Tłumacze ciszy. Opowiadania bieszczadzkie - Krzysztof Wiktorowicz

20

description

Autor przez kilka dekad kolekcjonował nie tylko zdjęcia, ale i coś bardziej wartościowego, czego nie jest w stanie zarejestrować obiektyw aparatu fotograficznego; bieszczadzkie obrazki obyczajowe i sylwetki ludzi „w Bieszczad wrośniętych”, innych niż gdziekolwiek indziej. Wchodząc z nimi w bezpośrednie, często bliskie relacje, a pozostając jednocześnie kimś z zewnątrz, widział więcej i wyraźniej. Sumę tych najróżniejszych wrażeń zawarł w osiemnastu skrzących się humorem, czasem dramatycznych opowiadaniach.

Transcript of Tłumacze ciszy. Opowiadania bieszczadzkie - Krzysztof Wiktorowicz

Page 1: Tłumacze ciszy. Opowiadania bieszczadzkie - Krzysztof Wiktorowicz
Page 2: Tłumacze ciszy. Opowiadania bieszczadzkie - Krzysztof Wiktorowicz
Page 3: Tłumacze ciszy. Opowiadania bieszczadzkie - Krzysztof Wiktorowicz
Page 4: Tłumacze ciszy. Opowiadania bieszczadzkie - Krzysztof Wiktorowicz

Ludziom „stamt¹d” – w�ród którychmam zamiar spêdziæ nastêpne ¿ycie Autor

Page 5: Tłumacze ciszy. Opowiadania bieszczadzkie - Krzysztof Wiktorowicz
Page 6: Tłumacze ciszy. Opowiadania bieszczadzkie - Krzysztof Wiktorowicz
Page 7: Tłumacze ciszy. Opowiadania bieszczadzkie - Krzysztof Wiktorowicz

5

ROZPOZNANIE TERENU

Perspektywa samotnej wêdrówki w bli¿ej nieokre�lonym kierunku nie wygl¹da³a poci¹gaj¹co. Pogoda by³a zdecydowanie zbyt przepyszna, by trwoniæ j¹ na mêcz¹cy marsz. Mniej przepysznie by³o wyci¹gn¹æ najkrót-sz¹ zapa³kê przy losowaniu. Ale sta³o siê. Sta³o siê i mia³ teraz dwa dni na wyszukanie dogodnego miejsca na nastêpny biwak.

Wed³ug ¿yczeñ szanownego towarzystwa, które zgotowa³o mu taki los, mia³o to byæ miejsce cieniste – tak ¿yczyli sobie panowie, i jednocze-�nie nas³onecznione – wedle ¿yczeñ pañ. Najlepiej, gdyby by³o po³o¿one na p³askim – dla panów, ale i mile urozmaiconym terenie – dla pañ. Ko-nieczny by³ te¿ dostêp do �ródlanej wody – wedle sugestii pañ, oczywi�cie tak g³êbokiej, aby mogli siê w niej pluskaæ panowie. I oby jak najdalej od ludzi! Panie zastrzeg³y to sobie wyra�nie. Mia³o byæ po³o¿one z dala od aglomeracji i mieæ pewn¹ bazê prowiantow¹, ¿eby panowie zbytnio siê nie ud�wigali. Musia³o byæ jeszcze rozleg³e i go³e (panie!) oraz intymne i zaro�niête (panowie!). Na dodatek powinno znale�æ siê jak najdalej od aktualnego biwaku, bo panom znudzi³ siê krajobraz, i zarazem blisko, ¿eby panie nie umêczy³y siê przeprowadzk¹.

Podszed³ wiêc do zadania najuczciwiej jak potra� ³: prêdko wyruszy³ w drogê i powoli pomaszerowa³ skrajem lasów, nie penetruj¹c ich za g³ê-boko, ale i nie schodz¹c na ³¹ki. Pod nosem pod�piewywa³ sobie, nie za g³o�no, nie za cicho:

– Niedaleko, nieblisko, nie ma nic, a jest wszystko... – na melodiê oberkotanga.

