VIP Biznes&Styl

92
ISSN 1899-6477 Numer 1 (33) Styczeń-Luty 2014 Wracam do Rzeszowa RYSZARD KRZESZEWSKI PREZES Z CHMIELA BIZNES Podkarpackie marki na eksport Na okładce Magdalena Zimny-Louis VIP TYLKO PYTA MICHAŁ RĘCZKOWICZ, PAWEŁ JANDA: Mobilne urządzenia staną się wirtualnymi asystentami LUDZIE SŁOWA kultura Dzwony Felczyńskich z Przemyśla polityka Rok 2014 rokiem wyborów Portret dwumiesięcznik podkarpacki wspomnienie moda Wergiliusz Gołąbek o Wojciechu Kilarze Styl aktorki – dyrektorki

description

NR 1 (33) styczeń - luty

Transcript of VIP Biznes&Styl

Page 1: VIP Biznes&Styl

ISSN 1899-6477

Numer 1 (33)

Styczeń-Luty 2014

Wracam do Rzeszowa

RYSZARD KRZESZEWSKIPREZES Z CHMIELA

BIZNESPodkarpackie marki na eksport

Na okładceMagdalena Zimny-Louis

VIP TYLKO PYTAMICHAŁ RĘCZKOWICZ, PAWEŁ JANDA:Mobilne urządzenia staną się wirtualnymi asystentami

LUDZIE SŁOWA

kulturaDzwony Felczyńskich z Przemyśla

polityka

Rok 2014 rokiem wyborów

Portret

dwumiesięcznik podkarpacki

wspomnienie

moda

Wergiliusz Gołąbek o Wojciechu Kilarze

Styl aktorki – dyrektorki

Page 2: VIP Biznes&Styl
Page 3: VIP Biznes&Styl

VIP BIZNES&STYLStyczeń – Luty 2014

26-31Michał Ręczkowicz i Paweł Janda: Smartfon albo tablet w ciągu najbliższych lat staną się naszym interfejsem do wszystkiego, czyli narzędziem, za pomocą którego będziemy zarządzali naszymi finansami, sprzętami domowymi, czasem wolnym, czy jeszcze czymś innym, co się znajdzie na odpowiedniej aplikacji. Mobilne urządzenia staną się czymś w rodzaju naszego wirtualnego asystenta.

LUDZIE SŁOWA

18 Magdalena Zimny-LouisSzczęśliwym przypadkiem wracam do Rzeszowa

VIP TYLKO PYTA

26 Aneta Gieroń i Jaromir Kwiatkowski rozmawiają z Michałem Ręczkowiczem i Pawłem Jandą, właścicielami firmy MobiTouchPrzyszłość zdominują smartfony i tablety

SYLWETKI

32 Ryszard Krzeszewski Prezes z Chmiela

46 Stanisław Wyrzykowski – ostatni lirnik

RAPORTY i REPORTAŻE

54 Anna KonieckaBukowina przed wielkim otwarciem

58 Styl życia Życie w biegu

66 Biznes z klasąKarnawał trwa, więc… hajda na bal!

KULTURA

48 VIP Kultura Dzwony Felczyńskich

52 Teatr Bo TakKolega Mela Gibsona

Od prawej: Michał Ręczkowicz i Paweł Janda.

Page 4: VIP Biznes&Styl

Styczeń – Luty 2014

STYL ŻYCIA

12 Dobre adresyJak wino z kulturą fermentują w krośnieńskim Fermencie

14 Spotkania z cyklu BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo”Rzeszów w 2014 roku. Jaki być powinien?

FELIETONY

36 Jarosław A. SzczepańskiCzekanie na brukselskie krasnoludki

40 Krzysztof Martens Taktyka spalonej ziemi

WSPOMNIENIE

42 Dr Wergiliusz Gołąbek o Wojciechu Kilarze

MODA

62 Jej styl(R)ewolucje Moniki Szeli

BIZNES

68 Podkarpackie marki na eksport

ENERGIA

84 Odnawialne źródła energii

32

58

62

68

48

84

54

42

4 VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Page 5: VIP Biznes&Styl

redaktor naczelna

OD REDAKCJI

Trzeba mieć słuch absolutny, mawiał prof. Andrzej Szczeklik, i paradoksalnie w jego przypadku miało to ogromne znaczenie w sensie dosłownym i metaforycznym.

Tak, tak, świetnie grał na fortepianie, nawet tak dobrze, by występować w Piwnicy pod Baranami, nie gorzej leczył ludzi – był wybitnym kardiologiem i internistą. Menedżerem też był niezłym – stworzona przez Niego II Katedra Chorób Wewnętrznych UJ jest wzorcowa. W marcu minie dwa lata od Jego śmierci, a on sam przez ten słuch absolutny stał się legendą.

A słuchać warto, tym uważniej, im bardziej od naszego rozmówcy różni nas wiek, wykształcenie, profesja za-wodowa, zainteresowania i poglądy, zwłaszcza polityczne. Gdy zasłuchałam się w opowieść Michała Ręczkowicza i Pawła Jandy, założycieli firmy MobiTouch z Rzeszowa, którzy będąc jeszcze studentami, zatrudniają kilkanaście osób, którzy bez wstydu walczą na rynku aplikacji i gier mobilnych, którzy potrafili tym, co robią, ściągnąć na siebie uwagę Microsoftu, to oznacza, że młodość z doświadczeniem we współczesnym świecie powinny iść zgodnie ręka w rękę, jak może jeszcze nigdy wcześniej. Tak sobie pomyślałam, gdy dyskutując z Pawłem i Michałem, zastanawialiśmy się nad prawdziwością hasła promującego stolicę Podkarpacia – Rzeszów Stolica Innowacji. W jednej chwili jeszcze studenci, a już przedsiębiorcy, przedstawili nam ze szczegółami aplikację, dzięki której tylko ze smartfonem w kieszeni, każdy – mieszkaniec Rzeszowa, turysta, przedsiębiorca – mógłby zwiedzać, oglądać i wysłuchiwać opowieści oraz informacji o wybranych miejscach, budowlach i instytucjach Rzeszowa, wyciągając tylko w ich kierunku smartfona i rejestrując obraz. To się nazywa prawdziwa innowacja, jakiej nie ma żadne miasto w Polsce. A koszty? – No dużo, kilkaset tysięcy zł – przyznali młodzi programiści. Hmmm, czy dużo to, czy mało, nie mnie oceniać, ale jestem pewna, że dużo większe pieniądze wydaje się w Rzeszowie na dużo mniej spektakularne przedsięwzięcia. Czy problem tkwi w celebrze, przeci-naniu wstęg i patetycznych wystąpieniach przedstawicieli wszelkich możliwych urzędów, na co specjalnie nie ma miejs-ca w tego typu przedsięwzięciach? Nie wiem. Wiem natomiast, że sedno tkwi w umiejętności wsłuchania się w głosy najciekawiej i najmądrzej mówiących.

To tak w nawiązaniu do roku 2014, który upłynie nam w rytm kolejnych wyborów i politycznych obietnic. W maju czekają nas wybory do Parlamentu Europejskiego, w listopadzie samorządowe. To oznacza, że każdy z nas w plecaku nosi buławę i głos ma bezcenny. Nie marnujmy tego, wysilmy się na słuch absolutny i rozliczajmy każdego polityka z każdej fałszywej nuty. Kolejna taka możliwość będzie dopiero za cztery lata.

Page 6: VIP Biznes&Styl

REDAKCJA

redaktor naczelna Aneta Gieroń [email protected] tel./fax: 17 862-22-21

zespół redakcyjny Jaromir Kwiatkowski [email protected] Anna Olech [email protected] Katarzyna Grzebyk [email protected] fotograf Tadeusz Poźniak [email protected]

skład Artur Buk

współpracownicy Anna Koniecka,i korespondenci Paweł Kuca, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens, Jerzy Borcz

REKLAMA I MARKETING

dyrektor ds. promocji Inga Safader-Powroźnik [email protected] tel. 17 862-22-21

dyrektor ds. reklamy Adam Cynk [email protected] tel. 17 862-22-21 tel. kom. 501 509 004

biuro reklamy Grażyna Janda [email protected] tel. kom. 502 798 600

ADRES REDAKCJI

ul. Cegielniana 18c/235-310 Rzeszów

tel. 17 862-22-21fax. 17 862-22-21

www.vipbiznesistyl.ple-mail: [email protected]

WYDAWCA

SAGIER PR S.C.ul. Cegielniana 18c/2

35-310 Rzeszów

www.facebook.com/vipbiznesistyl

Page 7: VIP Biznes&Styl

17 lutego - światowy dzień kota

Przy furtce do domu artystki wisi tabliczka z ostrzeżeniem „Uwaga drapieżny kot”. Kolejna, tuż za progiem, informuje, że dom bez kota jest tylko zwykłym mieszkaniem.

Koty towarzyszą Barbarze Smoczeńskiej przez całe życie, począwszy od młodych lat, kiedy po wojnie jej rodzice osiedlili się w Węgierskiej Górce, w starym, drewnianym domu bez elektryczności. Tam radość i poczucie bezpieczeństwa dawała jej kotka. Po obronie pracy dyplomowej promotor – prof. Witold Chomicz, obdarował ją syjamskim kotem. Dom Smoczeńskich stał się miejscem, gdzie stale żyły koty – nawet bywało ich sześć. Teraz mieszkają trzy ocalone od złego losu. Najstarszy – Kuba, przybłąkał się przed piętnastu laty z futerkiem zamarzniętym w sople lodu. Jest dostojnym, pręgowanym, pięknie ubarwionym kotem, przypominającym wyglądem manula i lubiącym przytulanki oraz głaskanie. Krótkowłosa Julka – kocia dama, trzyma dystans do kocurków. Wygrzewa swoje lśniące, czarno-białe futro przed kominkiem i kocha jedzonko. Jej Pani opowiada, że kotka je tylko raz dziennie, ale za to od rana do wieczora. Najmłodszy, czarny Gucio, trzylatek, znaleziony w lesie, jest mieszańcem o długiej sierści. Szmaragdowymi ślepiami śledzi niedotykalską Julkę, żeby ją trochę pozaczepiać. Przed południem przychodzą w odwiedziny (oraz na drugie śniadanie) koty sąsiadów. Nieśmiało zaglądają również przybysze z okolicznych działek: dziko żyjąca, wygłodzona „kocia bieda”.

Kot pojawił się w grafi ce Barbary Smoczeńskiej w 1977 r. Na stałe wszedł do twórczości artystki 15 lat temu, gdy przez 9 lat organizowała aukcje na

rzecz schroniska dla zwierząt w Mielcu. Najpierw w szkicowniku utrwalony zostaje pomysł w postaci rzędu malutkich obrazków, układających się w „koci alfabet”. Autorka stara się uchwycić w nich to, co najważniejsze: pozę, ruch, minę zwierzęcia.

– Musi mnie coś zainspirować, aby powstała nowa praca – mówi Barbara Smoczeńska. Później te notatki przybierają kształt rysunku, gwaszu lub akwareli, które układają się w cykle, np. „Kocie żarty”, „Dolce farniente” (słodkie nieróbstwo), „Koty ślubne” i wiele innych.

Prace są różnorodne: od wiernych naturze, realistycznych studiów, poprzez bajkowe w charakterze rysunki (np. takie, gdzie kot z zaciekawieniem przygląda się ptaszkowi, który siedzi na jego ogonie), na przedstawieniach o charakterze syntetycznym, w którym zwierzę zredukowane zostaje do znaku grafi cznego. To prace przepojone wrażliwością i humorem. Pełne znajomości kociej natury, która rządzi się własnymi, zaskakującymi swego opiekuna prawami. Oto np. zwierzątko rozkładające się w skrzynce z kwiatami tak wygodnie, iż wykracza poza ramy kompozycji.

Barbara Smoczeńska podkreśla, że koty są nie tylko jej modelkami i modelami: – Koty są moimi muzami. ■

Muzy Barbary Smoczeńskiej

przybierają kształt rysunku, gwaszu lub akwareli, które układają się w cykle, np. „Kocie żarty”, „Dolce

Tekst Antoni AdamskiFotografie Tadeusz Poźniak

Barbara Smoczeńska i jej koty.

Barbara Smoczeńska – studiowała na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie na Wydziale Malarstwa u prof. Zbigniewa Pronaszki, a następnie w pracowni drzeworytu u prof. Witolda Chomicza. Dyplom obroniła w 1962 r. i od tego roku jest członkiem ZPAP Okręg Rzeszów. W roku 1975 została stypendystką rządu francuskiego. Zajmuje się grafi ką warsztatową i użytkową, rysunkiem, projektowaniem i malarstwem. W latach 1996-98 wystawiała malarstwo w Bad Kissingen w Bawarii. W latach 2000--2013 organizowała kameralne ekspozycje malarstwa w Galerii „W  podwórzu” w Rzeszowie. Obecnie jej prace można zobaczyć w rzeszowskiej galerii BellArt, ul. Mickiewicza 13, www.galeria.itl.pl

Page 8: VIP Biznes&Styl

Nowa siedziba Biblioteki ma długą historię. Na przełomie XVI i XVII w. był tu klasztor Dominikanek z kościołem zbudowanym przez Jakuba Solariego. W okresie zaborów, w roku 1784, cesarz Józef II skasował konwent, prze-kształcając budynki w magazyn. W 1800 r. rozebrano kościół, a w dawnym klasztorze (w którym nadbudowano pół wieku później drugie piętro) umieszczono szpital wojskowy. W roku 1888 r., w czasie budowy Twierdzy Przemyśl,

gmach przekształcono na klub oficerski, poszerzając go o nowe skrzydło. W dawnym refektarzu umieszczono elegancką restaurację, a na piętrze salę balową. Reprezentacyjne wejście prowadziło z Rynku przez Bramę Rycerską – ozdobioną herbem cesarstwa – na podwórze Kasyna, gdzie znajdowała się restauracja letnia w oranżerii. W roku 1918 obiekt przejął garnizon polski; w 1930 r. na dziedzińcu stanął pierwszy w Polsce pomnik marszałka J. Piłsudskiego. Jego los po 1939 r. jest nieznany. Od 1945 r. Brama popadała w ruinę. W roku 2010 dawny Klub Garnizonowy został przekazany miastu. W latach 2012–13 przeprowadzono remont, dobudowu-jąc nowe skrzydło. Wykonawcą było Jarosławskie Przedsiębiorstwo Budowlane BUDEXIM S.A. Biblioteka ma przeprowadzić się do budynku byłego Kasyna do połowy br.

Obecnie meblowana jest czytelnia główna wraz z czytelnią internetową. Dobiega końca przenoszenie księgozbioru podręcz-nego. Znajdują się one na parterze w sklepionym pomieszczeniu dawnego refektarza klasztornego. Zakonserwowano dekoracyj-ne malowidła klatki schodowej. Schody – ozdobione balustradą w stylu trzeciego rokoka – prowadzą do wspaniale odrestaurowa-nej sali balowej (byłe kino „Kosmos”), która pełnić ma m.in. funkcję sali widowiskowej, miejsca spotkań autorskich i odczytów. W Bramie Rycerskiej zaplanowano punkt informacji turystycznej oraz kawiarnię z czytelnią prasy. Budynek posiada wszystkie nowoczesne instalacje: komputerową, klimatyzację – obok tradycyjnego c.o. Odwilgocenia wymagają jeszcze piwniczne krypty z zamurowanymi komorami (prawdopodobnie miejscem pochówku zakonnic).

W funkcjonalnie rozplanowanym wnętrzu (projekt Agaty Tyszczak) znajdą się wypożyczalnie: dla dorosłych i dla dzieci wraz z salami do zajęć popularyzatorskich, wystaw oraz z zespołem magazynów, pokojami gościnnymi itp. Biblioteka XXI wieku ma być nowoczesnym ośrodkiem kultury. Istnieją warunki lokalowe, aby taki ośrodek stworzyć. Potrzeba jeszcze ok. 2 mln zł do pełnego wyposażenia nowej siedziby. Adaptacja gmachu wraz z wybudowaniem nowego skrzydła kosztowała 10 mln zł, w tym 6,4 miliona z funduszy unijnych. Pozostałe środki pochodzą z budżetu miasta oraz budżetu Przemyskiego Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków.

Pisząc, korzystałem m.in. z Katalogu Zabytków Sztuki – Miasto Przemyśl, Warszawa 2004, oraz ze strony internetowej Forum Rozwoju Przemyśla. ■

Tekst Antoni AdamskiFotografie Paweł Cichy

Dawna sala balowa Kasyna– obecnie sala widowiskowa.

Bibliotekaw Kasynie

Za niecałe pół roku Przemyska Biblioteka Publiczna im. Ignacego Krasickiego przeniesie się do nowej siedziby. To zabytkowy budynek dawnego Kasyna Wojskowego przy ul. Grodzkiej – rozbudowany i dostosowany

do potrzeb placówki kultury na europejskim standardzie.

Przemyśl Odrestaurowany budynek Przemyskiej Biblioteki Publicznej, dawne Kasyno Wojskowe.

Page 9: VIP Biznes&Styl
Page 10: VIP Biznes&Styl

Oficjalnie Akademia Aktorska Artysta zainaugurowała swoją działalność aktorskimi feriami. – Pomysł kiełkował w naszych głowach przez wiele lat – opowiadają Magdalena Kozikowska-Pieńko i Kornel Pieńko. – Inspirowaliśmy się działalnością naszego kolegi z Warszawy, który ma szkołę o podobnym profilu. Uznaliśmy, że warto, z pewnymi modyfikacjami, przenieść ją na rynek rzeszowski. Wiemy, że wiele osób jest zainteresowanych teatrem i wielu rodziców chciałoby wysyłać swoje dzieci do takiej szkoły, a dotychczas nie było tutaj takiej oferty.

Ale Magda i Kornel zastrzegają, że ich akademia nie będzie wyłącznie ukierunkowana na teatr, lecz raczej na film. Dlatego też uczestnicy zajęć w czasie ferii zagrali w filmach, które powstały jako podsumowanie zajęć. Razem z Magdą i Kornelem w Akademii pracują Michał Chołka – aktor Teatru im. W. Siemaszkowej, przemyślanin Irek Janion, który zajmuje się stroną operatorską i nagrał już dziesiątki filmów prezentowanych na festiwalach oraz Damian Janusz, młody poeta, prozaik, który specjalnie dla akademii napisał dwa scenariusze filmowe. Były one podstawą krótkometrażowych niemych filmów, które za-prezentowano 3 lutego br. na uroczystej gali w rzeszowskim Multikinie w Millenium Hall. Gościem specjalnym była serdeczna przyjaciółka twórców akademii, aktorka Barbara Kurdej-Szatan, czyli popularna blondynka z reklam Playa. Stworzone w trakcie styczniowych zajęć obrazy trafią też na festiwale filmów krótkometrażowych.

Natomiast na początku lutego odbyły się castingi na zajęcia do akademii, które będą odbywały się w trakcie semestru szkol-nego. Kornel i Magda podkreślają, że ideą szkoły nie jest „wypuszczanie” aktorów, lecz kształcenie osób, które być może kiedyś zwiążą się z tym zawodem lub te umiejętności wykorzystają w zupełnie inny sposób, np. w publicznych wystąpieniach. Obycie z kamerą, nauka dykcji, bycie z tremą za pan brat – to wszystko może się przydać w najróżniejszych okolicznościach. – Taka szkoła ma nie tylko bawić i uczyć warsztatu aktorskiego, ale też pracy w zespole, odpowiedzialności za pracę innych. Oczywiście aktor wychodzi na scenę i jest sam, zdany na siebie, ale za kulisami jest przecież cała grupa osób, których praca jest ogromnie ważna. Chcemy więc uzmysłowić tym młodym osobom, jak ważny jest zespół, że gdy np. spóźniają się 15 minut, to te 15 minut grupa musi na nie czekać i tracić czas. To kształtuje poczucie, że jesteśmy indywidualistami, ale nie można zapomnieć, że inni pracują z nami na wspólny sukces – dodaje Magda.

Akademia podpisała też umowę z profesjonalną agencją aktorską, w bazie której znajdą się osoby uczestniczące w zajęciach. Ta współpraca może w przyszłości owocować ich udziałem w filmach czy w serialach. ■

Tekst Anna OlechFotografia Tadeusz Poźniak

Pierwsza Akademia Aktorska w Rzeszowie

FILMOWO

Aktorstwo to pasja, wielka miłość. Mają je w sobie i chcą się nimi dzielić założyciele pierwszej w Rzeszowie Akademii Aktorskiej Artysta, małżeństwo aktorów Magdalena Kozikowska-Pieńko i Kornel Pieńko. Stworzyli szkołę

dla dzieci i młodzieży w wieku od 8 do 18-19 lat.

Magdalena Kozikowska-Pieńko i Kornel Pieńko.

10 VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Page 11: VIP Biznes&Styl
Page 12: VIP Biznes&Styl

– Mieliśmy ambicję stworzyć mały, prywatny dom kul-tury, gdzie ważniejsza od konsumpcji byłaby atmosfera, to-warzystwo, świetna muzyka, a przede wszystkim promocja winiarskich tradycji Krosna, bo to one przesądziły o roz-woju miasta – mówi Paweł Ungeheuer, współwłaściciel Fermentu. – Oczywiście nie ma mowy o kulinarnym za-niedbaniu gości, bo karpacka zapiekanka i nasze tarty są już sławne, ale nie jesteśmy typową restauracją, a raczej miejscem z duszą, gdzie ludzie chcą wracać i spędzać czas.

Klubokawiarnia to także siedziba Stowarzyszenia „Por-tius”, od którego w Krośnie ponad 10 lat temu rozpoczął się ferment największy, i które było największym inspira-torem oraz dobrym duchem stworzenia Fermentu.

W 2002 roku w siedzibie Cechu Rzemiosł Różnych w Krośnie odbyło się forum dyskusyjne POMYSŁ NA KRO-SNO. Spotkanie zorganizowała Unia Przedsiębiorców i Właścicieli Nieruchomości, zrzeszająca przedstawicieli lokalnego biznesu, która chciała stymulować działania na rzecz rozwoju miasta i regionu. Wtedy też Zbigniew Unge-heuer, współwłaściciel firmy budowlanej, zaproponował,

Winem i szkłem Krosno stoi. Kto wątpi, niech odwiedzi krośnieńskie Centrum Dziedzictwa Szkła, albo weźmie udział w Festiwalu Win Węgierskich im. Portiusa. Nie przez przypadek Krosno nazywane było „małym Krakowem”, a wielkość swoją zawdzięczało Robertowi Wojciechowi Portiusowi, legendarnemu importerowi win węgierskich w XVII wieku. Dziś miasto na przeszłości i tradycji buduje znakomity produkt turystyczny i aż fermentuje od miejsc i zdarzeń. Na szlaku dobrych adresów pół roku temu powstała klubokawiarnia Ferment – miejsce nietypowe, bo z kulturalnymi ambicjami, promujące Krosno, a najbardziej historię Portiusa i tradycję winiarską w mieście.

Tekst Aneta GierońFotografie Tadeusz Poźniak

DOBRE adresy

fermentują w krośnieńskim Fermencie

by powstało Stowarzyszenie „Portius”, które ożywiłoby tradycje winiarskie Krosna, jakie w XVII wieku w tym mieście zapoczątkował słynny Robert Portius i który przy-czynił się do rozkwitu Krosna. W ciągu kilkunastu lat Sto-warzyszenie „Portius” wykonało ogromną pracę, dzięki której od kilku dobrych lat Krosno nie tylko na Podkarpa-ciu, ale i w Polsce słynie ze znakomitego Festiwalu Win Węgierskich, które odbywają się pod wymownym hasłem – „Węgierskie wino w krośnieńskim szkle”.

– Uznaliśmy, że warto o tym wszystkim mówić nie tylko przy okazji festiwalu, ale przez cały rok, i tak po-wstał Ferment. Tutaj promujemy historię Roberta Portiusa, kulturę picia wina, proponując najlepsze wina węgierskie, mamy też ambicje animatorów kultury. Tutaj odbywają się projekcje filmów, koncerty zespołów, spotkania foto-grafów, tutaj mamy też bookcrossing, czyli można zostawić na półce swoją książkę i zabrać stąd inną, która akurat najbardziej się nam spodoba – mówi Adrian Krzanowski, drugi ze współwłaścicieli Fermentu oraz właściciel portalu Krosno24.

Jak wino z kulturą i tradycją

Od lewej: Paweł Ungeheuer, Zbigniew Ungeheuer, Andrzej Kołder, Roman Ungeheuer.

12 VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Page 13: VIP Biznes&Styl

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl

DOBRE adresy

– Wino okazało się pięknym dodatkiem do kultury, bo czyż nie jest płynną kulturą?! – mówi Roman Un-geheuer, członek Stowarzyszenia „Portius”. – Turyści, którzy przyjeżdżają do Krosna, idą wspaniałym szlakiem: od Centrum Dziedzictwa Szkła, gdzie poznają szklaną historię Krosna, kierują się do piwnic przedprożnych na Rynku, a następnie wychodzą na ulicę Portiusa do kluboka- wiarni Ferment, gdzie ziszcza się idea węgierskiego wina w krośnieńskim szkle. Stąd już tylko kilka kroków do mau-zoleum rodziny Roberta Portiusa w krośnieńskiej farze oraz wieży kościoła farnego ufundowanej przez Portiusa w XVII wieku.

– Miejsce jest czynne siedem dni w tygodniu, od 8 rano do północy, ale tak naprawdę godzinę zamknięcia wyznacza ostatni klient, a ci wychodzili stąd i o 4 nad ra-nem – śmieje się Paweł Ungeheuer. Goście zaczytują się w „Winnicy Krośnieńskiej”, pięknym wierszu Jana z Kijan, datowanym na 1615 rok i dumnie wypisanym na dwóch kolumnach w klubokawiarni. Co bardziej spostrzegaw-czy goście doczytują się w poezji świetlanej przeszłości winiarskiej Krosna…

Sam wystrój Fermentu też nie jest przypadkowy. Jest więc sporych rozmiarów portret Roberta Portiusa i dwa olbrzymie żyrandole z butelek po winie, gdzie do każdego wykorzystano ponad 30 sztuk. Są one obiektem żartobliwych opowieści Stowarzyszenia „Portius”, które tłumaczy, że to, co zawisło u sufitu, to tak w przybliżeniu efekt jednotygodniowego spotkania członków stowa- rzyszenia przy dobrym węgierskim winie.

– To co robimy, nie jest wymyślaniem prochu, ale przypomnieniem historii Krosna, przeszłości miasta, które leżało nieopodal polsko-węgierskiej granicy, jaka istniała prawie 1000 lat – tłumaczy Zbigniew Ungeheuer.

Dlatego przy wejściu do klubokawiarni od razu rzucają się w oczy bańki do robienia wina, w których odbywa się nieustanna fermentacja, czyli buzuje dokładnie tak samo,

jak w samym Fermencie. Wokoło prawdziwe, drew- niane stoły, fotele i krzesła pamiętające lata 20. i 50. XX wieku, wszystko po gruntownej renowacji, swojskie i piękne jednocześnie. Jest nawet kultowa pralka Frania rodem z PRL-u, która pełni rolę nietypowej umywalki w toalecie, a sama biblioteczka powstała z drewnianych skrzynek wykorzystywanych do przechowywania owoców i warzyw. Nie mniej oryginalny jest bar obity paletami przemysłowymi, oraz jedna ze ścian, która w stanie suro- wym, jedynie zagruntowana, ocalała po remoncie i pełni rolę pięknego, surowego tła nad kanapą, gdzie goście uwielbiają przesiadywać i w „chmurki” wpisywać żartobliwe opisy.

W ciągu pół roku miejsce zdążyło już wypracować so-bie status najbardziej pożądanego tła do tzw. sweet foci umieszczanych na portalach społecznościowych.

– To wszystko tworzy klimat, czyli coś, co najtrud-niej wypracować i co najbardziej doceniają klienci – dodaje Adrian Krzanowski. – Cieszy, że Ferment jest ulubionym adresem dla smakoszy win, miłośników kul-tury i przeszłości Krosna równocześnie. Widać to było zwłaszcza latem, gdy goście na drewnianych skrzynkach przesiadywali na chodniku przy parapetach klubokawiarni.

Od maja ma być podobnie, klubokawiarnia już zapo- wiada degustacje win węgierskich, spotkania z konesera-mi win i prezentacje filmu nawiązującego do winiarskiej przeszłości Krosna. Wszystko pod czujnym wzrokiem Roberta Portiusa, którego obecność, choćby tylko w por-tretowej ramie, zobowiązuje. ■

„Bo żadna prowincya i żadna kraina Nie może nad krośnieńskie mieć lepszego wina.”

Od lewej: Paweł Ungeheuer, Adrian Krzanowski.

Page 14: VIP Biznes&Styl

Na te i inne pytania próbowaliśmy odpowiedzieć pod-czas kolejnego, ósmego już spotkania z cyklu BIZNESI-STYL.pl „Na Żywo” w Starym Browarze Rzeszowskim w Rynku. Naszymi gośćmi byli: Marek Ustrobiński, za-stępca prezydenta Rzeszowa ds. inwestycji; Andrzej Dec (PO), przewodniczący Rady Miasta Rzeszowa i Jerzy Cyp- ryś, szef klubu PiS w Radzie Miasta. Dyskusja podczas spotkania była gorąca, tym bardziej że wśród publiczności zasiadła m.in. grupa miejskich radnych, reprezentujących różne kluby.

BUDŻET RZESZOWA CZY PREZYDENTA

– Jak co roku, potrzeb jest dużo więcej niż możliwo-ści ich zrealizowania – przekonywał zastępca prezydenta. Stwierdził jednak, że budżet na 2014 rok to budżet ambit-ny. Podkreślił, że do tej pory tak dużej kwoty przeznaczo-

DEBATA BIZNESISTYL.PL „NA ŻYWO”

Jaki będzie Rzeszów w 2014 roku? Czy budżet na ten rok to budżet ambitny czy budżet stagnacji? Jakie główne inwestycje będą realizowane w tym roku? Jakie powinny być stosunki stolicy województwa z sąsiednimi gminami?

Tekst Jaromir Kwiatkowski, Fotografie Tadeusz Poźniak

Rzeszów w 2014 roku. Jaki być powinien?

nej na inwestycje – 436 mln zł – w budżecie Rzeszowa nie było. 322 mln z tej sumy pochodzi z funduszy unijnych.

– Zawsze można budżet ułożyć lepiej, ale zbyt długie dywagowanie nad szczegółami niczego by już nie wniosło – stwierdził Andrzej Dec. Jego zdaniem, ramy budżetu zosta-ły dobrze pomyślane i jest on budżetem na miarę możliwości. – Czy jest ambitny? Oczywiście, bo wydać czterysta kilka-dziesiąt milionów w ciągu roku na inwestycje, to zadanie, przed którym nasz Ratusz jeszcze nie stał – stwierdził prze-wodniczący Rady Miasta. Jego zdaniem, wieloletnia prog- noza finansowa oraz budżet są napięte, „tam się nie da już nic upchnąć”. – Żeby wykonać to, co tam zaplanowaliśmy, potrzeba dużej staranności – podkreślił przewodniczący Dec.

Innego zdania na temat tegorocznego budżetu był Je-rzy Cypryś, który zwrócił uwagę, że jego realizacja może napotkać trudności w wydatkowaniu pieniędzy na inwesty-cje i może się okazać, że nie wszystkie pieniądze zostaną wydane. Szef klubu PiS zarzucił budżetowi brak systemo-wego podejścia do wielu kwestii, np. do sportu. Stwierdził także, że dyskusji nad budżetem w Radzie Miasta prak-tycznie nie było.

Dla Cyprysia budżet na 2014 rok jest „budżetem pre-zydenta”, a nie „budżetem Rzeszowa”. Z tym poglądem nie zgodzili się zarówno zastępca prezydenta, jak i prze-wodniczący Rady Miasta. – Odpowiedź na pytanie, czy to jest budżet Rzeszowa, czy budżet pana prezydenta, jest taka sama, jak na pytanie, czy Bronisław Komorowski jest prezydentem wszystkich Polaków. Są demokratyczne pro-cedury. Większość w Radzie Miasta tak postanowiła i to jest budżet miasta Rzeszowa – przypomniał Andrzej Dec.

Uwagę prowadzącego debatę autora tego tekstu, że bud- żet musi być wynikiem kompromisu, Cypryś skomentował

Bohaterowie spotkania, od prawej: Andrzej Dec, Marek Ustrobiński, Jerzy Cypryś oraz prowadzący debatę Jaromir Kwiatkowski.

14 VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Page 15: VIP Biznes&Styl

SALON opinii

stwierdzeniem, że jego klub nie widzi skłonności prezydenta Tadeusza Ferenca do takiego kompromisu. Jego zdaniem, ogromna liczba wniosków złożonych do tzw. budżetu oby-watelskiego świadczy o tym, że mieszkańcy mają pewne po-trzeby, których – konstruując budżet – nie zauważono. – To świadczy o tym, że te wszystkie spotkania, objazdy terenu nie dostarczyły panu prezydentowi informacji o potrzebach mieszkańców. Albo dostarczyły, ale pan prezydent się nimi nie przejął – stwierdził szef klubu radnych PiS.

KAŻDY BUDŻET TO WYBÓR

Zdaniem Marka Ustrobińskiego, wszystkie pilne in-westycje zostały w budżecie umieszczone. – Nie pamię-tam budżetu, który by zabezpieczał wszystkie potrzeby zgłoszone przez mieszkańców i radnych w jakimś mie-ście w Polsce czy na świecie. Każdy budżet to jest wybór, lepszy lub gorszy, dokonywany przez większość w Radzie Miasta – przypomniał zastępca prezydenta. Wśród priory-tetowych inwestycji wymienił program poprawy transpor-tu publicznego, połączenie ronda Kuronia z ul. Lubelską, dokończenie przebudowy al. Wyzwolenia, budowę hali sportowej przy V LO i szkoły przy ul. Bł. Karoliny oraz wiele inwestycji drogowych. Ustrobiński stwierdził, że marzeniem prezydenta jest także hala sportowa na 10 tys. osób oraz kolejka nadziemna, „o której mówimy już dość długo, a którą analizuje Politechnika Warszawska i która jest wskazana do realizacji w latach 2014–2020”.

Jerzy Cypryś przywołał powiedzenie: „Kto zaniedbu-je planowanie, ten planuje zaniedbanie”. – To widać, bo widać w polityce miasta taki misz-masz – stwierdził szef klubu PiS w Radzie Miasta. – Tam „latający” po osiedlach aquapark, tu „latająca” hala. Natomiast my cały czas mó-wimy o kompleksowym rozwiązaniu niektórych proble-mów. Warto by było, zwłaszcza na początku nowej Per-spektywy Finansowej, dokonać diagnozy, gdzie są nasze plusy, a gdzie minusy, co zawaliliśmy w poprzednim okre-sie, żeby do nowego okresu przystąpić z pewnym planem.

Cypryś stwierdził także, że innowacyjność Rzeszowa, tak doceniana przez wicepremier Elżbietę Bieńkowską (co mocno podkreślał Ustrobiński), była wynikiem działań rze-szowskich przedsiębiorców, uczelni itd., a nie samorządu.

Andrzej Dec stwierdził, że Platforma Obywatelska ma pomysły na nowe inwestycje w mieście, ale mówienie o nich jest przedwczesne, bo one i tak nie zmieszczą się w budżecie na ten rok. – Dla mnie budowa wielkiej hali wi-

dowiskowo-sportowej, kolejki nadziemnej, aquaparku to są marzenia. Marzenia, o których trzeba myśleć, bo warto ma-rzyć, ale marzenia, które nie dadzą się szybko zrealizować. Mówmy o takich rzeczach, marzmy, planujmy, ale trzymaj-my się ziemi – stwierdził przewodniczący Rady Miasta.

Jolanta Kaźmierczak, szefowa klubu radnych PO w Ra-dzie Miasta, przekonywała, że inwestycją, która mogła się zmieścić w tegorocznym budżecie, było przedłużenie ul. Okulickiego wzdłuż Zakładu Gazowniczego do strefy Dworzysko. Drugą inwestycją „na którą Rzeszów zasługu-je”, jest, zdaniem Jolanty Kaźmierczak, kryte lodowisko.

RZESZÓW BEZPIECZNIE CZY NIEBEZPIECZNIE ZADŁUŻONY

Zbigniew Sycz, radny gminy Głogów Młp., pytał Mar-ka Ustrobińskiego o to, jakie jest zadłużenie miasta i czy ono rośnie, czy maleje. – Zadłużenie Rzeszowa w ostat-nich latach rośnie, ale rośnie po to, aby uzyskiwać środ-ki unijne – odpowiedział Ustrobiński. Zastępca prezy-denta stwierdził, że na dziś jest ono na poziomie 35 proc. budżetu, a więc zgodnym z przepisami. – Natomiast jeżeli chodzi o to, jak te środki są wykorzystywane, to z każdej złotówki, która wydajemy, uzyskujemy 3 zł środków unij-nych – stwierdził Ustrobiński.

Z tymi danymi nie zgodził się wiceprzewodniczący Rady Miasta Waldemar Szumny (PiS), który – powołując się na dane uzyskane na posiedzeniu komisji ekonomicz-no-budżetowej – stwierdził, że zadłużenie planowane na►

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014 15

Page 16: VIP Biznes&Styl

SALON opinii

ten rok wynosi 606 mln zł, a więc stanowi ono nie 35, ale ok. 58 proc. budżetu. Przyrastają też odsetki od kredytów, które na ten rok wynoszą 52 mln. – W przyszłym roku sama spłata wszelkich długów wyniesie 75 mln zł – stwierdził Szumny.

Na takie postawienie sprawy oburzył się Andrzej Dec: – To skasujmy wszystkie kredyty, bo musimy spłacać od-setki. W gospodarce rynkowej kredyty biorą wszyscy, któ-rzy chcą się rozwijać.

