Soul: Mustang z Dzikiej Doliny 2 odc.2

8

description

Drugi odcinek przygód Soula i jego stada!

Transcript of Soul: Mustang z Dzikiej Doliny 2 odc.2

Page 1: Soul: Mustang z Dzikiej Doliny 2 odc.2
Page 2: Soul: Mustang z Dzikiej Doliny 2 odc.2

Odcinek IIMarcin Iwaniec

www.podsmoczymdiamentem.blogspot.com

Autor zastrzega sobie wszelkie prawa autorskie.

Page 3: Soul: Mustang z Dzikiej Doliny 2 odc.2

Biegliśmy długo, nie oglądając się za siebie. Jak przez mgłę pamiętam, kiedy to przerażeni uciekaliśmy lasem. Nie chciałem myśleć co się w ogóle stało i co mogło być dalej. Nie chciałem myśleć, że już nie zobaczę matki i ojca. Nie chciałem myśleć, że ta noc będzie zimnai mroczna, bez mojego stada. Ale nawet ta ucieczka przypominała mi samą sobą o mojej tragedii, kiedy to bieg był taki cichy... taki pozbawiony życia bez tętentu kopyt i przyspieszonych oddechów dziesiątek koni. To był jakiś koszmar! Chciałem się obudzić. Doświadczyłem paru koszmaróww przeszłości, lecz wtedy otwierałem po prostu oczy. Tym razem to nie działało... Powoli zwalniałem biegu... Nie miałem siły ani chęci, nie tylko do biegu, ale i do życia... Moje stado, moja rodzina była wszystkim! A teraz to znikło... Stanąłem. Wpatrywałem się w ziemię. Chciałem jakoś ogarnąć moje uczucia, usłyszeć cichy szept własnego serca. Ale nie potrafiłem. Wtedy ona podeszła do mnie i szturchnęła w bok. Spojrzałem na jabłkowitą. Była raczej smutna, niż przerażona, chodź oddychała szybko i płytko. I wtedy coś we mnie drgnęło. Całe moje ciało momentalnie ogarnęła determinacja. Ja jestem panem własnego losu! - pomyślałem. To wszystko nie musiało się skończyć w ten sposób. Ciągle można było coś zrobić! Jakkolwiekby to nie wyglądało, losy stada zależały od dwóch źrebaków. Na sercu zawisło mi dziwne, ciężkie uczucie. To była krew... Ta sama krew, która krążyła w żyłach mojego ojca. To ona kazała mi się nie poddawać, to ona obudziła we mnie ducha walki. Jeszcze raz spojrzałem na klacz. Jabłkowita... Moja przyjaciółka kiwnęła parę razy energicznie głową... Tak, wtedy pierwszy raz pomyślałem o niej jako o przyjaciółce... Nagły przypływ energii dosięgnął każdego mego mięśnia. Wybiłem się w górę, stając dęba. Rżałem długo, machając przednimi kopytami. Wylądowałem i ruszyłem w kierunku, z którego przybiegliśmy. Jabłkowita pędziła za mną. Mieliśmy stado do uwolnienia. Wiedziałem gdzie mam biec. Wręcz czułem pulsującą energię wielu przerażonych dusz.

