Quick Matthew - Poradnik pozytywnego myślenia
-
Upload
anna-kaczmar -
Category
Documents
-
view
871 -
download
1
Transcript of Quick Matthew - Poradnik pozytywnego myślenia
Matthew Quick
Poradnik
pozytywnego myślenia
Tłumaczenie
Maria Borzobohata-Sawicka
Joanna Dziubińska
Wydawnictwo Otwarte
Kraków 2013
Nieskończona liczba dni pozostała do mojego
nieuniknionego pojednania z Nikki
Nie muszę nawet podnosić wzroku – wiem, że to mama
znów wpadła z niezapowiedzianą wizytą. Latem zawsze
maluje paznokcie na różowo, rozpoznaję też kwiatowy wzorek
na jej skórzanych sandałach. Kupiła je, kiedy poprzednim
razem wypisała mnie z niedobrego miejsca i zabrała do
centrum handlowego.
Kolejny raz zastaje mnie w szlafroku, gdy bez nadzoru
ćwiczę na dziedzińcu. Uśmiecham się, ponieważ wiem, że
nakrzyczy na doktora Timbersa, pytając, po co w ogóle
oddawali mnie do zamkniętego ośrodka, skoro i tak przez cały
dzień nikt mnie nie pilnuje.
– Ile pompek masz zamiar zrobić, Pat? – pyta mama,
kiedy bez słowa zabieram się do kolejnej serii stu powtórzeń.
– Nikki-lubi-facetów-z-ładną-rzeźbą – wyrzucam słowo
po słowie przy każdej pompce, czując na języku słony smak
potu.
Rozedrgane sierpniowe powietrze jest gęste
i przyspiesza spalanie tłuszczu.
Przez mniej więcej minutę mama po prostu mi się
przygląda, by po chwili wprawić mnie w osłupienie.
– Czy chciałbyś dziś wrócić ze mną do domu? – pyta
drżącym głosem.
Przestaję robić pompki, odwracam się do mamy
i spoglądam na nią, mrużąc oczy w jasnym świetle południa.
Od razu widzę, że mówi poważnie, ponieważ wydaje się
zmartwiona, jakby popełniała błąd, a tak właśnie wygląda
mama, kiedy mówi szczerze. Kiedy nie czuje niepokoju lub
strachu, potrafi godzinami trajkotać na dowolny temat.
– Jeśli obiecasz, że nie będziesz znów szukał Nikki –
dodaje – możesz wrócić do domu i zamieszkać ze
mną i z ojcem do czasu, aż znajdziemy ci pracę i mieszkanie.
Wracam do przerwanej serii pompek, nie spuszczając
wzroku z błyszczącej czarnej mrówki, która tuż przed moim
nosem wdrapuje się po źdźble trawy. Kątem oka zauważam
jednak krople potu skapujące mi z twarzy na ziemię.
– Pat, powiedz po prostu, że wrócisz ze mną do domu.
Będę dla ciebie gotować, a ty możesz odwiedzić dawnych
przyjaciół i w końcu zacząć normalnie żyć. P r o s z ę.
Chciałabym, żeby ci na tym zależało. Zrób to dla mnie, Pat.
P r o s z ę.
Podwójna seria pompek, rozdzieranie rosnących mięśni
klatki, ból, upał, pot, zmiana.
Nie chcę już być w niedobrym miejscu, gdzie nikt nie
wierzy w pozytywne myślenie, miłość czy szczęśliwe
zakończenia i gdzie każdy powtarza mi, że Nikki wcale nie
spodoba się moje nowe ciało i że wcale nie będzie chciała
mnie widzieć, gdy nasza rozłąka dobiegnie końca.
Jednocześnie boję się jednak tego, że ludzie z mojego
dawnego życia nie będą podzielali entuzjazmu, który staram
się z siebie wykrzesać.
Mimo to, jeśli chcę sobie wszystko w głowie poukładać,
muszę się wyzwolić od tych przygnębiających lekarzy
i szkaradnych pielęgniarek, które zawsze ściskają w dłoniach
papierowe kubeczki wypełnione mnóstwem tabletek.
A ponieważ dużo łatwiej będzie mi oszukać mamę niż
personel medyczny, podnoszę się energicznie, łapię
równowagę i mówię:
– Będę z wami mieszkał aż do zakończenia rozłąki.
Podczas gdy mama podpisuje dokumenty, biorę ostatni
prysznic w swoim pokoju, a następnie wpycham do torby
ubrania i ramkę ze zdjęciem Nikki. Żegnam się z moim
współlokatorem Jackiem, który jak zawsze wpatruje się we
mnie ze swojego łóżka, a po brodzie cieknie mu ślina
przypominająca płynny miód. Biedny Jackie z tymi swoimi
rzadkimi kępkami włosów, dziwnie ukształtowaną głową
i zwiotczałym ciałem. Jaka kobieta mogłaby go pokochać?
Mruga do mnie. Uznaję to za pożegnanie i życzenia
szczęścia, więc ja także mrugam do niego obojgiem oczu, co
oznacza, że życzę mu szczęścia podwójnie. Chyba załapał, bo
stęka i zaczyna uderzać ramieniem o ucho. Zawsze tak robi,
kiedy rozumie, co się do niego mówi.
Reszta moich kolegów jest na muzykoterapii, na którą
nie chodzę, ponieważ zdarza się, że smooth jazz wzbudza we
mnie złość. Uznając, że powinienem się pożegnać z facetami,
którzy się mną zajęli, kiedy mnie tu zamknięto, zaglądam
przez okno do pokoju muzycznego i widzę chłopaków, którzy
z zamkniętymi oczami siedzą po turecku na fioletowych
matach do jogi, z łokciami opartymi na kolanach i dłońmi
złożonymi na wysokości twarzy. Na szczęście dzięki szybie
smooth jazz nie dociera do moich uszu. Moi przyjaciele
wyglądają na naprawdę odprężonych, a nawet wyciszonych,
więc postanawiam im nie przeszkadzać. Nie znoszę pożegnań.
Kiedy dołączam do mamy w poczekalni, gdzie
pomiędzy kanapami i fotelami sterczą trzy palmy – jak
gdybyśmy byli w Orlando, a nie w Baltimore – doktor
Timbers, jak zwykle w białym fartuchu, już na mnie czeka.
– Ciesz się życiem – mówi do mnie z tą swoją ponurą
miną, po czym ściska mi dłoń.
– Będę, gdy tylko rozłąka dobiegnie końca –
odpowiadam, na co on się zasępia, jak gdybym właśnie
oznajmił, że zabiję jego żonę Natalie oraz trzy jasnowłose
córeczki Kristen, Jenny i Becky, ponieważ do tego stopnia nie
wierzy w pozytywne myślenie, że stawia sobie za punkt
honoru propagowanie apatii, negatywnego nastawienia
i pesymizmu. Chcę mu jednak dać do zrozumienia, że nie
udało mu się zarazić mnie swoją depresyjną filozofią i że mam
zamiar wyczekiwać końca rozłąki.
– Jeszcze będzie wam łyso – mówię.
Danny, jedyny czarnoskóry przyjaciel, jakiego miałem
w niedobrym miejscu, wyjawił mi, że tak właśnie pożegna
doktora Timbersa, kiedy będzie stąd wychodził. Jest mi trochę
głupio, że kradnę pożegnalny tekst Danny’ego, ale moje słowa
zadziałały. Wiem to, bo doktor Timbers mruży oczy, tak
jakbym zadał mu właśnie cios w brzuch.
Gdy opuszczamy Maryland i przejeżdżamy przez
Delaware, mijając po drodze mnóstwo knajpek z fast foodem
oraz rzędy sklepów, mama wyjaśnia mi, że doktor Timbers nie
chciał mnie wypuścić z niedobrego miejsca, jednak dzięki
pomocy kilku prawników i terapeuty, do którego chodzi jej
przyjaciółka – a który ma teraz zostać m o i m nowym
terapeutą – stoczyła zwycięską batalię i zdołała przekonać
sędziego, że zdoła się mną zająć w domu, za co jej dziękuję.
Kiedy wjeżdżamy na most Delaware Memorial, mama
spogląda na mnie i pyta, czy chcę wyzdrowieć. Mówi:
– Przecież chcesz wyzdrowieć, Pat, p r a w d a?
Kiwam głową i mówię, że tak.
Jesteśmy z powrotem w New Jersey i pędzimy drogą
numer 295.
Kiedy skręcamy w Haddon Avenue i wjeżdżamy do
centrum Collingswood – mojego rodzinnego miasta –
zauważam zmiany, jakie zaszły na głównej ulicy. Pojawiło się
tu tyle nowych butików i elegancko wyglądających restauracji,
a na chodnikach pełno obcych, świetnie ubranych ludzi, że
zastanawiam się, czy rzeczywiście jestem w swoim rodzinnym
mieście. Odczuwam niepokój i zaczynam ciężko oddychać, co
czasem mi się zdarza.
Mama pyta, co się dzieje, a kiedy jej mówię, znów
obiecuje, że mój nowy terapeuta – doktor Patel –
błyskawicznie pomoże mi się poczuć normalnie.
Gdy docieramy do domu, natychmiast schodzę do
piwnicy i czuję się tak, jakby była Gwiazdka. Znajduję tam
ławeczkę do ćwiczeń, którą mama tyle razy mi obiecywała,
a także stojak z hantlami, rower stacjonarny, sztangi i przyrząd
do ćwiczeń mięśni brzucha Stomach Master 6000, który
zobaczyłem kiedyś w późnowieczornym paśmie telewizyjnym
i o którym marzyłem przez cały czas spędzony w niedobrym
miejscu.
– Dziękuję, dziękuję, dziękuję! – mówię, mocno
przytulając mamę, podnosząc ją z ziemi i kręcąc nią dokoła.
Kiedy stawiam ją na ziemi, uśmiecha się i mówi:
– Witaj w domu, Pat.
Z entuzjazmem zabieram się do pracy – wyciskam
ciężary, ćwiczę biceps, robię brzuszki, korzystając z przyrządu
Stomach Master 6000, wykonuję podnoszenie nóg oraz
przysiady, spędzam godziny na rowerku, a w międzyczasie
robię sobie sesje nawadniające (staram się pić piętnaście litrów
wody dziennie, dla lepszego efektu wychylając niezliczone
shoty H2O z niewielkich kieliszków). Nie zapominam też
o pisaniu – głównie dzienników takich jak ten – tak by Nikki
mogła poczytać o moim życiu i o tym, co się wydarzyło
w czasie naszej rozłąki. (Przez leki, które podawano mi
w niedobrym miejscu, zacząłem mieć problemy z pamięcią,
postanowiłem więc spisywać wszystko, co mi się przytrafia,
żeby móc to później opowiedzieć Nikki. Jednak zanim
wypuszczono mnie do domu, lekarze z niedobrego miejsca
odebrali mi wszystko, co napisałem, więc musiałem zabrać się
do tego od nowa). Kiedy w końcu wychodzę z piwnicy,
dostrzegam, że wszystkie zdjęcia przedstawiające mnie i Nikki
zniknęły ze ścian oraz z gzymsu kominka. Pytam mamę, co się
z nimi stało. Mówi, że kilka tygodni przed moim powrotem
ktoś włamał się do domu i wszystkie ukradł. Pytam, po co
złodziejowi moje zdjęcia z Nikki, na co mama odpowiada, że
wszystkie oprawiła w bardzo drogie ramki.
– Dlaczego złodziej nie ukradł pozostałych zdjęć? –
pytam. Mama odpowiada, że włamywacz ukradł
w s z y s t k i e drogie ramki, ale na szczęście miała negatywy
portretów rodzinnych i oddała je do wywołania.
– Dlaczego nie wywołałaś moich zdjęć z Nikki? –
pytam. Mama mówi, że nie ma negatywów tych zdjęć,
ponieważ to rodzice Nikki zapłacili za ślubną sesję
i podarowali mamie tylko te odbitki, które jej się podobały.
Pozostałe moje zdjęcia z Nikki niepochodzące ze ślubu mama
dostała od Nikki, ale cóż, nie mamy teraz kontaktu ani z Nikki,
ani z jej rodziną, ponieważ trwa czas rozłąki.
Mówię mamie, że jeśli ten włamywacz wróci, połamię
mu rzepki i stłukę go do nieprzytomności. Odpowiada, że mi
wierzy.
W pierwszym tygodniu mojego pobytu w domu ani razu
nie rozmawiam z ojcem, co nie jest niczym zaskakującym,
ponieważ on zawsze pracuje – jest regionalnym menedżerem
do spraw sprzedaży supermarketów Big Foods w South Jersey.
Kiedy tata nie jest w pracy, siedzi w gabinecie, gdzie za
zamkniętymi drzwiami czyta prozę historyczną – głównie
powieści o wojnie secesyjnej. Mama mówi, że ojciec
potrzebuje czasu. Musi się przyzwyczaić do tego, że znów
mieszkam w domu. Chętnie dam mu czas, zwłaszcza że i tak
boję się z nim rozmawiać. Pamiętam, jak na mnie krzyczał,
kiedy ten jeden jedyny raz odwiedził mnie w niedobrym
miejscu. Powiedział wtedy wiele paskudnych rzeczy o Nikki
i o pozytywnym myśleniu. Oczywiście widuję tatę
w korytarzu, ale kiedy się mijamy, nawet na mnie nie patrzy.
Nikki lubi czytać, a ponieważ zawsze chciała, żebym
poznał literaturę piękną, postanawiam spełnić jej życzenie,
głównie po to żeby móc uczestniczyć w rozmowach przy stole
z jej oczytanymi przyjaciółmi – nauczycielami angielskiego,
którzy mają mnie za niepiśmiennego bufona. Tak zresztą
określił mnie jeden z przyjaciół Nikki, gdy dokuczałem mu, że
jest mikrusem.
– Przynajmniej nie jestem niepiśmiennym bufonem –
powiedział Phillip, a Nikki zataczała się ze śmiechu.
Mama ma kartę biblioteczną i wypożycza dla mnie
książki. Teraz, kiedy jestem w domu, to możliwe i w końcu
czytam to, na co mam ochotę, nie konsultując się wcześniej
z doktorem Timbersem, który, nawiasem mówiąc, jest faszystą
w kwestii cenzurowania książek. Zaczynam od Wielkiego
Gatsby’ego, którego kończę w trzy wieczory.
Najbardziej podoba mi się przedmowa, w której
napisano, że jest to powieść o czasie i o tym, że nie można go
odzyskać, czyli dokładnie to, co myślę o swoim ciele
i ćwiczeniach. Jednak czuję też, że do mojego nieuniknionego
pojednania z Nikki pozostała nieskończona liczba dni.
Kiedy dochodzę do właściwej opowieści – o tym, jak
mocno Gatsby kocha Daisy, jednak mimo że bardzo się stara,
nie może z nią być – mam ochotę rozedrzeć książkę na pół,
zadzwonić do Fitzgeralda i oznajmić mu, że w jego powieści
wszystko jest na opak, chociaż podejrzewam, że Fitzgerald
pewnie już nie żyje. Kiedy czyta się o tym, jak Gatsby zostaje
zastrzelony we własnym basenie, kiedy po raz pierwszy
w ciągu całego lata postanawia się wykąpać, a Daisy nie
zjawia się nawet na jego pogrzebie, Nick i Jordan się rozstają,
a Daisy trwa w związku z tym rasistą Tomem, którego popęd
seksualny przyczynia się do śmierci niewinnej kobiety, można
śmiało stwierdzić, że Fitzgerald nigdy nie przyglądał się
chmurom w czasie zachodu słońca, bo przez zakończenie tej
książki nie przebija się ani jeden promyk nadziei.
To świetnie napisana powieść i r o z u m i e m,
dlaczego Nikki ją lubi. Jednak zaczynam się też martwić, że
Nikki nie wierzy już w pozytywne myślenie – twierdzi, że
Wielki Gatsby to najlepsza amerykańska powieść, a przecież
jej zakończenie jest takie smutne. Jedno jest pewne. Nikki
będzie ze mnie bardzo dumna, kiedy powiem jej, że w końcu
przeczytałem jej ulubioną książkę.
Zrobię więcej: przeczytam wszystkie powieści z listy
lektur na zajęcia z literatury amerykańskiej, tylko po to żeby
była ze mnie dumna. Chcę, by wiedziała, że naprawdę
interesuję się tym, co ją pasjonuje, i wkładam mnóstwo
wysiłku w to, by uratować nasze małżeństwo. Teraz będę mógł
rozmawiać z tymi jej zarozumiałymi przyjaciółmi i wygłaszać
takie zdania jak: „Mam trzydzieści lat. O pięć za dużo, żeby
kłamać samemu sobie i nazywać to poczuciem honoru”[1].
Wprawdzie wypowiedział je Nick pod koniec słynnej powieści
Fitzgeralda, ale to zdanie pasuje też do mnie, ponieważ ja też
mam trzydzieści lat, więc kiedy je wypowiem, zabrzmi to
naprawdę mądrze. Pewnie będziemy wtedy siedzieć przy stole,
a słysząc ten cytat, Nikki uśmiechnie się i roześmieje. Będzie
zaskoczona, że naprawdę przeczytałem Wielkiego Gatsby’ego.
Taki przynajmniej mam plan – wypowiedzieć to zdanie
nonszalancko i zaskoczyć ją w momencie, kiedy najmniej
będzie się spodziewała tego, że „zarzucę wiedzą”, cytując
znów mojego czarnoskórego przyjaciela Danny’ego.
Boże, już nie mogę się doczekać.
[1] Francis Scott Fitzgerald, Wielki Gatsby, przeł.
Ariadna Demkowska-Bohdziewicz, Warszawa 1973, s. 170
(wszystkie przypisy pochodzą od tłum.).
On nie propaguje pesymizmu
W południe muszę przerwać ćwiczenia. Mama schodzi
do piwnicy i oświadcza, że mam wizytę u doktora Patela.
Pytam, czy mogę iść do niego wieczorem, kiedy skończę
codzienny trening, mama stwierdza jednak, że jeśli nie będę
się zgłaszał do doktora Patela w wyznaczonych terminach,
wrócę do niedobrego miejsca. Cytuje nawet orzeczenie sądu
i oświadcza, że jeśli jej nie wierzę, mogę sobie poczytać
dokumentację sądową.
Biorę więc prysznic, a mama zawozi mnie do gabinetu
doktora Patela, który mieści się na pierwszym piętrze
ogromnego domu w Voorhees, tuż przy Haddonfield–Berlin
Road.
Kiedy dojeżdżamy na miejsce, siadam w poczekalni,
a mama zabiera się do wypełniania kolejnych formularzy.
Mam wrażenie, że aby udokumentować stan mojej psychiki
trzeba było ściąć przynajmniej dziesięć drzew. Nikki będzie
zła, kiedy to usłyszy, ponieważ jest zapaloną ekolożką, od
której na każde Boże Narodzenie otrzymywałem co najmniej
jedno drzewo w lesie tropikalnym. W rzeczywistości był to
tylko kawałek papieru, na którym wypisano, że jestem
właścicielem drzewa. Żałuję, że wyśmiewałem się z tych
prezentów i w przyszłości – kiedy Nikki wróci – nie będę już
drwił z wycinania lasów tropikalnych.
Kiedy tak siedzę i przeglądam magazyn „Sports
Illustrated”, wsłuchuję się w lekką muzykę, którą doktor Patel
każde puszczać z radia w poczekalni, do moich uszu dobiegają
nagle seksowne akordy wygrywane na keyboardzie, delikatne
szeleszczenie talerzy, erotyczny puls bębna basowego,
brzęczenie dzwoneczków, a w końcu piskliwy sopran
saksofonu. Każdy wie, co to za utwór – Songbird. Zrywam się
z kanapy, krzyczę, kopię w krzesła, przewracam stolik,
podnoszę stos magazynów i rzucam nimi o ścianę, wrzeszcząc:
– To niesprawiedliwe! Mam dość tych sztuczek! Nie
możecie się bawić moimi emocjami!
Wtedy niewysoki Hindus – ma najwyżej sto pięćdziesiąt
centymetrów wzrostu – który w sierpniu nosi wydziergany na
drutach sweter, garniturowe spodnie i błyszczące białe buty,
spokojnie pyta, co się dzieje.
– Wyłączcie tę muzykę! – krzyczę. – Wyłączcie ją!
Natychmiast!
Uświadamiam sobie, że ten drobny mężczyzna to doktor
Patel, ponieważ każe sekretarce wyłączyć muzykę. Gdy
kobieta wypełnia jego polecenie, Kenny G milknie, a ja
przestaję krzyczeć.
Chowam twarz w dłoniach, tak by nikt nie widział, że
płaczę, a mniej więcej po minucie mama zaczyna głaskać mnie
po plecach.
Wokół panuje cisza. Po chwili doktor Patel zaprasza
mnie do swojego gabinetu, więc niechętnie idę za nim,
a mama pomaga sekretarce uprzątnąć bałagan, którego
narobiłem.
Gabinet terapeuty jest przyjemnie dziwny.
Naprzeciwko siebie stoją dwa skórzane fotele
z odchylanymi oparciami, a z sufitu zwisają pająkowate
rośliny – długie pnącza biało-zielonych liści – obramowujące
okno, przez które widać kamienne poidełko dla ptaków oraz
ogród pełen barwnych kwiatów. W pomieszczeniu nie ma
jednak nic poza pudełkiem chusteczek ustawionym pomiędzy
fotelami na niewielkim odcinku podłogi z jasnego,
błyszczącego drewna. Sufit i ściany pomalowane są tak, by
przypominały niebo – wokół gabinetu zdają się płynąć
realistyczne chmury, co biorę za dobrą wróżbę, ponieważ
uwielbiam chmury. Na środku sufitu wisi pojedyncza lampa,
która przypomina błyszczący lukrowany tort odwrócony do
góry nogami, a otaczająca ją przestrzeń pomalowana jest tak,
by przypominała słońce, z którego wymyka się przyjazny
promień.
Muszę przyznać, że natychmiast po wejściu do gabinetu
doktora Patela uspokajam się i nie przejmuję już tym, że
usłyszałem utwór Kenny’ego G.
Doktor Patel pyta, w którym fotelu chciałbym się
odprężyć. Decyduję się na czarny i natychmiast żałuję swojej
decyzji, ponieważ wybierając czerń, daję lekarzowi do
zrozumienia, że mam większą depresję, niż gdybym wybrał
brązowy, a przecież tak naprawdę wcale nie mam depresji.
Doktor Patel siada, pociąga za dźwignię usytuowaną
z boku fotela i wysuwa podnóżek. Opiera się i zaplata ręce na
karku, jak gdybyśmy mieli zacząć oglądać mecz.
– Odpręż się – rzuca. – I nie nazywaj mnie doktorem
Patelem. Mów mi Cliff. Wolę, by atmosfera podczas sesji
z pacjentami była niezobowiązująca. Przyjazna.
Robi na mnie miłe wrażenie, więc pociągam za
dźwignię i próbuję się rozluźnić.
– Rozumiem, że utwór Kenny’ego G podziałał ci na
nerwy – zaczyna. – Ja też za nim nie przepadam, ale…
Zamykam oczy, nucę monotonnie jeden dźwięk i po
cichu liczę do dziesięciu, próbując oczyścić umysł. Kiedy
otwieram oczy, Cliff mówi:
– Chcesz porozmawiać o Kennym G?
Zamykam oczy, nucę monotonnie jeden dźwięk i po
cichu liczę do dziesięciu, próbując oczyścić umysł.
– No, dobrze. A może opowiesz mi o Nikki?
– Co chcesz wiedzieć o Nikki? – pytam, może nieco
zbyt agresywnie.
– Jeśli mam ci pomóc, Pat, muszę cię p o z n a ć,
prawda? Twoja mama powiedziała mi, że chcesz się pojednać
z Nikki i że uważasz to za swój życiowy cel, więc najlepiej
będzie zacząć właśnie od tego.
Czuję się nieco lepiej, ponieważ Cliff nie mówi, że
nasze pojednanie jest niemożliwe, a przez to sugeruje, że
wciąż mogę się pojednać z żoną.
– Nikki? Jest cudowna – mówię i się uśmiecham. Za
każdym razem kiedy wypowiadam jej imię i wyobrażam sobie
jej twarz, w piersi rozlewa mi się przyjemne ciepło. – To
najlepsze, co mi się w życiu przytrafiło. Kocham ją nad życie.
Nie mogę się doczekać, kiedy rozłąka dobiegnie końca.
– Rozłąka?
– Tak, rozłąka.
– Czym jest rozłąka?
– Kilka miesięcy temu zgodziłem się dać Nikki czas na
przemyślenia. Powiedziała, że wróci do mnie, kiedy uzna, że
poradziła sobie ze swoimi problemami i że znów możemy być
razem. To coś w rodzaju separacji, ale tymczasowej.
– Dlaczego zdecydowaliście się na separację?
– Przede wszystkim dlatego, że jej nie doceniałem
i cierpiałem na pracoholizm. Byłem kierownikiem zespołu
nauczycieli historii w liceum Jeffersona i trenowałem drużyny
z trzech różnych dyscyplin. Nigdy nie było mnie w domu,
a ona czuła się samotna. Poza tym trochę się zaniedbałem
i miałem cztery, a może trzydzieści cztery kilo nadwagi. Teraz
jednak nad tym wszystkim pracuję i jestem gotowy na wizytę
w poradni małżeńskiej, tak jak chciała Nikki. Zupełnie się
zmieniłem.