Page 8: Tłumacze ciszy. Opowiadania bieszczadzkie - Krzysztof Wiktorowicz

6

Teraz jednak, wbrew pokrêconym wytycznym, schodzi³ zupe³-nie prosto do Rzeki koleinami starej drogi le�nej, zastanawiaj¹c siê nad szans¹ znalezienia, jeszcze tego lata, gor¹cego, g³êbokiego po pas �ród³a z p³ywaj¹cymi kostkami lodu (co druga to kulka) – specjalnie dla panów. Min¹³ mulist¹ ka³u¿ê, p³osz¹c kilka swawol¹cych w�ród kijanek m³odych zaskroñców, i przebrn¹³ p³ytki strumieñ rozlewaj¹cy siê w poprzek drogi. Ni¿ej brodu zauwa¿y³ ¿ó³c¹cy siê w wodzie kawa³ �wie¿ej tarcicy przy-ci�niêtej kamieniami. Pod dech¹ falowa³y sobie z pr¹dem góralskie cy-frowane portki. Nieco dalej brzeg usiany by³ bia³ym pierzem, a w trawie b³yszcza³a przewrócona cynowana bañka na mleko.

Wydosta³ siê z ³o¿yska strumienia i a¿ przysiad³, uderzony fal¹ stajen-nych zapachów. O rzut kamieniem rozsiad³a siê pokraczna, przypomina-j¹ca barak bacówka. Otacza³o j¹ rdzawe kolisko wydeptane setkami racic. Na jego widok stadko wyleguj¹cych siê w b³ocie prosi¹t poderwa³o siê zaniepokojone i pierzch³o w g¹szcz pokrzyw. Chude gêsi ³akomie wyszar-pywa³y z blaszanej balii co�, co podejrzanie przypomina³o jelita.

Poprzez chmurê odoru przebija³o siê pobekiwanie i zbyrkanie dzwon-ków. Nad bacówk¹, udaj¹c z powodzeniem rozsypane w trawie okru-szyny sera, biela³y pas¹ce siê owce. Ni¿ej, na równi, widnia³y wydeptane przez nie prostok¹tne �lady przenoszonego czêsto koszaru. Omijaj¹c p³ot sklecony z m³odych jeszcze ¿ywych brzózek, obwieszony susz¹cymi siê rdzawymi szmatami, podszed³ bli¿ej.

Rozleg³o siê ostrzegawcze psie warkniêcie. Tu¿ przy ob³o¿onej bier-wionami �cianie warowa³ olbrzymi brudnobia³y owczarek. Solidny ³añ-cuch opêtla³ mu co najmniej dwukrotnie, kark i kotwiczy³ go do zrêbu baraku. Lekcewa¿¹c go zupe³nie, czarno³eba gê� wyjada³a mu spokojnie zawarto�æ miski.

Szczêknê³o przewrócone naczynie i z mrocznego otworu drzwi wy-prysn¹³ w kwikliwej panice ³aciaty wieprzek, a za nim, okraczaj¹c wysoki próg, wyszed³ m³odzian przecudnej – zwa¿ywszy specy� czn¹ genetykê

Page 9: Tłumacze ciszy. Opowiadania bieszczadzkie - Krzysztof Wiktorowicz

7

– urody. Nosi³ potargan¹ � anelow¹ koszulê, a rêce po ³okcie mia³ oblepio-ne grudkami ¿êtycy. O ile by³a to ¿êtyca.

– Cego, panie? – zagada³ grzecznie.– Mo¿na kupiæ co� u was? – spyta³ przybysz.– Ni moge nic psedaæ. Bacy nima!– A gdzie baca?– A do sklepu pojecho³.– Prêdko wróci? – A jak mu zbzydnie! – temat by³ w³a�ciwie wyczerpany. – £adnego psa macie! – rzuci³ komplementem.– £eee! Za� ta! Darmozjad, panie! – lekcewa¿¹co zakomunikowa³ juhas.– Czemu¿ to? Leniwy, bo gor¹co...– Gor¹c bo gor¹c, a ón �lepy jak dziadzi. Ale juz poziro na ksienzom

obore! – mówi¹c to, juhasina b³yskawicznie z³o¿y³ na dwoje jednym kop-niakiem �winiaka, usi³uj¹cego wykorzystaæ koniunkturê i w�lizgn¹æ siê po-nownie do baraku.

