Violetta Szostak · ja sobie sùuchaùam albo przesiady waùam u mamy w bibliotece, przy okazji...
Transcript of Violetta Szostak · ja sobie sùuchaùam albo przesiady waùam u mamy w bibliotece, przy okazji...
^
Znam twoje publikacje, znam na pamięć, ale byłem przekonany,
że jesteś mężczyzną - słyszę to czasem. Chinki i Japonki robią sobie
ze mną zdjęcia
•••• I?w Frąckowiak rozmawia
Violetta Szostak
GAZETA WYBORCZA (WYSOKIE OBCASY)2012-01-14
s
r
GAZETA WYBORCZA (WYSOKIE OBCASY)2012-01-14
IH
Odebrałam telefon z wiadomością i zaczęłam skakać tutaj po pokoju. Odkryć pierwiastek promienio-twórczyjak Skłodowska-Curie albo wylądować samolotem bez podwozia - to są osiągnięcia. Ale że tak docenią moją pracę?
Czy mogłaby pani przetłumaczyć to tak, żeby laik zrozumiał?
Pokażę pani zdjęcie z Szanghaju. O tutaj: wsiadam do autobusu. Po konferencji naukowej zostałam specjalnie dzień dłużej, żeby się takim autobusem przejechać. Bo to autobus zasilany kondensatorem!
Na przystanku, gdy ludzie wsia-dają, kondensator podłącza się do prądu, ładuje w ciągu 20 sekund ijedzie do następnego przystanku. Nie ma benzyny, nie ma dwutlenku węgla! W Szanghaju mogą to zrobić, u nas nie. Nad tym boleję!
Ja z moim zespołem budujemy superkondensatory - opracowali-
*
śmy metodę pozyskiwania energii elektrycznej z materiałów węglowych, ładują się w kilka sekund, a zmagazynowana energiajest do-stępnajuż w ciągu milisekund. Przydatne są wtedy, gdy potrzeba dużej mocy w krótkiej chwili. Mogą wspomagać zasilanie samochodów, komputerów, telefonów komórkowych, turbin wietrznych.
Potrzebowalibyśmy teraz przemysłowego partnera, który zaczął-byje produkować na większą skalę. Na razie nikt tego w Polsce nie robi. Moje marzenie: żeby takie autobusy jak w Szanghaju jeździły po Poznaniu.
Podobno na jednej z konferencji w Azji usłyszała pani: „Myśleliśmy, że jest pani mężczyzną!".
Bo dziedzina, którą się zajmuję, to jest męski świat. Szczególnie w Chinach, w Japonii. Na sesjach naukowych budzę tam zaintereso-
Prof Elżbieta Frąckowiak pracuje na Politechnice Poznańskiej
na Wydziale Technologii Chemicznej.
7 grudnia odebrała Nagrodę Fundacji
na rzecz Nauki Polskiej zwaną „polskim
Noblem", bo to najważniejszy polski laur
dla naukowca Nagrodzono ją „za badania
nad nowymi materiałami i kompozytami
węglowymi oraz ich wykorzystanie
do elektrochemicznego magazynowania
i konwersji energii"
wanie. „A! Elżbieta Frąckowiak! Znam twoje publikacje, znam na pamięć! Ale byłem przekonany, że jesteś mężczyzną" - słyszę to czasem. Chinki i Japonki robią sobie ze mną zdjęcia.
W Polsce to też jest męski świat? W mojej dziedzinie kobiet pra
wie nie ma.
Skąd więc pani się wzięła? Od początku? Ja pochodzę z Ki
szew, bardzo małej wsi. Z Kiszew szło się pięć kilometrów pieszo do przystanku autobusowego w Tuliszkowie i stamtąd jechało do Turku. I W Turku kończyłam liceum.
Urodziłam się w 1950 r. Kiedy i byłam mała, w Kiszewach nie było \ jeszcze prądu. Paliło się lampy naf- [ towe. Musiałam cylindry od tych \ lamp czyścić. Jak ja tego nie lubi- • łam! Trzeba było wziąć gazetę, \ zmiąć, żeby była miękka, i usuwać t
GAZETA WYBORCZA (WYSOKIE OBCASY)2012-01-14
sadzę... O, widzi pani, już nawet wtedy miałam do czynienia z cząsteczkami węgla!