Droga powrotna wydawała się trwać dłużej, niż za pierwszym razem, ale im zbliżałem się do celu, tym większe podniecenie czułem. W końcu wróciliśmy na miejsce. Oboje stanęliśmy dokładnie za tym samym krzakiem, co poprzednio. Tym razem w pobliżu uwięzionych koni chodziło wielu dwunożnych. Wbijali oni w ziemię dziwne patyki, połączone ze sobą białymi sznurkami. Kiedy skończyli, jeden z ludzi wdrapał się na skałę i zaczął od góry zdejmować sznurki więżące moje stado w szczelinie. Chwilę dłubał przy tym, pomagając sobie jakimś kijem, ażw końcu blokujące sznury opadły. Ogarnęła mnie radość. Moi przyjaciele byli wolni! Stado wybiegło momentalnie na zewnątrz, chcąc uciec jak najdalej z tego miejsca... ale nie mogli! I wtedy zrozumiałem po co dwunożni wbijali kijki w ziemię. Zewsząd konie ogrodzone były dziwnymi sznurami, które również odpychały jakąś mocą. Przerażone stado skupiło się w gromadkę na samym środku okręgu. Jesteśmy stworzeniami wiatru! Nie można nas więzić, to wbrew wszystkiemu! Ruszyłem, żeby ich uratować, chodź nie miałem pojęcia jak to zrobić. Nagle jednak jabłkowita złapała mnie za grzywę, jak tylko postawiłem pierwszy krok. Cofnęła się kilka kroków. W jej oczach nie widać było tchórzostwa, lecz rozwagę. Parsknąłem cicho. Miała rację. Trzeba było poczekać na okazję. Zauważyłem moją matkę. Ona nas nie widziała. Chciałem zarżeć, powiedzieć jej, że tu jestem... ale coś mi mówiło, że to nie będzie dobry pomysł. Instynkt kazał mi się schronić. Położyłem się. Nie chciałem, że nas zauważono. Jabłkowita zrobiła to samo. Czekaliśmy.

Zaczęło zmierzchać, a wkrótce zrobiło się całkiem ciemno. Ludzie jednak zrobili tak, że było jasno w pobliżu uwięzionych koni. Bałem się dwunożnych. Nawet ogień im służył, oświetlając wszystko. Jak tak w ogóle można?! Obserwowałem dalej przez liście krzaku, nasłuchując nerwowo wszelkiego zagrożenia. Na szczęście jedynym w pobliżu dźwiękiem był równomierny oddech przyjaciółki. Ale i tak byłem zestresowany. Bałem się wilków. Tej nocy nie spałem, tak samo jak jabłkowita i całe nasze stado. Ludzie w końcu zniknęli, kiedy księżyc wisiał wysoko na niebie. Szturchnąłem towarzyszkę. Po tym niepewnie wyszedłem z ukrycia i nasłuchując każdego, nawet najmniejszego dźwięku, ruszyłem do uwięzionych koni. Klacz ruszyła za mną. Matka od razu nas zobaczyła. Wpadła w panikę, lecz szybko się opamiętała. Zaczęła podskakiwać na przednich nogach, tuląc uszy. Kazała uciekać. Inne konie również zainteresowały się naszą obecnością. Ja zignorowałem jej rozkaz. Dokąd miałem uciekać? Podszedłem do sznurka. Okazało się, że było ich kilka. Nie można było ani nad nimi przeskoczyć, ani przejść pod. Zarżałem cicho, bezradnie. Jabłkowita stała kawałek dalej. Stykała się nosem ze swoim ojcem, między sznurkami. A gdzie jest

