Soul: Mustang z Dzikiej Doliny 2 odc. 5

7

description

Jabłkowita i Soul docierają do ludzkiego skupiska budynków, zwanego bliżej miastem. Czują, że ich stado uwięzione jest gdzieś blisko, ale dotarcie do niego może nie być najprostszym zadaniem. Czy im się uda?

Transcript of Soul: Mustang z Dzikiej Doliny 2 odc. 5

Page 1: Soul: Mustang z Dzikiej Doliny 2 odc. 5
Page 2: Soul: Mustang z Dzikiej Doliny 2 odc. 5

Odcinek VIMarcin Iwaniec

www.podsmoczymdiamentem.blogspot.com

Autor zastrzega sobie wszelkie prawa autorskie.

Page 3: Soul: Mustang z Dzikiej Doliny 2 odc. 5

Nasze doświadczenie z ludźmi było różne. Ogólnie postrzegałem ich jako złe istoty, ale byli też i ci dobrzy dwunożni, którym mógłbym nawet zaufać. Nie potrafiłem tego pojąć, dlatego kom-pletnie nie wiedziałem jak zareagować na miejsce do którego trafiliśmy.

Razem z Jabłkowitą długo przyglądaliśmy się temu dziwnemu skupisku ludzkich budynków, zastanawiając się gdzie przebywa reszta naszego stada. Instynkt mówił, że ojciec i matka są blisko, ale zabraniał też podchodzić do dwunożnych. A było ich tam naprawdę dużo... Trochę przypominali mrówki, kiedy rozgrzebywałem kopytem mrowisko, ale ludzie nie byli sami, tak jak te małe insek-ty. Widziałem wiele zwierząt, które te egoistyczne stworzenia traktowały jak swoje rzeczy. Za-mknięte w klatkach, uwiązane do lin... Do dziś nie wiem czy człowiek jest takim samym zwierzę-ciem jak my, istotami z uczuciami i duszą, czy jakąś pomyłką natury.

Wśród zwierząt widziałem wiele zniewolonych koni. Z niedowierzaniem patrzyłem jak były ciągnięte pomiędzy szarymi, drewnianymi budowlami, wzbijając tumany kurzu z ubitej ziemi. Wy-patrywałem wśród nich mojego ojca i matki, ale nie dostrzegałem rodziców... i się z tego niezwykle cieszyłem. Panicznie bałem się ujrzeć kogoś z mojego stada z oczami pustymi... o złamanej duszy. Kilka wierzchowców było takich, co pamiętało o swoim dziedzictwie, buntowały się. Ale wtedy dwunożny bił je... Karał je za to że mają resztki dumy. Jabłkowita wzdrygała się z każdym odle-głym odgłosem uderzenia, który niósł się echem w powietrzu.

Charknąłem cicho. Nie...Pamięć o kilku wyjątkach nie potrafiła stłumić negatywnej aury, bi-jącej z tego miejsca, aury ludzi. Wcale nie miałem ochoty na zbliżenie się choćby o krok do miasta. Ale musiałem... miałem się poddać? Uderzyłem kopytem o ziemie. Zebrałem siły, jabłkowita spoj-rzała na mnie niepewnie. Wziąłem głęboki wdech i ruszyłem! Ale nie mogłem, coś złapało mnie za grzywę. Zaskoczony spojrzałem za siebie. To przyjaciółka trzymała mnie zębami, patrząc wzrokiem pełnym politowania. Puściła mnie i znów spojrzała na miasto.

Czego znowu ode mnie chciała? Weszlibyśmy szybko między budowle dwunożnych, zna-leźlibyśmy stado i ucieklibyśmy do Domu! A ona kazała mi czekać! Obrażony cofnąłem się kilka kroków. Proszę, niech ona to zrobi lepiej ode mnie!

Ale Jabłkowita nawet nie zwróciła uwagi na moje oburzenie. Była skoncentrowana tylko na dwunożnych i ich mieście. Coś planowała... Z trudem zdecydowałem, że i ja poczekam.