FONTANNA TO NIE PRODUKT TURYSTYCZNY

Radna niezrzeszona Marta Niewczas (ex-SLD, obecnie związana z ugrupowaniem Twój Ruch) przeniosła dysku-sję na obszar turystyki i promocji. – To co zostało zrobio-ne, zostało albo powielone, albo nie jest na miarę stolicy innowacji – stwierdziła. – My dzisiaj nie mamy produktu turystycznego. W Rzeszowie jest nuda. Mamy świetne lot-nisko, świetne połączenia, lecz nie mamy promocji Rze-szowa w miastach europejskich. Czy państwo wiedzą, ile pieniędzy w tym roku w budżecie miasta jest przekazanych na turystykę? 30 tysięcy. Żenujące. To nawet nie są promi-le. Dzisiaj powinniśmy zadać sobie pytanie, co powinno zostać zrobione. Nie mosty, nie drogi, nie chodniki, bo to już jest, kawał dobrej roboty zostało przez te ostatnie 12 lat wykonane i nie powinniśmy mieć kompleksów. Ale, po-czynając od fontanny multimedialnej: to jest też w innych miastach, my się niczym nie wyróżniamy. Zostały włożone miliony – i dobrze, bo to wzbogaca miasto. Ale to nie jest produkt turystyczny. Popatrzmy na inne miasta na Podkar-paciu: Przemyśl – Muzeum Ziemi Przemyskiej, świetne miejsce, bez kompleksów; Krosno – Muzeum Szkła, wizy-tówka tego miasta. A my mamy jedynie trasę podziemną, która jest w ogóle niedoinwestowana. Co ci młodzi ludzie mają tutaj robić? Mamy świetne ozdobniki miasta, ale nie potrafimy tego sprzedać.

Marek Ustrobiński nie zgodził się, że w Rzeszowie jest nudno. Jako dowód przywołał tłumy rzeszowian na im-prezach plenerowych w rodzaju sylwestra czy WOŚP na Rynku, wypełnioną salę Filharmonii na koncertach, wy-pełniony stadion miejski podczas Europejskiego Stadionu Kultury, tłumy na pokazach fontanny multimedialnej czy Światowy Festiwal Polonijnych Zespołów Folklorystycz-nych, który w każdej edycji wypełnia mieszkańcami ulice Rzeszowa oraz halę na Podpromiu. – Jest on doskonałym produktem promocyjnym miasta – stwierdził zastępca pre-

zydenta. Apelował, by nie potępiać w czambuł wszystkie-go, co się dzieje w Rzeszowie, bo „jeżeli my sami tak o so-bie mówimy, to jak o nas będą mówić w Polsce?”.

– Nie krytykujemy, mówimy, że kawał dobrej roboty zostało zrobione. Ale jeżeli tematem debaty jest, co zrobić w 2014 r., to mówmy i o tym – ripostowała Marta Nie-wczas.

RZESZÓW „SKAZANY” NA WSPÓŁPRACĘ Z SĄSIEDNIMI GMINAMI

Radna niezrzeszona Krystyna Wróblewska (ex-PiS) mówiła o potrzebie współpracy pomiędzy Rzeszowem a sąsiednimi gminami przy realizacji dużych, wspólnych projektów z dofinansowaniem unijnym. – Bez takiej współ-pracy będzie nam trudno realizować nową Perspektywę – przekonywała Wróblewska. Marek Ustrobiński wyraził nadzieję na dogadanie się i współdziałanie z ościennymi gminami, pomimo różnych, nie zawsze najlepszych, do-świadczeń przy okazji poszerzania Rzeszowa.

Jerzy Cypryś, opowiadając się za współpracą, stwier-dził, że trzeba wrócić do reorientacji pewnych pojęć i przy-wrócić słowom ich wartość. – Rozwój Rzeszowa to nie jest rozszerzanie i przesuwanie znaków granicznych. Nie w „hektaryzmie”, ale w sile centrum decyzyjnego jest roz-wój miasta – stwierdził szef klubu PiS.

– Moim zdaniem, poszerzenie miasta, z różnych powo-dów, powinniśmy na tym etapie zakończyć, a przeoriento-wać nasze działania na współpracę, na jej układanie tak, żeby wszyscy mieli z tego korzyści – stwierdził Andrzej Dec.

Uczestnicy zorganizowanej przez magazyn VIP i portal biznesistyl.pl debaty byli zgodni, że była ona ważna i po-trzebna, choć jej temat – niewyczerpany. ■

Więcej informacji na portalu www.biznesistyl.pl

Page 17: VIP Biznes&Styl
Page 18: VIP Biznes&Styl

Aneta Gieroń: Wszyscy wyjeżdżają do Londynu, a Ty, rzeszowianka od ponad 20 lat związana z Wielką Bryta-nią, w styczniu na stałe wróciłaś do Rzeszowa. Mocnym uderzeniem, bo w styczniu w Wydawnictwie Prószyń-ski i S-ka ukazała się też Twoja trzecia książka „Kilka przypadków szczęśliwych”. Zawsze żyjesz pod prąd?Magdalena Zimny-Louis: Może nie pod prąd, ale poza główym nurtem. Przypominam sobie styczeń 2005 roku, kiedy leciałam do Tajlandii, a to było zaledwie kilkanaście dni po tragicznym tsunami w tym kraju w grudniu 2004 roku. Leciałam prawie pustym samolotem, tragedia, która pochłonęła tyle ofiar, gnała ludzi z dala od tego regionu, przepełnione samoloty leciały z Tajlandii do Europy, ja w drugą stronę. Dlaczego o tym mówię? Bo teraz poczułam się podobnie. Tysiące ludzi emigrują do Wielkiej Brytanii, a ja ten kraj opuszczam i na stałe wracam do Polski i Rze-szowa.Dlaczego?To jednocześnie proste i najtrudniejsze pytanie. Jako młoda dziewczyna przez dwa lata mieszkałam w Stanach Zjed-noczonych i nagle ten kraj zamknął się w mojej głowie, sercu i wróciłam do Polski. Jakiś czas potem wyjechałam na stałe do Wielkiej Brytanii i… znów poczułam to, co kie-dyś w Stanach. Mogłabym nadal wygodnie mieszkać w Ip-swich, ale już nie chciałam tam być. W najnowszej książce piszę o sile przypadku i może to jest odpowiedź. Żeby to wytłumaczyć, przytoczę zdarzenie z mojego życia z ostat-nich miesięcy. Około pół roku temu Karol, mój partner życiowy, bardzo poważnie zranił się w rękę. Był szpital, operacja i nagle w środku lata mieliśmy ponad 3 tygodnie czasu, które spędziliśmy, bardzo dużo ze sobą rozmawia-jąc, na co, wbrew pozorom, ludzie zwykle nie mają cza-

su. Dzięki temu nieszczęśliwemu wypadkowi nagle nasza przyszłość zaczęła się klarować, pojawiła się pierwsza nie-śmiała myśl, by może jednak wrócić do Polski? Po dwóch tygodniach dom był wystawiony na sprzedaż, po dwóch miesiącach został sprzedany, psu wszczepiono microczipa na podróż po Europie, znaleźlismy nawet w Londynie sa-mochód z kierownicą po lewej...Patrząc na Twój PESEL, pół życia spędziłaś za granicą, Twoje dorosłe życie klarowało się w Wielkiej Brytanii. Nie jest nadinterpretacją, że właściwie jesteś pół Polką, pół Brytyjką, a jednak coś Cię tu znowu ściągnęło. Co to jest?

to dla mnie zawsze byli i są ludzie. Wprawdzie w Wielkiej Brytanii moją najlepszą przyjaciółką jest Brytyjka,

Mandy, ale tak naprawdę wszystkie ważne dla mnie osoby były w większości w Polsce. W ostatnich la-tach, gdy odwiedzali nas w Wielkiej Brytanii rodzice Karola, moja mama, siostra, przyjaciele, przy każ-dym ich wyjeździe były łzy i coraz większy prob- lem, by się rozstać. Uznałam, że za dużo tych łez, rozdarcia, zakłócanych połączeń via Skype, w koń-cu samotności, bo fakt, że byliśmy w Anglii otocze-ni gronem ludzi nie oznacza, że nie prześladowała nas samotność

Duch brytyjskości jednak w Tobie został.Przyswoiłam sobie to, co najlepsze u Anglików, co mi nie le-żało odrzuciłam bez wahania. Anglicy są autentycznie wy-luzowani i choć nie lubię tego słowa, tak muszę go użyć, bo bardzo pasuje. Przesiąkłam na wylot tym ich spokojem, ►

LUDZIE słowa

18 VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Page 19: VIP Biznes&Styl

LUDZIE słowaFotografie Tadeusz P

oźniak

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014 19

Page 20: VIP Biznes&Styl

dystansem do siebie, nieudawaną życzliwością w stosun-ku do mijanego człowieka na ulicy. Po 22 latach mieszka-nia w Anglii nie jestem wrogo nastawiona ani do sąsiadki z dołu, ani do geja w telewizji, ani niewierzącego kolegi, wszyscy mają kredyt zaufania i nie przeszkadza mi, jak żyją, z kim śpią i do jakiego Boga się modlą. Polacy ciągle mają problem z poszanowaniem odmiennego zdania. Po angielsku nazywa się to „My way or highway” – przeko-nani o tym, że to, co mają u siebie w domu czy w ogródku, jest tym najlepszym i jeśli ktoś tego samego nie ma, jest po prostu głupi. Ktoś, kto głosuje na PiS, nie będzie kolegą głosującego na PO, będą pogardzać sobą nawzajem. Moja przyjaciółka Mandy zawsze głosowała na Partię Pracy, ja na Torysów, dzieci chrzciła w kościele metodystów, ja w katolickim, potem chodziły do innych szkół, nawet ja-dałyśmy co innego, ale nie zaszkodziło to naszej przyjaźni.

się też świadomym i dojrzałym kon-sumentem zwłaszcza w strefie me-dialnej, co zawdzięczam BBC. Po

tamtej telewizji i radiu trudno mnie zachwycić do-kumentem, reportażem, wywiadem. BBC spełnia autentyczną misję, kształtuje dobre gusta i nawyki. Może dlatego, gdy oglądam polską telewizję, je-stem przerażona rozlewającą się głupotą i infanty-lizmem, zastanawiam się, czy to jakieś zamierzone działanie? Jako fanka spiskowych teorii myślę, że ten niski poziom serwowanej rozrywki ma na celu ogłupienie Polaków, by nimi łatwiej manipulować. Oczywiście, w brytyjskiej telewizji są też programy typu X Factor, czy poranne awantury, gdzie matka bije zięcia ponad głową ciężarnej córki, ale wybór ambitnych programów w bardzo dobrym czasie an-tenowym jest niewspółmiernie większy. Jest siano i plastik, ale jest też ta druga, ambitna noga telewi-zji, a w Polsce balansu nie ma.

Od dwudziestu lat systematycznie przyjeżdżasz do Rze-szowa, więc na pewno zauważyłaś, że Polska też stała się dużo bardziej tolerancyjna niż jeszcze kilkanaście lat temu.To prawda, ale tej tolerancji ciągle jest za mało, czasami brzmi bardzo fałszywie lub jest wybiórcza. Wyraźnie to widać zwłaszcza w polityce. Debaty w parlamencie angiel-skim bywają bardzo burzliwe, ale poziom debaty politycz-nej w Polsce wymyka się jakimkolwiek normom kultury dialogu publicznego. Politycy w ogóle nie wysłuchują swo-ich racji, całą energię wykorzystują na zdyskredytowanie politycznego przeciwnika. Pamiętam, jak kiedyś wpisałam komentarz na ogólnopolskim portalu dotyczący pisarza i od razu znalazł się oponent, który nie odniósł się do me-ritum, ale zarzucił mi, że nie dokończyłam dyplomu MBA. Dla mnie to był szok, bo jakie ma to znaczenie w debacie na zupełnie inny temat. No i przykład religii. Polacy uwa-żają, że tylko ich religia prowadzi do zbawienia, wszystkie inne to sekty, banialuki i wygłupy. Tym bardziej decyzja o przeprowadzce na stałe do Rze-szowa i Polski jest zaskakująca.

Większość moich znajomych bardziej się cieszy z mojego powrotu, niż jest zaskoczonych. Nie przyjechałam do Ko-rei Północnej. Wracam do kraju, o którym wszystko wiem, a Rzeszów znam. Czy coś może mnie zaskoczyć?!Może Cię zaskoczyć codzienność, urzędy, deklaracje, pozwolenia, z którymi nie będąc tu na stałe nie miałaś kontaktu, a które są bardzo przyjaźnie zorganizowane dla obywateli w Wielkiej Brytanii.

pewno, ale widzę, że jest tu dużo lepiej niż jesz-cze kilka lat temu. Oczywiście są kuriozalne sy-tuacje jak z „Misia” Barei, ale one mnie bardziej

śmieszą niż złoszczą. W Dzień Babci chciałyśmy z córką Marysią kupić na poczcie kartkę okoliczno-ściową na Dzień Babci. Kartki nie było, choć wy-stawione były wciąż świąteczne z choinkami, a ja usłyszałam: „proszę pytać w przyszłym tygodniu”.

Wsiadłaś do samolotu z biletem w jedną stronę i co po-czułaś?Byłam tak zmęczona, że nic nie czułam (śmiech). Wpraw-dzie do samolotu weszłam z jedną walizeczką, ale w tym samym czasie do Polski jechał tir z naszymi rzeczami, a Karol samochodem wiózł naszego piętnastoletniego psa, bo baliśmy się go wysyłać samolotem, by nie zdechł. I gdy już ochłonęłam z tych pierwszych myśli, otwarłam w sa-molocie laptopa i napisałam pół trzeciego rozdziału mo-jej czwartej książki, więc jest dobrze. Ciągle też chodzę z takim uśmiechem przyklejonym do twarzy, bo od kilku tygodni jestem w Polsce i jest mi świetnie.Żadnych obaw?Jak powiedział Mark Twain: „cierpiałem z powodu wielu nieszczęść, z których większość się nie wydarzyła”, więc nie mam zamiaru martwić się na zapas. Jestem wyznawcą filozofii życiowej, która głosi, że co zmierza w naszą stronę, to nas nie ominie. Jestem na tym etapie życia i w tym wieku, że martwię się tylko o zdrowie, swoje i najbliższych. W Wielkiej Brytanii pracowałaś jako tłumacz w an-gielskim wymiarze sprawiedliwości. Wygodna, ciekawa praca. Jaki masz pomysł na siebie po przeprowadzce do Rzeszowa?

coraz odważniej marzyć o dniu, kiedy będę mia-ła ten luksus, że będę

mogła żyć z pisarstwa. Chciałabym się też zaanga-żować w różnego rodzaju przedsięwzięcia chary-tatywne oraz kulturalne. Interesów robić nie będę, brak u mnie żyłki oraz chęci.

Te marzenia chyba stają się coraz bardziej realne. W stycz-niu ukazała się Twoja trzecia książka „Kilka przypadków szczęśliwych”, wydana przez dobre wydawnictwo Pró-szyński i Sk-a, a ty planujesz już kolejne książki.Cieszy mnie bardzo, że Prószyński po mnie sięgnął. W tym samym czasie miałam też propozycję współpracy od wy-dawnictwa W.A.B., co oznacza, że moje pisanie staje się co-raz bardziej poważną sprawą. Gdy kilka lat temu zostałam ►

LUDZIE słowa

20 VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Page 21: VIP Biznes&Styl
Page 22: VIP Biznes&Styl

laureatką konkursu „Pisz do Pilcha”, traktowałam to z przy-mrużeniem oka. Teraz, po trzech wydanych książkach i po pierwszej nagrodzie czytelniczek za powieść „Pola” na Fe-stiwalu Pióro i Pazur w Siedlcach w 2013 roku, zaczynam oswajać się z myślą, że ludzie, którzy chcą czytać moje książki, istnieją naprawdę. I od słowa do słowa, Ty już jesteś przy trzecim rozdziale czwartej powieści. Pierwsza Twoja książka „Ślady ha-mowania” była bardzo kobiecą opowieścią, „Pola” oka-zała się sagą rodzinną osadzoną w Rzeszowie, trzecia powieść zaskakuje, bo trup ściele się w niej gęsto i na pewno więcej w niej pogrzebów niż wesel. Czym zasko-czysz w czwartej książce?

to coś zupełnie innego od tego, co do-tychczas opublikowałam. Planuję też, że po czwartej książce zrobię sobie

przerwę, bo chcę napisać scenariusz serialu telewi-zyjnego. Mam już 6 odcinków filmu komediowe-go i chcę to kontynuować, bo pomysł wydaje mi się ciekawy. Najkrócej mówiąc, jest to opowieść o dwóch siostrach, gdzie jedna prowadzi firmę po-grzebową, a druga zajmuje się organizacją wesel. I znów się tu przebija moja sympatia dla angielskie-go humoru. Chciałabym też dopracować scenariusz sztuki teatralnej, który kiedyś pisałam na konkurs ogłoszony przez jeden z londyńskich teatrów.

W czwartej Twojej powieści będzie nawiązanie do po-wrotu do Rzeszowa?Nie. Raczej powrót do przeszłości i nawiązanie do mojego amerykańskiego epizodu, kiedy to jako młoda dziewczyna po maturze wyjechałam na dwa lata do Stanów Zjedno-czonych. Kobieta wyjeżdża z PRL-owskiej, szarej Polski w roku 1985, wprost z mieszkania w bloku na osiedlu Dą-browskiego w prowincjonalnym Rzeszowie, do migające-go neonem i drapiącego chmury Nowego Jorku. Stany Zjednoczone właściwie przesądziły o całym dalszym moim życiu. Tam przyzwoicie nauczyłam się języka an-gielskiego, dzięki temu po powrocie do Rzeszowa otrzy-małam pracę w rzeszowskiej WSK, to z kolei wprowadziło mnie w świat żużla, gdzie poznałam mojego byłego już męża, brytyjskiego żużlowca, i wyjechałam na stałe do An-glii. Teraz historia zatacza koło i po 22 latach spędzonych w Wielkiej Brytanii wracam do Rzeszowa. Akcja samej książki zaczyna się na pokładzie statku TSS Stefan Batory w 1987 roku i nic więcej nie zdradzę.Będzie to równie kobieca książka, jak Twoje poprzed-nie tytuły, gdzie kobiety są głównymi bohaterkami?Zawsze podkreślam, że nie utożsamiam się z literaturą kobie-cą, choć na pewno piszę dla kobiet i moje główne bohaterki nie są przypadkiem. W ostatnich latach nurt literatury dla kobiet bardzo się rozwinął, bo to panie kupują i czytają dużo więcej książek niż mężczyźni. Zapytałam kiedyś w wydaw-nictwie, jak powinnam klasyfikować swoje książki i usłysza-łam, że jest to literatura obyczajowa z wyższej półki.Wychodzi z Ciebie charakter rewolucjonistki. Mieszka-łaś w Polsce, Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Bryta-

nii, pracowałaś na etacie, byłaś związana z żużlem, na wiele lat trafiłaś jako tłumaczka do angielskiego wymia-ru sprawiedliwości, w końcu Twoim przeznaczeniem okazało się pisanie książek.

jeszcze kelnerką, uczyłam angielskiego, pośredniczyłam w handlu optyką pre-cyzyjną i mrożoną truskawką, a nawet

sprzedałam samolot Wilga do Anglii... Coś we mnie buzuje, jeszcze nie wiem do końca, co to jest, ale na pewno coś we mnie siedzi (śmiech). Znów nagroma-dziła się we mnie duża energia, stąd przeprowadzka z Ipswich do Rzeszowa. Jeśli mnie Rzeszów nie od-rzuci, chciałabym coś sprezentować od siebie, w koń-cu jestem coś winna mojemu miastu. Marzy mi się organizacja ogólnopolskiego konkursu literackiego.

Pisanie jest teraz dla Ciebie najważniejsze? Jest bardzo ważne. Czwarta książka jest w pisaniu, do koń-ca tego roku chciałabym ją złożyć w wydawnictwie. Pisa-nie jest dla mnie przyjemnością, potrzebą serca i umysłu. Zaczęłam jako bardzo młoda dziewczyna, pisząc do szufla-dy, ale to było kiepskie i niedojrzałe. Dopiero od kilku lat czuję, że naprawdę mam coś do powiedzenia czytelnikowi. Zwłaszcza że wokół swojego pisania się nie napinam i nie czynię z tego celebry, po prostu jest to dla mnie ważne. Chwilowo nie mogłabym nie pisać. W Rzeszowie może się wkrótce coś zacząć dziać za Two-ją przyczyną?(...) Jest wiele rzeczy w życiu publicznym Rzeszowa, które mnie interesują i pociągają. Bardzo bym chciała zachęcić ludzi do czytania książek, niekoniecznie moich. Wielo-krotnie latałam na trasie Rzeszów – Londyn i zawsze żało-wałam, że na ponad 180 pasażerów czytała jedna, czasem dwie osoby. Na każdej innej trasie, na jakiej latałam po Europie, widać było czytającą co trzecią, czwartą osobę. Może więc będę chciała przyłożyć swoją rękę do dużej kampanii popularyzującej czytanie.Twoja spostrzegawczość jest atutem Twoich książek. Z dużym znawstwem tematu rozprawiasz się z naszymi narodowymi wadami: dewocjonalizmem, prowincjo-nalnym snobizmem i zwykłą głupotą podszytą patetycz-nym nadęciem.

się z tym, że komuś może się to nie spodo-bać. Patrzę i opisuję, nie każę się czytają-cym zgadzać z moimi wynurzeniami. Do-

brze podkreśliłaś – nasze cechy narodowe – moje również. Cechy, a nie święta krowa, można się więc do nich dobrać. Patetyczne nadęcie mnie mierzi, głupota irytuje, snobizm jest mi kompletnie obcy, ale nie było tak zawsze, nie ma wstydu w fakcie przemian, jakie przechodzimy.

Twój talent postrzegania okazał się cenny w „Kilku przypadkach szczęśliwych”, gdzie udało Ci się spraw-nie sportretować Polaków na emigracji z ich zaletami, ale i wieloma wadami.

LUDZIE słowa

22 VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Page 23: VIP Biznes&Styl

się, jeśli czytelnicy tak to odbierają. Po-czątkowo podpytywałam Anglików o ich spostrzeżenia na temat Polaków, m.in.

mojego szwagra Davida, ale te wypowiedzi były nazbyt ogólnikowe, zachowawcze, dlatego postano-wiłam zaufać sobie i swoim spostrzeżeniom. Moja praca zawodowa też była pomocna. Bycie tłuma-czem Polaków, którzy weszli w konflikt z prawem na Wyspach Brytyjskich pozwoliło mi poznać wiele osób, nie tylko przestępców – recydywistów, tak-że osoby, które w konflikt z prawem weszły przez nieszczęśliwy przypadek, brak znajomości języka, biedę, bywało, że osamotnienie na obczyźnie.

Z książki wyziera smutny obraz polskiego emigranta, trochę na przekór temu, co na co dzień czytamy w pol-skich mediach.Smutny, ale prawdziwy. Oczywiście jest to pewien pro-cent. Opisałam środowisko Polaków w Wielkiej Brytanii, których łączy bieda, brak perspektyw w Polsce, wspólnie wynajmowane domy i najbiedniejsze dzielnice. Często są to ludzie kiepsko wykształceni, z małych polskich miaste-czek, którzy marzą o lepszym życiu w Anglii. Pytałam kie-

dyś bezdomnego alkoholika, aresztowanego po raz dzie-siąty, dlaczego nie wróci do Polski? Odparł, że w Polsce będzie miał gorzej. Nie pytałam, jakie może być to „go-rzej” od mieszkania na ulicy w obcym kraju? Sam fakt, że profesja polskiego tłumacza jest w Anglii popularna, potwierdza, że ci ludzie żyją na uboczu angielskiego społe-czeństwa, bez znajomości języka i aspiracji, by choć trochę zasymilować się z nowym otoczeniem. Oczywiście, to nie są wszyscy Polacy. Jest też wielu dobrze znających język angielski, pracujących i mieszkających wśród Brytyjczy-ków. Często mi się zdarzało, że będąc w angielskich szpi-talach spotykałam polskich lekarzy, co było bardzo miłe. Polska siła robocza jest w Anglii ceniona i szanowana, nie jest prawdą, że Polacy są dyskryminowani czy poniżani. Twoja bohaterka z „Kilku przypadków szczęśliwych”, Emma Duda, wraca do Polski na stałe. Zainspirowało Cię to tak bardzo, że w końcu sama postanowiłaś wrócić do Rzeszowa?Ta książka przepowiedziała moją przyszłość. Gdy odda-wałam ją do wydawnictwa, jeszcze nic nie wskazywało na to, że wrócę do Polski na stałe. Można powiedzieć, że najpierw wysłałam tutaj Emmę, a w końcu sama tutaj wróciłam. ■

LUDZIE słowa

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014 23

Page 24: VIP Biznes&Styl
Page 25: VIP Biznes&Styl
Page 26: VIP Biznes&Styl

Ane

ta G

iero

ń i J

arom

ir K

wia

tkow

ski r

ozmaw

iają

...

Page 27: VIP Biznes&Styl

PRZYSZŁOŚĆ ZDOMINUJĄ SMARTFONY I TABLETY.

...z Paw

łem Jandą i M

ichałem R

ęczkowiczem

, założycielami i w

łaścicielami firm

y MobiTouch z R

zeszowa

Zostaną naszymi wirtualnymi asystentami

Fotografie Tadeusz Poźniak

Page 28: VIP Biznes&Styl

Aneta Gieroń i Jaromir Kwiatkowski: Czy nowe tech-nologie zdominują nasze życie publiczne, prywatne i zawodowe w ciągu najbliższych lat?Paweł Janda: Sądzę, że oprócz bardzo intensywnego roz-woju technologii mobilnych, czyli smartfonów i tabletów, na pewno coraz częściej zachodzić będzie nowe zjawisko, które można nazwać „Internetem przedmiotów”. Oznacza to, że coraz więcej przedmiotów domowego użytku, nie tylko smartfonów i tabletów, będzie miało dostęp do Inter-netu. Chociażby telewizory, lodówki i inne sprzęty AGD.Co to dla nas oznacza w praktyce, że nasze domowe przedmioty będą „w sieci”?Paweł Janda: Możemy sobie wyobrazić w przyszłości np. lodówkę z dużym wyświetlaczem dotykowym, na którym zobaczymy jej zawartość. Nasza lodówka będzie nam też przesyłała informacje SMS-em na naszego smartfona, ja-kich produktów brakuje, co trzeba dokupić, albo sama lo-dówka dokona zakupu świeżych jajek z dostawą do domu.Michał Ręczkowicz: Coraz powszechniej będą powstawa-ły inteligentne domy, które już są, ale w najbliższych latach staną się dużo bardziej popularne i dostępne ze względu na coraz bardziej konkurencyjne ceny oraz dostęp do coraz nowocześniejszych rozwiązań technologicznych na rynku.Dziś przeciętny człowiek, gdy słyszy hasło „inteligentna lodówka”, ma od razu co najmniej dwa skojarzenia: nie będzie to szybko i na pewno będzie to drogie.Paweł Janda: To mit. Procesory, układy graficzne, dyski – to wszystko z roku na rok jest coraz tańsze, a to oznacza, że w najbliższej przyszłości coraz więcej przedmiotów, które nas na co dzień otaczają, będzie „w sieci”. W po-

wszechnym użyciu są już np. czujniki temperatur, ciśnienia czy mobilne stacje meteorologiczne, które stawiamy sobie za oknem naszego domu, a wszystkie parametry otrzymu-jemy na naszego smartfona.Jak dalekie i szybkie zmiany czekają nas w tym roku i w kolejnym, skoro już dziś smartfon, który mamy w kieszeni, pełni rolę telefonu, aparatu fotograficznego, kamery wideo i karty płatniczej, a nawet narzędzia me-dycznego, w jednym?

Co z tego będzie wynikało, skoro już dziś trudno zna-leźć osobę, która nie miałaby telefonu komórkowego?

MICHAŁ RĘCZKOWICZ I PAWEŁ JANDA

Studenci Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie.

Od roku założyciele i właściciele firmy MobiTouch, zatrudniającej kilkanaście

osób i specjalizującej się w tworzeniu aplikacji oraz gier mobilnych.

Autorzy gry „Freddy”, która zwyciężyła w konkursie

Unity i Microsoftu, w którym nagrodą

było 30 tys. dolarów.

MICHAŁ RĘCZKOWICZ: ROZWÓJ TECHNOLOGII MO-BILNYCH JEST TAK SZYBKI, ŻE TRUDNO JEDNOZNACZ-NIE ODPOWIEDZIEĆ NA TO PYTANIE. NIEKIEDY TO SZOKUJE, ALE SMARTFON MOŻE BYĆ URZĄDZENIEM, KTÓRE REJESTRUJE NAM PRACĘ SERCA, TEMPERATURĘ NASZEGO CIAŁA. WYSTARCZY, ŻE NA RĘKĘ ZAŁOŻYMY OPASKĘ Z CZUJNIKIEM, KTÓRE TO URZĄDZENIE PRZE-SYŁA DANE DO SMARTFONA. TO DOŚĆ POWSZECHNY WIDOK NP. NA SIŁOWNIACH, GDZIE OSOBY ĆWICZĄ Z OPASKAMI, A ICH PARAMETRY ZWIĄZANE Z CIŚNIE-NIEM KRWI, TĘTNEM, SĄ PRZESYŁANE NA SMARTFONA. SMARTFONEM MOŻNA ZROBIĆ ZDJĘCIE NP. ZNAMIENIA NA SKÓRZE I PRZESŁAĆ TO DO PORTALU MEDYCZNEGO, SKĄD OTRZYMAMY WSTĘPNĄ DIAGNOZĘ. MOŻLIWOŚCI, JAKIE DAJE DZIŚ SMARTFON Z WYKORZYSTANIEM PRZE-RÓŻNYCH APLIKACJI, JEST BARDZO DUŻO, A BĘDZIE ICH JESZCZE WIĘCEJ.

28 VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Page 29: VIP Biznes&Styl

Paweł Janda: Mieliśmy na myśli wzrost popularności sa-mych smartfonów wśród telefonów komórkowych. Dziś w przybliżeniu około 50 proc. osób kupujących telefon komórkowy wybiera smartfona, czyli urządzenie bardziej inteligentne. W najbliższych latach będzie to 70, 80 proc., czyli prawie wszyscy będą posiadaczami smartfona lub ta-bleta. Staną się one nieodzownymi narzędziami w pracy, ale też w naszym czasie wolnym. Zakładając, że tablety i smartfony będą coraz doskonalszymi urządzeniami wie-lofunkcyjnymi, w kolejnych latach może znacząco spaść np. sprzedaż aparatów fotograficznych oraz komputerów stacjonarnych. Urządzenia mobilne zdominują nasze ży-cie. Smartfon albo tablet w ciągu najbliższych lat staną się naszym interfejsem do wszystkiego, czyli narzędziem, za pomocą którego będziemy zarządzali naszymi finansami, sprzętami domowymi, czasem wolnym, czy jeszcze czymś innym, co się znajdzie na odpowiedniej aplikacji. Mobilne urządzenia staną się czymś w rodzaju naszego wirtualnego asystenta.Od kilku chwil wymawiamy magiczne słowo „aplika-cja”…

PAWEŁ JANDA: TAK. SMARTFON BEZ APLIKACJI JEST URZĄDZENIEM PRAWIE BEZUŻYTECZNYM. JEŚLI CHCE-MY KORZYSTAĆ Z WSZYSTKICH TYCH MOŻLIWOŚCI, JAKIE DAJE, MUSZĄ ZOSTAĆ NA NIEGO POBRANE OD-POWIEDNIE OPROGRAMOWANIA, CZYLI APLIKACJE, KTÓRE SĄ PŁATNE ALBO BEZPŁATNE. OBECNIE WIELU POSIADACZY SMARTFONÓW NIE WYKORZYSTUJE NA-WET W  CZĘŚCI MOŻLIWOŚCI, JAKIE DAJE IM POSIADA-NE URZĄDZENIE, ALE ŚWIADOMOŚĆ WYKORZYSTANIA APLIKACJI W KOLEJNYCH LATACH BĘDZIE ROSŁA BŁY-SKAWICZNIE. DZIŚ SMARTFON NAJCZĘŚCIEJ WYKORZY-STYWANY JEST DO WYSŁANIA SMS-A, ZROBIENIA ZDJĘ-CIA CZY ODEBRANIA POCZTY MAILOWEJ, A TO BARDZO, BARDZO SKROMNA CZĘŚĆ JEGO MOŻLIWOŚCI. OGROM APLIKACJI DOSTĘPNYCH JUŻ NA RYNKU POZWALA NA BARDZO RÓŻNORAKIE WYKORZYSTANIE SMARTFONÓW. RYNEK APLIKACJI MOBILNYCH JEST W TEJ CHWILI JEDNĄ Z NAJPRĘŻNIEJ ROZWIJAJĄCYCH SIĘ GAŁĘZI NOWYCH TECHNOLOGII. WYNIKA TO Z TEGO, ŻE ROZWÓJ SPRZĘ-TOWY JEST MOŻLIWY W DUŻYCH KORPORACJACH Z  WYKORZYSTANIEM DUŻYCH PIENIĘDZY, NATOMIAST NA ROZWÓJ OPROGRAMOWANIA MA WPŁYW KAŻDY UZDOLNIONY INFORMATYK POD KAŻDĄ SZEROKOŚCIĄ GEOGRAFICZNĄ. WYSTARCZY WYMYŚLEĆ ŚWIETNĄ APLIKACJĘ, Z KTÓREJ BYĆ MOŻE BĘDĄ CHCIAŁY KORZY-STAĆ MILIONY LUDZI I KTÓRA ZYSKA OGROMNĄ POPU-LARNOŚĆ, A TAK SIĘ JUŻ NIERAZ STAŁO W OSTATNICH LATACH.

Aplikacje stały się więc najbardziej zdemokratyzowaną formą udziału młodych, zdolnych informatyków z całe-go świata w wyścigu IT bez konieczności pracy w kor-poracji?Michał Ręczkowicz: Właściwie tak. Podobnie jak gry mo-bilne, w których specjalizuje się nasza firma. Nasza przy-goda z biznesem zaczęła się właśnie od pomysłu na aplika-cję. To było trzy lata temu w kole naukowym w Wyższej

Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Zaczęło się od mojej praktyki w Microsofcie, gdzie zacząłem pisać pierwsze aplikacje na system Windows Phone, który – obok Androida i iOS – jest najpopularniejszym systemem ope-racyjnym wykorzystywanym w urządzeniach mobilnych. Wówczas na uczelni jeszcze w ogóle się o tym nie mówiło, mnie to jednak zafascynowało i po powrocie do Rzeszowa wpadłem z kolegami na pomysł, by zrobić aplikację naszej wirtualnej uczelni. To był początek przygody z aplikacjami. Te praktyki bardzo mi pomogły, ukierunkowały moje zain-teresowania, ale też sprawiły, że aplikacje pojawiły się w na-szym kole naukowym w WSIiZ. W tym kole poznaliśmy się z Pawłem i wspólnie postanowiliśmy założyć firmę, która zajmowałaby się aplikacjami i grami mobilnymi. Można powiedzieć, że sprzyjały Wam czas i miejsce. Wasze zainteresowanie aplikacjami zbiegło się w czasie z eksplozją sprzedaży smartfonów na całym świecie.Paweł Janda: W Europie Zachodniej, Stanach Zjednoczo-nych eksplozja aplikacji i smartfonów trwa już od około 2 lat, w Polsce właśnie jesteśmy w momencie ogromne-go zainteresowania nimi. Szacujemy, że powinno się ono utrzymać w kolejnych 3-4 latach. Co będzie dalej? W bran-ży IT nikt nie odważy się wyrokować aż tak odległej przy-szłości, bo zmiany w nowych technologiach następują rewolucyjnie. Proszę pamiętać, że pierwszy smartfon po-chodzi z 2007 roku. Jak dużo zdarzyło się w ciągu ostat-nich 6 lat! W dodatku dziś prawie każdy smartfon ma do-stęp do Internetu.Michał Ręczkowicz: Sam zauważyłem, że odkąd używam smartfona, dużo mniej korzystam z komputera stacjonarne-go. Pocztę, Facebook, wszystko mam w smartfonie. A wydawało się, że smartfon będzie narzędziem za-stępczym, gdy jadąc w pociągu albo samochodzie nie będziemy mieli dostępu do komputera stacjonarnego. Okazuje się jednak, że może być używany równolegle, albo i częściej niż komputer stacjonarny.Michał Ręczkowicz: Tak właśnie jest. W przypadku szyb-kich informacji, biznesu, gdzie liczy się czas i mobilność, smartfon okazuje się niezastąpiony. Komputer stacjonarny jest wygodny do przygotowywania większych opracowań tekstowych i graficznych. Smartfon okazuje się też bardzo pomocny w podróży, bo pełni rolę nawigacji i przewodnika w obcym mieście.Wracając do aplikacji. Czy to jest produkt na zamó-wienie dla klienta, czy są też aplikacje, które chcecie, by funkcjonowały w życiu publicznym?Michał Ręczkowicz: Jeśli klient zamawia aplikację, zwy-kle życzy sobie, by była dostępna w Polsce, albo na całym świecie. Zwykle piszemy ją na Windows Phone, Androida i iOS-a. Najczęściej jest to aplikacja, która ma się przy-czynić do wzrostu sprzedaży jakiegoś produktu. Kiedyś konieczne było posiadanie strony internetowej, teraz wy-starczy upowszechnienie aplikacji. I tak np. klient, któ-ry ściągnął aplikację swojej ulubionej marki odzieżowej z jej strony, otrzymuje na smartfona wszystkie informacje o promocjach w salonach, wyprzedażach czy inne wiado-mości związane z tą marką. Nie trzeba szukać informacji na stronach www, wszystko dostajemy na nasz telefon. ►

VIP tylko pyta

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014 29

Page 30: VIP Biznes&Styl

Zdarza się, że tworzycie aplikacje, które nie powstają na konkretne zamówienie, ale są wynikiem obserwacji otaczającej Was rzeczywistości? Paweł Janda: Mamy bardzo dużo takich pomysłów. Anali-zujemy wtedy te rozwiązania, tworzymy i staramy się zgła-szać do konkursów, bo dzięki temu jest największa szansa, że one wejdą w życie.Mija dokładnie rok, odkąd firma powstała. Co udało się zrealizować w tym czasie?Paweł Janda: Z naszych autorskich aplikacji najbardziej jesteśmy dumni z gier, które wymyśliliśmy. Stworzona przez nas gra „Freddy” zwyciężyła w konkursie Unity i Microsoftu, gdzie nagrodą było 30 tys. dolarów. Cie-szyło nas też 4. miejsce na Imagine Cup, organizowa-nym przez Microsoft, tym bardziej że jest to gra miej-ska. Później trochę ją ulepszyliśmy i zaprezentowaliśmy w konkursie Hackathon – Isobar Create Warsaw, który wygraliśmy. Całkiem niedawno otrzymaliśmy nominację w ogólnopolskim konkursie Mobile Trends Awards na grę roku, czekamy też na rozstrzygnięcie jeszcze jednego konkursu międzynarodowego.Na co dzień utrzymujemy się z przygotowywania apli-kacji dla firm, które robimy szybko, dobrze i za przy-stępne pieniądze. Klienci są z Polski i ze świata. Wraca-jąc jeszcze do historii firmy: powstała w styczniu 2013 roku, założycielami byliśmy ja i Michał, ale na począt-ku współpracowali z nami koledzy z koła naukowego z Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszo-wie. W ciągu roku firma się rozrosła, bo dziś to już jest 14 pracowników. W najbliższym czasie planujemy za-trudniać kolejne osoby.Mówimy o aplikacjach, grach, ale po roku działalno-ści, która się coraz lepiej rozwija, MobiTouch ma am-bicję, by stworzyć aplikację, która zmieni rzeczywistość w Rzeszowie?