Page 4: Soul: Mustang z Dzikiej Doliny 2 odc.2

mój ojciec? Srokata klacz też nie wiedziała co robić. Spuściła wzrok. Czuła się winna. To w końcu przez nią stado wpadło w pułapkę, to ona nas poprowadziła. Czułem jej smutek. Zarżałem cicho, lecz wesoło. Chciałem ją pocieszyć. Ona to doceniała, lecz nie ulżyłem jej w cierpieniu. Nie wiedziała jak uratować stado... ale mój ojciec by wiedział! Ożywiłem się. Może bułany mustang był wolny i czekał gdzieś w pobliżu na okazje, żeby nas ocalić. A może sam potrzebował pomocy? Musiałem go znaleźć! Ruszyłem kłusem wzdłuż ogrodzenia. Jabłkowita patrzyła to na mnie, to na swoich rodziców. Przez chwilę niepewna, postanowiła w końcu iść za mną. Ja tymczasem dotarłem do skały. Przeszedłem do stępa i trzymając się blisko kamiennej ściany, ruszyłem dalej, rozglądając się pilnie. Przyjaciółka dogoniła mnie. Szła tuż za mną. Nie wiedziała co planuje, ale nie chciała zostać sama. Szliśmy chwilę wzdłuż ściany, aż w końcu naszym oczom ukazały się dziwne rzeczy. Na pierwszy rzut oka wyglądały jak jakieś trójkątne, zielone kamienie o płaskich ścianach. Nigdy czegoś takiego nie widziałem w przeszłości. Zapominając o zagrożeniu, podszedłem do jednegoz takich kamieni i dotknąłem go nosem. Odsunąłem głowę ze zdziwienia. Ściana kamienia ugięła się pod naporem mojego nosa. Chyba był pusty w środku. Dziwne. Chciałem się rozejrzeć po tym miejscu. Byłem prawie pewien, że znajdę tu ojca. Jabłkowita niepewnie szła za mną. Nie podobało się jej tu. Czuła nieznany zapach. Ja bym go raczej przypisał do tych dwunożnych stworzeń, ale nie byłem pewien. Nagle zauważyłem, że przy niektórych kamieniach stały różne dziwne, często metalowe rzeczy. Niektóre pachniały jedzeniem, ale jakoś nie miałem odwagi, żeby spróbować tego. Na samym środku dziwnego zbiorowiska kamieni znajdywał się wypalony fragment trawy,z którego ciągle się tliło, otoczony już prawdziwymi kamieniami. Trzech dwunożnych leżałow pobliżu tego kamiennego kręgu. Ominąłem ich szerokim łukiem, starając się iść bardzo cicho. Klacz szła po mojej lewej stronie, nieprzerwanie zerkając nad moim grzbietem na śpiących ludzi. Zrobiłem jeszcze kilka kroków, idąc przez obóz, kiedy kolejna rzecz mnie zdziwiła. Między trójkątnymi skałami zobaczyłem inne konie. Spały, stojąc w równym rzędzie. Jabłkowita wyraźnie chciała do nich podejść, ale nie tyle się bała, co raczej uważała, że rozdzielanie się byłoby niezbyt rozsądne. Podszedłem więc ja bliżej. Ogarnęła mnie zgroza, kiedy spostrzegłem, że każdy wierzchowiec jest przywiązany do powalonego drzewa. Niecierpliwość kazała mi przejść do kłusa. Podbiegłem do obcych koni i zarżałem cicho, żeby je obudzić. Dwa z nich, oba gniade, leniwie otworzyły oczy. Spojrzały na mnie beznamiętnie i z powrotem przymknęły powieki. Nic z tego nie rozumiałem. Usłyszałem ciche chrapnięcie jabłkowitej. Zastrzygłem uszami i odwróciłem głowęw jej stronę. Patrzyła się na coś z uwagą. Podążyłem za jej wzrokiem... i radość opanowała moją dusze i serce. Nie miałem wątpliwości, że bułana sierść konia śpiącego w odosobnieniu należy do mojego ojca. Zarżałem radośnie, kompletnie zapominając o ostrożności. Jabłkowita aż przysiadła na zadzie, słysząc głośny dźwięk, ale ja ją zignorowałem i popędziłem do ojca. Praktycznie wszystkie konie się obudziły. Mój ojciec też. Kiedy zobaczył mnie i jabłkowitą, zobaczyłem w jego oczach całą gamę uczuć, począwszy od radości, kończąc na strachu. Chciał zarżeć cicho, ale nie mógł. Jego pysk związany był jakimś sznurem. Nie mógł się też ruszyć, gdyż ograniczały goz każdej strony grube bele drewna, ustawione na słupkach. Do jednego z nich przywiązany był trzema linami. Spróbowałem najpierw przewrócić właśnie ten słupek, ale nie dawało się. Próbowałem inne, ale wszystkie były nie do ruszenia. Jabłkowita natomiast nie odrywała wzroku od sznurka na nosie ojca. To jej tam nie pasowało. Nie było to coś, co koń powinien mieć na nosie. Klacz wydłużyła maksymalnie szyję i spróbowała zębami zdjąć linę. Ojca to zaskoczyło, lecz nagle podskoczył energicznie na przednich nogach, tuląc uszy. On też chciał żebyśmy uciekali. Ale przecież nie mieliśmy dokąd pójść! Nawet nie zauważyłem, że stuliłem uszy z irytacji. Mimo protestów, próbowałem dalej usunąć słupki. I wtedy właśnie zrozumiałem, że ojciec nie na nas kieruje swój gniew. Zobaczyłem człowieka... i nie wyglądał on jakby spał. Serce mi zatrzepotało, rzuciłem się do ucieczki. Było już za późno. Lina, którą rzucił dwunożny, przemknęła mi przed oczami, oplotła szyję. Chciałem biec, uciec, ale nie mogłem. Trzymało mnie. Próbowałem kopnąć linę, ale to nic nie dawało. Trzymał mnie, człowiek mnie trzymał! Dusiłem się! Ludzie krzyczeli, było ich dużo! Rozpaczliwie spojrzałem na tatę, rżąc z przerażenia. On tylko mógł się przyglądać. Jabłkowita leżała na ziemi, a na jej głowie siedział człowiek. Jej głos błagający o pomoc ranił mi uszy. Przerażenie i wściekłość zmieszały się, dając energię. W ostatnim zrywie rzuciłem się do