– Ustaliliście jakąś datę?
– Datę?
– Wyznaczającą koniec rozłąki?
– Nie.
– A więc rozłąka miałaby się zakończyć w nieokreślonej
przyszłości?
– Właściwie to… tak. Zwłaszcza że nie wolno mi
kontaktować się z Nikki ani z jej rodziną.
– Dlaczego?
– Hmm… Właściwie to nie wiem. Kocham rodziców
Nikki tak samo jak ona. Ale to nie ma znaczenia, bo Nikki na
pewno wkrótce do mnie wróci i wszystko im wyjaśni.
– Na czym opierasz te przypuszczenia? – pyta, ale robi
to uprzejmie, uśmiechając się przyjaźnie.
– Wierzę w szczęśliwe zakończenia – oznajmiam. –
I mam wrażenie, że ten film trwa już dostatecznie długo.
– Film? – rzuca doktor Patel pytająco, a mnie wydaje
się, że gdyby założył okulary w drucianych oprawkach i ogolił
głowę, wyglądałby zupełnie jak Gandhi. To dość dziwne
skojarzenie, bo przecież siedzimy w skórzanych fotelach
pośrodku tego jasnego, radosnego pomieszczenia, a Gandhi
nie żyje, prawda?
– Tak – potwierdzam. – Nie zauważyłeś, że życie
układa się w ciąg filmów?
– Nie. Opowiedz mi o tym.
– No więc masz tam przygody. Wszystko zaczyna się od
kłopotów, ale po jakimś czasie przyznajesz się do tego, że
masz problemy, i ciężko pracujesz, żeby stać się lepszym
człowiekiem, a to właśnie przyciąga szczęśliwe zakończenie
i pozwala mu rozkwitnąć, zupełnie jak w filmach takich jak:
Rudy, Karate Kid, seriach Gwiezdne wojny, Indiana Jones czy
Rocky Balboa, a także Goonies. To moje ulubione tytuły,
chociaż aż do powrotu Nikki postanowiłem nie oglądać
filmów, poza tym teraz moje własne życie jest filmem, który
będę oglądał i który zawsze jest włączony. Poza tym wiem, że
nadszedł już prawie czas na szczęśliwe zakończenie, w którym
Nikki do mnie wróci, ponieważ zrobiłem ogromne postępy,
zarówno poprzez ćwiczenia fizyczne i leki, jak i terapię.
– Rozumiem. – Uśmiecha się doktor Patel. – Ja też lubię
szczęśliwe zakończenia, Pat.
– A więc się ze mną zgadzasz. Myślisz, że żona wkrótce
do mnie wróci?
– Czas pokaże – odpowiada doktor Patel i w tym samym
momencie dochodzę do wniosku, że dogadam się z Cliffem,
ponieważ on nie propaguje pesymizmu jak doktor Timbers
oraz personel w niedobrym miejscu. Cliff nie powtarza, że
powinienem otworzyć wreszcie oczy i stawić czoła temu, co
uważa za fakty.
– To dość dziwne, ponieważ wszyscy terapeuci,
u których dotąd byłem, twierdzili, że Nikki nie wróci. Nawet
po tym, jak opowiedziałem im o swoich postępach, oni tylko
„po mnie jeździli”, jak mawia mój czarnoskóry przyjaciel
Danny.
– Ludzie potrafią być okrutni – mówi Cliff ze
współczuciem, które sprawia, że nabieram do niego jeszcze
większego zaufania. Nagle uświadamiam sobie, że nie zapisuje
moich słów w notatniku. Jestem mu za to bardzo wdzięczny.
Mówię mu, że podoba mi się ten pokój i rozmawiamy
o mojej miłości do chmur i o tym, że większość ludzi nie
zauważa okalających je świetlistych krawędzi, mimo że
przecież można je zobaczyć niemal codziennie.
Z uprzejmości pytam go o rodzinę. Okazuje się, że ma
córkę w wieku licealnym. Gra w hokeja na trawie, a jej
drużyna uplasowała się na drugim miejscu pośród drużyn
w South Jersey. Ma też syna w podstawówce, który chce być
brzuchomówcą i co wieczór ćwiczy z drewnianą lalką. Lalka
nazywa się Grover Cleveland – tak samo jak jedyny prezydent
Stanów Zjednoczonych, który sprawował urząd przez dwie
kadencje przedzielone przerwą. Nie rozumiem, dlaczego syn
Cliffa nazwał swoją drewnianą lalkę na cześć naszego
dwudziestego drugiego i dwudziestego czwartego prezydenta,
ale milczę. Cliff wspomina też o swojej żonie, która ma na
imię Sonja i która tak pięknie pomalowała jego gabinet. Po
chwili wdajemy się w dyskusję o zaletach płci pięknej i o tym,
jak ważne jest to, by dbać o swoją kobietę, póki się ją ma,
ponieważ jeśli się tego nie robi, można ją szybko stracić,
a Bóg bardzo chce, żebyśmy doceniali swoje kobiety. Życzę
Cliffowi, żeby nigdy nie musiał doświadczyć rozłąki, a on
wyraża nadzieję, że moja rozłąka niedługo dobiegnie końca.
Uważam, że to bardzo miłe.
Zanim wychodzę, Cliff informuje mnie, że chce mi
zmienić leki, co może wywołać niepożądane skutki uboczne
i że powinienem natychmiast powiadomić mamę
o jakichkolwiek dolegliwościach, bezsenności, napadach
paniki i tym podobnych, ponieważ dobranie mi właściwego
zestawu leków może mu zająć trochę czasu. Obiecuję, że to
zrobię.
W drodze do domu mówię mamie, że bardzo polubiłem
doktora Cliffa Patela i że z dużo większym optymizmem
podchodzę do terapii. Dziękuję jej, że zabrała mnie
z niedobrego miejsca i mówię, że istnieje większe
prawdopodobieństwo, iż Nikki odwiedzi mnie
w Collingswood niż w szpitalu psychiatrycznym. Kiedy to
mówię, mama zaczyna płakać, a mnie wydaje się to dziwne.
Zjeżdża nawet z drogi, opiera głowę na kierownicy i nie
gasząc silnika przez dłuższą chwilę szlocha – pociąga nosem,
trzęsie się i wydaje płaczliwe dźwięki. Masuję ją po plecach,
tak jak ona masowała mnie w gabinecie doktora Patela, gdy
z radia poleciała wiadoma piosenka. Po około dziesięciu
minutach mama po prostu przestaje płakać i wiezie mnie do
domu.
Żeby nadrobić godzinę, którą spędziłem u Cliffa, trenuję
do późnego wieczora, a kiedy idę do łóżka, tata wciąż siedzi
w swoim gabinecie za zamkniętymi drzwiami. Mija więc
kolejny dzień, w którym nie zamieniłem z nim ani słowa.
Dziwnie jest mieszkać z kimś, z kim nie można
porozmawiać – zwłaszcza jeśli ten ktoś jest twoim ojcem. Ta
myśl sprawia, że robi mi się trochę smutno.
Ponieważ mama nie była jeszcze w bibliotece, nie mam
nic do czytania. Zamykam więc oczy i myślę o Nikki, a potem
ona jak zwykle przychodzi do mnie we śnie.
Do mojej czaszki wdziera się pomarańczowy ogień
Tak, naprawdę wierzę, że po każdej burzy wychodzi
słońce. Widzę je każdego dnia, kiedy opuszczam piwnicę,
przeciskam głowę i ramiona przez otwory, które wycinam
w worku na śmieci – by moje ciało było ciasno owinięte
plastikiem, a przez to mocniej się pociło – i zaczynam biec.
Zawsze staram się odpowiednio rozplanować swój
dziesięciogodzinny trening i zsynchronizować
szesnastokilometrowy jogging z zachodem słońca, tak by na
ostatnim odcinku biec na zachód, mijając boiska w Knight’s
Park, gdzie jako dziecko grywałem w baseball i piłkę nożną.
Biegnąc przez park, spoglądam w górę, próbując
przewidzieć, co szykuje dla mnie dzień. Jeśli chmury
przysłaniają słońce, obłoki zawsze obrębione są świetlistą
obwódką, która przypomina mi, że warto się starać – chociaż
teraz wszystko wydaje się ciemne, moja żona niedługo do
mnie wróci. Widok światła obrysowującego puszystą
pierzynkę bieli i szarości działa na mnie porażająco. (Ten efekt
da się nawet odtworzyć. Wystarczy przytrzymać dłoń
w odległości kilku centymetrów od nieosłoniętej żarówki
i wodzić oczami za konturem dłoni, dopóki nie wystąpi
chwilowa ślepota). Patrzenie na chmury jest bolesne, ale – jak
większość spraw, które przynoszą ból – pomaga. Dlatego
muszę biec, a kiedy czuję pieczenie w płucach i kłujący ból
w plecach, kiedy mięśnie moich nóg twardnieją, a centymetr
obwisłej skóry wokół talii podskakuje, czuję się tak, jakbym
odbywał swoją dzienną pokutę i wiem, że Bóg będzie ze mnie
na tyle zadowolony, by mi pomóc. Myślę, że właśnie dlatego
przez ostatni tydzień pokazywał mi tyle ciekawych chmur.
Odkąd moja żona poprosiła, byśmy jakiś czas spędzili
osobno, schudłem ponad dwadzieścia kilogramów i mama
mówi, że niedługo osiągnę taką samą wagę jak w liceum,
kiedy grałem w drużynie piłkarskiej. Tyle samo ważyłem,
kiedy poznałem Nikki. Zdaje mi się, że Nikki mogło
zdenerwować to, iż w ciągu pięciu lat naszego małżeństwa tak
bardzo przytyłem. Ale się zdziwi, gdy zobaczy, jaki jestem
umięśniony, kiedy już nasza rozłąka dobiegnie końca!
Bywa, że podczas zachodu słońca nie ma żadnych
chmur – jak na przykład wczoraj – i kiedy spoglądam w niebo,
do mojej czaszki wdziera się pomarańczowy ogień, który mnie
oślepia. Jest niemal tak samo przyjemny jak widok chmur,
ponieważ on także piecze i sprawia, że wszystko wygląda
zachwycająco.
Kiedy biegam, zawsze udaję, że na końcu drogi czeka
na mnie Nikki. Dzięki temu mam wrażenie, że skracam czas,
który muszę odczekać, żeby znów ją zobaczyć.
Najgorsze możliwe zakończenie
Wiedząc, że Nikki co roku przeznacza cały blok zajęć
na Hemingwaya, proszę mamę o wypożyczenie jednej z jego
lepszych powieści.
– Jeśli to możliwe, niech będzie tam historia miłosna, bo
muszę się dokształcić z miłości, żeby być lepszym mężem,
kiedy Nikki wróci – mówię.
Po powrocie z biblioteki mama mówi, że według
bibliotekarki Pożegnanie z bronią to najlepsza historia
miłosna, jaką napisał Hemingway. Z entuzjazmem zabieram
się do czytania i już po kilku pierwszych stronach czuję się
mądrzejszy.
Czytając, szukam łatwych do zacytowania fragmentów,
bym mógł „zarzucić wiedzą” następnym razem, kiedy Nikki
i ja spotkamy się z jej oczytanymi przyjaciółmi. Powiem
wtedy do okularnika Phillipa: „Czy niepiśmienny bufon znałby
ten tekst?”, po czym nonszalancko zarzucę Hemingwayem.
Jednak ta powieść to zwyczajny podstęp. Czytelnik
przez cały czas trzyma kciuki, żeby narrator przetrwał wojnę
i ułożył sobie życie z Catherine Barkley. Narratorowi udaje się
przeżyć różne niebezpieczeństwa – nawet wybuch bomby –
i ucieka w końcu do Szwajcarii z ciężarną Catherine, którą
bardzo kocha. Przez jakiś czas mieszkają w górach, są
zakochani i wiodą szczęśliwe życie.
Hemingway powinien skończyć w tym miejscu,
ponieważ to właśnie jest szczęśliwe zakończenie, na które
zasługują bohaterowie po tym, jak walczyli, by przetrwać tę
potworną wojnę.
Nic z tego.
Hemingway wymyśla najgorsze możliwe zakończenie:
Catherine rodzi martwe dziecko, dostaje krwotoku i umiera.
To najboleśniejsze zakończenie, z jakim się kiedykolwiek
spotkałem w literaturze, filmie czy nawet telewizji, i trudno
sobie wyobrazić gorsze.
Pod koniec zalewam się łzami – częściowo ze względu
na bohaterów, ale także dlatego, że Nikki każde dzieciom
czytać tę książkę. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego ktokolwiek
chciałby narażać nastolatków – którzy przecież bardzo łatwo
ulegają wpływom – na tak potworne zakończenie. Może lepiej
po prostu oznajmić licealistom, że cała energia, jaką wkładają
we własny rozwój, na nic się nie zda?
Muszę przyznać, że pierwszy raz, odkąd zaczęła się
nasza rozłąka, jestem zły na Nikki za to, że wpaja swoim
uczniom taki pesymizm. Nie mam zamiaru w najbliższym
czasie cytować Hemingwaya, nigdy też nie przeczytam innej
jego książki. Gdyby wciąż żył, natychmiast napisałbym do
niego list, grożąc, że własnoręcznie go uduszę za to, że jest
taki ponury. Nic dziwnego, że – jak wyczytałem
w przedmowie – strzelił sobie w łeb.
Miłuję cię, stary
Sekretarka doktora Patela wyłącza radio w momencie,
kiedy przekraczam próg poczekalni. Śmieję się, ponieważ
stara się to zrobić od niechcenia, żebym nie zauważył. Kiedy
ostrożnie przekręca gałkę, wydaje się przestraszona, jak
ludzie, którzy byli świadkami jednego z moich ataków – jak
gdybym nie był już człowiekiem, ale jakimś niezdarnym
dzikim zwierzęciem.
Po krótkim oczekiwaniu witam się z Cliffem na drugiej
sesji – ten rytuał ma się powtarzać w każdy piątek. Tym razem
wybieram brąz i siadamy w skórzanych fotelach wśród chmur,
a następnie rozmawiamy o tym, jak bardzo lubimy kobiety
i jak dobrze jest czasem „wrzucić na luz”, cytując Danny’ego.
Cliff pyta, czy dobrze się czuję, biorąc nowe leki, a ja
odpowiadam, że tak, chociaż prawdę mówiąc nie zauważyłem
żadnych efektów, zresztą połknąłem zaledwie połowę tabletek,
które mama dała mi w zeszłym tygodniu – chowam je pod
językiem, a kiedy zostaję sam, wypluwam do sedesu. Pyta, czy
doświadczyłem jakichś niepożądanych skutków ubocznych –
zadyszki, utraty apetytu, mdłości, myśli samobójczych, agresji
wobec otoczenia, obniżenia libido, stanów lękowych, świądu,
biegunki. Odpowiadam, że nie.
– A co z halucynacjami? – pyta i nachyla się do mnie,
mrużąc oczy.
– Z halucynacjami?
– Z halucynacjami.
Wzruszam ramionami i mówię, że chyba nie miałem
halucynacji, a on odpowiada, że gdybym miał, z pewnością
bym o tym wiedział.
– Jeśli zobaczysz coś dziwnego lub przerażającego,
powiedz o tym matce – radzi Cliff – ale nie martw się,
prawdopodobnie nie będziesz miał halucynacji. Doświadcza
ich niewielki odsetek ludzi zażywających tę kombinację
leków.
Kiwam głową i obiecuję powiadomić mamę
o ewentualnych halucynacjach, jednak naprawdę nie sądzę,
bym miał ich doświadczyć, niezależnie od tego, jakie leki
dostanę. Wiem przecież, że Cliff nie da mi LSD ani niczego
w tym stylu. Słabsi ludzie pewnie narzekają na swoje leki, ale
ja nie jestem słaby i mam dość dużą kontrolę nad swoim
umysłem.
Jestem w piwnicy, gdzie podczas trzyminutowej
przerwy pomiędzy brzuszkami na przyrządzie Stomach Master
6000 i podnoszeniem nóg na ławeczce, piję shoty z wody,
kiedy wyczuwam wyraźny maślany zapach krabowych
przysmaków mojej mamy i aż cieknie mi ślinka.
Ponieważ uwielbiam krabowe przysmaki, opuszczam
piwnicę, wchodzę do kuchni i widzę, że oprócz krabowych
przysmaków, na które składają się maślane mięso kraba,
cheddar i ciepłe bułeczki, mama piecze także domową pizzę
z trzema rodzajami mięsa – mieloną wołowiną, kiełbasą
i kurczakiem – oraz pikantne skrzydełka, które kupuje
w supermarkecie Big Foods.
– Dlaczego robisz krabowe przysmaki? – pytam
z nadzieją, ponieważ z doświadczenia wiem, że przyrządza je
tylko wtedy, gdy mamy gości.
Nikki uwielbia krabowe przysmaki i gdyby jej na to
pozwolić, pochłonęłaby ich cały talerz, a w drodze powrotnej
narzekałaby, że czuje się gruba, bo za dużo zjadła. Kiedy
stosowałem jeszcze przemoc emocjonalną, oznajmiałem jej, że
nie chce mi się słuchać jej marudzenia za każdym razem,
kiedy za dużo zje. Jednak następnym razem, kiedy Nikki zje
za dużo krabowych przysmaków, powiem jej, że n i e zjadła
ich zbyt wiele i że wciąż wygląda szczupło. Powiem, że
powinna trochę przytyć, bo lubię, żeby moja babka wyglądała
jak babka, a nie laska z obrazka – niebrzydka, ale płaska. To
kolejny tekst, którego nauczyłem się od Danny’ego.
Naprawdę mam nadzieję, że pichcenie mamy oznacza
koniec rozłąki i że Nikki właśnie teraz jedzie do domu moich
rodziców. To chyba najlepsza niespodzianka, jaką mogła
zaplanować dla mnie mama z okazji mojego powrotu do
domu – a ponieważ mama zawsze stara się robić miłe rzeczy
dla mnie i dla mojego brata, przygotowuję się psychicznie na
spotkanie z Nikki.
W ciągu tych kilku sekund, które mijają, zanim mama
odpowiada na moje pytanie, moje serce uderza co najmniej
pięćdziesiąt razy.
– Orły grają dziś przedsezonowy mecz towarzyski ze
Stalowymi – rzuca, co wydaje mi się dziwne, ponieważ odkąd
pamiętam, mama nie znosi sportu i pamięta jedynie, że sezon
futbolowy zaczyna się jesienią. Nigdy nie wie, jaka drużyna
gra którego dnia. – Twój brat przyjeżdża, żeby obejrzeć mecz
z tobą i z ojcem.
Serce zaczyna mi walić coraz szybciej, ponieważ ostatni
raz widziałem brata krótko po tym, jak rozpoczęła się rozłąka.
Podobnie jak tata, kiedy ostatni raz rozmawialiśmy, też mówił
okropne rzeczy o Nikki.
– Jake cieszy się, że cię zobaczy, a dobrze wiesz, jak
twój ojciec uwielbia Orły. Nie mogę się doczekać, aż moich
trzech mężczyzn zasiądzie razem na kanapie, jak za starych
dobrych czasów.
Mama uśmiecha się do mnie tak szeroko, że mam
wrażenie, iż zaraz znów się rozpłacze, więc odwracam się
i schodzę do piwnicy, gdzie zabieram się do robienia pompek
na pięściach do czasu, aż zaczyna mnie piec klatka piersiowa
i tracę czucie w kłykciach.
Wiedząc, że później prawdopodobnie nie będę mógł
pobiegać ze względu na rodzinne spotkanie, zakładam worek
na śmieci i robię to wcześniej. Mijam domy znajomych
z liceum i Świętego Józefa – kościół katolicki, do którego
chodziłem na msze. Przebiegam obok liceum Collingswood
(absolwenci z rocznika 89 rządzą!) i stojącego nieopodal parku
domu, który należał do moich dziadków aż do ich śmierci.
Mój dawny najlepszy przyjaciel zauważa mnie, kiedy
przebiegam obok jego nowego domu przy Virginia Avenue.
Ronnie właśnie wraca z pracy – kiedy mijam go na chodniku,
znajduje się w połowie drogi pomiędzy swoim samochodem
i frontowymi drzwiami. Patrzy mi w oczy, a kiedy przebiegam
obok, krzyczy:
– Pat Peoples? T o n a p r a w d ę t y? Pat! Hej!
Przyspieszam, bo mój brat Jake przyjeżdża, żeby ze mną
porozmawiać. Jake nie wierzy w szczęśliwe zakończenia, a ja
nie czuję się na tyle silny emocjonalnie, żeby zajmować się
teraz Ronniem, który nigdy nie odwiedził mnie i Nikki
w Baltimore, chociaż wiele razy obiecywał, że to zrobi. Nikki
nazywała Ronniego „pantoflarzem”, twierdząc że jego żona
Victoria trzyma towarzyskie plany Ronniego tam, gdzie jego
jaja – w swojej torebce.
Nikki mówiła, że Ronnie nigdy nie odwiedzi mnie
w Baltimore i miała rację.
Nie odwiedził mnie też w niedobrym miejscu, ale
pisywał do mnie listy o tym, jaka cudowna jest jego córeczka
Emily – wierzę mu, chociaż nie miałem okazji jej poznać,
żeby zweryfikować informacje zawarte w listach.
Kiedy wracam do domu, zauważam na podjeździe
samochód Jake’a – luksusowe srebrne BMW, które sugeruje,
że mój brat radzi sobie w „nabijaniu kabzy”, jak mawia
Danny. Wślizguję się więc tylnymi drzwiami i wbiegam na
górę, żeby wziąć prysznic. Następnie wkładam czyste ubranie,
biorę głęboki oddech i podążam za odgłosami płynącej
z salonu konwersacji.
Kiedy wchodzę, Jake wstaje. Ma na sobie eleganckie
spodnie w grafitowe prążki i turkusową koszulkę polo – na
tyle obcisłą, że jej materiał opina się na jego wciąż ładnej
muskulaturze. Na ręku ma także zegarek z tarczą wysadzaną
brylancikami, który Danny nazwałby jego „błyskotkami”.
Włosy mojego brata lekko się przerzedziły, podobnie jak
moje, ale są nażelowane i Jake wygląda stylowo.
– Pat?
– Mówiłam, że go nie poznasz! – rzuca mama.
– Wyglądasz jak Arnold Schwarzenegger. – Ściska mój
biceps, co bardzo mi się nie podoba, bo nie lubię, jak mnie
dotyka ktoś inny niż Nikki. Ponieważ jednak jest moim
bratem, milczę. – Ale z ciebie mięśniak! – dodaje.
Patrzę w podłogę, ponieważ pamiętam to, co mówił
o Nikki – wciąż mam o to do niego żal – a jednocześnie cieszę
się, że widzę brata po czasie, który zdawał się ciągnąć
w nieskończoność.
– Pat, powinienem był częściej odwiedzać cię
w Baltimore, ale to miejsce mnie odrzuca i… Po prostu nie
mogłem cię tam oglądać. Gniewasz się na mnie?
Wciąż jestem na niego trochę zły, ale nagle
przypominam sobie kolejny tekst Danny’ego, który za bardzo
pasuje do sytuacji, żeby go przemilczeć, więc rzucam:
– Miłuję cię, stary.
Jake patrzy na mnie przez chwilę tak, jakbym właśnie
uderzył go w brzuch. Mruga kilka razy, jak gdyby zamierzał
się rozpłakać, a potem mocno mnie przytula.
– Przepraszam – mówi i dość długo nie zwalnia uścisku.
Nie lubię, gdy ktoś tak długo mnie przytula, chyba że
jest to Nikki.
Kiedy puszcza, mówi:
– Mam dla ciebie prezent. – Wyjmuje z siatki koszulkę
Orłów i rzuca mi ją. Rozkładam ją i na plecach rozpoznaję
numer 84 należący do zawodnika skrzydłowego, jednak jego
nazwisko nic mi nie mówi. Czy to nie numer tego młodego
skrzydłowego, Freddiego Mitchella? Tak mi się wydaje, ale
nic nie mówię, ponieważ nie chcę obrazić brata, który był na
tyle miły, że kupił mi prezent.
– Kim jest Baskett? – pytam o nazwisko wypisane na
koszulce.
– Rewelacyjny debiutant Hank Baskett? Wypłynął przed
rozpoczęciem sezonu. W Filadelfii wszyscy noszą te koszulki.
Możesz ją wkładać na tegoroczne mecze.
– Na mecze?
– Teraz będziesz pewnie chciał wrócić na swoje dawne
miejsce?
– Na V e t[2]?
– V e t? – Jake się śmieje i spogląda na mamę. Wygląda
na przerażoną.
– Nie… Na Lincoln Financial Field.
– Co to jest Lincoln Financial Field?
– Nie pozwalali wam tam oglądać telewizji? To stadion
Orłów. Stadion, na którym twoja drużyna gra już od trzech
sezonów.
Wiem, że Jake mnie okłamuje, ale nic nie mówię.
– Tak czy siak, wykupiłem ci miejsce tuż obok mnie
i Scotta. Karnet na cały sezon, stary. Cieszysz się?
– Nie mam pieniędzy, żeby kupić karnet na cały sezon –
mówię, ponieważ kiedy rozpoczęła się nasza rozłąka, oddałem
Nikki dom, samochody i dostęp do kont bankowych.
