Soul: mustang z dzikiej doliny 2 odc. 10

9

description

Rozpoczyna się długa wędrówka naszych mustangów, prowadzonych przez obce stado.

Transcript of Soul: mustang z dzikiej doliny 2 odc. 10

Odcinek XMarcin Iwaniec

www.podsmoczymdiamentem.blogspot.com

Tej nocy nie spaliśmy. Żaden z nas. Silny wiatr jęczał przeciągle, pędząc pośród wysokichtraw z zapowiedzią nieznanego losu, a jasny księżyc świecił na czerwono pomiędzy czarnymichmurami. Czułem strach, ale to nie było takie instynktowne przerażenie. Odczuwałem... niepew-ność, tak gęstą, tak skondensowaną, że niemalże parzyła moją duszę. Ale jak miałem zachowywaćspokój? Była nas ledwie garstka, na nieznanym lądzie, z potężnym stadem obcych koni, śpiącychledwie kilka metrów dalej. To nie była pocieszająca perspektywa... a na dodatek znowu zbierało sięna deszcz.

Parsknąłem cicho, pozwalając głowie opaść nisko. Podobno nie było dla nas drogi powrotu,a to co obce konie chciały nam pokazać, to tylko dowód na to, że utknęliśmy na dobre. Ale ja w tonie wierzyłem. Zawsze jest sposób i zawsze jest droga, którą można podążyć. Podniosłem pewnieoczy, wbijając wzrok w odległy horyzont. A my jesteśmy mustangami. Nic nie może nas zatrzymać.Wiatr zawiał silniej, rozwiewając moją grzywę. Nic...

Mijały godziny. W sumie nawet nie zauważyłem, kiedy noc zaczęła rzednąć, ustępując miej-sca światłu dziennemu. Dotarło to do mnie dopiero, kiedy ogromna kropla wody spadła wprosto name czoło. Zdążyłem tylko pomyśleć, że za moment znów wredny deszcz zacznie padać i nagle lu-nęło gęsto z nieba. Znowu przemokłem... Ale pocieszające było, że na to obce stado też padało. A tooznaczało, że to miejsce nie lubiło wszystkich jednakowo. Widziałem jednak, że tutejszym koniomdeszcz nie specjalnie przeszkadzał. Budziły się z lekkiego snu i jak gdyby nigdy nic zaczynały jeśćmokrą trawę. Ja nie byłem głodny, lecz inni z mojego stada, choćby na przykład Jabłkowita, nie ża-łowali sobie śniadania.

Podszedłem do mojego ojca, pilnie obserwującego obcych. Oni zdawali się nas nie zauwa-żać. Tylko ten młodzik, którego spotkaliśmy wcześniej parę razy z Jabłkowitą, spoglądał na mojąprzyjaciółkę z chciwością. Naprawdę przestawałem go lubić. Nie odrywałem od niego wzroku, kie-dy nagle siwy ogier, przywódca drugiego stada, zarżał głośno i ruszył galopem przed siebie, pory-wając za sobą wszystkie swe wierzchowce. Na ten znak, mój ojciec również dał sygnał i pogalopo-wał za obcymi, trzymając się jednak kawałek z tyłu. I znów zaczęła się nasza wędrówka, w deszczui błocie.

Biegliśmy około dwóch godzin, kiedy znów ujrzeliśmy wodę, ciągnącą się aż po horyzont.Morze było daleko od nas, ale nawet z takiej odległości widzieliśmy duże, gwałtowne fale, wzbu-rzone ciągle silnym wiatrem. Myślałem, że siwy ogier chce nas poprowadzić prosto na plażę, aleskręciliśmy nagle, biegnąc dalej wzdłuż wybrzeża. Przez moment zastanawiała mnie taka droga, alewidocznie była lepsza od innych. W końcu obce konie tu żyły. Musiały znać szlaki. Z drobnymiprzerwami na stęp, galopowaliśmy aż do samego wieczora, ani na moment nie oddalając się odbrzegu. Coraz bardziej mnie to zastanawiało. Czyżby zagłębianie się w głąb lądu było aż tak nie-bezpieczne? Myślałem o tym praktycznie cały dzień, aż do momentu, kiedy stanęliśmy na nocleg.Kiedy zorientowałem się jak bardzo byłem głodny, oprócz otaczającej mnie trawy, wszystko straci-ło znaczenie. Nawet nie czułem, że była niedobra i mokra od ciągle padającego deszczu. Po prostujadłem ile się dało. Matka zrobiła krótki obchód dookoła naszego stada i przechodząc obok mnierzuciła krótkie spojrzenie, jakby mówiące: „Bardzo ci tak dobrze. Trzeba było jeść rano”. Oj tam.Gorzej by było, jakby trawy zabrakło, a na to się wcale nie zapowiadało. W każdym bądź razie pocałym dniu biegu mogłem w końcu odpocząć... przynajmniej dopóki Jabłkowita nie przyszła dopiecmi swoimi drobnymi złośliwościami. Stanęła jak gdyby nigdy nic obok i zaczęła delikatnie skubaćkępki, promieniując godnością i dostojnością. Spojrzałem na nią, przeżuwając wypadającą mi z py-ska trawę z zieloną pianą na ustach, chcąc w ten sposób pokazać co myślę o jej kulturze. Zarżała nato jakby chichocząc i jadła dalej, nie ruszywszy się z miejsca. Zresztą! Próbowała się ze mnie nabi-jać sama będąc brudną od błota i przemoczoną do cna.