Page 5: Soul: Mustang z Dzikiej Doliny 2 odc.2

klaczy, chcąc ją ocalić. Druga lina mignęła mi przed oczami. Coś mnie nagle pociągnęło i upadłem na ziemie, krztusiłem się. W oczach zrobiło mi się ciemno. Coś ze mną robili... nie wiem co. Drapało mnie w bok. Jak przez mgłę pamiętam rżenie mojego ojca. I głosy. Zadowolone głosy ludzi. W końcu świadomość powoli zaczęła wracać do mnie. Coraz więcej rozumiałem z tego co słyszę i czuję. Wrócił wzrok... Leżałem zamknięty w okręgu, wśród mojego stada. Nade mną stała matka. Tak przerażonej jej nigdy nie widziałem. Wstałem chwiejnie. Moja szyja bolała bardzo, ale nie było to chyba nic poważnego. Srokata klacz zaczęła lizać mnie po całym grzbiecie. Ulga wręcz z niej promieniowała. Co chwilę zerkałem na nią. Zazdrościłem jej, bowiem docierało do mnie, co uczyniłem... Poczucie winy mnie zżerało. Rozejrzałem się za jabłkowitą. Na początku nie mogłem jej znaleźć, lecz nagle mignęło mi jej jasne umaszczenie, między innymi koniami. Stała nieopodal, razem ze swoimi rodzicami. Spojrzałem na moją matkę wzrokiem winnego. Zarżałem krótko, przepraszająco. Ona jednak tylko chrapnęła łagodnie i dotknęła mnie głową w moją szyję. Odwzajemniłem uścisk. Po tym ruszyłem szybko do jabłkowitej. Ją też chciałem przeprosić.W końcu to przeze mnie została złapana. Przyjaciółka nie przywitała mnie zbyt radośnie. Na mój widok stuliła uszy. Zarżałem cicho do niej, ale ona odwróciła się do mnie zadem. Załamany wróciłem do swojej matki, ocierając się lekko o nią. Wbiłem wzrok w ziemię... i tak stałem aż do świtu.

Nawet nie zauważyłem, kiedy słońce wyłoniło się zza horyzontu. Nie mogłem przestać myśleć o mojej porażce. Musiałem zarżeć, kiedy zobaczyłem ojca? Nie mogłem się powstrzymać? Te pytania krążyły mi po głowie, do momentu, kiedy usłyszałem pierwszy ludzki głos. Podniosłem powoli głowę. Pojawiało się ich wokół mojego stada coraz więcej. Dwóch dwunożnych stało całkiem blisko mnie, za ogrodzeniem. Mówili coś do siebie.

– ... Czyli wywozimy je wszystkie na zachód, do Portland, tak?– Nie, matole. Do Portland ma jechać tylko kilka koni. Weź pomyśl trochę! Jakbyśmy mieli

przetransportować całe stado przez góry? – No to co z resztą? Wypuszczamy?– Hah! I czego jeszcze. Kilkaset kilometrów na południe jest Frot Red. Oni z chęcią kupią od

nas konie. No a te, które się nie sprzedadzą, oskórujemy. – A co ze źrebakami? Na patelnię?– Też nie. To będzie prezent dla mojej córki.

