mógł jeszcze godzinkę poćwiczyć…

Moje marzenia są całkiem zwyczajne. Bardzo bym chciał, żeby wszystkie okoliczności w życiu układały się tak, żebym dalej mógł robić to, co robię. Żebym mógł grać, żebym mógł dzielić się moją muzyką z tymi, którzy zechcą jej słuchać. To jest takie proste marzenie, ale jeżeli ono się spełni, to wszystkie marze-nia, które wchodzą w skład tego generalnego dużego marzenia, również się spełnią. Chciałbym pojechać jeszcze do wielu miast w Rosji, w których nie byłem, w ogóle chciałbym często jeź-dzić do Rosji i oddychać tą atmosferą rosyjską, tą ich inspiracją. Niechże Pan powie wreszcie coś złego o Rosji, u nas na topie wciąż tylko rusofobia. Taaak? A ja myślałem, że to już zamierzchła historia. No więc o historii. W Ułan Ude mieszkałem w bardzo dobrym, luksuso-wym hotelu, wybudował go jakiś bogaty rosyjski biznesmen. Obok, przed hotelem, miałem największą na świecie głowę Le-nina. Nie pomnik, nie popiersie, lecz samą głowę gigantycz-nych rozmiarów wyrastającą z płyty rynku. Stanąwszy przy niej człowiek czuje się mały jak… ząb Lenina. Tam zachowuje się powagę wobec majestatu, bo nie sposób inaczej… (Śmiech.)Na koniec anegdota lekko obyczajowa. Święta Wielkanocy w 2007 r. w Moskwie i święcenie pokarmów w katedrze kato-lickiej. Długi stół przed katedrą, ludzie stawiają rzeczy zupeł-nie dla nas niesamowite do poświęcenia, na przykład butelkę coca-coli, albo butelkę wódki, albo zgrzewkę piwa, albo chle-by własnego wypieku, przez co to poświecenie pokarmów mia-ło jeszcze bardziej egzotyczny wymiar niż u nas. Egzotyczny to znaczy inny. Jak smak chleba, który zapamiętuję, gdziekol-wiek jestem. W Rosji najbardziej smakowały mi jeszcze ryby nad Bajkałem, szczególnie w zimie. Babulki nadbajkalskie wę-dziły omule i ryby, było mroźno, buchała z kotłów para i unosi-ły się niebiańskie zapachy ryb. Do tego świeżo upieczony chleb z masłem. To było proste, ale chyba najfantastyczniejsze danie, jakie kiedykolwiek jadłem. Tak smakuje Rosja. ■

WIECZORY MUZYKI ORGANOWEJ I KAMERALNEJ W KATEDRZE I KOŚCIOŁACH RZESZOWA 2013

● 11 sierpnia godz. 20.00 (Rzeszów, katedra) Bogdan Narloch – organy, Roman Gryń – trąbka● 15 sierpnia godz. 18.00 (Rzeszów, Wniebowzięcia NMP) Henryk Gwardak – organy, Elżbieta Towarnicka – sopran, Marcin Wolak – bas

● 16 sierpnia godz. 18.00 (Jarosław, Opactwo) Henryk Gwardak – organy, Elżbieta Towarnicka – sopran, Marcin Wolak – bas

MUZYKA

Reklama

GALICJA

Największe po Lwowie i Krakowie miasto Galicji, trzecia po Verdun i Antwerpii twierdza europejska, malowniczo położony na wzgórzach nad Sanem odgrywał rolę Wilna w filmie „Kronika wypadków

miłosnych”Andrzeja Wajdy. Przemyśl zasługuje na wpisanie na Listę Dziedzictwa UNESCO. Wcześniej winien upowszechniać swoją niebanalną historię. ►

Tekst Antoni AdamskiFotografie Dariusz Delmanowicz (2),

archiwum Muzeum Narodowego Ziemi Przemyskiej

Przemyśl za Franciszka Józefa

Panorama prawobrzerznej części Przemyśla od strony dzielnicy Zasanie w latach 90. XIX w.

Feldmarszałek arcyksiąże Fryderyk w 1915 roku w Przemyślu.

Widok Placu na Bramie od strony ul. Mickiewicza w pierwszych latach XX wieku. Ze zbiorów Jacka Błońskiego.

62 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

Od połowy XV stulecia przez cały XVI wiek kupiecki Przemyśl należał do najbogatszych miast polskich. Upadek przyniósł mu wiek XVIII i rozbiory. Na początku następ-nego stulecia Austriacy rozebrali wspaniały ratusz – sym-bol lokalnej władzy, zburzyli mury miejskie, zlikwidowa-li największe zakony, burząc kościoły: Dominikanów i Bo-nifratrów. Kamienice popadały w ruinę. W 2. połowie XIX stulecia poprawę sytuacji miasta przyniosła budowa kolei. Pierwszy pociąg wjechał na stację kolejową w Przemyślu w roku 1860. Wtedy uruchomiono stałą linię z Krakowem, w rok później ze Lwowem. W 1872 r. połączono Przemyśl z Węgrami i ich stolicą – Budapesztem – przez Chyrów i Zagórz kolejną linią kolejową o nazwie Pierwsza Węgier-sko-Galicyjska Kolej Żelazna.

Położony u podnóża Karpat gród od wieków miał duże znaczenie strategiczne, broniąc dostępu do Niziny Węgierskiej. Arcyksiążę Jan, odbywający

w roku 1819 podróż inspekcyjną po Galicji, w Przemyślu zatrzymał się aż 3 dni. Po jego wizycie stwierdzono, że mia-sto posiada doskonałe walory strategiczne. Sztab general-ny w Wiedniu zaplanował przekształcenie miasta w twier-dzę. W połowie XIX stulecia rozpoczęto pierwsze prace, których stan osobiście sprawdzał cesarz Franciszek Józef I. W 1854 r., gdy stosunki polityczne z Rosją poprawiły się, roboty wstrzymano na 23 lata. W 1873 r. Przemyśl otrzymał miano twierdzy I klasy. Prace fortyfikacyjne wznowiono w 1878 r.; trwały one do wybuchu I wojny światowej. Prze-myśl otoczony został dwoma pierścieniami umocnień. Pier-ścień zewnętrzny, o długości 45 km, składał się z 15 fortów głównych i 29 pomocniczych. Pierścień wewnętrzny, czyli ostatnia linia obrony, to 18 dzieł obronnych oraz 3 szańce, 4 baterie i bramy wjazdowe oraz prochownia.

W Przemyślu, największej – obok Verdun i An-twerpii – twierdzy Europy, liczba ludności wzrosła ponad pięciokrotnie. W 1860 r. zare-

jestrowano 10 tys. mieszkańców. W 1910 r. miasto liczy-ło już 54 tysiące mieszkańców i było trzecie pod względem liczby ludności w Galicji – po Lwowie i Krakowie. Powsta-ły wytworne sklepy, hotele, restauracje i kawiarnie – w ni-czym nieustępujące nawet wiedeńskim. Z Rynku do Kasy-na Oficerskiego przy ul. Grodzkiej prowadziły monumental-ne Schody Rycerskie (dziś odnawiane), z wejściem zdobio-nym dwugłowym austriackim orłem. W tych hotelach i re-stauracjach rozgrywała się potajemna wojna wywiadu ro-syjskiego z austriackim kontrwywiadem. Stawka była wyso-ka: zdobycie planów fortecy i dyslokacji wojsk. W hotelach zatrzymywały się samotne wytworne panie: rzekome baro-nówny lub artystki, które uwodziły oficerów, wykradając im tajemnice wojskowe. Odbywały one wycieczki po okolicy, fotografując forty aparatem umieszczonym wśród kwiatów spacerowego kapelusza. Gościli tutaj „turyści” z cesarstwa rosyjskiego, zwabiający austriackich oficerów do luksuso-wych „lokali rozrywkowych”, których w mieście garnizono-wym działało kilkadziesiąt. W akcji wywiadowczej pomaga-li oficerowie rosyjskiego wywiadu pracujący jako kelnerzy w najelegantszych restauracjach. Wyjątkiem w tym towarzy-stwie był pobożny prawosławny mnich o francuskim nazwi-sku, odbywający pielgrzymki po okolicznych wiejskich cer-kwiach położonych w pobliżu umocnień twierdzy.

Świetność przemyskiej twierdzy trwała mniej niż rok: od września 1914 początków czerwca 1915 r. W tym cza-sie miasto przeżyło trzy oblężenia. Rozgrywające się wal-ki należały do największych i najbardziej krwawych w cza-sie I wojny światowej. W kolejnych latach, w późniejszych

GALICJA

Strój przemyski z końca XIX w. – rekonstrukcja.

działaniach wojennych wysadzone w powietrze forty nie odegrały już żadnego znaczenia. Na początku wojny twier-dzy broniło 130 tysięcy żołnierzy i ponad tysiąc dział. Do oczyszczenia przedpola wycięto tysiąc hektarów lasu, spa-lono 21 wsi i 23 przysiółki. Tragiczny był los chłopów, któ-rzy zamieszkiwali przedpola fortów. Ci, którzy nie dali się wysiedlić na tereny Czech i Moraw, zamieszkiwali piwnice zniszczonych domów oraz ziemianki. Pozostając na „ziemi niczyjej” – między linią wojsk rosyjskich i austriackich – ginęli z głodu lub z powodu ostrzału.

Wysiedlono także część mieszkańców Przemyśla. Woj-sko przeprowadziło rekwizycję żywności pozostawionej w opuszczonych mieszkaniach, rabując przy okazji wszyst-kie cenne i użyteczne przedmioty. Meble zabierano na opał. Z czasem zaczęło brakować podstawowych produktów. Ja-rzyny zastąpiono burakami pastewnymi. Wprowadzono sys-tem kartkowy. Ludność mająca stałe zameldowanie w Prze-

myślu mogła wykupić głodowe przydziały, które później zli-kwidowano. Kilkadziesiąt razy wzrosły ceny artykułów spo-żywczych. Z czasem pieniądze w ogóle straciły wartość, a biżuterię wymieniano na bochenek chleba. Pieczono go z mąki, do której dodawano zmieloną korę brzozową oraz buraki. Wołowinę zastąpiła konina. W twierdzy znajdowało się 21 tysięcy koni, z których większość poszła na rzeź. Póź-niej na rynku znalazło się mięso psów, kotów, a nawet sprze-dawane na dziesiątki tusze szczurów.

Na przedmieściu – na stokach Winnej Góry, roz-strzeliwano podejrzanych o „moskalofilstwo”. Ich ofiarą padali najczęściej Rusini (Ukraiń-

cy). Dochodziło do ich masakry, jak np. aresztantów pro-wadzonych przez żołnierzy na posterunek policji. „Żołdac-two, jak rozjuszone byki rzuciło się na swoje ofiary. Rozpo-częła się straszna masakra. Aresztowani padali pokotem na ziemię, a żołdactwo rąbało na lewo i prawo tak długo, ►

Reklama

GALICJA

Fort XIII San Rideau – miejsce, gdzie wedle legendy odnaleziono po latach żywego jeńca rosyjskiego.

64 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

GALICJA

aż oczom ludzkim ukazała się bezkształtna masa porżnię-tych ciał. Wśród tej miazgi ludzkiego mięsa okazało się, że kilku będących pod spodem żyje. Wtedy zabitych odrzucono na bok, żyjących wyciągano... Obok przebiegała (wąskoto-rowa) kolejka wojskowa. Żołdacy rzucili się do wyrywania progów, którymi rozbijali już bez pardonu czaszki nie tylko żyjącym, ale i zabitym...” Z kolei Rosjanie w czasie okupacji miasta znęcali się nad ludnością polską i żydowską.

Z pełnymi okrucieństwa scenami kontrasto-wały koncerty orkiestr wojskowych na Ryn-ku i w gmachu dworca głównego. Brali w nich

udział muzycy z Pragi, Wiednia, Budapesztu czy Krako-wa. Z akompaniamentem mandolin kolędowali uczniowie reaktywowanego gimnazjum. Na skromną wigilię 1914 r. mieszkańcy zapraszali oficerów i żołnierzy, aby mogli oni choć na chwilę zapomnieć o wojennym piekle. Kawiarnie i restauracje zostały zamknięte, z wyjątkiem Cafe Habs-burg przy nadsańskim bulwarze, gdzie podawano herbatę lub kawę z kostką cukru. Czytano gazety, które wychodzi-ły po polsku (jedyny tytuł dla cywilów to „Ziemia Prze-myska”), po niemiecku i węgiersku. Donosiły one o odkry-wanych aferach, takich choćby jak odnalezienie nowych trumien złożonych w cmentarnych grobowcach, w których paskarze magazynowali żywność przeznaczoną do niele-galnej sprzedaży. Sprawnie działała wojenna wytwórczość. Przetwórnie wyprodukowały 10 tysięcy konserw z wątroby końskiej i 3 tys. z łoju końskiego. Kilkaset tysięcy kilogra-mów obroku z drewna bukowego, wierzbowego i brzozo-wego skierowano do stajni wojskowych. Chałupniczo wy-twarzano pastę do zębów, zapałki, lampy, a nawet miotacze

min, do których użyto żeliwnych rur kanalizacyjnych wy-montowanych z „wychodków”.

Działania wojenne wokół fortów można określić jednym słowem: rzeź. Pochłonęła ona po obu stronach 100 tysięcy ofiar. Nieznana jest liczba

cywilów zabitych lub zmarłych w czasie epidemii cholery. Oto relacja jednego z oficerów z 12 października 1914 r.: „Okropny był widok; na miejscu, w którem usiłowali wtar-gnąć Moskale, leżało na wąskiej przestrzeni najmniej 500 trupów, tam i sam jeden na drugim. Przed jedną przeszko-dą leżeli tak gęsto, że literalnie nie było widać ziemi…Tu leżał jeden na grzbiecie, z rękami skrzywionymi ku górze, jakby trzymał w nich jeszcze karabin gotowy do strzału…Inny leżał bez głowy i rąk, inny znów uśmiechnięty z ze-rwaną górną częścią czaszki, z czaszką pustą, bez mózgu, a jeszcze ze słuchawkami telefonicznymi na uszach. Ludzie, którzy oślepieni blaskiem reflektora, zamknięte oczy ręką przesłonili, zkamienieli w tej postawie...Tu leży człowiek, który prawie że podniósł się do biegu; tam przykucnął inny ze zjedzonym do połowy kawałkiem suchara w ustach.”

Przed poddaniem twierdzy 22 marca 1915 r. wybito 450 koni. Do Sanu wylano setki litrów ropy, ben-zyny, spirytusu; topiono amunicję, broń i resztki

żywności. Spalono dokumenty wojskowe i pieniądze (6,7 mln koron), zniszczono samochody i furmanki. Przez noc poprzedzającą kapitulację trwała kanonada z dział. Wy-strzelono wszystkie pociski, aby nie oddać wrogowi amu-nicji. Później wysadzone zostały lufy dział. O 6 rano zie-mia zatrzęsła się: odpalono ładunki w zaminowanych for-tach. Siła wybuchu zmiotła wiele dachów. Ulice zaścielone były szkłem z okien, powybijanych falą uderzeniową. Nad miastem unosiły się kłęby czarnego dymu. W dwie godzi-ny później do Przemyśla zaczęły wkraczać oddziały rosyj-skie: kozacy na małych, niepodkutych koniach. I choć woj-ska austro-węgierskie i niemieckie odzyskały zniszczone umocnienia na początku czerwca 1915 r. rola twierdzy była skończona. W rok później w Wiedniu zmarł cesarz Franci-szek Józef. Wraz z nim odeszła w przeszłość cała epoka. Złośliwi opowiadali, iż na wiadomość o kapitulacji Prze-myśla sędziwy cesarz miał powiedzieć: – Mój Boże, jaka szkoda! Taki był z niego waleczny oficer.