MICHAŁ RĘCZKOWICZ: TO APLIKACJA ZWIĄZANA Z  GRĄ MIEJSKĄ W RZESZOWIE, ALE MUSIMY JESZCZE TROCHĘ POCZEKAĆ, ABY FIRMA SIĘ ROZROSŁA I MIAŁA NA TO WIĘCEJ PIENIĘDZY. TO BYŁABY GRA, GDZIE LUDZIE POZNAWALIBY SIĘ W REALNYM ŚWIECIE, SPACERUJĄC PO RÓŻNYCH MIEJSCACH W RZESZOWIE. TA GRA MIAŁA-BY WALORY ROZRYWKOWE I EDUKACYJNE, UMOŻLIWIA-ŁABY OTRZYMANIE NP. ZNIŻEK NA ZAKUPY W PEWNYCH MIEJSCACH, ALE I UMOŻLIWIAŁABY POZNANIE HISTORII RZESZOWA. WSZYSTKO TO TYLKO ZE SMARTFONEM W KIESZENI. TO JEDNAK DUŻE PRZEDSIĘWZIĘCIE I CZĘSTO JEST ODSUWANE W CZASIE, KTÓRY MUSIMY POŚWIĘCIĆ NA APLIKACJE KOMERCYJNE, ALBO GRY, NA KTÓRYCH ZARABIAMY NA DZIAŁALNOŚĆ FIRMY. NA PEWNO PO-TRZEBOWALIBYŚMY DO TEGO PARTNERA I PEWNIE BĘ-DZIEMY O TYM ROZMAWIAĆ Z URZĘDEM MIASTA.

Paweł Janda: Mamy jeszcze jeden pomysł związany z Rze-szowem, którego jeszcze w naszym mieście nie ma, a który już coraz częściej pojawia się w różnych miejscowościach w Polsce. Mam na myśli aplikację mobilną promującą mia-

sto, wydarzenia kulturalne i najważniejsze zabytki. Być może w Urzędzie Miasta Rzeszowa już się o tym myśli.Brakuje nam takiego szlaku w Rzeszowie, gdzie nie trzeba wynajmować przewodnika, tylko trzeba zeska-nować kod i ma się dostęp do wszelkich informacji na temat danej wystawy czy zabytku.

PAWEŁ JANDA: SKANOWANIE KODÓW POWOLI ROBI SIĘ NIEMODNE. SĄ JUŻ DOSTĘPNE NA RYNKU MALUTKIE URZĄDZENIA, KTÓRE KOMUNIKUJĄ SIĘ ZE SMARTFONA-MI, ALE NIE STARSZYMI NIŻ 3 LATA. KIEDY MAMY ZAINSTA-LOWANĄ ODPOWIEDNIĄ APLIKACJĘ, PODCHODZIMY DO JAKIEJŚ WYSTAWY CZY INNEJ ATRAKCJI TURYSTYCZ-NEJ I NIE MUSIMY NIC SKANOWAĆ, BY INFORMACJE TRA-FIŁY NA EKRAN NASZEGO SMARTFONA.

To świetny pomysł na realizację hasła „Rzeszów – sto-lica innowacji”. Miasto, jakiego nie ma w Polsce, w którym wszystko, co jest warte obejrzenia, jest w taki sposób opisane. Michał Ręczkowicz: To jest możliwe, tylko ktoś musiałby za to zapłacić.Czy to byłoby bardzo drogie?Paweł Janda: To zależy od skali.Setki tysięcy czy miliony zł? Michał Ręczkowicz: Raczej setki tysięcy.Paweł Janda: Miliony, jeżeli chcielibyśmy mieć rzeczywi-ście wszystko opisane.Czy jest możliwe, że te informacje byłyby podane w różnych formach: albo jako tekst na ekranie, albo tekst odczytywany przez lektora?Paweł Janda: Nie ma problemu. Może to być tekst, może być lektor czy nawet krótki filmik. Taka aplikacja jest rze-czą rzeczywiście innowacyjną. Mówiliście, że zmiany na rynku IT zachodzą rewolu-cyjnie. Jesteście gotowi do zmieniania się razem z ryn-kiem?Michał Ręczkowicz: Zdecydowanie tak. Szukamy nowinek z całego świata. Jeżeli znajdziemy coś ciekawego, zaraz my-ślimy, jak by to można było wdrożyć na rynku lokalnym. Paweł Janda: Jeżeli mówimy o nowinkach, to Google opracowuje specjalne okulary, tzw. Google glass, które już są w tak zaawansowanej fazie testów, że w tym roku powinny trafić do sprzedaży. Wprawdzie nie w Polsce, ale ich sprowadzenie z USA nie będzie stanowiło problemu. Zakładając takie okulary, będziemy mieli przed oczami „rozszerzoną rzeczywistość”, np. będziemy mogli odczy-tać maila czy SMS-a z naszego telefonu. Na jakiej podstawie takie okulary będą identyfikowały nas z naszym kontem?Paweł Janda: Przez Bluetooth będą połączone ze smart-fonem.Michał Ręczkowicz: Będzie też można np. zadzwonić do kogoś i przez kamerkę udostępnić widok. Czyli będziemy widzieli to samo co osoba, z którą rozmawiamy. Pytanie tylko, na ile technologia będzie na usługach człowieka, a nie odwrotnie.

VIP tylko pyta

30 VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Page 31: VIP Biznes&Styl

Paweł Janda: Wszystko wymaga rozwagi. Uzależnienia czy nałogi związane z komputeryzacją na pewno występu-ją, ale tak samo można się uzależnić od herbaty.Ale czy potrafimy dostatecznie szybko i rozumnie – przy takim postępie technologicznym – przerabiać tak wiele bodźców, które na nas oddziałują? Michał Ręczkowicz: Coraz cenniejsza będzie umiejętność wyboru rzeczy, które chcemy przyswoić. Wykorzystujemy coraz nowsze urządzenia, np. sterujemy robotami bezdo-tykowo czy przy pomocy smartfona, używamy sztucznej inteligencji w robotach i smartfonach. Tak bardzo poszerza to nasze możliwości, że musimy sami coś wybrać. Unikniemy sytuacji, jak np. z japońskiego metra, gdzie Japończycy ze swoimi smartfonami i aplikacjami są tak odizolowani od innych, że z nikim nie nawiązują żadne-go kontaktu, nawet wzrokowego.Paweł Janda: To prawda, nieraz jest pokusa zamknięcia się tym świecie. Ale nie dajmy się zwariować.Co zrobić, żeby nie dać się zwariować?

PAWEŁ JANDA: POTRZEBNY JEST ZDROWY ROZSĄDEK. NA PEWNO JEST MASA APLIKACJI, KTÓRE UŁATWIAJĄ ŻYCIE, DOBRZE JEST TEŻ CZASAMI MIŁO SPĘDZIĆ CZAS PRZY GRACH KOMPUTEROWYCH LUB MOBILNYCH, ALE MOŻNA TEŻ WYJŚĆ, POGRAĆ W PIŁKĘ NA ŚWIEŻYM PO-WIETRZU, TROCHĘ SIĘ PORUSZAĆ. WARTO TO MĄDRZE POŁĄCZYĆ.

Aplikacje się patentuje?Michał Ręczkowicz: Raczej nie. Ciężko opatentować rozwiązania IT, bo zaraz ktoś może napisać coś po-dobnego.Założyliście swoją firmę będąc studentami. Coraz wię-cej studentów pracuje, chcąc zarobić na studia. Ale są to z reguły doraźne zajęcia w rodzaju kelnera w restau-racji czy korepetytora. Wasze doświadczenia w biznesie już są poważne i przyszłościowe. To jednak ewenement wśród Waszych rówieśników…Michał Ręczkowicz: Zdarzają się studenci, którzy prowa-dzą swoje biznesy. Prawdą jest jednak, że wśród naszych rówieśników ciężko jest znaleźć takich, którzy mieliby firmę podobną do naszej. A jak powstała? Tak dobrze ba-wiliśmy się na kole naukowym, tak lubiliśmy to, co robili-śmy, że stwierdziliśmy: „dlaczego by nie założyć firmy?”. Mamy mnóstwo planów, marzeń, pomysłów. Brakuje nam funduszy i ludzi, by je zrealizować. Nieraz potem słyszy-my, że ktoś zrobił coś, czego my nie mogliśmy zrobić, bo nie mieliśmy możliwości, choć mieliśmy pomysł. Co chwi-lę nam coś wpada do głowy. Mamy zespół młodych, krea- tywnych ludzi, którzy mają mnóstwo pomysłów. Nie jest tak, że proponujemy coś tylko my dwaj: ja i Paweł. Każdy może zaproponować firmie jakiś pomysł i my go możemy realizować.Gdy ktoś Was ubiegnie, odczuwacie bardziej satysfak-cję, że mieliście podobny pomysł, czy rozczarowanie, że nie było możliwości, by go zrealizować?Paweł Janda: Mamy mieszane uczucia (śmiech).

Michał Ręczkowicz: Nie ogarniemy wszystkiego. Gdyby-śmy mieszkali w Stanach i mieli inwestora, byłoby łatwiej realizować wiele pomysłów.A w Polsce łatwo jest znaleźć inwestora?Michał Ręczkowicz: O wiele łatwiej jest pozyskać inwe-stora za granicą, zwłaszcza w Stanach. Tam często wystar-czy mieć pomysł i kogoś do niego przekonać, by dostać pieniądze na jego realizację. U nas trzeba mieć „gotowca”.Myślicie o pracy na etat w jakimś gigancie IT?Michał Ręczkowicz: Nie (śmiech). Tak jak jest, jest bar-dzo fajnie. Związaliście się z Rzeszowem, z którego wielu młodych chce wyjechać. Wy – z tego co wiemy – nie macie takie-go zamiaru. Nie korci Was, by jednak taki biznes jak Wasz związać z większym ośrodkiem?Michał Ręczkowicz: Mieszkałem kilka lat w Wiedniu, na-uczyłem się tam dużo, ale wiem, że w Polsce opłaca się zor-ganizować firmę, zwłaszcza IT, ponieważ jest dużo taniej i można brać zlecenia z zagranicy, a nasze płace nie mu-szą być takie słabe, jakie są w polskich realiach. Rzeszów ma również duży potencjał tkwiący w ludziach. Uczelnie ściągają fajnych studentów, którym się chce i w każdym roczniku można znaleźć osoby aktywne, kreatywne, dążą-ce do osiągnięcia sukcesu. Nasza przewaga konkurencyjna polega na tym, że jesteśmy blisko tych osób, czasami je szkolimy, mówimy, w jakim kierunku powinny iść, zdo-bywamy ich zaufanie. Łatwiej im potem przyjść do nas na staż, praktykę czy nawet do pracy.Wiele jest firm w Rzeszowie, które zajmują się tworze-niem aplikacji?Paweł Janda: Jeżeli chodzi o taką wąską specjalizację, to można je policzyć na palcach jednej ręki.Zwykle są to młodzi ludzie podobnie jak Wy?Paweł Janda: Nie tylko. Są też „starzy wyjadacze”, którzy na informatyce „zjedli zęby”, a zobaczyli w tym potencjał i pieniądze.

MICHAŁ RĘCZKOWICZ: OSTATNIO MAMY WIELE PRZY-PADKÓW, ŻE FIRMY CHCĄ ROZWIJAĆ DZIAŁY MOBILNE POPRZEZ NASZĄ FIRMĘ, WSPIERAJĄC SIĘ NASZYM DO-ŚWIADCZENIEM. KLIENT ZLECA APLIKACJĘ MOBILNĄ FIRMIE X, A TO ZLECENIE LĄDUJE U NAS JAKO U PODWY-KONAWCY.

Były propozycje przejęcia Was?Paweł Janda, Michał Ręczkowicz (jednocześnie): Jesz-cze nie.A ekskluzywny klient, którym chcielibyście się pochwa-lić?Paweł Janda: Jeszcze nie mamy dużych, powszechnie rozpoznawalnych klientów.Michal Ręczkowicz: Ale możemy pochwalić się współ-pracą z firmą Microsoft. Ostatnio pomagamy im w prowa-dzeniu szkoleń dla studentów i praktykantów z całej Polski nt. tworzenia gier. Oni pomagają nam marketingowo. Wy-graliśmy parę konkursów Microsoftu, więc jesteśmy dla nich specjalistami. Doceniają nas. ■

VIP tylko pyta

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014 31

Page 32: VIP Biznes&Styl

Kto by pomyślał?! Ten wysoki, brodaty mężczyzna, na oko hipis z traperem w jednym, to technik włókiennik, który w Bieszczady przyjechał z Łodzi.

– Takie to były czasy na początku lat 70. XX wieku – opo-wiada Ryszard Krzeszewski. – Młody, zaczytany w książ-kach Karola Maya, Jacka Londona i naszych Centkiewiczów, nie dziwota, że zamarzyła mi się traperka, dziewicza przy-roda jak w Kanadzie albo na Alasce i ja na koniu przemie-rzający dzikie tereny. Dla chłopaka z Łodzi, zatrudnionego w fabryce „Dywilan”, gdzie pracowało się na trzy zmiany, Bieszczady zdawały się polskim „dzikim Zachodem”, tym bardziej że wtedy te tereny opisywano jako dzikie, niedo-stępne, słabo zaludnione i czekające na nowych osadników.

Krzeszewski wziął więc plecak w wakacje i poje-chał na południe Polski. Przewędrował z Krynicy Górskiej przez Beskid Niski do Halicza i zachwy-

cił się Bieszczadami. – Byłem zafascynowany górami, kli-matem miejsca, ludźmi, którzy żyli blisko natury i zdawali się być wolni. To była zupełnie inna atmosfera niż duszny PRL w dużych miastach. Amerykańskie „dzieci kwiaty” buntowały się przeciwko wojnie w Wietnamie i kapitalizmo-wi, ja miałem dość komuny – wspomina.

Szybko w te Bieszczady wrócił. W 1974 roku rzucił pracę w „Dywilanie” i w sierpniu znów był w Bieszczadach, gdzie tym razem planował zostać na dłużej. Trafił do dawnej biesz-czadzkiej wsi Caryńskie, z której po wojnie wszystkich miesz-kańców wysiedlono, zabudowania i cerkiew spalono, ale wieś ze względu na swoje położenie – z dala od szlaków i dróg – stała się w latach 60. i 70. XX wieku słynnym adresem, pod który zjeżdżali polscy hipisi, by kontestować rzeczywistość.

– To było kolorowe towarzystwo; trochę uczniów, stu-dentów, trafiali się też byli więźniowie, którzy po odbyciu kary w półotwartym więzieniu w Bieszczadach pozostawali tu na stałe. Jesienią studenci i uczniowie rozjechali się po Polsce, a ja postanowiłem zostać i sprawdzić się w trudnych warunkach – opowiada Prezes. Na początku mieszkał w na-miocie, potem zaczął budować szałas na Caryńskiem. Brzo-zowe bale poobijał folią, szpary poutykał mchem, a w środku zrobił piec z kamieni i cegieł, jakie znalazł po zabudowa-

PORTRET

Dziś w Bieszczadach duże pieniądze widać na każdym kroku. Przyjeżdża inwestor, wykłada miliony i powstaje hotel albo pensjonat. Prawdziwych traperów, którzy od kilkudziesięciu lat oswajali dzikie ścieżki,

własnymi rękami karczowali las i stawiali pierwsze pensjonaty, jest może kilkunastu. Dlatego, gdy w okolicach Otrytu na koniu przemknie długowłosy mężczyzna, koniecznie w kapeluszu, w ciemno krzyczą za nim „Prezes”.

Ryszarda Krzeszewskiego w Bieszczadach znają wszyscy, mało kto tylko pamięta jego prawdziwe imię i nazwisko. Wiele lat temu utarło się „Prezes” i tak zostało, chyba że jeszcze ktoś z amerykańska zakrzyknie:

Ty, Zaklinacz Koni z Chmiela?!

Tekst Aneta GierońFotografie Tadeusz Poźniak

niach nieistniejącej już wsi. Jak mróz ścisnął bardzo, szło się do schroniska „Koliba” – ogrzać, pogadać z innymi, pożar-tować.

Prezes z Jaskiniowego Klubu Sportowego

Z tamtych czasów pochodzi też legendarna ksywka Pre-zes. – Żartowaliśmy, że do schroniska można by na nartach zjeżdżać, bo szybciej i przyjemniej, a przy okazji założymy Jaskiniowy Klub Sportowy. Ja miałem wtedy takie stare, drewniane narty zapinane na sprężynę. Koledzy szybko pod-chwycili, że skoro mam narty, to i prezesem klubu mogę zo-stać. Na początku się krzywiłem na tego Prezesa, szybko to jednak wyszło z kręgu ludzi pod Caryńskiem, ktoś podłapał w sklepie, inny powtórzył w knajpie i tak się rozeszło po Bieszczadach. Dziś prawie nikt nie mówi do mnie Krzeszew-ski, tylko Prezes, nawet wójt w Lutowiskach tak się do mnie zwracał – wspomina.

Tak pod Caryńskiem Krzeszewski spędził ponad dwa lata, w lecie zbierał jagody, grzyby i wystarczało na przeżycie w Bieszczadach przez zimę. Piękny

zakątek miał też swoją wadę, leżał w pasie przygranicznym i był magnesem dla wszelkich niebieskich ptaków. W końcu esbecy z milicjantami i pogranicznikami zrobili nalot na Ca-ryńskie, zniszczyli namioty i szałasy, a nielegalnych lokato-rów aresztowali. Krzeszewskiego wtedy w szałasie nie było, gdy wrócił wieczorem, nie było co zbierać. Prezes próbował jeszcze jakoś przetrwać, pomieszkiwał w namiocie, w „Chacie Socjologa”, w końcu przyszła sroga zima i w Wigilię wrócił do Łodzi. W dodatku był szukany listem gończym i coś trzeba było wymyślić na usprawiedliwienie przed milicją.

– Byłem przestępcą, bo bez stałej pracy i zameldowania mieszkałem w Caryńskiem, a to było strefa przygraniczna – tłumaczy Prezes. – Dziś wydaje się to śmieszne i absur-dalne, ale wtedy były z tego poważne kłopoty. Wróciłem do Łodzi, znalazłem pracę, z czym jako mistrz włókiennik nie miałem większego problemu, i zgłosiłem się do łódzkiej mi-licji, udając, że zupełnie nie wiem, skąd ten list gończy. Prze-konałem ich, że byłem spokojnym turystą, który spędził ►

Prezes z Chmiela

32 VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Page 33: VIP Biznes&Styl

PORTRET

„Prezes” Ryszard Krzeszewski.

Page 34: VIP Biznes&Styl

PORTRET

trochę czasu w Bieszczadach, a miejscowi milicjanci jakieś głupoty na mnie wypisują. Funkcjonariusze za bardzo nie dociekali i sprawa się rozmyła.

Wtedy też wydawało się, że Ryszard Krzeszewski raz na zawsze pożegna się z Bieszczadami. Na dobrych kilka lat osiadł w Łodzi, poszedł przykładnie do pracy w fabryce, zna-lazł sobie dziewczynę, która później została jego żoną i na rok wyjechał do Stanów Zjednoczonych.

– Ale jak w 1980 roku w Stanach zobaczyłem w telewi-zorze Wałęsę, strajki w Polsce i ten klimat „wolności”, zo-stawiłem wszystko i pognałem do Polski – dodaje. W ame-rykańskich dżinsach i z niewielką kupką dolarów w kieszeni, od razu po powrocie pojechał w Bieszczady. Uparł się, że jako osadnik kupi ziemię i tym razem już na stałe, legalnie osiądzie w górach. Ktoś mu podpowiedział, że ładna działka jest w Chmielu, na co się skrzywił, bo przecież przez dwa lat spędzone pod Caryńskiem schodził te tereny i jakoś nic takiego mu się w oczy nie rzuciło. W końcu jednak pojechał i jak usiadł pod drzewami na stoku Otrytu, gdzie w dole miał San, a przed sobą panoramę na Dwernik-Kamień, Połoninę Caryńską i Smerek, wstać już nie chciał.

I się zaczęło. Ziemi żadnej nie będzie, bo Krzeszewski przecież nie rolnik, ani syn rolnika, w dodatku jakiś hipis. Miejscowe władze przyszłym kupcem i osadni-

kiem na ich terenie zachwycone nie były. Ale co tam, 30-la-tek za stary na zawodową szkołę rolniczą, pojechał na kursy rolnicze do Rozwadowa, dyplom dostał i… wybuchł stan wojenny. – Byłem pewny, że o ziemi w Chmielu mogę zapo-mnieć – mówi Prezes. I… szok, do gminy Lutowiska wkro-czył wojskowy komisarz, jak to było w większości gmin w Polsce w tamtym czasie, i bardzo chciał udowodnić swoją skuteczność. Od ręki kazał załatwiać wszystkie nierozpatrzo-ne sprawy w gminie i tak w lutym 1982 roku do Łodzi, gdzie Prezes już powrócił bez nadziei na żywot w Bieszczadach, przyszło wezwanie, by natychmiast przyjeżdżał do Lutowisk i kupował prawie 15 hektarów ziemi w Chmielu.

Chłopak z Łodzi osadnikiem w Chmielu

– Prawie na skrzydłach pognałem wtedy w Bieszczady – śmieje się Prezes. – Dostałem zniżki na ziemię jako młody rolnik, osadnik i jeszcze mający rodzinę, bo wcześniej wzią-łem ślub z dziewczyną, z którą byłem w Stanach, i za 4,5 tys. zł stałem się właścicielem działki w Chmielu. To były śmiesznie małe pieniądze, porównywalne z jedną średnią pensją.

Krzeszewski doczekał jeszcze w Łodzi do lata i w czerwcu 1982 roku przyjechał do Chmiela, skąd obiecał sobie już nigdy nie wyjechać. Zaczął

nowe życie, żona niestety wybrała życie w mieście i studia, a on już po rozwodzie rozbił namiot pod drzewami i w gło-wie rysował swoją przyszłą zagrodę z końmi.

– Na działce wszędzie był las, a ja w tym namiocie mieszkałem ponad rok, przez kolejnych 10 lat budowałem stajnię, przy której zrobiłem sobie pokoik mieszkalny. Żyłem ze sprzedaży drewna, a to, co wykarczowałem przygotowy-wałem pod łąki. Paliłem krzaki, wyrywałem korzenie z zie-mi, orałem ciężkim pługiem, jechałem glebogryzarką i ręcz-nie siałem trawę – nauczył mnie tego miejscowy z Chmiela – mówi Prezes. To było traperskie życie, ogromnie ciężka

praca i trudne warunki. Za całe gospodarstwo stał wtedy koń Otryt, pies i kilka kóz, Prezes odkupił od Billa z „Chaty Soc- jologa”, kiedy ten trafił do więzienia.

To długa historia, w każdym razie Bill nie był żadnym przestępcą, tylko zbieraczem militariów i to go zgubiło. W czasie stanu wojennego milicja znalazła u niego w schro-nisku broń z czasów I wojny światowej, co nikogo nie dziwi-ło, bo Bill nigdy nie krył się ze swoimi zainteresowaniami, ale to wystarczyło, by trafić do aresztu. Krzeszewski przejął więc jego inwentarz, a pieniądze za zwierzynę wpłacił mu na książeczkę PKO. Bill miał na drobne wydatki w więziennej kantynie.

Prezes w kolejnych latach rozbudowywał stajnię, poja-wiały się w niej kolejne konie, a wśród nich najważ-niejsza klacz – Kiwi – kupiona od Tomka Nawrota

z „Koliby”. Dziś Otryt i Kiwi już nie żyją, ale od Kiwi zaczęła się hodowla koni i stadnina, które obecnie liczy 15 koni. – To były ciężkie, ale i szczęśliwe czasy. W młodości napatrzyłem się, jak w westernach jeżdżą na koniach, a potem w Chmie-lu sam mogłem wsiąść na koń i pojechać na połoniny. Dziś już mniej, ale jeszcze kilkanaście lat temu jechało się konno na pocztę, do sklepu po zakupy, w odwiedziny do schroniska. Wtedy też poznałem i pokochałem konie, zacząłem się o nich uczyć, dokształcać, jeździć na kursy – wspomina Prezes. – Jak budowałem stajnię, wiele osób bezinteresownie mi pomagało, w zamian mogli pojeździć konno. A i tak ciągle brakowało mi pieniędzy, bo co zarobiłem na sprzedaży drewna, zbiórce runa leśnego, albo najmując się jako wozak w Lasach Państwowych, wszystko wydawałem na rozbudowę stajni, konie i fundamen-ty pod przyszły, nierealny wtedy pensjonat.

Przełomowy okazał się początek lat 90. XX wieku. W 1992 roku Prezes spotkał Joasię, wtedy studentkę I roku KUL-u w Lublinie i jak to bywa, o wszystkim przesądził przypadek. Poznali się w Józefowie na Roztoczu, gdzie od-bywał się festiwali piosenki turystycznej, a Prezes przyjechał tam namówiony przez znajomych poznanych w Chmielu. Szybko się pobrali i wydawało się, że siedlisko w Chmielu wkroczy na nowe, szczęśliwe tory. W 1993 roku Prezesowi urodził się syn Kuba, a kilka tygodni potem spłonęła biesz-czadzka zagroda.

– Zostałem z tym, co miałem na sobie: gumiaki, podarte dżinsy i kapelusz na głowie – mówi Prezes. Spłonęło wszyst-ko, stajnia, nasz pokoik, pieniądze uskładane na przeżycie zimy. Uratowały się konie, bo były na pastwisku. Stajnia za-paliła się najprawdopodobniej od samozapłonu, Prezes z ko-legą byli wtedy w obejściu, oglądali konie, pięknego ogiera zakupionego na aukcji w Zabajce. Gdy dobiegli do stajni, nie było co ratować, wszystko w płomieniach.

– To był najtrudniejszy moment od czasu, kiedy osiedli-łem się w Chmielu. Jednocześnie doświadczyłem wtedy tak niezwykłego wsparcia od ludzi w Bieszczadach, że nawet przez chwilę nie pomyślałem, żeby to wszystko rzucić i wró-cić do Łodzi – dodaje.

Do dziś pamięta, jak płonęła stajnia, a Stanisław Rusin z Rusinowej Polany, który akurat przejeżdżał, patrząc na pogorzelisko klepnął go w plecy, mówiąc: „Nie martw się, zbudujesz lepsze”. Ludzie pospolitym ruszeniem zaczę-li mu zwozić ubrania, żywność, ktoś podstawił przyczepę kempingową, by miał gdzie spać. Wojomir Wojciechowski, ówczesny dyrektor Bieszczadzkiego Parku Narodowego,

34 VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Page 35: VIP Biznes&Styl

przygarnął konie Prezesa na zimę, a starzy koledzy, z Lut-kiem Pińczukiem na czele, zorganizowali w Cisnej zrzutkę na kolegę, by ten miał za co przeżyć do wiosny. Prezes nie miał wyjścia, do Łodzi pojechał zobaczyć żonę, maleńkiego synka i szybko wrócił odbudowywać domostwo w Chmielu.

– W tym nieszczęściu okazało się trafem szczęśliwym, że byłem ubezpieczony w PZU. Dzięki temu dostałem sporo pieniędzy – choć to i tak starczyło ledwie na kupno drewna i pustaków – wspomina Prezes.

Mieszkał w indiańskim tipi i wszystko robił sam, pytał znajomych budowlańców, elektryków, czytał książki i tak przez kolejnych dziesięć lat

powstawał wymarzony pensjonat, dziś znany jako Ośrodek Górskiej Turystyki Jeździeckiej „U Prezesa”. Żona z syn-kiem przez pierwsze cztery lata po pożarze większą część roku mieszkała w Łodzi, do Chmiela przyjeżdżała tylko la-tem. Wtedy dawali radę mieszkać w skromnej szopie, po-mieszkiwali u Zofii Komedowej, w końcu Prezes wykończył pomieszczenie w piwnicy, w jadalni zbudował kominek i w 1998 roku, gdy po raz pierwszy zorganizował obóz kon-ny, Joanna z Kubą już na stałe zostali w Chmielu. A i wtedy nie było lekko, prąd w ich domu pojawił się dopiero w 2001 roku, gdy skorzystali z nowej ustawy, która nakazywała pod-łączenie prądu przez państwo każdemu, kto wyraził takie ży-cie. Wcześniej pracowali i uczyli się przy świeczkach.

Traperskie rajdy konne z Prezesem przez Bieszczady

Gdy dziś patrzy się na ten jeden z najsłynniejszych Ośro-dek Górskiej Turystyki Jeździeckiej w Bieszczadach, na piękne zabudowania, idealnie czyste konie w stajniach, za-gospodarowane podwórko, wydaje się, że wszystko przyszło szybko i łatwo. – Nic bardziej mylnego – śmieje się Prezes, choć na pewno kilka razy miał dużo szczęścia w życiu.

Choćby do koni. Te pojawiły się późno, bo Ryszard Krzeszewski miał już więcej niż 30 lat. I choć początkowo miały być tylko spełnieniem młodzieńczego marzenia o ga-lopie wierzchem po górach, z czasem stały się sposobem na życie, a Prezesowi przyniosły sławę bieszczadzkiego zaklinacza koni.

– Wiele lat spędziłem z końmi i nauczyłem się z nimi żyć, oswajać je i wychowywać. To żadna wiedza tajemna, raczej praca, ciągłe dokształcanie się, czytanie specjalistycznych książek, jeżdżenie na kursy – mówi.

A z końmi Prezes pracuje od narodzin. Zwierzę musi wiedzieć, że człowiek, mimo iż drapieżnik, nie jest jego wrogiem. Musi istnieć między nimi więź, przy czym czło-wiek jest tylko dodatkiem, przyjacielem, bo największa więź zawsze ma być pomiędzy klaczą a źrebakiem. Dzięki temu konie w Chmielu słyną z łagodnego charakteru. Naj-większy laik jeździecki nie boi się ich dosiadać, bo wie, że nie kopną, nie ugryzą, nie wierzgną, ale poprowadzą naj-bardziej niedoświadczonego jeźdźca.

– Koń z natury jest dużo bardziej impulsywny niż czło-wiek, dlatego przy koniach nie można być nerwowym, agresywnym, ale łagodnym i stanowczym – dodaje Prezes, o którym mówią, że każdego nauczy jeździć konno, a kto raz konno pozna bieszczadzkie połoniny, już zawsze chce wra-cać na górskie rajdy.

Z tego też słynie agroturystyka „U Prezesa” w Chmielu, gdzie co roku wiosną i jesienią zjeżdżają turyści z całej Polski, by wziąć udział

w kilkudniowym rajdzie traperskim po Bieszczadach. Jest dokładnie tak, jak na dzikiej wyprawie być powinno. Spa-nie w namiotach pod gwiazdami, mycie się w strumieniu, gotowanie w kociołku na ognisku i wędrówka na koniach objuczonych sakwami z prowiantem i śpiworami. Jest tylko bieszczadzka przyroda, koń i człowiek.

– I tak jakoś tego Prezesa sobie usankcjonowałem – je-stem prezesem Bieszczadzkiego Klubu Górskiej Turystyki Jeździeckiej – śmieje się Ryszard Krzeszewski. W Bieszcza-dach jest coraz więcej ośrodków jeździeckich i coraz więcej turystów chce Bieszczady poznawać konno. Zresztą to już są zupełnie inne Bieszczady niż kiedyś. Nie lepsze, czy gor-sze, ale na pewno ciągle wymagające. Tu albo masz na siebie pomysł, albo wystajesz pod sklepem z piwem, lub szybko wracasz do życia w mieście. Jeśli za czymś tęsknię, to za czasami, kiedy więcej było lasów i mniej ludzi, ale to naiwne marzenia. Dziś w Bieszczadach najważniejsza jest realiza-cja mądrej polityki, tak by naturalnej przyrody nie zniszczyć i zbyt nachalnie nie zadeptać. ■

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014 35

Page 36: VIP Biznes&Styl

BĄDŹMY szczerzy

Jarosław A. SzczepańskiDziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.

Czekanie na brukselskiekrasnoludki

Niecałe dwa miesiące temu pisałem w tym miejscu o nie-obliczalnych skutkach lekceważenia przełomowych dla państw momentów, które mści się nawet setki lat. Chodziło o lekkomyśl-ne dopuszczenie przez Rzeczpospolitą do podpisania w stycz-niu 1654 roku ugody perejasławskiej pomiędzy Radą Kozacką a pełnomocnikiem cara Rosji Aleksego I, oddającej Ukrainę pod protektorat Moskwy. Wprawdzie cztery lata później, 16 wrze-śnia 1658 r., Kozackie Wojsko Zaporoskie na mocy unii hadziac-kiej wprowadziło ówczesną Ukrainę, pod nazwą Księstwa Rus- kiego, jako równoprawne państwo do Rzeczypospolitej, która od tej pory stawała się Rzecząpospolitą Trojga Narodów (Koro-na, Wielkie Księstwo Litewskie i Księstwo Ruskie właśnie), co anulowało ugodę perejasławską, ale na pełne wprowadzenie postanowień hadziackich okazało się być już za późno. Rosja nie spała, doprowadziła do buntu chłopstwa ruskiego, tzw. czer-ni, w walkach zginął kanclerz ruski Jerzy Niemirycz, a obalony hetmanat Iwana Wyhowskiego przejął Jerzy Chmielnicki będący marionetką Moskwy. Rzeczpospolita wkroczyła na równię po-chyłą z finałem w 1795 r. Gdyby akcesja ówczesnej Ukrainy do Rzeczypospolitej, jako państwa równorzędnego Koronie i Wiel-kiemu Księstwu Litewskiemu, miała miejsce kilka lat wcześniej, jeszcze przed ugodą perejasławską, losy naszej części Europy, a w następstwie całego Starego Kontynentu, potoczyłyby się zgoła inaczej.

Czas przebudzenia Ukrainy, którego jesteśmy naocznymi świadkami, to dobra okoliczność, aby przywołać czas przełomu z drugiej połowy XVII wieku. Kijowski Majdan, mimo mroźnej zimy, trwa już trzy miesiące. Jeśli Janukowycz liczył, że mroźne noce osłabią wolę sprzeciwu przeciw wycofaniu się Ukrainy z umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską, to dziś wiemy na pewno, że się przeliczył. Mało tego, zauważył chyba, że lekce-ważąc kompletnie europejskie aspiracje Ukraińców, zaprowadził młode, 23-letnie państwo na próg wojny domowej. Bunt obywa-telski rozlewa się po całym kraju, zaczyna się okres ewidentnej dwuwładzy, co jest charakterystyczne dla początków klasycznej rewolucji. W tej sytuacji, gdy piszę ten tekst (25 stycznia), Ja-nukowycz proponuje niektórym opozycjonistom stanowiska pre-miera i wicepremiera, amnestię dla aresztowanych uczestników buntu i ograniczenie władzy prezydenta. I tego, na szczęście, nie kupują liderzy opozycji. Zdają sobie sprawę z tego, że Majdan trwa nie po to, aby X, Y czy Z dostali wysokie stanowiska, ale po to, by doprowadzić do przemodelowania państwa, dokoń-czyć to, co było celem pomarańczowej rewolucji. I jeszcze jedno

arcyważne przesłanie Majdanu: Ukraińcy nie chcą żyć pod pro-tektoratem Moskwy. 23 lata suwerenności wystarczyły, by naród rozsmakował się w wolności, mimo że nie żyje mu się lekko.

W tym wszystkim zadziwia bierność polskiego prezydenta, polskiego rządu, polskiego MSZ. Niby popieramy Majdan, niby przestrzegamy Janukowycza przed użyciem siły, ale brak w tym wszystkim jakiejś długofalowej wizji. Ponoć na szczycie szefów dyplomacji państw UE minister Sikorski nie zabrał głosu! Może polskie władze nie chcą niepotrzebnie, w ich mniemaniu, narażać się Moskwie. I dlatego czekają na ruchy z Brukseli. Tymczasem praktyka przyjęta w Unii jest taka, że w sytuacjach nadzwyczajnych oczekuje się inspira-cji w krajach taką sytuacją najbardziej zainteresowanych. Przecież w sprawie przyszłości Ukrainy nie będą się wysilać z pomysłami rządy Portugalii czy Hiszpanii. Tymczasem były premier Kazimierz Marcinkiewicz w TVN 24 mówił z pełnym przekonaniem, że Polska nie powinna aspirować do ważnej roli w rozwiązaniu kryzysu ukraińskiego! Niech się tym zajmu-je Unia jako Unia. Czyżby zapomniał, że Unia to też Polska? Że to poprzez Polskę Unia graniczy z Ukrainą? Że z chwilą akcesji to również Polska jest odpowiedzialna za stanowi-sko Unii w sprawach kryzysowych? Marcinkiewicz zdaje się traktuje obecność Polski w Unii trochę infantylnie: rozkoszuj-my się możliwościami, jakie daje nam członkostwo w UE, ale kryzysy, które dotykają również ją, niech rozwiązują jakieś brukselskie krasnoludki! To intelektualny koszmar...