Nie rozumiałem o czym oni rozmawiają. Ale to jak na nas się patrzyli, oraz nikłe nuty intencji zawarte w ich głosach... Miałem złe przeczucie... Bardzo.

Ludzie krzątali się, robiąc rzeczy, których ja kompletnie nie rozumiałem. Złowroga atmosfera wisiała w powietrzu. Nagle dwunożni zaczęli się zbierać w jedno miejsce, blisko zniewalającego nas ogrodzenia. Cały czas nawoływali się znanymi tylko sobie dźwiękami. Nagle jeden z nich złapał za zadający ból sznurek i jakoś go rozdzielił. Ludzie zaczęli wlewać się do naszego więzienia. Konie wpadły w panikę, nie miały dokąd uciec. Moja matka zarżała, zagłuszając wszelki inny dźwięk. Będziemy się bronić! Wierzchowce ustawiły się w okręgu dookoła mniei jabłkowitej, zupełnie jak podczas ataku wilków. Ale ludzie szli dalej. Pewnie, dumnie, bez strachu. Wilki były wściekłe, głodne. Wręcz kipiały z nich emocje. Z każdego stworzenia, które spotkałem emanowały jakieś emocje! A dwunożni? Byli zimni, wręcz martwi. Traciliśmy pewność. Czym są ci ludzie? Czy takie stworzenia mają w ogóle prawo istnieć? Oprawcy już prawie dotarli do okręgu koni. Nagle morale zostało złamane. Wierzchowce nie wytrzymały presji nadciągających ludzi, rozbiegły się. Ja nie wiedziałem co robić. Uciekać, ale gdzie? Szalejące stado, nadciągający ludziei ogrodzenie. Dlaczego to wszystko spotykało mnie? Uderzyłem nogą o ziemię. O nie! - myślałem - Nie dostaną mnie tak łatwo. Rzuciłem się do ucieczki, desperacko, na oślep. Za mną skoczyła lina, chciała mnie złapać. W ostatniej chwili coś stanęło na jej drodze. Moja matka! Dzięki niej zdołałem odbiec kawałek, zanim druga lina mnie chwyciła... Oplotła moją szyję, znowu! Z trudem jednak parłem dalej naprzód. Miałem zamiar sforsować to ogrodzenie, choćby nie wiem co! Nie! Następna lina mnie dopadła! To coś było już silniejsze ode mnie. Ciągnęło mnie w tyłu. Zaślepiony strachem kary mustang wbiegł wprost na napiętą linę. On się potknął, mnie pociągnęło do ziemi, nagła siła odebrała mi oddech. Uderzyłem głową o ziemię. Świat się rozmazał a wszelki dźwięk stłumiło

Page 6: Soul: Mustang z Dzikiej Doliny 2 odc.2

nieznośne piszczenie. Kaszlałem, nie wiem czemu. Choć nie czułem bólu, wstawałem z trudem. Nie czułem moich ruchów. Zupełnie jak we śnie... Nieświadomie stanąłem na sznurku. Poczułem jak pętla zsuwa się z mojej głowy. Resztkami świadomości ruszyłem galopem, potykając się o własne nogi.