Tak się akurat złożyło, że ja i przyjaciółka staliśmy na skraju naszego stada. Zaczynało sięjuż ściemniać, kiedy oboje usłyszeliśmy zbliżający się szelest trawy, od strony obcego stada. Odrazu spojrzałem na nadchodzącego konia. To był ten młodzik... Położyłem uszy. NIE lubiłem go,lecz Jabłkowita od razu ugryzła mnie w zad, żebym się uspokoił. „Nie jest taki zły” - mówiła swo-im ciałem i pozytywnymi emocjami, które od niej biły. Chciała, żebyśmy się zaprzyjaźnili. I tak po-łożyłem po tym uszy. Nie miałem ochoty go znosić... Młodzik stanął kilka metrów od nas, bojąc się

wejść w nasze stado, ale Jabłkowita sama do niego podeszła. Parsknąłem. Wyglądało na to, że ja jużnie mam nic do gadania. Podszedłem więc też, ale żeby chronić Jabłkowitą, a nie bawić się z ob-cym.

Gniady nic sobie nie robił z tego, że go nie lubię. Od razu doskoczył do klaczy i oboje za-częli rżeć jak opętani, goniąc się w kółko w durnej zabawie. Patrzyłem na to osłupiały. Pomijającjuż fakt, że moja najlepsza przyjaciółka mnie kompletnie zignorowała – ze mną się tak nigdy niebawiła! Poczułem się trochę... zdradzony.

Zrezygnowany spojrzałem na Jabłkowitą ostatni raz i już miałem się odwracać, kiedy nagledostrzegłem coś niepokojącego wśród pogłębiającej się ciemności. Mój wzrok padł na konie z ob-cego stada. One też nas obserwowały, lecz ich oczy przepełniała wrogość. Serce zabiło mi szybciej,poczułem coś niedobrego w powietrzu. Zarżałem zaniepokojony do przyjaciółki. Ona jednak mnienie usłyszała, kompletnie pochłonięta zabawą... Wierzchowce z obcego stada zrobiły krok do przo-du. Znów zarżałem, tym razem głośno, desperacko! Skoczyłem do przyjaciółki, odepchnąłem gnia-dego! Momentalnie na ten czyn obce konie rzuciły się do ataku! Zasłoniłem klacz własnym ciałem,spojrzałem na wrogów wściekle. „No chodźcie!”.

Nagle coś przebiegło po obu naszych stronach. To nasze stado! Momentalnie stanęli murem,osłaniając nas przed napastnikami. Konie z obcego stada zatrzymały się gwałtownie na ten widok.Kopał w ziemię i machały głową nabuzowane. Ojciec wyskoczył przed swych towarzyszy i zarżałwściekły, domagając się wyjaśnień od siwego ogiera. Ten pojawił się po chwili. Stanął przed mu-stangiem i tylko spojrzał mu prosto w oczy z powagą. Bułany dyszał wściekle. Przywódca obcegostada nie wysilił się jednak na nic więcej. Odwrócił się i ruszył ku swoim koniom. Po drodze zarżałzły na jednego z napastników, wystawiając zęby, a drugiego ugryzł w szyje, rozganiając w ten spo-sób narwane konie.