– Nie martw się. – Jake szturcha mnie w ramię. – Może
i przez ostatnie kilka lat nie byłem zbyt dobrym bratem, ale
teraz ci to wynagrodzę.
Dziękuję bratu, a mama znów zaczyna płakać. Płacze
tak mocno, że musi wyjść z pokoju. To trochę dziwne, bo
przecież Jake i ja właśnie się pogodziliśmy, a karnet na cały
sezon meczów Orłów to naprawdę niezły prezent, nie
wspominając o koszulce.
– Wkładaj koszulkę Basketta, stary. – Robię to i czuję,
że dobrze jest mieć na sobie zieleń Orłów, a zwłaszcza
koszulkę, którą Jake wybrał specjalnie dla mnie. – Zobaczysz,
jaki dobry okaże się w tym sezonie twój Baskett – rzuca Jake
dziwnym tonem, jak gdyby moja przyszłość była jakoś
powiązana ze skrzydłowym zawodnikiem Orłów Hankiem
Baskettem.
[2] Stadion Philadelphia Veterans Stadium –
Filadelfijski Stadion Weteranów, czyli tak zwany Vet.
Betonowy pączek
Zauważam, że tata z przyjściem do salonu zwleka do
ostatniej chwili, niemal do samego meczu. To gra
przedsezonowa, więc nie wcielamy w życie naszych stałych
rytuałów – te celebrujemy tylko podczas meczów w trakcie
sezonu – ale tata wkłada koszulkę z numerem pięć
i nazwiskiem McNabb i siada na krawędzi kanapy, gotowy
w każdej chwili zerwać się na nogi. Poważnie kiwa głową do
mojego brata, a mnie zupełnie ignoruje, mimo że kiedy kłócił
się z mamą w kuchni, usłyszałem jej błagalny ton: „Spróbuj
chociaż porozmawiać z Patem”. Mama stawia jedzenie na
rozkładanych stolikach, zajmuje miejsce obok Jake’a
i zabieramy się do jedzenia.
Jedzenie jest wyśmienite, ale jestem jedyną osobą, która
to mówi. Mama chyba się cieszy z komplementu i jak zwykle
pyta, czy naprawdę mi smakuje, ponieważ w kwestii
gotowania jest skromna, chociaż wychodzi jej to świetnie.
– Tato, jak myślisz? Jak w tym roku poradzą sobie
Orły? – pyta Jake.
– Będzie osiem wygranych i osiem porażek –
odpowiada tata pesymistycznie, jak na początku każdego
sezonu amerykańskiej ligi futbolowej.
– Moim zdaniem jedenaście wygrają i pięć przegrają –
rzuca mój brat, a ojciec potrząsa głową i wypuszcza powietrze
przez zęby. – Jak myślisz? Jedenaście do pięciu? – pyta mnie
brat, a ja kiwam głową, ponieważ jestem nastawiony
optymistycznie, a zwycięstwo w jedenastu meczach
pozwoliłby Orłom awansować do rozgrywek fazy play-off.
Mamy karnety na cały sezon, więc jeśli tylko będą grać na
własnym boisku, dostaniemy bilety na ten mecz, a nie ma nic
lepszego od Orłów w meczu fazy play-off.
Przyznaję wprawdzie, że nie śledziłem poczynań Orłów
poza sezonem, ale kiedy na ekranie pojawia się wyjściowy
skład, ze zdziwieniem zauważam, że z drużyny odeszło kilku
moich ulubionych zawodników. Duce Staley. Hugh Douglas.
James Thrash. Corey Simon. Zniknęli. Mam ochotę zapytać:
„Kiedy? Dlaczego?”, ale nie robię tego, ponieważ tata i brat
mogliby pomyśleć, że nie jestem już prawdziwym kibicem
Orłów. Już kiedyś wróżyli, że tak będzie, kiedy
przeprowadziliśmy się z Nikki do Baltimore i zrezygnowałem
z karnetu na mecze.
Ku mojemu zaskoczeniu, Ptaki nie grają też na stadionie
Vet, ale na Lincoln Financial Field, tak jak powiedział Jake.
Jakimś cudem od czasu ostatniego sezonu wybudowali cały
stadion, a mnie ominął cały ten szum medialny, bo tkwiłem
w niedobrym miejscu. Jednak i tak coś mi tu nie gra.
– Gdzie jest Lincoln Financial Field? – pytam
w przerwie reklamowej po pierwszej kwarcie, starając się
zachować nonszalancję.
Ojciec odwraca głowę i wpatruje się we mnie, ale nie
odpowiada na moje pytanie. Nienawidzi mnie. Na jego twarzy
maluje się wstręt, jak gdyby siedzenie w salonie i oglądanie
meczu ze swoim popapranym synem było dla niego przykrym
obowiązkiem.
– W Południowej Filadelfii, podobnie jak pozostałe
stadiony – wyrywa się mój brat. – Pyszne te przysmaki
krabowe, mamo.
– Czy z Vet widać Lincoln Financial Field? – pytam.
– Stadionu Vet już nie ma – mówi Jake.
– Nie ma? Jak to n i e m a?
– To się stało 21 marca 2004 roku o siódmej rano.
Rozpadł się jak domek z kart – mówi tata, nawet na mnie nie
patrząc, a następnie wbija zęby w pomarańczowe mięso na
kurczęciej kości. – Ponad dwa lata temu.
– Co? Byłem tam przecież w zeszłym… – Milknę,
ponieważ zaczynam mieć zawroty głowy i zbiera mi się na
mdłości. – W którym to było roku?
Ojciec już otwiera usta, ale mama mu przerywa,
mówiąc:
– Kiedy cię tu nie było, zaszło wiele zmian.
Wciąż nie chce mi się wierzyć, że Vet zniknął, nawet po
tym, jak Jake przynosi laptopa z samochodu i pokazuje mi
filmik z demolki. Stadion Weteranów – który nazywaliśmy
kiedyś betonowym pączkiem – wali się jak domino, a ekran
wypełnia się szarym pyłem. Serce mi pęka, kiedy widzę, jak to
miejsce się rozpada, chociaż podejrzewam, iż to, co oglądam,
to tylko komputerowa symulacja.
Kiedy byłem chłopcem, ojciec zabierał mnie na wiele
meczów drużyny baseballowej Phillies, które rozgrywane były
na stadionie Vet. Oprócz tego chodziłem oczywiście na mecze
Orłów z Jakiem, więc trudno mi uwierzyć, że kiedy
przebywałem w niedobrym miejscu zburzono symbol mojego
dzieciństwa. Kiedy filmik się kończy, pytam mamę, czy mogę
z nią porozmawiać w drugim pokoju.
– Co się dzieje? – pyta, kiedy wchodzimy do kuchni.
– Doktor Patel mówi, że moje nowe lekarstwa mogą
wywoływać halucynacje.
– Rozumiem.
– Wydaje mi się, że widziałem właśnie wyburzenie
Stadionu Weteranów na komputerze Jake’a.
– Kochanie, naprawdę to widziałeś. Został zburzony
ponad dwa lata temu.
– Jaki mamy rok?
Przez chwilę się waha, ale odpowiada.
– 2006.
To oznaczałoby, że mam trzydzieści cztery lata,
a rozłąka trwa od czterech lat. To niemożliwe, myślę.
– Skąd mam wiedzieć, że to nie halucynacje? Skąd mam
wiedzieć, czy ty nie jesteś tylko iluzją? Czy wy wszyscy nimi
nie jesteście? – Uświadamiam sobie, że krzyczę, ale nie mogę
się powstrzymać.
Mama kręci głową i próbuje dotknąć mojego policzka,
ale odtrącam jej rękę, a ona znów zaczyna płakać.
– Jak długo byłem w niedobrym miejscu? Jak długo?
Mów!
– Co tam się dzieje? – krzyczy tata. – Chcemy oglądać
mecz!
– Ciii… – mówi mama przez łzy.
– Jak długo? – wrzeszczę.
– Powiedz mu, Jeanie! No dalej! I tak prędzej czy
później się tego dowie. – Z salonu dobiega nas krzyk ojca. –
Powiedz mu!
Chwytam mamę za ramiona i potrząsam nią tak mocno,
że podskakuje jej głowa.
– Jak długo? – krzyczę.
– Prawie cztery lata – mówi Jake. Spoglądam przez
ramię i widzę, że mój brat stoi oparty o futrynę. – A teraz puść
mamę.
– Cztery lata? – Śmieję się i zdejmuję ręce z ramion
mamy. Zakrywa usta dłonią, a jej oczy pełne są żalu i łez. –
Dlaczego sobie ze mnie…
Słyszę krzyk mamy i czuję, jak potylicą uderzam
w lodówkę, a moją głowę wypełnia pustka.
Lękam się go bardziej niż jakiegokolwiek innego
człowieka
Po powrocie do New Jersey czułem się bezpiecznie,
ponieważ nie sądziłem, by Kenny G m ó g ł opuścić niedobre
miejsce. Dziś wiem, że to niemądre, ponieważ Kenny G to
niezwykle utalentowany, przedsiębiorczy i wpływowy
człowiek.
Nocuję teraz na poddaszu, ponieważ panuje tu wściekły
upał. Kiedy rodzice kładą się spać, wchodzę po schodach,
wyłączam wentylator, wsuwam się w mój stary zimowy
śpiwór, zapinam się w nim pod brodę, tak że wystaje z niego
jedynie moja twarz, a następnie wypacam kilogramy. Kiedy
wiatrak nie pracuje, temperatura szybko wzrasta i wkrótce mój
śpiwór przesiąknięty jest potem, a ja czuję, jak chudnę. Robię
to już od jakiegoś czasu i do tej pory nie zdarzyło się jeszcze
nic dziwnego.
Jednak tej nocy na poddaszu pocę się, i pocę, i pocę,
kiedy nagle w ciemności dobiegają mnie seksowne akordy
wygrywane na keyboardzie. Nie otwieram oczu, nucę
monotonnie jeden dźwięk i po cichu liczę do dziesięciu,
wiedząc, że to tylko halucynacje, które przewidział doktor
Patel, jednak gdy Kenny uderza mnie w twarz, otwieram oczy
i widzę go na poddaszu w domu moich rodziców. Potrząsa
grzywą bujnych loków, wokół których jaśnieje aureola à la
Jezus. To przepięknie opalone czoło, ten nos, ten wiecznie
świeży zarost i ostra linia żuchwy… Trzy górne guziki jego
koszuli są rozpięte, tak że spomiędzy rozchylonego materiału
wyziera jego owłosiony tors.
Pan G może i nie wydaje się groźny, ale lękam się go
bardziej niż jakiegokolwiek innego człowieka.
– Jak mnie tu znalazłeś? – pytam.
Kenny G mruga do mnie i przykłada do warg ustnik
lśniącego saksofonu sopranowego.
Drżę, chociaż moje ciało zlane jest potem.
– Błagam, zostaw mnie w spokoju!
On jednak nabiera powietrza, a z jego saksofonu
zaczynają się wydobywać jasne dźwięki utworu Songbird.
Zrywam się w moim śpiworze i uderzam nasadą prawej dłoni
w małą białą bliznę powyżej prawej brwi, starając się uciszyć
muzykę – biodra Kenny’ego G kołyszą się tuż przed moimi
oczami – a za każdym razem, kiedy w mózgu czuję ostre
szarpnięcie, krzyczę: „Przestań! Przestań! Przestań!
Przestań!”. Szyjka saksofonu już prawie dotyka mojej twarzy,
raz po raz katując mnie smooth jazzem… Czuję, jak krew
napływa mi do mózgu… Solówka Kenny’ego G osiąga punkt
kulminacyjny… Łup, łup, łup, łup…
Mama i tata starają się unieruchomić mi ręce, ja jednak
wciąż krzyczę: „Przestań to grać! Po prostu przestań!
Błagam!”.
Mama upada na podłogę, a tata wymierza mi kolanem
silny cios w brzuch – przez co Kenny G znika razem ze swoją
muzyką – a gdy upadam na ziemię, próbując zaczerpnąć
powietrza, tata siada mi na piersi i uderza mnie pięścią
w policzek. Mama usiłuje odciągnąć ode mnie tatę, a ja płaczę
jak dziecko. Krzyczy na ojca, prosząc, by przestał mnie bić,
a on mnie puszcza. W końcu mówi mi, że wszystko będzie
dobrze, mimo że ojciec właśnie z całej siły uderzył mnie
w twarz.
– Dość tego, Jeanie. Z samego rana wraca do szpitala –
oświadcza ojciec, a po chwili słyszymy odgłosy jego ciężkich
kroków na schodach.
Płaczę tak bardzo, że nie potrafię zebrać myśli.
Mama siada obok mnie i mówi:
– Już dobrze, Pat. Jestem przy tobie.
Kładę głowę na jej kolanach i szlocham tak długo, aż
usypiam, podczas gdy mama gładzi moje włosy.
Kiedy otwieram oczy, wentylator znów działa, przez
siatkę na oknie wdzierają się promienie słońca, a mama wciąż
głaszcze mnie po głowie.
– Jak ci się spało? – pyta, zmuszając się do uśmiechu.
Ma czerwone oczy, a na jej policzkach widać ślady łez.
Przez chwilę miło jest tak leżeć obok mamy, czuć ciężar
jej drobnej dłoni na czole, a w uszach delikatny głos, jednak
po chwili wspomnienie tego, co wydarzyło się poprzedniej
nocy każe mi usiąść – serce zaczyna mi walić, a wszystkie
kończyny przeszywa lęk.
– Nie odsyłaj mnie do niedobrego miejsca.
Przepraszam. Tak bardzo mi przykro! – błagam z całych sił,
ponieważ do tego stopnia nienawidzę niedobrego miejsca
i pesymistycznego doktora Timbersa.
– Zostaniesz z nami – mówi mama, spoglądając mi
w oczy, jak zawsze, kiedy mówi prawdę, a potem całuje mnie
w policzek.
Schodzimy do kuchni, gdzie przyrządza pyszną
jajecznicę z serem i pomidorami, a ja połykam wszystkie
tabletki, ponieważ czuję, że jestem to winien mamie po tym,
jak ją przewróciłem i jak zdenerwowałem ojca.
Jestem zaskoczony, gdy na zegarze widzę godzinę
jedenastą, więc po opróżnieniu talerza zabieram się do
ćwiczeń, podwajając wszystkie serie, tak by nie zaburzyć
rytmu codziennych treningów.
Elegancka kolacja
Ronnie odwiedza mnie w końcu w mojej piwnicy
i mówi:
– Wracam właśnie do domu, więc mam tylko kilka
minut.
Kończę wyciskać ciężary i uśmiecham się ironicznie,
ponieważ wiem, co oznacza to zdanie. Veronica nie wie, że
Ronnie wpadł mnie odwiedzić, więc mój przyjaciel musi się
streszczać, żeby żona nie przyłapała go, jak robi coś bez jej
pozwolenia – na przykład wita się z niewidzianym od lat
najlepszym przyjacielem.
– Co ci się stało w twarz? – pyta Ronnie, kiedy siadam
na ławeczce.
Dotykam czoła.
– Wczoraj drążek wyślizgnął mi się z rąk i spadł na
głowę.
– I od tego spuchł ci policzek?
Wzruszam ramionami, ponieważ nie mam ochoty
informować go, że ojciec mnie pobił.
– Stary, naprawdę zrzuciłeś ładnych parę kilo i nieźle
przypakowałeś. Podoba mi się ta twoja siłownia – mówi,
spoglądając na moją ławeczkę i przyrząd Stomach Master
6000, po czym wyciąga rękę. – Może mógłbym czasem wpaść
i potrenować z tobą?
Wstaję, ściskam jego dłoń i mówię: „Jasne”, wiedząc,
że to tylko kolejna obietnica, której Ronnie nie ma zamiaru
dotrzymać.
– Przepraszam, że nigdy nie odwiedziłem cię
w Baltimore, ale urodziła się Emily i… wiesz, jak to jest.
Czuję jednak, że listy pomogły nam pozostać w kontakcie.
A teraz wróciłeś i możemy się częściej widywać, prawda?
– Już widzę, jak… – zaczynam, ale gryzę się w język.
– Widzisz, jak c o?
– Nic.
– Wciąż myślisz, że Veronica cię nienawidzi?
Milczę.
Ronnie się uśmiecha.
– Zastanów się. Gdyby tak było, to czy zapraszałaby cię
jutro na kolację?
Spoglądam na Ronniego, próbując ocenić, czy mówi
poważnie, czy żartuje.
– Veronica już przygotowuje fantastyczny posiłek, żeby
cię powitać. To jak, przyjdziesz?
– Jasne – mówię, wciąż nie wierząc w to, co słyszę,
ponieważ obietnice składane przez Ronniego zwykle nie
zawierają takich słów, jak „jutro”.
– Super. Wpadnij na drinka o siódmej. Kolacja zacznie
się o ósmej. Będzie to formalna, trzydaniowa kolacja przy
świecach, więc ubierz się jakoś porządnie. Wiesz, jaką wagę
Veronica przywiązuje do tych swoich eleganckich przyjęć –
mówi, a potem otacza moje spocone ciało rękami i ściska, co
toleruję tylko dlatego, że zaproszenie Veroniki kompletnie
mnie zaskoczyło. Kładąc mi jedną rękę na ramieniu, Ronnie
patrzy mi w oczy i mówi:
– Dobrze, że wróciłeś do domu, Pat.
Patrzę, jak wbiega po schodach, i myślę o tym, jak wraz
z Nikki obsmarowalibyśmy Ronniego i Veronikę, gdyby nie
trwała nasza rozłąka i gdyby Nikki wybierała się ze mną na
elegancką kolację.
– Elegancka kolacja – powiedziałaby Nikki. – Co to ma
być? Podstawówka?
Moja żona naprawdę nie znosi Veroniki.
Jeśli mi się pogorszy
Wiem, że jeśli włożę nieodpowiednie ciuchy, Veronica
powie, że zepsułem jej wieczór – jak wtedy, gdy na jedną z jej
eleganckich kolacji przyszedłem w bermudach i sandałach.
Ponieważ nie mogę przestać myśleć o tym, co włożę na
przyjęcie, zapominam, że jest piątek, a więc dzień wizyty
u doktora Patela. Przypominam sobie dopiero, kiedy mama
przerywa mój trening, wołając:
– Za piętnaście minut wychodzimy. Idź pod prysznic!
W pokoju z chmurami wybieram brązowy fotel.
Odchylamy oparcia.
– Twoja mama mówi, że to był burzliwy tydzień.
Chcesz o tym porozmawiać? – mówi Cliff.
Opowiadam mu o eleganckim przyjęciu Veroniki
i o tym, że dawne ubrania na mnie nie pasują, ponieważ
bardzo schudłem i nie mam żadnych wyjściowych ciuchów,
może oprócz koszuli, którą podarował mi ostatnio brat.
Mówię, że denerwuję się tym przyjęciem. Wolałbym po prostu
spędzić czas z Ronniem na podnoszeniu ciężarów i nie musieć
spotykać się z Veroniką, którą nawet Nikki uważa za jędzę.
Doktor Patel kilkakrotnie kiwa głową, po czym mówi:
– Podoba ci się koszula, którą dostałeś od brata? Dobrze
się w niej czujesz?
Mówię, że po prostu ją uwielbiam.
– Więc włóż ją na przyjęcie. Jestem pewien, że
Veronice także się ona spodoba.
– Jesteś pewny? – pytam. – Veronica ma określoną
wizję tego, jak powinno się ubierać na przyjęcia.
– Domyślam się – rzuca, a ja czuję się już o wiele lepiej.
– A spodnie?
– Może te, które masz na sobie teraz?
Spoglądam w dół na jasnobrązowe płócienne spodnie,
które jakiś czas temu mama kupiła mi w sieciówce GAP,
ponieważ uznała, że nie mogę chodzić do terapeuty w dresie.
Mimo że nie są one równie eleganckie, jak moja nowa
koszulka Orłów, wyglądają przyzwoicie, więc wzruszam
ramionami i nie martwię się już o to, co włożyć na przyjęcie
Veroniki.
Cliff próbuje przekonać mnie do rozmowy o Kennym
G, ale za każdym razem, kiedy słyszę jego imię, zamykam
oczy, nucę monotonnie jeden dźwięk i po cichu liczę do
dziesięciu.
Potem Cliff mówi, że słyszał o tym, jak brutalnie
potraktowałem mamę – jak potrząsałem nią w kuchni i jak
przewróciłem ją na poddaszu. Robi mi się strasznie smutno, bo
bardzo kocham mamę, która przecież wyciągnęła mnie
z niedobrego miejsca i podpisała nawet te wszystkie
dokumenty, a jednak nie mogę zaprzeczyć temu, co mówi
Cliff. Moja klatka piersiowa zalewa się gorącym poczuciem
winy i nie mogę już tego znieść. Tracę panowanie nad sobą
i zaczynam głośno płakać przez co najmniej pięć minut.
– Twoja mama wiele ryzykuje, ponieważ w ciebie
wierzy.
Jego słowa sprawiają, że zalewam się jeszcze
gorętszymi łzami.
– Chcesz być dobrym człowiekiem, prawda, Pat?
Kiwam głową. Płaczę. Chcę być dobrym człowiekiem.
Naprawdę tego chcę.
– Zwiększę ci dawkę leków – rzuca doktor Patel. –
Możesz się czuć nieco ospały, ale lekarstwa pomogą ci
poskromić wybuchy agresji. To nie twoje pragnienia, ale
czyny sprawiają, że jesteś dobrym człowiekiem. Jeśli przytrafi
ci się kolejny atak, będę musiał zasugerować twojej mamie, że
powinieneś wrócić do szpitala dla nerwowo chorych na kilka
intensywnych sesji terapeutycznych, które…
– Nie. Proszę. Będę grzeczny – przerywam mu,
wiedząc, że jeśli mi się pogorszy i znów trafię do niedobrego
miejsca, Nikki do mnie nie wróci. – Uwierz mi!
– Wierzę – odpowiada doktor Patel z uśmiechem.
Nie wiem, jak to się robi
Kończę podnosić ciężary, wkładam worek na śmieci
i przebiegam piętnaście kilometrów. Potem biorę prysznic,
rozpylam w powietrzu wodę kolońską ojca i wchodzę
w mgiełkę – mama mnie tego nauczyła, kiedy jeszcze byłem
w liceum. Pod pachami smaruję się dezodorantem w kulce,
a następnie wkładam nowe spodnie i koszulkę Hanka Basketta.
Pytam mamę o to, jak wyglądam, a ona odpowiada:
– Jesteś przystojny. B a r d z o przystojny. Ale
naprawdę uważasz, że koszulka Orłów to odpowiedni strój na
przyjęcie? Może włożysz jedną z koszul, które kupiłam ci
w GAP-ie? Możesz też pożyczyć jakąś koszulkę polo od ojca.
– Nie trzeba – mówię i uśmiecham się
z przekonaniem. – Doktor Patel powiedział, że włożenie tej
koszulki to dobry pomysł.
– Tak powiedział? – odpowiada mama ze śmiechem,
a następnie podaje mi bukiet kwiatów i butelkę białego wina.
– Co to?
– Wręcz to Veronice i przekaż, że jej dziękuję. Ronnie
jest dla ciebie dobrym przyjacielem. – Mama znów wygląda
tak, jakby miała się rozpłakać.
Całuję ją na pożegnanie, biorę kwiaty i wino, po czym
ruszam w drogę, przechodzę przez Kinght’s Park, zmierzam
w stronę domu Ronniego.
Ronnie otwiera mi drzwi w koszuli i krawacie, przez co
zaczyna mi się wydawać, że doktor Patel jednak nie miał racji
i że źle się ubrałem. Jednak Ronnie spogląda na moją nową
koszulkę, sprawdza nazwisko na plecach – pewnie chce się
upewnić, że nie mam na sobie nieaktualnego stroju Freddiego
Mitchella – i mówi:
– Hank Baskett rządzi! Jakim cudem udało ci się zdobyć
tę koszulkę już na początku sezonu? Jest świetna! – Czuję
ulgę.
Kierujemy się w głąb domu, skąd dochodzi woń mięsa –
przechodzimy przez elegancki salon i jadalnię do kuchni,
gdzie Veronica karmi Emily. Jestem zaskoczony, że
dziewczynka jest większa niż noworodek.
– Przyszedł Hank Baskett – oznajmia Ronnie.
– Kto? – pyta Veronica, ale uśmiecha się na widok
kwiatów i wina. – Pour moi?
Przez chwilę wpatruje się w opuchliznę na mojej
twarzy, ale nic nie mówi, za co jestem jej wdzięczny.
Wręczam jej podarunki od mamy, a ona całuje mnie w zdrowy
policzek.
– Witaj w domu, Pat – mówi, co mnie zaskakuje,
ponieważ jej słowa wydają się szczere. – Zaprosiłam jeszcze
jednego gościa, mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko –
dodaje. Mruga do mnie, a następnie podnosi pokrywkę
jedynego garnka stojącego na kuchence. Wokół rozchodzi się
zapach pomidorów i bazylii.
– Kogo? – pytam.
– Zobaczysz – odpowiada i dalej miesza w garnku, nie
podnosząc wzroku.