A może Marcinkiewicz i jemu podobni nie wierzą w trwa-łość Unii, więc lepiej, w razie czego, nie narażać się Moskwie? Pewnie, że Unia dzisiaj jest, ale w perspektywie paru lat może być różnie. Jednak Ukraina, Polska, Litwa, Łotwa, Estonia, Wę-gry, Słowacja, Czechy nie wystrzelą się w kosmos, zostaną tam, gdzie są.

W tym kontekście warto spojrzeć na determinację Putina i jego administracji w utrzymaniu Ukrainy w rosyjskiej strefie wpływów. Prawda jest taka, że bez Ukrainy Rosja straci wiel-komocarstwową kondycję. Nigdy zresztą by jej nie osiągnęła, gdyby unia hadziacka miała miejsce kilka lat wcześniej. A nie miała, bo po polskiej stronie w odpowiednim czasie zabrakło dalekowzroczności, za to był nadmiar pychy, prywaty, korupcji i głupoty. Przecież los Ukrainy w połowie XVII wieku rozegrał się w ciągu pięciu lat zaledwie! A skutki ponosimy do dziś. ■

36 VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Page 37: VIP Biznes&Styl
Page 38: VIP Biznes&Styl

Magdalena Zimny-LouisRzeszowianka z urodzenia, przebywająca „czasowo za granicą”, jak twierdzi urząd meldunkowy oraz kartoteka parafialna. Od dwóch dekad mieszka w Anglii, w mieście Ipswich po zachodniej stronie. Kojarzy się z żużlem, jako że przez 10 lat prowadziła speedway club Ipswich Witches. Od 2007 roku pracuje dla angielskiego wymiaru sprawiedliwości oraz pisze książki o tematyce NIE ŻUŻLOWEJ. Pierwsza – „Ślady hamowania”, została nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, druga pt. „Pola” weszła na półki we wrześniu 2012 r. i od razu trafiła w serca czytelników.

Co zamiast bombonierek, rajtuzz wzorkiem i kwiatów na patyku

POLSKA po angielsku

Nad czym może ubolewać autorka książek? Przede wszystkim nad tym, że Polacy nie chcą czytać, ani jej utworów pisanych prozą po nocach, ani żadnych innych literackich dzieł zalegających księgarskie półki. W stycz-niu kupiłam bilet w jedną stronę na trasie London Stansted – Rzeszów Jasionka. Szlak, który przetarłam i zdarłam ostatnimi laty, pokonałam jak zawsze w 2 godziny 15 minut. Leciał wesoły samlot pełen młodych matek, płaczących dzieci, babć i dziadków po wizycie oraz siły roboczej, którą Premier nawołuje do powrotu na łono ojczyzny, niewiele oferując na zachętę (niechby choć ta nieszczęsna składka na ZUS została obniżona. Tydzień mieszkam w Polsce, tydzień słucham o gang-sterce ZUS-u). Lecimy ponad chmurami europejskimi, pachnie kawą i rogalem z mikrofalii, zaraz potem kieł-basą i serem z dziurami, jako że z walizeczek podręcz-nych wyjechały na tacki kanapki podróżnych. Sama jem bułeczkę z masłem, paluszkiem wytartym w serwetkę przewracając strony gazety Daily Mirror, którą za darmo można sobie na lotnisku do torebki zgarnąć. Po osiąg- nięciu wysokości przelotowej i przełknięciu ostatniego kęsa przechadzam się po samolocie, aby kontynuować te swoje, nikomu nieprzetrzebne badania na temat sta-nu czytelnictwa w Polsce. 160 Polaków leci z Londynu do Rzeszowa, JEDNA osoba umila sobie podróż czytaniem, 100 osób patrzy przed siebie, po raz kolejny analizując instrukcje ewakuacyjne samolotu przyklejone na siedze-niu przed. Pozostałe 60 użera się z dziećmi, rozmawia z sąsiadem lub śpi. JEDNA czytająca (dziewczyna mło-da, książka o miłości, bo z sercem na okładce i skraw-kiem halki koronkowej) na 160 pasażerów. W czerwcu leciałam z Puli (Chorwacja) do Londynu. W kolejce przed wejściem do samolotu co siódma osoba czytała książkę – przeliczyłam. W minionym roku podróżowałam wiele

pociągiem po Anglii, przemieszczając się z Ipswich na północ do więzienia w Durham i Lincoln. W przedziałach pędzącego pociągu czytali wszyscy, poza głośnymi biz-nesmenami, licytującymi się nawzajem, kto, gdzie, komu i za ile kiedyś oraz dziećmi grającymi w telefonach.

W Polsce trwa wiele akcji zachęcających do czyta-nia i dzieciom, i sobie, ale w dalszym ciągu czyta się mało, nikt nie wie dlaczego. Podobno więcej osób pisze niż czyta, co pokrywałoby się z moim podejrzeniem, iż niezbyt nas interesuje, co inni mają do powiedzenia, raczej sami pragnęlibyśmy się wypowiedzieć.

W czytaniu przeszkadza telewizja, szczególnie je-śli ktoś ma telewizor w sypialni i przed snem, zamiast przeczytać kilka stron, skacze po kanałach niczym zając z pełnym pęcherzem po łące, co kilka sekund zatrzymu-jąc wzrok i bezmyślną uwagę na programach o ludzkiej niedoli, otyłych Amerykanach, spadających samolotach i awanturujących się politykach.

Hamulcem może okazać się cena książek. Uważam, że 33 złote to zbyt wiele, nawet jeśli jest to cena mojej własnej książki, jednakże moża dotrzeć do tanich ksią-żek. Są antykwariaty, biblioteki, wyprzedaże itd.

Trzeba by również zmienić tradycję – zamiast bom-bonierek, rajtuz z wzorkiem, kwiatów na patyku czy wody perfumowanej, czas zacząć kupować soleni-zantowi czy jubilatce książki. Z góry uprzedzam, ktokolwiek mnie zaprosi w gości, dostanie w pre-zencie książkę zamiast zestawu do otwierania win, choć samo wino, niewykluczone, do książki dołą-czę. Na zachętę. ■

Więcej felietonów Magdaleny Zimny-Louis na portalu www.biznesistyl.pl

Page 39: VIP Biznes&Styl
Page 40: VIP Biznes&Styl

Krzysztof Martensbrydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.

AS z rękawa

Taktyka spalonej ziemi

Rok 512 przed naszą erą. Dariusz Wielki zaatakował zamieszkujących tereny dzisiejszej Ukrainy – Scytów. Przewaga armii perskiej była przytłaczająca.

Scytowie wycofywali się, prowadząc tylko wojnę podjazdową, nękając Persów dzięki wielkim umie-jętnościom swoich łuczników. Po raz pierwszy w hi-storii bardzo skutecznie zastosowali taktykę spalo-nej ziemi. Wycofując się, pustoszyli tereny i niszczyli wszystko co pomogłoby posłużyć jako wyżywienie dla armii perskiej. Głód dziesiątkujący szeregi na-jeźdźców zmusił Dariusza do wycofania się.

Rok 1812 – Napoleon wkracza do płonącej Moskwy. Gubernator Fiodor Rostopczyn zorganizował podpale-nie miasta, by nie dopuścić do przejęcia bogactw i za-pasów żywności przez wroga.

Główny wódz rosyjskich wojsk, Kutuzow, podobnie jak kiedyś Scytowie, konsekwentnie stosował takty-kę spalonej ziemi. W rezultacie głód i mróz pokonały Wielką Armię cesarza Francuzów.

Rok 2013 – Trwa zimna wojna między Platformą Obywatelską a Prawem i Sprawiedliwością. Obowią-

zuje retoryka wojenna. Spadają notowania partii rzą-dzącej i coraz bardziej realne staje się przejęcie władzy przez Jarosława Kaczyńskiego w 2015 roku.

Żaden strateg nie pozostawi spichlerza pełnego ziarna przeciwnikom politycznym i to w momencie, gdy własna armia i jej wyborcy potrzebują poży-wienia. Sto pięćdziesiąt miliardów złotych pozwoli w ciągu kilku najbliższych lat skutecznie zagospoda-rować ogromne środki płynące do Polski z Unii Euro-pejskiej i jednocześnie uniknąć nieprzyjemnych cięć w wydatkach.

Argumenty merytoryczne używane przez zwolenni-ków i przeciwników „reformy OFE” nie mają żadnego znaczenia. Liczy się skutek. Jeżeli kasy z OFE nie wyko-rzystałby Tusk, to przegrałby wybory i cały tort w 2015 roku trafiłby do Kaczyńskiego, a to z punktu widzenia stratega politycznego gorzej niż błąd. To samobójstwo.

Trwają poszukiwania innych skarbonek. Okazało się, że Lasy Państwowe mają na swoich kontach ponad 3 miliardy złotych wolnych środków. W ciągu najbliższych dwóch lat rząd przejmie 1,6 miliarda i skieruje na zasi-lenie programu budowy, dróg lokalnych. Scytowie, Ku-tuzow i Bielecki – no cóż historia lubi się powtarzać. ■

40 VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Page 41: VIP Biznes&Styl
Page 42: VIP Biznes&Styl

W Rzeszowie mieszkają ludzie, których związ-ki z Wojciechem Kilarem były bardzo bliskie i serdeczne, m.in. Wergiliusz Gołąbek, który po

raz pierwszy ujawnia fakt posiadania niezwykłych pamią-tek – rękopisów, którymi został obdarowany przez Wojcie-cha Kilara.Elżbieta Lewicka: Jaka była Pana pierwsza refleksja, kiedy dowiedział się Pan o śmierci Wojciecha Kilara?Wergiliusz Gołąbek: To jest trudne pytanie… dlatego, że kiedy człowiek jest z kimś głęboko związany, kiedy ma za sobą lata współpracy, to w pierwszym momencie odczuwa się wielki żal, że wydarzyło się coś, co trudno opisać sło-wami. Ale wie Pani, ja trochę też inaczej na życie patrzę.

Jak Wojciecha Kilara w Rzeszowie aresztować chciano29 grudnia 2013 roku odszedł Wojciech Kilar – wybitny polski kompozytor, człowiek o niespotykanej osobowości. Jego związki w Rzeszowem były krótkie – znalazł się tu niejako przypadkiem, kiedy z rodzicami musiał uciekać z rodzinnego Lwowa w 1944 roku. Jednak pobyt w Rzeszowie okazał się dla przyszłego kompozytora w pewnym sensie proroczy. Tu bowiem spotkał profesora Kazimierza Mirskiego, u którego pobierał lekcje fortepianu. O tym, co wyniknęło z owych lekcji, Kilar wspominał przez całe życie tłumacząc, dlaczego Rzeszów był dla niego tak ważnym miejscem. 22 czerwca 2012 roku Filharmonia Podkarpacka zorganizowała koncert z okazji jubileuszu 80. urodzin kompozytora, w którym brał udział sam jubilat. Zespół Szkół Muzycznych nr 2 w Rzeszowie nosi imię Wojciecha Kilara, a od niedawna także jedna z rzeszowskich ulic upamiętniona została nazwiskiem wybitnego kompozytora.

Tekst Elżbieta LewickaFotografie Tadeusz Poźniak

Inaczej też postrzegał życie Wojciech Kilar. Z jednej strony można powiedzieć, że był miłośnikiem życia, kochał szyb-kie, dobre samochody (szczególnie mercedesy), kochał do-bre jedzenie, sypiał w tych samych hotelach – w warszaw-skim Bristolu, a w Rzeszowie tylko w hotelu Prezydenckim. Kelnerzy wiedzieli, jakie menu przygotować – nie musiał niczego zamawiać. A z drugiej strony był człowiekiem cu-downie wyczuwającym metafizykę i transcendencję. Był człowiekiem bardzo pobożnym, gorliwym, a ja bym nawet powiedział za Leszkiem Kołakowskim, że był święty! To znaczy, że kochał ludzi, kochał świat, ale również kochał Boga, i to trzeba mocno podkreślić. Może mało kto wie, że Kilar po latach – nie ukrywajmy – pewnej obojętności, stał

Wergiliusz Gołąbek, w latach 1990-2006 dyrektor naczelny Filharmonii Rzeszowskiej oraz Festiwalu Muzycznego w Łańcucie, związany z tą instytucją od 1980 r. Obecnie pełni funkcję prorektora ds. Rozwoju i Współpracy Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Jest doktorem nauk humanistycznych.

42 VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Page 43: VIP Biznes&Styl

WSPOMNIENIE

się gorliwym katolikiem, w każdej marynarce nosił różaniec, aby zawsze móc po niego sięgnąć. Przy tym był człowiekiem niesłychanie skromnym i wielkim altru-istą – o czym się nie mówi. Ten altruizm wynikał z jego potrzeby serca. Pomagał ludziom i instytucjom, ale wszyst-kim zabraniał o tym mówić. Wojciech Kilar to przykład człowieka, jakiego się prawie w ogóle w dzisiejszych cza-sach nie spotyka. Ludzie go kochali, nie miał zawistników, nikomu nie zazdrościł. Kiedy widział, że ktoś jest genialny, to starał się mu pomóc i ciągle się dziwił, że wciąż jeszcze ktoś jego muzykę chce grać i słuchać.W życiu Wojciecha Kilara był epizod rzeszowski - tak bym określiła czas, w którym bardzo młody człowiek otrzymał w Rzeszowie właśnie najcenniejszą być może, życiową wskazówkę…

Tak! Kilar mieszkał w Rzeszowie kilka lat i tu cho-dził do szkoły muzycznej, gdzie pobierał lekcje gry na fortepianie u prof. Mirskiego. I od niego właśnie

usłyszał: „Jeśli masz być kiepskim pianistą, to lepiej bądź dobrym kompozytorem”. Profesor zauważył, że Kilar ma łatwość pisania nut w sensie tworzenia muzyki. Kilar nigdy nie zapomniał, że to właśnie w Rzeszowie otrzymał wska-zówkę – jak się okazało – niezwykle trafną, która zaważyła na całym jego życiu.Wojciech Kilar jest honorowym obywatelem Rzeszo-wa, jego imię nosi Zespół Szkół Muzycznych nr 2, także jedna z ulic w mieście. Związki Kilara z Rzeszowem są wyraźne – zwłaszcza w kontekście działalności Filhar-monii Rzeszowskiej.W Filharmonii mieliśmy taki zwyczaj, że po koncertach spotykało się grono osób i w moim gabinecie dyskutowa-liśmy o muzyce i nie tylko, często do późnych godzin noc-nych, a podczas festiwali w Łańcucie nawet i do rana. Anna Hetmańska nazywała te spotkania „posiadami” i z nimi właśnie związanych jest mnóstwo historii, faktów, które dziś zaczynają nabierać ważnego, symbolicznego znacze-nia. I tu chciałbym ujawnić pewien fakt – robię to po raz pierwszy publicznie – związany z jednym z pobytów Kila-ra w Rzeszowie. I wie Pani, teraz uświadamiam sobie, że większości bohaterów tej historii już nie ma wśród nas…To był rok stanu wojennego i inauguracja sezonu arty-stycznego Filharmonii Rzeszowskiej. Grała Regina Smen-dzianka, dyrygował Józef Radwan, a w programie znalazł się m.in. utwór W. Kilara. Po koncercie inauguracyjnym usiedliśmy w gabinecie prof. Radwana, który wówczas był dyrektorem artystycznym filharmonii. Wśród gości była oczywiście prof. Smendzianka, ubrana w piękną eto-lę z norek, żona J. Radwana – Elżbieta, prof. Jerzy Chło-pecki, Anna Hetmańska, Klemens Gudel, Wojciech Kilar i moja skromna osoba. W pewnym momencie Regina Smen-dzianka, kobieta niezwykle delikatna, która nigdy nie piła alkoholu, zapytała, czy nie mamy kieliszka koniaku. Wie-dzieliśmy, że piętro niżej, w pokoju gościnnym, był koniak, więc dyrektor Radwan go przyniósł. Dla wszystkich star-

czyło po symbolicznym „naparstku”, rozpoczęliśmy roz-mowę i w pewnym momencie ktoś zapukał, a do gabinetu dyrektora filharmonii weszło trzech panów w mundurach milicyjnych. „Dobry wieczór! Ooo, tutaj się pije” – usły-szeliśmy. Jak wiadomo, w stanie wojennym był absolutny zakaz spożywania alkoholu w miejscu pracy. Nie pomogły tłumaczenia z naszej strony, że to inauguracja, że jest zwy-czaj wypicia kieliszka szampana czy lampki koniaku itp. Prof. Chłopecki zaczął wygłaszać przemówienie do mili-cjantów o prawach człowieka, A. Hetmańska powiedziała dość ostro i kategorycznie, co myśli o zachowaniu milic- jantów, w szoku była eteryczna prof. Smendzianka, do kąta schował się wylękniony Wojciech Kilar, a ja zacząłem wy-głaszać jakieś tyrady, że nazajutrz muszę być na festiwalu w Krynicy. To trwało prawie godzinę. Ela Radwan nie wy-trzymała i powiedziała: „Józek, dzwoń gdzie trzeba!”

Niestety, nie pozwolono nam zadzwonić – nawet do pierwszego sekretarza!, ale za to zaczęło się le-gitymowanie: „pani jest kim? – ja jestem Regina

Smendzianka, tu na afiszu jest napisane”. Ja i J. Radwan mieliśmy dowody osobiste w innych pokojach, ale nie po-zwolono nam ich przynieść. Nikt nie mógł opuścić gabine-tu. „A pan kto?” – milicjanci zapytali W. Kilara. „Wojciech Kilar, kompozytor” – odpowiedział mistrz. Jak wiadomo, w PRL-u każdy musiał mieć w rubryce „zatrudnienie” c o ś wpisane. Kilar nie miał, bo przecież wykonywał wolny za-wód. A więc komentarz był następujący: „Ooo... niebieski ptak!” My oburzeni zaczęliśmy tłumaczyć, z kim panowie milicjanci mają do czynienia, ale nie wierzyli. Na szczęście w pewnym momencie porucznik dowodzący milicyjnym tercetem sięgnął po telefon i wykręcił tajny numer. Usły-szeliśmy: „Towarzyszu pułkowniku, tutaj jest jakaś Regina Smendzianka, jakiś Wojciech Kilar, jakiś Józef Radwan…” Nastąpiła kilkuminutowa cisza, po której porucznik odło-żył słuchawkę i powiedział do nas: „..no i co, proszę pań-stwa? Po co to wszystko było? Życzymy miłej zabawy i dobrej nocy!”. Przez długą chwilę milczeliśmy oniemiali, aż odezwał się Wojciech Kilar: „Proszę Państwa! Szkoda, że nas nie aresztowali, bo jutro wszyscy w Europie i na świecie wiedzieliby, że w Rzeszowie tak zacne towarzy-stwo aresztowano!”. Oczywiście, domyślaliśmy się, kto mógł nas zadenuncjować milicji – niech ta osoba sama rozważy w swoim sumieniu takie zachowanie, ale faktem jest, że W. Kilar był znanym opozycjonistą, nigdy nie ►

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014 43

Page 44: VIP Biznes&Styl

WSPOMNIENIE

podporządkował się panującemu reżimo-wi, więc dla milicji zatrzymanie takiego człowieka byłoby nie lada gratką, a strach pomyśleć, co by mo-gło być, gdyby zatrzy-mano nas wszystkich.Ma Pan wspaniałe wspomnienia zwią-zane z W. Kilarem, ale posiada Pan też namacalne dowody na Waszą serdeczną znajomość. Czy to była przyjaźń?Przyjaźń to może za duże słowo, nie wiem, czy tego życzyłby so-bie Kilar, ale na pewno między nami były bar-dzo serdeczne więzi. Znałem jego małżon-kę Barbarę, często ja-

daliśmy razem obiad czy kolację. Pamiętam takie ostatnie spotkanie z udziałem dyr. Antoniego Wita i jego małżonki. A Kilarowie byli niezwykłą parą. Emanowała z nich dobroć, życzliwość i miłość, jaką siebie nawzajem obdarzali. Rozu-mieli się bez słów. A jeśli chodzi o te namacalne dowody naszej zażyłości, to jestem posiadaczem partytury Poloneza W. Kilara do filmu A. Wajdy, na którym to rękopisie znaj-dują się jeszcze trzy inne partytury. Trzeba tu powiedzieć, że W. Kilar miał fantastyczne poczucie humoru, lubił żarto-wać i rysować muzyczne rebusy. Na tej partyturze jest napis: „Właściciel dyrektor Wergiliusz Gołąbek” – pisany nutami. Są tu trzy fragmenty najważniejszych, zdaniem Kilara, jego kompozycji, czyli Orawa, Missa Pro Pace i Siwa Mgła. Przy fragmencie Orawy taki oto napis: „Orawa, Orawa, na Ora-wie trawa, a po tej Orawie sakramenckie brawa” – podpis: megaloman W.K. To jest przykład na wielki dystans, jaki Kilar miał do siebie i swojej twórczości. Był dowcipny, przewrotny i pełen paradoksów, a te partytury są najlepszym przejawem jego osobowości.Kiedy stał się Pan szczęśliwym posiadaczem tych par-tytur?

Dokładnej daty nie pamiętam, ale kiedy byłem dyrektorem Filharmonii Rzeszow-skiej, Wojciech Kilar często u nas gościł. Uwielbiali go nasi fil-harmonicy i melomani. Właśnie w ich imieniu pozwoliłem sobie na wręczenie wybitnemu kompozytorowi Zło-

tego Klucza Wiolinowego. W. Kilar był bardzo dumny z tego prezentu i kiedy przyjeżdżał do Rzeszowa, nosił ten klucz – ze szczerego złota wykonany – w klapie marynarki. I kiedyś, paląc papierosa w moim gabinecie, usiadł przy stole i dopisał te fragmenty partytur, które ja teraz pokazuję publicznie pierwszy raz. Byłem mu niezmiernie wdzięczny za tak wspaniały prezent od Wielkiego Człowieka. Po śmierci Wojciecha Kilara Kazimierz Kutz powie-dział: „Świetnie się z nim piło wódkę”.

Wie pani... nie chciałbym na ten temat mówić, ale był okres w życiu Kilara, kiedy, owszem, pił alkohol – tak jak może prawie każdy Polak.

Natomiast od kilkudziesięciu lat był abstynentem, w ogó-le nie brał alkoholu do ust! Kutz pewnie wspominał ich lata młodzieńcze. Ale powiem jeszcze, że Wojciech Ki-lar nie miał w sobie nic z natury narcyza – co się zdarza w świecie artystycznym. Nie był egocentrykiem, zawsze skromnie zachowywał się w towarzystwie, ale był bacz-nym obserwatorem i potrafił wykorzystać różne sytuacje do celnej riposty, dowcipu, kalamburu. Nigdy się jednak nie narzucał – wręcz odwrotnie. Kiedy ja poznałem Kila-ra, był to człowiek wyciszony, pełen metafizyki i trans-cendencji – pełen ducha, oszczędny w słowach, skromny. On wiedział, że słowem można coś zbudować, ale też można nim zabić.Kiedy wykonywane były w Rzeszowie kompozycje Ki-lara, a on sam był gościem filharmonii – uczestniczył w próbach przed koncertami, dawał uwagi dyrygen-tom, muzykom?Tak, brał udział w próbach, lecz zawsze był niezwykle dys-kretny, nigdy nie przerywał prób. Słynął z wielkiej kultury osobistej.Najważniejsze, co wniósł Wojciech Kilar do Pańskiej osobowości to...?

Przy Kilarze człowiek musiał zrozumieć, że wszel-kiego rodzaju własne egoizmy czy aspiracje należy tonować. Przy nim nie godziło się być kimś, kim się

tak naprawdę nie było. Człowiek musiał być autentyczny, bo Kilar bardzo szybko wyłapywał, czy ktoś gra, czy jest sobą. On uczył nas wszystkich pokory.Żałuje Pan, że nie zdążył Pan o coś zapytać wielkiego kompozytora, powiedzieć mu o czymś?Wydaje mi się, że nigdy nie potrafimy powiedzieć wszyst-kiego do końca, że zawsze jest coś niedopowiedziane, ale najważniejsze jest to, że w moim życiu zaistniał ktoś taki, jak Wojciech Kilar. ■

44 VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Page 45: VIP Biznes&Styl
Page 46: VIP Biznes&Styl

Kiedy weszłam do pokoju, aby przywitać się z panem Stanisławem, zastałam go siedzące-go na kanapie i grającego na lirze, obok której stała jego śliczna, dwuletnia prawnuczka. Lira

wydawała (jak to lira) przeraźliwie głośne dźwięki, a małe dziecko jak urzeczone patrzyło na grającego i nieziemsko szczęśliwego pradziadka. Widząc moje zdumienie, córka ostatniego lirnika z Haczowa powiedziała: „Mała nie od-stępuje pradziadka na krok. Grają tak przez całe dnie”.

W pokoju stoi przedwojenne, rzeźbione pianino, któ-re Stanisław Wyrzykowski od wielu miesięcy z pietyz- mem rekonstruuje. – Było całkowicie zniszczone przez wodę, ale już prawie wszystko odtworzyłem i naprawiłem! – mówi z dumą. Jedziemy do Haczowa, a ja wsłuchuję się w jego historię.

…Nazywam się Stanisław Wyrzykowski, z Haczowa, i tak już ciągnę osiemdziesiąty siódmy rok. Jestem dziesią-tym z jedenastu dzieci i tylko ja jeszcze żyję. Jeden z mo-

ich braci został później profesorem i odkrywcą pokładów miedzi. U nas w domu były różne zawody: ślusarstwo, sto-larstwo, introligatorstwo, wikliniarstwo, fryzjerstwo, haf-ciarstwo. Wszyscy muzykowali, bracia umieli grać z nut. Ojciec pracował, a myśmy mu pomagali. W domu zawsze było wesoło. Miałem bardzo dobrych rodziców. U nas w domu zawsze było wesoło, nie brakowało też muzyki, bo każdy na czymś grał i śpiewał. Tak ciepło i serdecz-nie się to wspomina… Kiedy miałem iść do szóstej kla-sy, wybuchła wojna i… ja po tych pięciu klasach jestem. Ale jeszcze przed wojną, jako pięcio, sześcioletni chłopiec ćwiczyłem na różnych instrumentach. Podczas okupacji chciałem jakoś ojcu pomagać, a on był stolarzem. Potra-fił naprawiać i konstruować różne instrumenty: skrzyp-ce, cymbały. Cały czas obserwowałem ojca przy pracy, do tego stopnia, że nie miałem czasu nawet na spotkania z kolegami. Zresztą – już wtedy postanowiłem sobie, że ja muszę kimś być, coś potrafić w życiu. I dlatego już pod-

Człowiek to niezwykły – konstruktor lir korbowych, multiinstrumentalista, nauczyciel młodych muzyków, których pasją jest ocalanie od zapomnienia polskich, korzennych tradycji muzycznych i dawnych instrumentów. Konstruktor i znawca historii starych instrumentów. Czyta na ten temat mnóstwo książek, kseruje strony z historycznymi rycinami. Zna ikonografię. Jego liry grają nie tylko w różnych częściach Europy, ale też w Australii i Nowej Zelandii. Mówi o sobie, że jest człowiekiem światowym – z kapelą Stachy wiele koncertował i podróżował po Europie Zachodniej. Własnym sumptem wydał autobiograficzną książkę Ostatni lirnik Haczowa. W wieku 83 lat spełnił swoje marzenie: lecąc na lotni śpiewał i grał na lirze. Dlaczego to zrobił? Żeby zobaczyć, jak jego Haczów wygląda z lotu ptaka.

Tekst Elżbieta LewickaFotografia Tadeusz Poźniak

OSTATNI LIRNIK HACZOWA

Stanisław Wyrzykowski.

46 VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Page 47: VIP Biznes&Styl

czas okupacji chodziłem po wioskach, skupowałem stare instrumenty, naprawiałem je i sprzedawałem – bo ludzie chcieli grać, a nie mieli na czym. I za zarobione w ten spo-sób pieniądze starałem się ojcu ulżyć. Widziałem, jak dzie-więcio, dziesięcioletnie dzieci musiały chodzić do pracy, spały w stajniach – a ja tak nie chciałem! W dzień uczyłem się grać na skrzypcach, w nocy pracowałem przy instru-mentach. Interesowało mnie to bardzo! I nigdy mi też nie brakowało pieniędzy. Do mojego ojca przychodzili często haczowiacy i grali, rozmawiali o instrumentach. A ja by-łem taki ciekawy tego wszystkiego! Pewnego dnia ktoś przyniósł do nas lirę korbową (ona do dziś jest w muzeum koło Jasła). Kiedy ją zobaczyłem, to chyba już wtedy przeczuwałem, że kiedyś sam zrobię taką lirę. Po wojnie, kiedy powstawała kapela Stachy, pan Inglot chciał, żeby zrobić lirę. Poszliśmy więc do muzeum w Krośnie, ale tamtejsza lira była w szczątkowym stanie. Niebawem do Haczowa sprowadzono objazdowe kino. Oglądałem ko-medię francuską… patrzę, a tam dwaj panowie prowadzą korowód weselny do kościoła. A później wracają… i oni mieli w rękach liry! Wtedy dokładnie zobaczyłem, jak się trzyma te instrumenty i jak się na nich gra. Usłyszałem, jak naprawdę brzmi lira! Byłem już wtedy dobrym stola-rzem i w dodatku po szkole muzycznej, w której uczyłem się po wojnie. Do tej szkoły muzycznej w Krośnie cho-dziłem pieszo, po 12 kilometrów w jedną stronę, tak przez dwa lata, a później stać mnie już było na rower. Znałem nuty, skale i ta wiedza bardzo mi pomogła przy konstru-owaniu instrumentów. Często nie spałem w nocy, bo cią-gle myślałem, jak można by ulepszyć moje instrumen-ty. Byłem w Galerii Leonarda da Vinci. On miał bardzo krótkie łóżko. Nie spał nocami, wciąż myślał o swoich nowych konstrukcjach. Ja podobnie. Kiedy miałem zro-bić na zamówienie Krośnieńskich Hut Szkła pierwszą lirę (ten instrument posłużył później jako wzór do rekwizytu w filmie „Ogniem i mieczem”), nie mogłem spać. Żona pyta: „Co ci jest, czemu tak patrzysz w ten sufit?” a ja

na to: „Bo wiesz, ja na tym suficie lirę rysuję!” Tę moją pierwszą lirę miał w swoich zbiorach Wojciech Siemion. A wie pani, że liry istniały już w starożytnym Egipcie? To były liry siedmiostrunne! 2800 lat przed naszą erą. Lira to instrument z wielowiekową tradycją, śpiewamy przecież: „przybieżeli do Betlejem pasterze, grają skocznie dziecią-teczku na lirze”. W starożytnej Grecji śpiewano poezję przy akompaniamencie liry. Lira była instrumentem uży-wanym na polskich dworach, ale także wśród ludu, gdzie przyjęła nazwę liry dziadowskiej (od ubogich muzyków, którzy chodzili po wsiach i grali na lirze, prosząc o parę groszy). Oprócz lir konstruowałem też psalterion, organi-strum, basową violę da gamba, czy skrzypce laskę, kon-trabasy, wiolonczele. Moje instrumenty można oglądać w haczowskim Domu Kultury. Wiele razy prowadziłem warsztaty dla polskich i zagranicznych słuchaczy. Wy-chowałem wielu uczniów. Teraz pracownię lir korbowych ma Stanisław Nogaj z Brzozowa, mój następca. Konstru-owania lir uczył się u mnie Paweł Steczkowski i teraz sam tworzy nowe instrumenty. Mam dwoje dzieci, ale żadne z nich nie jest muzykiem. Tylko jedna z wnuczek trochę gra na skrzypcach. Jestem bardzo szczęśliwym człowie-kiem, ponieważ zawsze robiłem, to, co mnie interesowało i zawsze byłem i jestem sobą. Kiedy były trudności, to trzeba je było przezwyciężać, uspokoić, wybierać między tym, co chciałbym mieć, a czego nie muszę. Jednego tyl-ko nie rozumiem. Dlaczego ludzie są dziś tak mało ser-deczni dla siebie? Dawniej wszyscy żyli w zgodzie, miło-ści i poszanowaniu. Dziś o to coraz trudniej.

Paweł Steczkowski poznał mnie z Władkiem Pogodą, legendarnym Lasowiakiem z Huciny koło Kolbuszowej. Obaj żyjemy już tak długo, a nigdy wcześniej się nie spot- kaliśmy. Dopiero dzięki Pawłowi, który też organizuje róż-ne warsztaty i koncerty, graliśmy razem.

Napisałem kiedyś taką piosenkę. Zaśpiewać pani?O Boże, mój Boże, jaki piękny światKtóry stworzyłeś przez miliony lat!

MUZYKA

„Na południowo-wschodnich rubieżach Polski była w użyciu lira korbowa mająca podobieństwo do skrzypców, z tą różnicą, że zamiast smyczka używano kółka przyprawionego

na środku muzycznego narzędzia. Jedną ręką kręcił muzykant kółko, dotykając nim strun z dołu, drugą przyciskał klawisze, których na szyjce narzędzia było około dziesięciu. Każdy przyciśnięty klawisz dźwięk coraz to strunie cieńszy przydawał, ale nuta muzyki i śpiewu zawsze była jednaż i ta sama” – tak w swoim „Pamiętniku” opisywał lirę i technikę gry na tym niezwykłym instrumencie Wacław Aleksander Maciejowski.

Na terenach Polski lira korbowa, zwana też mechanicznymi fidelami, mogła występować już w średniowieczu. Najstarszy typ liry pochodzi z X wieku, powstał we Francji. Pewne jest,

że na warszawskim dworze Sapiehów grał w kapeli lirnik o nazwisku Zygmunt Parzycki (1660). Od wieków lira występuje w poezji, malarstwie i pieśniach. Lirnicy od zawsze cieszyli się wielkim uznaniem i szacunkiem, bowiem umiejętnością gry na tym przedziwnym instrumencie imponowali i wyrastali ponad przeciętność każdej społeczności. Od XX wieku lira jest w Polsce rzadkością – podobnie jak lirnicy. W powojennej Polsce ten zanikający instrument rozpowszechniony był jedynie na Rzeszowszczyźnie. ■

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014 47

Page 48: VIP Biznes&Styl

Założycielem firmy był Michał Felczyński (?–1866), który pochodził z Wielkopolski. Sztukę ludwisarstwa mógł poznać od Niem-ców. Przyjechał do kresowego Kałusza do

pracy w kopalni soli potasowej, lecz w 1808 r. założył pierwszą w tej części Europy odlewnię dzwonów. Począt-kowo wędrował od parafii do parafii, wykonując tam ko-lejne zamówienia. Jego syn, także Michał, założył stałą ludwisarnię w Kałuszu w roku 1854. Czasy rozwoju fir-

VIP

kultura„FELCZYŃSCY BYLI I POZOSTALI MISTRZAMI” – PISZE STANISŁAW SŁAWOMIR NICIEJA O RODZINIE ODLEWNIKÓW Z KAŁUSZA I PRZEMYŚLA. OSIEM POKOLEŃ FELCZYŃSKICH OD 205 LAT ODLEWA DZWONY DLA KOŚCIOŁÓW POLSKICH I DLA ŚWIĄTYŃ NA NIEMAL WSZYSTKICH KONTYNENTACH. W PRZEMYŚLU DWIE FIRMY NOSZĄ TO NAZWISKO.

Tekst Antoni AdamskiFotografie Paweł Cichy

MY MAMY ROBIĆ

my rozpoczynają się od Franciszka Felczyńskiego (1844– –1924), który miał czterech synów: Ludwika, Michała, Jana i Kajetana. W roku 1912 Ludwik założył w Przemyślu filię kałuskiej ludwisarni.

W Kałuszu wykonywano masową produkcję. W Prze-myślu powstawały wyroby unikatowe, pokazywane na tar-gach międzynarodowych i krajowych. Dzwony dla Przemy-śla projektował m.in. Xawery Dunikowski – najsłynniejszy rzeźbiarz tamtej epoki. W 1927 r. firma zdobyła Grand Prix

DZWONY

Ludwisarz Janusz felczyński w odlewni dzwonów w Ostrowie.

48 VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Page 49: VIP Biznes&Styl

W latach 1970–75 Janusz Felczyński ukończył studia na Wydziale Mechanicznym Politechniki Krakowskiej. Od lat 60. każde wakacje poświęcał na pracę w Odlew-ni. Jednak po uzyskaniu tytułu magistra nie śpieszył się z powrotem do Przemyśla. Odlewanie dzwonów było bo-wiem traktowane przez władzę jako „sprawa polityczna”. Od roku 1956 pamiętał liczne rewizje w zakładzie, który odwiedzali: urzędnik z Wydziału Finansowego Miejskiej Rady Narodowej (nie istniały wówczas Urzędy Skarbo-we), tzw. czynnik społeczny, czyli przedstawiciel partii oraz milicjant uzbrojony – zgodnie z przepisami – w broń długą. Uzasadnienie rewizji brzmiało: „tajemnica pań-stwowa”.

– Czego oni szukali, Bóg raczy wiedzieć – zastana-wia się Janusz Felczyński. – Można się było przestraszyć pierwszej, drugiej, nawet piątej rewizji. Ale dwudziestej już nie. Zacząłem głośno mówić intruzom, że mam ich wszystkich w d... Rozpoczynając pracę zaznajomiłem się z przepisami prawa. Na duchu podtrzymywała mnie matka oraz ówczesny biskup Ignacy Tokarczuk.

