Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

34
JORDANIA Z AMMANU DO AKABY Rafal Sitarz

description

Blog z podróży po Jordanii - z Ammanu do Akaby.

Transcript of Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

Page 1: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

JORDANIAZ AMMANU DO AKABY

Rafał Sitarz

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

Page 2: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W powszechnym mniemaniu Jordania jest synonimem pustyni i Beduinów podróżujących między oazami. Więkoszość przybywających turystów odwiedza świątynie w Petrze, aby następnego dnia wrócić na wypoczynek do jednego z kurortów w Egipcie, uznając że widzieli już wszystko. Nic bardziej mylnego. Stolica – Amman, stanowiła ważny ośro-dek tysiące lat temu, a nawet została wymieniona w Biblii pod nazwą Rabat Ammon. Miasto przeżyło chwile chwały i upadku, aby w 1921 roku z opuszczonego wówczas, małego miasteczka stać się stolicą Transjorda-ni, a w 1946 Jordanii. Pomimo licznych kon�iktów nękających kraj w ostat-nich latach, obecnie można go uznać za w miarę bezpieczny i spokojny. Wynajętym, starym samochodem z klimatyzacją, której działanie należało stymulować uderzeniami pięścią w kokpit i kopaniem w podłogę ruszamy

na krótki, ale intenstywny objazd kraju.

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

Page 3: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

Page 4: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

Targ w Ammanie.Przed zachodem słońca uliczki

zapełniają się gospodyniami. Owoce,warzywa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest

bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedawcówzachwalających swoje towary, ciągnie

się kolejka klientów.

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

Page 5: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

Rzut oka na Amman.Stolica została rozlokowana na wzgórzach, ale

znaczna jegj część leży w zakurzonej dolnie.Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia

domami górują smukłe minarety licznych

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

Page 6: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

Widok na Amman.Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała sięCytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Herkulesaz której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, orazmogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzówrzymski teatr.

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

Page 7: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

Jarash

Page 8: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

JarashNad owalnym forum otoczonym kolumna-mi góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją licznekolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań.

Page 9: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

W drodze nad Morze Martwe.Pustynną drogą jedziemy wśród piaskowychskał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się

to znów opada wśród poszarpanych skał.

Page 10: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

Przedmieścia Madaby.Trąby powietrzne unoszące się nad

polami ze zbożem.

Page 11: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

Z rzadka przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okolicy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu.

Page 12: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

Page 13: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

Poruszając się z góry Nebo na południe, nieustannie uderzamy w kokpit aby zachę-cić klimatyzację do współpracy, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret.

Page 14: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

Page 15: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

Page 16: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

Skarbiec w Petrze.Na małym placu przed budowlą rozłożyli sięsprzedawcy paciorków, oraz właścicielegamalun, czyli wielbłądów z którymi turyściuwielbiają sobie robić zdjęcia.

Page 17: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

Skarbiec w Petrze.

Page 18: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

Petra – postój taksówek.Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali

specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lubosiołka i powolnie, ale względnie wygodnie

(kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto.

Skarbiec w Petrze.

Page 19: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

Poruszając się z góry Nebo na południe, nieustannie uderzamy w kokpit aby zachę-cić klimatyzację do współpracy, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret.

Petra.Widok na dolinę z grobowców

Page 20: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

Sklepik z pamiątkami w Petrze.

Page 21: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

Page 22: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

Z Petry do Wadi Rum.Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczyć skalistej pustyni z niewyso-kimi, postrzępionymi wzniesieniami, aby w końcu opaść i prowadzić nas na południe kraju w kierunku morza.

Page 23: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

W kierunku Wadi Rum.Kolory skał zmieniają się z wypalonego żółtego i jasno brązowego na żółty i czerwony.Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilkakilometrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę.

Page 24: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

Osada w Wadi Rum.Wśród rozpadających się budynków stoi mały

meczet, a obok niego antena z nadajnikami-sieci komórkowych, dzięki czemu zasięg jest

w tym miejscu lepszy niż w wielu miastach europejskich.

Page 25: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

Na skraju pustyni.Osada to zlepek niskich zaniedbanych budynków pomiędzy którymi zostały położone ostatnie kawałki asfaltu, na końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochodzy, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej pomysłowości właścicieli.

Page 26: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

Sklepik z pamiątkami w Petrze.

Page 27: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

Wadi Rum.Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, akolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeźbione wpiaskowcach przez wiatr.

Page 28: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

Most skalny w Wadi Rum.

Page 29: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

Impreza u Beduinów w Wadi Rum.

Page 30: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

Page 31: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

Page 32: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

Na pustyni w Wadi Rum.

Page 33: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012 Jeden z siedmiu nowych cudów świata.

Słynny Skarbiec w Petrze widziany międzyskałami kanionu.

Page 34: Rafał Sitarz - Z Ammanu do Akaby

W Ammanie mieszka obecnie połowa z czte-romilionowej populacji Jordanii. Pierwszą rzeczą która rzuca się w oczy jest jego położ-nie. Stolica została rozlokowana na wzgó-rzach, ale znaczna jej część leży w zakurzonej dolinie. Nad niskimi, zbudowanymi z białego kamienia domami górują smukłe minarety licznych meczetów z których nawoływania imamów do modlitwy słychać w całym mie-ście. Rzeka samochodów przelewa się wąski-mi uliczkami wśród dźwięku klaksonów i pogróżek kierowców, którzy szczodrze obda-żają się przekleństwami. Wszechobecne na każdym skrzyżowaniu uzbrojone po zęby wojsko przypomina o napiętej sytuacji w regionie. Grube mury otaczające o�agowane budynki rządowe, oraz ochrona z karabinami maszynowymi tworzy w subtelny sposób dystans między władzą, a obywatelami. To wszystko jest już w pisane w krajobraz Bliskie-go Wschodu. Na wzgórzu Dżabal al Quala rozlokowała się Cytadela, a w pobliżu rzymska Świątynia Her-kulesa z której widać korki paraliżujące ruch w stolicy, oraz mogący pomieścić prawie sześć tysięcy widzów rzymski teatr. Obecnie ruiny to właściwie kilka okazałych kolumn, ale nie

przeszkadza to licznie odwiedzającym to miej-sce wycieczkom. Pomimo długiej i bogatej historii, w miasto nie oferuje zbyt wielu typowo turystycznych atrakcji. Na dosyć krót-kiej liście zabytków znajdują się właściwie same pozycje związane z czasami rzymskimi, a wyjątkiem jest Jordańskie Muzeum Archeolo-giczne. Kręcąc się po mieście odnoszę wraże-nie, że wycieczki zorganizowane odwiedzają wiele z punktów z pewnego rodzaju poczucia obowiązku, a nie faktycznej atrakcyjności danego miejsca. Nie zmienia to faktu, że miasto posiada swój specy�czny charakter i urok, który wielu osobom może przypaść do gustu.