Po tym nastała kompletna cisza. Moje stado rozwarło szyki. Odetchnąłem trochę z ulgą. Oj-ciec i Matka od razu do nas podbiegli, żeby sprawdzić czy wszystko w porządku. Oczywiście zosta-liśmy też skarceni, za oddalanie się od stada. Ale nie było to jakoś bardzo przytłaczające, w porów-naniu do niedawnych emocji. Popatrzyłem na Jabłkowitą. Ona spoglądała na mnie tym swoimdziwnym wzrokiem, którego kompletnie nie mogłem rozgryźć. Wpatrywała się tak na mnie, kiedynagle przytuliła się mocno, emanując wdzięcznością i czułością. Dopiero po chwili zorientowałemsię, czemu ona tak nagle zmieniła swój stosunek do mnie. W końcu stanąłem w jej obronie, kiedyzaatakowały konie z drugiego stada. Nawet nie sądziłem, że to coś nadzwyczajnego. Zwykły im-puls...

Poczułem się zmęczony. Całodniowy bieg i brak snu ostatniej nocy dały mi mocno w kość.Moi towarzysze nie wyglądali zresztą lepiej, dlatego mimo emocji, które przepełniały nas wszyst-kim, posnęliśmy całkiem szybko. Tylko mój biedny ojciec zachował czujność, obserwując baczniekonie z obcego stada...

Pamiętam, że miałem jakiś sen, lecz nie umiem odtworzyć żadnych jego szczegółów. Jai Jabłkowita biegaliśmy po prostu po jakimś terenie, rżąc od czasu do czasu. Ale nie to było ważne,lecz jedna rzecz, która wyryła mi się mocno w duszy – uczucie, łączące nas obojga. Tak silne, takżywe... Kiedy obudziłem się rano, ono dalej trwało i miałem wrażenie, że przyjaciółka również czu-ła to samo. Spoglądała na mnie i trzymała się blisko jak nigdy dotąd. A mnie to nie irytowało. Todawało najwięcej do myślenia.

Ale ten ranek był dobry pod jeszcze innym względem. Zamiast deszczu, powitało nas słoń-ce. W końcu! Czekałem na ciepłe promienie światła zdecydowanie za długo. Byłoby praktycznieidealnie, gdyby nie to stado głupich koni, stojące kilkanaście metrów dalej, które potrafiły jedynieatakować słabszych. To było przygnębiające, że nasz powrót zależał właśnie od nich..

Czy mi się to podobało czy nie, po jakimś czasie znów ruszyliśmy w całodniowy bieg, prze-mierzając zielone równiny. Czasami przegalopowywaliśmy przez te dziwne prostokątne pola, naktórych rosły całkiem inne rośliny, niż wszędzie dookoła. Robiło się ich coraz więcej i więcej, ażgdzieś w oddali pojawiała się ludzka osada. Omijaliśmy je wtedy szerokim łukiem, ale nie raz byłoto trudne, gdy miało się do wyboru biec przez las lub usiany kamieniami teren. Samych dwunoż-nych też dostrzegaliśmy, nawet poza swoimi osadami. Oni na pewno nas widzieli, ale nigdy nie po-

dejmowali pościgu. Wyglądało na to, że tylko w Dzikiej Dolinie ludzie na nas polowali z taką za-żartością...

Tak jak poprzedniego dnia, jedyne przerwy robiliśmy w krótkich momentach stępa, dziękiczemu przemierzaliśmy duże połacie terenu, a kiedy nastał zachód słońca, zatrzymywaliśmy sięgdzieś na otwartej polanie, z dala od dwunożnych i innych drapieżników. Tym razem moja matkai ojciec pilnowali mnie oraz Jabłkowitą, żebyśmy nie wychodzili poza obrąb naszego stada. Niktnikt nie chciał kolejnego konfliktu... Ale mnie ani trochę nie przeszkadzało! Nie musiałem się przej-mować tym gniadym młodzikiem z drugiego stada, choć dla klaczy taka sytuacja stanowiła nie ladaproblem. Ona wyraźnie chciała znów zobaczyć się z tamtym koniem. Cały czas go wypatrywała ico chwilę podchodziła na kilka metrów w stronę drugiego stada. Nie widziałem go, lecz wiedzia-łem, że on gdzieś tam jest i patrzy na nas... patrzy na MOJĄ przyjaciółkę. Czy ona wolała jego? Tobyło przygnębiające...