Nagle adrenalina orzeźwiła mój umysł. Otrząsnąłem się z resztek otumanienia. Zatrzymałem się przed ogrodzeniem i spojrzałem za siebie. Spostrzegłem biegnącą w moją stronę jabłkowitą, gonili ją ludzie z wirującymi już linami! Nie miała szans uciec! Zarżałem, podskakując na przednich nogach i ruszyłem najszybciej jak potrafiłem. Dzieliło nas kilkanaście metrów, ludzie już brali zamach! Minęła połowa dystansu a liny świsnęły w powietrzu. Musiałem zdążyć! Zderzyłem się z klaczą, popychając ją na bok. Liny nie trafiły! Zarżałem znowu i ruszyłem do ogrodzenia. Panika chciała mną zawładnąć! Musiałem wytrzymać! Ciarki mnie przechodziły, kiedy czułem na grzbiecie wzrok ludzi. Zanim jeszcze dobiegłem, zobaczyłem jabłkowitą, przeciskającą się pod ogrodzeniem. Obejrzałem się jeszcze za siebie, czy ludzie nie są blisko. Przez chaos nic jednak nie zobaczyłem. Zawahałem się, lecz zrobiłem to co jabłkowita. Byłem pewien, że sznurek mnie dotyka. Nic się jednak nie wydarzyło. Nie traciłem czasu, szybko się znalazłem po drugiej stronie. Podniosłem wzrok. Zobaczyłem ludzi, stojących za ogrodzeniem. Wyglądali na złych. Za nimi ciągle panował chaos. Konie biegały bez ładu, często zderzając się ze sobą. Ale w samym środku tego wszystkiego, niczym światełko w mroku, stała moja matka z babką. Promieniował z nich niewyobrażalny spokój. Srokata klacz zarżała cicho. Nie potrafię wyrazić, co to znaczyło, gdyż czułem to w sercu. Lecz po tym krótkim dźwięku wiedziałem, że dam sobie radę. Nagle ludzie znowu zaczęli kręcić linami. Momentalnie odskoczyłem do tyłu i uciekłem, zanim ci zdążyli nawet nimi rzucić. Z odwagą i nadzieją biegłem przed siebie, mając przed oczami ciągle moją babkęi matkę.

Po kilkuset metrach dogoniłem jabłkowitą. Upewniwszy się wcześniej, że nikt nas nie goni, zarżałem cicho, pytająco, kierując uszy w jej stronę. Ta spojrzała na mnie krytycznym wzrokiem, wyraźnie zastanawiając się nad czymś. Dopiero po chwili jej wzrok stał się znacznie bardziej przyjazny... Wybaczyła mi!

Nagle usłyszeliśmy tętent kopyt. Radosny odwróciłem głowę. Byłem pewien, że stado się uwolniło. Zarżałem radośnie na powitanie. Zza wzniesienie wybiegły cztery konie. Jabłkowita również zarżała, ale to nie był wcale radosny dźwięk. Przyjrzałem się. Na tych koniach siedzieli dwunożni! Ciarki mnie przeszły. Bez zastanowienia rzuciliśmy się do ucieczki!

Biegliśmy z całych naszych sił, ale pościg zmniejszał do nas dystans. Na krótko zerknąłem do tyłu. Oni mieli liny, te złe liny! Na samą myśl o nich piekło mnie gardło!

W oddali zobaczyłem drzewa. To mógł być las! Tan nas nie złapią. Skręciłem gwałtowniew tamtą stronę, jabłkowita zaraz po mnie. Konie przez ten manewr zbliżyły się do nas znacznie. Czemu one służyły ludziom?! Przecież są wolne!

Drzewa były już blisko, jeszcze kawałek! Charakterystyczny wizg dobiegł mych uszu. Liny już się kręciły! Mięśnie mi drgały, serce biło jak szalone. Jeszcze kilkanaście metrów! Świst! Liny zawirowały zaszumiały w powietrzu. Dopadła mnie, dopadła mnie! Podskoczyłem zrozpaczonyi sznur zsunął się z mojego grzbietu! Wtedy właśnie wbiłem się w pełnym pędzie w runo leśne.W ostatniej chwili odskoczyłem przed grubym pniem, potknąłem się o coś i złamałem małe drzewko. Utrzymałem się jednak na nogach i biegłem dalej. Straciłem z oczu jabłkowitą. Jedynie dochodziły mnie trzaski i szelesty, gdzieś z prawej strony. Potknąłem się znowu. Nie miałem już sił, dyszałem ciężko. Ale musiałem uciekać dalej! Przebiegłem przez jakiś krzak. Nagle ostra krecha zajaśniała w mym umyśle na prawym boku. Ból wytrącił mnie z równowagi. Siłą rozpędu wbiegłem w strumień. Kopyto zaklinowało mis ie między kamieniami i upadłem do wody.