Rodzice mieli gospodarstwo w Kiszewach?
Byli tam nauczycielami. Mieszkaliśmy w szkole: połowa budynku to były klasy, a połowa mieszkanie.
Do pierwszej klasy w ogóle nie chodziłam. Podobno przyjechał inspektor na kontrolę do mojego taty, a ja akurat czytałam gazetę. Inspektor zapytał: „A to dziecko do której klasy chodzi?". Tata na to, że jeszcze do żadnej, ma dopiero sześć lat. „Ależ kolego, puśćcie ją od razu do drugiej!" Ale to nie dlatego, że byłam niezwykle uzdolniona, po prostu, gdy rodzice mieli lekcje, to ja sobie słuchałam albo przesiadywałam u mamy w bibliotece, przy okazji nauczyłam się czytać.
Było nas w domu pięcioro, dwóch starszych braci, dwie młod
sze siostry i ja pośrodku. Moje sio-stryjeździły do miasta na lekcje muzyki, jedna grała na skrzypcach, druga na pianinie, a ja głównie pomagałam rodzicom. Nosiło się węgiel, wodę, to było surowe życie.
Latem rodzice wysyłali nas na kolonie, ale jabardzo tego nie lubiłam, tęskniłam do domu i pamiętam, że trochę wstydziłam się, bo w mieście dzieci były ładniej ubrane, a ja miałam buty po bracie.
Przejście z wiejskiej szkoły do liceum to był dla mnie szok. Na początku musiałam mocno podganiać. Ale na końcu już nie było źle.
Pamiętam radość, gdy na niedzielę mogłam z internatu jechać do domu. Czasem taki mróz, ale szło się z autobusu pieszo, żeby spędzić dzień w domu. Wchodziłam, ojciec spod okularów spoglądał: „A, przyjechałaś!". I ten uśmiech jego.
Ojciec był społecznikiem, miał taką idee f ixe, żeby oświecać wieś,
Moje marzenie: żeby takie autobusy jak w Szanghaju jeździły po Poznaniu. Na przystanku kondensator podłącza się do prądu, ładuje w ciągu 20 sekund i jedzie do następnego przystanku. Nie ma benzyny, nie ma dwutlenku węgla!
„Znajdzie mnie pani, proszę zapytać na portierni, znają tam Frąckowiak, bo wieczorem muszą wyrzucać z gabinetu"
nie miał wiele czasu dla rodziny, ciąglejeździl pojakichś zebraniach. Zawsze mówił, że on zdobył wyższe wykształcenie niż jego rodzice, a my powinniśmy zdobyć wyższe niż on. Był z rodziny wiej skiej, skoń-czył seminarium nauczycielskie i to już było duże osiągnięcie. Roczne czesne kosztowało jego rodziców krowę, co roku musieli jedną sprzedać, żeby opłacić szkołę.
Jak pani z Kiszew dotarła do „polskiego Nobla"? Jak pani to zrobiła? I jak pani trafiła na chemię?
Moim marzeniem w liceum była anglistyka, nie żadna chemia. Byłam najlepsza w klasie z angielskiego. Ale kiedy poszłam do profesora i wyznałam, że chciałabym zdawać na anglistykę, to powiedział: „Dziecko, czy ty zgłupiałaś? Na tle klasy jesteś dobra, ale na studia na pewno się nie dostaniesz". I wtedy pomyślałam: ech, może chemia...
GAZETA WYBORCZA (WYSOKIE OBCASY)2012-01-14
Zaczynała być modna, polimery, ortaliony...
Ortaliony panią zainspirowały? Mieć ortalion to było wtedy
coś! A to przecież chemia. Mówiło się, że przemysł chemiczny ma przyszłość.
Pamiętam, jak listonosz przyniósł do domu w Kiszewach szarą kartkę, położył na stole. To była wiadomość do mnie... Dostałam się! Będę na studiach na Uniwersytecie Adama Mickiewicza! Największa radość to był ten dzień.
Na studiach była pani najlepsza? Było wielu lepszych. To był czas
młodości, człowiek chciał pójść na zabawę, potańczyć...
Nie spędzała pani wieczorów na nauce?
Na pewno nie wszystkie. Na jednym z fajfów poznałam mojego pierwszego męża, studenta politechniki. Twierdził, że zobaczył mnie i pomyślał: „To będzie moja żona".