Jabłkowita nagle otarła swoją głową o moją szyję. Chciała mi pokazać, że wcale nie jest jakmyślę. Ale ciągle nie mogłem się pozbyć wrażenia, że jednak JEST jak myślę. Nieco zrozpaczonyzamknąłem oczy, chcąc o niczym nie myśleć i po prostu zasnąć.

***

Następnego ranka znów wyruszyliśmy w drogę, biegnąc w nieznane za obcymi wierzchow-cami. Zaczęło mnie zastanawiać, czy to dobry pomysł ufać koniom takim jak one. W końcu już nieraz pokazały swą agresję oraz nieokrzesanie, i wszelki rozsądek podpowiadał, żeby oddalić się odnich jak najszybciej. Ale ojciec był nieustępliwy. Wierzył, że to nasza jedyna szansa na powrót dodomu. Więc biegliśmy. Miał dzień za dniem, a każdy był taki sam. Skoro świt wybiegaliśmy w po-dróż, żeby o zachodzie zatrzymać się na odpoczynek. Nigdy nie myślałem, że to powiem, ale nie-kończący się galop zaczynał mnie powoli nudzić. W Dzikiej Dolinie biegaliśmy dla samego biega-nia. Dla wiatru w grzywie i tętenty kopyt w uszach. A tutaj? Ten galop był taki... martwy, bezna-miętny. Wymuszony.

Ale przynajmniej byliśmy wolni. Żaden człowiek nas nie więził i to było bardzo pocieszają-ce. Nawet pogoda nam sprzyjała, więc chyba nie powinienem narzekać. Ale w moim sercu ciągleczegoś brakowało...

Tak... Mijał dzień za dniem i w sumie wszystko było takie samo. Nawet ogromny ocean,który nigdy nie znikał poza zasięg naszego wzroku, ciągle rozciągał się w nieskończoność na hory-zoncie.

Aż do piątego dnia naszej podróży...***

Słońce było już w połowie swojej wędrówki po nieboskłonie, kiedy nagle dostrzegłem, żew krajobrazie coś się zmieniło. Odległe wybrzeże zaczęło się do nas zbliżać dosyć szybko, aż wkońcu ciągnąca się po horyzont woda zmieniła się nagle w rzekę! Wyraźnie widziałem brzeg podrugiej stronie, jednak był on tak daleko! Przez krótki moment naszła mnie chęć, żeby po prostuwbiec w zielonkawą wodę i galopować dalej po niej. Nurt wydawał się być spokojny, ale nagleprzypomniałem sobie nasz tonący statek na morzu i cała ochota w jeden sekundzie po prostu wypa-rowała.

Lecz tak czy inaczej, w pewnym momencie wbiegliśmy na coś w rodzaju plaży. Teren zrobiłsię trudny. Kamienie, korzenie i wszechobecne krzaki. Musieliśmy zwolnić galop. Patrzyłem poswoich towarzyszach z niepewnością i inni również zastanawiali się czemu prowadzące nas stadowybrało taką drogę. Zaczynałem mieć podejrzenia, że to właśnie coś z tą rzeką jest związane.

Minęło około dwie godziny. Nurt przyspieszył znacznie, ale brzeg pod drugiej stronie wy-raźnie się do nas przybliżył. Akurat pomyślałem, że jest to już odległość, którą koń mógłby poko-nać, kiedy nagle obce wierzchowce przeszły do stępa, stając na skraju wody. Siwy ogier zrobiłpierwszy krok i wszedł do rzeki. Chwilę stał w miejscu, przyglądając się czujnie zmąconemu nuro-wi, lecz w końcu ruszył wolno przed siebie, prowadząc za sobą swych pobratymców. Mój ojciecparsknął głośno. Powąchał wodę obok siebie, lecz coś mu nie pasowało i poprowadził nas kawałek

dalej. Wybrał miejsce i zaczął wolno iść przez rzekę, wybierając jak najlepszą i najbezpieczniejsząścieżkę.

Dźwięk wzburzonej wody wypełniał nam uszy, razem z odgłosem chlupotu, powodowanymprzez każdy nasz krok. Kątem oka dostrzegałem, że poruszaliśmy się szybciej, niż obce wierzchow-ce. Ale w sumie mieliśmy przewagę. Dziewięć koni mogło spokojnie iść gęsiego za swoim przy-wódcą bezpieczną ścieżką, kiedy tamci, licząc około czterdziestu, musieli stępować gromadą. Niesądziłem jednak, żeby coś się miało stać. Jedna trzecia rzeki była już za nami, a nurt wcale nie sta-wał się jakoś specjalnie niebezpieczny, mimo że woda sięgała mi już prawie brzucha. Nawet piasz-czyste podłoże wydawało się być pewne. Dbałem jednak o każdy krok, żeby nie popełnić głupiegobłędu. Woda ciągle napawała mnie niepokojem, choć starałem się z tym walczyć. Byłem bardzoskupiony...