***

Czas mijał powoli... Z nudów i niecierpliwości zacząłem zjadać korę pobliskiego drzewa

i ku mojemu zaskoczeniu, stało się to wciągającym zajęciem! Z zajadłością wbijałem zęby w uparty pień, ignorując pełny współczucia wzrok Jabłkowitej. Tak dobrze się bawiłem, że nie zauważyłem, kiedy słońce schowało się za horyzontem. Wtedy to przyjaciółka zarżała cicho, przyglądając się uważnie ciemniejącemu niebu. I wtedy zrozumiałem czemu kazała mi czekać. Przecież dwunożni nie chodzą tam gdzie jest ciemno! Wystarczyło poczekać aż zapadnie całkowity zmrok i wtedy po-szukać naszego stada... Ale to mogło chwile zająć, więc wróciłem do skubania kory.

Plan dobry, ale ludzie byli cwani. Światło również im służyło, rozświetlając wiele ciemnych miejsc. Gdyby nie fakt, że nie dostrzegaliśmy ani jednego człowieka, pewnie nie ruszylibyśmy sięz miejsca. Ale oboje czuliśmy, że nie możemy już czekać. Zaczęliśmy podchodzić do miasta.

Cisza była niezwykle głęboka. Nawet wiatr nie szeleścił trawą, a jedyny odgłos dochodził spod naszych kopyt, stawianych na twardej ziemi. Dobrze pamiętam noce spędzone z moim stadem, ale nigdy nie zwracałem uwagi na dźwięki tworzone przez owady i zwierzęta. Wtedy jednak, gdy tych odgłosów zabrakło, poczułem się bardzo nieswojo. Na dodatek moje nozdrza drażniło słone powietrze, którego nigdy nie czułem. Mój instynkt wyczuwał niebezpieczeństwo, ale jak miałem myśleć inaczej, kiedy właśnie wchodziłem w największe skupisko dwunożnych, jakie kiedykolwiek widziałem? Byłbym kłamcą, gdybym powiedział, że się nie bałem.

Każdy krok stawialiśmy z największą ostrożnością. Powoli mijaliśmy kolejne budynki, lecz z coraz większym trudem. Serce biło jaj szalone, instynkt kazał uciekać. Chciałem nie myśleć o tym co się stanie jak nas złapią, ale nie potrafiłem. Panika z wolna ogarniała moją duszę... Jednak Jabł-kowita szła pewnie, mimo, że wyczuwałem od niej strach jeszcze silniejszy od mojego. Momental-

Page 4: Soul: Mustang z Dzikiej Doliny 2 odc. 5

nie odezwał się we mnie duch rywalizacji. Ona miała być odważniejsza? Nie mogłem z nią prze-grać! Pozbierałem się w sobie i ruszyłem pewnym stępem, wyprzedzając ją o krok. Przemierzali-śmy kolejne metry, starając się unikać światła. Z każdą chwilą oboje mieliśmy nadzieje dostrzec na-sze stado. Ale nie wyczuwałem nawet ich zapachu. Czułem narastającą z każdą chwilą presje, moja chwilowa pewność słabła.

I nagle stało się! Szmer! O nie, staliśmy w świetle! Ukryć się! Nagły zryw. Bieg, do ciemno-ści! Odwracam się, widzę dwunożnego. Też nas widzi! Goni nas! Nie! Gdzie ciemność?! Jest! Wą-skie przejście pomiędzy budynkami! Wbiegamy, ukrywamy się.

Zatrzymaliśmy się, dysząc ciężko. Serce łomotał mi jak szalone, ale uspokajałem się. Ha! Tu nas nie dostaniesz! Wierzgnąłem wyzywająco przednimi kopytami. Dwunożny stanął na skraju światła... Przyglądał się nam dziwnym wzrokiem. My przyglądaliśmy się jemu. Jabłkowita ścisnęła się do mnie, bała się. Ale nie ja. Przecież nie był w stanie nic nam zrobić.