Nie dość, iż działalność odlewni była źle widziana, to wymagała używania strategicznych surowców: miedzi i cyny. Te deficytowe metale były niedostępe na rynku. Na-leżało starać się o ich przydział. Sprawę przydziałów me-tali dla Odlewni Felczyńskich poruszał bp I. Tokarczuk na najwyższym szczeblu: na posiedzeniach Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu. Zapotrzebowanie zatwierdzał Komitet Ekonomiczny Rady Ministrów, który potrzebną ilość mie-dzi i cyny redukował o 20 procent. ►

na wystawie w Paryżu, zaś w dwa lata później złoty medal na targach poznańskich. W 1939 r. cztery dzwony zdobio-ne płaskorzeźbami poświęconymi historii Polski wysłano na wystawę światową do Nowego Jorku. Nigdy nie wróciły do kraju. Tuż przed wybuchem wojny, w sierpniu 1939 r. przemyska odlewnia wykonała ogromny (ważący 6,5 tony) dzwon dla katedry lubelskiej. Miał tam zawisnąć 17 wrze-śnia, lecz został przez Niemców zarekwirowany i przetopio-ny. 19 września 1939 r. odlewnię w Kałuszu zajęła Armia Czerwona, która skonfiskowała cały majątek firmy. W roku 1940 córka Michała – Jadwiga z dziećmi, została wywiezio-na na Syberię. Po sześciu latach tułaczki wróciła do Przemy-śla. Był już tam jej brat Eugeniusz, który na początku wojny zdążył uciec z Kałusza przed represjami NKWD.

20 września 1939 r. okupant hitlerowski zamknął lud- wisarnię w Przemyślu. Dwukrotne rekwizycje w latach 1940 i 1944 pozbawiły zakład wszelkich środków produk-cji i wyrobów gotowych sprzed wojny. W czasie okupa-cji przemyska odlewnia została zamieniona na kuźnię dla koni. Po odzyskaniu niepodległości, w 1944 r. w Przemy-ślu reaktywowano Odlewnię Dzwonów Ludwik Felczyń-ski i Spółka. W roku 1955 władze uznały, że działalność Odlewni jest niebezpieczna dla ustroju i upaństwowiły cały majątek firmy. W jej budynkach powstał zakład produkują-cy odważniki do wag.

W roku 1958 Ludwik zmarł, zaś Eugeniusz Felczyński po usilnych staraniach uzyskał pozwolenie na wznowienie działalności firmy. Prowadził ją do swojej śmierci w roku 1977. Pomiędzy 1977 a 2004 r. firmą kierowała wdowa po Eugeniuszu Felczyńskim – Waleria, oraz jej syn Janusz, któremu pomaga syn Maciej. Dziś Odlewnia nosi imię Ja-nusza Felczyńskiego.

DO REWIZJI TRZEBA SIĘ BYŁO PRZYZWYCZAIĆ

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014 49

Page 50: VIP Biznes&Styl

– Gdy dostawałem zawiadomienie o przydziale – wspo-mina Janusz Felczyński – udawałem się z pisemkiem do Centrali Zbytu Materiałów Nieżelaznych w Mysłowi- cach-Imielinie. Mój przyjazd wywoływał panikę: na nara-dę zbierały się władze centrali wraz z I sekretarzem partii. Na posiedzeniu obcinali mi przydział o kolejne 20 procent. Po wprowadzeniu stanu wojennego, w styczniu i lutym 1982 r. produkcja stanęła. Nie było z czego odlewać dzwo-nów. W marcu ksiądz ze Śląska przywiózł potrzebne meta-le i złożył zamówienia. 90 procent dzwonów szło do tego regionu. Górnicy umieli postawić na swoim: gdy chcieli budowy nowego kościoła, władza musiała ustąpić. W roku 1990 po raz pierwszy miedź i cynę kupiłem bez urzędni-czej mitręgi: na wolnym rynku.

– Rok 1984 był dla mnie decydujący – opowiada Ja-nusz Felczyński. – Po śmierci ks. Jerzego Popiełuszki 19 października zaczął się rozpad komunistycznego pań-stwa. Rozsypywał się aparat represji. Milicja Obywatelska otwarcie demonstrowała, że nie ma nic wspólnego ze Służ-bą Bezpieczeństwa. A nawet wykazywała w tym niezwykłą gorliwość. Oficerowie milicji zaczęli poufnie informować mnie o planowanych aresztowaniach, rewizjach i innych represjach. Wiedzieli, że przekażę te wiadomości władzom kościelnym. O wszystkim dowiadywał się biskup Ignacy Tokarczuk. Było trzech takich ludzi w Polsce. Dwaj pozo-stali mieszkali w Gdyni i na Śląsku.

– Już w trzy dni po zamordowaniu ks. Popiełuszki przy-jechał do mnie ksiądz ze Świdnika k. Lublina i obstalował dla swojej parafii dzwon jego imienia – wspomina Janusz Felczyński. – Mnożyły się kolejne zamówienia. Najważ-niejsze przyszło w dwa lata później: dzwon św. Jerzego do kościoła pod wezwaniem św. Stanisława Kostki na Żo-liborzu, gdzie ksiądz Jerzy głosił kazania i gdzie później usytuowano Jego grób. Dzwon poświęcić miał Jan Paweł II w czasie pielgrzymki do Polski w sobotę 14 czerwca 1987 r. Na poprzedzający uroczystość poniedziałek dzwon gotowy był do transportu. Tymczasem Służba Bezpieczeń-stwa wydała szokującą decyzję: „Dzwon został zaareszto-wany i do Warszawy nie pojedzie”.

Można aresztować człowieka, ale dzwon?! Była to sen-sacja na skalę europejską! Zagroziłem UB, że powiadomię amerykańską telewizję NBC w Warszawie. Miałem z nią kontakt wcześniej, gdyż w roku 1981 kręciła u mnie film o odlewaniu dzwonu przeznaczonego dla Stanów Zjed-noczonych. Wtedy Służba Bezpieczeństwa zrezygnowała z aresztu i postanowiła, iż transport dojdzie do skutku – za to w specjalnej obstawie. Przed i za lawetą, na której spoczywał dzwon, jechała karetka milicyjna na sygnale. Dojechaliśmy do Starej Miłosnej, gdzie konwój przejęła warszawska mili-cja. Na Żoliborz dotarliśmy o 4 nad ranem. Sygnały karetek musiały zbudzić wszystkich mieszkańców, informując, że dzwon jest już na miejscu. Chyba nie taki był zamiar władz.

14 czerwca o godzinie 6 rano zgłosiłem się do obstawy przed kościołem. Papież przyjechał o 8. Po modlitwie przy

grobie ks. Popiełuszki Jan Paweł II spotkał się w kościele z artystami. Później wyszedł na zewnątrz, aby poświęcić miniaturę dzwonu św. Jerzego. I wtedy nieoczekiwanie z kościoła wyszła delegacja hutników z Huty Warszawa ze sztandarem „Solidarności”. Hutnicy, którzy przez całą noc ukrywali się w kościele, poprosili o poświęcenie sztandaru. Zrobiła się z tego straszna afera polityczna, którą trudno było ukryć przed mediami.

Gdy wracałem ze stolicy, SB zatrzymała mnie w Sta-rej Miłosnej na przesłuchanie. Pytanie było jedno: jak to było z hutnikami? Nie powiedziałem niczego konkretnego. Drugie wezwanie dostałem w nocy zaraz po przyjeździe do Przemyśla. „Panowie, dajcie się chociaż wyspać” – odpo-wiedziałem. Funkcjonariusze przepytywali mnie następne-go dnia rano.

Ostatnią rewizję miałem w listopadzie 1988 r. Około godz. 16 zjawili się esbecy z Radomia (do dziś nie wiem, dlaczego już nie wrócili. Esbecy mieli przyjechać następ-nego dnia, ale nie pojawili się więcej. Później dowiedzia-łem się, iż nie dostali zgody komendanta przemyskiej SB. Na zawsze już ta rewizja pozostanie niedokończona).

W roku 2002 wykonałem dla sanktuarium w Licheniu „Józefa”. To największy dzwon w polskiej historii. Waży 11,6 tony – o 3 tony więcej niż wawelski „Zygmunt”. W su-mie dostarczyłem tam osiem dzwonów różnej wielkości, o różnych tonacjach. W ostatnich latach produkcja spada. To zaledwie 30 procent tego, co wytwarzałem w latach 80. Za to więcej jest prac przy renowacji starych dzwonów. Coraz gor-sze są warunki działania dla przedsiębiorców. Zamiast po-datku obrotowego w wysokości 10 proc., płacimy 23 proc. podatku VAT. Składki ZUS z 15 proc. (w 1989 r.) wzrosły – ze wszystkimi pochodnymi – do 90 proc.

W czasie uroczystości jubileuszowej z okazji 200-lecia powstania firmy Janusz Felczyński opowiadał, jak Odlew-nia przetrwała wszystkie kataklizmy dziejowe. Wymienił dwie przyczyny:

– Pierwsza to wiara. Każdy z kolejnych właścicieli Odlewni uważał i uważa, że wszystko, co robi, nie robi dla zysku, poklasku, medali. Nie robi nawet dla klien-tów, którzy zamawiają jego wyroby. Wszystko to robi na większą chwałę Bożą...

Druga przyczyna jest konsekwencją tej pierwszej. Powołaniem naszym i naszej rodziny jest wykonywać dzwony. Dołożyć wszelkich starań, aby nie zważając na przeciwności losu i działań ludzkich, mnożyć chwa-łę Bożą poprzez swoją pracę. Są lepsze, intratniejsze i lżejsze zawody. Nie dla nas. My mamy robić dzwony.

W Przemyślu od 1946 r. istnieje również Odlewnia Dzwonów Jana Felczyńskiego – prawnuka Michała. Jan, który po wojnie schronił się w Przemyślu, zmarł w roku

KOMU bije dzwon

DZWON ARESZTOWANY

NIEDOKOŃCZONA REWIZJA

DZWONY TRZEBAKOCHAĆ I ROZUMIEĆ

50 VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Page 51: VIP Biznes&Styl

1979. Jego Pracownię przejął Witold Sobol, rocznik 1956, który był z zawodu geodetą. W latach 70. poznał Joannę Czerwińską, wnuczkę Jana Felczyńskiego. Młodzi wzięli ślub 27 stycznia 1979 r. i wtedy Witold Sobol poprosił wła-ściciela o pracę. „Dla wnuków serce bym oddał” – odpo-wiedział Jan Felczyński, który miał wówczas 80 lat i dotąd nie dochował się następcy. Witold zaczął staż od zamiata-nia pracowni, zaś później przez pół roku zgłębiał tajniki odlewania dzwonów. 17 czerwca 1979 r. Jan Felczyński odszedł. Dalsze nauki Witold pobierał u mistrzów odlew-nictwa: Romana Mila i Adolfa Felczyńskiego.

– Dzwony trzeba kochać i rozumieć – podkreśla Witold Sobol, dodając, iż do wykonania jednego trzeba wylać wia-dro potu. Najpierw powstaje rdzeń dzwonu: wykonywany z gliny zmieszanej z nawozem końskim. Teraz powstaje dzwon fałszywy: rdzeń oblepia się warstwą gliny, a potem smaruje łojem, na który nalepiane są ornamenty z wosku. Dzwon fałszywy pokryty zostaje kolejną warstwą gliny. Po osuszeniu całość zostaje wypalona w piecu. Warstwa z łoju i wosku zostaje stopiona. W jej miejsce wlewany jest spiż. To stop miedzi i cyny w proporcji 78:22. Spiż zastyga w formie od 24 do 48 godzin. Dzwony wielkich rozmiarów pozostają w formie nawet tydzień i dłużej. Po uwolnieniu odlewu dzwon jest szlifowany, cyzelowany i polerowany. Dzwon to przede wszystkim instrument muzyczny: nada-je mu się ton główny i szereg tonów pobocznych, które w sumie składają się na jakość dźwięku. Właściwe zestro-jenie tonów to największy sekret ludwisarstwa. Dzwony o tym samym kształcie mogą posiadać odmienną tonację. Dźwięk odlewanego dzwonu dostrajany jest do tonacji już istniejących, niekiedy bardzo starych dzwonów zawieszo-nych w kościelnej dzwonnicy.

Do największych wyrobów Odlewni należy 9,5-tonowy „Władysław” przeznaczony do kościoła pod wezwaniem bł. Władysława z Gielniowa na warszawskim Ursynowie. Niewielki dzwon (70 kg), pod nazwą „Dobry Pasterz”, zo-stał przekazany Janowi Pawłowi II w czasie wizyty w Kro-śnie. Papież nakazał ustawić go w ogrodach watykańskich. Półtoratonowy Dzwon Pojednania z nazwiskami ofiar II wojny światowej został zawieszony w Piekutach. W Mu-zeum Powstania Warszawskiego trzystukilogramowy dzwon wkomponowany został w ścianę z listą nazwisk po-ległych i pomordowanych. Dzwony od Jana Felczyńskiego znajdują się za wschodnią granicą: w cerkwi św. Jura (kilka egzemplarzy) i w greckokatolickim seminarium we Lwo-wie. Są także na innych kontynentach – w obu Amerykach: Kanadzie, Stanach Zjednoczonych, Ekwadorze, w Austra-lii (Sydney), na Filipinach, w Indonezji, Korei Południowej (Seul), a nawet w Chinach i Japonii.

– Niekiedy zachodzi potrzeba rekonstrukcji starego dzwonu – wyjaśnia Witold Sobol, którego odlewnia od-twarzała dla Jasnej Góry dzwon „Jezus i Maryja” z 1544 r., o wadze 5 ton. Jego wykonawcą mógł być mistrz Jan Be-ham z Norymbergi – twórca wawelskiego „Zygmunta”.

Stary egzemplarz, który z powodu wieku stracił dźwięk, można oglądać dziś na bastionie św. Barbary częstochow-skiego klasztoru. Miniatura nowego została ofiarowana papieżowi Benedyktowi XVI w 2001 r. Przy odlewaniu nowego dzwonu uczestniczyli paulini. O. Jan Golonka, kustosz sanktuarium, wrzucił do roztopionego spiżu sześć złotych obrączek – symbol sześciu wieków istnienia Jasnej Góry. „Widziałem, pocałowałem dzwon, dziękuję” – napi-sał kustosz w liście do Przemyśla. W Polsce zanikł już zwy-czaj całowania dzwonów. Jest rozpowszechniony na Ukra-inie – dawnej komunistycznej republice ZSRR, w której przez dziesięciolecia życiu codziennemu nie towarzyszył dźwięk dzwonów. Ukraińcy zamawiają wiele dzwonów w Przemyślu i podchodzą do nich z niespotykanym u nas szacunkiem. Powszechny jest zwyczaj ich konsekrowania, czyli namaszczania olejami świętymi. W Polsce dzwony się święci, kropiąc je wodą święconą. Witold Sobol mówi:

– Słowa wypowiadane w czasie poświęcenia: „Boże, ty dałeś swojemu ludowi robić spiżowe dzwony” są dla mnie największą zapłatą. Czuję się wtedy narzędziem w rękach Boga. Dzwony to całe moje życie. To coś niezwykłego. Kiedy patrzę na wieże kościelne, uświadamiam sobie, że pozostaje tam najważniejsza część mojego życia.

Pisząc tekst korzystałem m.in. z pracy S. S. Niciei „Kresowa Atlantyda, tom III, Opole 2013. ■

KOMU bije dzwon

NA WSZYSTKICHKONTYNENTACH

Ludwisarz Witold Sobol w Odlewni Dzwonów Jana Felczyńskiego w Przemyślu.

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014 51

Page 52: VIP Biznes&Styl

Filharmonia Podkarpacka w Rzeszowie9 marca 2014, godz. 17.00 Bilety: kasa Filharmonii, www.kupbilecik.plwww.biletyna.pl, www.ebilet.pl

Wyjątkowy koncert, w trakcie którego artysta zaprezentuje utwory ze swojej najnowszej, 18. już płyty zatytułowanej „Moje podróże”. Słowa do 13 utworów specjalnie dla Michała Bajora napisał Wojciech Młynarski, a muzykę skom-ponowali m.in.: Włodzimierz Korcz, Włodzimierz Nahorny, Janusz Sent, Jerzy Derfel i Wojciech Borkowski. Piosenki opowiadają o latach jego dzieciństwa w Opolu, debiucie w Warszawie, podróżach po świecie i są, jak zawsze u Michała Bajora, bardzo różnorodne: od nostalgicznych i dramatycznych, po zabawne, a nawet żartobliwe. Piękne, mądre teksty Wojciecha Młynarskiego są bardzo wyraziste i porywające, a kompozycje tak znakomitych muzyków dopełniają całości tego nowego, artystycznego wyzwania artysty. Na koncercie znajdzie się również kilka piosenek z jego starszego repertuaru.

Teatr Maska, Scena dla Dorosłych21 lutego 2014, godz. 19.00

Premiera tego niezwykłego koncertu muzyki żydowskiej „Hava nagila Raysha”!, czyli „Raduj się Rzeszowie”! Na spektakl, któ-rego premiera odbyła 13 grudnia ub.r., zaprasza Stowarzysze-nie SztukPuk Sztuka. „Raduj się Rzeszowie” przenosi widzów w czasy, kiedy na ulicach Rzeszowa na każdym kroku można było usłyszeć język oraz muzykę żydowską. Tworzący ją ludzie kochali swoją rodzinę, dom, miasto. Modlili się o zdrowie i do-

bre życie. Jak oni kiedyś, tak dziś SztukPuk Sztuka wyśpiewuje naszą historię. W koncercie zostaną wykorzystane między innymi utwory kompozytora żydowskiego Nachuma Sternheima, który urodził się i mieszkał w Rzeszowie. W spektaklu wystą-pią aktorzy rzeszowskich scen teatralnych oraz znakomity Rzeszów Klezmer Band. Koncert Stowarzyszenie SztukPuk Sztuka w koprodukcji z Teatrem Maska dofinansowano z pieniędzy Gminy Miasto Rzeszów.

Teatr Bo Tak, Sala Koncertowa Instytutu Muzyki15 marca 2014, godz. 19.45

Nowym spektaklem na afiszach Teatru Bo Tak jest sztuka o Feliksie Rzepce. Przez lata wybitnie kreował postać Cyrano de Bergeraca oraz Dystrybutora Paliw Płynnych i… jest kolegą samego Mela Gibsona. Ci wielcy aktorzy poznali się w trakcie lotu z USA do Europy i od razu przypadli sobie do gustu. A teraz Teatr Bo Tak będzie gościł Feliksa Rzepkę w spektaklu „Kolega Mela Gibsona”. Opo- wie on swoją historię naszpikowaną humorem, ale też nasączoną momentami za-dumy. Wokół spektaklu już krążą niesłychane opowieści. Ponoć Feliks Rzepka wszedł w konflikt z prawem i nie jest wykluczone, że podczas spektaklu dojdzie do przesłuchania przez policję. Chodzą też pogłoski, że w rolę Feliksa Rzepki ma się wcielić rzeszowski aktor Marek Kępiński. Wszak istnieje bliźniacze wręcz podobieństwo między nimi. Ale aby rozwiać wszelkie wątpliwości, trzeba zobaczyć sztukę.

PODRÓŻE MICHAŁA BAJORA

NIECH RZESZÓW SIĘ RADUJE

KOLEGA MELA GIBSONA

Więcej informacji kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl

Page 53: VIP Biznes&Styl

Moje Ulubione

Bardzo dobrym wejściem w ten rok na światowym rynku fonografi- cznym jest płyta Bruce’a Springsteena „High Hopes”. To 18. studyjny album Bossa; kolejny, który potwierdza jego mocną pozycję na światowej scenie rockowej. Już kilka dni po premierze „High Hopes” znalazła się na I miejs-cu najlepiej sprzedawanych albumów w Wielkiej Bry-tanii. Tym samym Boss zdystansował takich gigantów światowego show businessu jak ABBA, D. Bowie, M. Jackson, a nawet Queen! Wspomniani wykonawcy mają na swoich kontach po 9 pierwszych miejsc, nato- miast „High Hopes” jest już aż 10. krążkiem Springstee-na, który zajął I miejsce w rankingach sprzedaży wszyst-kich wydanych dotychczas płyt Bossa.

Stary, dobry Bruce nadal śpiewa z właściwą so-bie werwą. Nagrania z jego najnowszej płyty zawierają wszystko, co najlepszego pojawiło się do tej pory w his-torii rozwoju amerykańskiej muzyki rozrywkowej. Blues, rock’n’roll, r’n’b, gitarowa melodyjność, zaśpiewy w stylu country, przebojowość, świetne pomysły aranżacyjne, gęste, intensywnie nasycone barwami instrumentów brzmienie – to najkrótsza charakterystyka muzyki

– Jest to nasze naukowe podsumowanie ubiegłorocznego jubileuszu 75-lecia Stalowej Woli – mówi Lucyna Mizera, dyrektor Muzeum.

Książka obfituje w nigdy dotąd nie publikowane projekty, plany, rysunki i fo-tografie. Rozwiązuje wiele zagadek dotyczących architektonicznego autorstwa poszczególnych obiektów. Ukazuje szczegółowo charakter zabudowy, począwszy od planów urbanistycznych, poprzez projekty budynków, na zagospodarowaniu miejskiej zieleni skończywszy. Przynosi też niezwykle ciekawe historie dawnych mieszkańców, powiązane z historią zamieszkałych przez nich domów. Osobne wątki to przedwojenna moda, a także analiza ówczesnych trendów wnętrzarskich w Polsce. Wszystko to umieszczone zostało w kontekście europejskiej myśli urba-nistycznej.

Publikację można nabyć w sklepie Muzeum przy ul. Sandomierskiej 1, a także drogą internetową. ■

znajdującej się na „High Hopes”. Wśród brzmieniow-ych „smaczków” znajdujemy radosne brzmienie trąbki, której dźwięki kojarzone mogą być oczywiście z muzyką Beatlesów, pięknie grają skrzypce, instrument często stoso-wany w amerykańskim folku, jest tu też nostalgiczny wal-czyk na 6/8. Płyta ma też charakter historyczny, bowiem znajdują się tu nagrania Clarence’a Clemonsa i Danny’ego Federici – muzyków, którzy odeszli na wieczne jam session. Do słynnej formacji Springsteena E Street Band dołączył w marcu 2013 r. kultowy gitarzysta i wokalista Tom Mo-rello, którego obecność w zespole Boss traktuje jako wielką inspirację. Springsteen opatrzył swój najnowszy album tekstem o bardzo osobistym charakterze, który poz-wala rozumieć i odbierać muzykę z „High Hopes” jeszcze bardziej emocjonalnie. „High Hopes” to płyta, która roz- grzewa najbardziej zmarznięte tej zimy serca. ■

Muzeum Regionalne w Stalowej Woli wydało pod patronatem Polskiej Akademii Nauk monografię „Stalowa Wola. Europejskie miasto modernistyczne / A Modern European Town”. Pokazuje ona Stalową Wolę jako jedno z nielicznych miast w  Europie zbudowanych w latach 30. XX w. od projektu na desce kreślarskiej, w jednym konsekwentnie utrzymanym stylu.

Stalowa Wola – miasto modernistyczne

Elżbieta Lewicka, absolwentka Akademii Muzycznej w Katowicach, krytyk muzyczny, dziennikarka Radia Rzeszów.

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014 53

Page 54: VIP Biznes&Styl

Taki jest kraj, jacy są ludzie. Dla Bukowiny to komplement, bo ludzie, którym przyszło tu żyć po obu stronach granicy tej pięknej krainy podzielonej pomiędzy Rumunię i Ukrainę, ciężko pracują na to, żeby turyści chcieli przyjeżdżać właśnie do nich. Jest po co. Jest coraz lepsza infrastruktura i cały ten anturaż, bez którego wybredny turysta nie wyobraża sobie dzisiaj wypoczynku. Trwa cicha rywalizacja o turystę, ale siły są nierówne. Ukraińcy do wszystkiego muszą dochodzić sami. Rumuni mają wsparcie unijne.

Tekst i fotografie Anna Koniecka

operując krzywdzącymi stereotypami, o Bukowinie – wca-le. Więc jak przekonać ludzi, żeby tu przyjeżdżali, bo to jest właśnie ten najlepszy kawałek raju, który Bóg sybaryta zostawił dla siebie?

Konkurencja, czyli przedstawiciele ukraińskiej Buko-winy (turoperatorzy, dziennikarze i reprezentant merostwa z Czerniowiec – stolicy ukraińskiej Bukowiny), też zosta-

Rok 2015 jest planowaną datą przyjęcia euro w Rumunii. Z krajów UE pochodzi 87,5 proc. bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Głównymi inwestorami w Rumunii są: Holandia, Austria, Niemcy, Francja i sporo innych krajów. Wielka Brytania na szarym końcu (1,3 proc.). Rumunia dostała w latach 2009-2011 20 mld euro od Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Unii Europejskiej na walkę z kryzysem.

Rumunia jest siódmy rok w UE. Jak wykorzystała ten czas, miałam okazję zobaczyć na południowej Bukowinie, która należy do Rumunii. To był krótki studyjny wyjazd: w tle sesja naukowa na temat turystyki wiejskiej. Fak-tycznie – rekonesans w ramach unijnego „who is who” po największych luksusowych bazach turystycznych. Do Suczawy, która jest stolicą rumuńskiej Bukowiny, zostali zaproszeni specjaliści od biznesu turystycznego i dzienni-karze z całej Europy. W sumie wielki zjazd w pilnej spra-wie, jaką jest promocja regionu. O Rumunii mówi się źle,

Bukowina

Skarby Bukowiny – późnośredniowieczne warowne monastyry z cerkwiami malowanymi na zewnętrznych ścianach

jak nigdzie indziej na świecie. Wpisane na światową listę dziedzictwa UNESCO.

Page 55: VIP Biznes&Styl

MIĘDZY Ukrainą a Rumunią

li zaproszeni. Trzymaliśmy się razem. Reszta „Europy” – osobny obóz. Nie wrogi, skądże znowu. Tak jakoś wy-szło. Ale dzięki temu wiem, gdzie na pewno muszę jechać – do Czerniowiec, żeby opowiedzieć Państwu, co oni tam mają nadzwyczajnego.

RUMUNI MAJĄ CO POKAZAĆ

Bukowina – magiczne miejsce. Niewysokie „kopiate” góry, dziewicza przyroda jakimś cudem zachowana w sa-mym środku industrialnej Europy, niczym Park Jurajski. Nietknięte ludzką stopą górskie szlaki, bukowa puszcza, serpentyniaste, ale dobre drogi bez usuwisk i dziur jak u nas w Bieszczadach. Wreszcie późnośredniowieczne wa-rowne monastyry i cerkwie prawosławne z freskami ma-lowanymi na frontowych ścianach, jak nigdzie indziej na świecie; większość z nich jest wpisana na światową listę dziedzictwa UNESCO. Arcydzieła pod gołym niebem po-równywane z Kaplicą Syksyńską w Rzymie.

Czego nie ma na Bukowinie? Politykierstwa. Tu się nie czapkuje unijnej Europie, nie kombinuje, jak by ją rozpi-rzyć, wydoiwszy wpierw do ostatniego eurocenta. Chociaż eurosceptyków, jak u nas, nie brakuje. (Na wybory do euro-parlamentu poszedł mniej niż co trzeci rumuński obywatel). Krótko mówiąc: ludzie patrzą, z czego żyją i bez ceregieli inwestują pieniądze unijne oraz własne, zarobione za gra-nicą. Lokalny rynek pracy w dalszym ciągu jest płytki jak bukowiński strumyk upalnym latem. Bezrobocie w Rumu-nii – 7,3 proc.; prognoza – bezrobocie wzrośnie. Najgorsza sytuacja z młodzieżą – ponad 23 proc. bezrobotnych, mimo że po kryzysowym tąpnięciu gospodarka wróciła na ścieżkę wzrostu i Rumunia zajmuje teraz 17. pozycję w UE.

Wg narodowego planu naprawczego, do końca ubiegłe-go roku miało przybyć w Rumunii 50 tys. miejsc pracy. Na Bukowinie jakoś tego nie widać.

Jak się idzie przez bukowińską wieś, widać dużo no-wych domów. Ich architektura wpisuje się całkiem nieźle w tradycyjny charakter miejscowej zabudowy. Prawie nie ma jak u nas „gargameli” z basztami i innymi koszmarka-mi, a i tak specjaliści od ochrony krajobrazu ciskają gro-

my na inwestorów. Został opracowany program, według którego ma być obowiązkowo rewitalizowana tradycyjna drewniana zabudowa. To piękna idea, ale chyba szanowni przedstawiciele nauki nie zdążyli jeszcze pójść tak dale-ko po rozum do głowy, żeby sobie odpowiedzieć na proste pytanie: kto ma to robić? Bukowińska wieś się wyludniła. Gości witają na progach nowych domów najczęściej tyl-ko starzy ludzie i dzieci. Młodzi – przeważnie w Hiszpanii albo we Włoszech. Około 2 mln Rumunów pracuje właśnie tam. Emigrują też do innych krajów, gdzie jest praca i nie straszy się tubylców Rumunami, jak w Wielkiej Brytanii, co nie znaczy, że w innych krajach traktuje się ich lepiej.

Opowiada Cristof, młody chłopak: – Siedem lat spę-dziłem na farmie we Włoszech. Wykonywałem najgorsze prace, a zarabiałem najmniej ze wszystkich emigrantów. Bo ja jestem „Rumun”. Ale wracać do domu rodziców do Bukaresztu nie chciałem, żadna praca tam na mnie nie cze-kała. Wróciłem, bo dostałem szansę zaczepić się w branży turystycznej. No i jestem na Bukowinie!

Brytyjską fobię Rumuni próbują obracać w żart. Robią kampanie. Hasła brzmią mniej więcej tak: U was leje, u nas pogoda i piwo tańsze niż wasza woda. Albo: Nie macie pra-cy, nie macie domu? Kiepsko! Czemu nie osiądziecie tutaj?

No proszę, a jeszcze tak niedawno Rumuni sami z sie-bie żartowali:

Co to jest: małe, czarne i puka? – Przyszłość.

W POSAGU: CZYSTE POWIETRZE I CZYSTA WODA

Rumunia startowała do UE z najniższego poziomu – jako najbiedniejszy z aspirujących krajów. Najbardziej za-niedbanym regionem w tym najbiedniejszym kraju była ►

Na powitanie.

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014 55

Page 56: VIP Biznes&Styl

MIĘDZY Ukrainą a Rumunią

Bukowina. Zawsze. Do UE wniosła w posagu: czyste po-wietrze i czystą wodę. No i te niewyobrażalnie piękne prze-strzenie. Ale jak wycenić piękno? I kogo ono tak naprawdę obchodzi, kiedy jeść się chce?

Cała sztuka w tym, żeby z feleru zrobić atut. I to się właśnie udało, a raczej udaje, bo ten proces na rumuńskiej Bukowinie trwa. Skoncentrowany głównie na rozwoju tu-rystyki. Taki jest pomysł na BPP, czyli bukowiński prze-mysł przyszłości. Cristof korzysta z tego już teraz. Do Włoch się nie wybiera, chociaż dawny pracodawca często dzwoni, kaja się i obiecuje lepsze traktowanie oraz lepsze zarobki.

Pokazano nam na Bukowinie luksusowe centrum tu-rystyczne – istny kombinat, wszystko dla sportu, zdrowia i urody, z balneologią na poziomie dobrego sanatorium. Przyjeżdżają tu wypoczywać i świetnie się bawić najczę-ściej goście z zachodniej Europy. Polacy – rzadko. Wła-ściciel napomknął mimochodem, że na samą elektronikę obsługującą obiekt wydał milion euro. Inwestycja powstała oczywiście w oparciu o unijne fundusze.

„Turbazy”, stylizowane np. na wiejskie zajazdy (raczej rezydencje), są budowane w najpiękniejszych krajobrazo-wo miejscach, na skraju wsi, albo w pobliżu najcenniej-szych zabytkowych cerkwi i monastyrów. Tam przecież najczęściej zaglądają autokarowi turyści. Żeby chcieli zo-stać dłużej, pojawia się oferta dodatkowa – pensjonaty. I to działa, skoro przybywa ich coraz więcej.

W pakiecie szkółka jeździecka, grill, kort, jacuzzi, sau-ny, hammam, basen z morską bryzą. Full wypas. Rumuń-ska kuchnia – warta co najmniej jednej gwiazdki Michelina (zwłaszcza sarnina w sosie borówkowym w hotelu „Popas Turistic Bucovina”)

Europejskie fundusze wspierają potencjalnie wielki biznes. Mały, jak wszędzie na świecie, musi sobie radzić sam.

MNISZKI WIERZĄ W EURO

U nas wszędzie rządzi euro, nawet w monastyrach – śmieją się ludzie na Bukowinie. Ale to wcale nie jest żart, tylko znak czasu. Prosty przykład. Oficjalną walutą jest wciąż jeszcze rumuński lej, ale ikony pisane przez mniszki sprzedawane są turystom za euro. Siła nabywcza innych walut okazuje się żadna. Bizneswoman w habicie za nic nie chce przyjąć dolarów, ani nawet funtów. Ma być euro! I już! Nawiasem mówiąc, w kantorze w Suczawie dolarów wymienić też się nie da.

Ceny w sklepach porównywalne do naszych. No, może artykuły spożywcze ciut droższe. Tańsze niż u nas są noc-legi – na każdą kieszeń (prawie). Standard hoteli w mie-ście – różny. Luksusy – jak w wiejskich kombinatach tu-rystycznych, a czasami spod luksusu wyłazi zamaskowane RWPG. Ale nie ma co grymasić. Suczawa to jest pierwszy przystanek w drodze do opisanych już wiejskich wspania-łości, pobudowanych z takim rozmachem, a mimo to ze smakiem (na ogół).

W nocnym klubie w Suczawie działa praktyczny, uproszczony system piątkowy: 5 lei wódka, piwo też 5. W sobotnią noc w klubie pustawo. Przewaga chłopaków, a i tak się świetnie bawią, mało piją, dużo tańczą. Lo-kalny koloryt: tuż przed północą zjawia się w klubie or-szak weselny – z panną młodą w białej sukni, druhnami i kamerzystą. Zamówili po drinku, bawią się, ale krótko,

Nowe domy trzymają styl.

Bukowińska studnia.

Kaczyka, polska wieś.

56 VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Page 57: VIP Biznes&Styl

MIĘDZY Ukrainą a Rumunią

aż kamerzysta nakręci, co trzeba do kroniki na starość. Wesele – w domu.

Za minimalną pensję (ok. 170 euro) obywatel Popescu (czyli taki nasz Kowalski) wesela nie da rady wyprawić. Ale jedno piwo plus trzy małe ikony by kupił. Albo 40 kg cukru. Albo codziennie przez miesiąc po jednym bochenku chleba.

Tłumaczka z Suczawy (doskonały angielski, anielska cierpliwość) przyznaje, że chociaż ona sama dobrze zara-bia, to nie stać jej, żeby przyjechać na weekend do cztero-gwiazdkowego pensjonatu, gdzie akurat jesteśmy goszcze-ni (służbowo – UE płaci).

RYSA NA OBRAZKU

Mieszkańcy górskich wiosek przychodzą na parkingi widokowe, żeby pohandlować z turystami. Zawsze to parę groszy więcej w skromnym budżecie. Przynoszą na sprze-daż to, co mają: pyszny miód, domową nalewkę, syrop zio-łowy dobry na żołądek (naprawdę dobry!). Artyści przyno-szą swoje dzieła – koronkowe serwety, misternie zdobione drewniane pisanki. Cudeńka!

Wyroby produkcji domowej – obok jakości, mają jesz-cze ten walor, że idą bez szemrania za lokalną walutę. Ceny do negocjacji (nie jak w monastyrze). A przy okazji moż-na pogadać w różnych językach. Po polsku też. I to jest ta lokalna przedsiębiorczość, dla której nie ma unijnych grantów, ale to ona najbardziej podbija serca i zbliża ludzi. Najlepsza promocja.

Bukowina może być rajem dla turystów, którzy lubią aktywnie spędzać czas. Górskich tras o różnym stopniu trudności jest mnóstwo i nie ma tłumów jak na Krupów-kach. Można pokonywać trasy pieszo, na rowerze, jak kto chce i potrafi. Jest jedno ale – jeszcze nie wszystkie szlaki są oznakowane, a stare trzeba odnawiać. Podjęło się tego polsko-rumuńskie Stowarzyszenie „Obczyny”. Mrówcza praca.

Bukowina liczy nie tylko na turystów z grubymi port-felami. Także na turystów – łazików (wiatrem podszytych, ale z krzepą; niektóre trasy tylko pozornie są łatwe). Jest gdzie stanąć na nocleg i na popas. Przybywa powoli gospo-

darstw agroturystycznych. W polskich wsiach też czekają na turystów.

Bukowina jest wieloetniczna. Polacy są tutaj od prze-szło dwustu lat. Najstarsza polska wieś nazywa się Ka-czyka (rum. Cacica). Powstała na słonym bagnisku, które upodobały sobie najpierw kaczki (stąd nazwa wsi), a po-tem austriacki cesarz Józef II. Żeby nie sprowadzać soli z Mołdawii, kazał wykorzystać bukowińskie słone źródła. I tak powstała najpierw warzelnia soli, a z czasem kopalnia w Kaczyce, czynna zresztą do dziś. Pierwsi budowniczy to byli Polacy, sprowadzeni z Bochni i Wieliczki. I to był je-dyny okres w historii Bukowiny, kiedy ludzie zamiast stąd uciekać, przyjeżdżali do pracy.

Jak ceniono Polaków niech świadczy fakt, że w pierw-szych, ciężkich latach budowy kopalni szczególnie odpo-wiedzialne stanowisko góromistrza otrzymał nie Austriak, lecz Polak: Jan Rysak. Kopalnia potrzebowała coraz więcej ludzi, przybywało różnych nacji. I dzieci. Doszło do tego, że było we wsi około 100 dzieci w wieku szkolnym, działał tylko jeden nauczyciel, zresztą marny, a potem uczył pan Stanisław Żurawski, Jan Lisiewicz… – (cyt. za Józefem Piotrowiczem „Kaczyka-salina i osada górnicza na Buko-winie, z dziejów polonii kaczyckiej 18-20 w.”).

W kościele, zbudowanym przez Polaków, jest cudow-ny obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, prawdopodobnie przywieziony ze Stanisławowa (ukr. Iwano - Frankiwsk). Pielgrzymujących do cudami słynącego obrazu wita przed kościołem polski pielgrzym – Jan Paweł II. Pomnik posta-wili Polacy.

Z Polski na Bukowinę przyjeżdża ostatnio więcej tury-stów (ok. tysiąca rocznie). Wypoczywając pomagają w ten sposób tutejszym mieszkańcom. Warto o tym pomyśleć, pakując plecak.