Dyszałem szybko. Płuca piekły mnie niemiłosiernie. Zimna woda chłodziła me rozgrzane ciało. Oprócz szumu wody nic nie słyszałem. Uciekłem im? Uchem, tym wystającym nad poziomem wody, strzygłem dookoła, nasłuchując nadciągającego pościgu. Jednak nic takiego nie nadchodziło. Nie wstawałem jednak jeszcze. Zbierałem siły. Oddech w końcu uspokoił mi się. Wstałem powoli. Bok zakuł mnie boleśnie, kiedy rana straciła kontakt z zimną wodą, lecz na szczęście obrażenie wydawało się być jedynie powierzchownym zadrapaniem. Trochę bolała mnie

Page 7: Soul: Mustang z Dzikiej Doliny 2 odc.2

też przednia, prawa noga, ale nie kulałem. Na pierwszy rzut oka, byłem całkiem sprawny. Otrząsnąłem się z resztek wody i rozejrzałem dookoła. Nie bardzo wiedziałem co robić dalej. Poczułem się samotny. Do czasu pozbawienia naszego stada wolności, nigdy nie miałem takich problemów jak teraz. To mi uświadomiło, że muszę odnaleźć jabłkowitą. Ostrożnym stępę ruszyłem w stronę, gdzie ostatnio słyszałem klacz. Obawiałem się pościgu i tego, że mogą mnie odnaleźć. Ale musiałem coś robić.

Ale tak na prawdę szedłem bez celu przed siebie, przebijając się przez leśny podszyt. Byłem tak zamyślony, że nawet nie zauważyłem, kiedy znalazłem się na otwartym polu. Zaskoczony odwróciłem się do tyłu. Lina drzew była kilkaset metrów za mną. Rozejrzałem się szybko. Dookoła było tak pusto, tak cicho. Nawet ptaki nie śpiewały, a jedynym dźwiękiem były świerszcze grające w trawie. Tutaj źdźbła trawy rosły jakby suchsze i bardziej żółte. Skubnąłem je nieufnie. Nie były złe, ale bez porównania gorsze od tej soczystej trawki, którą jeszcze jadłem kilka dni temu. Ten kęs przypomniał mi, że jestem głodny. Nie miałem jednak czasu na jedzenie. Musiałem... Chciałem znaleźć jabłkowitą, dowiedzieć się co się z nią stało. Morze wyschniętej trawy ciągnęło się przede mną w nieskończoność. Za to z prawej strony zobaczyłem góry. Coś mnie do nich ciągnęło. Instynkt kazał mi ruszyć w tamtą stronę, wzdłuż linii drzew. Nie sprzeciwiałem mu się.

Idąc wolno stępem, rozglądałem się. W każdej chwili spodziewałem się tak samo zagrożenia, jak i przyjaciela. Stroszyłem uszami, lecz oprócz świerszczy i cichego szeptu pobliskiego lasu, nic mnie niepokoiło.

Minęła godzina, potem dwie. Ssanie w żołądku wzmagało się z każdym krokiem. W końcu postanowiłem coś zjeść. Trawa była tu minimalnie lepsza niż poprzednio, choć w tamtej chwili, miała dla mnie smak najlepszej trawy, jaką można znaleźć na świecie. Łapczywie wyrywałem całe kępy. Brzuch zaburczał z aprobatą, czując wpadające jedzenie. Jadłem szybko i bez opamiętania. Nim się spostrzegłem, zaczęło zmierzchać.

Stres mnie ogarnął. Widmo nocy zbliżało się nieubłaganie. Wcześniej miałem przynajmniej jabłkowitą przy sobie. Tej nocy miałem być zupełnie sam... Kłusem ruszyłem przed siebie. Nie minęła jednak długa chwila, zanim senność mnie dopadła. Dwie poprzednie nocy w ogóle nie spałem, a najedzenie się też mi nie pomagało. Kłusowałem na siłę, coraz słabiej widząc drogę przede mną. Powieki same mi opadały. Walczyłem z tym, lecz w końcu wszystko straciło znaczenie, kiedy można było poddać się wspaniałemu snu. Stanąłem. Było już całkiem ciemno. Jeszcze przez myśl mi przeszło, że coś mnie może zaatakować i... Zasnąłem.