Co?! Wszedł w mrok! Jak!? Przecież nie mogą! Uciekamy! Szybko! Wypadamy z przejścia. Biegniemy po drewnie? Co? Koniec drogi! Zatrzymujemy się, prawie spadliśmy! Pomost się skoń-czył! Jesteśmy nad wodą! Wszędzie dookoła woda! Nie, pomost biegnie dalej w lewo! Ruszamy cwałem. Znów zakręca, w prawo!Wybiegamy po jakiejś rampie do góry! Drewniana ziemia, Ogra-niczona powierzchnia. Gdzie jesteśmy? Nie ważne, schować się! Tam, jakaś budka! Biegniemy! Wpadamy pod dach, przylegamy do rogu. Kładziemy się.

Oboje się trzęśliśmy. Byliśmy w pułapce. Mimo, że chcieliśmy uciec z tego strasznego mia-sta, nie mieliśmy odwagi się ruszyć. Nasłuchiwaliśmy dwunożnych, ale na szczęście nie nadchodzi-li. Za to inny dźwięk dotarł do mojej świadomości. Szum fal? Nagle zorientowałem się, że nami ko-łysze. Wcale nie czułem się z tym dobrze! Ziemia zawsze była prosta, stała! Dlaczego więc ta się kołysała!? Dopiero później uświadomiłem sobie, że przecież zrobili ją dwunożni. Wyglądało na to, że nie potrafią zrobić ziemi tak dobrej jak ta prawdziwa.

Czas mijał powoli, szczególnie dla mnie. Jabłkowitej kołysanie nie przeszkadzało, ale mnie doprowadzało do szału. Nie mogłem wytrzymać. Ten dwunożny co nas gonił... nigdzie go nie wi-dzieliśmy. Po za tym był jeden! Dopiero wtedy zacząłem się zastanawiać czemu w ogóle uciekali-śmy przed JEDNYM człowiekiem. Wstałem i ruszyłem do wyjścia z tego dziwnego miejsca. Już podchodziłem do rampy, po której wybiegliśmy, gdy nagle zobaczyłem dziesiątki ludzi, pracujący na pomoście poniżej. Na moment mnie wmurowało. Błyskawicznie wróciłem do naszej kryjówki. Jabłkowita widząc mój odwrót znów się położyła, śmiejąc się ze mnie w duch. Mnie kołysanie przestało przeszkadzać...

***

Mijały naprawdę długie godziny. Słońce w końcu powoli ogarniało świat swym blaskiem, lecz my ciągle tkwiliśmy uwięzieni. Rozpaczliwie chcieliśmy się wydostać z miasta, uciec od ludzi, ale nie mogliśmy. Instynkt kazał mi znaleźć rodzinę, a czułem, że była gdzieś w pobliżu. Nie mo-głem ich zostawić... Presja urosła, kiedy zaczęli pojawiać się dwunożni. W pierwszej chwili, gdy uj-rzałem grupę tych stworzeń, wychodzącą po rampie na tą dziwną, kołyszącą się ziemię, byłem pe-wien, że to po nas idą. Ale przeszli obok budki, nawet nie patrząc w naszą stronę. Nie wiedzieli, że ukrywamy się tuż pod ich nosem. Spojrzałem na jabłkowitą. Serce biło mi szybko, jej też. Nie wie-dzieliśmy co zrobić. Próbować uciekać, zostać? Przebywanie z własnej woli wśród tylu dwunoż-nych było stanowczo szaleństwem sprzecznym z naturą. Wtuliliśmy się w kąt, przylegając mocno do siebie. Mogliśmy tylko czekać i mieć nadzieję.

Ruch robił się coraz większy. Ludzie krzyczeli, nawoływali się. Rozlegały się dziwne dźwięki. Z naszego ukrycia widzieliśmy jak wielkie, białe fale spadały nagle z nieba, wydymając się na wietrze. Niestabilną ziemią zakołysało jeszcze bardziej. Coś się działo! Coś, co wcale byśmy nie chcieli, żeby się działo. Miałem okropne wrażenie, że nasza pułapka stała się jeszcze gorszą pu-łapką. Bałem się... Ale to nie był strach o życie... Tylko o przyszłość.