Ludzie są tu gościnni nie na pokaz, o czym najlepiej wiedzą ci, co już byli. Bez zapowiedzi i bez telewizyjnych kamer… ■

Mieszkaniec górskiej wioski, mówi łamaną polszczyzną, że przyniósł to, co miał najcenniejszego – a potrafi

tylko rzeźbić w drewnie więc...

Tak powstaje słynna czarna ceramiką bukowińska.

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014 57

Page 58: VIP Biznes&Styl

Dlaczego robią to co robią? To pytanie zapewne dener-wuje każdego, kto oddaje się jakiejś pasji. Ale, niezależnie od siebie, powtarzają, że bieganie daje im po prostu wiele radości.

– To odskocznia od codzienności, która daje mi „osobi-stą przestrzeń” – mówi Lucyna Sroka. – Podczas treningu człowiek ma czas, by wiele rzeczy przemyśleć. Biegając wspólnie z innymi, traktuję to nieraz jako spotkanie towa-rzyskie.

– Dla mnie najfajniejsze jest to, że kiedy biegam, czuję się naprawdę dobrze. Fizycznie i psychicznie – wyjaśnia Jolanta Zaręba. Po czym dodaje, że bieganie zmieniło jej życie. – Stało się ono o wiele bardziej zdyscyplinowane. Musiałam sobie narzucić pewien rytm dnia, żeby znaleźć w nim miejsce dla biegania, życia rodzinnego i pracy zawo-dowej, nie zaniedbując żadnej z tych sfer. Lektura książek legendarnego ultramaratończyka Scotta Jurka doprowadzi-ła mnie do weganizmu, w którym od półtora roku udaje mi się wytrwać i który – jestem o tym przekonana – dobrze służy mojemu zdrowiu. Ponadto nauczyłam się pokony-wać samą siebie. Czasami nie chce mi się wstać, wydaje mi się, że jestem zbyt zmęczona, że nie dam rady przebiec

Red. Jolanta Zaręba z TVP Rzeszów zaczynała od porannego truchtania do piekarni po bułki na śniadanie. Zauważyła, że dzięki temu ma lepsze samopoczucie, poprawia się jej forma fizyczna, jak również, że… organizmowi to już nie wystarcza. Zaczęła biegać na dłuższych dystansach. Lucyna Sroka, prawniczka, asystent sędziego w Sądzie Apelacyjnym w Rzeszowie, uprawiała jogging, chodziła po górach. Biegać „na poważnie” zaczęła… z nadmiaru wolnego czasu, gdy – po zdanym egzaminie sędziowskim – czekała na podjęcie pracy. Nie bez znaczenia była tu inspiracja męża, który niedługo wcześniej przebiegł pierwszy w swoim życiu maraton.

Tekst Jaromir KwiatkowskiFotografie Tadeusz Poźniak

jakiegoś wymagającego dystansu, ale jednak mobilizuję się, ruszam i po kilku trudnych kilometrach już wiem, że warto było… Energia przychodzi z każdą chwilą spędzoną w ruchu. Takie doświadczenia dają siłę do pokonywania przeszkód także w innych dziedzinach życia.

Pierwszym dłuższym biegiem dziennikarki była impre-za „Biegnij Warszawo” na dystansie 10 km. To było jesie-nią 2009 r. Biegło tam 17 tys. osób. – Na Myśliwieckiej, koło radiowej „Trójki”, widziałam przed sobą masę ludzi i bałam się obejrzeć do tyłu, bo wydawało mi się, że biegnę ostatnia. Ale kiedy się obejrzałam, okazało się, że za mną również biegną tysiące ludzi. Dobiegłam do mety z dużym wysiłkiem, bo nie byłam wtedy jeszcze zbyt dobrze przy-gotowana do długich biegów, ale sprawiło mi to wielką radość. Wiedziałam już, że to nie będzie mój ostatni start – opowiada Jolanta Zaręba.

Niedługo później, w grudniu 2009 r., spróbowała swych sił w Maratonie Trzeźwości w Radomiu. Niewiele przed

Dziennikarka i prawniczka. Maratonki i ultramaratonki. Udowadniają, że człowiek nigdy do końca nie wie, gdzie leży granica jego możliwości

„Złamana” granica 4 godzin

Jolanta Zaręba.

58 VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Page 59: VIP Biznes&Styl

nim biegała, najdłuższa trasa to było 17 km. Ale dobiegła do mety, i to we wcale niezłym czasie, jak na kobietę po 45. roku życia: 4 godz. 56 min. Właściwie trochę szła, tro-chę biegła. Okazało się, że wprawdzie ukończyła bieg na dalekim miejscu, ale już wśród kobiet w swojej kategorii wiekowej była trzecia, co dało jej impuls do tego, by pró-bować dalej.

Od tamtej pory wzięła udział w 19 maratonach i wie-lu półmaratonach. Pod koniec 2012 r., podczas Maratonu Warszawskiego, udało jej się „złamać” granicę 4 godzin, co uważa za swój wielki sukces. – Jestem jedyną kobietą z Rzeszowa i jedną z dwóch na Podkarpaciu, które zdo-były Koronę Maratonów Polskich, czyli w ciągu dwóch lat ukończyły pięć największych krajowych maratonów: w Poznaniu, Warszawie, Krakowie, Wrocławiu i Dębnie – podkreśla.

W przypadku Lucyny Sroki jej przygoda z poważniej-szym bieganiem zaczęła się ciut wcześniej: kiedy w 2006 r. mąż Wojciech pobiegł w pierwszym w swoim życiu marato-nie. Wydawało jej się to niemożliwe, że można pokonać taki dystans, bardzo niepokoiła się o jego zdrowie. W następnym roku… pobiegli już razem. Tzn. ona biegła pod czujnym okiem męża, który pilnował wszystkiego, także tego, kiedy powinna jeść i pić. Pokonała 42 km w 4 godz. 21 min.

Od tamtej pory startowała czterokrotnie w Cracow Marathonie, w Maratonie Świętojańskim, Wyszehradzkim (dwukrotnie), Karkonoskim, maratonie w Koszycach i Ma-ratonie Jeziora Tarnobrzeskiego oraz w półmaratonach: Warszawskim (4-krotnie), Rzeszowskim (3-krotnie) i Naf-towym (2-krotnie). Jej najlepszy czas w biegu na 21 km to 1 godz. 46 min. Ma też za sobą udział w wielu krótszych biegach ulicznych (na dystansie np. 5 czy 10 km).

Obie przebiegły malowniczy, ale niezwykle trudny Bieg Rzeźnika, czyli prawie 80 km bieszczadzkimi szczy-tami z Komańczy do Ustrzyk Górnych. Biega się w nim pa-rami, ze względów bezpieczeństwa. Najlepsi pokonują tę trasę w 8 - 9 godzin. – Mnie, wraz z moim biegowym part-nerem Józiem Kubikiem, udało się to zrobić w 14,5 godz. Zachowaliśmy na trasie dużo rozsądku, sporo odpoczywa-liśmy – opowiada Jolanta Zaręba. Lucyna Sroka startowała w „Rzeźniku” trzykrotnie, za każdym razem poprawiając wynik. W ub.r przebiegnięcie tej trasy razem z mężem za-jęło jej niewiele ponad 11,5 godziny. Zajęli czwarte miej-sce w klasyfikacji par mieszanych.

Dziennikarka dwa razy uczestniczyła w Półmaratonie Komandosa, raz przebiegła Maraton Komandosa. „Ko-mandos” to szczególny bieg: w trudnym terenie, w pełnym umundurowaniu, w butach wojskowych, z 10-kilogra-mowym plecakiem, w którym startują przede wszystkim żołnierze, a kobiety nie mogą liczyć na jakąkolwiek taryfę

ulgową. Plecaki są bardzo szczegółowo ważone. Także na trasie, by sprawdzić, czy aby ktoś po drodze nie wysypał części zawartości.

Prawniczka jest szczególnie dumna z ukończenia w ub.r., w czasie 13 godz. 55 min. biegu 7 Dolin w Kry-nicy na dystansie 100 km. – To był bardzo udany start – wspomina. – Całą trasę pokonałam w równym tempie, zgodnie z założeniami, tzn. dynamicznie podchodząc na podejściach i bardzo mocno zbiegając. Siły rozłożyłam tak dobrze, że byłam w stanie po 83. kilometrze pokonać bie-giem pięciokilometrowy odcinek trasy od Szczawnika do Bacówki pod Wierchomlą. Z tego startu pozostaną mi rów-nież wspomnienia malowniczych widoków zorzy porannej nad Beskidem i majestatycznych Tatr.

Ale nie dzielą swych biegowych dokonań na bardziej i mniej wartościowe. Podkreślają, że każdy bieg dostarcza wiele radości. – Bardzo ciekawe są np. odbywające się co roku w maju długodystansowe biegi terenowe w Sando-mierzu, których trasa wiedzie polnymi ścieżkami wśród kwitnących sadów – opowiada Jolanta Zaręba. – Na długo zapamiętam też udział w 12-godzinnym biegu sztafetowym w kopalni soli w Bochni, 212 metrów pod ziemią. Wspól-nie z dwiema koleżankami i kolegą udało nam się pokonać prawie 150 km. W ub. roku uczestniczyłam w wielu nie-zwykłych biegach, np. w Maratonie Karkonoskim, który miał status mistrzostw świata w biegach wysokogórskich. Także w 2013 r., w Piwnicznej – w biegu na Radziejową – niespodziewanie udało mi się zostać mistrzynią Polski we-teranów w biegu górskim w swojej kategorii wiekowej. ►

Pod czujnym okiem męża

„Rzeźnik” i inne „ekstrema”

Lucyna Sroka.

Więcej fotografii i reportaży na portalu www.biznesistyl.pl

Page 60: VIP Biznes&Styl

STYL życia

Udział w biegu w Bochni jest także bardzo miłym wspomnieniem dla Lucyny Sroki, która brała w nim udział wraz z Wojciechem Tomaką, Markiem Gajewskim i Ceza-rym Czapczyńskim. Jako drużyna IM 2010 zajęli 32. miej-sce z wynikiem 150 km 864 m.

Nie wszystkie biegi kończą się jednak powodzeniem. – Nie ukończyłam biegu Granią Tatr, czyli ponad 70-ki-lometrowej trasy poprowadzonej najwyższymi polskimi szczytami – wspomina Jolanta Zaręba. – Na 42. kilome-trze musiałam oddać numer startowy. Nie dlatego, że nie miałam siły do dalszego biegu, ale dlatego, że nie zmie-ściłam się w wyśrubowanym limicie czasowym na ko-lejnym punkcie pomiaru. Cieszę się jednak, że mogłam tam być i kiedyś spróbuję jeszcze raz zmierzyć się z tym wyzwaniem.

W tym roku Jolanta Zaręba postawiła sobie cel jeszcze trudniejszy. Przygotowuje się właśnie do jednego z najbar-dziej wymagających, ale też najbardziej prestiżowych bie-gów w Europie, czyli 100 kilometrów w wysokich Alpach wokół Mount Blanc. Niewykluczone, że spotka się tam z Lucyną Sroką, która również chce w nim wystartować. Mąż pani Lucyny będzie startował na dłuższym, 167-kilo-metrowym dystansie.

– Na pewno trzeba biegać długie, 20-, 30-kilometrowe trasy, i to systematycznie przez kilka tygodni przed zawo-dami – radzi Jolanta Zaręba. – Dobrym sposobem przygo-towania się jest przebiegnięcie półmaratonu. A już na tra-sie trzeba zachować zdrowy rozsądek. Gdy coś się dzieje podczas biegu, przechodzę do marszu, próbuję wyrównać oddech, dojść do siebie. Ale na zawodach czasami lepiej jest po prostu zejść z trasy, by nie zrobić sobie krzywdy.

Lucyna Sroka do pierwszego maratonu przygotowywa-ła się według sprawdzonego programu Jerzego Skarżyń-skiego, dostępnego w publikacjach książkowych i Interne-cie. – Obejmuje on trzy treningi w ciągu tygodnia i dłuższe wybieganie weekendowe – opowiada. Mówiąc o dłuższym wybieganiu, ma na myśli dystans wydłużający się w miarę postępów w przygotowaniach od ok. 10 - 12 km w pierw-szych tygodniach, do dystansu 28 - 32 km pokonanego w okresie 2 - 3 tygodni przed planowanym startem. – Ja przed swoim pierwszym maratonem miałam tylko jed-no ponad 30-kilometrowe wybieganie. Dobrze jest, gdy bardziej zaawansowani zawodnicy, mający ambitniejsze założenia niż tylko przebiec maraton, zrobią 2-3 prób na dystansie przekraczającym 30 km. One bardzo dużo dają, bo kryzys maratończyka-amatora zdarza się najczęściej na 32., 33. kilometrze. To już jest taki dystans, kiedy organizm zaczyna się buntować. Chodzi o to, żeby najdłuższy trening przed maratonem był na tyle długi, by doświadczyć na nim tego kryzysu i go pokonać, tzn. utrzymać się nawet w bar-dzo wolnym, ale jednak biegu.

A jak wygląda zwykły trening? Jolanta Zaręba biega wcześnie rano. Półtorej godziny, by jeszcze zdążyć zrobić zakupy w ulubionej piekarni, wziąć prysznic i przygotować

dzieciom śniadanie. Biega różnymi trasami: po drogach szutrowych, asfalcie, górkach, po lesie. Robi sobie w tygo-dniu 1-2 dni przerwy, zależnie od samopoczucia.

Lucyna Sroka nazywa tzw. zwykły trening, czyli czas, który nie jest bezpośrednim przygotowaniem do zawodów, „budowaniem bazy”. Polega ono na spokojnym „nabija-niu” kilometrów (10 - 15 podczas każdego treningu), oraz treningu uzupełniającym (gimnastyka siłowa, basen itp.). Przed zawodami dochodzą do tego dodatkowe elementy, jak podbiegi czy tzw. tempówka, czyli przebieżki w szyb-kim tempie. – W zimie biega się trochę trudniej, ale trzeba ją solidnie przepracować, bo inaczej nie będzie udanych startów na wiosnę – podkreśla pani Lucyna.

Ile czasu poświęcić na początku na bieganie? Jaki dystans stanowi dobrą dawkę treningową dla początku-jących? Dziennikarka podpowiada, by był to jakiś krótki dystans, aby można było wrócić w dobrej formie i następ-nego dnia znów pobiec. – Później, moim zdaniem, dawka, która przynosi efekty, to minimum 60 minut. Ważna jest rozgrzewka na początku i kilka ćwiczeń rozciągających po biegu – radzi Jolanta Zaręba.

Prawniczka sugeruje, że można zacząć od półgodzin-nego treningu, ale systematycznego, 3 - 4 razy w tygodniu. – Dystans 5 - 6 km, to dobry początek. W niedzielę moż-na go odrobinę wydłużyć, powiedzmy do 8 km. Po jakimś czasie takiego systematycznego treningu można się przy-mierzyć do półmaratonu – radzi Lucyna Sroka.

Jedną z podstawowych spraw są dobrze dobrane buty. – Muszą być nieco luźniejsze niż te, w których chodzimy na co dzień – podpowiada Jolanta Zaręba. Lucyna Sroka dodaje, że obecnie w sklepach sportowych jest duży wy-bór butów do biegania. Wybierając właściwe, trzeba przede wszystkim wziąć pod uwagę to, po jakiej nawierzchni bę-dziemy biegać.

Dziennikarka zwraca uwagę na właściwy wybór trasy. – Uważam, że nie jest dobre zaczynanie od biegania po asfalcie. Warto znaleźć sobie trasę szutrową czy trawiastą, bo wtedy nie obciążamy stawów – twierdzi Jolanta Zaręba. – Bieganie po asfalcie jest łatwiejsze, z drugiej strony dla kręgosłupa zdrowiej jest, gdy biegamy po bardziej mięk-kiej nawierzchni, np. duktach leśnych – dodaje Lucyna Sroka, doradzając, by każdy biegał po takiej nawierzchni, jaką bardziej lubi.

Obie panie wolą biegać rano. – Nasz organizm nie jest jeszcze wtedy zmęczony, a kręgosłup nie jest obciążony wy-siłkiem całego dnia, przez co łatwiej o kontuzję – podpo-wiada dziennikarka. – Ja również wolę biegać rano, trening o godz. 13 - 14 to dla mnie męka – przyznaje prawniczka. Ale dodaje: – Mam wielu znajomych, którzy biegają po po-łudniu lub wieczorem, po pracy. Mówią, że są po całym dniu tak „zasiedzeni”, iż z przyjemnością ruszają się zza biurka. Nie ma jednej uniwersalnej metody dla wszystkich. Najle-piej niech każdy znajdzie rozwiązanie najbardziej korzystne dla siebie, uwzględniając charakter pracy, rozkład dnia itp.

Jak przygotować się do maratonu

Kilka rad dla początkujących biegaczy

60 VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Page 61: VIP Biznes&Styl

Jolanta Zaręba nie poleca biegania ze słuchawkami na uszach, bo to jest niebezpieczne. Lucyna Sroka przyznaje, że czasami zdarza się jej słuchać muzyki podczas treningu, najczęściej w zimie, by w ten sposób „odgrodzić się” od zimna. Ale nigdy nie zakłada słuchawek biegając leśnymi duktami – słucha wtedy odgłosów lasu.

Co na ich biegową pasję mówią rodziny? – Mój mąż i dwóch synów nie biegają systematycznie, ale udawało mi się namówić ich do udziału w zawodach i była to dla mnie podwójna satysfakcja – podkreśla dziennikarka.

Prawniczka, jak już wcześniej wspomnieliśmy, pasję biegania dzieli z mężem. – Ten rok był dla niego bardzo udany – mówi Lucyna Sroka. – Na pewno jego wielkim sukcesem było pierwsze miejsce w ultramaratonie Trans-jura z Częstochowy do Krakowa na dystansie 190 km. Osiągnął czas 31 godz. 55 min. na tyle świetny, że kolejny zawodnik przybiegł 12 godzin później. Podczas dekoracji Wojtek stał na podium sam, bo kolejni zawodnicy jeszcze nie dobiegli. Podczas tegorocznej I edycji Dolnośląskiego

Festiwalu Biegów Górskich zajął bardzo dobre, 10. miej-sce w Biegu 7 Szczytów na dystansie 235 km, którego trasa wiedzie przez 7 pasm górskich otaczających ziemię kłodz-ką. Kilkakrotnie ukończył Bieg Rzeźnika.

Pani Lucyna śmieje się, że kiedy bieganie już prze-staje wystarczać, trzeba się wziąć za organizację biegów. Inicjatywa przygotowania zawodów na dystansie ultra-maratońskim zyskała liczne i bardzo zaangażowane grono sympatyków, co doprowadziło do powołania Stowarzy-szenia Ultra Run z siedzibą w Trzebownisku, które jest organizatorem I Ultramaratonu Podkarpackiego. Będzie to bieg wyjątkowy! 31 maja o wschodzie słońca z rze-szowskiego Rynku 250 zawodników z całej Polski wyru-szy na wybraną trasę o dystansie 70 lub 110 km. – Byli-śmy niezwykle dumni, że nasze dotychczasowe działania organizacyjno-promocyjne zachęciły do startu biegaczy do tego stopnia, że lista startowa zapełniła się w prze-ciągu kilkunastu godzin – mówi Lucyna Sroka. Honoro-wy patronat nad biegiem sprawują: prezydent Rzeszowa, marszałek województwa podkarpackiego oraz komendant miejski policji w Rzeszowie, natomiast patronem medial-nym zawodów są: Telewizja Polska Rzeszów, Polskie Ra-dio Rzeszów i portal Polska biega. ■

Bieganie staje się coraz bardziej popularne i na fali tej mody rzeszowscy biegacze skupieni w sekcji lekkiej atletyki klubu sportowego CWKS Resovia Rzeszów w listopadzie ub.r. zorganizowali pierwszą Rzeszowską Dychę – Bieg Niepodległości, a w tym roku zaplanowali

trzy duże imprezy: 6 kwietnia odbędzie się Półmaraton Rzeszowski, 18-19 października Maraton Rzeszowski, a 11 listopada, już po raz drugi, Rzeszowska Dycha – Bieg Niepodległości. Współorganizatorem cyklu imprez jest Miasto Rzeszów.

Już wiadomo, że Półmaraton Rzeszowski będzie imprezą międzynarodową. Na starcie pojawią się nie tylko zawodnicy, zarówno profesjonaliści, jak i amatorzy, z całej Polski, ale także z kilkunastu innych krajów, wśród nich znakomici biegacze z Kenii. Poza biegiem głównym zaplanowano

również dodatkowe atrakcje, wśród nich biegi na krótszych dystansach dla dzieci i młodzieży. Dla najlepszych uczestników przygotowano wysokie nagrody pieniężne i atrakcyjne upominki rzeczowe, łączna pula nagród wynosi ok. 40 tys. zł, a liczba sponsorów

biegu wciąż rośnie. Atrakcyjne nagrody i światowa śmietanka biegaczy podnosi rangę tego wydarzenia, które ma szansę na stałe wpisać się w kalendarz sportowych wydarzeń. Kwietniowy bieg będą promować znane osoby ze świata sportu i kultury,

jedną z ambasadorek jest Matylda Szlęzak-Kowal, olimpijka z Londynu.

Wszystkie informacje oraz regulamin znajdują się na stronie www.runrzeszow.pl, tam również można zgłosić się do udziału w Półmaratonie Rzeszowskim.

Pasja dzielona z mężem

Rusza cykl Rzeszów Biega 2014

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014 61

Page 62: VIP Biznes&Styl

JEJ styl

Monika Szela – z wykształcenia aktorka i germanistka. Była „pogodynką” w lokalnej telewizji oraz aktorką w Teatrze „Maska”, na którego scenie występowała

przez piętnaście lat, często grając role pierwszoplanowe, by w końcu w 2012 roku stać się jego dyrektorką. Dziś spełniona żona i matka, realizująca plany i rozwijająca pasje. Dynamiczna, pewna siebie i zdecydowana. Choć wyjątkowo drobna (rozmiar ubrań 34, rozmiar buta 6), wytwarza wokół siebie aurę pewności i zdecydowania. Od samego początku widać, że wie czego chce. Proszę nie dać się zwieść jej dziewczęcej urodzie. W końcu, jak sama twierdzi, dyplom aktorski to „papiery na kłamanie”…

TEKST SYLWIA K

atarzyna MAZU

R STYLIZACJE ELIZA O

SYPKA FO

TOG

RAFIE TAD

EUSZ PO

ŹNIAK

Moniki SZELI

Page 63: VIP Biznes&Styl

Reklama

JEJ styl

– Nigdy nie miałam wątpliwości, że to aktorstwo jest moją pasją. Jestem aktorką z powołania – mówi. W 1997 r. ukończyła Stacjonarne Studio Aktorskie „SPOT” w Kra-kowie. Tego samego roku rozpoczęła pracę w rzeszowskim teatrze lalek. – W Krakowie miałam tylko teatr i siebie. Bie-ganie ze spektaklu na etiudy i z powrotem. W którymś mo-mencie wiedziałam, że chcę założyć rodzinę. Przez wzgląd na życie prywatne, tuż po studiach wróciłam do Rzeszowa. Jestem rzeszowianką z krwi i kości – dodaje. W stolicy Podkarpacia kończyła I Liceum Ogólnokształcące im. ks. S. Konarskiego. To właśnie w szkole średniej rozpoczęła się jej przygoda z aktorstwem. Tworzyły się grupy mło-

dych ludzi, którzy chcieli występować, wspólnie tworzyć. Wiele z tych osób skończyło szkoły aktorskie, choć dzisiaj nie wszyscy pracują na scenie. Jej się udało. Aktorstwo nie jest jednak zawodem, który kojarzy się ze stabilnością fi-nansową, dlatego też już w czasie, kiedy występowała na scenie, kończyła studia germanistyczne.

W 2012 r. w walce o stanowisko dyrektora w „Mas- ce” pokonała czterech kandydatów – samych mężczyzn: Włodzimierza Fetenczaka, byłego dyrektora Teatru im. Andersena w Lublinie; Marcina Ehrlicha, aktora, reżysera z Warszawy; Antoniego Mleczkę, kompozytora, kierownika artystycznego Teatru Lalki oraz Przemysława Tejkowskie-go, aktora, który pełnił funkcję dyrektora Teatru im. Wandy Siemaszkowej i wiceprezesa Telewizji Polskiej. Wcześniej przez środowisko teatralne oraz miasto przelała się fala dyskusji, kiedy prezydent Tadeusz Ferenc na stanowisku, bez rozpisywania konkursu, chciał obsadzić jednego z lo-kalnych polityków. Bogdan Zdrojewski, minister kultury i dziedzictwa narodowego, zasugerował rozpisanie konkur-su. Według nieoficjalnych informacji, Monika Szela wygra-ła konkurs głosami właśnie pracowników ministerstwa.

Tak oto z aktorki została zarządzającą instytucją kul-tury. Wrażenie rozsądku oraz określonej wizji jej funkcji i wizerunku przekładają się również na wygląd. Na co dzień preferuje ubrania wygodne. Sytuacja zmienia się, kiedy w kalendarzu ma umówione spotkania – wtedy jej ubrania są znacznie bardziej sformalizowane. – W końcu jestem dyrektorem instytucji finansowanej z budżetu mia-sta. To zobowiązuje – dodaje z przekornym uśmiechem. – Noszę stonowane kolory, barwy ziemi, popiele. Pracując z jedną bazą łatwiej jest mi dobierać poszczególne elemen-ty, które łatwo się ze sobą komponują – kończy.

– To, że byłam aktorką, sprawia, iż łatwiej jest mi przewi-dzieć pewne sytuacje. Lepiej niż osoba z zewnątrz rozumiem reakcje zespołu na niektóre decyzje administracyjne. ►

PRZEZ GARDEROBĘ DO GABINETU

SZTUKA ZARZĄDZANIA

Monika Szela.

Page 64: VIP Biznes&Styl

JEJ styl

Zazwyczaj jest tak, że w teatrze każdy ma swoje zdanie na dany temat. Aktorzy chcą czegoś zupełnie innego niż ekipa plastyków czy obsługa techniczna. Wcześniejsze do-świadczenie sprawia, że mam całościowy obraz. Do tego dochodzą zasady, którymi rządzą się gusta publiczności. To wszystko sprawia, iż decyzje, które determinują sprawne funkcjonowanie teatru, dotyczą wszystkich działów, a nie tylko grupy artystów – twierdzi.

Ze zmianą zawodu przyszła też zmiana garderoby. – Przebieranie się to chleb powszedni aktora. Im strój bardziej udziwniony, tym lepiej – charakteryzuje swoje doświadczenia ze strojami scenicznymi. Kropki, kreski, paski. Wszystko ma być w inny deseń. Im mniej coś pasu-je innym, tym bardziej pasuje aktorowi. Być może dlatego dziś, po szaleństwach scenicznych, rzeszowiankę moż-na najczęściej zobaczyć w monokolorowych sukienkach. Nigdy obcisłych, ani wyzywających. Zawsze stosownych i eleganckich.

To ona zmieniła Festiwal Teatrów Ożywionej Formy „Maskarada” z przeglądu na festiwal. Nie jest to jedyna rewolucja, której dokonała. Pod jej przewodnictwem Teatr „Maska” rozszerzył repertuar adresowany tylko do dzieci. Na scenie zaczęły się pojawiać spektakle dla widza doro-słego. – Jeśli chodzi o „Scenę dla Dorosłych”, to w każdym sezonie konsekwentnie poszerzamy repertuar. Ciekawe rozwiązania sceniczne wymagają czasu. Nasz wierny widz już jednak wie, że do „Maski” można najpierw przyjść z dzieckiem, a później z małżonkiem na spektakl, który jest „cięższy gatunkowo”. Dążymy do tego, aby przyzwyczaić widza dorosłego do wspólnego spędzenia czasu – mówi Monika.

Jej praca w pełni się opłaciła. Coraz więcej osób wie, że w „Masce” co piątek można zobaczyć sztuki dla wi-dzów dorosłych. Po widzach przyszła pora na środowisko

ZMIANY SĄ DOBRE

64 VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Page 65: VIP Biznes&Styl

JEJ styl

lokalne. Niespełna rok po objęciu funkcji otrzymała tytuł Kobiety Przedsiębiorczej 2012 r. w kategorii: działalność artystyczna.

Według dyrektor, receptą na sukces jest po prostu „ro-bienie swojego”. – Decyzje, które podejmuję, mają być dobre dla funkcjonowania instytucji, dobre dla sztuki, dla grających. Muszą zainteresować publiczność i przekonać ministerstwo, iż warto jest przyznać grant na dany projekt – podsumowuje.

Patrząc na byłą aktorkę można odnieść wrażenie, iż zawsze jest ubrana odpowiednio do okazji. Bez zbędnych ekstrawagancji, choć z pieprzykiem. Zapytana o ikony mody, odpowiada bez cienia wątpliwości: Audrey Hepburn oraz Kate Moss. – Jeśli chodzi o wyjścia na gale czy rauty, Hepburn jest zdecydowanie ikoną. Uwielbiam styl amery-kański z lat 50. XX w. W przypadku ulicy często zwracam uwagę na to, co ma na sobie Kate Moss. Co prawda czasa-mi wolę bezpieczniejsze zestawy, ale inspirowanie to nie kopiowanie. Przed wyjściem na imprezę sprawdzam moje ulubione blogi modowe, lubię być „na czasie” – dodaje.

Jest zwolenniczką teorii, iż dobry wygląd to nie tylko kwestia stroju, ale przede wszystkim nastroju. – Możemy mieć na sobie najlepsze marki, ale wystarczy, że jesteśmy w gorszym nastroju i cały wysiłek związany z naszym wy-

glądem idzie na marne. Oprócz spójności z cechami cha-rakteru, nie wolno zapominać o kontekście sytuacji, w któ-rym będziemy się znajdować – podsumowuje.

Być może miłość do sukienek oraz właściwego „no-szenia się” to pozostałości dzieciństwa. Z tamtego okresu pamięta sukienki, które mama szyła dla niej i młodszej siostry. Z domu wyniosła poczucie schludności i czysto-ści, które stawia przed trendami. Dzisiaj sama jest mamą dwójki dzieci w wieku szkolnym. – Jako że jestem drobna, to moja córunia już nosi moje rozmiary. Podejrzewam, że wkrótce będziemy mieć wspólną garderobę – mówi.

A co by się stało, gdyby chociaż przez moment dała się ponieść własnym upodobaniom? – Jestem fanką stylu grunge, jego przekorności. Gdybym jednak miała wybrać strój, w którym chodziłabym bezkarnie, to byłyby to skó-rzane spodnie i sweter oversize – mówi.

– Oczywiście, stosownie do okazji, noszę też długie wieczorowe suknie. Obecnie jestem na etapie słabości do biżuterii. Trudno sprecyzować, jaka jest idealna, ale z pew-nością musi mnie ująć. Lubię klasykę przełamaną czymś radykalniejszym, np. klasyczne perły z zadziornym wi-siorkiem. Klasyka z pazurem? Ciekawe, czy aktorka opi-suje biżuterię, czy swój styl? Tego nie dowiemy się nigdy, w końcu aktorstwo to „papiery na kłamanie”…■

KOSTIUM SCENICZNY, KOSTIUM SZEFOWEJ

Z POKOLENIA NA POKOLENIE

Reklama

Page 66: VIP Biznes&Styl

Anna Konieckapublicystka VIP Biznes&Styl

BIZNES z klasą

Karnawał trwa, więc... hajda na bal

Zapraszanie. Nie tylko u nas bywanie na impre-zach jest uważane za oznakę prestiżu, lecz to chyba lokalna przypadłość, że ów prestiż mie-

rzy się ilością zaproszeń dostarczanych wraz z codzien-ną pocztą na biurko. Pojawia się od razu problem natury dyplomatyczno-strategicznej: przyjąć zaproszenie, czy odrzucić? A jeśli odrzucić, to czyje i w jakiej formie? Po prostu, nie przyjść? Oddzwonić i przeprosić? Zmyślić ja-kiś wykręt, na przykład nawał obowiązków służbowych? Koń by się uśmiał.

I pomyśleć, że całkiem niedaleko, w Wiedniu, pod ko-niec karnawału jaśniepaństwo otrzymywali od swoich fia-krów i służących zaproszenia, wystylizowane niczym na bal w ambasadzie. Oczywiście nikt nie odmawiał udziału w takim balu. Byłoby to niewybaczalne faux pas.

Ranga imprezy. Rośnie w zależności od tego, kto ją „uświetni”. Lista uświetniaczy jest raczej stała, jeśli idzie o instytucje i funkcje, zmieniają się tylko nazwiska. Resz-ta, choćby nawet najzacniejszego towarzystwa, pozostaje tłem. Ale nie ma co rozdzierać szat z tego powodu, ani się obrażać. Bądźmy realistami. Tak było zawsze. Chociaż kiedyś może mniej rzucało się w oczy niż teraz.

Za Gomułki ważny był jeden bal – sylwestrowy, na któ-ry pierwszy sekretarz przybywał wraz z małżonką. Spełniał toast czystą wódką, wypalał najtańszego papierosa, a i to przedzielonego na pół – taki był oszczędny. Ostentacyjnie

Karnawał mamy w tym roku długi, więc wypada pobalować. Wypada? Ależ tak, to właściwe słowo, ważniejsze niż sam bal, zwłaszcza gdy lubimy nie to, co wypada lubić. Lubimy, dajmy na to, kapcie, a tu trzeba się wcisnąć w lakierki i hajda na bal. Jak na wojnę. Towarzyską? Ależ skąd! Z towarzystwem ma to raczej niewiele wspólnego, no, może trochę – z towarzystwem wzajemnej adoracji. Mówię o bywaniu na balach, traktowanych jako obowiązek wypełniany z przyczyn zawodowych, politycznych albo małżeńskich. A tu co krok to problem. I to taki, że głowa mała.

nie jadał frykasów (faktycznie nie lubił, no i nie było). Do rangi luksusu awansowały cytryny, które Gomułka pozwalał sprowadzać tylko na święta, twierdząc nie bez racji, że wię-cej witaminy C jest w kiszonej kapuście. Z tamtych czasów zachował się w mojej rodzinie przepis, jak utrzymać w sta-nie zdatnym do spożycia cytryny wystane w „Delikatesach”: każdą należało oblepić dokładnie woskiem i trzymać w słoju szczelnie zakręconym. Babcia, która nie wyobrażała sobie herbaty bez cytryny wprawdzie narzekała, że to już nie jest ani ten zapach, ani smak „nicejskich cytryn”, zapamiętany sprzed wojny, ale szła na kompromis. Polecam: jak się nie ma co się lubi, to się toleruje, co się ma.

Podobnie było z suknią balową mojej mamy, jedną jedyną, na jaką ją było stać, kiedy by-łam dzieckiem. Mama uszyła ją sama z nylonu

zdobytego w „Galluksie”. To był ekskluzywny wówczas sklep, gdzie z narażeniem na połamanie żeber kupowało się to, co akurat „rzucili”. A że rzucili seledynowy nylon, mama balowała w seledynach. Znów ku zgorszeniu bab-ci, dla której żurnal na karnawał krawcowa sprowadzała

Suknie jak z przedwojennego żurnala

66 VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Page 67: VIP Biznes&Styl

BIZNES z klasą

z Warszawy i po uszyciu natychmiast odsyłała, żeby broń Panie Boże żadna inna przedwojenna dama w miasteczku nie skopiowała kreacji. Nawiasem mówiąc, z babcinych koronek miałam pierwszą „prawdziwą” sukienkę. A z woj-skowego swetra taty – pierwsze rajtuzy. Tak było. Ale dia-bli mnie biorą, gdy dzisiaj słyszę, żeśmy byli wtedy tacy strrrasznie biedni, szarzy i smutni. A guzik. Ja się tak nie czułam. Może trochę dlatego, że miarą bogactwa było co innego, nie pieniądze, jak teraz. Chociaż mama musiała odkładać przez trzy miesiące na stroiciela fortepianu, żeby mógł przyjść do domu i nastroić naszego Kralla&Saidlera. Mogliśmy grać bez obrażania muzyki i kompozytorów! I to była wartość najbardziej wymierna, zwłaszcza w piąt-ki, kiedy nie grała orkiestra w restauracji (mieszkaliśmy nad tą restauracją). Uwierzycie? W tamtych czerrrwonych czasach w piątki nie było dancingów. A w pozostałe dni – komplet. Wychodzi na to, że ludziom się chciało bawić, zresztą orkiestra była dobra, śpiewała solistka, piękna, dystyngowana pani Stenia; mieszkała w obskurnej oficy-nie za naszym „pokazowym” blokiem ozdobionym freska-mi. Freski były klasowo w porządku: przedstawiały trud rolnika, robotnika i górnika. Ale artysta, chyba na własną rękę, domalował jeszcze… lirę. W starożytnej Grecji lira była symbolem umiaru, harmonii i równowagi. No więc nie dajmy się zwariować i popatrzmy na…

Rzeszów. Mówi się, że miał dwóch gospodarzy w tamtych wrednych czasach: siadywali ponoć zgodnie na ławeczce ksiądz z partyjnym sekre-

tarzem, i radzili, co by w tym mieście jeszcze wybudować, żeby rosło w siłę, a ludziom żyło się dostatniej. No i dzięki temu było potem co prywatyzować. Jeszcze trochę jest, ale czy starczy dla wnuków? Wątpię.

Najbardziej prestiżowy bal z moich młodych lat? Bale dziennikarzy. O zaproszenie zabiegały, jak o rękę posaż-nej panny, wszystkie profesje, z tzw. prywatną inicjatywą włącznie. Drobna uwaga: to było nieco inne dziennikar-stwo niż teraz. Ale nie przeceniałabym faktu, że na stu-diach, których ukończenie było warunkiem żeby zostać dziennikarzem, uczono nas m.in. czegoś takiego jak etyka dziennikarska.