– Wiêc przyjdê, jak baca bêdzie. Po po³udniu.– Cheba coby jesce pio³! – za� lozofowa³ pogromca trzody i znikn¹³

w drzwiach.Nie pozostawa³o nic innego jak ruszyæ dalej. Mo¿liwo�ci wybrania

sensownej drogi by³o co najmniej tyle co baranów w stadzie. �cie¿ki wio-d³y we wszystkie strony. Obra³ wiêc najszersz¹, równoleg³¹ do strumienia. Z krzaków wychyli³a ³eb samotna ja³ówka i pogna³a przed siebie w furko-cie tratowanych ³opianów.

Na ³agodnych stokach za rzek¹, do której wpada³ strumieñ, znalaz³ dwie s³oneczno-cieniste i sucho-mokre polany, mog¹ce od biedy byæ tym, czego szuka³. Zabra³ siê nawet do ich wstêpnego uporz¹dkowania. Zacz¹³ od do-k³adnego przeczesania bujnych kêp wysma¿onych w skwarze poziomek.

Nim siê obejrza³, s³oñce omsknê³o siê z zenitu i zajrza³o mu uko�nie w twarz znad dalekiego pasma po³onin. Zbieg³ k³usem do rzeki, umy³ ob-

Page 10: Tłumacze ciszy. Opowiadania bieszczadzkie - Krzysztof Wiktorowicz

8

lepione poziomkowym sokiem d³onie i przeprawi³ siê na drugi brzeg po grzebieniu uko�nych kamiennych progów stercz¹cych z wody. Nurkuj¹c pod obwis³ymi leszczynami, ruszy³ bydlêc¹ przesiek¹ ku bacówce.

Niebawem znalaz³ siê na wzniesieniu, z którego dostrzeg³ jej dach o krzywych spadach. Dzieli³a go od niej tylko g³êboka rozpadlina zawalona �wie¿o skatowan¹ olszyn¹ i g¹szcz pokrzyw broni¹cych dostêpu do pod-murówek wypalonych domostw – niegdysiejszej ostoi wê¿a Eskulapa.

Zamierza³ sforsowaæ pierwsz¹ przeszkodê, gdy dobieg³ go chóralny wy-buch �miechu. Wspi¹³ siê z powrotem na szczyt pagórka i zobaczy³, jak kilku ch³opa wybiera spod okapu co d³u¿sze polana. Jeden z nich uniós³ obur¹cz rozwidlony konar nad g³owê i uderzy³ w co� le¿¹cego u jego stóp. Rozleg³o siê dziwnie ludzkie stêkniêcie. Stoj¹cy krêgiem mê¿czy�ni zarechotali.

Wygl¹da³o to na radosne przygotowywanie pieczystego na sobotni¹ góralsk¹ wieczerzê, ale gdy nastêpny, a za nim inni, zaczêli m³óciæ to co�, uskakuj¹c za ka¿dym ciosem na boki, da³ siê s³yszeæ dojmuj¹cy, wyciszany razami skowyt.

Przestrzeli³ w pêdzie zasieki ze zmasakrowanej olchy i nie zwraca-j¹c uwagi na k¹saj¹ce przez cienkie spodnie pokrzywy, pogna³ w stronê rozbawionej grupy. Zauwa¿yli go dopiero wtedy, gdy stan¹³ w�ród nich. Widz¹c b³og¹ têpotê na rozradowanych twarzach, szuka³ przez chwilê odpowiednich s³ów, a¿ wreszcie wyrzuci³:

– To tak? To siekiery nie macie? Jeden nie wystarczy? Tak kup¹, co? Ra�niej, nie? Nie odezwali siê ani s³owem. Popodpierali siê na swych dr¹gach, u�miechali siê g³upio i po prostu odpoczywali – zrobili sobie po prostu przerwê. Byli pewni siebie, byli na swoim, znaczy dzier¿awionym. A pies by³ ich. Na zawsze.