Miałam 27 lat, kiedy urodziła nam się córka Ania. Rok byłam z nią w domu, ale to już było dla mnie za długo, bardzo chciałam wrócić do pracy. Zabierałam ją czasami ze sobą. Kiedy szef przychodził, chowałam ją w magazynku, żeby nie widział, że jestem z dzieckiem, bo nie znosił tego. Ania to pamięta: dostawała misiaczka, którym się bawiła, kiedy chowałam ją przed szefem.
Pierwszy sukces naukowy? Jeden z recenzentów mojej pra
cy magisterskiej powiedział: „Ta praca mogłaby być doktorską". Może to był mój pierwszy sukces? Miałam dobrego promotora - prof. Edwarda Dutkiewicza. I właściwie to, czym się wtedy zajęłam, pasjonuje mnie do dziś. Zamiana energii chemicznej w elektryczną. Jak to się dzieje, jakie procesy tam zachodzą?
Ale większe sukcesy przyszły właściwie dość późno. Pamiętam pierwszą ważną międzynarodową konferencję „Power Sources", spotkanie specjalistów od baterii z całego świata, w Bournemouth koło Londynu, rok 1991. Byłam chyba jedyną osobą z Europy Wschodniej. Same sławy, czułam się jak myszka. Wygłosiłam referat. Został dobrze przyjęty.
W1991 r. odkryto nanorurki węg-lowe. Oczywiście nie jaje odkryłam, ale pochłonęło mnie badanie ich właściwości, tym się zajęłam z moim zespołem. Zaczęliśmy budować z nich kondensatory.
W1999 r. dostałam propozycję udziału w projekcie NATO „Nauka dla pokoju". Razem z zespołem z Ukrainy i Francji. Opracowałam projekt, pojechałam z nim do Brukseli i dostałam na ten cel pieniądze, które pozwoliły mi na realizację badań. Kupiliśmy wtedy aparaturę światowej klasy, która do tej pory nam służy.
„Znajdzie mnie pani, proszę zapytać na portierni, znają tam Frąc
kowiak, bo wieczorem muszą wyrzucać z gabinetu" - powiedziała mi pani, gdy umawiałyśmy się na rozmowę. Spytałam portiera, potwierdził: czasem muszą przychodzić i przypominać, że już godzina 22 i zamykają budynek. Pracuje pani całymi dniami?
Ten budynek, w którym mam pokój, zamykająjuż o 22, ale w laboratoriach na szczęście można pracować dłużej. Teraz mam zespół młodych ludzi, którzy prowadzą badania w laboratorium, ja opracowuję wyniki, jest tego tyle, że często zasiedzę się nad nimi tutaj do późna. Ale naukowiec nie może liczyć godzin. Nie może być tak, że godzina 15, tup, tup, tup i wychodzi się z pracy. Jeżdżę po świecie i widzę, jak naukowcy tam pracują.
Więcej? Więcej. Gdy byłam na stypen
dium w Niemczech, nauczyłam się ciężkiej pracy. „Tam, dokąd warto pójść, nie ma dróg na skróty" - takie motto sobie zapisałam. Poza tym musi być pasja, bez tego nie ma sukcesów.
Czego jeszcze trzeba, żeby osiągnąć sukces w nauce?
Ważne jest coś, co nazwałabym intuicją naukową. Wydaje mi się, że ją mam. Wiem, co jest ważne, w którym kierunku drążyć. I ludzie. Trzeba otaczać się mądrymi ludźmi, uczyć się od nich. Swoich asystentów wysyłam na zagraniczne kon
ferencje, bo takie kontakty są bardzo ważne.
Ja sama dużo zawdzięczam mojemu pierwszemu mężowi. Zawoził mnie na konferencje, pomagał finansować wyjazdy.
Wierzył w panią. Był moim przyjacielem. Ale mu
szę to powiedzieć: raz zdarzyło się, że zawiózł mnie na konferencję w Belgii, gdzie poznałam mojego drugiego męża.
Drugi mąż jest chemikiem? Tak. Przy tym biurku siedzi.
Tutaj, razem z panią? Jest profesorem na uniwersy
tecie w Orleanie, ale realizuje teraz program międzynarodowy i pracuje tutaj na Politechnice w Poznaniu. Zajmujemy się tą samą dziedziną. Razem pracowaliśmy też przy projekcie NATO.