Zanim udaje mi się coś dodać, Ronnie wyjmuje Emily
z krzesełka i mówi:
– To wujek Pat. – Brzmi to dziwnie, dopóki nie
uświadamiam sobie, że mowa o mnie. – Emily, przywitaj się
z wujkiem Patem.
Dziewczynka macha do mnie małą rączką i ani się
obejrzę, a trzymam ją w ramionach. Mała Emily wpatruje się
we mnie ciemnymi oczami i po chwili uśmiecha się tak, jakby
mnie akceptowała.
– Pap – mówi, wskazując palcem mój nos.
– Zobacz, jaką mam mądrą córeczkę, wujku Pacie –
oznajmia Ronnie, głaszcząc jedwabiste, czarne włosy
dziewczynki. – Już się nauczyła, jak masz na imię.
Emily pachnie papką z marchewki, którą ma
rozsmarowaną po policzkach, aż Ronnie wytrze jej buzię
nawilżoną chusteczką. Muszę przyznać, że Emily to śliczne
dziecko i natychmiast pojmuję, dlaczego Ronnie napisał do
mnie tak wiele listów o swojej córce – dlaczego tak bardzo ją
kocha. Zaczynam myśleć o tym, że chciałbym mieć kiedyś
dzieci z Nikki i robi mi się tak wesoło, że całuję małą Emily
w czoło, jak gdyby była dzieckiem Nikki i jak gdybym to ja
był jej ojcem. Całuję ją w czoło raz po raz, aż mała zaczyna
chichotać.
– Piwo? – rzuca Ronnie.
– Nie powinienem pić, bo biorę leki i…
– Piwo – oznajmia Ronnie i już po chwili siedzimy na
ganku i sączymy piwo, a Emily siedzi na kolanach taty
i siorbie rozcieńczony sok jabłkowy z butelki.
– Dobrze jest móc się z tobą napić – mówi Ronnie,
a następnie stuka się ze mną butelką piwa Yuengling.
– Kto będzie na kolacji?
– Siostra Veroniki, Tiffany.
– Tiffany i Tommy? – pytam, przypominając sobie
męża Tiffany ze ślubu Ronniego i Veroniki.
– Tylko Tiffany.
– A gdzie Tommy?
Ronnie pociąga z butelki, spogląda do góry na
zachodzące słońce i mówi:
– Tommy umarł jakiś czas temu.
– Co? – dziwię się, ponieważ nic o tym nie
wiedziałem. – Boże, bardzo mi przykro.
– Pamiętaj tylko, żeby dziś o nim nie wspominać,
dobrze?
– Jasne – mówię, a następnie wypijam kilka potężnych
łyków piwa. – A jak umarł?
– Jak k t o umarł? – odzywa się kobiecy głos.
– Cześć, Tiffany – mówi Ronnie, a siostra Nikki
wchodzi na ganek. Tiffany ma na sobie czarną wieczorową
suknię, szpilki i brylantowy naszyjnik, a jej makijaż i włosy
wydają mi się zbyt perfekcyjne. Mam wrażenie, że za wszelką
cenę chciała wyglądać atrakcyjnie, jak niektóre starsze
kobiety. – Pamiętasz Pata, prawda?
Wstaję i podajemy sobie dłonie. Tiffany patrzy na mnie
w taki sposób, że robi mi się nieswojo.
Wchodzimy do domu i po zdawkowej rozmowie na
niezobowiązujące tematy, Tiffany i ja zostajemy sami,
usadowieni na przeciwnych końcach kanapy, a tymczasem
Veronica kończy przygotowywać posiłek, a Ronnie kładzie
Emily do łóżka.
– Wyglądasz dziś bardzo ładnie – rzucam, kiedy cisza
zaczyna się przedłużać.
Zanim rozpoczęła się rozłąka, nie mówiłem Nikki
miłych rzeczy na temat jej wyglądu i myślę, że przez to
straciła pewność siebie. Mogę teraz poćwiczyć
komplementowanie wyglądu innych kobiet, a kiedy Nikki
wróci, będzie mi to przychodziło naturalnie, chociaż Tiffany
naprawdę wygląda ładnie, mimo mocnego makijażu. Jest ode
mnie kilka lat starsza, ale ma zgrabne ciało i długie,
jedwabiste, czarne włosy.
– Co ci się stało w policzek? – pyta, nawet na mnie nie
patrząc.
– Miałem wypadek przy podnoszeniu ciężarów.
Tiffany wpatruje się w swoje dłonie złożone na
kolanach. Jej paznokcie pomalowane są krwistoczerwonym
lakierem.
– Gdzie teraz pracujesz? – zagajam, pewny, że to
bezpieczny temat.
Marszczy nos, jak gdybym puścił bąka.
– Kilka miesięcy temu wyrzucono mnie z pracy.
– Dlaczego?
– A jakie to ma znaczenie? – mówi, po czym wstaje
i idzie do kuchni.
Wypijam resztę drugiego piwa i czekam na Ronniego.
Kolacja rzeczywiście jest elegancka, ze świecami,
wytwornymi talerzami i rzadko wyjmowanymi sztućcami, ale
atmosfera wydaje się niezręczna – podczas gdy Tiffany i ja
milczymy, Veronica i Ronnie mówią o nas, jakby nas tam nie
było.
– Pat jest miłośnikiem historii. Wie wszystko
o prezydentach Stanów Zjednoczonych. Sprawdź go, zapytaj
o cokolwiek – mów Ronnie.
Tiffany wciąż wpatruje się w swój talerz, a Veronica
mówi:
– Moja siostra chodzi na zajęcia z tańca współczesnego
i za dwa miesiące ma występ. Powinieneś zobaczyć, jak ona
tańczy, Pat. To takie piękne. Boże, chciałabym tak tańczyć jak
moja siostra. Wszyscy wybieramy się na jej występ.
Powinieneś pójść z nami.
Ostrożnie kiwam głową, kiedy Tiffany podnosi wzrok,
żeby sprawdzić moją reakcję i myślę, że mógłbym pójść
i poćwiczyć bycie miłym. Poza tym Nikki pewnie chciałaby
pójść na spektakl taneczny, a ja chcę robić rzeczy, które
sprawiają jej przyjemność.
– Pat i ja będziemy razem ćwiczyć – mówi Ronnie. –
No, spójrzcie, jakiego mam atrakcyjnego kumpla. Powinienem
się wstydzić. Muszę wpaść do twojej piwnicy, Pat.
– Tiffany przepada za wybrzeżem, prawda, Tiff? Może
w któryś weekend zabierzemy Emily i pojedziemy we
czwórkę na plażę? We wrześniu, jak już nie będzie tak
tłoczno. Moglibyśmy sobie urządzić piknik. Lubisz pikniki,
Pat? Tiffany je uwielbia, prawda, Tiff?
Ronnie i Veronica już niemal od kwadransa wymieniają
informacje na temat swoich gości, a gdy w końcu milkną,
pytam o wyburzenie stadionu Vet i, ku mojemu zaskoczeniu,
Ronnie i Veronica potwierdzają, że rzeczywiście – tak jak
mówił mój tata – stadion został wysadzony w powietrze lata
temu, co bardzo mnie martwi, ponieważ nie pamiętam ani tego
wydarzenia, ani czasu, który od tego momentu upłynął.
Chciałbym zapytać, ile lat temu urodziła się Emily, ponieważ
pamiętam, że tuż po jej narodzinach dostałem od Ronniego list
oraz zdjęcie, ale ogarnia mnie lęk i tego nie robię.
– Nienawidzę futbolu – oznajmia Tiffany. – Nie ma
niczego gorszego.
Zabieramy się do jedzenia i przez chwilę nikt nic nie
mówi.
Na trzy dania, które obiecywał mi Ronnie składają się
piwo, lasagne z pieczonymi szparagami oraz tarta cytrynowa.
Wszystkie trzy były wspaniałe, więc mówię o tym Veronice –
ćwicząc na przyszłość, kiedy wróci Nikki – a ona odpowiada:
– Obawiałeś się, że to, co przygotuję, będzie niejadalne?
Wiem, że żartuje, ale Nikki wykorzystałaby to pytanie,
żeby udowodnić, jaką jędzą potrafi być Veronica. Siedząc przy
stole Ronniego, myślę o tym, że gdyby Nikki tu była, po
powrocie do domu rozmawialibyśmy jeszcze w łóżku – jak
zawsze, gdy lekko się wstawiliśmy – przez co robi mi się
jednocześnie smutno i wesoło.
Kiedy kończymy jeść ciasto, Tiffany wstaje
i oświadcza:
– Jestem zmęczona.
– Ale przecież dopiero skończyliśmy jeść – protestuje
Veronica. – Będą jeszcze gry…
– Powiedziałam, że jestem zmęczona.
Zapada cisza.
– No więc jak? – odzywa się w końcu Tiffany. –
Odprowadzisz mnie do domu, czy nie?
Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że Tiffany mówi
do mnie.
– Jasne – odpowiadam szybko.
Ćwiczę teraz bycie miłym, więc co innego mógłbym
odpowiedzieć… P r a w d a?
Noc jest ciepła, ale nie parna. Dopiero gdy Tiffany i ja
mijamy jedną przecznicę, pytam, gdzie mieszka.
– Mieszkam z rodzicami. Zadowolony? – mówi, nawet
na mnie nie patrząc.
– Aha. – Uświadamiam sobie, że znajdujemy się mniej
więcej cztery przecznice od domu państwa Webster.
– Ty też mieszkasz z rodzicami, prawda?
– Tak.
– Więc wiesz, że to nic takiego.
Wokół panuje mrok. Zgaduję, że jest mniej więcej wpół
do dziesiątej. Tiffany idzie z założonymi rękami, ale jednak
dość szybko i stuka obcasami. Po chwili stajemy przed domem
jej rodziców.
Kiedy się do mnie odwraca, mam wrażenie, że chce się
po prostu pożegnać, ona jednak mówi:
– Słuchaj, ostatni raz byłam na randce jeszcze na
studiach, więc nie wiem, jak to się robi.
– Jak co się robi?
– Widziałam, jak na mnie patrzysz. Nie ściemniaj, Pat.
Mieszkam w dobudówce odseparowanej od reszty domu, więc
moi rodzice nas nie nakryją. Nie podoba mi się, że przyszedłeś
na kolację w sportowej koszulce, ale możesz mnie przelecieć,
pod warunkiem że najpierw wyłączymy światło. Zgoda?
Jestem zbyt wstrząśnięty, żeby coś odpowiedzieć, więc
przez dłuższą chwilę stoimy w milczeniu.
– Albo nie – dodaje Tiffany i zaczyna płakać.
Jestem tak zdezorientowany, że mówię, myślę i martwię
się jednocześnie, nie wiedząc właściwie, co zrobić lub
powiedzieć.
– Posłuchaj, spędziliśmy miły wieczór i uważam, że
jesteś naprawdę ładna, ale ja mam żonę – mówię i na dowód
tego pokazuję jej obrączkę.
– A ja męża – odpowiada i unosi lewą dłoń, na której
połyskuje brylant.
Pamiętam, co Ronnie powiedział o śmierci męża
Tiffany, a to oznacza, że jest wdową, a nie mężatką, jednak nie
mówię tego, ponieważ ćwiczę bycie miłym, a nie stawianie na
swoim. Nauczyłem się tego na terapii i Nikki z pewnością
będzie ze mnie zadowolona.
To, że Tiffany wciąż nosi obrączkę, bardzo mnie
zasmuca.
Nagle ona zupełnie bez uprzedzenia obejmuje mnie,
wtulając twarz w moją pierś, i wyciera makijaż w moją
koszulkę. Nie lubię, gdy dotyka mnie ktoś inny niż Nikki
i naprawdę nie chcę, żeby Tiffany zabrudziła mi koszulkę,
którą podarował mi mój wspaniałomyślny brat – koszulkę
z prawdziwymi haftowanymi literami i cyframi – ale
z zaskoczeniem odkrywam, że ja także przytulam Tiffany.
Opieram brodę na jej błyszczących czarnych włosach,
wdycham jej perfumy i wkrótce sam zaczynam płakać, co
mnie przeraża. Płaczemy razem przez co najmniej dziesięć
minut, po czym Tiffany mnie puszcza i ucieka na tył domu
rodziców.
Kiedy w końcu docieram do domu, tata ogląda
telewizję. Orły rozgrywają z Jetsami przedsezonowy mecz,
o którym nie wiedziałem. Nawet na mnie nie patrzy, pewnie
dlatego, że jestem teraz takim kiepskim kibicem. Mama
informuje mnie o tym, że dzwonił Ronnie w jakiejś pilnej
sprawie i że prosi, bym natychmiast do niego oddzwonił.
– Co się stało? Chodzi o twoją koszulkę? C z y t o
t u s z d o r z ę s? – pyta mama, a kiedy nie odpowiadam,
mówi: – Lepiej oddzwoń do Ronniego.
Ja jednak kładę się na łóżku w swoim pokoju i aż do
wschodu słońca gapię się w sufit.
Wypełnione wrzącą lawą
Jedyne zdjęcie Nikki, jakie mam, to portret. Żałuję, że
nigdy jej nie powiedziałem, jak bardzo mi się on podoba.
Zamówiła to zdjęcie u zawodowego fotografa, a przed
sesją udała się do pobliskiego salonu piękności, by zrobić
sobie fryzurę i makijaż. Tydzień wcześniej chodziła też do
solarium, ponieważ mam urodziny pod koniec grudnia, a to
zdjęcie podarowała mi na dwudzieste ósme urodziny.
Głowa Nikki jest odwrócona tak, że w obramowaniu
jasnorudych loków bardziej widać lewy niż prawy policzek.
Na zdjęciu widoczne jest też jej lewe ucho. Włożyła
brylantowe kolczyki, które podarowałem jej z okazji pierwszej
rocznicy naszego ślubu. Była w solarium po to, by uwydatniły
się jej piegi na nosie, które uwielbiam i za którymi tak tęsknię
zimą. Jej piegi na zdjęciu są bardzo wyraźne. Nikki
powiedziała, że właśnie o to jej chodziło – poinstruowała
nawet fotografa, żeby skupił się właśnie na nich, ponieważ
uwielbiam jej letnie piegi. Jej twarz przypomina odwrócony
trójkąt, ponieważ ma dość spiczasty podbródek. Ma nos jak
lwica, długi i królewski, a oczy w odcieniu trawy. Na zdjęciu
wydyma wargi tak jak lubię – to coś pośredniego między
uśmiechem a grymasem – jej usta są tak lśniące, że nie mogę
się powstrzymać i za każdym razem, kiedy na patrzę na to
zdjęcie, całuję je.
Więc znowu całuję zdjęcie, czując chłód szkła,
i zostawiam na nim rozmazany ślad, który wycieram rękawem
koszuli.
– Boże, tak bardzo za tobą tęsknię, Nikki – mówię, ale
fotografia jak zwykle milczy. – Przepraszam, że na początku
nie podobało mi się to zdjęcie. Nie uwierzyłabyś, jak bardzo je
teraz lubię. Dawniej, kiedy nie byłem miły i skupiałem się
raczej na tym, żeby postawić na swoim, powiedziałem, że to
niezbyt udany prezent. Owszem, prosiłem cię o nowy grill, ale
teraz cieszę się, że mam ten portret, ponieważ pomógł mi on
przetrwać czas spędzony w niedobrym miejscu i stać się
lepszym człowiekiem. Zmieniłem się i teraz nie dość, że zdaję
sobie sprawę z tego, że włożyłaś w ten prezent tyle starań, to
jeszcze to d o c e n i a m. To twoja jedyna podobizna, jaką
mam, po tym, jak jakiś zły człowiek ukradł z domu wszystkie
nasze zdjęcia. Były w drogich ramkach i…
Nagle przypominam sobie, że jest jeszcze film
z naszego ślubu, na którym Nikki chodzi, tańczy i mówi. Jest
tam nawet fragment, kiedy Nikki zwraca się do kamery, tak
jakby przemawiała do mnie. „Kocham cię, Pacie Peoples, ty
ogierze”, mówi. Kiedy oglądaliśmy ten film z jej rodzicami,
strasznie się śmiałem.
Pukam do pokoju rodziców, odczekuję, a po chwili
pukam jeszcze raz.
– Pat? – Słyszę głos mamy.
– Rano idę do pracy – krzyczy tata, ale nie zwracam na
niego uwagi.
– Mamo? – mówię do drzwi.
– Co się dzieje?
– Gdzie jest film z mojego ślubu?
Cisza.
– Wiesz który, prawda?
Mama wciąż milczy.
– Jest w szafce w salonie? W pudle, tam gdzie reszta
filmów?
Przez drzwi słyszę, jak mama i tata szepczą, a po chwili
mama mówi:
– Wydaje mi się, że oddaliśmy ci ten film, kochanie.
Musi być w twoim dawnym domu. Przykro mi.
– Co? Nie, jest na dole, w szafce w salonie. Nieważne,
sam poszukam. Dobranoc – mówię, jednak kiedy przeszukuję
karton z filmami, nie mogę go znaleźć. Odwracam się
i zauważam mamę, która przyszła za mną do salonu. Ma na
sobie koszulę nocną. Obgryza paznokcie. – Gdzie jest ta
kaseta?
– Daliśmy ci…
– Nie kłam!
– No to najwidoczniej gdzieś ją posialiśmy, ale prędzej
czy później się znajdzie.
– Posialiście ją? Przecież to jedyna kopia! – To tylko
kaseta wideo, ale nie mogę zapanować nad gniewem, co
właśnie stanowi jeden z moich głównych problemów. – Jak
mogliście ją zgubić, wiedząc, ile dla mnie znaczy? Jak?
– Uspokój się, Pat. – Mama unosi dłonie, tak że
znajdują się teraz na wysokości jej piersi i robi ostrożny krok
w moją stronę, jak gdyby podchodziła do wściekłego psa. –
Odpręż się, Pat. Odpręż się.
Ja jednak czuję, jak mój gniew wzrasta, więc zanim
zdążę powiedzieć lub zrobić coś głupiego, przypominam
sobie, że jeśli posunę się o krok za daleko, to wrócę do
niedobrego miejsca, gdzie Nikki nigdy mnie nie znajdzie.
Mijam mamę i gwałtownie wybiegam z salonu, a następnie
schodzę do piwnicy, gdzie robię pięćset brzuszków na
przyrządzie Stomach Master 6000. Kiedy kończę, wciąż
jestem wściekły, więc przez czterdzieści pięć minut pedałuję
na rowerku stacjonarnym, a następnie aplikuję sobie serię
shotów wody. Kiedy jestem już dobrze nawodniony, robię
pięćset pompek. Dopiero gdy czuję, że moje mięśnie
wypełnione są wrzącą lawą, jestem na tyle spokojny, że mogę
zasnąć.
Kiedy idę do górę, wokół panuje cisza, a spod drzwi
sypialni rodziców nie sączy się światło, więc biorę ramkę ze
zdjęciem Nikki, zabieram ją na poddasze, wyłączam
wentylator, wślizguję się do śpiwora, wyobrażam sobie Nikki,
to, jak całuję ją na dobranoc, i zaczynam wypacać kilogramy.
Nie byłem na poddaszu od czasu, kiedy odwiedził mnie
Kenny G. Boję się, że wróci, ale czuję się gruby. Zamykam
oczy, nucę monotonnie jeden dźwięk i po cichu liczę do
dziesięciu, a rano budzę się cały i zdrowy.
Ponieść porażkę jak Dimmesdale
Być może purytanie byli po prostu głupsi od
współczesnych ludzi, ale i tak trudno wprost uwierzyć, ile
czasu potrzebowali siedemnastowieczni bostończycy, by
pojąć, że ich duchowy przywódca zapłodnił miejscową
latawicę. Rozwiązałem tę tajemnicę już w rozdziale ósmym,
kiedy Hester zwraca się do Dimmesdale’a słowami: „Ty
przemów za mną”[3]. Szkarłatna litera Hawthorne’a była naszą
lekturą w liceum i gdybym wiedział, ile w tej książce seksu
i matactwa, pewnie przeczytałbym ją jako szesnastolatek.
Boże, nie mogę się doczekać, by zapytać Nikki, czy na
zajęciach skupia się na pikantnych szczegółach – jestem
pewien, że gdyby tak było, uczniowie rzeczywiście sięgnęliby
po tę książkę.
Dimmesdale nie przypadł mi do gustu, ponieważ miał
taką wspaniałą kobietę i odmówił sobie prawa do życia z nią.
Owszem, rozumiem, że niełatwo byłoby mu się wytłumaczyć
z tego, iż zapłodnił nastoletnią żonę innego mężczyzny – nie
wspominając o tym, że był duchownym – ale Hawthorne
wciąż podkreśla, iż czas leczy rany, o czym Dimmesdale
przekonuje się zbyt późno. Poza tym wydaje mi się, że Bóg
chciałby, by Pearl miała ojca i pewnie uznał lekceważenie,
z jakim Dimmesdale traktuje córkę, za większy grzech niż to,
że współżył z żoną innego mężczyzny.
Jeśli chodzi o Chillingwortha, to współczuję mu, i to
b a r d z o. Przecież wysyła swoją młodą żonę do Nowego
Świata, chcąc jej zapewnić lepsze życie, a ona zachodzi
w ciążę z innym mężczyzną – co może być bardziej
poniżającego? Jest jednak stary, wstrętny i właściwie nie
wiadomo, dlaczego ożenił się z młodą dziewczyną. Kiedy
zaczyna znęcać się psychicznie na Dimmesdalem i daje mu te
wszystkie dziwne korzonki i zioła, przywodzi mi na myśl
doktora Timbersa i jego personel. Wtedy zdaję sobie sprawę,
że nie miał najmniejszego zamiaru ćwiczyć bycia miłym, więc
przestaję w niego wierzyć.
Przepadam jednak za Hester, ponieważ ona wierzy
w pozytywne myślenie. Nawet kiedy przeciwko niej zwraca
się tłum odrażających brodatych dziadów w kapeluszach
i grubych bab straszących, że wypalą jej na czole piętno, nie
poddaje się – szyje i kiedy tylko może, pomaga innym
ludziom, starając się przy tym jak najlepiej wychować córkę,
mimo że Pearl okazuje się dość demonicznym dzieckiem.
Choć koniec końców Hester nie ma szansy na związek
z Dimmesdalem – co moim zdaniem jest dużą wadą książki–
mam wrażenie, że czuje się jednak spełniona. Patrzy, jak jej
córka dorasta i dobrze wychodzi za mąż, a to bardzo miłe.
Zdałem sobie sprawę, że nikt nie doceniał prawdziwej
Hester do czasu, aż było już za późno. Kiedy najbardziej
potrzebowała pomocy, nikogo obok niej nie było, i dopiero
gdy ofiarowała swą pomoc innym, wszyscy ją pokochali. To
oznacza, że należy doceniać dobre kobiety, które ma się wokół
siebie, zanim będzie za późno, a to przesłanie, którym warto
się dzielić z licealistami. Żałuję, że mój nauczyciel z liceum
mnie tego nie nauczył, ponieważ z pewnością po ślubie inaczej
traktowałbym Nikki. Chociaż może jest to coś, czego człowiek
uczy się na własnej skórze – ponieść porażkę jak Dimmesdale,
i chyba tak jak ja.
Scena pierwszego spotkania Dimmesdale’a i Hester
w mieście sprawiła, że zamarzyłem o tym, by rozłąka dobiegła
końca, bym mógł tak stanąć wraz z Nikki w jakimś
publicznym miejscu i przeprosić ją za to, że kiedyś byłem
takim dupkiem. Później opowiedziałbym jej o swoich
przemyśleniach na temat słynnej powieści Hawthorne’a, co
z pewnością by ją ucieszyło. Będzie pod wrażeniem, kiedy się
dowie, że przeczytałem książkę napisaną archaiczną
angielszczyzną.
[3] Nathaniel Hawthorne, Szkarłatna litera, przeł.
Bronisława Bałutowa, Warszawa 1987, s. 84.
Lubisz zagraniczne filmy?
Cliff pyta mnie o przyjęcie u Veroniki w sposób, który
sugeruje, że mama już to z nim omówiła – pewnie chciała, by
przekonał mnie do noszenia koszul z kołnierzykiem, które
kupiła mi w GAP-ie i które tak uwielbia, w przeciwieństwie do
mnie. Kiedy siadam w fotelu, Cliff porusza tę kwestię,
ściskając podbródek – robi to zawsze, kiedy zadaje mi pytanie,
na które moja mama już odpowiedziała.
Rozpoznaję już blef Cliffa, ale nie mogę się doczekać,
by powiedzieć mu, iż miał rację w sprawie koszulki, którą
dostałem od brata. O dziwo, Cliff wcale nie chce rozmawiać
o ciuchach, które włożyłem. Chce porozmawiać o Tiffany
i wciąż pyta, co o niej myślę, jak się przy niej czuję i czy jej
towarzystwo sprawia mi przyjemność.
Z początku uprzejmie odpowiadam, że Tiffany jest miła,
ładnie się ubiera i ma zgrabne ciało, jednak Cliff chce
wyciągnąć ode mnie prawdę – wszyscy terapeuci tak robią, bo
mają jakby paranormalne umiejętności, które pozwalają im
przejrzeć pacjenta na wylot. Wiedzą, że w końcu zmęczy się
gadaniem i wyzna prawdę.
Wreszcie się przełamuję:
– Chodzi o to, że… Niechętnie to mówię, ale… Tiffany
jest dość zdzirowata.