W³a�ciwie ju¿ nie pies, a futrzany ga³gan unurzany we w³asnym kale, krwi i b³ocie. Pogruchotane ³apy powywijane by³y na zewn¹trz, a ³eb spowija³ k³¹b pozdzieranej, zlepionej posok¹ skóry. Resztki ¿ycia tli³y siê jeszcze w nielicznych, niezmia¿d¿onych miê�niach, ka¿¹c im podrygiwaæ,

Page 11: Tłumacze ciszy. Opowiadania bieszczadzkie - Krzysztof Wiktorowicz

9

budz¹c ¿ywio³ow¹ weso³o�æ. Napinaj¹c przeponê, by opanowaæ ssanie rw¹cych siê do gard³a wnêtrzno�ci, wyszarpn¹³ z pniaka podmiot swych argumentów – ciê¿k¹ siekierê. Zlekcewa¿yli zupe³nie ten dwuznaczny gest. Przymkn¹³ oczy i ci¹³ psa w kark. Wypu�ci³ j¹ z r¹k w momencie, gdy siêgnê³a ostrzem gruntu.

– Zostañcie z Bogiem! – tylko takie po¿egnanie przysz³o mu do g³owy. Odwróci³ siê do nich plecami i j¹³ maszerowaæ przed siebie, widz¹c jedynie czubki swoich butów. Szed³ tak, a¿ natkn¹³ siê na dwóch id¹cych przed nim ch³opców. Mieli jednakowe siatkowe czapki i d¿insy z podobizn¹ ja-kiego� zwierzaka na siedzeniach.

– Dzieñ dobry! Pan z bacówki idzie? – zagada³ starszy. – A z bacówki – odpar³.– A co to za bacówka? – zaiskrzy³o intelektem.– Góralska, ch³opcy, góralska... – ogl¹dn¹³ siê za siebie i dopiero teraz

u�wiadomi³ sobie, jak bardzo siê od niej oddali³.– Pan te¿ na nocleg? – pad³o nastêpne pytanie.– Na nocleg? Nie... Tak... Czemu nie?– No to mo¿emy razem, prawda?Nie odpowiedzia³, tylko ruszy³ przodem, nie czekaj¹c a¿ pozbieraj¹

z trawy swe nowiutkie plecaki. Wkroczyli w ocienion¹ owocowymi, zdzicza³ymi drzewami wiejsk¹

drogê. Kilka chat krytych omsza³ym eternitem skupia³o siê na ma³ej prze-strzeni, oddzielonej od lasu symbolicznym ogrodzeniem z pasemka kol-czastego drutu. Ma³a, ogolona do go³ej skóry dziewuszka, gimnastykuj¹-ca siê na szczeblach drabiniastego wozu, poderwa³a siê do ucieczki.

– Mama! Mama! Idu tuta! – wrzasnê³a.Z najbli¿szej chaty wypad³a ros³a kobieta w dresie i w gumowych

czerwonych butach. Czeka³a a¿ podejd¹ bli¿ej. – Niech bêdzie pochwalony! – pozdrowi³ j¹ jak tutaj przysta³o.– Na wiki wikiw! – odpar³a bez zastanowienia.

Page 12: Tłumacze ciszy. Opowiadania bieszczadzkie - Krzysztof Wiktorowicz

10

– Noclegu szukamy – wyja�ni³. – Bêdzie co?– A my was ne znajemo, szczo wy za ludy! – nasro¿y³a siê. – Mo¿e wy

jaki opryszki? Czomu wy de� do inszoj chaty ny zajsz³y? – Nika! Damoj! – warknê³a do córki.