Nagle dość blisko usłyszeliśmy ludzką mowę:– Sholles! Miałeś zmyć pokład! Weź to w końcu zrób!

Page 5: Soul: Mustang z Dzikiej Doliny 2 odc. 5

– Młody, skocz no po wiadro!– Sam se skocz, grubasie jeden...

Nie podobał mi się już sam fakt, że te głosy rozbrzmiały tak blisko. Po prostu wiedziałem, że zaraz wejdzie do nas dwunożny. Myślałem, że się już pogodziłem z porażką i przygotowałem na brutalne liny, ale kiedy człowiek faktycznie wpadł do naszej kryjówki, mnie i Jabłkowitą ogarnęła paraliżująca panika. Nasze dusze w przerażeniu szarpały się, próbując zerwać cielesne więzy, ale ciała nie chciały słuchać. Oddychaliśmy płytko, serca biły jak szalone. Mogliśmy tylko wcisnąć się w kąt jeszcze bardziej, choć wydawało się to już niemożliwe...

Nagle dwunożny spojrzał na nas. W pierwszej chwili zamarł w bezruchu, przyglądając się niedowierzającym wzrokiem. Wyprostował się jednak wolno i wyszedł, niespuszczająca z nas oczu. Coś zazgrzytało... my byliśmy w stanie tylko drgnąć. Wyjście z budki zamknęło się niespodziewa-nie z hukiem, a nas ogarnęła kompletna ciemność i cisza.

W tym momencie coś we mnie pękło. Miałem dosyć. Musiałem uciec. Dwunożni byli zbyt straszni! Uciec, uciec, daleko! Wpadłem na zamknięte przejście. Kopnąłem raz, opierały się! Kop-nąłem drugi, to samo! Jabłkowita przyglądała się tylko w przerażeniu. Nawet nie zarżała. Ja roz-paczliwie kopnąłem trzeci raz. I czwarty, i piąty. Ale nie mogłem wyważyć przejścia! Zarżałem bła-galnie o pomoc...

I usłyszałem odzew! Zastrzygłem uszami. Jabłkowita zerwała się na równe nogi. Ja potrzą-słem niedowierzająco głową. Wcale nie spodziewałem się odpowiedzi! Zarżałem jeszcze raz. Woła-nie znowu nadeszło, stłumione, gdzieś daleko, ale zrozumiałe, wyraźne! Doskonale pamiętałem do kogo ten głos należał! Tylko jeden koń tak wołał! Mój ojciec! To był mój ojciec! Był tu gdzieś bli -sko! Czekał na mnie! Jaką ulgę wtedy poczułem, jak ulżyło mojej duszy... Nawet dwunożni przesra-li wywoływać u mnie panikę. Uspokoiłem się trochę...

Drzwi znowu zazgrzytały, ujawniając cały tłum dwunożnych. Dobra, myślałem, że się uspo-koiłem, ale wcale tak nie było. Wpadłem na tylną ścianę, byłem przerażony. Przysunąłem się do Jabłkowitej, do przyjaciółki. Co oni chcieli z nami zrobić?! Patrzyli się tylko i rozmawiali!

– Mówiłem, że widziałem dwa źrebaki w nocy! Mówiłem! Łyso wam teraz, co?! Łyso!– Oh! Zamknij się Willkinson. – Do stu beczek grogu. Skąd one się wzięły na statku?– Przybiegły za stadem, a jak?– Ale, że nikt nie widział jak wlazły na pokład?– Ja przecież widziałem, do cholery!– Willkinson miałeś się zamknąć!– Nie ważne teraz. Trza je do ładowni przedmieść. Pilnujcie, żeby nie wybiegły.