Miejscem gdzie odruchowo kieruję pierwsze kroki jest tradycyjny targ – Suk, który w przeci-wieństwie do wielu spotykanych w pobliskim Egipcie, oferuje głównie towary przeznaczone dla mieszkańców, a typowe stragany z pamiąt-kami stanowią zdecydowaną mniejszość. Kró-lują sklepy z tradycyjnymi ubraniami dla kobiet – długie, jednoczęściowe, proste suknie i dodatki. Ewentualnie do kreacji można dobrać hustę. Zdecydowanie promowany jest hidżab, czyli tradycyjny, skromny sposób ubie-rania się, który nie znajduje uznania w naszym

pełnym przepychu hotelu. Mniej więcej po środku ulicy wzdłuż której rozłożył się targ, znajduje się meczet króla Husajna pod którym wieczorami kwitnie interes związany z pilnowaniem butów wiernych, a także można spotkać przenośny sklep z książkami. Jego właściciel przywozi towar w wózku skle-powym, wysypuje go na stos przed wej-ściem, aby po kilku minutach ruszyć na objazd okolicznych uliczek i wkrótce wrócić. Każdy próbuje na swój sposób zarobić kilka dinarów.

Na targu można kupić właściwie wszystko czego potrzeba do życia, chociaż jego formę można uznać za delikatnie inną niż Europej-czyk mógłby się spodziewać. Każda z ulic, lub jej część ma przyporządkowaną specjaliza-cję. Na tyłach meczetu rozciąga się targ z żywnością. Przed zachodem słońca uliczki zapełniają się gospodyniami. Owoce, warzy-wa, słodycze, wonne przyprawy – oferta jest bogata, a wśród przekrzykiwań sprzedaw-ców zachwalających swoje towary, ciągnie się kolejka klientów. W tym miejscu spędzam wieczorne godziny. Kręcąc się spokojnie między straganami i przystając w bramach można wtopić się w otoczenie i obserwować barwny tłum.

Na pobliskiej ulicy kwitnie handel elektroni-ką, a w przeważającej części telefonów komórkowych. W małych sklepach wzdłuż ulicy można dostać zarówno najnowsze, jak i mniej aktualne modele. Pomiędzy wygląda-jącymi na oryginalne artykułami, można zna-leźć istne perełki takie jak produkty �rmy „Sally Emerson“ (czcionka napisu i stylizacja na pierwszy rzut oka to Sony Ericsson), czy też modele Nokii o których istnieniu skandy-nawski producent nie ma zapewne pojęcia. Tak więc trudno stwierdzić pochodzenie pozostałych produktów i uwierzyć w tym otoczeniu, że będą działały dłużej niż kilka tygodni, a nawet dni. Wzdłuż ulicy rozłożyli

się wprost na chodniku sprzedawcy używa-nych telefonów. Większość proponowanych przez nich aparatów posiada głównie war-tość muzealną, a obrażenia które poniosły podczas wielu lat służenia wcześniejszym właścicielom pozwalają wątpić w ich spraw-ność Sprzedawcy siedzą na ulicy z kilkoma sztukami telefonów położonych na skraw-kach materiału. Długo zastanawiam się czy ktokolwiek może kupić takie wraki, a także czy handlarze siedzą na ulicy z faktyczną per-spektywą zarobku, czy też robią to dla samego faktu handlowania. Ale skoro poświęcają swój czas to znaczy, że muszą być na towar nabywcy, a sam interes jest opłacal-ny. Handlarze uliczni dopełniają ofertę skle-pów. Ceny wielu produktów w sklepach spo-żywczych, czy z AGD są porównywalne z tymi w Polsce, czasami są trochę niższe, a w innych przypadkacj wyższe. Liczna grupa mieszkań-ców nie jest w stanie pozwolić sobie na wydatek kilkuset dolarów na nowy sprzęt, więc targ uliczny stanowi ich naturalny wybór i jedyną możliwość zakupu wymarzo-nych urządzeń. Bez konkurencji w swojej klasie są sklepy z podróbkami. Nigdzie wcześniej nie spotka-łem tak kulturalnych sklepów (to już nie są stoiska) z podrabianymi towarami, płytami z muzyką i grami. Wszystkie są dosłownie zasy-

pane od podłogi aż do su�tu poukładanymi jedno na drugim pudełkami. W ofercie znajdu-ją się kompakty i DVD z muzyką lokalną, zagra-niczną, �lmy w tym wiele takich które nie miały jeszcze premiery w Polsce. Są także sklepy z podrabianymi akcesoriami do gier. Rozpoczy-nając na słuchawkach, poprzez różnego rodza-ju drobiazgi na gitarach i perkusjach podłącza-nych do konsoli kończąc. Jest to swojego rodzaju nowość. To już nie jest ordynarne kopiowanie płyt, w tym przypadku jest to cały przemysł. Do produkcji urządzeń potrzebne są wielkie fabryki, a nie przydomowe warsztaty. Pudełka w których są sprzedawane przedmio-ty są wykonane perfekcyjnie. Jedynie ceny sugerują, że produkt nie może być oryginalny. Sprzedawcy są wyjątkowo uczciwymi ludźmi jak na piratów. Dbają o klienta i o dobre imię prowadzonego przez siebie interesu. Potra�ą poinformować, że posiadają taką, a taką grę i mogą ją sprzedać, ale się nie uruchomi ponie-waż nie mają jeszcze programów zdejmują-cych zabezpieczenia. Najwyższe standardy dbałości o satysfakcję klienta. Pozazdrościć uczciwości.