Po CK Austrii pozostały tylko widma. W roku 1923 w forcie XIII San Rideau prowadzono prace rozbiórkowe: złom transportowany był na przetopienie do śląskich hut. W pewnym momencie robotnicy natrafili na podziemny korytarz zamknięty żelaznymi drzwiami. Według legendy, po ich wyważeniu natknąć się mieli na coś, co przypomi-nało zjawę. Była to straszliwie wychudzona postać z bro-dą do pasa, odziana w resztki zetlałego munduru. Postać wydawała nieartykułowane dźwięki. W czasie transportu do szpitala odnaleziony człowiek miał umrzeć. W sąsied-nim pomieszczeniu znaleziono szkielet jego martwego to-warzysza. Mieli to być dwaj zapomniani rosyjscy jeńcy, którzy w czasie wysadzania fortów zostali zablokowani przez wybuch i zapomniani. Jeden z nich popełnił samo-bójstwo. Drugi, dzięki zapasowi wody, konserw i sucha-rów, w zupełnych ciemnościach czekał na ocalenie, które przyszło za późno. ■

„PRZEMYŚL I JEGO MIESZKAŃCY W KRÓLESTWIE GALICJI

I LODOMERII”

Pod takim tytułem otwarto w czerwcu wystawę w Muzeum Miasta Przemyśla,

Rynek 9. Jej autorami są: Jacek Błoński (któremu dziękuję za pomoc w zebraniu materiałów do

publikacji i za konsultacje) oraz Anna Cieplińska i Anna Durkacz-Foremska. Zamieszczone

fotografie pochodzą z tej ekspozycji.

W publikacji wykorzystałem informacje z książek m.in.: Jacka Błońskiego: Przemyśl.

Twierdza niezdobyta, Przemyśl i jego mieszkańcy w starej fotografii, Dariusza Hopa: Szwejk

w Przemyślu, Jana Rożańskiego: Przemyśl w I wojnie światowej,

Twierdza Przemyśl, Forty przemyskie oraz Tajemnice twierdzy przemyskiej.

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013 65

Dziewczynka o złotych włosach uśmiecha się niewinnie ze starej fotografii. Obok matka – blondynka ze skrupulatnie upiętymi włosami i surowym wyrazem twarzy. To tyle z materialnych pamiątek z przeszłości,

którą naznaczył czas apokalipsy, i zarazem fundament, na którym od kilkudziesięciu lat Rose Gelbart – Rózia Grossman odtwarza ostatnie chwile życia swojego ojca.

Tekst Katarzyna Potocka

Rózia z rzeszowskiego getta

Drobna brunetka, wulkan dobrej energii, szczera i otwar-ta. Mówi po polsku, a kiedy brakuje jej słów, wspomaga się angielskim. Prosi jednego ze znajomych, który towarzy-szy jej w wędrówce po Polsce, o mocną kawę. Zmęczenie daje się we znaki tej ponad siedemdziesięcioletniej kobie-cie z Cleveland w USA, która raz kolejny decyduje się prze-żyć swoją drogę z Kalisza w 1939 r. do Rzeszowa w 2011 r.

Jest piękny wrześniowy dzień. Rózia Grossman ma cztery i pół roku. Bawi się ze swoją kuzynką, która nieod-łącznie towarzyszy jej w dziecięcych harcach. Mieszkają

w bogatej kaliskiej dzielnicy aryjskiej, w pięknej kamieni-cy. Ojciec Rózi, Josef Grossman, z wujkiem – bratem mat-ki Stelli, są właścicielami fabryki butów.

– Byłam jak princess – wspomina Rose. Tę sielankę przerywa pospieszne pakowanie się rodzi-

ców. Muszą opuścić dom, który wytypowano na mieszka-nie dla niemieckiego komendanta. Niewiele mogą zabrać, tylko podręczny bagaż. Przenoszą się do ciotki.

– Pamiętam, z jaką radością rzuciłam się na szyję mojej kuzynce. Taka byłam szczęśliwa, że teraz możemy być ►

HISTORIA

66 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

ze sobą. Nie rozumiałam, dlaczego dorośli są tacy przejęci i smutni. Przecież byliśmy całą rodziną razem…

Potem spędzają ich na plac i rozdzielają na transporty. Całą rodzinę, z wyjątkiem Rózi i jej mamy, kierują do po-ciągu jadącego do Rzeszowa.

– Mnie i mamę wysłano do Warszawy. Pojechałyśmy tam, ale mama po dwóch, może trzech miesiącach, wy-błagała o przepustkę na wyjazd do Rzeszowa. I pojecha-łyśmy.

– To, co tutaj zobaczyłam – ja, prawie pięcioletnie dziecko – nie mogło pomieścić mi się w głowie. Nie wie-działam, co się dzieje i o co tutaj chodzi. Patrzyłam na to, co mnie otaczało, i zawalał się mój świat. Ale o tym, co się tutaj działo, nie rozmawialiśmy. Dzieci nie pytały, rodzi-ce nie musieli odpowiadać. To była taka nasza tajemnica. Wspólna i niema.

Po przyjeździe do Rzeszowa trafiły do żydowskiego mieszkania, do swoich, chociaż niezupełnie. Miejscowi Żydzi niechętnie przyjęli pobratymców z Kalisza. Kaliscy Żydzi z sobą niewiele mieli przedmiotów wartościowych, a jeszcze trzeba było się z nimi dzielić lokum.

– Mieszkałam z moimi rodzicami w mieszkaniu na par-terze kamienicy z widokiem na szpital. To było chyba na Baldachówce, bo tę nazwę zapamiętałam. Z okien widzia-łam takie niskie, szpitalne baraki. Mieszkał tam także z ro-dziną brat mojej mamy. Wszystkich w tym mieszkaniu było ze dwadzieścia osób.

Matka Stella Grossman pracowała przy smołowaniu rur, które układano pod budowaną ulicę Szopena.

– Czasem zabierała mnie ze sobą, ale wcześnie charak-teryzowała mnie na kobietę – ubierała mnie w duże ubra-nie, wiązała chustkę na głowie i malowała mi twarz tak, żeby nie rozpoznano we mnie dziecka. Po tej pracy dodat-kowo sprzątała w kantynie żołnierskiej.

– Mama nie wyglądała jak Żydówka. Była blondyn-ką i miała aryjskie rysy twarzy. W Warszawie, jak jeź-dziła autobusem, to Niemcy ustępowali jej miejsce, bo myśleli, że jest Niemką. I była bardzo zaradna, taka ówczesna bizneswoman. Sprzedawała biżuterię i inne kosztowności za jajka albo masło dla mnie. Chciała, że-bym jak najmniej odczuła tę okropną przemianę w na-szym życiu. – Kiedyś to nawet napisała do Kalisza, do fabryki taty, żeby przysłali dla mnie parę trzewików. I przysłali. Były szare i miały czerwoną obwódkę. Pa-miętam je do dziś.

Potem Baldachówka znalazła się na terenie rzeszow-skiego getta. Ojciec Josef Grossman był świetnym szew-cem. Tu, w Rzeszowie, szył i naprawiał buty Niemcom, ale także chodzili do niego Polacy z miasta.

– Ja wciąż wierzę, że ktoś słyszał od swoich bliskich o Josefie Grossmanie, bardzo dobrym żydowskim szewcu z getta…

Getto było podzielone na dwie części. W getcie A mieszkali Żydzi, którzy nadawali się do pracy, zaś w get-cie B ci, którzy nie mogli już pracować – starsi, kobiety z dziećmi. Ciotki Rózi z jej kuzynkami były w tej drugiej części. One były świetnymi krawcowymi. Nawet ludzie spoza getta chodzili szyć do nich sukienki.

Nieodłącznym towarzyszem pięcioletniej Rózi stał się strach.

– Pamiętam, jak zebrali nas na placu. Ja z rodzicami stałam w ostatnich rzędach. Nagle, tak dla zabawy, Niemcy zaczęli strzelać do Żydów stojących w pierwszym szeregu, a potem do tych, co krzyczeli z rozpaczy, bólu, bezsilności. To ja wtedy skuliłam się i schowałam między nogami mo-ich rodziców. Bałam się, potwornie się bałam.

Rodzice Rózi i inni lokatorzy z ich mieszkania szli do pracy, a ona zostawała sama.

– Dzieci musiały wtedy być bardzo ostrożne. Jak tyl-ko widziałam ludzi w mundurach, to zaraz uciekałam do piwnicy i tam siedziałam cichutko. Niemcy lubili strze-lać do dzieci z nudów i dla rozrywki. Często zostawa-łam więc w domu i patrzyłam przez okno. Widziałam, jak Żydzi ładowali na wozy zmarłych na tyfus. Te bez-władne ciała wrzucali jedno na drugie, jak przedmioty, jak rzeczy…

Pierwszy transport do Bełżca. Miały zgłaszać się matki z dziećmi. Kobietom obiecywano pracę, a dla dzieci przy-gotowano ponoć opiekę. Nazistowska propaganda miała na celu dobrowolne wyselekcjonowanie tych najsłabszych i najbardziej bezbronnych.

– Moja ciocia zdecydowała się wyjechać z moją ku-zynką, tą najukochańszą. Mówiła, że potrzebuje pieniędzy, a tam przynajmniej ktoś zajmie się dzieckiem podczas jej nieobecności. Mama prosiła ją, żeby mnie zabrała, ale cio-cia powiedziała, że nie ma jak, bo jedno dziecko na ręku, a w drugiej ma przecież bagaże. Och, jak wtedy było mi przykro, że nie chce mnie wziąć ze sobą. Jakiś czas potem przyszły wieści z Bełżca wraz z rzeczami, które w getcie rzeszowskim się sortowało. Ktoś rozpoznał płaszcz swojej matki… Ciocia ocaliła mi życie.

Na terenie getta nie było już dzieci. Matka Rózi zna-lazła Polkę, która zgodziła się ukryć dziecko poza mura-mi getta. Dała jej pieniądze, a jeszcze dodatkowo wszyła w Rózi płaszczyk za podszewkę trochę złotych monet na wszelki wypadek.

– Mama wyprowadziła mnie przez bramę przy cmen-tarzu. Tam stała już Polka. Wzięła mnie za rękę i szybko

HISTORIA

Rzeszowska lekcja okrucieństwa

W sidłach strachu

Ucieczkapo tułaczkę

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013 67

zaprowadziła do swojego domu. Zamknęła okna, zasłoni-ła zasłony i kazała mi siedzieć cicho, a sama poszła do pra-cy. Cały dzień płakałam. Kiedy wróciła do domu, powie-działam jej, że ja chcę do moich rodziców. Pamiętam, jak wbiegłam do mieszkania w getcie i rzuciłam się na mojego tatę ze szczęścia, że znów mogę z nim być. Około północy wróciła mama. Kiedy mnie zobaczyła, jej twarz zrobiła się blada jak kartka papieru. Nie rozumiałam, dlaczego się nie ucieszyła i nie przytuliła mnie.

Mama Rózi całą noc szukała schowku dla córki na te-renie getta. Nie znalazła i wówczas zdecydowała się na ucieczkę.

– Ubrała mnie szybko i nad ranem wraz z innymi idą-cymi do pracy wyszłyśmy za mury getta. Biegłyśmy w kie-runku cmentarza katolickiego [tego przy ul. Targowej – przyp. K.P.] i tam schowałyśmy się za wysokie nagrobki. Było jeszcze ciemno. Słyszałam, jak Niemcy strzelali do innych, którzy tak jak my chcieli ocalić życie.

Robiło się jasno i stawały się coraz bardziej widoczne na tym cmentarzu.

– Mama widziała, gdzie mieszka volksdeutch – Nie-miec polskiego pochodzenia, który kiedyś obiecał jej po-móc. Niemal wdarłyśmy się do jego mieszkania. On wy-chodził do pracy, więc kazał nam poczekać do powrotu. Wrócił z fałszywymi dokumentami – kennkartami – dla mnie i dla mamy. Ja nazywałam się Halina Żak, a mama Rozalia Mika. Od tego momentu nie była już moją mamą, tylko panią albo ciocią.

Stella Grossman przed wyjazdem postanowiła się po-żegnać z mężem i bratem.

– Zostawiła mnie w mieszkaniu i poszła do getta, do taty i wujka. Tato powiedział jej, żeby ratowała siebie i mnie. A wujek, jak dowiedział się, gdzie się ukrywamy, to przyszedł do tych państwa i błagał ich, klęcząc na kola-nach i całując po rękach, żeby nas uratowali, bo jego żona i dziecko zginęły już w Bełżcu. Ja nigdy więcej nie spotka-łam mojego ojca…

Był rok 1942. Stella z Rózią wyjechały do Warszawy i tam trafiły do rodziny Żaków. To im zawdzięczały życie i przetrwanie.

– To byli naprawdę dobrzy ludzie. Pomagali nam i pró-bowali chronić, a było przed czym. Ten czas był najgor-szy, jaki mógł być udziałem małego dziecka. Nie da się powtórzyć tego, co przez te prawie trzy lata przeżyłyśmy z mamą. Ta tułaczka od ukrycia do ukrycia, od tożsamo-ści do tożsamości, to była koszmarna męka i ciągły strach. Niewiele szczegółów pamiętam z tamtego czasu. Wiedzia-łam tylko, że nie mogę zdradzić, kim jestem i kim jest ta pani, która się mną opiekuje.

Skończyła się wojna. W Niemczech, w obozie przej-ściowym, Rózię i jej matkę odnalazł wujek. Przeżył trzy obozy. On był ostatnim, który widział ojca Rózi.

– Opowiadał mi, że ostatnią grupę Żydów w rzeszow-skim getcie podzielono na dwie. W pierwszej znaleźli się mogący jeszcze pracować, w drugiej ci, którzy mieli tu-taj zostać. Wujek został zakwalifikowany do tej pierw-szej grupy, ale prosił, żeby mógł zostać w getcie. Nie uda-ło się. Wywieźli ich do Płaszowa, a potem do obozu pracy w Niemczech. Tato został tutaj i przez lata nie wiedziałam, gdzie zginął. Dzisiaj, dzięki pomocy wielu ludzi, przypusz-czam, że hitlerowcy rozstrzelali go na żydowskim cmenta-rzu w Rzeszowie.

Rose pierwszy raz przyjechała do Rzeszowa na począt-ku lat 80. XX w., ale nie wiedziała, od czego zacząć szu-kać śladów swojego ojca. Jakaś kobieta pokazała jej, gdzie było getto. Z matką nigdy nie rozmawiała o tym co prze-żyły, ani o ojcu. Może ból był silniejszy od potrzeby złago-dzenia go, dzisiaj trudno Rose to zrozumieć.

– Tutaj tak wszystko się zmieniło. Nie ma już żadnych pozostałości po getcie. Zmieniła się architektura i nawet nie mogę rozpoznać domu, w którym mieszkałam. Tyle tu kwiatów i zieleni, ludzie chodzą wolni i uśmiechnięci, a w mojej pamięci zapisała się taka straszna tragedia Ży-dów, ich cierpienie, głód, nędza, śmierć. Nie ma już tych ludzi, którzy pamiętaliby getto i mojego tatę, o którym na pewno słyszeli, bo chodzili do tego żydowskiego szew-ca w potrzebie.

W tej wędrówce po Rzeszowie tym razem udało się Rose Gelbart wejść na teren żydowskiego cmentarza przy al. Rejtana. Tam leżą jej dziadkowie, którzy umarli w Rze-szowie jeszcze przed ostateczną likwidacją getta. Tam też być może są prochy jej ojca. Ten kadisz w języku hebraj-skim i angielskim brzmiał jak westchnienie po latach szu-kania i jak ostatni oddech tych, którzy tam oddali życie po morderczej wegetacji.

Rose zapala znicz przy pomniku pomordowanych. – Mamo, widzisz jestem tutaj, w Rzeszowie – słowa

grzęzną we łzach. – Czy jesteś tutaj, mój tato? Jesteś, czu-ję to. Jesteście tutaj, babciu i dziadku. Przyjechałam być może ostatni raz – Adonai…

Przed wojną mieszkało w Rzeszowie około 15 tys. Ży-dów. Pod koniec września 1939 r. Niemcy osiedlili w Rze-szowie ponad 3,5 tys. Żydów deportowanych z Kalisza, Łodzi, a także Berlina. W połowie grudnia 1941 r. utwo-rzono getto, w którym znalazło się około 16 tys. osób na-rodowości żydowskiej. 7, 10, 14 i 19 lipca 1942 r. około 14 tys. Żydów z rzeszowskiego getta wywieziono trans-portami kolejowymi ze stacji Staroniwa do obozu zagła-dy w Bełżcu. ■

Gdziejesteś, tato?