Dzisiaj ambitne uczelnie próbują uczyć dobrych manier. Słusznie. Bo znowu się wstydzę przy-pominać, że pierwszy taniec, zgodnie z dobrym

obyczajem, wypada zatańczyć z własną żoną/osobą towa-rzyszącą, a następne z innymi balownicami w naszym to-warzystwie. Żony, matki i kochanki, chociażby miały po dwie lewe nogi, winny być „obtańczone” przynajmniej raz. Nie pasuje? Trudno. Nikt nie obiecywał, że balowanie z obowiązku będzie aż tak miłe. Szczyt złego wychowania: przetańczyć caluśki wieczór ze swoją ślubną i trzymać się jej kurczowo jak szalupy ratunkowej na tonącym okręcie.

Kotyliony z buraka: dla pań, które ostentacyjnie wy-chodzą z balu, bo się obraziły na cały świat, czyli na męża,

po czym łaskawie wracają, żeby z byle powodu znowu się obrazić... Takież buraczane kotyliony – dla balowni-ków pouczających, jak się zachować np. przy powitaniu. „Najpierw panie” – strofuje taki samozwańczy profesor od etykiety współbiesiadnika, który podał rękę, jak Etiopczyk, tylko mężczyznom, pomijając kobiety, a sam wyciąga pierwszy łapsko, i to przez stół, do witanych w ten sposób kobiet. I wreszcie – buraczany kotylion dla balowników brodatych i wąsatych, którzy w ferworze przygotowań do imprezy użyli więcej perfum niż mydła. Panowie – litości! Mieszanka takich zapachów zabija jak gaz musztardowy.

Buty: lakierki tylko do fraka. Buty (zawsze) – wyczysz-czone, ale nie o nogawkę spodni!

Sztuka rozsadzania gości przy stole. Niełatwa, jeśli się zagłębić w niuanse, ale przecież do za-pamiętania, że najważniejszy gość zawsze jest

proszony o zajęcie miejsca po prawej ręce gospodarza. Po tym się poznaje rangę zaproszonych w wielu krajach. Tu kłaniam się nisko Panu, który zamieścił na portalu www.biznesistyl.pl błyskotliwą uwagę nt. tego, co wydeduko-wał z rozmieszczenia dziennikarzy przy panaprezydenc-kim stole podczas spotkania noworocznego w ratuszu. Wyszło na to, że najważniejsi są: przedstawiciel (świec-kiego z założenia) medium elektronicznego oraz ksiądz.

Większość gości zasiadła przy głównym stole, drugi stół był niemal pusty, co można by odczytać tak, że gospo-darz spodziewał się większej liczby dziennikarzy, lecz ci nie dopisali. Woleli inną formę spotkania, np. konferencję prasową, na której można by zadawać niewygodne pytania, zamiast biesiadować przy suto zastawionym stole, i to za pieniądze podatników? No, nie wiem. Polemizowałabym z taką sugestią. Bo, moim zdaniem, nie ma niewygodnych pytań (pamiętajmy, jakim językiem posługują się dzien-nikarze – psychologowie nazywają go językiem szakala). Niewygodne bywają natomiast odpowiedzi.

A suto zastawione stoły? Też rzecz względna. Sięgnij-my do historii. Dla Michała Korybuta Wiśniowieckiego, który za jednym posiedzeniem pożerał tysiąc pomarańczy, to była… dieta owocowa. Dla księcia Bolesława III Roz-rzutnego, który zjadł trzynaście pieczonych kurczaków, popił kilkoma litrami wina oraz piwa, to faktycznie suty posiłek, bo książę już własnego rekordu nie poprawił, gdyż padł z przejedzenia.

A jeszcze weźmy dla przykładu Radę Miejską Wrocławia – wydała aż 20 procent rocznego do-chodu miasta, żeby ugościć najważniejsze perso-

ny, czyli króla wraz ze świtą (bo to było w XV wieku i król nigdzie się nie ruszył bez towarzystwa wzajemnej adoracji; telewizji jeszcze nie było).

Ku przestrodze balowników teraźniejszych i przy-szłych: Kazimierz Wielki, nie mogąc ścierpieć obżarstwa ogólnonarodowego, panoszącego się w królestwie, wydał ustawy antyzbytkowe. Wg nich, na weselu nie mogło być więcej niż 30 półmisków, a liczba potraw nie mogła prze-kraczać pięciu. I tego się trzymajmy, ale też nie popadajmy w skrajność, jak królowa Jadwiga, która żywiła się ponoć tylko chlebem kupowanym od żebraków. (cyt. Monarsze sekrety; Jerzy Jankowski). ■

Kotyliony z buraka

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014 67

Page 68: VIP Biznes&Styl

68 VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Rzeszów od dawna chwali się tym, że co dziesiąty infor-matyk pracujący w kraju pochodzi właśnie stąd, a statysty-ki jasno pokazują, że na Podkarpaciu z informatyki utrzy-muje się procentowo więcej ludzi niż gdziekolwiek indziej w Polsce. Dlatego też powstał tu Klaster Firm Informatycz-nych Polski Wschodniej, który nie tylko skupia firmy zwią-zane z branżą IT, ale również koordynuje wspólne działa-nia, m.in. poszukiwania nowych rynków dla świadczonych usług i tworzonych produktów. Specyfika tej branży polega

Największe regionalne firmy eksportujące swoje produkty lub usługi są powszechnie znane. Wystarczy wymienić nazwy: Inglot, Firma Oponiarska Dębica czy Nowy Styl. Ale to są firmy potężne, od lat wysyłające swoje produkty poza granice Polski. Naturalną koleją rzeczy jest, że przedsiębiorstwa tego formatu, mocno stojące na rynku podkarpackim i ogólnokrajowym, szukają nowych możliwości za granicą. Ale poza tymi powszechnie znanymi są również takie, o których na Podkarpaciu wie się bardzo niewiele, a tymczasem na świecie mają mocną pozycję, oraz takie, w przypadku których informacja, że ich wyroby lub usługi rynki zagraniczne bardzo cenią, jest sporym zaskoczeniem.

Tekst Anna OlechFotografie Tadeusz Poźniak, Archiwum Witchcraft Studios

właśnie na tym, że usługi, zadania rozwinięcia produktów czy też wprowadzenia produktu na rynek, są zlecane do realizacji w zupełnie innych częściach świata. To właśnie chce wykorzystać rzeszowski klaster, który intensywnie szuka nie tylko rynków zbytu dla produktów swoich firm, ale i rynku usługowego, by tutejsze firmy mogły pracować na rzecz partnerów z najróżniejszych stron świata. – W tej chwili mogę wymienić przynajmniej dziesięciu członków klastra, którzy są firmami software’owymi, które sprzedają

Podkarpackie

marki na eksport

BIZNES

Maciej Głowacki, współwłaściciel Witchcraft Studios.

Page 69: VIP Biznes&Styl

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014 69

tworzone przez siebie oprogramowania lub też swoje usłu-gi m.in. na Litwie, Słowacji, w Niemczech, Anglii, Szwecji czy Kanadzie – mówi Wojciech Materna, prezes Stowa-rzyszenia Informatyka Podkarpacka. – Teraz próbujemy zrobić z tego falę. Chcemy doprowadzić do takiej sytuacji, że pracujemy tu, a sprzedajemy tam, gdzie ta praca jest najdroższa. Szukamy więc kontaktów w najróżniejszych zakątkach świata, w Stanach Zjednoczonych, które są ryn-kiem dużym i bardzo atrakcyjnym, we Włoszech w ramach polskich dni w Turynie, we Francji.

Ale czy faktycznie nasze firmy, jeśli nie są potężnymi przedsiębiorstwami na miarę Asseco Poland, mają szanse przebić się na światowych rynkach? Okazuje się, że tak. – Przede wszystkim dlatego, że to branża, która nie zna granic – podkreśla Materna. – Co prawda robimy się co-raz drożsi dla Zachodu, ale mamy przewagę nad firmami zlokalizowanymi w Chinach czy Indiach. Wcześniej to właśnie tam większość światowych firm „wyrzuciła” swój outsourcing, a centra usług informatycznych dla całego świata ulokowane zostały głównie w Indiach w Bangalore, zwanym indyjską Doliną Krzemową. Teraz przenoszą się one do Polski. Wprawdzie jesteśmy drożsi od Hindusów, ale z nami łatwiej się porozumieć, ponieważ między nami i np. Anglikami czy Amerykanami nie ma tak dużych róż-nic kulturowych. Dlatego w tej chwili łatwiej się nam prze-bić na międzynarodowych rynkach.

Jedną z firm działających w ramach klastra, a bardzo mocno skupionych na eksporcie, jest NTSwincash Com-mit Polska, która specjalizuje się w kompleksowym do-radztwie biznesowym. Około 70 procent przychodów tej firmy sprzedaż oferowanych usług poza Polską. – Eks-port był naszą świadomą decyzją ze względu na fakt, że

działalność rozpoczynaliśmy w oparciu o współpracę z partnerem z Austrii – wyjaśnia Norbert Życzyński, prezes zarządu NTSwincash Commit Polska. – Współtworzony przez nas system NTSwincash skierowany jest głównie do rozbudowanych sieci handlowych, w związku z czym jego zastosowanie doceniane jest przez dużych graczy na rynku europejskim, jak również w Rosji i na Bliskim Wschodzie. Ale korzystając z tego, że produkcja odbywa się w Polsce, mamy możliwość zaoferowania NTSwincash również ro-dzimym przedsiębiorcom.

Firma działa w grupie konsultingowej, której prze-wodzi austriacki partner, a oferowany przez nas system NTSwincash został już wdrożony w 20 krajach. – Są to m.in.: Szwajcaria, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Rosja czy Włochy. NTSwincash znalazł zastosowanie w wielu branżach, przede wszystkim w branży telekomunikacyj-nej. W tym zakresie jesteśmy liderem w Europie i krajach arabskich. Marki, które korzystają z naszego systemu, to np. Orange, Vodafone czy T-Mobile. Oczywiście, NTSwin-cash sprawdza się też w sieciach handlowych innych branż, wdrażaliśmy go m.in. w Rosji w drogeriach Rive Gauche, czy na rodzimym gruncie w sieci marketów dla majsterko-wiczów NOMI – dodaje Życzyński.

Międzynarodowe rynki podbija też Witchcraft Studios z Rzeszowa, specjalizujące się w projektowaniu mobilnych aplikacji biznesowych na smartfony, tablety i telewizory nowej generacji Smart TV, a także produkcji gier mobil-nych. W poprzednim roku udział eksportu w całkowitej sprzedaży wyniósł ok. 57 proc., ale, jak zaznaczają szefo-wie firmy, jest to kwestia zmienna i zależna od wielu czyn-ników. – Naszym pierwszym produktem eksportowym ►

BIZNES

Branża bez granic

Z mobilnymi aplikacjami na podbój Azji

Ryszard Ziarko, właściciel firmy „Ciarko”.

Page 70: VIP Biznes&Styl

70 VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

BIZNES

były gry mobilne dystrybuowane przez operatorów sieci komórkowych i partnerów na całym świecie – opowiada Maciej Głowacki, wiceprezes zarządu Witchcraft Studios. – Natomiast pierwszym istotnym sukcesem, a jednocze-śnie ważnym wydarzeniem w początkowych latach dzia-łalności firmy, była akceptacja naszych gier przez centralę T-Mobile w Niemczech. Sprzedaż gier Java odbywała się głównie w oparciu o kanały sprzedażowe operatorów ko-mórkowych. Aby móc dostarczać gry do T-Mobile, trze-ba było spełnić wiele kryteriów, co było bardzo trudne zwłaszcza dla małych, nieznanych firm. Nam się to udało i co więcej – nasze gry były podawane innym dostawcom jako wzorcowe.

Z czasem, obok produkcji i dystrybucji własnych gier, firma zaczęła realizować projekty mobilne na zlecenie. Pierwszym poważnym projektem było zlecenie realizowa-ne dla marki kosmetycznej Lancôme w Korei, należącej do koncernu L’Oréal. Firma postawiła na innowacyjność i w swojej kampanii chciała wykorzystać wchodzące wła-śnie na rynek iPhony. Efektem tej współpracy była mar-ketingowa aplikacja przedstawiająca ekskluzywną serię kosmetyków. Użytkownik po zainstalowaniu aplikacji na swoim smartfonie miał dostęp do reklam i informacji o pro-duktach, a dzięki geolokalizacji był na bieżąco informowa-ny o wszelkich promocjach i ważniejszych wydarzeniach związanych z marką w swojej okolicy. Największą zaletą była tu technologia push notification, pozwalająca wyświe-tlać informacje na ekranie telefonu nawet gdy aplikacja była wyłączona. – Od momentu udostępnienia w Appstore

aplikacja została pobrana w ponad 100 tys. egzemplarzy. Co tydzień rejestrowanych jest 1700 nowych użytkowni-ków. Zaowocowało to produkcją kolejnych odmian tejże aplikacji i otworzyło nam drogę do większych projektów na rynku koreańskim – mówi Głowacki.

Rynki azjatyckie, przede wszystkim koreański, są jednymi z najlepiej zorientowanych w nowinkach tech-nologicznych, dlatego też stały się głównymi odbiorcami rzeszowskiej firmy. Poza wspomnianą aplikacją Lancôme Genifique, Witchcraft Studios zrealizowało kilka rozwiązań także dla mniejszych firm farmaceutycznych, m.in. Merck Serono. Natomiast gry mobilne projektowane w Rzeszo-wie pobierane są zarówno w USA, Wielkiej Brytanii, jak i Korei Południowej, Indonezji, Tajwanie czy Wietnamie. Firma zajmuje się również produkcją aplikacji sprzedażo-wych przeznaczonych dla handlowców, marketingowych służących promocji, a także usprawniających komunikację na linii firma – klient. Ma na swoim koncie realizację dla firm: Energa, Warta, Mercedes-Benz, Toshiba, Samsung, Janssen czy Warner Bros. Ale Witchcraft Studios nie spo-czywa na laurach. Teraz skupia się na budowaniu portfo-lio własnych produktów biznesowych i rozrywkowych. – Chcemy sprzedawać je zarówno w Polsce, jak i za gra-nicą – mówi Maciek Głowacki. – Wykorzystujemy więc kanały już posiadane i sprawdzonych partnerów bizneso-wych, a równocześnie rozwijamy nasz zespół, poszukując osób zainteresowanych współpracą z naszym rzeszowskim oddziałem oraz agentów, którzy mogliby nas reprezento-wać na zachodnich rynkach.

Słodycze ze strzyżowskiej „Roksany”.

Page 71: VIP Biznes&Styl

BIZNES

Cukiernicza Spółdzielnia Inwalidów Roksana ze Strzy-żowa w 2013 roku obchodziła 60. urodziny. Na Podkar-paciu jest znana bardzo dobrze głównie za sprawą krów-ki, znaku rozpoznawczego Roksany. Ale niewielu wie, że strzyżowski producent słodyczy jest ceniony również poza Polską. Co prawda obecnie eksportuje 20 - 25 proc. swojej produkcji, ale jeszcze kilka lat temu było to nawet 50 proc. Strzyżowskie słodycze cenią przede wszystkim Słowacy, ale równie chętnie zamawiają je Czesi, Austriacy, Niem-cy i Włosi. Po targach zdarzają się też bardziej egzotycz-ne zamówienia, np. z Tajwanu, ale zdecydowanie najlep-szym partnerem spółdzielni jest nasz południowy sąsiad. Które wyroby smakują zagranicznym odbiorcom? Przede wszystkim krówka, która w Roksanie wciąż jest wyrabia-na w tradycyjny sposób, nie maszynowo, lecz ręcznie. To dlatego strzyżowska krówka smakuje inaczej, z wierzchu jest krucha, a w środku ma tzw. łezkę, której trudno szukać w słodyczach robionych maszynowo. – Nasz wyrób jest bardzo ceniony jest np. na rynku niemieckim, właśnie za te walory, które są nie do uzyskania w wyrobie maszynowym. My od początku istnienia spółdzielni produkujemy krówki ręcznie i dziś jesteśmy chyba ostatnim takim miejscem. To przez lata wypracowane technologie, procedury i jakość, do której przywiązujemy szczególnie dużą wagę – tłuma-czy Józef Maźnicki, prezes Roksany.

Strzyżowska spółdzielnia ma bogaty asortyment, spo-śród którego zdecydowanie największą popularnością cieszy się wspomniana krówka, trafiająca do wszystkich zagranicznych odbiorców. Słowacy, do których Roksa-na najwięcej eksportuje, lubią właściwie wszystko, co tu powstaje, od karmelków nadziewanych i twardych, liza-ków, poprzez, toffi, cukierki ABC, śliwki w czekoladzie i żurawinę w czekoladzie. Do Włoch, Austrii i Niemiec wyjeżdżają głównie krówka i lizaki dekoracyjne, które są ostatnim krzykiem mody. Do Stanów Zjednoczonych wy-syłana jest głównie krówka i śliwka w czekoladzie, których odbiorcą jest głównie Polonia darząca te słodkości senty-mentem. – Niestety, dziś eksport nie jest tak atrakcyjny pod kątem zysków – mówi prezes Roksany. – Jeśli kurs euro jest poniżej 4 zł, to trzeba głęboko zastanowić się nad opłacalnością takiego ruchu. Wahania cen surowców, jak

choćby sytuacja sprzed kilku lat, gdy cukier zdrożał ponad 180 proc., również to utrudniają.

W Sanoku z kolei prężnie działa Ciarko, które jest jed-nym z największych producentów okapów kuchennych w Europie. Ich produkty są cenione za niezwykle nowocze-sny design, a firma może poszczycić się międzynarodowy-mi nagrodami i wyróżnieniami. W 2012 roku aż 60 proc. całej produkcji trafiło na zagraniczne rynki, co w przełoże-niu na liczby daje ponad 400 tys. okapów. – Głównymi od-biorcami naszych produktów są m.in. Niemcy, Skandyna-wia, Benelux czy Rosja – mówi Ireneusz Chmura, dyrektor sprzedaży Ciarko. – Widzimy spory potencjał na rynkach Europy Wschodniej, jednak staramy się wyjść poza Sta-ry Kontynent. Przykładem są rozmowy handlowe, które prowadzimy z jednym z ważniejszych graczy w Brazylii. W kolejnych latach jeszcze większy nacisk położymy także na promocję marki poza granicami Polski.

W Polsce sanocka firma nie jest tak powszechnie zna-na, ale nie oznacza to, że w naszych domach nie znajdziemy jej produktów. Ciarko mocno współpracuje z największymi markami AGD w Polsce, dla których produkuje okapy, i to stanowi największy udział firmy w krajowym rynku. Jednak Ciarko na bardzo ambitne plany ten rok, by podwoić udzia-ły marki własnej na polskim rynku. – W segmencie bizne-sowym marka Ciarko jest silnie rozpoznawalna, a w celu zwiększenia świadomości brandu w grupie docelowej uru-chomiliśmy szereg działań wspierających wizerunek marki własnej. W październiku ruszyła pierwsza w Polsce kampa-nia telewizyjna promująca okapy kuchenne. Pojawiamy się także w najbardziej poczytnych magazynach wnętrzarskich, branżowych, ogólnopolskich. Odbiorcami naszych produk-tów są nie tylko klienci ostateczni, ale także studia kuchenne i projektanci, dlatego też podejmujemy działania zwiększa-jące świadomość marki w każdej grupie docelowej – tłuma-czy dyrektor sprzedaży spółki Ciarko.

Podkarpackie firmy są cenione nie tylko na rynku lo-kalnym czy krajowym, świat również widzi w nich świet-nych partnerów. Jakość, wykwalifikowana kadra, pomysł na siebie. Argumenty, które stoją za nimi, są przeróżne, ale pewne jest, że mamy się czym pochwalić. ■

Stała wizytówka Podkarpacia

Okapy z Sanoka

Reklama

Page 72: VIP Biznes&Styl

Być może 10-lecie naszej obecności w Unii zostałoby przez wyborców słabo zauważone, gdyby nie to, że przy-padnie ono akurat na czas kampanii wyborczej do Parla-mentu Europejskiego, co może mieć pewien wpływ na ton mówienia o tym jubileuszu.

Spór o Unię

Można się spodziewać, że zwłaszcza kandydaci PO, ale także SLD i PSL, będą przedstawiać decyzję Polaków sprzed 10 lat jako bramę do modernizacji kraju, do jego niespotykanego dotychczas rozwoju; będą wyliczać, ile to pieniędzy z funduszy unijnych w ciągu tej dekady otrzy-maliśmy; będą koncentrować się głównie na plusach naszej integracji z Unią, o minusach mówiąc zaledwie półgęb-kiem. Potwierdzają to rozmowy z podkarpackimi liderami tych partii.

– PSL było zwolennikiem integracji z UE – przypomi-na poseł Jan Bury, lider ludowców. – Patrząc na rolników i małe przedsiębiorstwa na Podkarpaciu, mamy powody do satysfakcji – dodaje. Podkreśla, że – wbrew temu, co mówiły niektóre ugrupowania – Unia wspiera inicjatywy lokalne także z obszaru kultury narodowej, a z dotacji unij-nych korzystają nawet parafie mające w swoich zasobach

Tekst Jaromir Kwiatkowski, Fotografie Dariusz Delmanowicz, Tadeusz Poźniak

kościoły zabytkowe. Bilans naszej obecności w Unii wy-pada, zdaniem Burego, zdecydowanie na plus. Lider PSL przypomina, że w Perspektywie Finansowej 2007–2013 podkarpacka wieś wzięła w ramach RPO i innych fundu-szy skierowanych na rolnictwo kwoty idące w miliardy złotych, a kolejna Perspektywa nie zapowiada się gorzej. – Czeka nas kolejnych 7 tłustych lat, tylko musimy umieć po te pieniądze sięgnąć – podkreśla Bury.

Również Tomasz Kamiński, przewodniczący podkar-packiego SLD, uważa, że bilans dekady w Unii jest zde-cydowanie pozytywny. Podkreśla, że trudno sobie wyobra-zić Polskę, Podkarpacie bez inwestycji dofinansowanych z funduszy europejskich, które przyczyniły się do nasze-go skoku cywilizacyjnego. – Można jedynie ubolewać, że w wyniku nieudolnych rządów PO i PSL 2 mln ludzi wyje-chało do pracy za granicę – twierdzi Kamiński. Podkreśla także, że SLD, który w pierwszej połowie ubiegłej deka-dy był ugrupowaniem współrządzącym, na pewno będzie chciał mocniej zaznaczyć swój wkład w nasze wejście do UE: – Wzięliśmy na siebie ciężar kampanii przed referen-dum w sprawie integracji z Unią. Przekonanie ponad 50 proc. obywateli, by poszli głosować, nie było rzeczą łatwą.

Również poseł Zbigniew Rynasiewicz, szef PO na Pod-karpaciu, uważa, że wejście do Unii było zdecydowanie krokiem we właściwą stronę, stworzyło wielką szansę na

Podwójne wybory oraz jubileusze: 10-lecia naszej obecności w UE i 25-lecia III RP – najprawdopodobniej te wydarzenia zdominują w 2014 roku polską, a więc także i podkarpacką politykę.

Rok wyborów i jubileuszy

Co nas czeka w podkarpackiej polityce w 2014 r.

Od lewej: Zbigniew Rynasiewicz (PO), Tomasz Kamiński (SLD), Jan Bury (PSL).

72 VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Page 73: VIP Biznes&Styl

rozwój Polski. Patrzy natomiast krytycznie na realizowaną w UE strategię „Europy dwóch prędkości”, w której patrzy się na świat przez pryzmat problemów wewnętrznych tzw. starej Unii, czyli krajów „piętnastki”. – To trzeba zmienić – twierdzi Rynasiewicz.

Prawicowa opozycja – nie negując, poza marginalny-mi ugrupowaniami antyunijnymi – samego faktu wstą-pienia do UE, będzie pewnie mocniej niż konkurenci ak-centować minusy integracji. Poseł Stanisław Ożóg, lider PiS w okręgu rzeszowskim, przyznaje, że integracja z UE była celem Polski odrodzonej po 1989 r. Ale zaraz do-daje: – Czy uzyskaliśmy to wszystko, co mogliśmy uzy-skać? Nie. Wystarczy wspomnieć pakiet klimatyczny czy dopłaty dla rolnictwa. Niektóre dyrektywy unijne nam szkodzą, podczas gdy pozostają neutralne dla państw sta-rej „piętnastki”. Np. pomoc publiczną dla polskich stocz-ni uznano za niezgodną z prawem unijnym, co nie miało miejsca w przypadku stoczni niemieckich, francuskich czy holenderskich.

Trudno nie zauważyć, że głos lidera PiS akurat w tej kwestii w jakiejś mierze współbrzmi z opinią lidera PO. Podkarpacka specyfika?

Czy ta rocznica stanie się okazją do sporządzenia – po-trzebnego przecież – bilansu 10 lat naszego funkcjonowa-nia w UE? Zbigniew Rynasiewicz obawia się, czy jest moż-liwy taki uczciwy bilans w okresie kampanii wyborczej.

– My jako formacja polityczna taki bilans ogłosimy w rocznicę naszego wejścia do UE, choć zdajemy sobie spra-wę, że zaraz zarzucą nam brak obiektywizmu – zapowiada Tomasz Kamiński. – Ale zainicjowanie powstania ponadpar-tyjnego bilansu powinno należeć do ośrodków władzy.

Również Stanisław Ożóg zapowiada, że PiS przedsta-wi taki bilans, który będzie jednym z elementów kampanii partii przed wyborami do Parlamentu Europejskiego.

Dwa czy trzy mandaty

Wybory do europarlamentu, które odbędą się 25 maja, zdominują jednak personalia i procenty poparcia. A właści-wie procenty i personalia. Znaczenie polskiej reprezentacji w europarlamencie dla polityki w skali całego kraju, a tym bardziej – w skali regionu, jawi się wyborcom – słusznie czy nie – jako niewielkie. A więc te wybory będą tak na-prawdę stanowiły dla poszczególnych partii test, mający sprawdzić poparcie dla nich na kilkanaście miesięcy przed wyborami parlamentarnymi.

W kampanii wyborczej do europarlamentu na Podkar-paciu zadaniem największych partii, a przede wszystkim PO, powinno być namawianie ludzi, by poszli głosować. Ordynacja wyborcza jest bowiem tak skonstruowana, że nawet liczba mandatów dla poszczególnych województw nie jest przesądzona – te bowiem są rozdzielane odgórnie. I od liczby mandatów, jakie zdobyły poszczególne partie w skali kraju oraz od poziomu frekwencji w wojewódz-twach zależy rozkład mandatów pomiędzy poszczególne regiony. Podkarpacie w poprzednich wyborach zdobyło dwa mandaty, ale nie jest wykluczone, że w przypadku wysokiej frekwencji u nas przypadłyby nam trzy, na czym – i tu wracam do początku akapitu – powinno zależeć w pierwszej kolejności Platformie. Dlaczego? Bo może się okazać, że będący na fali wznoszącej PiS w „PiS-owskim ►

Władysław Ortyl, marszałek województwa w otoczeniu polityków PiS.

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014 73

Page 74: VIP Biznes&Styl

POLITYKA

województwie” w przypadku dwóch mandatów zgarnie oba, a wynik 1:1, tak jak w kończącej się kadencji, przy ogromnym zmęczeniu Platformą, może się okazać mało prawdopodobny. A gdyby Podkarpaciu przypadły trzy mandaty, to PO miałaby szansę na zdobycie jednego z nich.

Podkarpaccy liderzy potwierdzają moje rozumowanie. Stanisław Ożóg, powołując się na grudniowe wyniki sonda-żu na zlecenie Komisji Europejskiej, twierdzi, że PiS zdobę-dzie na Podkarpaciu przynajmniej 2 mandaty. Teoretycznie jest szansa na trzy mandaty dla województwa, ale Ożóg woli rozmawiać o tym, co jest pewne, czyli o dwóch mandatach dla Podkarpacia. Obu – ma nadzieję – dla PiS-u. Lokomoty-wą listy będzie zapewne obecny europoseł Tomasz Poręba.

Ale i inne partie nie chcą złożyć broni bez walki. – Na-szym celem jest utrzymanie jednego mandatu, choć – bio-rąc pod uwagę wyniki sondaży – mamy świadomość, że nie będzie to proste – przyznaje lider PO. – Będziemy przekonywać wyborców, że lata obecności Elżbiety Łu-kacijewskiej w Parlamencie Europejskim nie były czasem straconym i że warto na nas głosować – dodaje. Nie jest wykluczone, że o euromandat powalczy także Krystyna

Skowrońska. Posłanka PO, pytana o to, powtarzała, że najważniejsze dla niej jest, by Platforma wystawiła mocną listę i zdobyła mandat, a to, kto go zdobędzie – jest sprawą drugorzędną. W grudniu ub.r. mówiła, że dała sobie czas na podjęcie decyzji o kandydowaniu do końca 2013 roku. Zapytana o to ostatnio przez magazyn VIP – mówiła o po-łowie lutego jako dacie granicznej.

Nie tylko Platforma, ale i PSL – jak powiedział VIP- -owi poseł Jan Bury – jest zainteresowane wysoką fre-kwencją w naszym regionie w eurowyborach. A to dlate-go, że – według szacunków – piąty lub szósty mandat dla ludowców w skali kraju byłby mandatem dla Podkarpacia. W przypadku, gdy – tak jak w tej kadencji – PSL zdobędzie tylko cztery mandaty, Podkarpacie się „nie załapie”. Bury, jak powiedział VIP-owi, sam nie zamierza kandydować, ale chce zaproponować start w wyborach m.in. wicewoje-wodzie Alicji Wosik oraz posłom Mieczysławowi Kasprza-kowi i Dariuszowi Dziadzio (były parlamentarzysta Ruchu Palikota, który niedawno zasilił PSL).

Mocną listę i niespodziankę w postaci zdobycia manda-tu zapowiada także poseł Kamiński z SLD. Liderem listy będzie… on sam. Kandydowanie potwierdził niedawno na swoim profilu na Facebooku. Liderem listy Polski Razem będzie senator Kazimierz Jaworski (ex-Solidarna Polska), zaś Europy Plus – Marta Niewczas, liderka ugrupowania Twój Ruch na Podkarpaciu.

Spór o III RP

Przedłużeniem kampanii wyborczej do europarlamentu może się okazać przypadająca 4 czerwca 25. rocznica wy-borów do Sejmu Kontraktowego, uważana za symboliczny początek III RP. Mogą się wtedy zetrzeć dwa sposoby nar-racji o wydarzeniach sprzed 25 lat. Jeden, reprezentowany głównie przez PO, SLD i mainstreamowe media, będzie przekonywał, że przed ćwierćwieczem światłe siły w PZPR i „Solidarności” wspólnie pokojowo rozmontowały w Pol-sce komunizm, a powstała w wyniku tego procesu III RP jest uosobieniem powojennych marzeń Polaków. Drugi, re-prezentowany głównie przez PiS i media tzw. niezależne, będzie przekonywał, że III RP – której kształtu przypilno-wały służby specjalne i tzw. resortowe dzieci, czyli osoby wpływowe o ubeckim czy esbeckim rodowodzie, dominu-jące w polityce i mediach – okazała się „wydmuszką”.

Tak może być, ale nie musi, zwłaszcza że np. posło-wie Ożóg, Rynasiewicz czy Bury są zgodni w jednym. O wiele ważniejsza jest dla nich przypadająca 27 maja 24. rocznica odrodzenia samorządu. Choć zaraz zastrzegają, że pierwsze wolne wybory samorządowe w 1990 r. były konsekwencją wydarzeń z czerwca 1989. Zdaniem lidera PO, zamiast dyskutować na temat Rzeczypospolitej z któ-rymś tam numerkiem, powinniśmy raczej zastanowić się, co zrobić, by samorząd bardziej skutecznie wpływał na wzrost aktywności gospodarczej, bo to jest dyskusja, która rozwiązuje realne ludzkie problemy.

Lider PSL podkreśla jednak, że od rocznic nie da się uciec. – To, co się stało w Polsce począwszy od 1989 r.

Elżbieta Łukacijewska (PO) i Tomasz Poręba (PiS), europarlamentarzyści.

74 VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Page 75: VIP Biznes&Styl

POLITYKA

warto pokazywać, bo to jest nasz wielki narodowy sukces. Warto podkreślać, że Polska przez te 25 lat zrobiła wielki skok cywilizacyjny i społeczny – przekonuje.

Lider SLD zastrzega, że nigdy nie był zwolennikiem celebracji narodowych rocznic. Odnośnie do 1989 r. warto, jego zdaniem, podkreślać, że nie byłoby wybo-rów czerwcowych, gdyby nie okrągły stół. Warto na nie-go popatrzeć także przez pryzmat tego, co się obecnie dzieje na Ukrainie. Lider SLD podkreśla jednocześnie, że jest zwolennikiem tego, by po 25 latach dokonać rzetelnego bilansu III RP w takich obszarach jak np. poziom życia, ochrona socjalna, bezrobocie, dostęp do służby zdrowia itd.

Ferenc po raz czwarty?

Przedłużeniem tego jubileuszu będzie kampania wybor-cza przed jesiennymi wyborami samorządowymi. W bezpo-średnich wyborach prezydenta Rzeszowa obecny włodarz Tadeusz Ferenc wydaje się pewnie zmierzać do czwartej kadencji. Nie dlatego, że jest taki świetny (choć na pewno PR-owsko jest niesamowicie sprawny, a i wielu zasług dla miasta nie można mu odmówić), lecz dlatego, że – zdaniem wielu – „nie ma z kim przegrać”. Nie ujmując Ferencowi niczego, stawiam tezę, że 74-letni prezydent powinien już jednak ustąpić miejsca kandydatowi młodszemu, a przede wszystkim lepiej rozumiejącemu potrzeby młodszych miesz-kańców stolicy województwa. Problem w tym, że obecny lokator ratusza tak zdominował sprawy miasta, że takiego kandydata nie ma. A może jest, tylko go nie dostrzegamy?

Na razie SLD, ustami Tomasza Kamińskiego, już dekla-ruje poparcie dla obecnego prezydenta. – Wierzę, że Tade-usz Ferenc zostanie prezydentem Rzeszowa po raz czwar-ty – podkreśla Tomasz Kamiński. Na uwagę, że prezydent jakoś nie eksponuje związków z SLD (przez wiele lat był członkiem Rady Krajowej tej partii), Kamiński ripostuje, że zarówno SLD potrzebuje Ferenca, jak i Ferenc SLD.

Obecnego lokatora ratusza poprze również PSL, które nie ma szans na prezydenturę w Rzeszowie. – Mamy dobre-go prezydenta. Jeśli wystarczy mu sił i energii, jest w sta-nie powtórzyć wynik z poprzednich wyborów. Jeżeli tylko będzie kandydował, a widzę, że raczej będzie – uważa Jan Bury. Podkreśla też, że jego partia koncentruje się na osiąg- nięciu dobrego wyniku w wyborach wójtów i burmistrzów.

Bardziej wstrzemięźliwy w deklaracjach poparcia dla Ferenca jest lider Platformy. – Jest jeszcze za wcześnie, by o tym mówić – podkreśla Zbigniew Rynasiewicz, dodając, że partii zależy przede wszystkim na wzmocnieniu jej po-zycji w Radzie Miasta.

Stanisław Ożóg zapowiada, że PiS już niedługo ogłosi kandydata na prezydenta Rzeszowa (z kuluarowych wie-ści wiadomo, że na tę funkcję mają ochotę zarówno poseł Andrzej Szlachta, jak i szef klubu radnych w Radzie Miasta Jerzy Cypryś). PiS chce, by kampania samorządowa toczyła się równolegle z kampanią w wyborach do europarlamentu, co oznacza, że w kampanię do PE będą zaangażowani także kandydaci na prezydentów, burmistrzów i wójtów.

Największa niewiadoma to wyniki wyborów do sejmiku wojewódzkiego, a w konsekwencji – kształt koalicji rządzą-cej Podkarpaciem. Jeżeli koalicja PiS-Prawica Rzeczypos- politej, która objęła władzę pod koniec maja ub.r. w wyniku afery związanej z osobą poprzedniego marszałka, Mirosła-wa Karapyty z PSL, nie popełni do jesieni rażących błędów, a wysokie poparcie dla PiS utrzyma się, to jest szansa, że prawica wygra wybory do sejmiku i przedłuży swój mandat na rządzenie. Choć swoich oszczędności bym na tę tezę nie postawił, bo na Podkarpaciu od lat powstają koalicje „jedno-głośne”, czyli oparte na jednym głosie przewagi.

Stanisław Ożóg ma nadzieję na kontynuację rządów prawicy. – W tej chwili mamy 17 mandatów. Liczymy, że w wyborach uzyskamy ich 19 – mówi lider PiS. Zbigniew Rynasiewicz życzyłby sobie, by województwem rządziła bardziej stabilna koalicja niż dotychczasowe. Podkreśla, że w kwestii jej składu Platforma nie chce zamykać się na żadne rozwiązanie. Bardziej zdecydowanie kwestię ewen-tualnych koalicjantów stawia Tomasz Kamiński: – Wierzę, że Podkarpacie nie jest skazane na PiS – podkreśla.

Jak będzie, pokaże – jak zwykle – czas. ■

Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa.

Więcej informacji z Rzeszowa i Podkarpacia na portalu www.biznesistyl.pl

Page 76: VIP Biznes&Styl

Flesz ludzie i wydarzenia 2013

Cały rok 2013 upłynął nam pod hasłem BIZNESiSTYL.pl „Na żywo”. Na portalu www.biznesistyl.pl oraz na łamach VIP-a zapraszaliśmy do cyklicznych debat, jakie organizowaliśmy, by poruszać tematy ważne dla Rzeszowa i Podkarpacia. W kinie Zorza zorganizowaliśmy m.in. pokaz filmów Marcina i Krystiana Kłysewiczów, którzy w ramach projektu Bieszczady Timelapse nakręcili cztery odcinki bieszczadzkiej opowieści: „Bieszczady Lato 2012 w 38 godzin”, „Bieszczady Jesienią. „Kolorowe Szlaki”, „Bieszczady Zimą. Baśniowa Kraina” oraz „Bieszczady Wiosną. Tam, gdzie wracamy”. Nie unikaliśmy też trudnych tematów, jak choćby o kryzysie, którego koniec w różnych odstępach czasu ogłaszają różni politycy, a który nie chce się skończyć w konkretnych wskazaniach ekonomicznych. Debatowali z nami m.in. dr Krzysztof Kaszuba i Barbara Kuźniar – Jabłczyńska, ale też Grzegorz Chudzik, Andrzej Potocki i wielu innych.