Zaraz nieopodal na placu wyglądającym, jak powstały po wyburzeniu budynku, roz-lokował się targ z meblami. Pod gołym niebem wystawione zostały wszelkiej wiel-kości drewniane komody, stoły, stoliczki, krzesła i wyposażenie domów. W wielu przypadkach określenie czy sprzedawany artykuł jest nowy, czy używany jest niewy-konalne. Licząc na znalezienie perełki odwiedzam targ kilkukrotnie, ale niestety bez powodzenia. Wiele z oferowanych tam przedmiotów ucierpiała w wyniku desz-czów, a ich wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Tak samo jak w przypadku oferty telefonów komórkowych – targ jest tańszą alternatywą dla sklepów. Warto dodać, że w salonach ceny są w przeważa-jącej części wyższe niż w Polsce i przy śred-nich zarobkach niższych niż u nas, więk-szość Jordańczyków nie może sobie pozwolić na zakup mebli z salonu. Widok stojących po środku ulicy wirtualnych pomieszczeń – na przykład kanapy, dwóch foteli, stołu plus szafy i lampy ustwionych w kształt pokoju robi na pierwszy rzut oka

dziwne wrażenie. Jordania jest nadal w sosunku do Europy krajem dosyć egoztycz-nym, w pozytywnym tego słowa znaczeniu

Zakupy na miejscowym targu stanowią dla wielu jedną z przyjemności podczas wizyty w krajach arabskich (pozostali uznają ją za torturę). Mijając meczet Króla Husajna po prawej stronie i idąc wzdłuż głównej ulicy dochodzi się do starego teatru rzymskiego w którym nadal odbywają się przedstawie-nia. Prowadząca do niego brukowana ulica jest obowiązkową pozycją, którą można znaleźć w każdym przewodniku po Amma-nie. Na zdjęciu wygląda na dosyć długą, a w rzeczywistości ma nie więcej niż sto metrów. W pobliżu rozlokowały się sklepy i stragany nastawione na licznie przyjeżdża-jące zorganizowane grupy turystów. Oprócz typowych dla targów arabskich przedmio-tów takich jak naczynia, medaliki, stare świeczniki (lub na tak wyglądające, a trzeba przyznać  e jJordańczycy są  mistrzami w podrabianiu antyków), niezliczone ilości szkatułek, oraz stare monety, można znaleźć na przykład pliki banknotów z podobizą Saddama Husajna, które straciły wartość po wojnie w Zatoce Perskiej. Innym niepowta-żalnym ‚souvenirem‘ są talie kart ze zdjęcia-mi osób z otoczenia irackiego dyktatora poszukiwanych swojego czasu przez rząd USA. Karty zostały wydane przez Ameryka-nów i były rozdawane żołnierzom, aby w czasie gry podświadomie uczyli się rozpo-znać poszukiwane osoby. Z publikacji na ten temat wynika, ż sposób okazał się dosyć skuteczny. Na straganach można dostać nowe, zafoliowane talie, a na opakowaniach widnieje dumnie napis, że zostały wydane przez CIA i zapewne dla graczy mogą stano-wić pewnego rodzaju rarytas, lub cieka-wostkę. Ogólnie można znaleźć wiele pamiątek po Saddamie Husajnie, którego odbiór jest zdecydowanie inny niż w Euro-pie. Spotkani ludzie nie widzą w nim dykta-tora, który zaatakował kurdyjskie wioski, ale gospodarza, który dbał o interes sąsiadów,

dostarczał tanie paliwo i zapewniał pracę (pew-nie inne zdanie mają na ten temat mieszkańcy Iraku). Propoganda była prowadzona z przeciw-nej strony, niż ta która dociera do nas w Polsce. Jak widać całkiem skutecznie. Liczna grupa mieszkańców Jordanii żyje nieustannymi kon-�iktami z Izraelem. Niepokoje wstrząsające regionem i ślady przez nie zostawiane są ciągle żywe. Słyszymy opowiadanie o rodzinie, która mieszkała w Bagdadzie i przeżyła w nim pierw-szą wojnę w Zatoce Perskiej. W czasie drugiej wojny, część rodziny wyjechała do Jordanii, a druga do Palestyny. Od tego czasu rodzina nie może spotkać się w komplecie. Przebywający w Jordanii nie otrzymają wizy przez Izrael (najwy-żej jedna osoba), a wyjazd nawet na kilka dni z Palestyny uniemożliwiłby powrót do miejsca zamieszkania. Polityka polegająca na izolacji trwa. Tego typu historii można usłyszeć więcej na każdym rogu ulicy. Powoduje to nie tylko

napiętą sytuację polityczną, ale także szczerą niechęć ludzi do sąsiadów, co zapewnie będzie trwać przez najbliższe pokolenia.

Kultura handlu znacznie różni się od tej pre-zentowanej na przykład w Egipcie, czy Maroku, a daleko jej do perfekcji osiągniętej w Indiach, gdzie można jej nadać status sztuki. Bardzo często pierwsze podawane ceny są zbyt wysokie, a handlarze nie są skłonni do ustępstw. Wylewające się z autokarów grupy turystów kupują pośpiesznie, negocjują nie-dbale (o ile w ogóle), a że przeważająca ich część zarabia w euro, tak więc nie zauważają, że zapłacenie za małe drewniane pudełko 80 EUR jest delikatnie mówiąc niekorzystną dla nich transakcją. Pod tym względem odczu-wam lekki niedosyt i rozczarowanie. Sprze-dawcy często wzruszają ramionami nie podej-mując nawet wysiłku negocjacji. Wiedzą, że pomimo zawyżonych i nieadekwatnych do zarobków w kraju cen i tak znajdą zagranicz-nych nabywców na swoje towary.

Na północ od Ammanu, w odległosci nie-całych 90 kilometrów znajduje się miasto Irbid. Trzecie pod względem wielkości, położone w pobliżu granicy z Syrią, nie należy do często odwiedzanych przez turystów. Z mapy wiszącej na korytarzu pobliskiego Uniwersytetu Technicznego wynika, że w Irbid znajdują się ruiny rzym-skie. Jednak bardziej znane miejsce z tego typu zabytkami leży w połowie drogi między miastem, a stolicą. Jarash. Na północ z Ammanu prowadzi dobrze utrzy-mana droga szybkiego ruchu. Licznie roz-stawione posterunki policji z radarami zniechęcają od szybkiej jazdy (podobnież tutejsi stróże prawa różnią się znacznie od polskich i nie przyjmują prezentów). Droga ciągnie się przez suche pola wypalone słońcem, a żółte trawy łudząco przyponi-nają krajobraz południowej Hiszpanii.