***

PostScriptum

Karapyta, polityk PSL, był jednym z najbliższych współpracowników prezesa tej partii na Podkarpaciu, po-sła Jana Burego. Doktor nauk humanistycznych z dziedzi-ny socjologii, wykładowca m.in. na Uniwersytecie Rze-szowskim, przez ostatnią dekadę piastował wiele wysokich funkcji: był wicekuratorem oświaty, wicemarszałkiem wo-jewództwa, wojewodą, wreszcie – od 30 listopada 2010 r. marszałkiem. Jego zatrzymanie było dla mieszkańców Podkarpacia szokiem. Zastanawiano się, czy władza ude-rzyła mu do głowy tak, że aż poczuł się bezkarny.

POLITYKA

Jeszcze w sobotę, 20 kwietnia, marszałek Mirosław Karapyta cieszył się w Kędzierzynie-Koźlu z siatka-rzami Asseco Resovii ze zdobycia przez nich po raz drugi z rzędu mistrzostwa Polski. Dwa dni później zo-stał zatrzymany przez funkcjonariuszy CBA. Po kilkunastu godzinach usłyszał siedem zarzutów korupcyj-nych. 27 maja nowym marszałkiem został senator Władysław Ortyl, a władzę w województwie przejął PiS wraz z niewielką Prawicą Rzeczypospolitej. Tym samym Podkarpacie stało się pierwszym (i jedynym) wo-jewództwem, w którym władzę sprawuje partia Jarosława Kaczyńskiego.

Tekst Jaromir KwiatkowskiFotografie Dariusz Delmanowicz

ŁAPÓWKĘ WZIĄŁ I… NIE ZAŁATWIŁ

Marszałek następnego dnia po zatrzymaniu został dopro-wadzony do Prokuratury Apelacyjnej w Lublinie. Tam usły-szał siedem zarzutów korupcyjnych. Zdaniem prokuratu-ry, miał w latach 2011 – 2012 przyjąć łapówki w wysokości od 1,5 do 30 tys. zł. Najwyższą mieli wręczyć dwaj przed-siębiorcy: Zbigniew S. i Stanisław T. (obaj również zosta-li zatrzymani). W zamian Karapyta miał przyspieszyć wy-

W wyniku największej afery w historii podkarpackiego samorządu Mirosław Karapyta stracił fotel marszałka, a koalicja PO-PSL-SLD przestała rządzić w sejmiku wojewódzkim

Jak PiS przejął władzę na Podkarpaciu

Od lewej: Zbigniew Rynasiewicz (PO), Tomasz Kamiński (SLD), Jan Bury (PSL).

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013 69

płatę firmie budowlanej Zbigniewa S. z Przeworska dwóch transz unijnych funduszy, mimo iż właściciel nie przedstawił kompletu wymaganych dokumentów. Marszałek miał także przyjmować od przedsiębiorców łapówki w postaci opłace-nia jego pobytu wraz z osobą towarzyszącą w hotelu oraz obiadu, mebli do domku dla gości czy kilkudniowego poby-tu wraz z osobą towarzyszącą najpierw w domku letnisko-wym, a później na wycieczce we Włoszech.

Zdaniem prokuratury, zdarzało się, że marszałek ła-pówkę wziął, a sprawy nie załatwił. Tak było w przypad-ku przedsiębiorcy, który opłacił mu pobyt w hotelu i obiad w zamian za załatwienie bliżej nieokreślonej sprawy; in-nego, który zafundował meble do domku dla gości, za co marszałek miał zatrudnić w urzędzie jego krewną; wresz-cie jeszcze innego, który opłacił wczasy za obietnicę uru-chomienia w urzędzie specjalnego programu, dzięki któ-remu ów przedsiębiorca mógłby otrzymać dotację na roz-poczęcie działalności rolniczej. Zawiedzeni przedsiębior-cy ujawnili to prokuraturze, w związku z czym zostaną po-traktowani łagodniej. Z kolei Zbigniew S. obiecał 5 tys. zł łapówki, za co marszałek miał „nacisnąć” podległą sobie jednostkę, by wypłaciła mu pieniądze za roboty, których jakość budziła zastrzeżenia. Marszałek nie „nacisnął”, ła-pówki nie otrzymał, ale – jak podkreśla prokurator Grze-gorz Janicki z Prokuratury Apelacyjnej w Lublinie – sama chęć przyjęcia korzyści majątkowej jest już karalna.

Najbardziej bulwersujące są dwa zarzuty przyjęcia tzw. korzyści osobistych w postaci zaspokojenia potrzeb seksu-alnych. Chodzi o dwie kobiety, które miały uprawiać seks z marszałkiem: jedna w zamian za obietnicę przyjęcia do pracy, druga – za załatwienie nieurzędowej sprawy. Jak po-informował dziennikarzy Andrzej Jeżyński, naczelnik Wy-działu ds. Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Pro-kuratury Apelacyjnej w Lublinie, żadna z nich nie była zmuszana do seksu.

Karapycie postawiono także zarzut płatnej protekcji, czyli powoływania się na wpływy w instytucjach samo-rządowych i państwowych (np. w starostwie w Jarosławiu i tamtejszej komendzie policji). Za wszystkie te czyny gro-zi mu do 10 lat więzienia.

24 kwietnia marszałek został aresztowany na 3 miesią-ce, jednak już dzień później opuścił areszt po wpłaceniu 60 tys. zł poręczenia majątkowego.

ZACZĘŁO SIĘ OD PRZETARGÓW W WIĄZOWNICY

Karapyta został „namierzony” właściwie przez przypa-dek. Afera ma swoje korzenie nie w Urzędzie Marszałkow-skim, lecz w… gminie Wiązownica w powiecie jarosław-skim. W 2011 r., po serii donosów, policjanci z rzeszow-skiej KWP mieli zainteresować się Romanem Z., właści-cielem firmy budowlanej z Jarosławia i… krewnym mar-szałka, który miał wygrywać sporo przetargów na gminne inwestycje. Policjanci mieli założyć podsłuch w jego tele-fonie i podsłuchać m.in., jak Z. jest zapewniany, że będzie wygrywał przetargi. Jednym z rozmówców miał być Ka-rapyta, co sprawdzono po numerze telefonu. Marszałek ►

Były marszałek województwa podkarpackiego, Mirosław Karapyta.

70 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

POLITYKA

miał rozmawiać w sprawie rozstrzygnięć przetargów także z wójtem Wiązownicy Marianem Ryznarem, który jednak tych rozmów sobie nie przypomina. W rzeszowskiej pro-kuraturze podjęto decyzję, by powiadomić o sprawie Pro-kuraturę Generalną. Ta zdecydowała, by śledztwo przeję-ła Prokuratura Apelacyjna w Lublinie wespół z CBA. Stało się to w styczniu 2012 r.

Po ponad roku śledztwa, 13 lutego br., funkcjonariusze CBA – pod nieobecność Karapyty, który był w tym czasie z żoną na urlopie w Brazylii – weszli do Urzędu Marszał-kowskiego w Rzeszowie. Przeszukali gabinet marszałka. Interesowała ich dokumentacja dotycząca unijnych dotacji przyznanych przez samorząd województwa w latach 2011 – – 2012, zatrudniania w urzędzie oraz zagranicznych delegacji służbowych. Agenci przeszukali także mieszkanie Karapyty.

ODWOŁANIE, A NIE DYMISJA

Co dalej z marszałkiem? Dymisja czy odwołanie? – za-stanawiali się politycy. Na 26 kwietnia została zwołana nadzwyczajna sesja sejmiku z jednym punktem porządku obrad: złożenie wniosku o odwołanie marszałka. Opozy-cyjna prawica liczyła, że marszałek sam złoży dymisję.

Na drugi dzień po opuszczeniu aresztu, a więc w dniu, w którym miała się odbyć nadzwyczajna sesja sejmiku, Ka-rapyta pojawił się w pracy. Przed południem zwołał brie-fing prasowy, podczas którego stwierdził, że jest przeko-nany, iż sąd uwolni go od wszystkich zarzutów. Zapowie-dział, że nie zamierza podać się do dymisji. Poinformował jedynie o rezygnacji z członkostwa w PSL.

Podczas popołudniowej sesji Mariusz Kawa, szef klubu PSL, w imieniu radnych koalicji PO-PSL-SLD złożył wnio-sek o odwołanie marszałka. W sali obrad rzucał się w oczy brak „ojców koalicji” – posłów: Zbigniewa Rynasiewicza (PO), Jana Burego (PSL) i Tomasza Kamińskiego (SLD).

To, że Karapyta nie złożył dymisji, opóźniło jego odej-ście o miesiąc. Wniosek o jego odwołanie mógł bowiem zostać rozpatrzony dopiero po upływie 30 dni od daty jego złożenia. Stało się to 27 maja. Za odwołaniem Karapyty głosowało 31 radnych, jeden głos był nieważny. „Bohater” afery był nieobecny.

Czy to koniec politycznej kariery polityka, który – jak wieść niesie – chciał wystartować w najbliższych wybo-rach do Parlamentu Europejskiego? Wszystko zależy od tego, jaki wyrok w jego sprawie wyda sąd. Na razie Ka-rapyta przebywa na długotrwałym zwolnieniu lekarskim. Choć jest radnym sejmiku, na sesjach się nie pojawia. Na początku lipca regionalna prasa doniosła, że zamierza po-wrócić do zajęć ze studentami na Wydziale Sztuki Uniwer-sytetu Rzeszowskiego, jednak oficjalnej chęci powrotu do pracy jeszcze nie zgłosił.

BURY: – NIEPOTRZEBNE I KOSZTOWNE WYBORY

Na sesji 27 maja doszło także do zmiany koalicji rzą-dzącej województwem. Kandydat PiS-PR, Władysław

Ortyl, pokonał 17:15 reprezentanta dotychczasowej koali-cji, Mariusza Kawę. Stało się to możliwe dzięki temu, że Ortyla poparło dwóch koalicyjnych radnych: Lucjan Kuź-niar (PSL) i Jan Burek (PO).

Podczas głosowania doszło do skandalu. Obecny na se-sji poseł Jan Bury podszedł do Kuźniara. Wyglądało to tak, jakby chciał wpłynąć na to, jak ten będzie głosował. Emo-cje sięgnęły zenitu. – Niech się pan zajmie swoimi bizne-sami, a nie polityką! – krzyczał do Burego poseł PiS, Ka-zimierz Moskal. Bury musiał wrócić na widownię, a Kuź-niar spokojnie wrzucił kartkę do urny. Moskal twierdzi, że widział, jak poseł PSL żąda od radnego, by zakreślił wła-ściwą osobę. – To nieprawda – ripostuje Bury. – Dostałem informację, że z Kuźniarem coś się dzieje, pomyślałem, że może zasłabł. Podszedłem do niego z troski o jego zdrowie. Ale on już wcześniej dokonał wyboru, miał złożoną kartkę.

Kuźniar i Burek dostali w nowym zarządzie stanowi-ska wicemarszałków. Smaczku sprawie dodawał fakt, że Burek w poprzedniej kadencji był wicemarszałkiem w… PiS-owskim zarządzie województwa. Przed wyborami w 2010 r. przeszedł do klubu PO i… utracił stanowisko. Obaj zostali usunięci ze swoich klubów. Kuźniar wstąpił do klubu PiS, Burek jest radnym niezrzeszonym.

Dla posła Burego, uważanego za najbardziej wpły-wowego polityka na Podkarpaciu, utrata przez jego partię – PSL – władzy w sejmiku, jest bardzo bolesna, czego po-lityk nawet nie stara się ukryć. Krytykuje głównie fakt, że „polityczna decyzja PiS” i jej skutek – wybór Władysła-wa Ortyla na marszałka – spowodowały konieczność zor-ganizowania „niepotrzebnych” – jego zdaniem – a przy tym kosztownych (Bury szacuje, że chodzi o kilka milio-nów złotych) wyborów uzupełniających do Senatu w kil-ku podkarpackich powiatach. Bury zapowiedział, że jego klub w najbliższym czasie przygotuje taką nowelizację or-dynacji wyborczej do Senatu, zgodnie z którą w przypadku rezygnacji z mandatu lub śmierci senatora, to miejsce zaj-mowałaby osoba, która osiągnęła w tym okręgu następny wynik. Nie powodowałoby to konieczności organizowania wyborów uzupełniających.

NA RAZIE KADROWEGO „TRZĘSIENIA ZIEMI” NIE MA

Jak na razie PiS nie wywołało kadrowego „trzęsienia ziemi”. Co nie oznacza, że zmian personalnych w instytu-cjach podległych marszałkowi i w samym Urzędzie Mar-szałkowskim nie było i nie będzie. Na pierwszy ogień po-szła spółka lotniskowa Rzeszów-Jasionka. Nowym szefem rady nadzorczej został Jerzy Kwieciński, kolega z mini-sterstwa aktualnego marszałka, a z funkcji wiceprezesa od-szedł Konrad Rabiej, zięć wicemarszałka Jana Burka.

Ze stanowiskiem pożegnał się Konrad Fijołek, dyrek-tor Wojewódzkiego Urzędu Pracy, a zarazem działacz SLD i wiceprzewodniczący Rady Miasta Rzeszowa. Jego odwo-łanie marszałek uzasadniał jednak nie względami politycz-nymi, lecz zbyt krótkim stażem pracy Fijołka na stanowi-skach kierowniczych w instytucjach zajmujących się ryn-kiem pracy. Jego następcą został Tomasz Czop, były wi-

cedyrektor WUP, obecnie prowadzący własną działalność gospodarczą. Fijołek przeszedł do pracy w Departamencie Zdrowia i Polityki Społecznej Urzędu Marszałkowskiego.

Nastąpiła też wymiana na stanowiskach dyrektorów Wojewódzkich Ośrodków Ruchu Drogowego w Rzeszo-wie, Przemyślu, Krośnie i Tarnobrzegu.

Kadrowego „trzęsienia ziemi” nie ma także w samym Urzędzie Marszałkowskim. Dyrektorem Departamentu Wspierania Przedsiębiorczości została Maria Fajger, któ-ra pełniła już tę funkcję w czasie koalicji PiS-LPR (jej po-przedniczka Danuta Cichoń jedynie pełniła obowiązki dy-rektora i została w departamencie jako wicedyrektor). Z Urzędem Marszałkowskim rozstał się za porozumieniem stron dotychczasowy sekretarz województwa Bogusław Ulijasz (wpisał się na listę radców prawnych). Jego następ-cą został Lesław Majkut, działacz PiS, były wicedyrektor Departamentu Organizacyjnego UM. Jak nas poinformo-wał asystent marszałka Tomasz Leyko, w najbliższym cza-sie żadne inne zmiany w UM nie są planowane.

KŁOPOTY Z WYMIANĄ PREZYDIUM SEJMIKU

Ponad 1,5 miesiąca zajęła PiS-owi wymiana prezy-dium sejmiku. Przed poprzednią sesją, która odbyła się 24 czerwca, szef klubu radnych PiS, Wojciech Buczak, opo-wiadał się za oddaniem opozycji dwóch miejsc w 4-oso-bowym prezydium. Jednak obstrukcja poprzedniego pre-zydium, złożonego z przedstawicieli ówczesnej koali-cji PO-PSL-SLD, która omal nie doprowadziła do parali-żu prac sejmiku (trzech wiceprzewodniczących złożyło re-zygnacje przed sesją i opuściło stół prezydialny, a później salę obrad, mimo że powinni pełnić swoje funkcje do cza-su przyjęcia rezygnacji, zaś przewodnicząca Teresa Kubas- -Hul z PO złożyła rezygnację w czasie sesji, ale obrady

prowadziła nadal), spowodowała, że radni PiS usztywnili się i opowiedzieli się przeciw oddawaniu opozycji miejsc w prezydium. Gdy Buczak przed kolejną sesją (16 lipca) poinformował o tym przewodniczących klubów opozy-cyjnych, ci zdecydowali, że nie będą wystawiać kandyda-tów do prezydium. W rezultacie wszystkie miejsca obsa-dzili przedstawiciele koalicji PiS-Prawica Rzeczypospoli-tej. Przewodniczącym sejmiku wybrano Wojciecha Bucza-ka, który wyraził nadzieję, że w następnym składzie prezy-dium znajdą się przedstawiciele opozycji.