– Mama, smatry! – ma³a wskazywa³a palcem na jego buty.– Jej Bohu! – krzyknê³a kobieta i dopad³a drzwi, poci¹gaj¹c za sob¹

spostrzegawcz¹ Nikê.Zerkn¹³ w dó³. Cholewki butów i nogawki zbryzgane by³y zakrzep³¹

krwi¹. Spojrza³ za siebie. Jego partnerzy oddalali siê pospiesznie, �cinaj¹c zakrêt.

– Hej! Wy durnie! – zawo³a³ za nimi. Nie raczyli siê nawet obejrzeæ.Wstrz¹sn¹³ nim gwa³towny dreszcz. S³oñce ju¿ niknê³o i wia³ lekki wiatr,

rozwlekaj¹cy w�ród chat zapach �wie¿ego pokosu z ³¹k. Spojrza³ na zegarek i zamy�li³ siê. Wyci¹gaj¹c dobrze nogi i tn¹c skrótami wzgórza, móg³ zd¹¿yæ do swoich jeszcze przed noc¹. Przebrn¹³ w¹ski zagon karto� i i wspi¹³ siê na wzniesienie, z którego po raz ostatni spojrza³ na nêdzne chaty.

Mimo ch³odu przy podchodzeniu spoci³ siê ob� cie i pocz¹tkowo przy-puszcza³, ¿e dlatego tak kochaj¹ go muchy, ale gdy min¹³ po³aman¹ kotê, natkn¹³ siê na krowie zw³oki w ostatniej fazie rozk³adu. Wokó³ w�ród wybuja³ych wiechci traw le¿a³y ledwo widoczne w zmroku porozrzucane w bez³adzie truch³a koni i krów. Ma³e stosiki ob³uskanych racic i kopyt po-uk³adane by³y najwyra�niej ludzk¹ rêk¹. Oddzielony od tu³owia koñski ³eb u�miecha³ siê do niego nieprawdopodobnie d³ugimi siekaczami. Wstrzymu-j¹c oddech, usi³owa³ przebrn¹æ przez to cmentarzysko, tak aby nie wdepn¹æ w jeziorka smrodliwego bagna, naszpikowanego szaro¿ó³tymi szkiele-tami. Nieco dalej na tle drzew czernia³a stoj¹ca na grubych palach obita pap¹ my�liwska ambona.

Znajdowa³ siê w samym �rodku tej makabrycznej nekropolii, gdy nagle wyros³a przed nim nieruchoma psia sylwetka. Nie by³ to jednak nagrobny pomnik psiego anio³a. Silne uderzenie w krzy¿e powali³o go znienacka,

Page 13: Tłumacze ciszy. Opowiadania bieszczadzkie - Krzysztof Wiktorowicz

11

twarz¹ w co� mokrego i elastycznego. Wola³ nie my�leæ, w co. Zwin¹³ siê i wierzgn¹³, chc¹c uwolniæ nogê, któr¹ tu¿ pod kolanem pru³y jakie� k³y. Napastników by³o dwóch. Machn¹³ na o�lep piê�ci¹ i rozdar³ j¹ do ko�ci o wyszczerzone, siêgaj¹ce mu do gard³a k³y.

Mo¿e uda³oby mu siê dopa�æ drzew, ale po paru susach uwi¹z³ bezna-dziejnie w zasiekach z krowich ¿eber. Upad³ wiec ponownie, znów ca³uj¹c jakie� cia³o. Na obu ³ydkach poczu³ seriê szybkich, ale bole�nie g³êbokich uk¹szeñ. Mniej wiêcej na tej samej wysoko�ci, na której nie tak dawno za-uwa¿y³ bryzgi krwi zakatowanego owczarka.

***U podnó¿a wywierzyska, które zim¹ – a nieo� cjalnie o dowolnej porze

roku – odwiedzali my�liwi z okolicznych wzorowych kó³ ³owieckich, nie-¿a³uj¹cy amunicji na wabione padlin¹ wilki, le¿a³o sobie na rozpostartych pelerynach dwóch juhasów. Nad ³¹kami snu³y siê wieczorne mlecznosine mg³y, a z daleka dociera³y do ich uszu st³umione charkoty.