Nagle usłyszałem przerażone rżenie. Niemalże podskoczyłem w panice, ale momentalnie sięopanowałem. Rzuciłem szybko wzrokiem na źródło dźwięku. Coś obok mnie przepłynęło, wijąc siębezradnie. To ten gniady młodzik? Trochę zgłupiałem. Ale po sekundzie do mnie dotarło. On się to-pił! Bezradnie się rozejrzałem. JA byłem do niego najbliżej. Inni się tylko patrzyli, a on już odpły-nął na kilka metrów. Nie wiedziałem w ogóle co robię. Po prostu skoczyłem za nim!

Mocniejszy prąd wytrącił mnie z równowagi, pociągnął na samo dno rzeki! Zimna wodaogarnęła całe ciało i zalała oczy. Od razu serce ogarnęła panika! Przed oczami stanął mi obraz toną-cego statku. Kończyło mi się powietrze.

Nie! Odruchowo uderzyłem nogą o ziemie. Zaraz... poczułem podłoże kopytami! Wybiłemsię z całych sił, wyleciałem ponad taflę wody! Powietrze! Odzyskałem wzrok! I... dopiero wtedy sięzorientowałem, że woda przez cały ten czas sięgała mi kłębu. I Jabłkowita znowu widziała moją po-rażkę, prawda? Ale ja przynajmniej się szybko zorientowałem. A ten gniady ciągle się topił... Ru-szyłem za nim, tym razem wiedząc czego się spodziewać. Najłatwiej mi było odbijać się od dna, aprąd sam mnie pchał. Co jakiś czas woda zalewała mi nozdrza i raz zakrztusiłem się wodą, ale da-wałem radę. W sumie chyba dobrze się bawiłem.

Nagle dotarłem do młodzika. Utknął na jakiejś gałęzi, wyrastającej z brzegu, ale ciągle wiłsię bezwładnie. I przestałem mu się dziwić, kiedy sam straciłem kontakt z podłożem. To miejscebyło głębsze. Udało mi się zawiesić na jakiejś odnodze konara i utrzymałem na powierzchni. Przy-bliżyłem się do gniadego i podniosłem jego głowę ponad wodę, unosząc ją swą własną. Trochę sięrzucał, ale kiedy złapał powietrze, uspokoił się nieco.

Chyba zorientował się, że to ja mu pomogłem, bo drgnął przestraszony. Zaskoczyła mnietaka reakcja, ale w sumie spodobało mi się, że czuje do mnie taki respekt. Napiąłem dumnie pierśi popchnąłem go, żeby się w końcu wydostać z rzeki. Właśnie w tym momencie usłyszałem głośnepluski, nadciągające w naszym kierunku. To mój ojciec i siwy ogier zbliżali się do nas, żeby pomóc.Musieli rzucić się za nami chwilę po moim skoku za młodzikiem. Trochę się spóźnili, ale lepiejpóźno niż wcale. Bułany mustang złapał mnie za grzywę i pociągnął mocno, wyciągając na brzeg.To samo zrobił przywódca obcych koni. Jak tylko stanęli na stałym gruncie, zaczęli się tule przytu-lać i miziać. Wtedy uderzyła mnie myśl, że gniady musi być synem przywódcy stada! Ale od razuprzyszła mi do głowy jeszcze coś lepszego... Boi się mnie syn przywódcy obcego stada! Hah! To sięnazywa wyrobić sobie pozycję!

Kilka chwil później, jak już sytuacja została do końca opanowana, siwy koń spojrzał namnie pełnym różnych emocji wzrokiem. Momentalnie moja pewność wyparowała, cofnąłem sięprzerażony, ale poczułem zadem nogę mojego ojca. To nie był zły wzrok. Tylko... bardzo taki moc-ny. Miał on ogólnie chyba znaczyć „dziękuję”. Najbardziej przerażające podziękowania, jakie mia-łem okazję doświadczyć, brrr. W każdym bądź razie wróciliśmy do reszty koni. Mój czyn zostałbardzo pozytywnie odebrany przez towarzyszy. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo patrzyli namnie raczej z podziwem. Oprócz Jabłkowitej. Jej wzroku nie da się odgadnąć. Ale podczas wieczor-nego postoju nawet obce konie były bardziej przyjazne w stosunku do nas. Staliśmy bliżej siebiei jakoś nie obrzucaliśmy się złowrogimi spojrzeniami. Cóż... do końca dnia czułem się jak bohateri było mi z tym bardzo dobrze.