PODKARPACIE NIE MOŻE TRACIĆ CZASU

Obstrukcja ze strony radnych PO, PSL i SLD, któ-ra opóźniła o trzy tygodnie zmiany w prezydium sejmiku, wyraźnie zdenerwowała Władysława Ortyla, który nazwał ją „terroryzmem politycznym”. Przepychanki wokół skła-du prezydium niepotrzebnie pochłonęły czas i energię rad-nych, które – zdaniem marszałka – powinny być spożytko-wane na sprawę o wiele ważniejszą: debatę nad noweliza-cją strategii województwa do roku 2020. Taka debata od-była się na tej samej sesji, na której „przemeblowano” pre-zydium.

Strategia ma określić priorytety województwa do roku 2020. To ważny horyzont czasowy, bo przypada na nową Perspektywę Finansową 2014–2020. Na Podkarpacie ma w tym czasie spłynąć prawie 6,5 mld euro. Będą to ostat-nie tak duże pieniądze z budżetu UE. I aby bić się skutecz-nie o dobre ich wykorzystanie, Podkarpacie nie może tracić czasu. A już go trochę straciliśmy. Wspólna strategia dla województw małopolskiego i śląskiego została uroczyście podpisana na Wawelu już 5 kwietnia. My to zrobimy naj-prawdopodobniej sami, na dodatek z prawie 5-miesięcz-nym opóźnieniem w stosunku do sąsiadów. ■

Władysław Ortyl, nowy marszałek województwa podkarpackiego, w otoczeniu polityków PiS.

Więcej informacji i fotografii z regionu na portalu www.biznesistyl.pl

72 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

Anna Konieckapublicystka VIP Biznes&Styl

BIZNES z klasą

Męskie grzeszki

Wiem, że wkraczam na pole minowe, gdyż mę-skie ego krytyki nie znosi, i prędzej mi pani wicewojewoda wybaczy, jeśli powiem, że

nosi się jak stewardesa tanich linii lotniczych w tych swo-ich apaszkach uwiązanych na szyi, aniżeli jakikolwiek mężczyzna przełknie po męsku krytykę pod swoim adre-sem. Tymczasem obserwacje, jakimi się podzielę, zostały poczynione w sytuacjach oficjalnych, na kongresach, kon-ferencjach i podczas innych wydarzeń publicznych, kie-dy wizerunek osób w nich uczestniczących ma znaczenie szczególne. A przynajmniej powinien mieć. Dla nich sa-mych, dla ich osobistej kariery, ale również dla firm, któ-re reprezentują. Szef, prezes czy dyrektor – każdy z nich buduje wizerunek firmy; jego pracownicy też, tylko że ci pierwsi panowie mają gorzej – ich widać bardziej i są pod nieustającym obstrzałem potencjalnych kontrahentów oraz konkurencji. Wszechobecne media też węszą i suchej nitki nie zostawią. Na nikim.

Taki pan Soros nie musi się już martwić, jak go postrze-gają, mógłby chodzić w szlafmycy po ulicy i smarkać nos w mankiet, ale pan Iksiński, który dopiero aspiruje do wiel-kiego biznesu, musi się postarać. Musi. Z szacunku dla sie-bie i tych, z którymi chce zrobić deal. I z ostrożności pro-

Obiecałam i słowa dotrzymuję – przyjrzałam się uważniej niż zazwyczaj, jak się nosi nasza męska „klasa biznesowa” i… żałuję. Zaraz powiem dlaczego. Ale uprzedzam, to nie będzie miłe.

Tekst Anna Koniecka

cesowej-biznesowej. I dla idei: biznes z klasą to nie tani geszeft.

A pan Soros, cokolwiek by mówić o jego interesach, nieźle reprezentuje biznesklasę, przynajmniej wizualnie.

Opowiadała mi młoda prawniczka, jak u pro-gu kariery, kiedy jeszcze nie było jej stać na auto adekwatne do profesji, tudzież sum, jaki-

mi zarządzała w imieniu klienta, zostawiała zawsze swo-je wysłużone cinquecento za rogiem ulicy. Próżność? In-stynkt. O sukcesie decyduje bowiem nie tylko jakimi je-steśmy, ale jak postrzega nas otoczenie. Otoczenie taksu-je nas najpierw powierzchownie. Dlatego musi powrócić znów „wątek tekstylny”, przepraszam, a wraz z nim jesz-cze parę innych. Na przykład dość wstydliwy, aż się krę-puję mówić, wątek dotyczący uśmiechu. Nie, że nieszcze-ry miewają nasi biznesmeni, ale że szczerbaty. Całe szczę-ście, że tak lubiane wąsy zakrywają to i owo. Niekiedy… Ale jak się stanie z boku, to widać czarną czeluść tam, gdzie górnej czwórki brakuje, albo widać w głębi paszczy ruiny koloseum, co w bankietowej mimice objawi się po-tem dość komicznie. Jedzący wypycha karmą to jeden po-liczek, to drugi, i usiłuje przełknąć, bo gryźć nie ma czym. Wygląda jak wąż, co połyka królika. (A przy okazji: na

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013 73

BIZNES z klasą

bankiet przychodzimy nie żeby się najeść, raczej żeby oprzeć sprawę o bufet.)

Jeszcze bardziej się wstydzę, ale powiem: co dziesią-ty mężczyzna w naszym kraju nigdy nie był u dentysty. 80 proc. mężczyzn dentysty się boi. A 18 proc. przyznaje, że wstydzi się pójść do dentysty, mając takie (!) zepsute zęby.

W konfrontacji z higieną reszty męskiego ciała, usta i okolice wypadają jeszcze nie najgorzej. U niepalących niebrodatych/niewąsatych. Palący oraz brodaci/wąsaci niechże wbiją sobie do pamięci komputera, żeby nie zbli-żać się do ucha rozmówczyni, zdradzając jej swe firmowe tajemnice – już lepiej na migi. Ani się nie pchać do całowa-nia dawno niewidzianej znajomej (cmok, cmok wzięliśmy od Francuzów). Tytoń, szanowni panowie, ma to do siebie, że pachnie, gdy się go pali. Poza tym cuchnie. I nie zatu-szuje go woń nawet perfum Clive’a Christiana z limitowa-nej edycji Imperial Majesty; ok. 700 tys. zł za flakonik. Ale są tańsze wersje po niecałe 3 tys. zł, lecz to już raczej na co-dzienny użytek, nie bankietowy.

Załamać się można czytając badania Państwowe-go Zakładu Higieny. Wg tych badań, co czwar-ty mężczyzna nie dba o higienę osobistą. Myje

zęby raz dziennie (jeśli ma szczoteczkę – ponad 40 proc. nie ma w ogóle), a kąpie się raz na tydzień. Bieliznę zmie-nia też raz na tydzień. Słabo z higieną u panów zwłasz-cza po czterdziestce. Tu muszę się wtrącić, bo nie wiem gdzie te badania były robione, ale chyba nie na Podkarpa-ciu. Tutaj, jak widać z mojej loży, starsi panowie potrafią świecić przykładem schludności, wręcz pedanterii! (Albo ja mam takie szczęście.) A młodzi chodzą do kosmetycz-ki (niektórzy).

Poszłam do instytucji związanej z biznesem eurokar-packim – wyjazdy zagraniczne, kontakty, te rzeczy. Nie-opatrznie rzuciłam okiem na galerię zdjęć na ścianie. No nieźle, nieźle – Bruksela, jakaś jeszcze inna znacząca za-granica biznesowa, nie zapamiętałam jaka, bo sporo tego było. Ale na pewno nie zapomnę, bo to był szok, jak to my się lansujemy za granicą. Szczególnie utkwiła mi jed-na fota: kilku mężczyzn, dwie kobiety. Musiało być lato, bo obie panie w kwiecistościach, nawet ta korpulentna – jakieś maki mutanty, takie wielkie. Lecz obie w małych żakieci-kach narzuconych na sukienki, co uspokajało nieco pejzaż. A panowie? Rany boskie! Z całej grupy, bodaj siedmiu, do pokazania bez wstydu nadawał się jeden. Reszta – no przemilczałabym, ale to byłaby tylko niedźwiedzia przy-sługa, więc powiem tak: wszystkie najgorsze błędy, jakie może popełnić źle ubrany mężczyzna, zostały tutaj popeł-nione. A nawet został przekroczony limit. Błędy niewyba-czalne: niedoprasowane ubranie, które wygląda jak brudne albo jest brudne. Za krótkie/za długie spodnie, spodnie jak flaga opadająca z masztu podczas kapitulacji, spodnie bez paska, buty nieczyszczone, rozdeptane jakby najpierw słoń w nich chodził. Najbardziej jednak rzucił mi się w oczy de-legacjusz w połyskliwym garniturze. A że pan słusznej ku-batury, to i połyskliwość materii eksponowała się nad wy-raz hojnie na wypukłościach. Aż żal.

Ale co się będę tyle pastwić nad krajanami z bizne-su. Krajanie z polityki najpierw muszą „rozchodzić” nowy

garnitur, jak buty. Chodzą sztywno, jakby kij połknęli, i podciągają nogawki spodni siadając. A przy okazji ukazu-ją za krótkie skarpety. Albo od pary. I pachną swojsko żu-rem. (Raz wywąchałam naftalinę. Ech, te zapachy z dzie-ciństwa…)

Krajanie, którym się przyglądałam podczas kon-gresu profesjonalistów PR, zadziwili mnie lu-zem (no, niech to będzie na ten raz synonim nie-

chlujstwa). Ja rozumiem, że od wyglądu ważniejsze bywa czasem to, co mamy w głowie, ale żeby aż tak? Krawaty w mniejszości, często poluzowane, widać guzik pod szyją. Krawaty za krótkie. Koszula (niejedna) w barwach ochron-nych, raz nawet jak onuca wojskowa, ale wyprana. Koszu-la z młodszego brata, która żeby nie wiem jak ją naciągać, za nic się nie dopnie pod szyją i na brzuchu. Rzadko któ-ry pan, wstając, zapinał środkowy guzik marynarki. Oczy-wiście, było też wielu nienagannie ubranych specjalistów od PR – co powinno być normą w tym fachu! Przypomnę, że firmy Public Relations zajmują się dbaniem o dobry wi-zerunek… Ale najbardziej mnie ciekawi w tym wszystkim całkiem inna kwestia. A mianowicie: czemu im wyższe sta-nowisko samorządowe we wspomnianej branży, tym więk-szy „luz”. W firmach prywatnych trzymają się standardów (na ogół). Tylko że chyba muszą kiepsko zarabiać. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że prezes wielkiej firmy nosi krawat z czasów, kiedy był jeszcze skautem i dawno z nie-go wyrósł? Więc dynda mu jakieś 15 centymetrów nad pa-skiem jak koci ogonek chudzieńki.

A może rację miał Dylan Jones – dziennikarz, au-tor książki „Jak nosić krawat”, orędownik szycia garnitu-rów na miarę, gdy mówił: <Bez względu na to, czy masz na sobie frak, smoking, czy strój sportowy, najważniejsze jest, żebyś nauczył się nosić swoją własną skórę. Eleganc-ki mężczyzna to mężczyzna, który akceptuje samego sie-bie, czuje się wygodnie, będąc tym, kim jest. Jeśli założysz smoking tylko po to, żeby kogoś udawać – będziesz wyglą-dał komicznie, nie elegancko.>

Z tą skórą to bym nie przesadzała. Ale szycie garni-turu na miarę godne uwagi. Nie potrzeba jechać do Londynu czy Warszawy, żeby sobie uszyć

przyzwoity garnitur. Mamy na Podkarpaciu firmę, zapew-ne niejedną. A to mit na użytek skarbówki, że biznesme-na na to nie stać. U nas, zauważyłam, priorytetem jest jed-nak samochód, a to, co z niego wysiada (najpierw buty), jest w zasadzie bez znaczenia. Ale panowie – teraz z innej beczki: przecież komu ją komu, ale wam powinno zależeć na ożywieniu popytu na towary z wyższej półki, na korzy-staniu z usług adekwatnych do pozycji zawodowej/finan-sowej, więc?

Na pocieszenie, i już całkiem na koniec, powiem, że Amerykanie to są dopiero „luzaki”. Tylko co trzeci myje ręce wychodząc z toalety. Cóż, przykład idzie z góry. Naj-większym niechlujem był ponoć Abraham Lincoln, 16. prezydent USA. Jego osobisty fotograf musiał retuszować z tego powodu wszystkie fotografie pryncypała, żeby się nadawały do pokazania.

Szekspir mawiał, że złe obyczaje wykuwa się w brązie, a cnoty zapisuje na wodzie. Ale, jak widać, na papierze też. ■

74 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

Aktorka na spotkanie przychodzi ubrana w poma-rańczowy sweterek i jasne jeansy. Skromne zło-te kolczyki podkreślają jej delikatne rysy. Uwa-

gę przyciąga męski zegarek marki Tissot na nadgarstku ak-torki. – To pamiątka po dziadku. Ma już kilkadziesiąt lat – mówi Mariola. Drobnej, dziewczęcej figury pozazdro-ścić jej może niejedna dwudziestolatka. Zapytana o sposób na tak nienaganną sylwetkę, odpowiada, że to zasługa do-brych genów i porcji ruchu w wolnych chwilach. – Sport to zdrowie! – dodaje entuzjastycznie.

Aktorka wychowywała się w ogrodowej części Tar-nowa, pośród działek, sadów i domków jednorodzinnych. Każdy dom musiał mieć ogródek. Rozmarzonym głosem

wspomina dzieciństwo, kiedy podkradała garderobę ma-mie i starszej o siedem lat siostrze. Nie obyło się bez „po-życzania” bucików, które wykrzywiały dziecięce nóżki. Straty liczono w wyłamanych szpilkach.

Kilkuletnia Mariola, jak sama przyznaje, była bosono-gą chłopczycą, która napawała się zapachem skoszonej tra-wy czy brzemienną w owoce jesienią. – Nie chodzi o gloryfi-kowanie dzieciństwa, ale o pokazanie, że życie było ciekaw-sze, kiedy nie było komputera w każdym domu, kiedy lu-dzie mieli większą chęć przebywania z sobą, kiedy wszyst-kie dzieci z sąsiedztwa bawiły się razem w niezapomnianych bohaterów seriali, takich jak czterej pancerni, kapitan Kloss czy Zorro. Z tego tworzenia czegoś z niczego powstawały

dnia codziennegoKostiumMARIOLA ŁABNO – FLAUMENHAFT, JEDNA Z NAJBARDZIEJ ROZPOZNAWALNYCH AKTOREK SCENY RZESZOWSKIEJ. OPRÓCZ WYSTĘPÓW NA SCENIE TEATRU IM. WANDY SIEMASZKOWEJ, DO SWOICH SUKCESÓW ZAWODOWYCH MOŻE DODAĆ OTWARCIE PRYWATNEGO TEATRU O PRZEKORNEJ NAZWIE „BO TAK”. NA SESJI ZACHWYCA NATURALNOŚCIĄ, POGODĄ DUCHA I ŚWIADOMOŚCIĄ SWOJEGO CIAŁA, KTÓREJ TAK CZĘSTO BRAKUJE KOBIETOM W RÓŻNYM WIEKU. WE WSZYSTKIM WYGLĄDA ŚWIETNIE. BEZ WZGLĘDU NA TO, CO MA NA SOBIE, TO ONA NOSI UBRANIE, NIE ODWROTNIE. CZYŻBY TO WŁAŚNIE BYŁO JEJ MODOWYM PERPETUUM MOBILE?

Tekst

Sylwia Katarzyna MazurFotografie

Tadeusz PoźniakStylizacje, makijaż i fryzura

Eliza OsypkaMariola Łabno-Flaumenhaft.

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013 75

JEJ styl

Znakiem rozpoznawczym aktorki są jej długie blond włosy. Pięknie pofalowane, aktorka błyskawicznie zwija na naszych oczach w koka. Z trudem udaje się ją namówić na prostowanie. Zapytana o sekrety pielęgnacyjne mówi, że jak ognia unika suszarki i prostownicy. Recepta na baj-kową długość? – Po umyciu włosy zaplatam w warkocze i pozwalam im schnąć naturalnie – zdradza.