– Co masz na myśli?
– To, że Tiffany to dziwka.
Cliff przesuwa się na brzeg krzesła. Jest zaskoczony
i tak zmieszany, że i mnie się to udziela.
– Na czym opierasz tę obserwację? Była wyzywająco
ubrana?
– Nie. Już mówiłem. Miała ładną sukienkę. Ale kiedy
tylko skończyliśmy jeść deser, poprosiła, żebym odprowadził
ją do domu.
– A co w tym złego?
– Nic. Jednak pod koniec spaceru poprosiła, żebym
odbył z nią stosunek płciowy. Oczywiście nie powiedziała
tego tymi słowami.
Cliff puszcza podbródek, opiera się o fotel i mówi:
– Aha.
– Wiem. Mną też to wstrząsnęło. Przecież ona wie, że
mam żonę.
– I zrobiłeś to?
– Co?
– Odbyłeś stosunek z Tiffany?
Z początku nie rozumiem, ale kiedy słowa Cliffa
w końcu do mnie docierają, ogarnia mnie złość.
– Nie!
– Dlaczego nie?
Nie mogę uwierzyć, że Cliff naprawdę zadał mi takie
pytanie – zwłaszcza że on sam jest szczęśliwy
w małżeństwie – jednak decyduję się zaszczycić jego pytanie
odpowiedzią:
– Ponieważ kocham moją żonę! Dlatego!
– Tak myślałem – mówi, co trochę mnie pociesza.
Sprawdza tylko, czy mam zasady, a ja doskonale to rozumiem,
ponieważ ludzie przebywający poza szpitalami
psychiatrycznymi powinni kierować się twardymi zasadami,
tak by świat funkcjonował bez większych przeszkód. Wtedy
przybędzie szczęśliwych zakończeń.
Po chwili mówię:
– Nie wiem nawet, dlaczego Tiffany zaproponowała mi
seks. Żebym chociaż był atrakcyjny… Ona jest ładna i bez
trudu znalazłaby sobie kogoś lepszego. Co o tym myślisz?
– Nie wiem, czy jest nimfomanką, czy nie –
odpowiada – ale ludzie często mówią i robią różne rzeczy,
ponieważ wydaje im się, że inni tego od nich oczekują. Może
Tiffany wcale nie chciała się z tobą przespać, ale
zaproponowała ci to, sądząc, że uznasz to za cenne, a przez to
będziesz cenić także i ją.
Przez chwilę analizuję jego teorię i mówię:
– A więc według ciebie Tiffany wydawało się, że t o
j a chcę się z nią przespać?
– Niekoniecznie. – Znów ściska podbródek. – Twoja
matka powiedziała mi, że kiedy wróciłeś do domu, na twojej
koszulce widać było ślady makijażu. Mogę spytać, co się
stało?
Niechętnie – bo nie lubię plotkować – mówię mu
o obrączce, którą Tiffany wciąż nosi mimo śmierci męża,
a także o tym, jak przytulaliśmy się i płakaliśmy przed domem
jej rodziców.
Cliff kiwa głową i mówi:
– Wydaje mi się, że Tiffany bardzo potrzebuje
przyjaciela. Być może pomyślała, że jeśli się z tobą prześpi,
będziesz chciał nim zostać. Powiedz mi jeszcze raz o tym, jak
poradziłeś sobie z tą sytuacją.
Opowiadam mu szczegółowo, jak doszło do przytulenia
i jak pozwoliłem jej wytrzeć tusz w koszulkę Hanka Basketta
i…
– Skąd masz koszulkę Hanka Basketta? – pyta.
– Już mówiłem. Dostałem ją od brata.
– Włożyłeś ją na przyjęcie?
– Tak, przecież powiedziałeś, że mogę.
Zaskakuje mnie, ponieważ uśmiecha się i chichocze. Po
chwili dodaje:
– Co na to twoi przyjaciele?
– Ronnie powiedział, że Hank Baskett rządzi.
– Bo Hank Baskett r z ą d z i. Założę się, że w tym
sezonie zdobędzie co najmniej siedem przyłożeń.
– Cliff, kibicujesz Orłom?
Cliff skanduje: „O!-R!-Ł!-Y! Orły!”, a ja wybucham
śmiechem, ponieważ jest moim terapeutą, a ja nie wiedziałem,
że terapeuci mogą być kibicami futbolu.
– Cóż, teraz, kiedy wiem, że w twoich żyłach także
płynie zieleń, będziemy musieli po sesji pogadać o Ptakach.
A więc naprawdę pozwoliłeś, by Tiffany wytarła tusz w twoją
nowiutką koszulkę Hanka Basketta?
– Tak. W dodatku jest to koszulka z wyszywanym
numerem, nie dziadostwo z prasowanką.
– A u t e n t y c z n a koszulka Hanka Basketta! – mówi
z podziwem. – To naprawdę miłe z twojej strony, Pat.
Wygląda na to, że Tiffany potrzebowała po prostu, by ktoś ją
przytulił, a ty jej to dałeś, bo miły z ciebie facet.
Uśmiecham się, ponieważ rzeczywiście staram się być
miłym facetem.
– Tak, wiem, ale ona teraz wszędzie za mną łazi.
– Jak to?
Opowiadam więc Cliffowi, że od czasu przyjęcia, kiedy
tylko zakładam worek i wychodzę z domu, żeby pobiegać,
Tiffany zawsze czeka na zewnątrz w stroju do biegania
i różowej opasce.
– Uprzejmie oznajmiłem jej, że nie lubię biegać
z innymi ludźmi i poprosiłem, by zostawiła mnie w spokoju,
jednak zignorowała moje słowa i przez cały czas trzymała się
w odległości półtora metra ode mnie. Następnego dnia
sytuacja się powtórzyła. Robi to cały czas. Musiała
rozpracować mój plan dnia, ponieważ czeka na mnie za
każdym razem, kiedy wychodzę z domu, godzinę przed
zachodem słońca, i gdziekolwiek pobiegnę, snuje się za mną
jak cień. Biegam szybko, ale ona za mną nadąża. Zapuszczam
się w niebezpieczne uliczki, a ona nie daje za wygraną. Nigdy
się też nie męczy. Po prostu biegnie za mną do czasu, aż
zatrzymam się przed domem. Nawet się ze mną nie wita, ani
nie żegna.
– Dlaczego nie chcesz, żeby za tobą biegła? – pyta Cliff.
Pytam go więc o to, czy jego żonie Sonji byłoby
przyjemnie, gdyby jakaś laska biegała za nim krok w krok.
Uśmiecha się tak, jak uśmiechają się faceci, kiedy są
sami i rozmawiają o kobietach w kontekście seksualnym, po
czym mówi:
– Uważasz, że Tiffany to laska? – Jestem zaskoczony,
ponieważ nie wiedziałem, że terapeuci mogą mówić w sposób,
w jaki faceci rozmawiają ze swoimi kumplami, i zastanawiam
się, czy to oznacza, że Cliff uważa mnie za swojego kumpla.
– Jasne, że tak – odpowiadam. – Ale ja mam żonę.
Chwyta się za podbródek i mówi:
– Kiedy ostatni raz widziałeś Nikki?
Odpowiadam, że nie wiem.
– Może kilka miesięcy temu – mówię.
– Naprawdę w to wierzysz? – pyta, znów dotykając
brody.
Potwierdzając, uświadamiam sobie, że krzyczę.
Wyrywa mi się nawet słowo na „k”. Czuję się paskudnie,
ponieważ Cliff rozmawiał ze mną jak z przyjacielem, a ludzie
przy zdrowych zmysłach nie powinni wrzeszczeć na przyjaciół
ani ich wyzywać.
– Przepraszam – mówię, kiedy zauważam, że na twarzy
Cliffa maluje się strach.
– Nie szkodzi – odpowiada i zmusza się do uśmiechu. –
Powinienem wiedzieć, że naprawdę wierzysz w to, co mi
mówisz. – Przez chwilę drapie się po głowie. – Moja żona
uwielbia zagraniczne filmy. A ty lubisz zagraniczne filmy?
– Z napisami?
– Tak.
– Nienawidzę takich filmów.
– Ja też – odpowiada Cliff. – Głównie dlatego, że…
– Nie ma w nich szczęśliwych zakończeń.
– Właśnie – potwierdza Cliff, wskazując śniadym
palcem na moją twarz. – Większość z nich jest bardzo
przygnębiająca.
Przytakuję mu, energicznie kiwając głową, chociaż od
dłuższego czasu nie widziałem i nie zobaczę żadnego filmu –
czekam, aż wróci Nikki – ponieważ teraz oglądam film,
którym jest moje życie.
– Kiedyś moja żona ciągle marudziła, że nie zabieram
jej na zagraniczne filmy z napisami – mówi Cliff. – Miałem
wrażenie, że codziennie mnie o to prosi. W końcu się
złamałem i zacząłem ją zabierać. W każdą środę wieczorem
szliśmy do kina Ritz na jakiś przygnębiający film. I wiesz co?
– Co?
– Po roku po prostu przestaliśmy na nie chodzić.
– Dlaczego?
– Przestała mnie o to prosić.
– Dlaczego?
– Nie wiem. Ale być może jeśli zainteresujesz się
Tiffany i kilka razy zaproponujesz, żebyście pobiegali razem,
po kilku tygodniach zmęczy się tym pościgiem i zostawi cię
w spokoju. Daj jej to, czego chce, a może wkrótce przestanie
tego pragnąć. Rozumiesz?
Rozumiem, ale wolę się upewnić.
– Naprawdę myślisz, że to może zadziałać? – pytam.
Cliff wzrusza ramionami w sposób, który każde mi
sądzić, że tak właśnie uważa.
Będziemy sobie jeść płatki
Kiedy wracamy samochodem od Cliffa, pytam mamę,
czy uważa, że zaproszenie Tiffany na randkę będzie
najlepszym sposobem, żeby się jej pozbyć, na co mama
odpowiada:
– Nie powinieneś chcieć się nikogo pozbywać.
Potrzebujesz przyjaciół, Pat. Jak każdy.
Nic nie odpowiadam. Obawiam się, że mama chce, bym
zakochał się w Tiffany, ponieważ zawsze, kiedy nazywa ją
moją przyjaciółką, uśmiecha się, a jej oczy wypełnione są
nadzieją, co bardzo mnie denerwuje, ponieważ mama jest
jedyną osobą, która nie czuje nienawiści do Nikki. Wiem też,
że kiedy wychodzę, żeby pobiegać, mama wygląda przez
okno – kiedy wracam, droczy się ze mną, mówiąc:
– Znów widziałam twoją p r z y j a c i ó ł k ę.
Mama zatrzymuje się na podjeździe, gasi silnik i mówi:
– Gdybyś chciał zabrać swoją p r z y j a c i ó ł k ę na
kolację, mogę pożyczyć ci pieniądze. – Sposób, w jaki
wypowiada słowo „przyjaciółka”, sprawia, że przechodzą
mnie ciarki. Nic nie odpowiadam, a mama robi coś bardzo
dziwnego. Zaczyna chichotać.
Kończę ostatnią tego dnia serię podnoszenia ciężarów
i wkładam worek na śmieci, a następnie zaczynam się
rozciągać na trawniku przed domem. Widzę, że Tiffany
truchtem przemierza długość ulicy, przy której mieszkają moi
rodzice, w tę i z powrotem, czekając, aż zacznę biec. Mówię
sobie, że powinienem zaprosić ją na kolację, żeby raz na
zawsze skończyć z tym szaleństwem i znów móc biegać
samotnie, jednak zamiast tego ruszam truchtem, a Tiffany
podąża za mną.
Mijam liceum, wbiegam na Collings Avenue i kieruję
się w stronę Black Horse Pike. Skręcam w lewo, potem
jeszcze raz w lewo w Oaklyn i zbaczam w Kendall Boulevard.
Mijam gimnazjum Oaklyn oraz bar Manor, dobiegam do
White Horse Pike, skręcam w prawo, potem w lewo
w Cuthbert, a na koniec w Westmont. Kiedy dobiegam do
restauracji Crystal Lake, odwracam się i biegnę w miejscu.
Tiffany także truchta w miejscu, wpatrując się w swoje stopy.
– Hej – rzucam. – Zjesz ze mną kolację w tej
restauracji?
– Dzisiaj? – mówi, nie podnosząc wzroku.
– Tak.
– O której?
– Musimy tu przyjść pieszo, bo nie wolno mi jeździć
samochodem.
– O której?
– Będę pod twoim domem o wpół do ósmej.
Dzieje się coś niesamowitego: Tiffany po prostu
odwraca się i odbiega, a ja nie mogę uwierzyć, że w końcu
zostawiła mnie w spokoju. Jestem tak szczęśliwy, że zmieniam
trasę i biegnę dwadzieścia pięć kilometrów zamiast piętnastu,
a kiedy słońce w końcu zachodzi, chmury okala świetlista
otoczka. Biorę to za dobry znak.
W domu mówię mamie, że potrzebuję pieniędzy, żeby
zabrać Tiffany na kolację. Mama bierze torebkę z kuchennego
stołu, próbując ukryć uśmiech.
– Gdzie ją zabierasz?
– Do restauracji Crystal Lake.
– Więc czterdzieści dolarów powinno wystarczyć,
prawda?
– Chyba tak.
– Położę ci je na blacie.
Biorę prysznic, smaruję się dezodorantem i pryskam
wodą kolońską taty, a następnie wkładam płócienne spodnie
i ciemnozieloną koszulę, którą mama kupiła mi wczoraj
w GAP-ie. Z jakiegoś powodu kompletuje mi całą garderobę,
a każdy ciuch pochodzi właśnie z tego sklepu. Kiedy schodzę
na dół, mama mówi, że powinienem wpuścić koszulę
w spodnie i założyć pasek.
– Dlaczego?
Właściwie to nie zależy mi na tym, żeby wyglądać
porządnie. Chcę się po prostu raz na zawsze pozbyć Tiffany.
Kiedy jednak mama mówi: „Proszę”, przypominam sobie, że
staram się być miły, a nie stawiać na swoim, i że jestem to
winny mamie, ponieważ wydostała mnie z niedobrego
miejsca. Idę więc na górę i zakładam brązowy skórzany pasek,
który kupiła mi na początku tygodnia.
Mama wchodzi do mojego pokoju z pudełkiem na buty
i mówi:
– Włóż eleganckie skarpetki i przymierz je.
Otwieram pudełko i widzę w środku eleganckie
brązowe mokasyny.
– Jake mówi, że takie buty mężczyźni noszą teraz na co
dzień. – Wkładam je, a kiedy spoglądam w lustro, dostrzegam,
jak bardzo zeszczuplałem w pasie i mam wrażenie, że
wyglądam niemal tak szykownie jak mój młodszy brat.
Chowam czterdzieści dolarów do kieszeni i przechodzę
przez Knight’s Park, kierując się w stronę domu rodziców
Tiffany. Stoi na zewnątrz, czekając na mnie na chodniku, ale
zauważam, że jej mama podgląda nas przez okno. Kiedy
nawiązuję z nią kontakt wzrokowy, Pani Webster chowa się za
zasłonkę.
Tiffany nawet się ze mną nie wita i zaczyna iść, nie
czekając, aż się zatrzymam. Ma na sobie różową spódnicę do
kolan i czarny ażurowy sweter. Sandały na koturnie dodają jej
wzrostu, a napuszone wokół uszu włosy sięgają jej do ramion.
Użyła sporo kredki do oczu, a jej usta są strasznie różowe, ale
muszę przyznać, że wygląda świetnie. Postanawiam jej o tym
powiedzieć.
– Wyglądasz dziś naprawdę ładnie.
– Podobają mi się twoje buty – odpowiada, a potem
przez pół godziny idziemy bez słowa.
W restauracji siadamy naprzeciw siebie, a kelnerka
podaje nam wodę. Tiffany zamawia herbatę, a ja stwierdzam,
że woda wystarczy. Czytam menu i martwię się, czy wystarczy
mi pieniędzy. To dość niemądre, ponieważ mam przy sobie
dwie dwudziestki, a większość dań kosztuje tu mniej niż
dziesięć dolarów, nie wiem jednak, co zamówi Tiffany – może
będzie miała ochotę na deser? – a trzeba jeszcze dać napiwek.
Nikki nauczyła mnie dawać duży napiwek. Mówi, że
kelnerki ciężko pracują za nędzne pieniądze. Nikki wie, co
mówi, ponieważ przez całe studia – kiedy byliśmy jeszcze na
uniwersytecie La Salle – pracowała jako kelnerka. Teraz,
kiedy chodzę do restauracji, zawsze zostawiam duży napiwek,
starając się nadrobić czas, kiedy kłóciłem się z Nikki
o każdego dolara. Twierdziłem wtedy, że piętnaście procent
w zupełności wystarczy, ponieważ mnie nikt nie daje
napiwków, niezależnie od tego, jak dobrze wykonuję swoją
pracę. Dziś wierzę w duże napiwki, ponieważ staram się być
miły, a nie stawiać na swoim. Czytając menu, myślę: „A co,
jeśli nie starczy mi pieniędzy na hojny napiwek?”.
Martwię się o to tak bardzo, że nie słyszę, co zamówiła
Tiffany. Nagle kelnerka zwraca się do mnie:
– Co dla pana?
Kiedy odkładam menu, zarówno Tiffany, jak i kelnerka
wyglądają na zatroskane. Mówię więc: „Płatki śniadaniowe”,
ponieważ przypominam sobie, że płatki kosztują tylko dwa
dolary i dwadzieścia pięć centów.
– Z mlekiem?
– Ile kosztuje mleko?
– Siedemdziesiąt pięć centów.
Dochodzę do wniosku, że mnie na to stać.
– Poproszę – mówię i oddaję menu kelnerce.
– To wszystko?
Kiwam głową. Kelnerka głośno wzdycha i zostawia nas
samych.
– Co zamówiłaś? Nie dosłyszałem – mówię do Tiffany,
starając się, by mój głos brzmiał uprzejmie, jednak
w rzeczywistości martwię się, że nie starczy mi pieniędzy na
porządny napiwek.
– Tylko herbatę – mówi i oboje wyglądamy przez okno
na parking.
Kiedy kelnerka podaje mi płatki śniadaniowe, otwieram
małe pudełeczko i wsypuję je do miski, którą restauracja
zapewnia gratis. Mleko serwują tu w niewielkim dzbanuszku.
Polewam nim ciemne płatki i rodzynki. Przesuwam miskę na
środek stołu i pytam Tiffany, czy pomoże mi zjeść płatki.
– Jesteś pewien? – pyta, a kiedy kiwam głową, podnosi
swoją łyżkę i oboje zabieramy się do jedzenia.
Kiedy dostajemy rachunek, na kartce widnieje kwota
czterech dolarów i pięćdziesięciu dziewięciu centów.
Wręczam kelnerce dwie dwudziestki, a kobieta wybucha
śmiechem, kręci głową i mówi:
– Wydać?
Kiedy zaprzeczam, uznając, że Nikki chciałaby, żebym
dał kobiecie duży napiwek, kelnerka mówi do Tiffany:
– Skarbie, nie doceniłam go. Zajrzyjcie tu do nas
jeszcze, dobrze?
Widzę, że kobieta jest usatysfakcjonowana swoim
napiwkiem, ponieważ niemal w podskokach podchodzi do
kasy.
W drodze powrotnej Tiffany się nie odzywa, więc ja
także nic nie mówię. Kiedy docieramy do jej domu, mówię, że
świetnie się bawiłem.
– Dzięki – mówię i wyciągam dłoń, tak by Tiffany nie
zrozumiała mnie źle.
Spogląda na moją rękę, po czym podnosi wzrok, ale jej
nie ściska. Przez chwilę boję się, że znów zacznie płakać, ona
jednak mówi:
– Pamiętasz, jak powiedziałam, że możesz mnie
przelecieć?
Powoli kiwam głową, żałując, że pamiętam to tak
dobrze.
– No więc wcale tego nie chcę, Pat. Rozumiesz?
– Rozumiem.
Znika za domem rodziców, a ja znów zostaję sam.
Kiedy docieram do domu, podekscytowana mama pyta,
co jedliśmy, a kiedy mówię, że płatki, śmieje się i docieka:
„Pytam poważnie. Co jedliście?”. Ignoruję ją, idę do pokoju
i zamykam drzwi.
Kładę się na łóżku, biorę zdjęcie Nikki i opowiadam jej
o swojej randce – o tym, jak dałem kelnerce porządny
napiwek, o tym, jak smutna wydaje się Tiffany i o tym, że nie
mogę się doczekać końca rozłąki. Wtedy ja i Nikki będziemy
sobie jeść płatki w jakiejś restauracji, a potem pójdziemy na
spacer w chłodnym, wczesnojesiennym powietrzu… I znów
zaczynam płakać.
Chowam twarz i łkam w poduszkę, tak by nie usłyszeli
mnie rodzice.
Śpiewam, układam ciało w litery i skanduję
Wstaję o czwartej trzydzieści i zabieram się do
podnoszenia ciężarów, by zdążyć na początek meczu, a kiedy
w końcu wychodzę z piwnicy, w całym domu pachnie
przysmakami krabowymi, pizzą z trzema rodzajami mięsa
i pikantnymi skrzydełkami.
– Pachnie wspaniale – mówię do mamy, zakładając
worek na śmieci, po czym wychodzę na piętnastokilometrową
przebieżkę.
Jestem zaskoczony, kiedy widzę, że Tiffany biega w tę
i z powrotem po ulicy, ponieważ wczoraj mnie nie śledziła.
Poza tym dziś wybrałem się pobiegać rano, co jest dla mnie
dość nietypowe.
Biegnę w stronę Knight’s Park, a kiedy oglądam się
przez ramię, widzę za sobą Tiffany.
– Skąd wiedziałaś, że dziś będę trenował wcześniej? –
mówię, ona jednak nie podnosi głowy i biegnie za mną
w milczeniu.
Po pokonaniu piętnastu kilometrów wracam do domu,
a Tiffany biegnie dalej bez słowa, jak gdybyśmy nigdy nie
jedli razem płatków w restauracji i jak gdyby nic się nie
zmieniło.
Na podjeździe rodziców widzę srebrne bmw mojego
brata, więc wślizguję się do domu tylnymi drzwiami, wbiegam
na górę i wskakuję pod prysznic. Po kąpieli wkładam koszulkę
Hanka Basketta – którą mama wyprała, wywabiając ślady
tuszu z numerów – a następnie schodzę do salonu, skąd
dobiegają głosy telewizyjnych ekspertów, wypowiadających
się w studiu przed meczem. Jestem gotowy kibicować Orłom.
Mój najlepszy przyjaciel Ronnie siedzi tuż obok mojego
brata, co jest dla mnie zaskoczeniem. Obaj mają na sobie
zielone koszulki – takie, jakie zawodnicy wkładają na mecze
wyjazdowe – z numerem osiemnaście i nazwiskiem Stallworth
na plecach. Koszulka Ronniego to tania imitacja
z naprasowanymi cyframi, ale ta, którą ma na sobie Jake, jest
autentyczna. Tata, który siedzi w swoim fotelu, ma na sobie
imitację koszulki z numerem pięć i nazwiskiem McNabba.
Kiedy mówię: „Do boju, Orły!”, mój brat wstaje,
zwraca się do mnie, unosi ramiona w górę i woła: „Aaa!”. Po
chwili Ronnie i tata także wstają, odwracają się ku mnie,
podnoszą ręce i wołają: „Aaa!”. W końcu i ja wyciągam ręce,
wołając: „Aaa!”, po czym cała nasza czwórka skanduje nazwę
drużyny, układając litery ze swoich ciał – „O!-R!-Ł!-Y! Orły!”
– stykając palce nad głową, by powstała litera O, podnosząc
ramiona tak, by stworzyły literę Y, i tak dalej.
Po wszystkim mój brat obchodzi kanapę, obejmuje mnie
ramieniem i zaczyna śpiewać hymn drużyny, który pamiętam,
więc przyłączam się do śpiewu. „W górę, Orły, w górę!
Śpiewamy zgodnym chórem!”. Śpiewając z bratem, czuję się
tak szczęśliwy, że nawet się na niego nie gniewam za to, że
mnie objął. Chodzimy wokół kanapy i ryczymy: „Dalej, Orły,
dalej! O puchar walczcie wytrwale!”. Spoglądam na tatę. Nie
odwraca wzroku i zaczyna śpiewać z jeszcze większym
zapałem. Ronnie obejmuje mnie ramieniem, tak że stoję teraz
pomiędzy bratem i najlepszym przyjacielem. „W drodze po
zwycięstwo – pierwsze, drugie, trzecie!”. Zauważam, że mama
przyszła popatrzeć i że zakryła usta dłonią, jak zawsze, kiedy
chce jej się śmiać lub płakać. W jej oczach widzę radość, więc
wiem, że się śmieje. „Okażcie swoje męstwo! Orły najlepsze
są na świecie”. Ronnie i Jake mnie puszczają, by znów ułożyć
litery ze swoich ciał. „O!-R!-Ł!-Y! Orły!”. Jesteśmy
zaczerwienieni, a tata głośno sapie, jednak wszyscy czujemy
się szczęśliwi. Po raz pierwszy naprawdę wiem, że jestem
w domu.
Mama stawia jedzenie na rozkładanych stolikach
i zaczyna się mecz.