Jeden dwunożny wszedł do wnętrza, drzwi przymknęły się. Nie potrafiłem oderwać oczu od liny, którą trzymał w rękach. Podchodził powoli, ostrożnie, jak drapieżnik polujący na swą ofiarę... ale nie wyczuwałem od niego złych intencji. Przeszła mi przez głowę myśl, żeby walczyć, żeby nie dać się złapać... Ale nie czułem takiej potrzeby. Nie mogłem zrozumieć własnych uczuć, ale one wyraźnie mówiły: „Nic nie rób”. Nigdy jeszcze nie zignorowałem przeczucia i wtedy też nie mia-łem zamiaru.

Człowiek nałożył mi linę na szyję. Nie mogłem się oprzeć, żeby nie uciec łbem, ale on nie uderzył mnie, nie warknął... Po prostu mi założył linę na szyję.

– No już. Nic ci nie będzie. Zaraz trafisz do swoich kolegów...Pociągnął mnie łagodnie za szyję. W pierwszej chwili ruszyłem bez oporów, lecz nagle

ogarnął mnie strach o Jabłkowitą. Nie chciałem jej zostawiać! Zaparłem się, zarżałem strachliwie, wykręcając głowę w jej stronę. Kompletnie nie wiedziała co robić. Zarżała tylko bezradnie.

– Aaaa... Nie chcesz zostawiać siostrzyczki... Dajcie mi drugą linę!– Potrzebujesz pomocy?– Tylko linę.

Ktoś wsunął rękę do środka z liną. Dwunożny złapał ją i podszedł do Jabłkowitej. Mrucząc cicho uspakajające słowa, i jej założył pętle. Nie wiem, czy tego chciała, ale chyba zgodziła się na

Page 6: Soul: Mustang z Dzikiej Doliny 2 odc. 5

to za moim przykładem. Człowiek chwycił luźno obie liny do jednej ręki i otworzył drzwi. Wśród ludzi zapadła cisza, rozsunęli się. Szliśmy wolno za dwunożnym, kompletnie bez sprzeciwu. Zasta-nawiałem się, czy tak właśnie jest, jak się da złamać... Czy ja też miałem już te puste oczy? Chyba byłem w stanie się sprzeciwić, wykazać własną wolę, ale nie chciałem wtedy tego robić. Czułem, ze tak jest dobrze... Nic nie rób...

Człowiek poprowadził nas kawałek do jakiejś dziury, do której zeszliśmy po dość stromej rampie. Zniknęło niebo, zasłonięte przez drewniany sufit, po którym jeszcze chwilę temu sami cho-dziliśmy. Pojawiło się za to coś, co w tamtej chwili liczyło się dla mnie bardziej niż cokolwiek. Uj-rzałem konie... Moje stado. Moją rodzinę! Zamknięci byli w ciasnej zagrodzie, ale dwunożny pro-wadził nas właśnie do niej. Już za moment miałem wreszcie spotkać się z członkami mojego stada! Człowiek otworzył zagrodę i wszedł razem z nami. Inne konie zarżały na nasz widok, ucieszyły się! A dwunożnego się nie bały, choć nie podeszły do nas, kiedy człowiek stał przy mnie i Jabłkowitej. Zdjął liny z naszych szyi i wyszedł, mrucząc coś pod nosem. Jak tylko zatrzasnął bramę, natych-miast wlecieliśmy w sam środek naszych przyjaciół. Tak się ciszyłem! Nareszcie. Widziałem wszystkich, rozpoznawałem każdego! Aż nagle ujrzałem mego ojca i matkę. Podbiegliśmy do sie-bie, tyliśmy się! Matka wydawała się być taka wzruszona. Ojciec chyba dumny, choć widziałem ja-kiś żal w jego oczach, jakby zdawał się mówić: „byliście wolni. Po co tu przychodziliście”. Zarża-łem tylko krótko. Wróciliśmy PO was! Nie DO was.

I nagle coś zrozumiałem... Pewna myśl dotarła w końcu do mojej świadomości. Spojrzałem pytająco na Jabłkowitą, ale zajęta była witaniem się z innymi końmi. Wbiłem więc wzrok w słomę, po której stąpałem... Dobra, odnaleźliśmy resztę stada. Ale jak ja miałem ich uwolnić? To chciał mi powiedzieć mój ojciec... Znowu utknęliśmy.