Dziś chyba nikt nie wyobraża sobie Marioli bez dłu-giego po pas włosa. Jednak, jak sama przyznaje, w młodo-ści eksperymentowała z fryzurą. – Miałam włosy ścięte na boba, zdarzyła się też ondulacja. Zabaw z koloryzacją też nie brakowało, choć zawsze wracałam do jasnych odcie-ni. Najradykalniejsza zmiana w moim wyglądzie dokonała się, kiedy na potrzeby roli przefarbowałam włosy na kolor fioletowy, który potem stał się rudy – wspomina.

Aktorka przyznaje, że przez długi czas nosiła tylko czerń. Ten kolor zdominował jej szafę na dobre kilkanaście lat. – Dopiero od niedawna wybieram ubrania w żywszych kolo-rach. Nie brakuje w nich czerwieni, zieleni czy odcieni nie-bieskiego oraz energetycznej pomarańczy. Ciągle jednak uważam, że dobrze skrojona mała czarna jest na wagę zło-ta – szybko dodaje artystka. – Być może miłość do czerni zo-stała mi po czasach studenckich, kiedy kolor ten niepodziel-nie królował? Aktorki to przecież czarne ptaki – kończy.

Kiedy myślimy o prywatnych szafach aktorek, czę-sto wyobrażamy sobie garderoby rozmiarów mieszkania. Jednak i w tej kwestii Mariola Łabno-Flaumenhaft jest ►

pierwsze inscenizacje na ganku rodzinnego domu, wtedy też rodziła się miłość przyszłej aktorki do poezji.

Jako nastolatka, artystka udzielała się w harcerstwie, gdzie była instruktorką oraz podharcmistrzynią. W liceum należała do kółka teatralnego „Dabar” (hebr. słowo), do którego należała młodzież z tarnowskich liceów, studen-ci teatrologii, polonistyki oraz tarnowskiego seminarium duchownego. To właśnie wtedy przeżyła okres modowej rebelii. – Byłam dobrze wychowaną panienką, która swój bunt wyrażała strojem. Z wewnętrznej potrzeby tworzenia zaczęłam robić biżuterię z makaronu. Przypalany nabie-rał różnorodnych kolorów. Do tego dodawałam pióra i już miałam gotowe kolczyki czy wisiory – wspomina z uśmie-chem aktorka. Był jeszcze makijaż. Ostrzejszy niż kiedy-kolwiek. Na oku robiłam „jaskółcze kreski”, barwnik aż skapywał z rzęs.

Z tego zauroczenia późnymi latami 70. XX w. do dziś pozostał tylko sentyment do „dzwonów”, bananowej spód-nicy już jednak w szafie Marioli nie znajdziemy.

Aktorka ukończyła Państwową Wyższą Szkołę Teatral-ną we Wrocławiu. Na rozmowie kwalifikacyjnej wystąpi-ła w czarnym przylegającym trykocie i długiej spódnicy. Sprawdzano wszystko, od dykcji, słuchu, motoryki, spraw-ności fizycznej, po harmonijną budowę ciała. Na studia do-stała się bez problemu.

– To były czasy – wspomina. – Na półkach brako-wało towarów, ale studenci i tak ubierali się fantazyjnie. W owym czasie nawet farbowana pielucha tetrowa stawa-ła się cennym dodatkiem. Do tego brać studencka bez opo-rów wymieniała się ubraniami. Ktoś miał jakąś sukienkę z Ameryki, ktoś inny potrafił załatwić coś spod lady, a ja z kolei dziergałam na potęgę. Każdy wyglądał inaczej.

Po studiach Mariola wróciła do Tarnowa, gdzie wystę-powała w Teatrze im. L. Solskiego. Do Rzeszowa przepro-wadziła się w 1994 r.

Sztuka buntu

Miłość w kolorze czerni

niesztampowa. Artystka przyznaje, że z wiekiem coraz ła-twiej przychodzi jej pozbywanie się ubrań, których nie nosi. Bez żalu oddaje je przyjaciołom. – Dążę do minimaliz- mu, nauczyłam się, że więcej rzeczy, także w szafie, wcale nie czyni mnie szczęśliwszą.

Cały czas podkreśla, że miała szczęście do scenogra-fów, którzy byli lub są mistrzami w swym fachu. – Nigdy się nie zbuntowałam i nie powiedziałam, że czegoś do wy-stępu nie założę – mówi. Na pytanie o ulubione stylizacje odpowiada, że kocha te z teatru klasycznego, ze sztuk Sha-kespeare’a czy Moliera: – Piękne ciężkie suknie, mister-nie wykończone, wiernie oddające te oryginalne z XVIII w. Uwielbiam nosić kostiumy, które definiują charakter danej postaci. Do dzisiaj pamiętam kostium Panny Mło-dej z „Wesela”, stroje Ani Sekuły do „Niebezpiecznych związków” oraz nieodżałowanej Małgosi Treutrel do „Słu-gi dwóch panów”. Muszę też wspomnieć o Zofii de Ines i jej cudownych kostiumach do „Miłości w Wenecji”.

Spytana o niedogodności pracy aktora, bez namysłu od-powiada, że to nieodpowiednie buty przysparzają najwięcej bólu. – Mój Boże – wzdycha – albo za małe, albo niemiło-siernie niewygodne. Ludzie nie uwierzyliby, jak zdeformo-wane stopy mają aktorki. Cztery godziny prób rano, kolejne cztery po południu. Aktorzy stoją albo tańczą, cały czas na nogach – wylicza Mariola. – To dlatego w życiu prywatnym dziś stawiam przede wszystkim na wygodę. But musi być piękny, ale przede wszystkim ma być wygodny.

Czy jest coś co drażni? – Nie mogę uwierzyć, że przy takiej obfitości ubrań, na ulicach jest tak wiele kobiet, któ-re nie potrafią dobrać ubrania do swojej figury. Zaskaku-je szczególnie liczba młodych dziewczyn, które nie potra-

JEJ styl

fią wyeksponować tego, co mają najlepsze, a uwydatniają swoje mankamenty. Często widzę na paniach ubrania zbyt opinające, które są wręcz nieestetyczne.

Złota rada dla tych kobiet? – Umiar, umiar i jeszcze raz umiar – mówi artystka.

Aktorka podkreśla również, jak ważne jest „naucze-nie się” swojego ciała. Dzięki takiej świadomości ekspo-nuje się to, co najlepsze. – Jeśli moim atutem są nogi, to je odsłaniam, jeśli są to ramiona, to wtedy na nich skupiam uwagę. Ubranie powinno harmonijnie współgrać z ciałem. W końcu seksapil polega na tym, że nie jest oczywisty.

A co ze śledzeniem trendów? – Moda powinna być za-bawą. Nie wolno podążać za nią ślepo. Za fajnym ubra-niem powinien iść uśmiech i błysk w oku. Kobieta, która wie, że dobrze wygląda, promienieje – stwierdza artystka.

Podczas sesji aktorka, zakładając każdą z przygotowa-nych stylizacji, automatycznie wciela się w daną rolę. Kiedy na nogach ma biało-czerwone mokasyny – stepuje żywioło-wo niczym Gene Kelly w „Deszczowej piosence”, w czar-nej skromnej sukience i ze sznurem pereł wokół szyi od razu chwyta za mikrofon i nuci przedwojenne klasyki, w nowo-czesnym garniturze mogłaby być bohaterem z filmu Quenti-na Tarantino. Na pytanie o swój sekret odpowiada, że to jest właśnie tajemnica seksapilu, która dodaje tyle uroku… ■

Modowa żółta kartka

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl

78 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

Od czasów renesansu, kiedy Botticelli namalował swoją Wenus w perłowej muszli unoszącą się na falach, nikt już potem nie widział bogini miłości wynurzającej się z morza. Ale właśnie dokładnie takie zdarzenie miało przeżyć dwa tysiące żołnierzy amerykańskiej piechoty morskiej z lotniskowca „Enterprise”, który zakotwiczył w Zatoce Kanneńskiej. Najpierw ujrzeli jej długie włosy rozpływające się na powierzchni wody, potem twarz, zmysłowe usta, delikatny nos i wspaniałe owalne oczy, dziecięce okrągłe policzki – wszystko to zostało stworzone po to, by cieszyć i radować. Dwie arystokratyczne dłonie chwyciły się burtyi owo boskie zjawisko wspięło się na pokład łodzi; smukła szyja, drobna talia, którą mężczyzna mógł objąć palcami obu dłoni biodra o doskonałej linii, długie, mocne uda, drobne łydki i delikatne stopy tancerki. Skąpie bikini, raczej cień niż część garderoby, z całą pewnością nie skrywało tego zmysłowego, wspaniałego ciała.

Tak Roger Vadim, jeden z najsłynniejszych reżyse-rów, pisze w początkowym fragmencie swojej autobiogra-fii o Brigitte Bardot – swojej pierwszej żonie. Bardotka po-jawiła się w Cannes w 1953 roku i całkowicie zmiażdży-ła ówczesne pojęcie mody i stylu. Wypoczywając na plaży pojawiła się w bikini – pierwszym stroju kąpielowym, któ-ry odsłaniał pępek. Mówi się o własnym dopasowywaniu się do mody, B.B. zwyczajnie dopasowała styl do siebie. Bar-dot, jeśli prowadziła jakikolwiek „słownik stylu”, to mu-siał być on nierozerwalnie związany z jednym słowem, któ-re brzmi… letni relaks, wakacyjny chill-out.. Relaks, relaks, relaks… i jeszcze raz relaks – pewnie mogłaby powtarzać to w nieskończoność, aż finalnie wyraz ten stałby się swego rodzaju litanią, którą odmawiałaby bez wahania, całą sobą.

B.B. doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że na urlo-pie najważniejszy jest pełen naturalności styl, a nie wyku-te na pamięć, pełne szablonowości reguły mody – według niej, wystarczyło dołożyć do wybranego stroju jeden sty-lowy gadżet.

CANNES, LAZUROWE WYBRZEŻE, FRANCJA – niezliczo-ne multum atrakcji, jakimi można dosłownie się opatulić przebywając w Cannes, przyciąga zarówno gwiazdy na-leżące do światowej ekstraklasy, jak i zwykłych turystów. Drogie hotele, kasyna, eleganckie baseny. Do najdroższych

STYLIZACJE, MAKIJAŻ, TEKST: Anna Jabłońska, Fashion Room, www.fashionroom.pl

FOTOGRAF: Ryszard Kocaj

MODELKI: Bernadeta Homik, Joanna Wrońska

wypełnione SŁODKIM EKSTRAKTEM STYLU

Lato

KURORT W ŚWIETLE MODOWO-FILMOWYCH REFLEKTORÓW

hoteli zaliczyć należy przede wszystkim Grand Hotel, na-tomiast bulwar La Croisette to światowy catwalk (wybieg mody), gdzie możemy znaleźć najsłynniejsze domy mody. Cannes to nie minimalistyczny przepych, to bogactwo, bo-gactwo i jeszcze raz bogactwo, które przyciąga najbar-dziej wystylizowane jednostki, w tym największe gwiazdy, obecne m.in. na corocznym festiwalu filmowym. Do naj-ważniejszej z nich zaliczyć możemy zmysłową i powabną kusicielkę – Brigitte Bardot, która w 1953 roku już na za-wsze „rozpaliła” modę na to miejsce.

HAMPTONS, LONG ISLAND, STANY ZJEDNOCZONE – przepełniony snobizmem kurort Ameryki – mieści się do-kładnie na południu wyspy Long Island. To jakieś dwie go-dziny drogi samochodem od Nowego Jorku, a swoje let-nie rezydencje mają tam wielkie rody (również arystokra-tyczne) i gwiazdy. W tym roku miała miejsce premiera fil-mu „Wielki Gatsby”, w którego rolę wcielił się Leonardo DiCaprio. Sama książka Scotta Fitzgeralda szalenie umie-jętnie oddaje klimat wyspy Long Island i jej „stylowych” mieszkańców. Cecha elementarna tego miejsca to prestiżo-we kluby golfowe, ekskluzywne restauracje i pełne luksusu posiadłości. Politycy i ludzie biznesu, będący częścią tego przepychu wybierają stylizacje najdroższe z możliwych, ale wciąż klasyczne, o stonowanych barwach i materia-łach najwyższej jakości. Ten kurort to krajobraz, który kusi niezliczoną ilością jachtów i plaż, na których opalają się całe pokolenia rodzin VIP-owskich, odzianych w stroje ta-

MODA

kich projektantów jak Ralph Lauren, Calvin Klein i Diane von Furstenberg. I tu sprawdziłyby się również białe i prze-wiewne stroje do krykieta wylansowane w latach 60. XX w., m.in. sukienka z dekoltem w kształcie litery V i charak-terystycznym paskiem. ►

Reklama

80 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

BEL AIR, ZACHODNIE WYBRZEŻE STANÓW ZJEDNO-CZONYCH W KALIFORNII, na którym bez przerwy goszczą światowe gwiazdy mody i filmu. Nocne kluby, ekstrawa-ganckie restauracje i zabawa do rana. Można tam spotkać takie gwiazdy jak Scarlett Johansson. Stylizacja w czarnej seksownej sukience jest czymś, co z pewnością wybrałaby tak zmysłowa kobieta jak Scarlett.

SAN REMO, CZYLI RIWIERA ADRIATYCKA, WŁOCHY może kojarzyć się tylko z jedną boginią kina; Sophia Loren – ta wielka gwiazda lat 60. XX w. nieustannie inspiruje nie tylko projektantów i stylistów, ale również wizażystów. Jej olśniewający w swej doskonałości makijaż to sztuczne rzęsy i wydłużone w kącikach oczu – czarne kreski na powiekach. To one powodowały, że kształt oka stawał się migdałowy, co było bardzo pożądanym efektem, a zdarzało się nawet – że jedynym pożądanym wśród wielkich gwiazd świata mody i filmu. Rozważając inne piękne kobiety tego kraju i jego ku-rortów, nie możemy pominąć Monici Bellucci, która zawsze wzbudza coś więcej niż tylko zachwyt swoim ultrakobiecym wizerunkiem, pełnym ultrazmysłowych krągłości.

Polski kurort, gdzie co roku odbywa się festiwal gwiazd. Gdyby tak naprawdę zastanowić się nad ikonami kobiece-go piękna i wziąć pod uwagę Polskę, nasuwa się kilka my-śli. Pola Raksa i Kalina Jędrusik inspirują do dziś i na pew-no będą wyznaczać trendy na przyszłe dekady. Pola Rak-sa – delikatna, dziewczęca, romantyczna. Jej niezapomnia-na rola w filmie Przygoda z Piosenką, gdzie stworzyła zna-komitą kreację, porównywaną do ról samej Brigitte Bardot.

Wizerunek Poli i stylizacje w tym filmie są nieograniczo-ne jeśli chodzi o całościowe pojęcie stylu. To samo doty-czy Kaliny Jędrusik i ról, jakie zagrała nie tylko w filmach. Wcielała się również w takie postacie jak Holy Golightly (Śniadanie u Tiffanyego). W latach 50. i 60. XX w. Kali-na Jędrusik była symbolem seksapilu i zmysłowości na naj-wyższym poziomie. W tym wszystkim było jednak czuć wysublimowany artyzm i niebywały profesjonalizm.

JAK NIE KURORT TO…? Poza ekskluzywnym kurortem możemy wybrać takie miejscówki jak chociażby „mniej wy-stylizowane”, a bardziej oddalone od centrów wydarzeń miej-sca, które mogą być równie albo o wiele piękniejsze i bardziej rozkoszne w swojej dzikości od pożądanych przez miliony pełnych stylowego luksusu kurortów. Dla tych, którzy w tym roku z jakiegoś powodu nie wybierają się na urlop, warto zna-leźć jakiś odpowiednik, np. w postaci mody high-fashion/street fashion. W tym sezonie wraca do łask styl vintage, a to wspaniała okazja, aby wykorzystać ten trend w mieście. Na-wet jeśli jest lato, nie rezygnuj z takich dodatków, jak zapi-nane futerko na szyję, założone do zwiewnej koszulki. Pro-gnozy na sezon Jesień/Zima 2013 krzyczą o modzie vintage, więc łącz i łącz elementy nowoczesne z nutką ubrań i dodat-ków skierowanych w melancholię poprzednich dekad.