– S³ysys, Stasek, jako siê nase pieski ozpajedzi³y? Moze nasego adwu-kata �lakujom – odezwa³ sie ten mniej leniwy.

– Cemuz by nie. Dyæ som ³o tego. A ón niek se rembanice we�mie! Bele lachom psa ni mozna!

Page 14: Tłumacze ciszy. Opowiadania bieszczadzkie - Krzysztof Wiktorowicz
Page 15: Tłumacze ciszy. Opowiadania bieszczadzkie - Krzysztof Wiktorowicz

13

ZJAZD KOLEŻEŃSKI

Grzegorz, nieufnie rozgl¹daj¹c siê na wszystkie strony, wychyn¹³ z lasu i zsun¹³ siê na ugiêtych nogach do przydro¿nego rowu. Odgiêta ga³¹� skwapliwie pacnê³a go w twarz, dekoruj¹c lepk¹ pajêczyn¹ nos i usta. Markowe adidasy pogr¹¿y³y siê miêkko w gliniastej mazi. Obejrza³ siê jeszcze raz i nie mia³ ju¿ w¹tpliwo�ci. ¯ó³ta tablica z napisem „Uwaga teren sk ony w� i klizn¹! stêp wz roni ny” by³a przy tej drodze tylko jedna. To pamiêta³ dobrze.

Równo rok temu w tym samym miejscu zeskoczy³ z platformy sta-rego kamaza skrêcaj¹cego na sk³adowisko papierówki i pomóg³ dopi¹æ szelki plecaka nieznajomej dziewczynie, która wysiad³a z kabiny, u�mie-chaj¹c siê promiennie do dowcipkuj¹cego kierowcy. Od razu przypadli sobie do gustu. Tym bardziej ¿e szli w tym samym kierunku. Po nieca³ej godzinie marszu, której Grzegorz nie zmarnowa³, staraj¹c siê dyskretnie b³yszczeæ ze wszystkich si³, spostrzegli na poboczu opuszczony plecak. Ze zdzicza³ego sadu wyszed³ chmurny ch³opak w wojskowych spodniach i bez s³owa wyci¹gn¹³ do nich d³onie pe³ne drobnych, zielonych jab³ek. Dzisiaj, w rocznicê tego kwa�nego poczêstunku, Grzegorz mia³ spotkaæ siê ponownie z Olg¹ i Witanem. Taka by³a umowa.

Z przerzuconego przez ramiê skórzanego plecaczka wy³uska³ okr¹g³e lusterko z Tin¹ Turner i obejrza³ troskliwie swój podrapany podbródek. Jako wyra� nowany esteta zatroska³ siê powa¿nie. Po pokerze ci¹gn¹cym siê do pó�nej nocy oczywi�cie zaspa³. Opuszczaj¹c w po�piechu schronisko, ochlapa³ siê tylko w zimnej wodzie i zgoli³ zarost po¿yczon¹ jednorazówk¹.

Page 16: Tłumacze ciszy. Opowiadania bieszczadzkie - Krzysztof Wiktorowicz

14

Na wymianê baterii w swoim braunie nie mia³ ostatnio czasu. Czu³ siê jed-nak usprawiedliwiony, bo wiadomo, ¿e hazard absorbuje bez reszty.

W zagradzaj¹cej mu drogê pl¹taninie chaszczy wypatrzy³ przerzedzo-ne miejsce i nie zwracaj¹c uwagi na idiotyczne do³ki z sadzonkami, pu�ci³ siê pêdem po pochy³o�ci. Chwilê potem stan¹³ nad brzegiem potoku i ze zdziwieniem stwierdzi³, ¿e uk³ad otaczaj¹cych go wzgórz jest mu zupe³nie obcy. Na dobr¹ sprawê powinien zaniechaæ kusz¹cych skrótów i wróciæ na drogê, ale on, Grzegorz, nigdy nie zra¿a³ siê drobnymi niepowodzenia-mi. Op³uka³ cenne obuwie w mêtnej wodzie i dziarsko ruszy³ przed siebie w kierunku, który wydawa³ mu siê w³a�ciwy.