***

Kołysane było nie do zniesienia. Byliśmy uwięzieni na dobro. Brakowało mi słońca i świe-żego powiewu powietrza. Czas leciał niemiłosiernie wolno. Czy mogło być gorzej? Jedyne pocie-szenie znajdywałem w myśli, że znów jestem z moją rodziną... ale to nie było to, czego oczekiwała moja dusza. Mieliśmy wrócić do naszego Domu, a ja czułem, że się od niego oddalamy. Zrezygno-wany opadłem na słomę. Wszystko poszło nie tak jak miało być! Czemu?!

Podszedł do mnie ojciec. Parsknął cicho, dodając otuchy. Wstałem od niechcenia. To nie tak, że się poddałem... po prostu byłem zirytowany. Moja uszy same kładły się na szyję i nie za specjal-nie miałem ochotę na kontakt z jakimkolwiek koniem, właśnie po za moim ojcem. Ale nagle obok wyłoniła się znikąd matka. Otarła łbem o mój grzbiet. No... w sumie to srokata klacz też mnie nie irytowała. Chyba poczułem się lepiej. Byłem wdzięczny moim rodzicom, po prostu za to, że byli. Razem byliśmy w stanie przetrwać wszystko. Nie mogłem też zapomnieć o Jabłkowitej... Akurat patrzyła się na mnie, stojąc kawałek dalej. Zastanawiałem się, kim stał się dla mnie ten koń. Pod-szedłem do przyjaciółki. Czy mogła być dla mnie kimś więcej? Patrzyliśmy sobie w oczy... Tyle już razem przeszliśmy. Tyle kilometrów razem przemierzyliśmy... Zetknęliśmy się delikatnie nosami. Wszystko dookoła znikło, moje serce przyspieszył. Ogarnęło mnie niesamowite uczucie... Tak wspaniałe i ciepłe. Uczucie do Jabłkowitej...

Nagle coś strzeliło, umysł wrócił do rzeczywistości. To dwunożni wrzucali nam tą ich uschniętą trawą. Dopiero wtedy poczułem jaki jestem głodny. Mimo, że dalej nie przepadałem za sianem, w tamtym momencie wcale nim nie pogardziłem. Wspólnie ruszyliśmy, aby zjeść.

Czas dalej płynął wolno, kiedy było się uwięzionym, ale z przyjaciółmi łatwiej było znieść nieznośnie przemijające godziny. Od czasu do czasu pojawił się dwunożny, spoglądając na nas znu-dzonym wzrokiem, czasami zakołysało bardziej niż zwykle. Po wielu minionych chwilach znów dali nam trochę siana, które zniknęło trochę zbyt szybko jak na nasz gust. W końcu też poczułem znużeniu... Nie byłem w stanie stwierdzić, czy jest noc czy dzień i mój umysł buntował się nieco przed snem, szczególnie w miejscu, którego nie znałem. Ale w końcu zasnąłem, wiedząc, że czuwa nade mną mój ojciec i matka.

Dawno nie miałem tak spokojnego snu. Śnił mi się wspaniały widok, w którym to galopo-wałem po nieskończonym oceanie, razem z Jabłkowitą przy boku. Gdzieś tam w tle znikał statek,

Page 7: Soul: Mustang z Dzikiej Doliny 2 odc. 5

z którego dopiero co uciekliśmy. I byliśmy wolni. Nic już nam nie mogło zagrozić, kiedy w naszych żyłach płynęła krew dzikich mustangów. Właśnie ta krew przypominała mi ciągle kim jestemi ostrzegała, żebym nie zapomniał. Ale zatrzymałem się nagle... Już nie pamiętałem o czym mam pamiętać. Woda powoli zaczęła mnie pochłaniać, a ja nie mogłem nic zrobić. Jabłkowita tylko mi się przyglądała, choć ja rżałem rozpaczliwie o pomoc. Nagle ocean przykrył mnie całego i zacząłem spadać w bezdenną otchłań.