Spędzając wakacje w pracy pamiętajmy o tym, żeby pomimo codziennych obowiązków robić wszystko, aby poczuć się przynajmniej trochę jak na prawdziwym urlo-pie. To wszystko (nie rezygnując oczywiście z obowiąz-ków służbowych) można osiągnąć dzięki odpowiedniemu strojowi, który prawidłowo dobrany stworzy głęboką oraz nasyconą wakacjami atmosferę, dzięki której lato wciąż będzie wypełnione słodkim ekstraktem stylu i pozwo-li w spontaniczny sposób przetrwać te najbardziej upalne, skąpane w słońcu dni. ■

MODA

MIĘDZYZDROJE, MORZE BAŁTYCKIE, POLSKA

Sesja została przeprowadzona w Fabryce Fotografii BlackFox

Miejsce: Politechnika Rzeszowska.Pretekst: IV Forum Innowacji w Rzeszowie.

TOWARZYSKIE zdarzenia

„Chopin, the space koncert”.

Adam Góral, prezes Asseco Poland.

Gen. Mirosław Hermaszewski, astronauta, pierwszy Polak w kosmosie.

Od lewej: Krzysztof Kłak, prezes RARR SA; Barbara Kostyra, dyrektor Centrum Zarządzania Podkarpackim Parkiem Naukowo-Technologicznym AEROPOLIS; Józef Twardowski, wiceprezes RARR SA.

Marta Niewczas, radna Rzeszowa.

Od lewej: Scott Parazynski, astronauta, gość specjalny IV Forum Innowacji; Adam Ustynowicz, autor filmu i koncertu; Karol Radziwonowicz, pianista.

Jan Bury, przewodniczący Rady Programowej Forum Innowacji, poseł PSL.Janusz Zakręcki,

prezes PZL Mielec.

Alicja Wosik, wicewojewoda podkarpacka; Janusz Piechociński,

wicepremier; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa.

Janusz Piechociński, wicepremier, minister gospodarki.

Od lewej: Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl; Inga Safader-Powroźnik,

dyrektor ds. Promocji VIP Biznes&Styl; Ryszard Łęgiewicz, prezes Hispano Suiza Polska; Andrzej

Czarnecki, rzecznik prasowy WSK Rzeszów.

Scott Parazynski, astronauta, gość specjalny IV Forum Innowacji.

Miasteczko Innowacji.

Miasteczko Innowacji.

Od lewej: Ryszard Łęgiewicz, prof. Witold Wiśniowski, dyrektor Instytutu Lotnictwa; prof. Henryk Bochniarz, University of Washington.

Od lewej: Krzysztof Witoń, prezes zarządu HAVE S.A.; Grzegorz Wrona, wiceprezes zarządu, TAURON Wytwarzanie S.A.; prof. Aleksander Bobko, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego.

Prof. Włodzimierz Lewandowski, główny fizyk Międzynarodowego

Biura Miar w Sevrès pod Paryżem.

Od lewej: Prof. Witold Wiśniowski, dyrektor Instytutu Lotnictwa; Zygmunt Cholewiński, były wicemarszałek woj. podkarpackiego; Marek Ustrobiński,

wiceprezydent Rzeszowa; Andrzej Czarnecki, rzecznik prasowy WSK Rzeszów.

Od lewej: Kazimierz Widenka, ordynator oddziału kardiochirurgii w Szpitalu Wojewódzkim nr 2 w Rzeszowie; Zbigniew Kiszka, starosta przeworski.

Od lewej: prof. Marek Orkisz, rektor Politechniki Rzeszowskiej;Lucjan Kuźniar, wicemarszałekwojewództwa podkarpackiego.

Od lewej: prof. dr hab. inż. Witold Wiśniowski, dyrektor Instytutu Lotnictwa; Patrycja Zielińska, wiceprezes Zarządu BUMAR Sp. z o.o., Marta Górak-Kopeć, członek zarządu, dyrektor ds. Personalnych PZL Mielcu; Andrzej Czarnecki, rzecznik prasowy WSK Rzeszów; Krystyna Woźniak-Trzosek, prezes zarządu, redaktor naczelna POLISH MARKET; Zygmunt Berdychowski, przewodniczący Rady Programowej Forum Ekonomicznego w Krynicy; Jan Bury, przewodniczący Rady Programowej Forum Innowacji, poseł PSL.

Miejsce: Filharmonia Podkarpacka w Rzeszowie.Pretekst: Gala otwarcia 52. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie.

TOWARZYSKIE zdarzenia

Lucjan Kuźniar, wicemarszałek województwa podkarpackiego, z żoną Jadwigą.

Od lewej: Edward Słupek, prezes Spółdzielni Zodiak w Rzeszowie; z żoną Marią; prof. Aleksander Bobko, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego, z żoną Iloną.

Od lewej: Jolanta Bereś, projektantka instalacji elektrycznych; Andrzej Dec, przewodniczący rady miasta Rzeszowa.

Od lewej: Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie; Stanisław Gwizdak, burmistrz Łańcuta.

Od lewej: Bożena Rzym; Ryszard Rzym, prezes Zeto Rzeszów; Teresa Łebek.

Od prawej: prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej; Janusz

Solarz, dyrektor Szpitala Wojewódzkiego nr 2 w Rzeszowie, z żoną Danutą.

Od prawej: prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa, z żoną Aleksandrą.

Alicja Wosik, wicewojewoda podkarpacka, z córką Dagmarą.

Od lewej: Elżbieta Lewicka; Marta Gregorowicz, kierownik Biura Koncertowego Filharmonii Podkarpackiej; prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej; Beata Świerk, specjalista ds. kadr Filharmonii Podkarpackiej.

Od lewej: Daria Kędzierska; Anna Kowalska, radna sejmiku województwa podkarpackiego;

Wiesława Trawka, przewodnicząca Rady Nadzorczej Spółdzielni Inwalidów w Dynowie.

TOWARZYSKIE zdarzeniaMiejsce: Muzeum – Zamek w Łańcucie.Pretekst: 52. Muzyczny Festiwal w Łańcucie. Koncert fortepianowy Katia i Marielle Labèque.

Od lewej: prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej; Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum - Zamku w Łańcucie.

„Traviata”.

Od lewej: prof. Jerzy Chłopecki, prorektor ds. nauki w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, z żoną Jadwigą; Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum - Zamku w Łańcucie.

Od lewej: Danuta Bentkowska; mecenas Aleksander Bentkowski, prezes CWKS Resovia; prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej.

Od lewej: Sylwia Mazur; Olga Golonka, koordynator projektów IT VIP Biznes&Styl.

Mieczysław Janowski, były europoseł, z żoną Bogumiłą.

Od lewej: Jarosława Kowal, stomatolog, dr Danuta Myłek, alergolog.

Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl, z mężem Mieczysławem Górakiem, pilotem instruktorem.

Katia i Marielle Labèque, francuskie pianistki.

Studio festiwalowe z Elżbietą Lewicką, dziennikarką Radia Rzeszów,

muzykologiem, i Józefem Kańskim, krytykiem muzycznym.

Więcej informacji i fotografii z Festiwalu w Łańcucie na portalu www.biznesistyl.pl

Miejsce: Muzeum-Zamek w Łańcucie.Pretekst: Zakończenie 52. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie.

TOWARZYSKIE zdarzenia

Od lewej: Marta Gregorowicz, kierownik Biura Koncertowego Filharmonii Podkarpackiej; Tadeusz Stopiński; prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej; Wacław Wierzbieniec, rektor PWSTE w Jarosławiu.

Od lewej: Anna Kowalska, radna sejmiku województwa podkarpackiego; Aleksandra Ferenc; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa; Samuel Wodi Jimba, ambasador Federalnej Republiki Nigerii w Polsce.

Od lewej: o. Joachim Ciupa, kustosz sanktuarium i klasztoru o.o. Bernardynów w Leżajsku; Jan Burek, wicemarszałek województwa podkarpackiego; Henryk Wolicki, pełnomocnik prezydenta Rzeszowa ds. edukacji; Władysława Burek; Teresa Wolicka; Paweł Stochmal, zastępca dyrektora Filharmonii Podkarpackiej ds. administracyjno-technicznych.

Od lewej: Joanna Olech, Janusz Olech, dyrektor generalny Urzędu Wojewódzkiego w Rzeszowie; Mieczysław Doskocz, Podkarpackie Towarzystwo Krzewienia Kultury Fizycznej; Alicja Wosik, wicewojewoda podkarpacka; Adam Nowak, doradca wicewojewody.

Adam Krzysztoń, starosta łańcucki, z żoną Agatą.

Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie.

Jerzy Cypryś, rady miasta Rzeszowa, z żoną Lidią.

Marek Zając, dziennikarz, prowadzący galę.

Stanisław Gwizdak, burmistrz Łańcuta, z żoną Teresą.

Tadeusz Pietrasz, prezes ICN Polfa Rzeszów, z żoną Jolantą.

Prof. Sylwester Czopek, prorektor Uniwersytetu Rzeszowskiego ds. nauki, z żoną dr Joanną Podgórską-Czopek.

Od lewej: dr Kazimierz Widenka, ordynator kardiochirurgii w SW

nr 2 w Rzeszowie; Katarzyna Nycz.

Od prawej: Danuta Drupka, PR manager ICN Polfa Rzeszów, z mamą Janiną Janusz.

Od lewej: Jan Burek, wicemarszałek województwa podkarpackiego; Wacław Wierzbieniec, rektor PWSTE w Jarosławiu; Henryk Wolicki, pełnomocnik prezydenta Rzeszowa ds. edukacji.

Rek

lama

Miejsce: Filharmonia Podkarpacka.Pretekst: 20-lecie Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego SA.

TOWARZYSKIE zdarzenia

Od lewej: Krzysztof Kłak, prezes RARR; Jakub i Kazimierz Rakowie z Cukierni Orłowski&Rak.

Krzysztof Kłak, prezes RARR.

Od lewej: Tomasz Kamiński, poseł SLD; Elżbieta Łukacijewska, europosłanka PO; Tomasz Wojnar, wiceprezes RARR.

Od lewej: Grażyna Janda, biuro reklamy VIP Bizens&Styl; Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP B&S; Inga Safader-Powroźnik, dyrektor ds. Promocji VIP B&S, Justyna Placha-Adamska, RARR.

Od lewej: Józef Twardowski, wiceprezes RARR; Krzysztof Kaszuba, ekonomista, rektor Wyższej szkoły Zarządzania.

Od lewej: Taras Fedak, dyrektor Instytutu Transgranicznej Współpracy i Integracji Europejskiej we Lwowie; Janusz Mroczka, dyrektor biura zarządu RARR; Sławomir Miklicz, radny sejmiku województwa podkarpackiego; Janusz Olech, dyrektor generalny Urzędu Wojewódzkiego w Rzeszowie; Barbara Kuźniar Jabłczyńska, dyrektor Wydziału Certyfikacji i Funduszy Europejskich UW; Teresa Kubas-Hul, radna sejmiku województwa podkarpackiego; Małgorzata Chomycz-Śmigielska, wojewoda podkarpacka; Józef Twardowski, wiceprezes RARR.

Od lewej: Elżbieta Patro, główna księgowa RARR; Adam Markusiewicz, Barbara Kuźniar-Jabłczyńska, prezes RARR w latach 1994-2008; Elżbieta Jarosz, koordynator ds. Centrum Projektowego Miastoprojekt RARR; Jolanta Wiśniowska, dyrektor Centrum Rozwoju Przedsiębiorczości.

Od lewej: Sławomir Miklicz, radny sejmiku województwa podkarpackiego; Teresa Kubas-Hul, radna sejmiku województwa podkarpackiego; Tomasz Kamiński, poseł SLD; Stanisław Sieńko, wiceprezydent Rzeszowa; prof. Marek Orkisz, rektor Politechniki Rzeszowskiej.

Od lewej: Rafał Sukiennik, zastępca dyrektora Departamentu Programów Ponadregionalnych w Ministerstwie Rozwoju Regionalnego; Jerzy Kwieciński, prezes Europejskiego Centrum Przedsiębiorczości; Marta Matczyńska, dyrektor Departamentu Rozwoju Regionalnego w Podkarpackim Urzędzie Marszałkowskim; Krzysztof Kłak, prezes RARR.

Od lewej: Patrycja Zielińska, wiceprezes Polskiego Holdingu Obronnego; Jakub Moskal z Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości.

Od lewej: Lesław Kuźniar, zastępca wójta gminy Trzebownisko; Janusz Ramski, RARR; Janusz Mroczka, dyrektor biura zarządu RARR; Krzysztof Kłak, prezes RARR; Józef Fedan, wójt gminy Trzebownisko; Paweł Baj, burmistrz Głogowa Młp.

TOWARZYSKIE zdarzeniaMiejsce: Uniwersytet Rzeszowski.Pretekst:Oficjalne otwarcie Centrum Innowacji i Transferu Wiedzy Techniczno-Przyrodniczej na Uniwersytecie Rzeszowskim.

Od lewej: prof. Aleksander Bobko, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego; Bronisław Komorowski, prezydent Rzeczypospolitej Polskiej.

Od lewej: dr hab. inż. Magdalena Parlinska-Wojtan, kierownik Pracowni Mikroskopii Elektronowej i Preparatyki; Bronisław Komorowski, prezydent RP; prof. Aleksander Bobko, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego.

Prof. Aleksander Bobko, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego.

Od lewej: Marek Darecki, prezes WSK Rzeszów, dr hab. Elżbieta Dynia, prawnik; dr Wergiliusz Gołąbek, prorektor ds. rozwoju i współpracy w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie.

Od lewej: Paweł Chmiel, prezes Visum Clinic w Rzeszowie; Ilona Bobko, romanistka.

Anna Habało, szefowa Prokuratury Apelacyjnej w Rzeszowie.

Od lewej: Krystyna Skowrońska, posłanka PO; dr hab. inż. Czesław Puchalski, prorektor ds. rozwoju Uniwersytetu Rzeszowskiego; dr hab. Wojciech Walata, prorektor ds. studenckich i kształcenia Uniwersytetu Rzeszowskiego; dr hab. n. med. Bartosz Korczowski, prodziekan ds. nauki Wydziału Medycznego Uniwersytetu Rzeszowskiego; dr Wergiliusz Gołąbek, prorektor ds. rozwoju i współpracy w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie.

Od lewej: prof. Sylwester Czopek, prorektor ds. nauki Uniwersytetu Rzeszowskiego, dr hab. Józef Cybulski.

Od lewej: dr Henryk Pietrzak, prezes Polskiego Radia Rzeszów; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa; prof. Stanisław Uliasz, były rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego.

Od lewej: prof. Kazimierz Ożóg, językoznawca; dr hab.

Elżbieta Dynia, prawnik.

TOWARZYSKIE zdarzenia Miejsce: Samorządowe Centrum Kultury w Mielcu.Pretekst: Gala z okazji 75-lecia przemysłu lotniczego w Mielcu.

Od lewej: Robert Kokorda, wiceprezes ds. sprzedaży i marketingu Sikorsky Aircraft; Mick Maurer, prezes Sikorsky Aircraft; Janusz Zakręcki, prezes PZL Mielec.

Od lewej: Witold Sroczyński, PZL Mielec; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Roman Kołacz, komendant Powiatowej Państwowej Straży Pożarnej w Mielcu.

Od lewej: Janusz Zakręcki, prezes PZL Mielec; Henryk Noworyta, najstarszy żyjący pracownik PZL Mielec; Anna Popek.

Julita Maciejewicz-Ryś, wnuczka Eugeniusza Kwiatkowskiego, przedwojennego twórcy COP-u; w tle od lewej: Janusz Chodorowski, prezydent Mielca; Janusz Zakręcki, prezes PZL Mielec.

Janusz Chodorowski, prezydent Mielca.Od lewej: Andrzej Czarnecki, rzecznik prasowy WSK PZL-Rzeszów; Krystyna Skowrońska, posłanka PO; Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl; Inga Safader-Powroźnik, dyrektor ds. Promocji VIP B&S; Roman Staszewski, wiceprezes ds. operacyjnych WSK PZL-Rzeszów.

Od lewej: Janusz Zakręcki, prezes PZL Mielec; Marek Darecki, prezes WSK PZL Rzeszów.

Anna Popek, dziennikarka TVP; Marek Bluj, WSK PZL Rzeszów.