Oprócz jednego niuansu. Skoro nasza stada nie były już sobie wrogie, źrebaki, czyli MY,

mogliśmy się znów razem bawić. A to w praktyce oznaczało tylko jedno. Jabłkowita bez konse-kwencji zaczepiała gniadego cały wieczór, jak mnie niegdyś. Podgryzali się, skakali dookoła siebie,łapali zębami za grzywy... Znowu poczułem się przygnębiony. W moim umyśle walczyły dwie my-śli. Chciałem po prostu zostawić parę i już nigdy nawet nie spojrzeć na Jabłkowitą. Skoro wolałajego, to nie mogę klaczy do niczego zmuszać. Ale upartość nie pozwalała mi się poddać. Nie mo-głem. Stałem przy nich cały czas i pilnowałem, żeby „adorator” nie pozwalał sobie na zbyt dużo.Raz nawet musiałem zgrzytnąć na niego zębami, lecz od razu się uspokoił. Swoją drogą bardzo misię podobało, jak on na mnie reagował, lecz zauważyłem, że gniady stawał się coraz śmielszy, na-wet mimo mojej obecności. Atmosfera robiła się coraz bardziej napięta, kiedy nagle ojciec zarżał nanas, że już koniec „zabawy”. Odetchnąłem z ulgą ale wracając, nawet nie spojrzałem na przyjaciół-kę. Stanąłem też demonstracyjnie jak najdalej od niej. Musiałem Jabłkowitej dać do zrozumienia, żemnie rani.

Tuż przed zaśnięciem zobaczyłem, że klacz patrzy na mnie zmartwionym wzrokiem. Niewiem czy jej było przykro, ale mi z pewnością...

***

Jeszcze przez kilka dni świeciło słońce, lecz w końcu musiał nastać ten poranek, podczasktórego obudzi nas zimny deszcz. Na początku nie był on jakoś specjalnie różniący się od innych,które musieliśmy znosić w tej dziwnej krainie, ale po dwóch dniach wszystko się zmieniło. Z niebaspadła ulewa, jakiej moje oczy nie widziały. Padało tak mocno, że nocami spaliśmy w lasach, poddrzewami, które i tak szybko przestawały dawać jakiekolwiek schronienie. Ziemia zrobiła się mięk-ka i grząska, a kiedy jadłem trawę, miałem wrażenie, że więcej w niej jest błota, niż zielonego. Tonam jednak nie przeszkadzało, żeby kontynuować bieg. Widoczność była marna i galopowało sięniewygodnie, ale siwy ogier nawet nie myślał o przerwaniu podróży.

Taka pogoda miała też swoje plusy. Mogliśmy przebiegać bardzo blisko ludzkich osad i niktnas nawet nie zauważał. Dwunożni jakoś też nie specjalnie lubili deszcz, bo odkąd zaczęło mocniejpadać, wszyscy poznikali. Dzięki temu nadkładanie drogi nie było konieczne, ale mnie dobry na-strój przez to wcale nie wrócił.

Jabłkowita wcale nie zauważała, albo nie chciała zauważyć, mojego aktualnego nastawieniado niej. Ignorowałem ją i unikałem, choć jeszcze dwa tygodnie wcześniej, byliśmy bardzo blisko.Wiedziałem jednak, że ona widzi co się dzieje i miałem swoją teorię, że przyjaciółka po prostu niechce przyznać się do czegoś, za co nie czuje się winna. Według niej, ona po prostu chce się za przy-jaźnić z gniadym, ale nie sądzę, żeby jej adorator myślał tak samo. I tego Jabłkowita już nie widzia-ła. Dlatego co wieczór, kiedy dwójka znów się spotykała, ja zawsze byłem przy nich. Nigdy się niebawiłem z nimi, nigdy nie podzielałem ich radości. Po prostu stałem i się patrzyłem.