***Pierwszy poranny autobus, lawiruj¹c miêdzy wyrwami w asfalcie, mkn¹³

�rodkiem pustej szosy. Nie�mia³e s³oñce wskazywa³o dok³adnie godzinê ósm¹. Spryskana wod¹ gumowa pod³oga miejscami ju¿ wysycha³a. Na kolej-nym, przyko�cielnym przystanku wysypali siê prawie wszyscy i Olga przenio-s³a siê do przodu, aby ³atwiej rozpoznaæ miejsce planowanego desantu.

Dwie godziny temu w miasteczku L. po¿egna³a siê z porannie roz-czochran¹ Ulk¹, przyjació³k¹ ze studiów. Obieca³a wróciæ za dwa, trzy dni. Niestety, szansa na to, ¿e Witan nie zjawi siê na spotkaniu, by³a nik³a. Prawdê mówi¹c, nie by³o jej wcale. ¯egnaj¹c siê z nim w C., wyra�nie s³y-sza³a, rzucone mimochodem: „I tak jestem tu ka¿dego lata...”

Te dwie dekady zesz³orocznego lipca spêdzone z Grzegorzem i Wita-nem by³y jak dot¹d jej najciekawsz¹ wakacyjn¹ przygod¹. Grzegorz odbi³, jak twierdzi³, od jakiej� wiêkszej grupy w drodze z Wroc³awia do Sopotu, Witan zalicza³ bia³e plamy na swej sztabówce, a ona nigdy nie przyzna³a siê im do tego, ¿e przez ca³y ten czas Ulka wraz ze swymi atrakcyjnymi braæmi czeka³a na ni¹ nad Zalewem.

Przedeptali razem szmat drogi. Trasa, któr¹ Witan wytycza³ z dnia na dzieñ, wiod³a przez zupe³nie nieznane jej tereny. Manewrowa³ tak, ¿e

Page 17: Tłumacze ciszy. Opowiadania bieszczadzkie - Krzysztof Wiktorowicz

15

ani razu nie zatrzymali siê w wiosce skupiaj¹cej wiêcej ni¿ kilkana�cie do-mostw. Zostawia³ ich czêsto samych i znika³, aby wróciæ z niewiadomo gdzie zdobytym prowiantem.

Olga szybko pojê³a, ¿e zdarzy³o jej siê graæ w do�æ egzotycznym ter-cecie. Grzegorz by³ typem smag³ego po³udniowca o drobnych d³oniach urzêdnika i zupe³nie nieturystycznych ma³ych stopach. Kocha³ �miech i w przeciwieñstwie do Witana, który odnosi³ siê sceptycznie do jego wie-czornych samochwalczych bajd, milcza³ rzadko. Witan za� poprzestawa³ na kilkunastu zdaniach dziennie. Mówi³ tylko o najbli¿szych planach, nie po-wracaj¹c do przesz³o�ci. By³ za to „dobrym duchem” wyprawy. Nieomylnie wybiera³ najlepsze miejsca na noclegi, potra� ³ dogadaæ siê z miejscowymi i orientowa³ siê noc¹ w le�nych labiryntach. Wstawa³ pierwszy, ¿eby przy-gotowaæ pod�niadanek, i k³ad³ siê ostatni, ¿eby podeprzeæ ko³kiem wrota go�cinnej stodo³y lub roztrzepaæ dogasaj¹ce ognisko. Dziêki niemu wszyst-ko by³o proste i ³atwe. Nawet wtedy, gdy zabrak³o chleba, stan¹³ na wyso-ko�ci zadania i wyczarowa³ z m¹ki zupe³nie jadalne racuchy.

Przed rozstaniem w C., kiedy zauwa¿y³a, ¿e obaj zaczynaj¹ j¹ trakto-waæ z narastaj¹c¹ sympati¹, zarezerwowa³a swój u�miech dla Grzegorza i to w³a�nie ona, widz¹c w tym najlepsze wyj�cie z sytuacji, zaproponowa-³a im tê dziwn¹ rocznicow¹ randkê. Adresów nie wymienili.