Jak pracuje się, siedząc z mężem biurko w biurko?
Każdy przy swoim komputerze, nie mamy czasu na pogawędki. Poza tym Francois kończy też swoje projekty w Paryżu, więc to życie mamy trochę w rozłące.
Nie konkurujecie ze sobą? Był taki okres, że trochę konku
rowaliśmy. Gdy nasze zespoły rozwiązywały podobne problemy. Ale teraz on ma swoje prace, ja swoje.
Jest dumny z pani nagrody?
GAZETA WYBORCZA (WYSOKIE OBCASY)2012-01-14
Francois nie zdawał sobie na początku sprawy,jakajestjej ranga w Polsce. Ale teraz już wie i oczywiście jest dumny. Żartuje: „Teraz to ja jestem przy tobie taki mały...". Aja wypominam mu, jak kiedyś zażartował, że jeśli nie znajdę pracy we Francji, to zawsze mogę zarabiać, myjąc okna.
Tak powiedział? Ale może lepiej tego nie wspo
minać? Będzie mu przykro. Raz zażartował, aja mu to często wypominam. Mocno mnie to jednak musiało wtedy ukłuć.
Nie została pani we Francji, mieszka pani w Poznaniu. Wielu naukowców wyjeżdża z Polski, bo za granicą mają lepsze warunki do rozwoju. Pani nie chciała się przenieść?
Byłam tam wielokrotnie na stypendiach i wizytach naukowych,
we Francji dostałam profesurę, nawet kilka lat wcześniej niż w Polsce. Ale jednak chcę pracować tutaj, mam tutaj swój zespół, swoje miejsce. Nie narzekam na warunki pracy w Polsce. Jeżeli dobrze napisze się projekt, jest szansa na uzyskanie pieniędzy.
Rodzice doczekali pani sukcesów? Kiedy zrobiłam doktorat, ojciec
był chyba najbardziej dumnym człowiekiem na świecie. A mama mieszkała ze mną, gdy zaczynałam badania nad nanorurkami. Przynosiłam badania do domu, trzeba było w nocy wstawać i zapisywać wyniki, mama to robiła i była dumna, że bierze w tym udział.
Ale kiedy zostałam profesorem, rodzice już nie żyli. Moje dwie siostry pojechały ze mną do Warszawy, gdy odbierałam nominację. Poszłyśmy na pączki do Bliklego. To była radość!
A kiedy teraz dostałam nagrodę, siostra Halina napisała do mnie maila: „Ale czad. Frąckowiak zamiata!".
Chyba wymiata? 0 właśnie, „wymiata"! Siostra
jest nauczycielką w technikum rolniczym i śmieje się ze mnie, że nie znam takich młodzieżowych słów.
Muszę panią o to zapytać: ma pani 61 lat, a wygląda młodo. Niech się pani przyzna: wynalazła pani jakiś kondensator młodości?
Naprawdę nic specjalnego nie robię. Podróże mnie odmładzają. Młodzi ludzie, z którymi pracuję. I ta praca, pasja.
Na emeryturę się pani nie wybiera Byłabym chyba chora. Jak sły
szę, że koleżanki moje już dawno przeszły, bo to jest tak doskonała
okazja... To nie do pomyślenia dla mnie.
Nigdy nie brałam zwolnień lekarskich. Lekarka mówi: „Niech pani weźmie, odleży!". Aja mówię, że nie mam czasu, że następnym razem.
Żałuję tylko, że brakuje mi czasu na zabawę z moimi wnukami. Mam dwójkę - Michałka i Dorotkę. „Kiedy babcia przyjedzie?" - pytają. Życie jest krótkie i za chwilę nie będą pewnie już pytać.
Tęsknię za nimi, ale jadę do nich i jednocześnie patrzę na zegarek, do pracy mnie ciągnie, bo coś jeszcze trzeba wykończyć, studenci czekają... O siódmej wnuki idą spać, no dobra, to jajeszcze jadę do pracy.
I wieczorem tu pani wraca? Zamiast zrobić coś dla przyjemności?
No właśnie to jest dla mnie frajda. •
GAZETA WYBORCZA (WYSOKIE OBCASY)2012-01-14