Lecz leciałem zaledwie krótką chwilę, gdy nagle znalazłem się w bardzo znajomym mi miejscu. Soczyście zielona trawa, nieskończone równiny. Lekki powiew gorącego powietrza i tętent kopyt dziesiątek koni. To był mój Dom. Miejsce w którym się narodziłem i do którego należałem. Znów do niego wróciłem, żebym mógł radować się wolnością i spokojem! Widziałem w oddali moje stado, które pasło się spokojnie. Ile to już czasu minęło od tamtej chwili? Doskonale pamięta-łem ten moment mojego życia i smutek mnie ogarniał, że zaraz wydarzy się coś, czego nie mogę powstrzymać... Nagle obok mnie przebiegłby bułany mustang, przywódca całego stada, mój ojciec. Miał obowiązek sprawdzić co to za głos wszyscy usłyszeliśmy... Rżenie wołające o pomoc znów rozległo się w powietrzu... Moment później ludzie złapali dumnego mustanga.

Pokłusowałem dalej, śladem swoich wędrówek, choć zboczyłem z trasy, kiedy ja i Jabłkowi-ta rozdzieliliśmy się. Chciałem zobaczyć jak wyglądała jej przygoda. Widziałem jak podążała śla-dem swoich rodziców, jak daje się złapać w czymś, co ludzie nazywają fortem. Widziałem jak prze-trwać pomaga jej dwunożny. Znów podjąłem próbę zrozumienia tych stworzeń, ale zawiodłem... Spodziewałem się tego.

Jabłkowita przechodziła akurat przez duży, pusty plac, mijając mojego ojca, uwięzionego przy drewnianym słupku. Obok stał drugi drąg, do którego przywiązany został ten sam dwunożny, co mnie uratował. Wartki Potok, tak się zwał... W głowie wirował mi słowa „Trzy dni... bez żarciai wody.”

Ruszyłem dalej. W mojej pamięci utkwił jeden szczególny moment podróży. Galopowałem chwilę, żeby w końcu dotrzeć do chwili, w której spotkałem się z Jabłkowitą, po miesiącu rozłąki. To było naprawdę niezwykłe przeżycia. Kiedy patrzyłem, jak biegnę z moją przyjaciółką przez las, moje serce znów ogarnęły te same uczucia, co wtedy. Zamknąłem oczy, rozkoszując się spokojem, który ponownie mnie ogarnął... Charknąłem cicho, skrobiąc nieznacznie kopytem o ziemię. Wie-działem, ze stoi obok. Wiedziałem, że też przygląda się nam z przeszłości.

Razem z Jabłkowitą ruszyliśmy dalej, biegnąc dokładnie tak jak kiedyś, przemierzając góry. Wilki nie sprawiały strachu, góry nie męczyły. Przez moment galopowaliśmy razem z końmi, które uwolniliśmy zuchwale spod jarzma ludzi... I znów znaleźliśmy się w mieście ludzi. Znów wbiegli-śmy na ich statek, próbując ukryć się przed tym, co nieuniknione. Choć wiedziałem jak to się skoń-czy, miałem znów nadzieję, że się uda jakoś przetrwać.

Razem zeszliśmy pod pokład, do zagrody w której dwunożni nas więzili. Przeniknęliśmy przez ogrodzenie i stanęliśmy obok siebie, przytulając się czule... Ahh. To jest tak niesamowite uczucie... Staliśmy tak już do końca naszego snu... Pisk orła rozległ się w powietrzu. Pamiętasz już?! Nie zapomnij. Nie zapomnij kim jesteś! Nie zapomnij jaki masz cel! Pamiętaj! Pisk orła znów wypełnił uszu...

Obudziłem się nagle. Rozglądnąłem się, nie bardzo wiedząc co jest snem, a co jawą. Nie mogłem się temu nadziwić, ale choć doskonale pamiętam, ze zasnąłem sam, obudziłem się z Jabł-kowitą przy boku... Przytuliłem się do niej...