***Obozowisko Witana po³o¿one by³o u zbiegu dwóch bezimiennych

potoczków, na wysoko�ci „gdzie olcha siê koñczy, a buki jeszcze siê nie za-czê³y”. Obozowiskiem nazywa³ w duchu maleñki kamienny kr¹g ogniska i siedzisko z pniaka. Ju¿ od tygodnia przychodzi³ tu wieczorami, wygrze-bywa³ z krzaków ukryty �piwór i po rozpruciu pierwszej z brzegu konser-wy zapada³ w kamienny sen.

Wstawa³ o �wicie, suszy³ w porannym s³oñcu swoje ³ó¿ko i znowu wsi¹ka³ na ca³y dzieñ w las. Okolicê w promieniu kilku kilometrów spe-

Page 18: Tłumacze ciszy. Opowiadania bieszczadzkie - Krzysztof Wiktorowicz

16

netrowa³ ju¿ dok³adnie. Znalaz³ kilkana�cie babrzysk, w których dziki za-¿ywa³y k¹pieli b³otnych, natra� ³ na poro¿e koz³a wro�niête w szczelinê miêdzy konarami, wypatrzy³ gniazdo or³a i wiele innych le�nych ciekawo-stek. Z niecierpliwo�ci¹ oczekiwa³ chwili, kiedy wszystko to bêdzie móg³ pokazaæ Oldze – Oldze i Grzegorzowi.

Miejsce ich planowanego spotkania odleg³e by³o o kwadrans drogi od obozowiska. Witan ju¿ dwukrotnie odwiedza³ je w nadziei, ¿e zasta-nie tam kogo� przed terminem. Na sto¿kowatym wzniesieniu, podobnym do gigantycznego kretowiska, po�ród ³¹k zbiegaj¹cych z otaczaj¹cych je wzgórz, nie natkn¹³ siê jednak na ¿adne �wie¿e �lady. Rozsypuj¹ce siê mury starej cerkwi by³y jeszcze nietkniête przez ¿adnych tegorocznych wandali, a jedynym ha³asem by³o monotonne brzêczenie pszczó³ w koro-nach opas³ych lip. Tego dnia, kiedy na pieñku przy ognisku pozosta³o jedy-ne nieprzer¹bane na ukos naciêcie, Witan spakowa³ swój chudy dobytek i niespiesznie podrepta³ ku cerkwi. Drogê zna³ ju¿ na pamiêæ.

***Olga zrzuci³a z ulg¹ przepocony plecak na popêkane cementowe

schody i rozsup³a³a �ci¹gniête w wêze³ po³y bluzki. Od ruin wia³o przyjem-nym ch³odem. Ceglane �ciany by³y poprzerastane chwastami, a z w¹skich okien wygra¿a³y niebu resztki zardzewia³ych krat. Kilka wynurzaj¹cych siê z traw jednakowych lanych krzy¿y opl¹tywa³ kolczasty drut.

Dzielnie walcz¹c z pokrzywami, okr¹¿y³a cerkiew w ko³o i przysiad³a na wystaj¹cych z gleby korzeniach lipy, opieraj¹c zbola³e plecy o pieñ. Stawi³a siê pierwsza i mog³a tylko czekaæ. Odszuka³a wzrokiem wszyst-kie schodz¹ce ze wzgórza �cie¿ki i szybko nauczy³a siê na pamiêæ miejsc, w których wy³ania³y siê zza krzewów b¹d� za³amañ terenu. Na jednej z nich chcia³a jak najszybciej dostrzec Grzegorza, a na jeszcze innej oby-dwóch – Grzegorza i Witana. Najbardziej b³otnist¹ i zawi³¹ przeznaczy³a dla tego ostatniego i spogl¹da³a na ni¹ najrzadziej.

Page 19: Tłumacze ciszy. Opowiadania bieszczadzkie - Krzysztof Wiktorowicz
Page 20: Tłumacze ciszy. Opowiadania bieszczadzkie - Krzysztof Wiktorowicz