Prof. Karol Myśliwiec, światowej sławy archeolog, egiptolog, dyrektor Instytutu Kultur Śródziemnomorskich i Orientalnych Polskiej Akademii Nauk, szef polskich wykopalisk w egipskiej Sakkarze, zgodził się z nami spotkać w rodzinnym Jaśle. Wspaniały gawędziarz, a przede wszystkim uczony. Jego nazwisko pojawia się przy tak wielkich odkryciach archeologicznych jak: odkrycie dzielnicy artystów z III-I w.p.n.e. w Tell Atrib w Delcie Nilu, odkrycie grobowca wezyra Merefnebefa w Sakkarze czy grobowca Ichi Meri, generała faraona Pepi I, również w Sakkarze.

Kogo można spotkać w Starym Sączu? VIP miał szczęście do Piotra Pustelnika, himalaisty, zdobywcy Korony Himalajów i Karakorum. W 2013 roku, po tym jak w Karakorum życie stracili m.in. Maciej Berbeka, Artur Hajzer i Tomasz Kowalski, nie mogliśmy go nie zapytać o miłość człowieka do gór i cenę, jaką się za tę miłość płaci. Pustelnik nie miał wątpliwości, że góry są ważną treścią jego życia i wielkim szczęściem, ale życie jest szczęściem największym i żadna góra nie jest tego warta, by zostać na niej na zawsze.

Ona krakuska, absolwentka Akademii Górniczo-Hutniczej, doktor nauk technicznych, specjalistka ochrony środowiska i on, swojak właściwie, bo z Leska, absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego, biolog z doktoratem. Agnieszka Łopata, a właściwie Piwowarka Aga, Andrzej Czech stworzyli w Uhercach Mineralnych Centrum Ursa Maior. Adres już znany, bo i trunki z ich Bieszczadzkiej Wytwórni Piw Rzemieślniczych słyną ze smaku.

Page 77: VIP Biznes&Styl

Dr Maciej Wnuk, rzeszowianin z urodzenia i przekonania, nie

mógł nie być jednym z bohaterów magazynu VIP. Zastępca dyrektora

Instytutu Biotechnologii Stosowanej i Nauk Podstawowych Uniwersytetu

Rzeszowskiego. Dwukrotny stypendysta Fundacji Nauki Polskiej. Na koncie

ma prawie 30 prac opublikowanych w najważniejszych światowych pismach

naukowych. Niezwykle pracowity, inspiracja dla jego studentów

i… chodząca skromność.

Od ponad pół wieku, co roku po koniec maja zjeżdża do Łańcuta tłum melomanów i tradycja ta zdaje się trzymać mocno, coraz mocniej. Muzyczny Festiwal w Łańcucie gości muzyczne gwiazdy z całego świata, w 2013 roku

zachwycały m.in. siostry Katia i Marielle Labèque – najsłynniejszy duet fortepianowy świata. Sam zaś festiwal dla mieszkańców z Podkarpacia

i nie tylko, jest prawdziwym wydarzeniem muzycznym i towarzyskim.

Forum Innowacji już na stałe wpisało się do kalendarza najważniejszych imprez biznesowych w Rzeszowie i na Podkarpaciu. W 2013 r. w maju po raz czwarty gościło w Rzeszowie prawie 300 gości: naukowców, przedsiębiorców, polityków i ludzi biznesu z całego świata. Przy czym jednego z gości nie sposób zapomnieć. Dr Scott E. Parazynski z NASA, amerykański astronauta polskiego pochodzenia, który w latach 1994-2007 odbył pięć lotów w kosmos, lekarz, specjalista medycyny kosmicznej i himalaista zachwycił na długo.

Ślązaczka z krwi i kości, a zakochała się w Podkarpaciu i w Miejscu Piastowyn znalazła swoje miejsce na ziemi. I dobrze, bo każdy „sercowy pacjent” ma teraz szansę w pięć tygodni serce postawić na nogi w jednym z najlepszych w Polsce – Centrum Rehabilitacji Kardiologicznej w Rymanowie Zdroju. Dr nauk med. Aleksandra Wilczek-Banc, dyrektor kardiologicznego szpitala, od pięciu lat mieszka na Podkarpaciu, a jeszcze ostatniego słowa co do swoich medycznych pomysłów nie powiedziała.

Jest takie piękne miejsce w Beskidzie Niskim – Wola Sękowa w gminie Bukowsko, gdzie miłośnicy rękodzieła zjeżdżają z całej Polski do Uniwersytetu Ludowego Rzemiosła Artystycznego, którego dyrektorką jest Monika Wolańska. Kobieta niezwykła, zwana Afrokarpatką, bo choć w jej żyłach nie brakuje afrykańskiej krwi, ona najbardziej czuje się związana z kulturą Karpat, którą fantastycznie propaguje. W 2013 roku zdobyła zaszczytny tytuł „Kulturysty Roku 2013” w plebiscycie Radiowego Domu Kultury organizowanego przez Program Trzeci Polskiego Radia – popularną „Trójkę”.

Page 78: VIP Biznes&Styl

Angela Gaber zawitała na nasze łamy przy okazji debiutanckiego krążka „Opowieść

z Ziemi”, który nagrała w ramach Angela Gaber Trio wspólnie z Łukaszem Sabatem

i Alexandrem Chikmkovem. Zachwyciła nas muzyka z bieszczadzkiego tygla kultur, którą połączyli z elektronicznymi dźwiękami oraz

porywającymi elektroakustycznymi aranżacjami. Przy okazji zachwycił nas też oryginalny styl

Angeli, który w sesji „Jej styl”, zorganizowanej w Muzeum Historycznym w Sanoku i przy

pomocy Elizy Osypki, pokazał nam inną, ale ciągle muzyczną twarz Angeli Gaber.

Z Pawłem Potoroczynem, dyrektorem Instytutu Adama Mickiewicza, spotkaliśmy się w zamku w Krasiczynie. I okazało się, że kultura w Polsce generuje od 2 proc. do 4 proc. produktu krajowego brutto. Hojnie subsydiowane rolnictwo generuje 3 proc. PKB, a przemysł motoryzacyjny około 4 proc. Przy czym nakłady na kulturę w Polsce wynoszą zaledwie około 0,8 proc. budżetu państwa. Wniosek jest prosty: kultura jest rewelacyjnym interesem – tworzy miejsca pracy, jest nieszkodliwa dla środowiska, podnosi narodowe IQ, buduje markę narodową, jest jednym z najważniejszych parametrów decyzji o lokalizacji bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Kultura w wymiarze makroekonomicznym ma same zalety. Oby jeszcze tylko dostrzegli je rządzący.

Rok 2013 zapamiętamy też jako czas pożegnań z osobami, które gościły na naszych łamach, a których śmierć przerwała ich dialog z czytelnikami. W 2013 roku odeszli Wojciech Inglot, założyciel imperium kosmetycznego Inglot Cosmetics z Przemyśla; pierwszy premier III RP, Tadeusz Mazowiecki oraz prof. Jerzy Chłopecki, prorektor WSIiZ w Rzeszowie, znakomity socjolog i politolog.

Nawet my byliśmy zaskoczeni słuchając Wita Więcha z Przemyśla, założyciela firmy Order of Code. Spółka opracowuje jedne z najbardziej zaawansowanych rozwiązań technologicznych na świecie wykorzystywanych w branży informatycznej. Choćby komputerową analizę języka naturalnego, dzięki czemu już wkrótce wydając polecenie naszemu telefonowi komórkowemu będziemy mieli pewność, że ten „zrozumie” kontekst i zamówi nam chociażby bilety samolotowe na wakacje we Francji dla całej rodziny.

W Sanoku, a właściwie w Muzeum Budownictwa Ludowego, w 2013 roku ożył dwór ze Święcan. To nie żart. Parterowy, zbudowany z drewna jodłowego, posiada dwa ganki wsparte na ozdobnych filarach. W czasie przenosin odkryto napisaną ołówkiem na belce adnotację: Ten Dom stawiany Roku 1861 Majster Socha. Sanocki skansen dwór kupił od Heleny i Zbigniewa Grzegorczyków; prace budowlane zajęły lata 2005-2011, kolejne dwa lata aranżowano wnętrza, ale efekt jest wspaniały. To kolejna po Rynku Galicyjskim, wspaniała atrakcja turystyczna w Skansenie w Sanoku.

Flesz ludzie i wydarzenia 2013

Page 79: VIP Biznes&Styl

Z Andrzejem Potockim, historykiem, dziennikarzem i autorem książek, odwiedziliśmy kirkut w Lesku – jeden z najstarszych i najpiękniejszych cmentarzy żydowskich na Podkarpaciu. Warto przypominać przeszłość, zwłaszcza w takim regionie jak nasz, który od zawsze leży na pograniczu: państwowym, religijnym

i kulturowym. Przed wojną dominował tutaj żywioł polski, ale drugi pod względem liczebności był żywioł ruski, z którego wyodrębniła się grupa Ukraińców, Bojków

i Łemków – ci ostatni zamieszkiwali Bieszczady i Beskid Niski. Bardzo licznie te tereny zamieszkiwali też Żydzi, i nie możemy także pominąć ludności niemieckiej,

która w dużej liczbie trafiała na te tereny od 1782 r.

O Zdzisławie Beksińskim może opowiadać bez końca, o sobie samym nie chce wspomnieć ani słowem, a to przecież Jemu zawdzięczamy Galerię Beksińskiego w Sanoku i rozkwit Muzeum Historycznego. Wiesław Banach, dyrektor Muzeum Historycznego, VIP-owi w końcu uległ, ale i tak swoją osobę ukrył najgłębiej jak się da, bo przecież tyle fascynujących rzeczy dzieje się na sanockim wzgórzu zamkowym. I szkoda tylko, że zabytek, którym z zapałem chwalą się wszyscy regionalni politycy bez względu na rodowód polityczny, ciągle boryka się z brakiem pieniędzy.

V Gala magazynu VIP Biznes&Styl była dla nas ważna z wielu powodów. Świętowaliśmy okrągłe urodziny, czyli pięć lat naszej obecności na rynku wydawniczym, w którym to czasie oprócz wydawania magazynu VIP Biznes&Styl, stworzyliśmy też Podkarpacki Portal Opinii BIZNESISTYL.pl. Ten wieczór był też wyjątkowy ze względu na naszych gości, a przede wszystkim zwycięzców rankingu „Wpływowi Podkarpacia 2013”. I tak w kategorii polityka zwyciężył Władysław Ortyl, marszałek województwa, w kategorii biznes – Adam Góral, prezes Asseco Poland, w kategorii kultura – Lucyna Mizera, dyrektor Muzeum Regionalnego w Stalowej Woli, zaś statuetkę „Odkrycie roku 2013” otrzymała dr nauk med. Aleksandra Wilczek Banc, założycielka i dyrektorka Podkarpackiego Centrum Rehabilitacji Kardiologicznej „Polonia” w Rymanowie Zdroju.

Trudno w to uwierzyć, ale Jasło od kilku lat uznawane jest za stolicę polskiego winiarstwa, a podkarpackie wino za najlepsze w Polsce. W regionie jest ponad 120 winnic, a myśmy odwiedzili winnicę „Jasiel” w miejscowości Jareniówka pod Jasłem, która należy do Elwiry i Wiktora Szpaków. Podkarpackie wina znajdują coraz większe uznanie, i trudno sie dziwić, skoro Malva 2012 z winnicy „Jasiel”, czyli białe wino wytrawne, powstające z połączenia dwóch odmian winogron: Ortega i Aurora, nazywane jest cudeńkiem gotowym zdobywać laury wszędzie.

Wędrując w 2013 roku po Podkarpaciu nie mogliśmy nie zajrzeć do Bóbrki k. Krosna, gdzie znajduje się Muzeum

Przemysłu Naftowego i Gazownictwa im. Ignacego Łukasiewicza – 160 lat przemysłu naftowego na świecie, to nie byle jaka rocznica. Tym bardziej, że ponad 100 lat temu Podkarpacie, a właściwie Galicja, miała być rajem na ziemi

niczym Teksas albo Kuwejt. Tutaj z dnia na dzień zdobywano największe w Europie fortuny, i tutaj narodził się przemysł

naftowy z pierwszą na świecie kopalnią, gdzie ropę naftową zaczęto wydobywać na skalę przemysłową.

Page 80: VIP Biznes&Styl

TOWARZYSKIE zdarzeniaMiejsce: Filharmonia PodkarpackaPretekst: Uroczystość z okazji 660. rocznicy lokacji miasta i ceremonia wręczenia tytułów „Zasłużony dla miasta Rzeszowa”.

Tadeusz Ferenc, prezydent Miasta Rzeszowa, z cukiernikami z cukierni J. Orłowski & K. Rak.

Od lewej: Marek Czarnota, znawca historii Rzeszowa; Andrzej Kowal, trener siatkarzy Asseco Resovii; Stanisław Mazur, kardiolog, właściciel Medyka, odznaczeni medalem „Zasłużony dla Miasta Rzeszowa”.

Od lewej: Andrzej Dec, przewodniczący Rady Miasta Rzeszowa; Marek Czarnota, regionalista, znawca historii Rzeszowa; Andrzej Kowal, trener siatkarzy Asseco Resovii; Stanisław Mazur, kardiolog, właściciel Medyka; Tadeusz Ferenc, prezydent Miasta Rzeszowa.

Prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej; Stanisław Mazur, właściciel Medyka, odznaczony medalem „Zasłużony dla Miasta Rzeszowa”.

Andrzej Kowal, trener siatkarzy Asseco Resovii, odznaczony medalem „Zasłużony dla Miasta Rzeszowa”, z żoną Magdaleną.

Od prawej: prof. Aleksander Bobko, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego, z żoną Iloną, Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa.

Od lewej: Łukasz Perłowski; Grzegorz Kosok; Nikolay Penchev; Paul Lotman, siatkarze Asseco Resovii.

Andrzej Szlachta, poseł PiS, z żoną Krystyną. Od lewej: Menyhért Jászai, wiceburmistrz

miasta Nyireghaza; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa, z żoną Aleksandrą.

Od prawej: Marek Czarnota, regionalista, znawca historii Rzeszowa, odznaczony medalem

„Zasłużony dla Miasta Rzeszowa”, z żoną Mirosławą i synem Marcinem.

Iwona Tober, sopranistka; Ivo Orłowski, tenor.

Więcej fotografii z wydarzeń biznesowych i kulturalnych z Podkarpacia na portalu www.biznesistyl.pl

Page 81: VIP Biznes&Styl
Page 82: VIP Biznes&Styl

TOWARZYSKIE zdarzenia Miejsce: Zamek Dubiecko.Pretekst: I Charytatywny Bal Myśliwski Okręgowej Rady Łowieckiej i Zarządu Okręgowego Polskiego Związku Łowieckiego w Przemyślu na rzecz Podkarpackiego Hospicjum dla Dzieci.

Od lewej: Marek Rząsa, poseł PO, z żoną Krystyną; Adam Chmielowski, prezes Okręgowej Rady Łowieckiej Polskiego Związku Łowieckiego w Przemyślu.

Od lewej: Janusz Kowalewski; Włodzimierz Wojtczak; Zdzisław Siewierski, prezes Okręgowej Rady Łowieckiej PZŁ w Rzeszowie; Adam Chmielowski, prezes ORŁ PZŁ w Przemyślu.

Od lewej: Rafał Cieszyński, aktor, prowadzący aukcję na rzecz hospicjum; Edyta Dedek, menager Fundacji Podkarpackie Hospicjum dla Dzieci; Gulielmo Calllegari, włoski tenor.

Edyta Dedek, menager Fundacji Podkarpackie Hospicjum dla Dzieci; Rafał Cieszyński, aktor, prowadzący aukcję na rzecz hospicjum.

Od prawej: Elżbieta Łukacijewska, europoseł PO; Adam Chmielowski, prezes Okręgowej Rady Łowieckiej Polskiego Związku Łowieckiego w Przemyślu; Beata Musz, referent biura ZO PZŁ w Przemyślu.

Od lewej: Janina Jaroń, założycielka Fundacji Podkarpackie Hospicjum dla Dzieci; Kazimierz Czerwonka, kierownik oddziału stacjonarnego Hospicjum dla Dzieci; Anna Toczek, członek zarządu Fundacji Podkarpackie Hospicjum dla Dzieci; Rafał Ciupiński, prezes Fundacji Podkarpackie Hospicjum dla Dzieci; Małgorzata Kliszcz, kierownik domowego hospicjum dla dzieci.

Od lewej: Andrzeja Kroczka, redaktor kwartalnika Łowiec Galicyjski; Alicja Wosik, wicewojewoda podkarpacka; Beata Musz, referent biura ZO PZŁ w Przemyślu.

Od prawej: Zdzisław Siewierski, prezes Okręgowej Rady Łowieckiej PZŁ w Rzeszowie; Tomasz Kulesza, poseł PO, z żoną; Marek Rogoziński.

Od lewej: Aleksander Baczyk, konsul Ukrainy w Przemyślu; Krzysztof Bujak, właściciel drukarni Multicolor w Jarosławiu; Piotr Tomański, poseł PO.

Od lewej: Iwona Musz; Włodzimierz Wojtczak; Beata Musz, referent biura ZO PZŁ w Przemyślu.

Page 83: VIP Biznes&Styl
Page 84: VIP Biznes&Styl

Z proekologicznym spojrzeniem na przemysł, biznes, czy nawet gospodarstwo domowe jest jak z rozwojem nowoczesnych technologii.

Trendu, by mocniej wykorzystywać odnawialne źródła energii, zatrzymać się nie da. A czy jest to opłacalne? Cóż, jednej, właściwej odpowiedzi: „tak” lub „nie” nie ma. Wszystko zależy od skali wykorzystania tych źródeł, od potrzeb, od świadomości ekologicznej.

Tekst Anna OlechFotografie Tadeusz Poźniak

Odnawialne źródła energii od kuchni

Page 85: VIP Biznes&Styl

Ostatnie lata wyraźnie pokazują, że ekologia to domena nie tylko „napaleńców”. Dziś ekologiczny powinien być każdy, nawet na poziomie własnego domu. Bardzo ważną

kwestią są odnawialne źródła energii, z których dotychczas ludzkość korzystała w niewielkim wymiarze. A prawda jest taka, że środowisko oferuje wszystko, co będzie nam służyło, a jednocześnie nie zagrozi mu w takim stopniu, jak paliwa, z których ciągle korzystamy. Ekologia jest więc nie tylko modą, dziś to konieczność. Dlatego właśnie Unia Europejska nałożyła na swoich członków zobowiązania energetyczno-klimatyczne, które każdy kraj ma obowią-zek wypełnić. Te założenia zawarte zostały w przygoto-wanym przez Komisję Europejską dokumencie „Europa 2020. Strategia na rzecz inteligentnego i zrównoważonego rozwoju sprzyjającego włączeniu społecznemu”. Szczegól-nie istotny jest tzw. Pakiet 3x20, który zakłada do 2020 r. redukcję emisji gazów cieplarnianych o 20 proc., wzrost efektywności energetycznej o 20 proc. oraz udział odna-wialnych źródeł energii w ogólnej produkcji energii na po-ziomie 20 proc. Następstwem powyższych zobowiązań jest perspektywa finansowa na lata 2014-2020, w której znacz-nie większy nacisk kładziony jest na dofinansowywanie inwestycji proekologicznych.

Jak duża jest potrzeba zmian w kwestiach energetycz-no-klimatycznych na poziomie naszego regionu pokazuje dokument „Strategia Rozwoju Województwa – Podkarpa-cie 2020”. Wynika z niego, że stan techniczny sieci energe-tycznych w niemalże całym regionie wymaga gruntownej poprawy, w opłakanym stanie jest również system sieci ciepłowniczych. Efektem tego są ogromne straty energii i ciepła, co przekłada się na niemałe koszty. W najbliższych latach, aby Podkarpacie mogło wypełniać zobowiązania unijne, muszą być przeprowadzone modernizacje tychże sieci, a równocześnie trzeba je przystosować do odbioru energii z OZE. Ale samorządowe inwestycje to jedno, dru-gie to świadomość społeczeństwa, by dostrzegało zarówno możliwości oszczędzania energii, jak również potencjał tkwiący w OZE. A okazuje się, że nasz region ma do dys-pozycji większość rodzajów odnawialnych źródeł energii, z których można korzystać właściwie w sposób nieograni-czony. Można wytwarzać energię z wody, wiatru i biomasy, można wykorzystywać energię geotermalną i słoneczną, pochodzącą z przetwarzania odpadów lub z biogazowni. To daje ogromne możliwości, które obecnie są niewyko-rzystywane, a przez wielu w ogóle nieznane. A tymcza-sem energetyka pochodząca z OZE ma minimalny wpływ na środowisko i tak naprawdę jest jedyną alternatywą dla energetycznego wykorzystywania paliw kopalnianych do wytwarzania energii elektrycznej i cieplnej.

Potencjał, jaki drzemie w ekologicznym spojrzeniu na przemysł i gospodarkę dostrzegają władze samorządowe, które poszukują inwestorów chcących zainwestować na ich terenie. Dobrym przykładem jest tworząca się na terenie powiatu rzeszowskiego Strefa Dworzysko. – Na obszarze 2 ha za ok. 4,5 mln zł powstanie farma ogniw fotowolta-icznych o miesięcznej mocy produkcyjnej prądu elektrycz-nego na poziomie 1 MW – mówi Waldemar Pijar, dorad-ca starosty rzeszowskiego, koordynator projektu budowy Parku Naukowo-Technologicznego Rzeszów-Dworzysko. – Rocznie da nam to 12 MW, a w przeliczeniu ok. 1 mln zł. Chcemy przede wszystkim, by ta farma umożliwiała nam oświetlenie całego terenu strefy, a dodatkowo zapewniła zasilanie dla trzech przepompowni ścieków. Przyniesie to oszczędność w zużyciu energii elektrycznej, rezerwy wy-produkowanej energii planujemy odsprzedawać zakładowi energetycznemu, a w zamian za to chcielibyśmy wynegoc- jować obniżki cen energii dla przyszłych inwestorów na-szej strefy.

Prace przy projektowaniu farmy już trwają i choć jest to niezwykle kosztowna inwestycja, to władze są prze-konane, że to doskonały krok. – Nasza farma ogniw fo-towoltaicznych będzie pierwszą w Polsce o takiej mocy produkcyjnej. Priorytetem dla nas jest także innowacyj-ność wszystkiego, co powstaje w Strefie Dworzysko, a far-ma będzie opierała się o najnowocześniejsze rozwiązania technologiczne. Bardzo ważna dla nas jest także ochrona środowiska i zapewnienie sobie nieodpłatnego oświetlenia całego terenu i zasilenia przepompowni ścieków, a sądzę, że w przyszłości będzie więcej tych odbiorników energii. Chcieliśmy też zapewnić inwestorom, poza zwolnieniami podatkowymi, inne sposoby obniżenia kosztów funkcjono-wania na naszym terenie. Farma na to pozwala – argumen-tuje Waldemar Pijar.

Także dla Przemyśla głównymi elementami pozyski-wania inwestorów są alternatywne źródła energii, ekolo-giczne technologie oraz „Zielona Strefa Ekonomiczna”. W ramach tej ekostrefy ma powstać Centrum Badawczo- -Rozwojowe oraz Centrum Szkoleniowe, a wszystko w strefie zasilanej w prąd i ciepło z elektrociepłowni blo-kowej, która gwarantuje niskie koszty zużycia energii. Władze miasta, tworząc ten projekt, uznały, że nowoczesne technologie, które współgrają ze środowiskiem, to właści-wy kierunek rozwoju dla potencjalnych inwestorów, którzy chcieliby właśnie w tym rejonie ulokować swoje biznesy. O możliwościach, ale też potrzebach wykorzystywania źródeł energii, które nie będą szkodziły środowisku, sze-rzej rozmawiano w trakcie międzynarodowej konferencji „Wykorzystanie alternatywnych źródeł energii oraz efek-tywności energetycznej środowiska naturalnego”, zorgani-zowanej w Przemyślu w październiku ub.r. ►

ENERGIA

Eko –Podkarpacie

Zielone StrefyEkonomiczne

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014 85

Page 86: VIP Biznes&Styl

ENERGIA

Wraz z rozwojem tego trendu coraz większe jest zainte-resowanie nim ze strony osób, które chciałyby zastosować takie rozwiązania we własnym domu, a pierwsze pytanie, jakie się pojawia dotyczy opłacalności tych inwestycji. Andrzej Czech, który od kilku lat prowadzi ekologiczny pensjonat Ranczo Eco-Frontiers w Michniowcu, uważa, że jednej odpowiedzi nie ma, ale z pewnością w domu warto mieć, i jest to opłacalne, panele do ciepłej wody. – A w po-zostałych sytuacjach jest to zależne od bardzo wielu kwe-stii i każdy przypadek należałoby rozpatrywać indywidual-nie. Należy wziąć pod uwagę, jaki to jest obiekt, w jakim zakresie jest użytkowany i jaka jest potrzeba właścicieli. Bo prawdę mówiąc, rozpatrując wszystko tylko w katego-riach ekonomicznych, to najbardziej opłaca się truć środo-wisko i spalać węgiel. Jednak jeśli mamy inne priorytety, to względy ekonomiczne nie stoją na pierwszym miejscu. Moim zdaniem, w decyzji o inwestycji w OZE opieranie się tylko na zwrocie włożonych pieniędzy jest mylące, po-nieważ nawet najprostsze panele to konkretny koszt. My jesteśmy zupełnie niezależni od sieci, ale w naszym przy-

padku jest to już ortodoksyjne podejście do sprawy, bar-dziej zaawansowane.

Ranczo Eco-Frontiers nie jest przyłączone do sieci energetycznej, cała energia jest produkowana przez dwie turbiny wiatrowe oraz panele fotowoltaiczne, a gromadzo-na jest w specjalnych akumulatorach. Woda jest podgrze-wana przez panele słoneczne, a cały ośrodek ogrzewany piecem zgazowującym drewno, który ogrzewa wodę, na-stępnie przekazuje ją na grzejniki i ogrzewanie podłogowe. Ranczo jest tak ekologiczne, jak to tylko możliwe – ma swoje oczyszczalnie ścieków, odzyskaną wodą podlewa-ne są drzewka owocowe, łąki i pastwiska nawożone są gnojówką, obornik stosowany jest jako naturalny nawóz, a woda deszczowa trafia do specjalnego systemu zbierania. Dzięki temu ranczo jest całkowicie niezależne i samowy-starczalne.

Decyzja wkroczenia w nurt eko musi być przemyślana choćby z tego względu, że nie są to tanie inwestycje. An-drzej Czech uważa, że jest to też kwestia ustalenia samemu sobie pewnych priorytetów, niekoniecznie finansowych. – Jeśli ktoś jest świadomy ekologicznie i to jest dla niego pierwszoplanowym czynnikiem, to podejmie taką decyzję, ale trzeba pamiętać, że czynników wpływających na taki wybór zawsze jest bardzo wiele – podkreśla współwłaści-ciel spółki Ursa Maior. ■

Czy to sięopłaca?

86 VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Page 87: VIP Biznes&Styl
Page 88: VIP Biznes&Styl

„Mieszkanie dla Młodych” zastąpiło wcześniejszy pro-gram „Rodzina na Swoim”, który szczególnie pod koniec istnienia był bardzo popularny wśród kupujących. Rząd podkreśla, że polityka mieszkaniowa w Polsce odgrywa bardzo ważną rolę, stąd też taki projekt. Wiceminister in-frastruktury i rozwoju, Paweł Orłowski, w czasie niefor-malnego spotkania ministrów Unii Europejskiej odpowie-dzialnych za mieszkalnictwo, które odbyło się w grudniu

ub.r., przekonywał: – Przykładem nowego podejścia jest program polskiego rządu, „Mieszkania dla Młodych”, któ-ry został tak zaprojektowany, by pomóc młodym ludziom kupić swoje pierwsze mieszkanie na rynku pierwotnym. Będzie on realizowany od 2014 do 2018 roku.

Jednak temu programowi od początku zarzucano, że w sposób nieuzasadniony eliminuje rynek wtórny. Wymóg kupna mieszkania wyłącznie od dewelopera jest ogromnie

„M” na własność i z dofinansowaniem Z początkiem roku ruszył państwowy program „Mieszkanie dla Młodych”. Dyskusje wokół niego toczyły się na długo przed jego startem, ponieważ głosów krytyki nie brakowało. Dziś, gdy można już kupować mieszkania z dopłatą od państwa, program wciąż nie jest oceniany jednoznacznie. Powszechne są opinie, że tak naprawdę niewiele osób będzie mogło z niego skorzystać i jest on bardziej korzystny dla deweloperów niż ich klientów.

Tekst Anna OlechFotografie Tadeusz Poźniak

NIERUCHOMOŚCI

88 VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Page 89: VIP Biznes&Styl

krytykowany m.in. dlatego, że ci budują tam, gdzie to jest opłacalne, a więc raczej nie w małych miejscowościach. Eksperci rynku nieruchomości zwracają też uwagę na roz-bieżności pomiędzy limitami cen nabywanych nierucho-mości i stawkami rynkowymi, które są wyższe od założeń programu. To z pewnością ograniczy dostęp do dopłat, a wówczas ministerialne przewidywania, że „MdM” ma po-móc w zakupie ok. 130 tys. mieszkań raczej się nie spełnią.

W całej tej dyskusji jedna kwestia była bezsprzeczna – takie dopłaty są potrzebne i to bardzo. Przede wszystkim dlatego, że jest potrzeba społeczna na mieszkania. W Polsce brakuje około miliona mieszkań, a około 2 mln należy okre-ślić jako tzw. substandardowe, czyli w obniżonym standar-dzie, które stopniowo powinny być wycofywane z rynku. Poza tym przeciętnemu obywatelowi jest niezwykle trudno samodzielnie kupić mieszkanie. Podczas gdy statystyczny Polak za swoje zarobki może kupić 0,2 - 0,3 mkw. miesz-kania miesięcznie, statystyczny Europejczyk może kupić ok. 2 - 3 mkw., a pomimo to w wielu zachodnich krajach również są stosowane specjalne programy mieszkaniowe.

Program ma być realizowany do 2018 roku i skiero-wany jest do małżeństw, osób samotnie wychowujących dzieci lub osób samotnych. Ważnym kryterium jest wiek,

z programu korzystać mogą osoby do 35. roku życia, nato-miast w przypadku małżonków przynajmniej jedno z nich musi mieścić się w tych granicach. Pomoc polega na sfinan-sowaniu części wkładu własnego i spłacie części kredytu mieszkaniowego. A ile dofinansowania można otrzymać? Małżeństwa bezdzietne i osoby samotne mogą liczyć na 10 proc. wkładu własnego, na 15 proc. – małżeństwa z dziećmi i osoby samotnie wychowujące dzieci. Dodatkowe dofinan-sowanie przewidziane jest w przypadku urodzenia trzecie-go lub kolejnego dziecka. Dopłaty będą finansowane z kasy państwa za pośrednictwem Banku Gospodarstwa Krajowe-go i siedmiu banków, które udzielają kredytów hipotecz-nych i podpisały umowę z BGK. W ramach „MdM-u” mo- żna kupić mieszkanie o powierzchni maksymalnie 75 mkw. lub dom nie większy niż 100 mkw., ale tylko i wyłącznie na rynku pierwotnym. Większe metraże, bo 85 mkw. mieszka-nia i 110 mkw. domu, są możliwe tylko w przypadku osób wychowujących przynajmniej troje dzieci.

Program całkowicie wyeliminował rynek wtórny, co wielu uważa za ogromny błąd. – Eliminowanie rynku wtórnego nie jest uzasadnione żadnym konkretnym po-wodem – twierdzi Jaromir Rajzer, współwłaściciel biu-ra nieruchomości Certus w Rzeszowie. – Nie można ►

NIERUCHOMOŚCI

Program być powinien

Komu nowe mieszkanie, komu?

Reklama

Page 90: VIP Biznes&Styl

NIERUCHOMOŚCI

przecież mówić, że dążąc do zmniejszenia deficytu mieszkaniowego oraz wspierając ludzi młodych na dro-dze do własnego „M”, co jest podstawowym społecznym uzasadnieniem wprowadzenia programu, ważne jest, aby było to mieszkanie wyłącznie nowe lub że wpływ na to ma podatek VAT, który występuje w tym rodzaju budow-nictwa i częściowo rekompensuje straty budżetu. Nie można też twierdzić, że tylko wsparcie budowy nowych mieszkań rozwija budownictwo w Polsce, ponieważ ba-dania wskazują, że większość środków pochodzących ze sprzedaży mieszkania jest przeznaczanych na kupno no-wego lokum, a tym samym też dochodzi do pobudzenia podaży. Natomiast swoiste „wypchnięcie” mieszkań i do-mów używanych poza program, „MdM” jest nieuzasad-nione społecznie i może znacząco wpływać na realizację tego programu zwłaszcza w Polsce powiatowej, gdzie nie istnieje budownictwo deweloperskie.

Rodzi się też pytanie, co będzie się działo z Polską po-wiatową? Duży odsetek miast i miasteczek w zasadzie nie będzie się kwalifikował do tego programu, a biorąc pod uwagę nasz podkarpacki rynek, okazuje się, że poza Rze-szowem i Mielcem oraz częściowo Przemyślem czy Kro-snem, budownictwo wielorodzinne jest mało opłacalne. W mniejszych miastach deweloperzy niechętnie budują, bo rynkowa cena sprzedaży nie pozwala na osiągnięcie zysku. Efekt będzie więc taki, że Polska powiatowa będzie „łapała się” na ten program tylko w ograniczonym zakresie, tj. bu-dowy nowych domów, natomiast kupujący nie będą mieli szans na nowe mieszkanie. Eksperci sądzą, że w efekcie

młodzi ludzie będą uciekać do dużych miast, a „MdM” może stać się swoistym wsparciem dla procesu metropo-lizacji Polski.

Źle program ocenia opozycja rządowa. – Nasz klub jest bardzo krytyczny wobec tego programu, ponieważ jest tu więcej pytań niż odpowiedzi – mówi Stanisław Ożóg, po-seł Prawa i Sprawiedliwości. – Pierwsze pytanie, które się pojawia – dla kogo ten program jest przeznaczony. Na pewno nie dla młodych, a jeśli komuś ma on służyć, to jedy-nie deweloperom. I dalej – dlaczego tym programem nie jest objęty rynek wtórny, dlaczego jest adresowany teoretycznie dla młodych, a tymczasem sytuacja młodych jest znana, za-tem jakie mają oni szanse skorzystać z tego programu? No i oczywiście kwestia dostępności programu w mniejszych miastach, gdzie nie ma dostępu do nowych mieszkań.

W założeniach programu ważne są limity cen nierucho-mości. Dla różnych miast są one na różnych poziomach. I tu pojawić się może kolejny problem, ponieważ ceny rynkowe mieszkań o powierzchniach mieszczących się w założe-niach programu mogą być barierą dla osób, które chciałyby skorzystać z dopłat. Dla Rzeszowa limit wynosi 4105,20 zł za mkw. Jaromir Rajzer analizuje: – Średnia cena miesz-kania na rynku pierwotnym w Rzeszowie kształtuje się na poziomie 4470 zł za mkw. A więc jest to powyżej wska-zanego w programie limitu. Nie można jednak wysunąć jednoznacznego wniosku, że nie ma ofert mieszczących się w granicach programu. Po pierwsze, mówimy o średniej, a więc są też oferty o cenach niższych, a po drugie, w wielu przypadkach wcześniejszego programu „Rodzina na Swo-im”, deweloperzy nauczyli się radzić sobie z tym proble-mem. Czasem są stosowane umowy o roboty budowlane dodatkowe, czasem inaczej jest rozbita cena mieszkania i np. miejsca postojowego, czasem jakaś dodatkowa opła-ta za infrastrukturę itp. Należy jednak z całą stanowczością stwierdzić, że limit cenowy znacząco ogranicza wybór.

Jednocześnie trzeba brać pod uwagę fakt, że jesteśmy na początku programu i trzeba czasu, aby sprawdzić, jak podaż ułoży się w naszym regionie. Rajzer dodaje, że twórcy programu chcą wpływać na ceny i w sposób nie-uzasadniony twierdzą, że może to wpłynąć na ich obniżkę. Przykład wcześniejszego programu tego nie potwierdza, a dodatkowo są też przykłady odwrotne, np. Poznań, Łódź, gdzie limit ceny jest wyższy od cen rynkowych, więc de-weloperzy mogą dopasować się z cenami „w górę”. – Trze-ba też zwrócić uwagę, że czasem deweloperzy chcą two-rzyć osiedla projektowane pod program. Są więc w Polsce przykłady zespołów mieszkaniowych poza miastem, w tańszych lokalizacjach, gdzie dochodzi do zjawiska tzw. „urban sprawl”, tzn. wylewania się miasta. Są to ciekawe projekty, ale mają też czasem wady, powodując koniecz-ność budowy kosztownej infrastruktury dodatkowej lub burząc harmonię lokalnej zabudowy oraz decentralizując zabudowę miejską – dodaje właściciel biura Certus. ■

Program swoje, rzeczywistość swoje

Osiedle architektów w Rzeszowie.

90 VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2014

Page 91: VIP Biznes&Styl
Page 92: VIP Biznes&Styl

ISSN 1899-6477

Numer 1 (33)

Styczeń-Luty 2014

Wracam do Rzeszowa

RYSZARD KRZESZEWSKIPREZES Z CHMIELA

BIZNESPodkarpackie marki na eksport

Na okładceMagdalena Zimny-Louis

VIP TYLKO PYTAMICHAŁ RĘCZKOWICZ, PAWEŁ JANDA:Mobilne urządzenia staną się wirtualnymi asystentami

LUDZIE SŁOWA

kulturaDzwony Felczyńskich z Przemyśla

polityka

Rok 2014 rokiem wyborów

Portret

dwumiesięcznik podkarpacki

wspomnienie

moda

Wergiliusz Gołąbek o Wojciechu Kilarze

Styl aktorki – dyrektorki