Od lewej: Bogdan Ostrowski, dyrektor techniczny PZL Mielec; Zdzisław Boicetta, prezes Zakładu Remontowo-Usługowego; Józef Kowal, prezes Termobudu; Marek Bujny, wiceprezes Ultratechu.

Od lewej: Janusz Zakręcki, prezes PZL Mielec; Artur Wojtas, dyrektor operacyjny PZL Mielec; Paweł Wojtasik, dyrektor finansowy PZL Mielec.

Janusz Zakręcki, prezes PZL Mielec.

Miejsce: Hotel Rzeszów.Pretekst: Premiera nowego Mercedesa Klasy S.

TOWARZYSKIE zdarzenia

Mariusz Baran, reprezentant handlowy D&R Czach sp. z o.o.

Od lewej: Aleksandra Ferenc; Ryszard i Danuta Czach, właściciele D&R Czach sp. z o.o.; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa.

Od lewej: Ryszard Podkulski, właściciel Galerii Rzeszów; Aleksandra Ferenc; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa.

Od lewej: Magdalena Czernicka, właścicielka Instytut Zdrowia i Urody Twój Styl; Andrzej Kaczan z żoną.

Dr Arkadiusz Bielecki, dyrektor Szpitala Specjalistycznego im. Św. Rodziny w Rudnej Małej, z żoną Haliną Łebek-Bielecką, udziałowcem NTM sp. z o.o.

Marek Jurzysta, współwłaściciel firmy Marmax, z żoną Anną.

Od lewej: Piotr Bukowski, prezes Galerii Rzeszów, Ryszard Podkulski i Sebastian Podkulski,

właściciele Galerii i Hotelu Rzeszów, Paweł Czernicki,

właściciel Grupy TWÓJ STYL.

Od lewej: Anna Kocik; Dariusz Paśko, szef Działu Handlowego Mazda, Lancia, Jeep; Adam Kocik, dyrektor finansowy, członek zarządu D&R Czach sp. z o.o.; Andrzej Żelazko, doradca handlowy ds. klientów strategicznych D&R Czach sp. z o.o.

Od lewej: Arkadiusz Czach, wiceprezes D&R Czach sp. z o.o. z żoną Anną; Ryszard Czach, prezes D&R Czach sp. z o.o., Mateusz Czach; Danuta Czach, prezes D&R Czach sp. z o.o.

94 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

W tym roku odbywa się już 22. Rajd Rzeszowski. To kawał historii, choć numer wcale nie przekłada się na fak-tyczną liczbę odbytych rajdów. Rzeszowska impreza mia-ła też blisko 20-letnią przerwę, ale dziś trudno wyobrazić sobie bez niej kalendarz rajdów w Polsce. Kibice czeka-ją z niecierpliwością na początek sierpnia, gdy tradycyjnie już odbywa się rajd, lubią tu przyjeżdżać zawodnicy, prak-tycznie co roku na Podkarpacie stawia się cała czołówka kierowców rajdowych. Tym razem nie będzie inaczej, choć środowisko dość mocno odczuwa kryzys gospodarczy. To całkiem zrozumiałe, gdy weźmie się pod uwagę ogromne koszty, jakie wiążą się ze startem w takiej imprezie. Dla lepszego zobrazowania, o jakie kwoty chodzi – wydatek na przejechanie jednego kilometra odcinka specjalnego dobrej klasy samochodem to około tysiąca zł, a gdy w czasie raj-du jest przynajmniej 170 km, to minimalny koszt łatwo po-liczyć. Ale mimo to w Rzeszowie stawi się około 100 za-łóg, a wśród nich, po raz pierwszy w Polsce, chińska ekipa. A więc poza gwarantowanymi emocjami i adrenaliną, kibi-ców czeka również odrobina egzotyki.

NOWY OS W ZAGORZYCACH I SPOTKANIE MISTRZÓW

Tegoroczna edycja Rajdu Rzeszowskiego jest 4. rundą Rajdowych Samochodowych Mistrzostw Polski i 6. rundą Rajdowego Pucharu Polski. Rajd jest również wliczany do

klasyfikacji Rajdowych Mistrzostw FIA-CEZ, a to wyzna-cza prestiżową, międzynarodową rangę zawodów. W tym roku nie ma już eliminacji ze Słowakami, to efekt zmia-ny polityki Polskiego Związku Motorowego, który stara się o prawo do organizacji eliminacji do mistrzostw świa-ta, które byłyby rozgrywane jako Rajd Polski na Mazurach. Dlatego została nawiązana współpraca z Litwinami.

Atrakcją dla kibiców będzie też całkowicie nowy odci-nek specjalny w Zagorzycach w powiecie ropczycko-sędzi-szowskim, który nigdy wcześniej nie był jeżdżony. Trady-cyjnie już jego „autorem” jest Andrzej Makaran ze Stalo-wej Woli, który od początku nowego Rajdu Rzeszowskie-go zajmuje się poszukiwaniem nowych tras i dróg, na któ-rych później zawodnicy walczą o zwycięstwo. – Andrzej Makaran był jednym z inspiratorów powrotu rajdu – mówi Jarosław Noworól, wiceprezes ds. sportu Automobilklubu Rzeszowskiego i poprzedni dyrektor rajdu. – Opracowując trasy rajdu właściwie mieszkał w automobilklubie, spał na sofie. W promieniu 60 km od Rzeszowa zwiedził wszyst-kie drogi asfaltowe i stwierdził, że da się z tego wykroić trasę 7. Rajdu Rzeszowskiego, choć nie było łatwo, ponie-waż wtedy nie było jeszcze tylu odpowiednich dróg. Z cza-sem było coraz łatwiej. Powstawały kolejne drogi asfalto-we, które dla nas były idealne – kręte, wąskie, z podjaz-dami. Dawniej były to np. drogi dojazdowe do ostatniego domu w miejscowości, a teraz są drogami przelotowymi,

Zaledwie kilka tygodni po zakończeniu Rajdu Rzeszowskiego zaczynają się prace nad kolejną edycją. Organizatorzy tej corocznej imprezy to zaledwie kilka osób, pasjonaci, którzy w ciągu 15 lat stworzyli bodajże najlepszy rajd rozgrywany w ramach Mistrzostw Polski i Pucharu Polski. Zaczynali od zera. Gdy w 1999 roku, po prawie 20 latach przerwy, rzeszowska impreza miała wrócić do rajdowego kalendarza, nie wiedzieli nawet, jak ją przygotować. Zatrudnili człowieka, który im pomógł, przeprowadził przez procedury. Dziś to inni uczą się od nich, wyznaczają standardy dla pozostałych rajdów w Polsce.

Tekst Anna OlechFotografie Tadeusz Poźniak

MOTORYZACJA

RAJD po rzeszowsku

a więc można połączyć je w całość tworząc OS. I Andrzej cały czas, z rajdu na rajd, szuka nowych odcinków, żeby ta trasa się zmieniała, żeby zawodnicy nie jeździli ciągle, jak to jest na innych rajdach, po tych samych trasach. Bo efekt jest taki, że mając opis z wcześniejszego roku, mogą poje-chać rajd bez zapoznania z trasą.

Noworól przyznaje, że poszukiwania Andrzeja Ma-karana bardzo mobilizują cały zespół do pracy, ponieważ nowa trasa wiąże się m.in. z rozmowami władz samorzą-dowych, pozyskaniem nowych ludzi, którzy będą przy tym odcinku pracować. – Trzeba też przygotować całą doku-mentację, na mapy nanieść każde skrzyżowanie, drzewo, każdy szczegół. W ten sposób co roku przygotowujemy jeden, dwa odcinki – dodaje Zdzisław Grzyb, prezes rze-szowskiego klubu.

Ale to właśnie te trasy, trudne, kręte, wąskie, są atutem rajdu. Zawodnicy je uwielbiają i podkreślają, że takich tras, jak tutaj nie ma nigdzie w Polsce. Przez kilkanaście lat po-wstał spory zasób OS-ów. Więc jeśli Automobilklub Rze-szowski otrzymałby propozycję przygotowania rundy mi-strzostw Europy, to nawet wymóg minimum 230 km odcin-ków specjalnych nie stanowiłby najmniejszego problemu. Wystarczyłoby wyjąć z szafy stare odcinki, które były je-chane kilka lat temu, a dziś już nie są. Chociażby trasy koło Dynowa, Łańcuta czy Krosna.

OS w Zagorzycach będzie też okazją do spotkania po latach kierowców z regionu, którzy jeździli w rajdach kil-

kanaście, kilkadziesiąt lat temu, wśród nich Bogdana Wo-zowicza, czterokrotnego mistrz Polski.

OD KLASY B DO EKSTRALIGI

Rzeszowski rajd od kilku lat ma wręcz doskonałe oce-ny. I czy dziś, gdy jest to tak potężna impreza, pomyślałby ktokolwiek, że początki wyglądały zupełnie inaczej? 15 lat temu, gdy w głowach Zdzisława Grzyba, Marka Dobrowol-skiego, Adama Skomry, Romana Holzera, Andrzeja Maka-rana i Jana Jędrzejki, obecnego dyrektora rajdu, zrodził się pomysł, by wskrzesić rajd w Rzeszowie, tak napraw-dę nie było tu ani jednej osoby, która wiedziałaby, jak to przygotować. Zatrudniono więc człowieka, który od lat ►

MOTORYZACJA

Reklama

organizował Rajd Dolnośląski. Przez kolejne lata kadra ro-sła, rodzili się nowi fachowcy. I dziś ludzie pracujący przy rajdzie są doceniani w całej Polsce, dzięki tej imprezie zo-stali zauważeni i mają wpływ na to, co się dzieje w spo-rcie motorowym w Polsce, o czym kilkanaście lat temu nie było nawet mowy. – Dla nas to największy dowód uznania za wykonaną pracę – uważa Jarosław Noworól, który od ubiegłego roku jest członkiem Głównej Komisji Sportu Sa-mochodowego. – Marcin Fiejdasz jest dyrektorem dwóch wyścigów górskich w Krośnie i dyrektorem Rajdu Baja Po-land, zaliczanego do Pucharu Świata, a więc najwyższej półki rajdów terenowych. Tam jeździ też nasza ekipa tech-ników, ekipa sędziów. Wszyscy wychowani przy Rajdzie Rzeszowskim.

– Najkrócej ujmując: zaczęliśmy od klasy B, a teraz je-steśmy w ekstralidze. Dziś to do nas przyjeżdżają dowie-dzieć się jak coś zrobić, z nami się konsultują, nas pyta-ją – dodaje Zdzisław Grzyb. A jest co naśladować. Rze-

szowska impreza ma świetny park serwisowy, zlokalizo-wany w kampusie Politechniki Rzeszowskiej i chyba naj-lepszy odcinek medialny w Polsce, po raz trzeci już rozgry-wany przy Galerii Nowy Świat.

Niewielka, bo siedmioosobowa, grupa osób pracujących przy rajdzie ciągle tworzy coś nowego, wyznacza ścieżki, którymi idą inni. To w Rzeszowie np. zaczęto robić wspólnie z krakowskim dziennikarzem Grzegorzem Chmielewskim profesjonalny informator rajdowy, który teraz jest robiony na wszystkich rajdach w Polsce. Podobnie było ze strefami grzania opon. Wcześniej były nieustanne niesnaski pomiędzy zawodnikami i sędziami dotyczącymi tej kwestii. Zawodni-cy nie chcieli startować do odcinka na zimnych oponach, które są niebezpieczne, ponieważ nie trzymają się drogi. Na Rajdzie Rzeszowskim po raz pierwszy wprowadzono ►

MOTORYZACJA

Reklama

strefy grzania opon. Przed startem do odcinka wydzielono zabezpieczone miejsca, na których zawodnicy mogą przy-gotować się do startu. Dziś wyznaczenie takich stref to obo-wiązek. – Staramy się, żeby to, co innym wydaje się nie-możliwe, zrobić u siebie i udowodnić, że jednak się da. Póź-niej robią to inni, a to dobrze, bo podnosi się poziom zawo-dów w Polsce – mówi Jarosław Noworól.

I tylko jedna kwestia jest niewiadoma – kto w tym roku wygra rzeszowski rajd? Tego nie wie nikt. Świetnie jeździ Kajetan Kajetanowicz, ale doskonale sobie radzi również rzeszowianin Maciej Rzeźnik. Przed rokiem zajął drugie miejsce, a teraz ma naprawdę duży apetyt na wygraną na swoim podwórku. Kibicom pozostaje bardzo mocno trzy-mać kciuki. ■

MOTORYZACJA

Czwartek, 8 sierpniaUroczyste otwarcie rajdu – godz. 19.00Rzeszów, Rynek

Piątek, 9 sierpniaStart do rajdu – godz. 11.30Rzeszów, kampus Politechniki RzeszowskiejOS 1 i 3 Blizianka (11,4 km) – godz. 12.26 i 15.55OS 2 i 4 Lubenia (29,75 km) – godz. 13.09 i 16.38OS 5 Rzeszów Galeria Nowy Świat (5,2 km) – godz. 19.03

PROGRAM 22. RAJDU RZESZOWSKIEGO

Sobota, 10 sierpniaOS 6 i 9 Niechobrz (12,9 km) – godz. 8.43 i 12.36OS 7 i 10 Pstrągowa (14,15 km) – godz. 9.21 i 13.14OS 8 i 11 Zagorzyce (15,50 km) – godz. 10.19 i 14.12

Meta i rozdanie nagród Godz. 16.15 – Rynek w Rzeszowie

Reklama

100 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

Mieszkania obecnie budowane nie przypominają już tych, które dominują na rynku wtórnym, czyli budowanych kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt lat temu. Dziś panu-ją zupełnie inne tendencje architektoniczne w aranżowa-niu przestrzeni użytkowych, przede wszystkim wnętrza są bardziej otwarte. Deweloperzy starają się spełnić oczeki-wania potencjalnych klientów nie tylko w kwestii rozwią-zań architektonicznych, ale również powierzchni. A że róż-ni klienci mają różne potrzeby, więc i dostępne w ofercie mieszkania mają różne powierzchnie. Są więc lokale do-stosowane do potrzeb jednej osoby oraz mieszkania więk-sze, tworzone z myślą o kilkuosobowych rodzinach. Z ba-dań rynku nieruchomości wynika, że najpopularniejsze są średniej wielkości mieszkania o powierzchni do 45 mkw. Ale deweloperzy budują mieszkania w przedziale od 31 do 100 mkw., wśród nich są również dwupoziomowe. Loka-le w nowoczesnym budownictwie inaczej się też aranżuje. – Na pewno duże znaczenie ma typ pomieszczenia, inaczej bowiem projektuje się mieszkanie typu loft, poddasze użyt-kowe, mieszkanie w starej kamienicy, a inaczej lokal w no-wym budownictwie, gdzie technologia budowania daje więcej możliwości. Chodzi przede wszystkim o kwestię za-

Zamiast jaskrawych kolorów – biało-czarne przestrzenie, które są doskonałym tłem dla detali, materiałów i faktur mebli, do tego proste geometryczne wzory i formy. To skrócony, ale sprawdzony przepis na urządzenie nowoczesnego wnętrza A.D. 2013. Trendy i tendencje na najbliższe sezony są zupełnie inne niż w ostatnich latach. I co ważne – dom czy też mieszkanie urządzone nowocześnie absolutnie nie są już chłodnymi i mało przytulnymi wnętrzami. To przestrzenie, w których aż chce się spędzać każdą wolną chwilę.

Tekst Anna OlechFotografie archiwum Manii Dekorowania

miany przeznaczenia pomieszczeń, np. sypialni na kuchnię bądź łazienkę – wyjaśnia Magdalena Rapiej, właścicielka studia Mania Dekorowania w Rzeszowie. – W budynkach starszych technologii napotykamy problemy związane np. z doprowadzeniem wody, wentylacji do tych pomieszczeń czy odprowadzeniem ścieków.

Oczywiście, charakter i styl pomieszczenia wybiera za-wsze inwestor, ale architekt wnętrz zazwyczaj stara się za-chować pewną spójność między mieszkaniem a budynkiem, w którym ono się mieści. – Remontując wnętrza np. zabyt-kowej kamienicy staram się nakłonić klienta do spójności bryły i środka, tak aby zachować: historię, styl i wspom- nienia chociażby w dodatkach, by zapewnić – poza estety-ką – pewien pomost łączący przeszłość z przyszłością. Przy projektowaniu takie wnętrza trzeba traktować z należytym dla nich szacunkiem – dodaje projektantka.