Jarash założone prawdopodobnie około IV w. p .n. e. może się obecnie poszczycić doskonale zachowanymi ruinami rzymski-

mi. Przed wejściem rozlokował się mały, ale przyjemny targ dla turystów. Drobiazgi, koszul-ki, kubeczki i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy sprzedają się doskonale. Wejście do zabytków kosztuje kilkakrotnie więcej dla przyjezdnych niż miejscowych, ale nie jest to obecnie rzad-kość. Faktycznie zabytki są pokaźnych rozmia-rów i w dobrym stanie, dzięki czemu pozwalają zwiedzającym wyobrazić sobie wielkość miasta w przeszłości. Nie należą do grupy miejsc w którym przewodnicy opowiadają: „jeżeli dobrze się przyjżeć to można znaleźć kamienie będące dawno temu drogą, a tuaj wszędzie stały domy, ale już ich nie ma.“ Zabu-dowa jest w doskonałym stanie. Wśród ruin znajduje się Świątynia Zeusa, forum otoczone licznymi kolumani, a także am�teatr. Przewod-niki poświęcają Jarash po kilka stron opisu. Fani rzymskich ruin nie będą zawiedzeni. Laicy? Będąc w pobliżu warto zboczyć z drogi i spędzić godzinę, lub dwie, lecz bez dokładnej znajomości historii i kultury okresu panowania rzymskiego trudno uchwycić większość szcze-gółów. Nad owalnym forum otoczonym

kolumnami góruje świątynia, a z placu prowadzi główna droga antycznego miasta – cardo maximus wzdłuż której stoją liczne kolumny oraz fundamenty dawnych zabudowań. Całość wygląda imponująco, lecz jest jednym z wielu tego typu miejsc jak na przykład Volubilis w Maroku. Jarash można polecić fanom tego typu miejsc, lub osóbom które nie widziały zbyt wielu riun rzymskich.

Jarash służy nam za wskazówkę na resztę pobytu w Jordanii. Autorzy przewodników rozpisują się na temat licznych zamków rozsianych pod całym kraju. Szukając szczegółowych informacji na ich temat w internecie znajduje się pojedyncze zdjęcia niewielkich budynków na pustyni. Uświa-damia nam to fakt, że jeżeli droga nie będzie przebiegała obok jednego z wielu zamków to zbaczanie ze szlaku w celu zobaczenia go może nie być warte poświęconego czasu. Pomimo ich wielkie-go znaczenia w przeszłości, obecnie są niewielkimi, porzuconymi wśród piasków budowlami.

Zniszczonym, chocaż na pierwszy rzut oka wyglądającym przyzwoicie Nissanem jedziemy z Ammanu na południe w kierunku Morza Martwego, aby dotrzeć do doliny Wadi Rum. Rezerwujemy samo-chód przez internet w Herzu, ale gdy idzie-

my go odebrać okazuje się że punkt jest otwarty, ale... zamknięty. Dni pracujące w Jordanii są przesunięte w stosunku do euro-pejskich. Weekend zaczyna się w piątek, a jako że w momencie, gdy chcemy odebrać pojazd jest właśnie ten dzień to obsługa ma wolne. Koniec końców dostajemy samochód, które-go zaletą jest to że jeździ (niezaprzeczalna), a delikatną niedogodnością ledwie działająca klimatyzacja. Znajdujemy sposób na zmobili-zowanie jej do działania. Należy przyłożyć pię-ścią w kokpit, kopnąć kilka raz w podłogę, albo z boku na wysokości radia. Nawiew włącza się i do pierwszego wstrząsu działa. Po kilku godzinach jazdy bolą nas pięści od licz-nych zachęt kierowanych pod adresem klima-tyzacji.

Pustynną drogą jedziemy wśród skał nad Morze Martwe. Trasa to wzonosi się to znów opada wśród poszarpanych skał. Oznaczenia drogowe są specy�czne, często wskazówki na dane miasto znikają bez śladu i nie pojawiają się już więcej. Dzięki temu mamy okazję zajrzeć do kilku miejsc które nie znalazły się w pierwot-nym planie. Mijając wioski, oraz pola ze zbożem unoszącym się w trąbach powietrznych dojeżdżamy do miasta Madaba znanego z racji odkrycia w nim mozaiki przedstawiającej mapę Palestyny i Dolnego Egiptu. Kierujemy się na połu-dnie w kierunku Morza Martwego. Droga to pnie się ku górze to znowu opada

wśród dziesiątek zakrętów. Na południe od Madaby nie mijamy już miast, a nawet wiosek, a jedynie z rzadka rorzucone wśród skał namioty przed którymi stoją zniszczone samochody i nieliczne wielbądy.

Morze Martwe to właściwe nie morze, lecz naj-niżej położone jezioro na Ziemi – 418 m p. p. m. Z racji zasolenia sięgającego 36% w morzu nie ma życia organicznego. Człowiek także nie jest w stanie zbyt długo wytrzymać w gęstej jak zupa wodzie, która w zasadzie można uznać za roztwór oblepiający skórę. Na włosach zostają grudki soli, a kontakt z oczami jest niebezpiecz-ny. Legendarna jest wyporność wody. Z trudem można położyć się na brzuchu (jeżeli ktoś ma ochotę spróbować metalicznego smaku roz-tworu), ponieważ jest się odkręcanym niewi-doczną siłą na plecy. Zatrzymujemy się na par-kingu przy którym brzeg jest na tyle łagodny, że bez problemu można zejść nad wodę. Jordań-czycy zorganizowali w tym miejscu dobry inte-res, budując basen, i kilka pryszniców, a teraz pobierają po blisko 20 USD za wejście, które chcąc, nie chcąc płacimy. Konieczny po kąpieli jest prysznic, w przeciwnym razie po kilku minutach od wyjścia z wody ma się wrażenie, że skóra się łamie i piecze. Z powodu ciągłego parowania lustro wody nieustannie obniża się, a sól zbiera się na brzegach. Kilkanaście minut kąpieli zdecydowanie wystarcza. Trudno jest dłużej wytrzymać w ciepłej przesolonej zupie.

Wąską, krętą drogą prowadzącą wśród skał mijamy z rzadka rozrzucone namioty Beduinów. Jeden z wierzchołków to góra Nebo. Według wierzeń to właśnie z niej Mojżesz miał zobaczyć Ziemię Obiecaną, lecz nigdy jednak do niej nie dotarł. Jak zostało napisane w Starym Testamencie:

„Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo,na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha.Jahwe zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan,całą Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, (...)Tam w krainie Moabu umarł Mojżesz (...),

a nikt nie zna jego grobu aż po dziś dzień.“

Obecnie na szczycie znajduje się sanktu-arium Mojżesza i park. W sumie gdyby nie fakt, że jest to miejsce istotne z punktu widzenia wiary to mało kto by je odwiedził. W dole doliny widać kilka namiotów, a poza nimi brak oznak życia. Nawet nie rozwinął się w tym miejscu handel nastawiony na pielgrzymów. Jeżeli miejscowi doszli do wniosku, że nie da się dobrze zarobić w tym miejscu znaczy, że faktycznie niewiele można w tej okolicy zobaczyć.