Jednego wieczora Jabłkowita spróbowała mnie wciągnąć do zabawy. Zaczęła mnie zacze-piać i kręcić się dookoła. Akurat nie miałem ochoty na wygłupy przez deszcz, który zaczynał mnieirytować, ale zobaczyłem w tej sytuacji szansę, żeby odciągnąć przyjaciółkę od gniadego. Jemu tosię wyraźnie nie spodobało, co mnie bardzo cieszyło. Napięcie między nami rosło z każdą chwilą,choć biedna klacz próbowała wszystkiego, żeby nas jakoś skumplować. Nie mogło się jej jednakpowieść, ponieważ ani on, ani ja nie chcieliśmy się przyjaźnić. Następnego wieczora znów próbo-wała, ale widząc jakie to przynosi efekty, poddała się. Nie miała jednak zamiaru rezygnować z gnia-dego, choć mi też zaczęła poświęcać więcej czasu. Cóż... z perspektywy czasu twierdzę, że Jabłko-wita była mądrzejsza niż my dwoje razem wzięci. Potrafiła sprawić, żebyśmy się nie pozagryzali.

I jakoś czas leciał. Mijał dzień za dniem, kilometry za kilometrami i nic się nie zmieniało.Teren dalej pozostawał bezkresną równiną, usianą drobnymi wzgórzami, z rzadka ozdobione nie-wielkimi lasami, deszcz padał w nieskończoność, choć zelżał znacznie od ostatnich kilku dni, a oce-an, który dalej rozciągał się po naszej prawej, szalał wzburzony od silnego wiatru.

Kiedy już myślałem, że utopi mnie sama ulewa, dziesiątego poranka obudziło mnie słońce.Znikły chmury i ucichł wiatr. Cały ten i następny dzień świeciło słońce, choć zauważyłem, że wę-drowało po nieboskłonie krócej i nie miało takiej mocy, jak miesiąc, czy dwa miesiące temu. Zdoła-ło jednak wysuszyć trochę nas i zalaną ziemię, akurat, kiedy znaleźliśmy trawiasty raj, tuż przed

końcem jedenastego dnia biegu... ***

Słońce ciągle wisiało wysoko nad horyzontem i spodziewałem się jeszcze długiej chwili,zanim zatrzymamy się na postój. Jak zwykle dzień był nieco monotonny, ale w sumie mógłbym takbiec, nawet i bez wieczornego postoju... Lekki, zimny wiaterek był bardzo przyjemny dlarozgrzanych mięśnie i po prostu chciało się galopować dla samej istoty galopu. Zastanawiało mnietylko, czy nie poczułbym się w końcu zmęczony, ale moje dylematy szybko przestały miećznaczenie.

Ziemia po której biegliśmy, zrobiła się nagle wyjątkowo równa, pozbawiona wszelkichdrzew, krzewów lub jakiejkolwiek roślinności. Nawet króciutka trawa wydawała się mieć każdeźdźbło takiej samej długości. Sam teren był jednak pofałdowany i nie widzieliśmy jak dalekociągnie się tajemnicza równina, co mnie się osobiście nie podobało. Nie pamiętam, żeby ziemiagdziekolwiek w tej krainie zrobił się tak perfekcyjny i nawet obce konie, mimo że przecież żyływ tym miejscu, wyglądał na zaskoczone. Obawiałem się, że to efekt dwunożnych i miałemwrażenie, że znaleźliśmy się na ich terenie. Ale siwy ogier miał inne zdanie. Chciał chybawykorzystać okazję i zatrzymał swoje stado, wybierając tę dziwną polanę na nocny postój.Widziałem kątem oka, jak mój ojciec prycha niezadowolony. On też coś podejrzewałniepokojącego. Zarżał cicho do nas i pogalopował szybko w górę wzgórza, które ciągnęło po naszejprawej. Przywódca obcego stada również ruszył na zwiad, lecz dopiero po kilku chwilach.

I właśnie wtedy stało się coś dziwnego. Nie wiadomo skąd, z nieba spadła mała, białapiłeczka, która odbiła się od ziemi mniej więcej między naszymi stadami i poturlała się kilkametrów. Ja, kilku moich towarzyszy i ze cztery obce konie zauważyliśmy podejrzane zjawisko.Ostrożnie podeszliśmy do piłeczki i przyglądaliśmy się jej, próbując zrozumieć skąd się wzięła.