PISZ, CO CHCESZ

Aranżacje wnętrz podlegają modzie. Kolorystyka, ma-teriały wykończeniowe i ich faktury, detale, które ostatecz-nie decydują o charakterze wnętrz. Czasem są to zmiany ►

WNĘTRZA

WYPISZ, WYMALUJ NOWOCZESNOŚĆ

Reklama

nieznaczne, innym razem następuje całkowita rewolucja w dotychczasowych trendach. Tak właśnie jest w tym se-zonie. Projektantka Magdalena Rapiej: – Tendencje i tren-dy na rok 2013 różnią się znacznie od tych z lat ubiegłych. W miejsce jaskrawych kolorów przeważać zaczęły układy monochromatyczne, proste, geometryczne wzory i formy. Nowoczesne biało-czarne przestrzenie, na tle których za-uważymy ważny detal, materiał, fakturę mebli. Kluczem do sukcesu jednolitych barw okazały się ich tekstury. Przykła-dem może być tutaj łączenie drewna naturalnego i surowe-go z polakierowanym, aby nadać wnętrzu smaku i luksusu.

Ale sposobów na udekorowanie i urozmaicenie wnę-trza jest mnóstwo, a ci, którzy wyznaczają trendy, mają wręcz nieograniczoną wyobraźnię jeśli chodzi o nowe po-mysły. W tym roku np. prawdziwym hitem we wnętrzach są litery, wzory z pismem oraz wszelkiego rodzaju teksty i nadruki, które mają zdobić ściany, sufity i podłogi. Wzo-ry mogą stanowić pojedyncze znaki, słowa lub wersy, po-wierzchnie mogą być pokryte nadrukami w całości lub tyl-ko częściowo. Wspaniale prezentują się ręczne zdobienia ścian, a precyzyjniej: zapisywanie ich rozmaitymi teksta-mi, albo, dla niezdecydowanych, pomalowanie ścian spec- jalną farbą i traktowanie ich jak dużych tablic, na których teksty mogą być raz po raz zmieniane. Są to dwie najczę-ściej spotykane opcje, które w nowoczesnym mieszkaniu mogą być taką wisienką na torcie. Taki sposób ozdobienia

ściany, sufitu czy nawet podłogi jest nie tylko całkowitą no-winką aranżacyjną, ale będzie też niepowtarzalną ozdobą mieszkania lub domu. Wystarczy przecież stworzyć swój własny napis, hasło czy sentencję i już mamy coś, czego z pewnością nie powtórzy nikt inny.

Wszelkie detale i ozdoby wieńczą całe dzieło, nadają charakteru wnętrzom, ale najważniejsze w aranżacjach jest takie zaprojektowanie przestrzeni, by była ona funkcjonalna

WNĘTRZA

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013 103

i wygodna. Trudniejsze w zaprojektowaniu są mieszka-nia o małej powierzchni, na której trzeba połączyć róż-ne funkcje. Jednakże mieszkania kompaktowe są cieka-wą alternatywą dla jeszcze niedawno popularnych kawale-rek. Bywa, że są niewiele większe, ale dużo bardziej funk-cjonalne. – W takich aranżacjach, zamiast dużej ilości me-bli, korzystniejsze będzie skondesnowanie zabudowy, np. wszystko zamknięte za drzwiami przesuwnymi jasnej sza-fy. Wprowadza to uporządkowanie przestrzeni, uprosz-czenia, bez zbędnego rozbijania na drobiazgi, które robią w małym wnętrzu wrażenie bałaganu. Warto również wy-korzystać drzwi przesuwne do pomieszczeń, np. łazienki, które pozwalają na oszczędność miejsca w punktach new-ralgicznych. Do łask wracają meble wielofunkcyjne, jak łóżka rozkładane, „łóżka w szafie”, sofy rozkładane, biur-ka, sekretarzyki. Na szczęście, od dawna projektuje się me-ble przeznaczone do niewielkich wnętrz: stoły – konsole, pasujące idealnie do wąskich korytarzy, kredensy z półka-mi i szufladami, meble na kółkach, które można wygod-nie przesuwać. Są też wąskie szezlongi, sofy i japońskie materace (futony). W małych łazienkach istotne jest, aby nie zmarnować żadnego kawałka przestrzeni. Narożna ka-bina i narożna toaleta, mała pralka i umywalka, dużo świa-tła i lustra spowodują, że mała łazienka będzie wyglądać atrakcyjnie i spełni swoje funkcjonalne cele – tłumaczy Magdalena Rapiej.

OSZUKAJ OKO

Nowoczesne mieszkania, nawet te niewielkie, moż-na zaprojektować tak, by sprawiały wrażenie większych i przestronnych. Powiększanie domowej przestrzeni na-leży zacząć od pozbycia się ścianek działowych. Najbar-dziej popularne to otwarcie kuchni na salon, a stosując taką samą podłogę we wszystkich pomieszczeniach uzyskamy spójność pomieszczeń. Innym rozwiązaniem będzie wy-znaczenie granic stref przez zamontowanie przesuwanej ściany, bądź popularnej ostatnio lekkiej ściany ażurowej. W łazience np. można zrezygnować z wanny, a tradycyjny prysznic zastąpić brodzikiem płaskim lub z płytek – z od-pływem liniowym w podłodze lub ścianie, a zamiast kabi-

WNĘTRZA

ny zastosować szklaną ściankę bez drzwi. To rozwiązanie, tzw. walk-in, powoduje, że kabina jest prawie niewidocz-na, a łazienka wydaje się większa.

Urządzając nieduże mieszkanie w nowoczesnym stylu warto zastosować jasne kolory i błyszczące powierzchnie: lakierowane na wysoki połysk meble, szkło, lustra. Wszyst-ko, co daje wrażenie lekkości i odbija światło. – Czasami wystarczy optycznie powiększyć pomieszczenie przez do-bór odpowiedniego koloru ścian i użycie refleksów świa-tła oraz wykorzystanie efektu iluzji przestrzeni, do które-go – jak mało które kolory – nadają się biel i czerń. Kiedy aranżujemy przestrzeń w tej kolorystyce, warto mieć świa-domość trików, jakie wywołuje to zestawienie kolorystycz-ne, a które w znaczny sposób może zaburzyć odbiór prze-strzeni – wyjaśnia projektantka.

Klasycznym, ale doskonale sprawdzającym się w no-woczesnych aranżacjach, motywem optycznego powięk-szania wnętrza są pasy. Ten wzór wprowadzi iluzję zarów-no na powierzchni poziomej, jak też pionowej. Trzeba tyl-ko uważać, ponieważ ten wzór może zarówno „poprawić”, jak i „zepsuć” nowoczesne wnętrze. ■

104 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

Dom jest zazwyczaj inwestycją życia, więc natural-ne jest, iż do każdego jego elementu przykłada się mnó-stwo uwagi. Budujący skrupulatnie wybierają materiały, z których powstaje, zastanawiają się nad wyborem okien, drzwi, później elewacji, ale bardzo ważny jest także dach. Jego konstrukcja jest uzależniona od architektury budynku. Charakterystyczny dom budowany w naszym regionie ma prostą bryłę i budowany jest na rzucie prostokąta lub kwa-dratu. Dachy mogą być przeróżne, jednak okazuje się, że w zdecydowanej większości są one dwuspadowe. Z analiz biur sprzedających gotowe projekty domów wynika, że na Podkarpaciu w około 90 procentach budowanych nowych domów dachy są dwuspadowe, a tymczasem w Wielkopol-sce takie dachy ma już tylko 70 proc. domów. Potwierdza to Piotr Orlewski, architekt z Pracowni Projektowej Archi-tektoniczno-Budowlanej Orlewski w Rzeszowie: – W na-szym regionie rzeczywiście tak jest, że biorąc pod uwagę architekturę naszego regionu, najbardziej popularnymi da-chami są dwu- lub wielospadowe.

A może na płasko?

W nowoczesnej architekturze bardzo ciekawym roz-wiązaniem są dachy płaskie, do których w naszym regionie podchodzi się dość ostrożnie i delikatnie, co oznacza, że in-westorzy niechętnie się na nie decydują. – Jeżeli mamy do

czynienia z obiektem użyteczności publicznej i dodatko-wo w nowoczesnej architekturze, to rzeczywiście zazwy-czaj ma on dach płaski i w takich obiektach są one spoty-kane najczęściej – przyznaje Orlewski. – A to ze wzglę-du na duże powierzchnie i przestrzenie, które te dachy mu-szą przykrywać. Ale zdecydowanie rzadziej spotykamy je w przypadku architektury mieszkaniowej jednorodzinnej. Tu już trzeba naprawdę odważnego inwestora, który zde-cyduje się na tego typu dach. W branży projektowej jest też grupa architektów, którzy twierdzą, że dachy płaskie są złe w użytkowaniu, ponieważ pojawiają się przecieki. Ja się z tym nie zgadzam, uważam to za mit. Jeśli dach jest wła-ściwie zaprojektowany i wykonany, to takie sytuacje abso-lutnie nie mają miejsca, co z pewnością ułatwiają jeszcze nowoczesne materiały.

I choć to rzadkość w naszym regionie, to może jednak warto zastanowić się nad budynkiem, który zwieńczy pła-ski dach. Okazuje się, że wprowadzając takie rozwiąza-nie można osiągnąć naprawdę ciekawe efekty. Po pierw-sze, zupełnie inną architekturę obiektu, po drugie pozba-wiamy się tzw. kondygnacji poddasza, która według nie-których architektów nie zawsze jest dobrym rozwiąza-niem. – Pojawiają się skosy, kubatura obiektu wzrasta, a jej część jest niewykorzystywana właśnie przez nachy-lenie dachu – tłumaczy Piotr Orlewski. – Poza tym bar-dzo trudno jest termiczne wyizolować dach ze skosami, ►

Dwu- czy wielospadowy, a może płaski? Pokryty blachą, gontem czy dachówką? W kolorze brązowym, czer-wonym, zielonym, czarnym? Dach w żadnym wypadku nie jest mało znaczącym elementem budynku. To jego zwieńczenie, więc budując własny dom warto zwrócić na niego szczególną uwagę. Ważna jest nie tylko estetyka, ale przede wszystkim właściwe wykonanie izolacji i wybór pokrycia dachu, które przecież mają służyć przez lata.

Dach jak się patrzy

106 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013

dlatego też zimą te poddasza są chłodniejsze, a latem go-rące. Ciężej jest je przewentylować, trudniej uchronić przed natężeniem słońca.

Dachówka i spółka

Obecna oferta pokryć dachowych jest bardzo bogata, a dzięki temu można wybierać w różnych rodzajach ma-teriałów, kolorach i przede wszystkim przedziałach ceno-wych. Kiedyś bardzo popularnym i właściwie jedynym ma-teriałem do pokryć dachowych była dachówka ceramiczna, później pojawiały się dachówki betonowe. Prawdziwym przełomem było pojawienie się w sprzedaży materiałów bi-tumicznych, czyli tzw. papodachówek czy też gontu bitu-micznego. Szybko stały się one popularne i znalazły swoich zwolenników. Kolejnym krokiem w rozwoju dachów stała się blachodachówka, która zyskała ogromną popularność. A to z kilku względów – to materiał tańszy, lżejszy, imitują-cy dachówkę poprzez swoją trójwymiarowość i do tego da-jący sporą gamę kolorystyczną. Kryjąc dach w ten sposób można wybierać między czerniami, brązami, czerwieniami, popielami, zieleniami. Powszechnie uważa się, że niczego poważnego temu materiałowi nie można zarzucić. Jest nie-drogi, dobry jakościowo, a przy zastosowaniu odpowied-nich folii i izolacji, doskonale się sprawdza.

Dachówki z pewnością są znacznie bardziej kosztowną inwestycją niż np. blacha, ale wiele osób nie wyobraża so-bie, że mogłyby pokryć dach innym materiałem. Kształtów dachówek jest kilka, ale od pewnego czasu można zaob-serwować rosnące zainteresowanie dachówkami płaskimi. Nowoczesne dachówki betonowe mają płaski profil i kil-kuwarstwową budowę, a te najwyższej generacji zawiera-ją pigmenty, które odbijają promieniowanie podczerwo-ne emitowane przez słońce. To rozwiązanie pozwala odbi-jać takim dachówkom nawet kilkaset procent więcej pro-mieniowania niż zwykłe materiały, dzięki czemu znacznie mniej się nagrzewają.

Nowa moda wkracza również w kolorystykę dachów. Ci, którzy wolą pozostać tradycjonalistami w tej kwestii, wybiorą dach w kolorze czerwonym, ceglastym lub bor-dowym. Ale ci, którzy podążają za trendami, z pewnością chętnie przeglądają oferty producentów, którzy nieustan-nie wprowadzają nie tylko nowe materiały, ale i poszerza-ją gamę kolorystyczną. A że wybór koloru dachu ma klu-

czowe znaczenie, ponieważ powinien pasować do elewa-cji i doskonale komponować się z otoczeniem, więc warto posłuchać podpowiedzi projektantów i przejrzeć najnow-sze katalogi producentów. Może warto pójść w kierunku nowoczesności i rozważyć dach w ciemnym kolorze? To obecnie najnowszy trend. Ciekawym rozwiązaniem będą więc dachy ciemnoszare, grafitowe, a nawet czarne. Nie-którzy z pewnością będą obawiać się, że tak ciemny kolor sprawi, iż dach będzie się bardziej nagrzewał. Lecz zasto-sowane rozwiązania najnowszej generacji pozwalają tego uniknąć. A poza tym dach w ciemnym kolorze, w połącze-niu z najmodniejszymi obecnie płaskimi dachówkami, da wspaniały efekt estetyczny i podkreśli nowoczesny cha-rakter architektury budynku. Taki rodzaj pokrycia dacho-wego będzie świetnie współgrał z nowoczesnymi elewac- jami. Pośród tych ciemnych barw dachówek bezkonkuren-cyjne są grafitowe, które wspaniale pasują właściwie do wszystkich kolorów elewacji, szczególnie tych z drewnia-nym wykończeniem. Tylko z pozoru wydawać się to może zbyt kontrastowym połączeniem, w rzeczywistości będzie to nowoczesność w najlepszym wydaniu.

Co kryje dach

Dachówka czy jakikolwiek inny sposób pokrycia da-chu są oczywiście bardzo ważne, bo wpływają na estetycz-ną stronę całego budynku. Jednak zwracając uwagę na kwe-stię użytkową, trzeba pamiętać o tym, co jest pod pokry-ciem, czyli o izolacji. To niezwykle istotny element, ponie-waż odpowiednia izolacja dachu ma ogromne znaczenie dla komfortu mieszkańców domu. Dlatego właśnie producen-ci wciąż wprowadzają do swoich ofert systemy izolacji. Na rynku nowością jest np. produkt firmy Braas – system w po-staci twardych płyt poliuretanowych, dzięki któremu straty ciepła są redukowane, a w efekcie koszty ogrzewania bu-dynku są niższe. Ponieważ wybierając rodzaj dachu i jego pokrycie, a także pamiętając o jego estetyce, nie można za-pomnieć, że podstawowa jego funkcja jest użytkowa i musi przede wszystkim właściwie chronić cały budynek przed na-grzaniem w lecie i wyziębieniem w zimie. ■

Tekst Anna OlechFotografie Archiwum Braas

BUDOWNICTWO

ISSN 1899-6477

Numer 4 (30)

Lipiec-Sierpień 2013

Człowiek Polskiego Internetu

WIESŁAW BANACHŻYCIE WPISANE W SANOK

ARCHITEKTURAWypisz, wymaluj nowoczesność

Na okładceMateusz Tułecki

VIP TYLKO PYTAPAWEŁ POTOROCZYN:Kultura to nie spisek pięknoduchów,to część ekonomii

LUDZIE IT

kulturaUniwersytet Ludowy w Woli Sękowej

polityka

Jak PiS przejął władzę na Podkarpaciu

Portret

dwumiesięcznik podkarpacki

motoryzacja

moda

22. Rajd Rzeszowski

Kostium dnia codziennego