Poruszając się dalej na południe, nieustan-nie uderzając w kokpit dopingując do pracy klimatyzację, mijamy pojedyncze namioty, czasami w oddali widać wystający nad pustynię minaret. Sporadycznie przy drodze stoi buda w której można dostać ciastka i wodę. Każde z tych miejsc jest punktem spotkań towarzyskich całej okoli-cy. Starsi dysktują oparci o ścianę, a dzieci biegają bez celu. W nocy dojeżdżamy w okolice Petry – najbardziej turystycznego rejonu Jordanii. Po zachodzie słońca mia-steczko pustoszeje, a jedynymi miejscami gdzie można spotkać ludzi są kawiarnie i hoteliki. Zatrzymujemy się przed jednym z nich, który nie wygląda na przesadnie drogi. Próbujemy szczęścia. „Do you have cheap rooms?“ „Yes, sir – 200 USD“. Faktycznie tanio jak na hostel. Próba negocjacji. Nieudana. Szybki zwrot na pięcie i po kilku krokach słychać okrzyki. Pada pytanie: „are you looking for a cheap room?“, „Ahmmm“. Prze-cież o to padło pytanie czterdzieści sekund wcześniej. Facet na recepcji wita się ponow-nie jakbym właśnie wszedł, a nie wychodził. „Yes sir, we have cheap rooms“. Doskonale. 5 USD można uznać za atrakcyjną cenę, szcze-gólnie w tego typu miejscu. Scenka przypo-minała akcję z teatrzyku dla dzieci, ale tutaj właśnie w ten sposób robi się interesy.

Petra, czyli z arabskiego „skała“ to miejsce

niezliczonej ilości wycieczek organizowa-nych przez zarówno małe jak i wielkie biura podróży. Większość turystów przyjeżdża z Egiptu na jeden, lub dwa dni i zawraca pośpiesznie na plaże. Wiele osób pyta się „Petra? Hmm to tam był Indiana Jones?“. Jeżeli można to uznać za podstawowy odnośnik i wyznacznik atrakcyjności tego miejsca to odpowiedź brzmi twierdząco. Tak na prawdę to Petra zdobyła sławę dzięki wykutym w skale monumentalnym budowlom, oraz bogatej historii. Wyjątko-wo charakterystyczna jest droga prowadzą-ca do Skarbca widocznego na wszystkich pocztówkach z Jordanii – idzie się długim, wysokim i wąskim kanionem, aby wyjść na mały plac na którym stoi wykuta w skale fasada z kolumnami. Historia miasta różni się od losów sąsiadów, których ziemie prze-chodziły z pod jednego panowania pod kolejne, albo upadały. Petra była stolicą państwa Nabtejczyków, które dzięki lokali-zacji na szlakach handlowych z Arabii do

Syrii, oraz z Egiptu do Indii czerpało zyski z zaopatrywania karawan w niezbędne pro-dukty, a także nakładało na nie liczne opłaty. Miasto broniło się przed licznymi najazdami, nie poddało się także rzymskie-mu cesarzowi Oktawianowi, ani zakusom ze strony Kleopatry, co pozwala wniosko-wać, że jego władcy byli także sprawnymi dyplomatami (jeden z wodzów rzymskich zadowolił się nawet łapówką za rezygnację z planów podboju). Pomimo tego, że Petra nie została nigdy zdobyta to z czasem stała się częściowo zależna od Rzymu panujące-go nad otaczającą ją ziemiami. Petra wspierała Cesarstwo militarnie dzięki czemu cieszyła się przywilejami i bogaciła na handlu. Ostatecznie po okresie najwięk-szego rozkwitu trwającego od 10 p.n.e do 40 n.e, gdy mieszkało w niej nawet 40 000 osób, została podporządkowana Rzymowi, a w późniejszych czasach została zdobyta kolejno przez Arabów i Krzyżowców. Zakończyło to ostatecznie złoty wiek

miasta. Ostatecznie do upadku Petry przyczyniły się liczne trzęsienia ziemi, a największe z nich z 363 roku spowodowało zniszczenie części zabudowań i wyludnienie miasta. Tyle w skrócie, grunt że znaczna część zabudowań przetrwała do naszych czasów.

Po wieczornym posiłku w knajpce z shoarmą (w nieprzyzwoicie wysokiej cenie) i noclegu (w nie-przyzwoicie niskiej cenie) ruszamy nad ranem w kierunku starożytnego miasta starając się zdąrzyć przed pierwszą falą turystów. Słońce nie oszczędza nikogo, pomimo wczesnej pory temperatura prze-kracza szybko trzydzieści stopni i nieubłaganie wskazuje chęć to dalszego wzrostu. Zostawiamy samochód na odsłoniętym parkingu i udajemy się

w kierunku kas, gdzie ku naszemu zdzi-wieniu jesteśmy proszeni o paszporty. Znudzony i zarośnięty bileter sprawdza szczegółowo każdą stronę i pobiera po 70 USD za wejściówkę. Obok nas zde-nerwowany Niemiec próbuje zrozumieć dlaczego ma zapłacić za tą samą przy-jemność ponad 100 euro, czyli dwa razy więcej niż my. Otóż to, czego nie piszą w przewodnikach, osoby przyjeżdzające na jeden-dwa dni do Petry (a szczegół-nie te z Izraela) muszą zapłacić dodatko-wo za wizę. Dowiadują się o tym dopie-ro na miejscu i zostają postawione przed faktem dokonanym. Przeklinają, odchodzą od okienka, aby w końcu wrócić i z oznakami jawnej nienawiści do kasjera zapłacić za bilet.