Nagle mój ojciec zarżał niepewnie. Ja i moje stado momentalnie podgalopowaliśmy dobułanego mustanga, żeby zobaczyć o co mu chodzi. Cóż, od razu zrozumiałem niepewność w głosienaszego przywódcy. W oddali, kilka kilometrów dalej, wyrastał dość duży, ludzki budynek, przyktórym kręcili się dwunożni. Byli jednak daleko, a szkoda było porzucać to miejsce. Ojciec spojrzałna siwego ogiera, stojącego kawałek dalej, na tym samym wzgórzu. Wyglądało na to, że również sięzastanawiał.

Usłyszeliśmy szelest gdzieś z lewej, kilkanaście metrów dalej. Nasze oczy i uszymomentalnie skierowały się w stronę dźwięku. Zobaczyliśmy... dwunożnych! W pierwszymmomencie ja i moi towarzysze mieliśmy odruch, żeby uciekać, ale siwy ogier wyglądał narozluźnionego i spokojnego, mimo że stał najbliżej zagrożenia. Dwunożni przyglądali sięnieruchomo, oddychając szybko i płytko. Ich mięśnie były spięte, a oczy przerażone. Oni się nasbali? Nie powinno być na odwrót?

– Haroldzie... Tylko spokojnie. Musisz powoli cofać się do tyłu... – zaczął świszczeć jeden znich.Oboje zaczęli iść tyłem, nie spuszczając z nas wzroku. Ta sytuacja zaczynała mnie bawić.

Inne mustangi też się rozluźniły.– Ale Janie! Nie powinniśmy wezwać policji? – powiedział ten drugi, całkiem innym głosem.– Haroldzie, to niedorzeczne! Policja przecież nie wsadzi tychże koni za kratki!– Ale Janie! One bezczelnie niszczą naszą trawę! Spójrz na nie! I co z naszą grą w golfa!?

Zbulwersował się jeden z dwunożnych, wskazując na nas ręką. Na ten gest, dwoje z naspodniosło nagle głowy, przeżuwając wolno trawę. Ludzie przestali się cofać i zaczęli głośnowymieniać się tymi swoimi dźwiękami, kompletnie o nas zapominając. Chwilę tak patrzyliśmy nanich, trochę nie wiedząc co zrobić, gdy nagle siwy ogier zrobił kilka kroków w ich stronę i uderzyłkopytem o ziemie. Dwunożni zamarli w przerażeniu.

– Haroldzie. Myślę, że dokończymy naszą rozgrywkę kiedy indziej – pisnął jeden z nichi nagle oboje wrzasnęli, uciekając w popłochu.Tutejsi ludzie naprawdę byli inni niż ci, z którymi musieliśmy się borykać w Dzikiej

Dolinie. Pierwszy raz widziałem, jak ktokolwiek z ich rasy ucieka przed nami! Ale skoro oni się nas

bali, oznaczało to tylko jedno. Mogliśmy spokojnie zostać na ich pięknej trawce!Przywódca obcych koni prychnął zadowolony i wrócił do swojego stada. My już zostaliśmy

na wzgórzu, woląc mieć jednak lepszy widok na okolicę. I w sumie dobrze zrobiliśmy. Dopókicałkiem się nie ściemniło, dwunożni stawali w oddali i patrzyli na nas, jak byśmy byli jakąśatrakcją. Nie podchodzili jednak za blisko, wyraźnie się nas bojąc. Martwiliśmy się, że przez samąich obecność nie będziemy mogli normalnie zasnąć tej nocy, ale a szczęście, jak tylko słońceustąpiło ciemności, ludzie również zniknęli.

Do samego poranka nic się już nie wydarzyło. Jak zwykle ruszyliśmy o świcie, podążywszyza stadem obcych koni. Pogoda znów się zepsuła i zrobiło się znacznie zimniej niż wcześniej, aleani mnie, ani żadnemu z naszych towarzyszy to nie przeszkadzało. Byliśmy w stanie gotowi znieśćwszystko. Grząski grunt, zacinający deszcz, zimny wiatr i wszelkie przeciwności losu, żeby tylkowrócić do Dzikiej Doliny. Byliśmy już stanowczo za długo poza domem i choć zabrzmi toabsurdalnie, czuliśmy, że jedyny sposób na powrót to zrozumienie co siwy ogier miał na myślimówiąc nam, że nie wrócimy.

Ale moja niecierpliwość miała jeszcze inne źródło. Im szybciej się skończy nasza podróż,tym szybciej rozejdą się nasze drogi z obcymi końmi. Gniady z każdym dniem robił się zuchwalszy.Czułem, że może się to wkrótce źle skończyć...