– Nie powinienem pić – mówię, kiedy mama rozdaje
nam butelki budweisera.
– W czasie meczu Orłów możesz się napić piwa – rzuca
tata.
Mama wzrusza ramionami, uśmiecha się i wręcza mi
zimne piwo. Pytam brata i Ronniego, dlaczego nie włożyli
koszulek Hanka Basketta, skoro przecież Baskett rządzi, ale
mówią, że Orły kupiły nowego zawodnika, Dontégo
Stallwortha, i że teraz to D o n t é S t a l l w o r t h rządzi.
Ponieważ mam na sobie koszulkę Basketta, upieram się, że to
Baskett rządzi, na co tata wypuszcza powietrze przez zęby,
a mój arogancki brat odpowiada, że jeszcze zobaczymy. To
trochę dziwne, zważywszy, że przecież to on dał mi koszulkę
Basketta i zaledwie dwa tygodnie temu przekonywał mnie, że
Baskett rządzi.
Mama jak zwykle denerwuje się, oglądając mecz,
ponieważ wie, że jeśli Orły przegrają, przez cały tydzień
będzie musiała znosić zły nastrój taty i jego wrzaski. Ronnie
i Jake wymieniają się informacjami na temat poszczególnych
zawodników, a na ekranach telefonów sprawdzają najświeższe
doniesienia o meczach i sportowcach – obaj grają w Fantasy
Football, czyli grę komputerową polegającą na tym, że zbiera
się punkty za wybranie zawodników, którzy zdobędą
największą ilość przyłożeń i pokonają największą liczbę
jardów w kierunku pola punktowego drużyny przeciwnej. Od
czasu do czasu zerkam na tatę – chcę, by widział, jak kibicuję
drużynie, ponieważ wiem, że zgodzi się siedzieć w jednym
pokoju ze swoim nienormalnym synem tylko wtedy, jeśli
z całych sił będę wspierał Orły. Muszę przyznać, że dobrze
jest przebywać w tym samym pokoju co tata, mimo że mnie
nienawidzi i że wciąż jeszcze nie do końca mu wybaczyłem,
że tamtej nocy na poddaszu skopał mnie i uderzył pięścią
w twarz.
Pierwsze punkty zdobywają Teksańczycy z Houston,
a tata zaczyna dość głośno przeklinać, więc mama wychodzi
z pokoju, mówiąc, że idzie po świeże piwo. Ronnie wpatruje
się w telewizor, udając, że nie dosłyszał tego, co powiedział
tata, a co brzmiało tak: „Co jest, do cholery! Czy ten
przepłacany tylny obrońca nie umie bronić? Przecież to
Teksańczycy, a nie jakieś pieprzone cheerleaderki!
Teksańczycy, kurwa jego mać!”
– Spokojnie, tato – mówi Jake. – Poradzimy sobie.
Mama rozdaje nam butelki, a tata przez chwilę
w milczeniu sączy piwo, jednak kiedy McNabb traci piłkę, tata
zaczyna wymachiwać palcem w stronę telewizora i jeszcze
głośniej przeklinać, obrzucając McNabba przekleństwami,
które doprowadziłyby mojego przyjaciela Danny’ego do szału,
ponieważ Danny mówi, że tylko czarnoskórzy mogą mówić na
siebie „czarnuchy”.
Na szczęście okazuje się, że Donté Stallworth
faktycznie rządzi, ponieważ kiedy McNabb zaczyna do niego
podawać, Orły budują przewagę, a tata przestaje przeklinać
i znów się uśmiecha.
W przerwie meczu Jake namawia tatę, żeby wyszedł
z nami przed dom i wkrótce cała nasza czwórka rzuca sobie
piłkę na ulicy. Jeden z naszych sąsiadów wychodzi wraz
z synem, a my pozwalamy im się przyłączyć. Dzieciak ma
zaledwie dziesięć lat i piłka, którą rzuca ze swojej linii jardów
do nas nie dolatuje, ale ponieważ ma na sobie zieloną
koszulkę, wciąż mu ją odrzucamy. Za każdym razem
wypuszcza ją z rąk, jednak i tak mu kibicujemy. Chłopak
uśmiecha się radośnie, a jego ojciec łapie nasze spojrzenia
i z wdzięcznością kiwa głową.
Jake i ja stoimy najdalej od siebie, więc posyłamy sobie
długie podania, i często musimy sporo podbiec, żeby złapać
piłkę. Żaden z nas ani razu jej nie upuszcza, ponieważ
jesteśmy bardzo wysportowani.
Tata głównie stoi i pije piwo, ale od czasu do czasu
posyłamy mu łatwe piłki, które chwyta jedną ręką, a następnie
podaje je od dołu do Ronniego, który stoi najbliżej. Ronnie ma
słabe ramiona, jednak ani ja, ani Jake mu tego nie wytykamy,
ponieważ jest naszym przyjacielem, a poza tym wszyscy
mamy na sobie zieleń, świeci słońce, Orły wygrywają, nasze
żołądki wypełnione są ciepłym posiłkiem i zimnym piwem,
więc to, że kondycja Ronniego nie dorównuje naszej,
naprawdę nie ma żadnego znaczenia.
Kiedy mama woła, że przerwa dobiega końca, Jake
podbiega do dzieciaka. Unosi ramiona i krzyczy: „Aaa!”,
a ojciec chłopca robi to samo. Po chwili malec dołącza – unosi
ramiona, krzyczy: „Aaa!”, a potem wszyscy skandujemy
nazwę drużyny, układając ręce i nogi tak, by tworzyły litery.
Po wszystkim wracamy do domu i zasiadamy przed
telewizorem.
W drugiej połowie Donté Stallworth wciąż rządzi,
zdobywając prawie sto pięćdziesiąt jardów oraz przyłożenie,
podczas gdy Baskett nie odbiera nawet porządnego podania.
Specjalnie się tym nie przejmuję, ponieważ pod koniec meczu
dzieje się coś zabawnego.
Kiedy Orły wygrywają dwadzieścia cztery do
dziesięciu, wstajemy, żeby zaśpiewać piosenkę bojową, jak
zawsze, kiedy Orły wygrywają mecz w sezonie zasadniczym.
Mój brat obejmuje Ronniego i mnie, po czym rzuca:
– Chodź, tato!
Tata jest trochę wstawiony i tak bardzo cieszy się ze
zwycięstwa Orłów oraz z tego, że McNabb rzucił na ponad
trzysta jardów, że ustawia się obok nas i obejmuje mnie
ramieniem. Z początku mnie to zaskakuje – nie dlatego, że nie
lubię być dotykany, ale dlatego, że tata od wielu lat mnie nie
obejmował.
Czuję przyjemny ciężar i ciepło jego ramienia, kiedy
śpiewamy piosenkę bojową i skandujemy nazwę drużyny.
Kątem oka dostrzegam mamę, która spogląda na nas z kuchni,
gdzie zmywa naczynia. Uśmiecha się do mnie, mimo że znów
płacze, a ja – kiedy tak śpiewam, układam ciało w litery
i skanduję – zastanawiam się dlaczego.
Jake pyta Ronniego, czy podwieźć go do domu, a mój
najlepszy przyjaciel odpowiada:
– Nie, dziękuję. Hank Baskett mnie odprowadzi.
– To znaczy ja? – pytam, ponieważ Hank Baskett to
imię i nazwisko, jakim Ronnie i Jake zwracali się do mnie
w czasie meczu. Chcę mieć pewność, że mówi o mnie.
– Tak – opowiada, kiedy w drodze do drzwi bierzemy
piłkę.
Kiedy docieramy do Kinght’s Park, rzucamy sobie
piłkę. Stoimy w odległości zaledwie trzech i pół metra od
siebie, ponieważ Ronnie ma słabe ręce. Po kilku rzutach
przyjaciel pyta, co myślę o Tiffany.
– Nic – odpowiadam. – Nic o niej nie myślę. A co?
– Veronica mówiła, że Tiffany biega za tobą, kiedy
trenujesz. To prawda?
Chwytam słabe podanie Ronniego i potwierdzam:
– Tak. To dość dziwne. Zna mój rozkład dnia i tak
dalej. –Wykonuję idealne podanie tuż ponad ramieniem
Ronniego, tak by mógł je złapać w biegu.
Nie odwraca się.
Nie biegnie.
Piłka przelatuje ponad jego głową.
Ronnie przynosi ją i wraca na swoją pozycję, po czym
oświadcza:
– Tiffany jest trochę dziwna. Wiesz, co mam na myśli,
Pat?
W ostatnim momencie przyjmuję jeszcze słabsze
podanie, nie pozwalając, by piłka uderzyła mnie w kolano,
i mówię:
– Chyba tak. – Rozumiem, że Tiffany różni się od
innych dziewczyn, ale rozumiem też, jak to jest tęsknić za
swoją drugą połową. To coś, o czym Ronnie nie ma pojęcia.
Pytam więc: – Jak to „dziwna”? Dziwna tak jak ja?
Ronnie pochmurnieje, a w końcu odpowiada:
– Nie… Nie o to mi chodziło… Po prostu Tiffany
chodzi do terapeuty…
– To tak jak ja.
– Wiem, ale…
– Czy chodzenie do terapeuty oznacza, że jestem
dziwadłem?
– Nie. Posłuchaj… Próbuję być twoim przyjacielem,
rozumiesz?
Spuszczam wzrok i spoglądam na trawę,
a Ronnie podchodzi do mnie. Nie chcę słuchać tego, że Ronnie
zrywa ze mną kontakt, ponieważ jest jedynym przyjacielem,
jakiego mam z dala od niedobrego miejsca, i spędziliśmy taki
miły dzień, i Orły wygrały, i tata objął mnie ramieniem, i…
– Wiem, że ty i Tiffany byliście na kolacji. Uważam, że
to świetnie. Zarówno tobie, jak i jej przyda się pewnie
przyjaciel, który rozumie, jak to jest kogoś stracić.
Nie podoba mi się to, jak szeroko używa tego
czasownika – jak gdybym stracił Nikki na zawsze – ponieważ
my doświadczamy jedynie rozłąki i wcale jej jeszcze nie
straciłem. Ale milczę i pozwalam, by mówił dalej.
– Posłuchaj – prosi Ronnie. – Chciałbym ci powiedzieć,
dlaczego Tiffany zwolniono z pracy.
– To nie moja sprawa.
– Twoja, jeśli masz zamiar zabierać ją na kolacje.
Posłuchaj, powinieneś wiedzieć, że…
Ronnie opowiada mi o tym, co uważa za prawdziwy
powód zwolnienia Tiffany, jednak sposób, w jaki to wszystko
mówi, sugeruje, że jest do niej uprzedzony. Opowiada o tym
tak samo, jak zrobiłby to doktor Timbers – podaje to, co uważa
za fakty, i nie zważa, co może się dziać w głowie Tiffany.
Mówi, że jej współpracownicy napisali raport, relacjonuje, co
szef Tiffany powiedział jej rodzicom i co do tej pory
terapeutka powiedziała Veronice – która została oficjalną
opiekunką siostry w czasie trwania terapii, przez co odbywa
cotygodniowe rozmowy telefoniczne z jej lekarką – ale ani
razu nie wspomina, co myśli Tiffany, ani co dzieje się w jej
sercu: o okropnych uczuciach, sprzecznych impulsach,
potrzebach, desperacji i o tym wszystkim, co odróżnia ją od
Ronniego i Veroniki. Oni mają siebie oraz swoją córeczkę
Emily, a także przyzwoite dochody, dom i wszystko to, dzięki
czemu nie można ich nazwać dziwnymi. Jestem zaskoczony
tym, że Ronnie opowiada mi to przyjaznym tonem, jak gdyby
próbował mnie ostrzec przed sztuczkami Tiffany, jak gdyby
wiedział o tych sprawach więcej ode mnie, jak gdybym nie
spędził kilku ostatnich miesięcy w szpitalu psychiatrycznym.
On nie rozumie Tiffany, a już na pewno nie rozumie mnie, ja
jednak nie mam mu tego za złe, ponieważ ćwiczę bycie
miłym, a nie stawianie na swoim, tak by Nikki mogła mnie
znów pokochać, kiedy rozłąka dobiegnie końca.
– Nie mówię ci tego, żeby się wyzłośliwiać ani
plotkować na jej temat. Chciałbym, żebyś na siebie uważał,
dobrze? – mówi Ronnie, a ja kiwam głową. – Muszę już
wracać do domu do Veroniki. Może w tym tygodniu wpadnę
na sesję podnoszenia ciężarów? Mogę?
Znów kiwam głową i patrzę, jak się pospiesznie oddala,
a jego sprężyste kroki sugerują, że uznaje swoją misję za
zakończoną sukcesem. Oczywiste jest, że Veronica pozwoliła
mu obejrzeć mecz pod warunkiem, że porozmawia ze mną
o Tiffany. Veronica pewnie myślała, że wykorzystam jej
siostrę-nimfomankę, co bardzo mnie złości, więc bez
zastanowienia dzwonię do drzwi domu państwa Webster.
– Tak? – pyta mama Tiffany, kiedy otwierają się drzwi.
Wydaje się starsza. Ma siwe włosy i ubrana jest w ciężki
sweter, chociaż jest dopiero wrzesień, a ona siedzi w domu.
– Czy mogę porozmawiać z Tiffany?
– Jesteś przyjacielem Ronniego, prawda? Pat Peoples? –
Kiwam tylko głową, ponieważ zdaję sobie sprawę z tego, że
pani Webster wie, kim jestem. – Czy mogę zapytać, czego
chcesz od naszej córki?
– Kto przyszedł? – z drugiego pokoju dobiega mnie głos
ojca Tiffany.
– To tylko przyjaciel Ronniego, Pat Peoples – woła pani
Webster, po czym znów zwraca się do mnie: – Więc dlaczego
przyszedłeś do Tiffany?
Spoglądam na trzymaną w dłoniach piłkę
i odpowiadam:
– Chciałem z nią porzucać. Jest piękne popołudnie.
Pomyślałem, że może chciałaby się przejść do parku?
– Tylko porzucać? – dopytuje się pani Webster.
Podnoszę dłoń i pokazuję jej obrączkę na dowód tego,
że nie chcę się przespać z jej córką, po czym mówię:
– Jestem żonaty. Chcę się tylko zaprzyjaźnić z Tiffany.
Pani Webster wygląda na zaskoczoną moją
odpowiedzią, co wydaje mi się dziwne, ponieważ sądziłem, że
właśnie to chciała usłyszeć. Po chwili jednak mówi:
– Idź na tył domu i zapukaj do drzwi.
Pukam więc do tylnych drzwi, ale nikt nie odpowiada.
Pukam jeszcze trzy razy, a potem odchodzę.
Jestem już w parku, gdy za plecami słyszę szelest.
Kiedy się odwracam, dostrzegam, że Tiffany idzie energicznie
w moją stronę. Jest ubrana w różowy dres z materiału, który
szeleści, gdy jedna nogawka ociera się o drugą. Kiedy jest już
w odległości trzech metrów ode mnie, lekko rzucam jej piłkę,
ale Tiffany robi unik i futbolówka spada na ziemię.
– Czego chcesz? – pyta.
– Chcesz porzucać?
– Nienawidzę futbolu. Przecież ci o tym mówiłam.
Ponieważ nie ma ochoty porzucać piłką, postanawiam
zadać jej pytanie.
– Dlaczego za mną biegasz?
– Szczerze?
– Tak – odpowiadam.
Mruży oczy, a jej twarz przybiera złośliwy wyraz.
– Sprawdzam cię.
– Co?
– Powiedziałam, że cię sprawdzam.
– Dlaczego?
– Żeby zobaczyć, czy jesteś wystarczająco sprawny.
– Wystarczająco sprawny do czego?
Zamiast odpowiedzieć na moje pytanie, rzuca:
– Sprawdzam także, jaką masz etykę pracy, czy jesteś
wytrzymały, jak radzisz sobie ze stresem, czy się łatwo
poddajesz, kiedy znajdujesz się w nieznanym otoczeniu…
– Dlaczego?
– Jeszcze nie mogę ci tego zdradzić – odpowiada.
– Dlaczego nie?
– Ponieważ nie skończyłam cię sprawdzać.
Kiedy odchodzi, ruszam za nią – zbliżamy się do stawu,
przechodzimy przez kładkę i opuszczamy park. Żadne z nas
się nie odzywa.
Tiffany prowadzi mnie na Haddon Avenue.
Przechodzimy wzdłuż nowych sklepów i eleganckich
restauracji, mijając wielu przechodniów, dzieciaki na
deskorolkach i mężczyzn, którzy na widok mojej koszulki
Hanka Basketta unoszą w górę zaciśnięte dłonie, krzycząc:
„Do boju, Orły!”.
Tiffany skręca w inną uliczkę i lawiruje pomiędzy
budynkami mieszkalnymi, tak że po chwili znajdujemy się
przed domem moich rodziców. Dziewczyna zatrzymuje się,
patrzy na mnie i – niemal po godzinie milczenia – pyta:
– Czy twoja drużyna wygrała?
Kiwam głową.
– Dwadzieścia cztery do dziesięciu.
– Ty to masz szczęście – rzuca i odchodzi.
Najlepszy terapeuta na świecie
W poniedziałek rano, po zwycięstwie Orłów nad
Teksańczykami, dzieje się coś dziwnego. Robię właśnie
podstawowe rozciąganie w piwnicy, kiedy mój tata schodzi na
dół po raz pierwszy, odkąd wróciłem do domu.
– Pat?
Przestaję się rozciągać, wstaję i odwracam się do niego.
Stoi na ostatnim schodku, jak gdyby obawiał się postawić
stopę na moim terytorium.
– Tak, tato?
– Masz tu sporo sprzętu.
Nie odzywam się, ponieważ wiem, że tata pewnie
gniewa się na mamę za to, że urządziła mi siłownię.
– W gazetach sporo dziś piszą o meczu Orłów – mówi
i podaje mi rubryki sportowe „Courier-Post” oraz „The
Philadelphia Inquirer”. – Wstałem wcześniej i już je
przeczytałem, żebyś ty także był na bieżąco z postępami
drużyny. Sądząc z komentarzy, które rzucałeś podczas
wczorajszego meczu, nie znasz wszystkich zawodników,
pomyślałem więc, że może teraz, kiedy jesteś w domu,
chciałbyś śledzić ten sezon… Cóż, będę ci je zostawiał na
górnym stopniu.
Jestem zbyt zaskoczony, żeby się odezwać lub
poruszyć, ponieważ jeszcze kiedy ja i Jake byliśmy dziećmi,
tata zabierał ze sobą rubryki sportowe do pracy. Jake wciąż się
z nim o to kłócił, prosząc, by przynajmniej przynosił je do
domu po pracy, żebyśmy mogli przeczytać artykuły, kiedy
odrobimy lekcje. Jednak tata zawsze wychodził z gazetą,
zanim wstaliśmy z łóżka, i nigdy nie przynosił nam rubryk
sportowych, twierdząc, że o tym zapomniał lub że
zawieruszyły mu się gdzieś w pracy. Kiedy Jake dostał
pierwszą pracę przy ustawianiu towaru na półkach
w pobliskim sklepie Big Foods, zamówił sobie własną
prenumeratę i codziennie rano przed szkołą czytaliśmy rubryki
sportowe. On miał dwanaście, ja trzynaście lat.
Sięgnę po gazetę pozostawioną dla mnie na dolnym
schodku, dopiero kiedy zrobię trzysta brzuszków na
przyrządzie Stomach Master 6000. Ćwicząc mięśnie brzucha,
które palą mnie i gniotą, martwię się, że tata chce mnie nabrać
i że zostawił mi artykuły z działów rozrywkowych lub
kulinarnych, ale kiedy podchodzę do schodów, widzę, że
naprawdę wyjął dla mnie z obu gazet rubryki sportowe.
Gdy nadchodzi pora zażycia porannej dawki leków, idę
do kuchni, gdzie mama przygotowuje śniadanie. Na blacie
czeka na mnie talerz, a obok niego na serwetce leży pięć
tabletek, które biorę rano.
– Spójrz – mówię i pokazuję mamie gazetę, którą
dostałem od taty.
– Czy to rubryka sportowa? – mama pyta mnie głośno,
żeby przekrzyczeć odgłos smażenia.
– Tak. – Siadam i wkładam do ust wszystkie pięć
tabletek, zastanawiając się nad tym, ile dziś połknąć. – Jak to
się stało?
Mama zdejmuje patelnię z ognia i nakłada mi jajecznicę
na talerz. Uśmiecha się.
– Twój ojciec się stara, Pat. Na twoim miejscu jednak
nie zadawałabym zbyt wielu pytań. Bierz to, co ci daje, i ciesz
się. Tacy właśnie jesteśmy, prawda?
Uśmiecha się z nadzieją, a ja postanawiam połknąć
wszystkie pięć tabletek, więc upijam łyk wody i tak właśnie
robię.
Przez cały tydzień słyszę, jak rano drzwi do piwnicy
otwierają się i zamykają, a na górnym stopniu znajduję rubryki
sportowe, które czytam od deski do deski, jedząc z mamą
śniadanie.
Prasa emocjonuje się nadchodzącym meczem Orłów
i Gigantów, który uważa się za klucz do zwycięstwa w dywizji
wschodniej, zwłaszcza że Giganci w pierwszym meczu
przegrali z Coltami z Indianapolis. Przy przegranej Giganci
mieliby na koncie dwie porażki i żadnego zwycięstwa, a Orły
mogłyby się cieszyć z dwóch zwycięstw i żadnej porażki.
Mecz ogłoszono „wielkim”, a ja – dzięki Jake’owi – mam na
niego bilet i niezmiernie się z tego cieszę.
Każdego wieczoru czekam, aż tata wróci z pracy,
z nadzieją, że będzie chciał ze mną porozmawiać
o zbliżającym się meczu, tak bym mógł użyć nazwisk
aktualnych zawodników i udowodnić mu, że znów jestem
prawdziwym kibicem – ale on zawsze zabiera kolację do
gabinetu i zamyka za sobą drzwi. Kilkakrotnie zdarza mi się
podejść do drzwi jego pokoju i podnieść rękę, żeby zapukać,
ale za każdym razem ogarnia mnie strach i rezygnuję.
– Daj mu czas – mówi mama.
Podczas piątkowej terapii siedzę w brązowym fotelu
i rozmawiam z doktorem Cliffem o moim tacie. Mówię mu
o tym, że zostawia mi teraz rubryki sportowe, i o tym, że
wiem, jakie to dla niego ważne, ale chciałbym, żeby ze mną
porozmawiał. Cliff słucha, ale niewiele mówi o moim ojcu.
Zamiast tego wciąż wspomina o Tiffany, co jest dość irytujące,
ponieważ ona po prostu za mną biega, i tyle.
– Twoja mama mówi, że jutro idziesz z Tiffany na
plażę – mówi Cliff, a potem uśmiecha się tak, jak uśmiechają
się czasem mężczyźni, kiedy rozmawiają o kobietach i seksie.
– Poza tym idą też Ronnie i Veronica, no i zabierają ze
sobą małą Emily. Chodzi przede wszystkim o to, żeby wziąć
Emily na plażę, ponieważ nie nacieszyła się latem, a wkrótce
znów zrobi się zimno. Dzieci uwielbiają plażę, Cliff.
– Cieszysz się na to?
– Jasne. To znaczy… chyba tak. Będę musiał wstać
bardzo wcześnie, żeby zdążyć porządnie poćwiczyć, a po
powrocie dokończyć trening, ale…
– Zobaczysz Tiffany w kostiumie kąpielowym. Jak się
z tym czujesz?
Kilkakrotnie mrugam, zanim dociera do mnie to, co
powiedział.
– Wspomniałeś kiedyś, że ona ma zgrabne ciało –
dodaje Cliff. – Co o tym myślisz?
Przez chwilę czuję się zły, ponieważ mój terapeuta
zachowuje się nieodpowiednio, ale po chwili uświadamiam
sobie, że Cliff znów sprawdza moje zasady, upewniając się,
czy nadaję się do przebywania poza szpitalem
psychiatrycznym, więc uśmiecham się, przechylam głowę
i mówię:
– Cliff, przecież ja jestem żonaty, nie pamiętasz?
Cliff mądrze kiwa głową i mruga do mnie, jak gdyby
chciał mi dać do zrozumienia, że pomyślnie przeszedłem test.
Rozmawiamy jeszcze chwilę o tym, że udało mi
przetrwać cały tydzień bez ataku złości, co jest dowodem na
to, że leki działają, przynajmniej zdaniem Cliffa, który nie wie,
że wyplułem połowę tabletek do sedesu. Kiedy mam już
wyjść, Cliff mnie zatrzymuje.
– Chciałbym ci powiedzieć tylko jedną rzecz – mówi.
– Co?
Zaskakuje mnie, zrywając się na równe nogi, unosząc
ramiona w górę i krzycząc:
– Aaa!
Ja także wstaję, podnoszę ręce i krzyczę:
– Aaa!
– O!-R!-Ł!-Y! Orły! – skandujemy jednogłośnie,
układając litery z naszych rąk i nóg, a mnie nagle ogarnia
pełnia szczęścia.
Cliff przewiduje zwycięstwo Orłów – dwadzieścia jeden
do czternastu – i odprowadza mnie do drzwi po tym, jak
zgadzam się z jego prognozą. Gdy wchodzimy do poczekalni,
mama pyta:
– Czy wy właśnie kibicowaliście Orłom?