Najbardziej znanym zabytkiem miasta jest Khazneh – „Skarbiec Faraona“ (uwa-żany mylnie za świątynię). Tak. To jest ta budowla od Indiany Jonesa w której został ukryty Graal. Innymi wielkimi budowlami są Derir (klasztor), teatr, oraz Pałac Córki Faraona. Na początek idziemy długą drogą wśród pojedyn-czych wyrzeźbionych w piaskowych skałach budowli, w kierunku kanionu, który zaprowadzi nas wprost do Skarb-ca. Dziękując raz po raz przewoźnikom dochodzimy do początku kanionu, który zapewni nam odrobinę odpo-czynku od słońca, dającego się nam z każdą chwilą bardziej we znaki. Pomimo tego, że zabraliśmy ze sobą butelki wody to już widzimy, że do�nansujemy miejscowe sklepy. Ziemia w wysokim i wąskim kanionie została wyrównana i zalana betonem, aby ułatwić prze-mieszczanie się licznym bryczkom z turystami. Zaprzężone w jednego, a czasami dwa konie, pojazdy gnają wąską drogą. Przebijające się na szczy-cie promienie słońca nadają skałom

całą gamę kolorów. nie bez powodu Petra była nazywana „kolorowym miastem“. Po kilkunastu zakrętach w wąskim przesmyku pojawiają się kolumny wyrytej w skali pierwszej z wielkich budowli – słynnego Skarbca. Skały kanionu wyglądają jak ramka w której pojawia się zaby-tek. Fasada Skarbca wygląda jak przyklejona do skały. Kamień został wyrównany, a następnie wyrzeźbiono w niej kolumny, oraz pozostałe elementy. Na małym placu przed budowlą roz-łożyli się sprzedawcy paciorków, oraz właścicie-le gamalun, czyli wielbłądów z którymi turyści uwielbiają sobie robić zdjęcia. Skarbiec wydaje się być większy niż na zdjęciach, lecz bez możli-wości wejścia do środka jest to jedynie imponu-jąca, wycięta w skale charakterysytczna fasada z kolumnami. Skończył się kanion, a razem z nim cień. Temperatura dochodzi do 40 stopni, a cena butelki wody skacze do 3 USD za sztukę. No coż spragniony turysta zapłaci. Zabytki Petry są rozrzucone na obszarze wielu kilometrów, a łączy je dawna kamienna droga zwana kiedyś cardo maximus. Dla bardziej leniwych, tubylcy przygotowali specjalną ofertę. Można wynająć wielbłąda, lub osiołka i powolnie, ale względnie wygodnie (kwestia dyskusyjna) zwiedzać miasto. Przemieszczamy się między zabytkami, przechodzimy obok teatru przeznaczonego dla 10 000 tysięcy widzów, a także wchodzimy do grobowców z przed których rozciąga się widok na dolinę. Czym dalej odchodzimy od Skarbca i wejścia, tym ceny za napoje rosną. Gdy docho-dzimy do drogi prowadzącej do Deri, czyli Klasz-toru (w przeszłości chrześcijańskiego) to ceny za puszkę coca-coli przekraczają już 4 USD.

Pomiędzy kolejnymi skupiskami budowli, przydrodze porozkładały się sklepiki i stragany. Nie-stety rzadko można na nich znaleźć oryginalne wyroby, są to przeważnie sztampowe souveniry na poziomie drewnianych słoników, albo wiel-błądów. Zdarzają się naczynia z mosiądzu, lub innych metali, lecz kwoty jakie sobie za nie życzą handlarze są tak bardzo zawyżone, że taniej można je kupić w luksusowych sklepach

europejskich. Oczywiście, gdy się idzie w kierunku wyjścia i od nowa zaczyna rozmo-wę to cena wyrobów cena staje się zdecydo-wanie bardziej rozsądna, aczkolwiek ozna-cza to że poza Petrą, na przykład w Akabie wyroby będą w jeszcze tańsze. Trzeba przy-znać, że miejscowi nie rozwineli nawet na przyzwoitym poziomie przemysłu związa-nego ze turystyką, pomimo atrakcyjności zabytków Petry. Wszystko co oferują to wo-żenie między budowlami i nieciekawe, tan-detne pamiątki. Dziwne, że przy wejściu nikt nie proponował oprowadzenia w roli prze-wodnika. Ale wszystko kwestią czasu, nie-długo miejscowi znajdą nowe sposoby na pozyskanie dodatkowych dolarów od przy-jezdnych.

Petra powinna się znaleźć na liście miejsc do odwiedzenia chociażby z powodu swojej niepowtarzalności. Wbrew pozorom w cza-sach świetności nie była miastem wyjątko-wym. Nabatejczycy mieszkali pierwotnie w namiotach wśród skał, a zostając dłużej w jednymi miejscu zaczeli się wzorować między innymi na współczesnym im Efezie i drążyć budowle w skałach. Miasto od 7 lipca 2007 roku znajudje się na liście siedmiu nowych cudów świata, co daje mu porów-nywalną promocję jak kiedyś Indiana Jones. Dzięki tym dwóm faktom Petrę odwiedzają także tłumy turystów, którzy w przeważają-cej większości, opuszczają z żalem egipskie hotele i napoje procentowe, aby móc po powrocie pochwalić się zdjęciami z pod Skarbca. Często się zdarza, że po zobaczeniu wypalonej słońcem drogi prowadzącej z jednej budowli do następnej zostają w jednym z „barów“ (bar to w tym przypadku zbyt wykwintne określenie) i czekają na powrót swojej grupy. Ale wyjazd można uznać za zaliczony i szacunek wśród sąsia-dów zdecydowanie wzrośnie.

Ugotowanym od wielogodzinnego stania na nieocienionym parkingu samochodem wyjeżdżamy z Petry, aby przed zmrokiem dojechać na pustynię w Wadi Rum. Droga prowadzi przez pustynne tereny, kilkukrotnie idzie ku górze dając możliwość zobaczenia skalistej pustyni z niewysokimi, postrzępiony-mi wzniesieniami, aby w końcu opaść i pro-wadzić nas na południe kraju w kierunku morza. Kolory skał zmieniają się z wypalone-go żółtego i jasno brązowego na żółty z czer-wonym. Odbijając z głównej drogi w mniejszą boczną jedziemy na pustynię przez dolinę Rum. Miejscami asfalt się kończy na kilka kilo-metrów, aby znowu zamienić się w wąską, ale utwardzoną drogę. Sceneria niczym z wester-nów. Po środku niczego stoi dosyć obszerny budynek z którego strażnicy obsługują szla-ban. „Zaproszenie jest?“ pyta pan w przepo-conym uniformie. Zaproszenie na pustynię? „No, nie ma“, „To trzeba kupić“ odpowiada ma-chając, że mamy zawrócić w kierunku parkin-gu. Gościnne miejsce skoro trzeba zapłacić,

żeby zostać zaproszonym. Wkupujemy się w łaski w okienku gdzie za 30 USD oferują jazdę samochodem terenowym na zachód słońca. Drogo, ale więkoszość przyjezdnych stanowią Amerykanie i Niemcy, którzy płacą bez mrugnięcia okiem. Wysokość opłat została wydruko-wana na kartce i przez to jest nienegocjo-walna ponieważ kupujący otrzymuje bilet z rządową pieczątką. W tym miejscu można także nabyć pakiety wycieczkowe z wliczonym nocelgiem. Kiedy wychodzi-my z „biura“ po kupieniu „zaproszenia“ to podchodzą do nas tak zwani „nieo�cjal-ni“ przewodnicy. Są to ci sami panowie, którzy siedzieli w okienku, tylko jak widać przestali być już tak bardzo o�cjal-ni. Taka miejscowa logika. Mają swoje propozycje, które nadal wydają się nam niekorzytne, tak więc decydujemy się pojechać do małej osady oddalonej o kilka kilometrów od miejsca w którym się znajdujemy i tam improzwizować.