Chyba miałem sen. Nie pamiętam jaki, ale niezbyt przyjemny. Pamiętam za to jak dziś, kiedy to obudziłem się nagle, zrywając się na równe nogi. Dyszałem ciężko, jak po długimi męczącym biegu. Z resztą, tak samo się też czułem. Dopiero po chwili zaczęły do mnie docierać myśli i bodźce. Szybko sobie uświadomiłem, że położyłem się na ziemi przez sen. Kto wie? Może to mnie uratowało tej nocy? Po tym zauważyłem, że linia lasu, która była moim przewodnikiem, zniknęła. Gdziekolwiek nie spojrzałem, aż do horyzontu ciągnęła się nieskończona trawa, tylko od czasu do czasu przysłonięta jakimś samotnym drzewem, bądź większym krzewem. Zarżałem zrozpaczony. Takiej pustki i zniechęcenia nie czułem nigdy. Skubnąłem smętnie trawę, ale nie byłem w stanie jej przełknąć. Ruszyłem więc wolno przed siebie, wbijając wzrok w ziemię. Znowu zacząłem się zastanawiać, czemu to wszystko spotyka mnie. Przecież gdzieś tam są wolne konie, biegają sobie bez granic, a akurat nasze stado musiało napotkać ludzi.

Znalazłem się na niewielkim wzniesieniu. Rześki wiatr owinął się dookoła mojego ciała. Zupełnie jakby chciał mnie pocieszyć. Z lubością nabrałem porządny haust powietrza. I nagle poczułem zapach. Była to nuta, charakterystyczna tylko dla jednego rodzaju zwierząt... Konie! Bez zastanowienia rzuciłem się galopem za tropem. Wszelka nadzieja była jak balsam dla mej duszy. Biegłem nie zważając na cokolwiek. Trawa chłostała mnie po nogach. Potknąłem się, zapach zniknął, przerażenie mnie wypełniło. Nie, jest zapach! Biegłem dalej. Oczami wyobraźni już widziałem moje stado! Trop słabł, prawie zniknął. Nie, nie nie! Szczęście nie może mnie teraz opuścić. Rozpaczliwie biegłem dalej. Zapach prawie znikł! Ale zaraz! Ja znam to miejsce! Zielona trawa, porozrzucane głazy i kamienie. Już wiedziałem jak wrócić! Biegłem szybko. Zaczynało już brakować mi tchu, ale nie mogłem się zatrzymać! Przeskoczyłem niewielki kamień, gdy nagle węch

Page 8: Soul: Mustang z Dzikiej Doliny 2 odc.2

kazał mi się zatrzymać. W powietrzu wisiał ślad wielu koni. Dopiero po chwili zrozumiałem, że dotarłem do celi.

Patrzyłem na skalną szczelinę, która jeszcze dzień wcześniej stanowiła więzienie dla mojego stada. Teraz było tu pusto. Podszedłem wolno do fragmentu wygniecionej trawy. To właśnie tam stały konie, ograniczone przez dziwne sznury.

Zarżałem, lecz nie usłyszałem odpowiedzi. Poczułem się zdezorientowany, ale nagle przyszło mi coś do głowy. Kłusem ruszyłem za kamienną szczelinę, gdzie wcześniej stały nietypowe, trójkątne kamienie. Pozostały po nich jedynie wgniecenia w trawie. Mój ojciec również przepadł. Wszyscy przepadli...

Z braku lepszego pomysłu, ruszyłem za zapachem, jednak szybko odkryłem, że trop rozwidla się. Najbardziej intensywny ślad prowadził na równiny, w stronę z której przybyłem. Bardziej subtelna ścieżka ukazywała drogę w stronę gór. Nie mogłem się zdecydować. Nagle jednak coś innego podjęło za mnie decyzję. Wyczułem bowiem woń moich rodziców, mieszającą się z zapachem innych koni. To była droga biegnąca w stronę gór. Nie trzeba mi było więcej powodów, żeby ruszyć w kierunku królującego na horyzoncie pasma górskiego.