Cliff patrzy na mamę, unosi brwi i wzrusza ramionami,
jednak wracając do gabinetu, zaczyna gwizdać „W górę, Orły,
w górę!”, a ja uświadamiam sobie, że chodzę do najlepszego
terapeuty na świecie.
Kiedy wracamy do domu, mama pyta mnie, czy podczas
sesji Cliff i ja rozmawialiśmy o czymś innym niż drużyna
Orłów, ja jednak odpowiadam pytaniem na jej pytanie:
– Myślisz, że tata zacznie ze mną rozmawiać, jeśli Orły
pokonają Gigantów?
Mama ściąga brwi i mocniej ściska kierownicę.
– Niestety, obawiam się, że to możliwe, Pat. To
naprawdę możliwe – mówi, a ja zaczynam robić sobie
nadzieję.
Głowa Tiffany unosi się ponad falami
Kiedy Ronnie podjeżdża pod mój dom swoim
minivanem – w którym mieszczą się trzy rzędy foteli – widzę,
że przypięta pasem Tiffany już siedzi obok Emily, więc pakuję
się na sam tył. Mam przy sobie piłkę futbolową i torbę, którą
zapakowała mi mama, a która zawiera ręcznik, ubrania na
zmianę i wałówkę, choć przecież mówiłem jej, że Ronnie kupi
kanapki w delikatesach.
Oczywiście, mamie wydaje się, że powinna stać na
ganku i machać nam na pożegnanie, jak gdybyśmy mieli po
pięć lat. Veronica, która zajmuje fotel obok kierowcy,
przechyla się ponad Ronniem i krzyczy do mojej mamy:
– Dziękujemy za wino i kwiaty!
Mama uznaje to za zaproszenie, żeby podejść do
minivana i wdać się w rozmowę z jego pasażerami.
– Jak podoba wam się strój, który kupiłam Patowi? –
pyta mama, kiedy dociera do szyby od strony Ronniego.
Schyla się i zatrzymuje wzrok na Tiffany, jednak Tiffany
zdążyła odwrócić głowę i spogląda przez okno na dom stojący
po drugiej stronie ulicy.
Strój, który mam na sobie wygląda idiotycznie – to
jasnopomarańczowa koszulka polo, jaskrawozielone szorty do
pływania i japonki. Nie chciałem włożyć żadnej z tych rzeczy,
ale wiedziałem, że Veronica zmyje mi głowę, jeśli ubiorę się
w jeden z moich bezrękawników i parę sportowych szortów.
A ponieważ Veronica i moja mama mają bardzo podobny gust,
pozwoliłem, by mama mnie ubrała. Poza tym to naprawdę
mamę uszczęśliwia.
– Wygląda świetnie, pani Peoples – odpowiada
uprzejmie Veronica, a Ronnie potwierdza jej słowa, kiwając
głową.
– Dzień dobry, Tiffany – mówi mama, wtykając głowę
do samochodu, ale Tiffany ją ignoruje.
– Tiffany? – rzuca Veronica, ale Tiffany nadal wygląda
przez okno.
– Poznała już pani Emily? – pyta Ronnie, po czym
wysiada z samochodu, wyjmuje Emily z fotelika i wkłada ją
mamie w ramiona. Głos mamy robi się dziwny, kiedy
rozmawia z Emily, a stojący obok niej Veronica i Ronnie
szeroko się uśmiechają.
To wszystko trwa dłuższą chwilę. Tiffany odwraca
głowę i mówi:
– Myślałam, że jedziemy dziś na plażę.
– Proszę wybaczyć mojej siostrze – tłumaczy ją
Veronica. – Tiffany bywa czasem dość szorstka, ale
rzeczywiście powinniśmy już jechać, żeby zjeść lunch na
plaży.
Mama pospiesznie kiwa głową.
– Baw się dobrze, Pat – mówi, a Ronnie zapina
Emily w foteliku. Znów czuję się tak, jakbym miał pięć lat.
W drodze nad morze Ronnie i Veronica rozmawiają ze
mną i z Tiffany w taki sam sposób, w jaki mówią do Emily –
jak gdyby nie oczekiwali odpowiedzi i mówili rzeczy, których
właściwie wcale nie trzeba mówić.
– Nie mogę się doczekać, kiedy znajdziemy się na
plaży.
– Będziemy się świetnie bawić.
– Co zrobimy najpierw? Popływamy, pospacerujemy
czy pogramy w piłkę?
– To naprawdę piękny dzień.
– Dobrze się bawicie?
– Nie mogę się doczekać, kiedy zatopię zęby w tej
pysznej kanapce!
Po dwudziestu minutach milczenia Tiffany oświadcza:
– Czy możemy przez chwilę nic nie mówić?
Przez pozostałą część podróży słuchamy wrzasków
Emily, które jej rodzice nazywają śpiewem.
Przejeżdżamy przez Ocean City oraz most i zmierzamy
na nieznaną mi plażę.
– Tu nie ma tłumów – wyjaśnia Ronnie.
Parkujemy, a Emily ląduje w czymś, co wygląda jak
połączenie wózka i pojazdu z napędem na cztery koła,
pchanym przez Veronikę. Tiffany niesie parasol, a Ronnie i ja
targamy miniaturową lodówkę, trzymając ją z dwóch stron.
Przechodzimy przez drewnianą kładkę ułożoną na wydmie,
porośniętej dziką trawą. Okazuje się, że mamy plażę tylko dla
siebie.
Wokół nie ma absolutnie nikogo.
Po krótkiej dyskusji, czy na morzu jest przypływ, czy
odpływ, Veronica wybiera suchy fragment piasku i próbuje
rozłożyć koc, podczas gdy Ronnie zaczyna wbijać szpikulec
parasola w piasek. Wieje lekki wietrzyk i Veronica sobie nie
radzi, ponieważ podmuch wciąż zagina koc.
Gdyby nie była to Veronica, chwyciłbym róg koca
i pomógł, ale nie chcę, żeby na mnie nakrzyczała, więc
spokojnie czekam na instrukcje. Tiffany robi to samo, ale
Veronica nie prosi o pomoc.
W powietrze prawdopodobnie wzbija się pył, ponieważ
Emily zaczyna krzyczeć i pocierać oczy.
– No i fantastycznie – rzuca Tiffany.
Veronica natychmiast podchodzi do Emily i każe jej
mrugać, pokazując dziecku, co ma robić, ale Emily zaczyna
tylko głośniej krzyczeć.
– Nie mam teraz siły na te wrzaski – rzuca Tiffany. –
Zrób coś, żeby ona przestała. Veroniko, czy mogłabyś coś…
– Pamiętasz, co mówiła doktor Lily? Pamiętasz, o czym
rozmawiałyśmy rano? – mówi Veronica, odwracając się przez
ramię i obrzucając Tiffany poważnym spojrzeniem,
a następnie znów koncentruje się na Emily.
– A więc teraz rozmawiamy o mojej terapeutce przy
Pacie? Ty wredna suko – rzuca Tiffany, kręcąc głową, a potem
szybko odchodzi.
– Chryste – wzdycha Veronica. – Ronnie, poradzisz
sobie z Emily?
Ronnie poważnie kiwa głową, a Veronica biegnie za
Tiffany, wołając:
– Wracaj, Tiff. Daj spokój. Przepraszam. Naprawdę mi
przykro.
Ronnie przepłukuje oczy Emily wodą mineralną i po
mniej więcej dziesięciu minutach dziewczynka przestaje
płakać. Rozkładamy koc w cieniu rzucanym przez parasol,
przyciskając jego rogi lodówką, japonkami, sandałami
i superwózkiem Emily, jednak Veronica i Tiffany nie wracają.
Kiedy już każdy centymetr skóry Emily pokryty jest
kremem ochronnym, Ronnie i ja bawimy się z nią tuż nad
wodą. Lubi gonić cofające się fale. Lubi kopać w piasku
i musimy obserwować, czy go nie zjada, co wydaje mi się
dziwne – po co ktokolwiek miałby jeść piasek? Ronnie bierze
Emily na ręce, wchodzi do oceanu i przez chwilę wszyscy
unosimy się na falach.
Pytam, czy powinniśmy się martwić o Veronikę
i Tiffany, ale Ronnie odpowiada:
– Nie. Pewnie urządzają sobie t e r a p i ę gdzieś na
plaży. Niedługo wrócą.
Nie podoba mi się to, w jaki sposób akcentuje słowo
„terapia”, jak gdyby był to jakiś absurdalny wymysł, jednak
nic nie mówię.
Kiedy jesteśmy już susi, kładziemy się na kocu –
Ronnie i Emily w cieniu, a ja na słońcu. Dość szybko zapadam
w drzemkę.
Kiedy otwieram oczy, obok siebie widzę twarz
Ronniego. Śpi. Czuję, jak ktoś stuka mnie w ramię, a kiedy się
odwracam, widzę, że Emily obeszła koc. Uśmiecha się do
mnie i mówi:
– Pap.
– Niech tatuś sobie pośpi – szepczę, a następnie biorę ją
na ręce i zanoszę do wody. Przez moment siedzimy na brzegu
i kopiemy dołek w mokrym piasku, ale po chwili Emily wstaje
i goni cofającą się spienioną falę, śmiejąc się i wyciągając
rączki.
– Chcesz popływać? – pytam, a ona kiwa głową, więc
biorę ją na ręce i zaczynam wchodzić do wody.
Fale przybrały na sile i zrobiły się większe, więc
przedzieram się przez bałwany i zatrzymuję w miejscu, gdzie
woda sięga mi do piersi. Ja i Emily zaczynamy dryfować na
wodzie. Kiedy fale rosną, muszę skakać i mocno kopać, żeby
utrzymać nasze głowy ponad powierzchnią wody, jednak
Emily jest zachwycona – kiedy unosi nas fala, zaczyna
piszczeć, śmiać się i klaskać rączkami. Jesteśmy w wodzie od
dobrych dziesięciu minut, a ja czuję się taki szczęśliwy.
Raz po raz całuję jej pyzate policzki. W Emily jest coś,
co sprawia, że mam ochotę do końca życia unosić się z nią na
falach. Postanawiam, że kiedy wreszcie będziemy razem, jak
najszybciej postaramy się z Nikki o córeczkę, ponieważ odkąd
rozpoczęła się rozłąka nie czułem się równie szczęśliwy jak
teraz.
Fale są coraz większe. Podnoszę Emily i sadzam ją
sobie na ramionach, tak by woda nie pryskała jej na twarz,
a z jej pisków wnoszę, że podoba jej się to, że siedzi tak
wysoko.
Unosimy się.
Opadamy.
Jesteśmy szczęśliwi.
Jesteśmy tacy szczęśliwi.
Nagle słyszę czyjś krzyk.
– Pat! Pat! Paaat!
Odwracam się i widzę, jak Veronica szybko biegnie po
plaży, zostawiając za sobą Tiffany. Martwię się, że coś się
stało, więc zaczynam wychodzić z wody.
Fale są już na tyle duże, że muszę zdjąć Emily z ramion
i trzymać ją na wysokości piersi, żeby zapewnić jej
bezpieczeństwo, ale dość szybko udaje nam się wycofać
w stronę Veroniki, która wbiega do wody.
Kiedy się do niej zbliżamy, wydaje się bardzo
zdenerwowana. Emily zaczyna krzyczeć i wyciąga do niej
ręce.
– Co ty robisz, do cholery? – mówi do mnie Veronica,
kiedy przekazuję jej Emily.
– Pływam z Emily – odpowiadam.
Wrzaski Veroniki musiały obudzić Ronniego, który
podbiega do nas.
– Co się stało?
– Pozwoliłeś P a t o w i zabrać Emily do wody? –
mówi Veronica, a sposób, w jaki wypowiada moje imię,
sugeruje, że nie chce, by Emily przebywała ze mną sam na
sam. Pewnie myśli, że mogę ją skrzywdzić, co jest
niesprawiedliwe, zwłaszcza że Emily zaczęła płakać dopiero,
gdy usłyszała krzyczącą Veronikę, więc tak naprawdę to
V e r o n i c a zdenerwowała swoją córkę.
– Co jej zrobiłeś? – pyta mnie Ronnie.
– Nic – odpowiadam. – Tylko pływaliśmy.
– A co t y w tym czasie robiłeś? – Veronica mówi do
Ronniego.
– Chyba zasnąłem i…
– Jezu Chryste! Ronnie! Zostawiłeś Emily samą
z n i m?
Sposób, w jaki Veronica mówi „z nim”, płacz Emily,
Ronnie oskarżający mnie o to, że zrobiłem coś jego córce,
słońce palące mnie w klatkę piersiową i plecy, przyglądająca
się nam Tiffany – przez to wszystko odnoszę wrażenie, że
zaraz wybuchnę. Czuję zbliżający się atak, a przychodzi mi do
głowy tylko jedna rzecz, którą mogę zrobić, zanim się to
stanie: zaczynam biec po plaży, zostawiając za sobą Veronikę,
Ronniego i Emily, płacz i oskarżenia.
Biegnę tak szybko, jak tylko potrafię, i nagle
uświadamiam sobie, że teraz to j a płaczę, pewnie dlatego, że
po prostu pływałem sobie z Emily i było mi tak dobrze –
próbowałem być dobry i wydawało mi się, że j e s t e m
dobry, a zawiodłem najlepszego przyjaciela, Veronica na mnie
nakrzyczała, co jest przecież niesprawiedliwe, bo tak bardzo
się starałem… Jak długo może trwać ten pieprzony film? Jak
bardzo muszę się jeszcze poprawić? Jak…
Tiffany mnie wyprzedza.
Biegnie tak szybko, że jej sylwetka przypomina smugę.
Nagle liczy się tylko jedno: muszę ją wyprzedzić.
Sprężam się i ją doganiam, ale Tiffany przyspiesza
i przez chwilę biegniemy obok siebie, aż włączam bieg,
którego kobiety nie mają, przemykam obok niej i mniej więcej
przez minutę utrzymuję tę męską prędkość, by po chwili
zwolnić i pozwolić, by mnie dogoniła. Przez dłuższy czas
biegniemy obok siebie po plaży, a żadne z nas się nie odzywa.
W końcu po jakiejś godzinie zawracamy i po kolejnej
znów dostrzegamy parasol Ronniego i Veroniki, jednak zanim
do nich dobiegamy, Tiffany skręca i wbiega do wody.
Biegnę za nią – rzucam się prosto w fale – a po długim
biegu, słona woda przyjemnie chłodzi mi skórę. Wkrótce
jesteśmy już zbyt głęboko, żeby dotknąć dna, a głowa Tiffany
unosi się ponad falami, które zdążyły się już znacznie
uspokoić. Jej lekko opaloną twarz okalają mokre ciemne
włosy. Na jej nosie dostrzegam piegi, których rano tam nie
było, więc do niej podpływam.
Unosi mnie fala i kiedy opadam po jej drugiej stronie,
z zaskoczeniem odkrywam, jak blisko siebie znajdują się nasze
twarze. Przez chwilę Tiffany bardzo przypomina mi Nikki
i obawiam się, że przypadkiem ją pocałuję, ale zanim to robię,
Tiffany odpływa kilka metrów dalej, a ja jestem jej wdzięczny.
Wystawia stopy nad wodę i zaczyna dryfować,
zwrócona w stronę horyzontu.
Odchylam się, wpatruję się w linię, gdzie niebo styka
się z wodą, pozwalam, by moje palce pokazały się ponad wodą
i przez dłuższą chwilę dryfuję obok Tiffany. Żadne z nas nic
nie mówi.
Kiedy podchodzimy do koca, widzimy, że Emily śpi
z piąstką w buzi, a Veronica i Ronnie leżą w cieniu, trzymając
się za ręce. Kiedy stajemy nad nimi, mrużą oczy i uśmiechają
się, jak gdyby nie wydarzyło się nic złego.
– Jak się wam biegało? – pyta Ronnie.
– Chcemy już wracać do domu – mówi Tiffany.
– Dlaczego? – Ronnie siada. – Przecież nie zjedliśmy
jeszcze lunchu. Pat, naprawdę chcesz wracać?
Veronica milczy. Spoglądam w niebo. Ani jednej
chmury. Nic poza błękitem.
– Tak – odpowiadam i po jakimś czasie siedzimy
w minivanie, kierując się z powrotem w stronę Collingswood.
Ul pełen zielonych pszczół
– Aaa!
Siadam. Wali mi serce. Kiedy udaje mi się skupić
wzrok, zauważam, że przy moim łóżku stoi tata, trzymając
ramiona nad głową. Ma na sobie koszulkę McNabba
z numerem pięć.
– Aaa! – krzyczy dalej, aż w końcu wychodzę z łóżka,
unoszę ręce i wołam:
– Aaa!
Skandujemy nazwę drużyny, układając nogi i ręce
w litery. „O!-R!-Ł!-Y! Orły!”. Po wszystkim – zamiast
powiedzieć mi dzień dobry, albo cokolwiek innego – tata po
prostu wybiega z mojego pokoju.
Spoglądam na zegar, który wskazuje piątą pięćdziesiąt
dziewięć. Mecz zaczyna się o pierwszej. Obiecałem Jake’owi,
że zjawię się na urządzanej przez niego imprezce na parkingu
około dziesiątej, mam więc dwie godziny na podnoszenie
ciężarów i godzinę na bieganie, więc zabieram się do treningu,
a o ósmej przed domem zastaję Tiffany, tak jak się
umawialiśmy.
Wybieramy się na krótką przebieżkę – najwyżej
dzięwięcio- lub dziesięciokilometrową.
Po prysznicu, zakładam koszulkę Basketta i proszę
mamę, żeby podwiozła mnie na stację, ona jednak odpowiada:
– Twój kierowca czeka przed domem. – Po czym całuje
mnie w policzek i wręcza mi trochę pieniędzy.
– Baw się dobrze i nie pozwól bratu zbyt dużo wypić.
Kiedy wychodzę z domu, zauważam, że tata siedzi
w swoim sedanie przy włączonym silniku. Wsiadam do
samochodu i mówię:
– Tato, wybierasz się na mecz?
– Żałuję, ale nie mogę – odpowiada, po czym wycofuje
się z podjazdu.
Prawda jest taka, że mojego tatę wciąż obowiązuje
zakaz wstępu na stadion, przez co nie może on uczestniczyć
w meczach Orłów. Na początku lat osiemdziesiątych tata wdał
się w bójkę z kibicem Kowbojów, który ośmielił się usiąść
w najodleglejszym sektorze stadionu Vet, gdzie można było
kupić najtańsze bilety i gdzie siadywali najbardziej zagorzali
kibice Orłów.
Historia, którą opowiadał mi nieżyjący już wujek, brzmi
tak:
Kiedy Kowboje zdobyli przyłożenie, ich kibic zerwał
się na nogi i zaczął głośno krzyczeć, więc ludzie zaczęli rzucać
w niego puszkami z piwem i hot dogami. Problem polegał na
tym, że tata siedział rząd przed wspomnianym kibicem, więc
piwo, musztarda i jedzenie posypały się też na niego.
Najwyraźniej tata stracił panowanie nad sobą,
zaatakował kibica Kowbojów i porządnie go stłukł. Doszło do
tego, że tatę aresztowano, skazano za czynną napaść i na trzy
miesiące osadzono w więzieniu. Gdyby wujek nie spłacał nam
rat za kredyt, stracilibyśmy dom. Tacie odebrano karnet na
cały sezon i od tego czasu nie był na meczu Orłów.
Jake mówi, że moglibyśmy pomóc tacie wślizgnąć się
na stadion, bo przy wejściu nikt nie sprawdza dokumentów,
ale tata nie chce tam wracać.
– Dopóki będą wpuszczać kibiców przeciwnych drużyn
na nasz stadion, nie ręczę za siebie.
To dość zabawne, ponieważ tata stłukł tego kibica
Kowbojów dwadzieścia pięć lat temu, a teraz jest po prostu
grubym facetem w średnim wieku i mało prawdopodobne,
żeby pobił innego grubego faceta w średnim wieku, nie
mówiąc już o kibicu Kowbojów, który odważy się włożyć
koszulkę swojej drużyny na stadion Orłów.
Z drugiej strony, zaledwie kilka tygodni temu tata dość
mocno mnie uderzył, wtedy na poddaszu, więc może
r z e c z y w i ś c i e ma rację, trzymając się z dala od
stadionu.
Przejeżdżamy przez zielony most Walta Whitmana,
a tata mówi o tym, że może to być bardzo ważny dzień
w historii Orłów, zważywszy na to, że rok wcześniej Giganci
wygrali oba mecze.
– Zemsta! – woła w przestrzeń. Nakazuje mi, żebym
głośno krzyczał, tak by w czasie narady graczy Eli Manning,
rozgrywający Gigantów (przeczytałem o tym w rubryce
sportowej), nie był w stanie mówić ani słyszeć swoich
współzawodników.
– Drzyj się z całych sił, bo jesteś dwunastym
zawodnikiem! – mówi tata.
To, w jaki sposób do mnie mówi – nie przerywając ani
na chwilę tak, żebym nie mógł się odezwać – sprawia, że
zachowuje się jak wariat, chociaż większość ludzi myśli, że to
ja jestem naczelnym wariatem w tej rodzinie.
Kiedy zatrzymujemy się w kolejce, żeby zapłacić za
przejazd przez most, tata na chwilę przerywa swój monolog na
temat Orłów i rzuca:
– Dobrze, że znów chodzisz na mecze z Jakiem. Twój
brat bardzo za tobą tęsknił. Zdajesz sobie z tego sprawę,
prawda? Niezależnie od tego, jak potoczy się twoje życie,
musisz znaleźć czas dla rodziny, ponieważ Jake i mama cię
potrzebują.
To, co mówi, brzmi dość paradoksalnie, zwłaszcza że
odkąd wróciłem do domu, ledwo się do mnie odzywa i prawie
nie spędza czasu ze mną, z mamą ani z Jakiem, ale cieszę się,
że tata w końcu do mnie przemówił. Do tej pory wszystkie
rozmowy, jakie prowadziłem z nim lub z Jakiem, kręciły się
wokół sportu – przede wszystkim Orłów – i wiem, że pod
względem emocjonalnym stać go tylko na tyle, więc przyjmuję
to i mówię:
– Żałuję, że nie możesz pójść z nami na mecz, tato.
– Ja też żałuję – odpowiada i wręcza pracownikowi
mostu pięć dolarów.
Skręca w pierwszą drogę zjazdową z mostu i zatrzymuje
się w odległości mniej więcej dziesięciu przecznic od nowego
stadionu, tak by móc zawrócić i uniknąć stania w korkach.
– Wrócić musisz sam – rzuca, kiedy wysiadam. – Nie
mam zamiaru pchać się z powrotem do tego zoo.
Dziękuję mu za podwiezienie i już mam zatrzasnąć
drzwi, kiedy tata podnosi ręce i krzyczy: „Aaa!”, więc ja także
podnoszę ręce i krzyczę: „Aaa!”. Grupka mężczyzn pijących
piwo przy stojącym tuż obok samochodzie podnosi ręce
i krzyczy: „Aaa!”. Zjednoczeni jako kibice drużyny wspólnie
skandujemy jej nazwę. Robi mi się ciepło na sercu
i przypominam sobie, jak cudownie jest być w Południowej
Filadelfii w dzień meczu.
Kiedy idę w stronę zachodniej części parkingu Lincoln
Financial Field – podążając za wskazówkami, które
poprzedniego wieczoru przekazał mi telefonicznie brat –
widzę mnóstwo ludzi ubranych w koszulki Orłów. Wszędzie
jest zielono. Ludzie grillują, piją piwo z plastikowych
kubeczków, rzucają piłką, słuchają wypowiadających się
w radiu ekspertów, a kiedy przechodzę, wszyscy przybijają mi
piątki, rzucają do mnie piłki i krzyczą: „Orły, do boju!”, tylko
dlatego, że mam na sobie koszulkę Orłów. Widzę młodych
chłopców z ojcami. Starszych facetów z dorosłymi synami.
Mężczyźni krzyczą, śpiewają i uśmiechają się, jak gdyby znów
byli dzieciakami. Dopiero teraz dociera do mnie, jak bardzo za
tym tęskniłem.
Mimo że nie chcę tego robić, rozglądam się wokół,
szukając stadionu Vet i dostrzegam tylko parking. Nieopodal
powstał też nowy stadion drużyny baseballowej Philadelphia
Phillies, zwany Citizens Bank Park. Nad wejściem faluje
ogromny baner przedstawiający nowego zawodnika
o nazwisku Ryan Howard. Wszystko wskazuje na to, że Jake
i tata nie kłamali, mówiąc, że stadion Vet został zburzony.
Staram się nie myśleć o datach, o których wspominali i cieszyć
się grą oraz czasem spędzanym z bratem.
Znajduję właściwy parking i zaczynam się rozglądać
w poszukiwaniu zielonego namiotu z powiewającą nad nim
czarną flagą Orłów. Na parkingu jest tłumnie – otaczają mnie
namioty, grille i imprezujący ludzie – ale po mniej więcej
dziesięciu minutach udaje mi się dostrzec brata.