Tuż za osadą kończy się asfaltowa droga i oznacza to koniec trasy. Zapada zmrok i powinniśmy się rozejżeć za noclegiem. Pustynia nabiera pięknego czerwonego koloru w świetle zachodzącego słońca i cienie tańczą na otaczających nas skałach. Osada to zlepek niskich, zaniedbanych budynków pomiędzy którymi wije się wąska droga. Na jej końcu stoi mały meczet, a zaraz obok wieża z nadajnikami sieci komórkowych. Przed budynkami stoją wiekowe samochody, tak na oko większość z nich ma conajmniej 25 lat, a jeżdzą tylko dzięki niewyczerpanej po-mysłowości swoich właścicieli. Znalezie-nie noclegu okazuje się być sporym wyzwaniem. Przy jednym z pierwszych budynków znajduje się kemping z namio-tami, które można wynająć w bardzo roz-sądnych cenach. Problemem może być ich standard, który nie należy do akcepto-walnych. Tak zwany namiot to dwa wbite

w ziemię patyki i zarzucone na nie prze-ścieradło. Jest to jednak poniżej naszych niewygórowanych oczekiwań. Jeździmy wśród rozpadających się domków pyta-jąc o nocleg i wynajem jeepa. Brak miejsc, nic mamy wolnego, jedźcie na kemping. Przyjezdnych brak, ale o�cjal-nie nie można dostać noclegu (wszystko przecież zapełnione) - taki zapewne jest przykaz z góry. Przy jednym z domów młode chłopaki mówią, że możemy przenocować. W środku domku, o powierzchni maksymalnie 20 metrów kwadratowych, brak jest jakichkolwiek sprzętów, a w tym łóżek (o wodzie nie wspominając). Jedynym wyposażeniem jest podłoga, a właściciel chce 60 USD za noc. Przesada. Pojedynczo przyjeżdżają-cy turyści są jedyną i w dodatku dosyć rzadką możliwością zarobienia przez tubylców, ponieważ rząd kontroluje interes w tej branży. Kiedy któryś z

Beduinów ma okazję zarobić to błyskawicznie dowiaduje się o tym cała osada, więc więk-szość mieszkańców się boi. W końcu przy zaimprowizowanym warsztatcie samochodo-wym w którym nastolatki naprawiają wieko-wego mercedesa przy użyciu kawałków metalu i sznurka, jeden z zaczepionych ludzi proponuje zorganizowanie wycieczki i nocle-gu na zbliżającą się noc. Wchodzimy na mały dziedziniec przed jednym z domów, siadamy na schodach i rozpoczynamy negocjacje. Panowie rzucają cenę, my proponujemy trzy-dzieści procent itd. Dyskusja trwa. W końcu pada stwierdzenie, że potrzebują strony inter-netowej. Proponujemy, że możemy ją w ciągu wieczora zrobić. Nie wierzą jak to możliwe. Trudno ich przekonać w inny sposób niż roz-poczęcie pracy. Łączymy się przez ich telefon komórkowy (a zasięg jest lepszy niż w cen-trum Warszawy) i błyskawicznie powstaje zarys strony, który będą mogli rozwijać. Świecą im się ze szczęścia oczy. Proponują wspólny obiad. Uzgadniamy bardzo rozsądną cenę za kilkugodzinną wycieczkę jeepem na pustynię plus nocleg w ich domu. Gdy prosta strona jest gotowa, rozpoczynamy szkolenie jednego z chłopaków – Ghanema w jaki sposób może dodawać nowe elementy i zmieniać już istniejące. Na obiad podają goto-wany ryż z baraniną i kawałki chleba, a wszystko na jednym wielkim, wspólnym tale-

rzu. Według tradycji czym większy jest talerz tym większym szacunkiem darzy się gościa, ale nie wiemy jaka ten ma się w sto-sunku do innych. Biesiaduje się biorąc jedzenie tradycyjnie prawą ręką, siedząc na podłodze. Smak? Umiarkowanie dobry. Najlepsze jest to że jutro zjemy gdzie indziej. Szybko wracamy do pracy i gdy kończymy to chłopaki są pod takim wraże-niem, że zamieniają nam nocleg w ich domu na pobyt w ”luksusowym” obozie namiotowym na pustyni. Po obiedzie staramy się zakończyć spotkanie, gdyż chłopcy napalili się haszyszu i stali się wyjątkowo radośni. Tak więc jedziemy pełnym gazem w rozsypującym się starym samochodem terenowym, przez pustynię w zupełnej ciemności, przez którą próbuje przebić się bez sukcesu nasz jedyny spraw-ny re�ektor. Kierowca popisuje się ostro wchodząc w zakręty wśród kamieni. Jeżdzi tą trasą od lat więc pewnie wie gdzie jedzie, ale my nie wiemy co się znajduje pięć metrów przed nami. Zatrzymujemy

się przed polem namiotowym rozłożonym u podnóża wielkiej skały. Na niebie widać drogę mleczną, a gwiazdy wyglądają jak przyklejone do wielkiej maty nad naszymi głowami. W ośrodku wyłączono już genera-tor prądu więc okolica tonie w cimnościach. Może to i dobrze? Przynajmniej mamy spokój. Tak się tworzy historię. Staliśmy się prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy sprzedali na pustni stonę interneto-wą Beduinom. Takich referencji nie ma nikt.

Wadi Rum, czyli dolina Rum jest największą z dolin Jordanii, które w czasie pory deszczo-wej zapełniają się częściowo wodą. Nad ranem, gdy wychodzimy z naszego wygod-nego i przestronnego namiotu okazuje się że nocowaliśmy pod wysoką i stromą skałą, której zaledwie zarys mogliśmy zobaczyć w nocy. Kempingi zostały przystosowane do wymagań zachodnich turystów. Wysokie na

dwa metry namioty z normalnymi łóżkami dają poczucie komfortu. Przy skałach w naszym kompleksie dobudowano względ-nie normalne łazienki i prysznice. Kultural-nie. Nic dodać nic ująć. No może cena prze-kraczająca 100 USD za nocleg w namiocie wydaje się delikatnie zawyżona.

Okolica stała się znana dzięki brytyjskiemu o�cerowi Thomasowi Lawrence zwanym Lawrencem z Arabii, który opracowywał mapy dla regionu Bliskiego Wschodu. Sama postać Lawrenca może stanowić inspiracje do nakręcenia co najmniej kilku �lmów z racji wyjątkowo ciekawego życiorysu. Obecnie w Wadi Rum mieszkają zapomnie-ni przez rząd Beduini, którzy żyją wyłącznie z turystów. Po śniadaniu przyjeżdża po nas jeden z poznanych wcześniej chłopaków starym, naprawdę starym Land Roverem który wygląda jakby został na pustyni

porzucony przez Brytyjczyków podczas wycofywania wojsk. Producent może być dumny ze swojego prodkuktu skoro nie zniszczył go przez długie lata piasek i czas. Przeczytanie na temat atrakcji Wadi Rum zajmuje dłużej niż ich zobaczenie. Wiele ich nie ma. Pierwszą z nich jest kanion w którym znaleziono antyczne malowidła i rysunki. No cóż, zapewne ich wartość historyczna jest niezaprzeczalna, lecz laik nie wywnioskuje z nich zbyt wiele. Długość kanionu to maksy-malnie kilkadziesiąt metrów, a kończy się on najzwyczajniej w świecie ścianą. Przez kilka godzin jeździmy pomiędzy jedną skałą, a kolejną, oglądając wymyślne formy wyrzeź-bione w piaskowcach przez wiatr. Pustynia zmienia kolory i kształty. Jedziemy wśród skał, a za kilka minut kamienie zamieniają się w dorbniutki piasek. Nasz pojazd jest urucha-miany kawałkiem metalu mającym zastąpić klucze, nie posiada nawet śladów po tapicer-ce, ale dzielnie znosi upał i trudny teren. W końcu dojeżdżamy do skalnego mostu przy którym rozstawiony został namiot Beduinów. W środku siedzi znudzony chłopak z tutejszą odmianą gitary wyrażnie na nas czekając. Częstuje nas herbatą i ku naszemu zdziwieniu nic nie próbuje sprzedać. Nasz kierowca przy-wiózł swój instrument i rozpoczyna się muzy-kowanie. Gitara chłopaka posiada tylko część strun, ale najwyraźniej właścicielowi to nie przeszkadza. Nasz kierowca najwyraźniej jest nauczycielem mieszkańca namiotu, ponie-waż chłopak chętnie dopytuje się o sposób gry. Panowie wyją i fałszują, a przy tym bawią się doskonale. Siedzimy na dywanie po którym biegają małe koty i patrzymy na pry-watne przedstawienie. Chłopaki popijają szklankami bimber z butelki po 7up i i konty-nuują koncert paląc papierosy oraz zioło. Po wdrapaniu się na skałę na której szycie znaj-duje się kamienny most oraz odsłuchaniu

listy tutejszych przebojów, żegnamy się z naszym gospodarzem i zarządzamy powrót. W drodze do osady odwiedzamy jeszcze kilka miejsc, a nasz przewodnik staje się wyjątkowo komunikatywny po wzmocnieniu się procentami. Normalnie przy temperaturze dochodzącej na słońcu do 50 stopni Celsjusza człowiek padłby po wypiciu takiej ilości alkoholu i więcej nie-wstał. Na Beduina działa on pobudzająco. Pomimo praktycznie zerowej znajomości języka angielskiego proponuje nam poszukiwanie nocami skarbów ukrytych od setek lat w górach. Trudno go zachęcić do powrotu, ale na szczęście bez incyden-tów dojeżdżamy do miejsca w którym zostawiliśmy nasz samochód. Chłopaki od strony internetowej zadają jeszcze kilka pytań, proponują współpracę pośredni-ków przysyłających turystów. Jak tak dłużej pójdzie to zaczniemy im sprzeda-wać piasek z Wisły. Wbrew obawom regu-lujemy bezproblemowo uzgodnioną kwotę, zabieramy samochód i opuszcza-my pustynię jadąc do Akaby nad morze.

Droga do Akaby należy do bardzo przy-zwoitych, stanowi wszak połączenie z Petrą – istną kurą znoszącą złote jaja. Przed miastem zaczynają się liczne kontro-le. Widząc turystów, strażnicy nie chcą nawet zaglądać do bagażnika (co mają w zwyczaju gdy kierują miejscowi), spraw-dzają tylko uważnie paszporty (wiza Izra-ela nie jest mile widziana) i machają, aby jechać dalej.

Akaba stanowi enklawę podobnie jak Sharm el Sheikh, lub Hurgada w Egipcie z tą jednak różnicą, że nie jest to jedynie skupisko hoteli, ale także zwyczajne por-towe miasto. Wszystkie wielkie sieci hoteli

mają tutaj swoje placówki. Zatrzymujemy się jednak w mały hotelu przy głównej prome-nadzie. Akaba jest obecnie promowana jako miejsce wypoczynku nad Morzem Czerwo-nym, ale posiada także istotne znaczenie strategiczne jako jedyny port morski w kraju. Na tyłach hotelu rozłożył się targ z wszelkimi produktami jakie można sobie wymarzyć. Koce, narzuty na łóżko, naczynia, kołdry, ubrania, a także liczne bary z shoarmą i kebabami. Można pochodzić, potargować się niczym w Ammanie, a ceny są zdecydowanie niższe. Jednak samo miasto nie ma zbyt wiele do zaoferowania przyjezdnym, którzy nie są nasta-wieni na wypoczynek w luksusowych hotelach.

Jako, że Akaba jest ostatnim punktem na liście miejsc do odwiedzenia w czasie naszego przejazdu przez kraj to następnego dnia po południu wjeżdżamy na Pustynną Autostradę prowadzącą do Ammanu. Mijając kierunkowskazy do Arabii Saudyjskiej i Iraku dojeżdża-my, kopiąc nieustannie klimatyzację, do stolicy.

Jordania to zdecydowanie więcej niż jedna budowla w Petrze, to wielowiekowa kultura. Pomimo tego, że opisywane w przewodnikach zabytki są zdecydowanie przereklamowane to odwiedzający ten pustynny kraj nie będą się nudzili. Amman, Morze Martwe, Perta i Wadi Rum – te wszystkie miejsca pozwalają ułożyć interesujący plan podróży, który według upodobań można urozmaicić odwiedzinami w licznych zamkach. Jednak nadeszłą pora, aby pojechać w bardziej egzotyczne miejsca niż Bliski Wschód.

Rafał SitarzJordania 2012

www.rafalsitarz.com