Jake ma na sobie pamiątkową koszulkę Jerome’a
Browna z numerem 99. (Jerome Brown dwukrotnie był
zawodnikiem środka linii defensywnej w pokazowych
meczach gwiazd amerykańskiej ligi. W 1992 roku zginął
w wypadku samochodowym). Mój brat pije piwo z zielonego
kubka tuż obok naszego przyjaciela Scotta, który obsługuje
grill. Jake wydaje się szczęśliwy. Przez chwilę po prostu
patrzę, jak się uśmiecha, obejmując Scotta, którego nie
widziałem od swoich ostatnich odwiedzin w Południowej
Filadelfii. Czerwony na twarzy Jake jest już trochę wstawiony,
ale on zawsze upija się na wesoło, więc nie mam powodu do
zmartwień. Podobnie jak mojego taty, nic nie uszczęśliwia
Jake’a tak bardzo jak dzień, w którym Orły rozgrywają mecz.
– Hank Baskett przyszedł na grilla! – krzyczy Jake,
kiedy mnie zauważa, a następnie podbiega, przybija mi piątkę
i chwyta w żelazny uścisk.
– Co słychać, stary? – rzuca Scott, przybijając mi piątkę.
Jego twarz rozjaśnia szeroki uśmiech, więc chyba się cieszy,
że mnie widzi. – Cholera, ty n a p r a w d ę jesteś wielki. Co
ty podnosisz? Samochody? – Uśmiecham się z dumą, kiedy po
kumpelsku szturcha mnie w ramię. – Kopę lat…to znaczy…
I l e m i e s i ę c y t e m u s i ę w i d z i e l i ś m y?
Scott i mój brat wymieniają spojrzenia, które
zauważam, zanim jednak udaje mi się cokolwiek powiedzieć,
Scott krzyczy:
– Hej, grubasy w namiocie! Chcę wam przedstawić
mojego kumpla! To brat Jake’a, Pat.
Namiot ma rozmiary małego domu. Wchodzę do środka
przez rozcięcie po jednej stronie i na stercie skrzynek po
mleku widzę ogromny płaski ekran. Pięciu naprawdę grubych
facetów siedzi na składanych krzesłach i ogląda studio
przedmeczowe. Wszyscy mają na sobie koszulki Orłów. Scott
błyskawicznie wymienia ich imiona. Kiedy wypowiada moje,
mężczyźni kiwają głowami, machają do mnie i wracają do
śledzenia tego, co dzieje się na ekranie. Wszyscy mają
palmtopy, a ich oczy przesuwają się pomiędzy niewielkimi
wyświetlaczami, które trzymają w dłoniach i wielkim ekranem
w odległym kącie namiotu. Prawie każdy z nich ma w uszach
bezprzewodowe słuchawki, które podłączone są zapewne do
telefonu komórkowego.
Kiedy opuszczamy namiot, Scott mówi:
– Nie przejmuj się nimi. Próbują zebrać wiadomości
z ostatniej chwili. Kiedy już obstawią swoje typy, będą
przyjaźniejsi.
– Kim oni są? – pytam.
– To moi koledzy z pracy. Jestem informatykiem
w firmie Digital Cross Health. Robimy strony internetowe dla
lekarzy rodzinnych.
– Jakim cudem udaje im się oglądać telewizję tu na
parkingu? – pytam.
Mój brat przywołuje mnie na tył namiotu i pokazuje mi
mały silniczek w metalowej obudowie.
– Dzięki generatorowi prądu na gaz – mówi i wskazuje
na wierzchołek namiotu. – Antena satelitarna.
– Co zrobią z tym całym sprzętem, kiedy będą chcieli
wejść na stadion? – pytam.
– Nie martw się – Scott wybucha śmiechem. – Oni nie
mają biletów!
Jake nalewa mi yuenglinga do plastikowego kubeczka,
a ja zauważam trzy miniaturowe lodówki wypełnione
butelkami i puszkami piwa. Mieści się tam pewnie cztery,
może pięć skrzynek. Wiem, że plastikowe kubeczki to sposób
na policję, która może aresztować osoby trzymające w dłoni
otwarte puszki z piwem.
Worek opróżnionych puszek wystawiony przed namiot
wskazuje na to, że Jake i Scott piją już od jakiegoś czasu.
Scott kończy smażyć jajecznicę oraz grube kiełbaski na
śniadanie – na szczęście nie zadaje mi zbyt wielu pytań o to,
co porabiam. Mój brat z pewnością opowiedział Scottowi
o niedobrym miejscu oraz separacji z Nikki, jednak cieszę się,
że Scott bez przeszkód pozwala mi ponownie wkroczyć
w świat Orłów.
Scott opowiada mi o swoim życiu. Okazuje się, że kiedy
ja przebywałem w niedobrym miejscu, on ożenił się z kobietą
o imieniu Willow. Mają teraz trzyletnie bliźniaczki: Tami
i Jeri-Lyn. Scott pokazuje mi zdjęcie, które trzyma w portfelu.
Dziewczynki ubrane są w identyczne stroje baletowe –
spódnice i rajstopy – a na głowach mają srebrne tiary. Rączki
trzymają wyciągnięte w stronę nieba.
– Moje słodkie tancereczki. Mieszkamy teraz
w Pensylwanii. W Havertown – oznajmia Scott, przekładając
sześć kiełbasek na górną część grilla, tak żeby grzały się
w czasie, kiedy będzie się smażyć kolejna porcja. Myślę
o Emily i o tym jak zaledwie dzień wcześniej unosiliśmy się
na falach. Znów obiecuję sobie, że kiedy tylko skończy się
rozłąka, postaram się o własną córeczkę.
Staram się nie liczyć, ale nie mogę się powstrzymać.
Jeśli córki Scotta mają trzy lata i jeśli ożenił się jakiś czas po
tym, kiedy widziałem go po raz ostatni – ale z a n i m jego
żona zaszła w ciążę – musi to oznaczać, że nie widziałem
Scotta co najmniej od czterech lat. Istnieje oczywiście
prawdopodobieństwo, że on i jego dziewczyna wpadli, i wzięli
ślub trochę później, ale nie mogę go o to zapytać. Ponieważ
jego córki mają trzy lata, z moich obliczeń wynika, że nie
rozmawiałem z nim od trzech lub czterech lat.
Ostatni raz widziałem Scotta na stadionie Vet. Sezon
lub dwa sezony wcześniej sprzedałem swój karnet bratu Scotta
Chrisowi, jednak Chris często wyjeżdżał w delegacje
i odstępował mi pojedyncze bilety na mecze, które drużyna
rozgrywała u siebie. Przyjechałem z Baltimore, żeby zobaczyć
mecz Orłów z Kowbojami. Nie pamiętam, kto wtedy wygrał
ani jaki był wynik. Pamiętam jedynie, że siedziałem pomiędzy
Scottem i Jakiem w najodleglejszym sektorze stadionu, kiedy
Kowboje zdobyli przyłożenie po biegu. Za naszymi plecami
jakiś idiota wstał i zaczął wiwatować. Gdy rozpiął kurtkę,
naszym oczom ukazała się koszulka zawodnika Kowbojów
Tony’ego Dorsetta. Wszyscy kibice w sektorze zaczęli buczeć
i rzucać w mężczyznę jedzeniem, a on tylko się uśmiechał.
Jake był tak pijany, że ledwo trzymał się na nogach, ale
rzucił się w stronę faceta, przepychając się pomiędzy trzema
rzędami ludzi. Trzeźwy kibic Kowbojów z łatwością
odepchnął Jake’a, jednak kiedy mój brat wpadł na pijanych
kibiców Orłów, rozległ się krzyk i kibicowi Kowbojów siłą
ściągnięto koszulkę Tony’ego Dorsetta, a następnie porwano
ją na strzępy. W końcu zjawiła się ochrona i usunęła
kilkanaście osób ze stadionu.
Mojemu bratu się upiekło i nie został wyrzucony
z meczu.
Scottowi i mnie udało się odciągnąć Jake’a od tej burdy
i w czasie kiedy ochrona robiła porządek z pozostałymi
kibicami, my polewaliśmy Jake’a wodą w łazience, próbując
go otrzeźwić.
Wydawało mi się, że to wszystko miało miejsce
w zeszłym roku, może jedenaście miesięcy temu. Wiem
jednak, że jeśli wspomnę o tym teraz, kiedy grillujemy sobie
przed stadionem Linc, dowiem się, że wydarzyło się to trzy,
może nawet cztery lata temu. Chociaż mam na to ochotę – nie
poruszam tego tematu, mimo że odpowiedź na nie pozwoliłaby
mi ustalić, w jaki sposób mierzy czas reszta świata. Poza tym
nieświadomość tego, co według reszty świata wydarzyło się
w tym czasie jest naprawdę przerażająca. Lepiej za bardzo się
nad tym nie zastanawiać.
– Napij się piwa – mówi Jake. – Uśmiechnij się. Dziś
mecz!
Zaczynam więc pić, chociaż na pomarańczowych
pudełeczkach z moimi tabletkami przyklejone są etykietki
zakazujące mi spożywania alkoholu. Najpierw zanosimy
jedzenie grubym facetom w namiocie, następnie sami jemy
kiełbaski i jajecznicę z papierowych talerzyków, po czym
Scott, Jake i zaczynamy rzucać piłką.
Parking wypełniony jest ludźmi – nie tylko tymi, którzy
urządzają sobie imprezę, ale także tymi, którzy po prostu się
po nim wałęsają. Są tu faceci handlujący kradzionymi lub
produkowanymi chałupniczo koszulkami, matki trzymające za
rączki małe dziewczynki w strojach cheerleaderek, które gdy
się im wrzuci dolara na rzecz ich lokalnego klubu tancerek,
prezentują swoje umiejętności. Są zwariowani kloszardzi,
którzy za darmowe jedzenie i piwo opowiadają świńskie
kawały, striptizerki w szortach i satynowych kurtkach,
rozdające bilety wstępu do okolicznych klubów nocnych,
grupki dzieciaków w ochraniaczach i kaskach zbierających
pieniądze na swoje drużyny futbolowe, studenci rozdający
darmowe próbki nowych napojów, słodyczy lub śmieciowego
jedzenia, a także siedemdziesiąt tysięcy pijanych kibiców
takich jak my. Krótko mówiąc, to prawdziwy zielony
futbolowy festyn.
Kiedy w końcu idziemy porzucać piłką, jestem już po
dwóch lub trzech piwach, a mogę się założyć, że Jake i Scott
wypili ich przynajmniej po dziesięć, więc nasze podania nie są
zbyt dokładne. Piłka odbija się od zaparkowanych nieopodal
samochodów, przewraca stoliki z jedzeniem, uderza w plecy
jednego lub dwóch facetów, ale nikogo to nie obchodzi,
ponieważ jesteśmy kibicami Orłów w koszulkach Orłów,
którzy są przygotowani na to, by z całych sił im kibicować. Co
jakiś czas inni mężczyźni wyskakują, żeby przechwycić
podanie, ale zawsze z uśmiechem oddają nam piłkę.
Lubię rzucać piłkę z Jakiem i Scottem, ponieważ czuję
się wtedy jak chłopiec – ten sam, w którym zakochała się
Nikki.
Nagle dzieje się coś złego.
Jake spostrzega tego mężczyznę jako pierwszy.
Pokazuje go nam i mówi:
– Hej, spójrzcie na tego palanta.
Odwracam głowę i widzę potężnego faceta w koszulce
Gigantów, który znajduje się około trzydziestu metrów od
naszego namiotu. Ma na sobie kask w odcieniach czerwieni,
bieli i granatu, a co gorsza jest z nim chłopczyk, także ubrany
jest w koszulkę Gigantów. Mężczyzna podchodzi do grupki
kibiców w zielonych koszulkach, którzy z początku mu
docinają, jednak w końcu podają mu piwo.
Nagle mój brat rusza w stronę kibica Gigantów, więc
Scott i ja podążamy za nim. Idąc, Jake zaczyna skandować:
„Du-pek! Du-pek! Du-pek!”, przy każdej sylabie wystawiając
środkowy palec i wskazując nim kask mężczyzny. Scott robi
to samo i po chwili otacza nas około dwudziestu mężczyzn
w koszulkach Orłów, którzy także skandują i wystawiają
środkowe palce. Muszę przyznać, że wspaniale jest być
częścią tej bandy, zjednoczonej w nienawiści do kibiców
przeciwnej drużyny.
Kiedy dochodzimy do kibica Gigantów, jego znajomi –
kibice Orłów – śmieją się, a ich twarze zdają się mówić:
„Mówiliśmy ci, że tak będzie”. Jednak zamiast okazać
skruchę, kibic Gigantów unosi ręce, jak gdyby właśnie
skończył prezentować sztuczkę magiczną, uśmiecha się
szeroko i kiwa głową, jak gdyby to, że nazywa się go
dupkiem, sprawiało mu przyjemność. Przystawia nawet dłoń
do ucha, jakby chciał powiedzieć: „Nie słyszę. Głośniej!”.
Stojący obok chłopiec, który ma równie bladą skórę i płaski
nos jak ojciec, wydaje się przerażony.
Koszulka malucha zwisa mu do kolan, a kiedy
skandowanie się nasila, chłopiec łapie tatę za nogę i próbuje
schować się za potężnym udem mężczyzny.
Za przyczyną mojego brata skandowane hasło
przechodzi w „Giganci są do dupy!” i po chwili przyłącza się
do nas więcej kibiców Orłów. Jest nas teraz co najmniej
pięćdziesięciu. Gdy chłopczyk zaczyna płakać, kibice Orłów
chichoczą i powoli się rozchodzą.
Kiedy wracamy do namiotu, Jake i Scott się śmieją, ale
ja nie czuję się zbyt dobrze. Żałuję, że doprowadziliśmy malca
do płaczu. Wiem, że ten kibic głupio postąpił, wkładając
koszulkę Gigantów, idąc na stadion Orłów, i to, że jego synek
się rozpłakał, to w gruncie rzeczy jego wina, ale wiem także,
że zachowaliśmy się niemiło. Nikki nienawidzi takiego
zachowania, a ja przecież próbuję…
Czuję uderzenie w plecy, potykam się i niemal upadam.
Gdy się odwracam, widzę tego samego kibica Gigantów. Nie
ma już na sobie kasku. Nie ma też przy nim syna.
– Lubisz doprowadzać dzieci do płaczu? – mówi do
mnie.
Jestem zbyt zaskoczony, żeby się odezwać. Przecież
skandowało pięćdziesięciu mężczyzn, a on wybrał właśnie
mnie. D l a c z e g o? Przecież ja się nawet nie odezwałem. Nie
wystawiałem środkowego palca. Chcę mu to powiedzieć, ale
wargi odmawiają mi posłuszeństwa, więc po prostu stoję,
potrząsając jedynie głową.
– Jeśli nie chcesz kłopotów, nie wkładaj koszulki
Gigantów na mecz Orłów – mówi Scott.
– Przywożenie tu dziecka w takim stroju to skrajna
nieodpowiedzialność – dodaje Jake.
Wokół znów gromadzi się tłum i po chwili wokół nas
zaciska się krąg zielonych strojów. Myślę sobie, że ten kibic
chyba zwariował. Jeden z jego przyjaciół – drobny mężczyzna
z długimi włosami i wąsem – podszedł, żeby z nim
porozmawiać. Ma na sobie koszulkę Orłów.
– Daj spokój, Steve. Chodźmy. Oni nie mieli nic złego
na myśli. To tylko żart.
– Masz jakiś problem, do cholery? – rzuca Steve i znów
mnie popycha, tym razem z całej siły uderzając mnie w pierś.
Kibice Orłów zaczynają skandować: „Du-pek! Du-pek!
Du-pek!”.
Steve patrzy mi w oczy i zaciska zęby tak mocno, że
ścięgna w jego karku naprężają się jak liny. On także podnosi
ciężary, a jego ramiona są większe od moich. Jest też od mnie
jakieś pięć centymetrów wyższy.
Szukam pomocy u Jake’a i widzę, że on także wydaje
się zmartwiony.
Jake staje przede mną i wystawia ręce na znak, że nie
szuka kłopotów, jednak zanim udaje mu się cokolwiek
powiedzieć, kibic Gigantów łapie mojego brata za pamiątkową
koszulkę Jerome’a Browna i rzuca nim o ziemię. Widzę, jak
Jake uderza o beton. Ręce mojego brata ślizgają się po
asfalcie, a z jego palców cieknie krew. Jest zamroczony
i przestraszony.
Mojemu bratu dzieje się krzywda.
Mojemu bratu dzieje się krzywda.
MOJEMU BRATU DZIEJE SIĘ KRZYWDA.
Wybucham.
Nieprzyjemne uczucie, które zagnieździło się w moim
brzuchu wystrzela w kierunku klatki piersiowej i rąk. Zanim
się obejrzę, nacieram na Steve’a jak ciężarówka – lewym
sierpowym uderzam go w policzek, a prawym zadaję cios pod
brodę, tak mocny, że podrywa go z ziemi. Patrzę, jak szybuje
w powietrzu, jak ktoś, kto skacze do basenu z trampoliny.
Uderza plecami o beton. Przez jego stopy i ręce przechodzą
krótkie drgawki, po czym mężczyzna nieruchomieje. Stojący
wokół tłum milczy, a ja zaczynam się czuć okropnie. Czuję się
winny.
– Zadzwońcie po karetkę! – słychać krzyk.
Ktoś inny woła:
– Niech przywiozą niebiesko-czerwony worek na ciało.
– Tak mi przykro – szepczę, ponieważ trudno mi
wydobyć głos. – Tak mi przykro.
Znów zaczynam biec.
Omijam tłum ludzi, przebiegam przez ulice, okrążam
samochody, przedzieram się przez ogłuszające dźwięki
klaksonów i przekleństwa wrzeszczących na mnie kierowców.
Gdzieś w brzuchu czuję dziwne bulgotanie i po chwili
wymiotuję na chodnik – jajka, kiełbasa, piwo – a zgromadzeni
wokół ludzie wrzeszczą na mnie, wyzywają mnie od pijaków
i nazywają dupkiem. Znów zaczynam biec ile sił w nogach,
tak by zostawić stadiony daleko w tyle.
Kiedy mam wrażenie, że znów będę wymiotować,
przystaję i uświadamiam sobie, że jestem sam – wokół nie ma
żadnego kibica Orłów. Przede mną ciągnie się druciana siatka
otaczająca porzucony magazyn.
Znów zaczynam wymiotować.
Na chodniku, tuż obok kałuży moich wymiocin,
połyskują w słońcu kawałki potłuczonego szkła.
Płaczę.
Czuję się okropnie.
Uświadamiam sobie, że znów nie udało mi się być
miłym. Że znów zupełnie straciłem nad sobą kontrolę. Że
poważnie skrzywdziłem innego człowieka i że teraz już na
pewno nie odzyskam Nikki. Rozłąka będzie trwała wiecznie,
ponieważ moja żona jest pacyfistką, która pod żadnym
pozorem nie chciałaby, żebym kogoś uderzył. Mam wrażenie,
że Bóg i Jezus trzymali kciuki, żebym nadstawił drugi
policzek, więc wiem, że nie powinienem był uderzyć tego
kibica Gigantów, a teraz znów płaczę, bo jestem śmieciem –
pieprzonym cieniem człowieka.
Ruszam przed siebie. Ciężko oddychając, mijam pół
przecznicy i przystaję.
Dobry Boże, modlę się, proszę, nie pozwól im odesłać
mnie z powrotem do niedobrego miejsca. P r o s z ę!
Spoglądam w niebo i dostrzegam chmurę przepływającą tuż
pod słońcem. Jej górny brzeżek promienieje białym światłem.
Wszystko do mnie wraca. Nie poddawaj się, myślę. Jeszcze
nie teraz.
– Pat! Pat! Zaczekaj! – Odwracam się i spoglądam
z powrotem w stronę stadionu, skąd biegnie do mnie brat.
W ciągu najbliższej minuty sylwetka Jake’a rośnie i po chwili
brat staje przede mną i zgina się wpół, ciężko dysząc.
– Przepraszam – mówię. – Tak mi przykro.
– Z a c o? – śmieje się Jake, a następnie wyciąga
telefon, wybiera numer i przykłada aparat do ucha. –
Znalazłem go – mówi. – Tak, powiedz mu.
Jake podaje mi komórkę. Przykładam ją do ucha.
– Czy to Rocky Balboa? – Rozpoznaję głos Scotta. –
Słuchaj, ten palant, którego znokautowałeś… Ocknął się i jest
strasznie wkurzony. Lepiej nie wracaj do namiotu.
– Jak on się czuje? – pytam.
– Powinieneś się raczej martwić o siebie.
– Dlaczego?
– Kiedy przyjechała policja, ściemnialiśmy, że nie
wiemy, o co chodzi i że nikt nie potrafi zidentyfikować ani
ciebie, ani twojego brata. Ale kiedy tylko gliny pojechały,
koleś zaczął krążyć po parkingu. Szuka cię. Cokolwiek
zrobisz, nie wracaj tu, bo ten kibic Gigantów będzie chciał
zemsty.
Oddaję telefon Jake’owi i odczuwam ulgę, wiedząc, że
nie uszkodziłem Steve’a zbyt poważnie. Jednak czuję się też
nieco odrętwiały, ponieważ znów straciłem nad sobą kontrolę.
Poza tym, boję się tego kibica Gigantów.
– Wracamy do domu? – pytam Jake’a, kiedy kończy
rozmawiać ze Scottem.
– Do domu? Zwariowałeś? – odpowiada i zaczynamy
iść w stronę stadionu Linc.
Kiedy przez chwilę się nie odzywam, brat pyta, czy
dobrze się czuję.
Nie czuję się dobrze, ale mu tego nie mówię.
– Pat, ten dupek cię zaatakował i rzucił mnie na ziemię.
Ty tylko broniłeś swojej rodziny – mówi Jake. – Powinieneś
być z siebie dumny. Zachowałeś się jak b o h a t e r.
Chociaż rzeczywiście broniłem brata i chociaż nie
uszkodziłem kibica Gigantów zbyt poważnie, wcale nie jestem
z siebie dumny. Czuję się winny. Powinno się mnie zamknąć
w niedobrym miejscu. Mam wrażenie, że doktor Timbers miał
co do mnie rację – nie ma dla mnie miejsca w prawdziwym
świecie, ponieważ jestem nieokiełznany i niebezpieczny.
Oczywiście, nie dzielę się tym z Jakiem, przede wszystkim
dlatego, że jego nigdy nigdzie nie zamknięto, i on nie rozumie,
co to znaczy stracić nad sobą kontrolę. On chce zobaczyć
mecz i reszta nie ma dla niego znaczenia, ponieważ nigdy nie
miał żony, nie stracił kogoś takiego jak Nikki, i wcale nie
próbuje zmienić swojego życia, ponieważ nie zna wojny, jaka
dzień w dzień toczy się w moim sercu – tej chemicznej
eksplozji, która jak petarda rozsadza mi czaszkę, tych
okropnych pragnień i impulsów, i…
Na zewnątrz stadionu tłumy ustawiają się w potężne
kolejki i wraz z setkami innych kibiców czekają na rewizję
osobistą. Nie pamiętam, żeby na stadionie Vet ktokolwiek
mnie obszukiwał. Zastanawiam się, odkąd to rewizja osobista
przed meczami futbolowymi stała się konieczna, ale nie pytam
o to Jake’a, ponieważ on wraz z setkami pijanych kibiców
śpiewa teraz „W górę, Orły, w górę”.
Po rewizji wchodzimy po schodach, pokazujemy bilety
i wchodzimy na Lincoln Financial Field. Wokół jest pełno
ludzi – stadion przypomina ul pełen zielonych pszczół,
a wokół panuje ogłuszająca wrzawa. Idąc w stronę naszego
sektora, często musimy obracać się bokiem, żeby przecisnąć
się pomiędzy ludźmi. Idę za Jakiem – nie chcę stracić go
z oczu, bo wtedy na pewno się zgubię.
Wchodzimy do łazienki, a Jake zachęca wszystkich
przebywających w środku mężczyzn do odśpiewania piosenki
bojowej Orłów. Kolejki do pisuarów są bardzo długie i dziwię
się, że nikt nie sika do umywalek, ponieważ na stadionie Vet –
a przynajmniej w najodleglejszym jego sektorze – wszystkie
umywalki służyły jako dodatkowe pisuary.
W końcu docieramy na nasze miejsca we wschodniej
strefie końcowej, zaledwie dwadzieścia rzędów od boiska.
– Jak udało ci się zdobyć takie bilety? – pytam Jake’a.
– Po znajomości – odpowiada i uśmiecha się z dumą.
Scott już siedzi na swoim miejscu i gratuluje mi bójki.
– Znokautowałeś tego kibica j e d n y m c i o s e m! –
mówi, a ja znów zaczynam czuć się fatalnie.
Jake i Scott przybijają sobie piątki niemal ze wszystkimi
osobami siedzącymi w naszym sektorze, a gdy inni kibice
zwracają się do nich po imieniu, dociera do mnie, że są tu dość
popularni.
Kiedy zjawia się sprzedawca piwa, Scott kupuje nam
kolejkę, a ja ze zdziwieniem zauważam, że do siedzenia
przede mną przymocowany jest uchwyt na kubek. Na stadionie
Vet o takim luksusie nie można było nawet marzyć.
Zanim ogłaszane są nazwiska zawodników, na
ogromnych ekranach zainstalowanych w każdej części boiska
puszczane są urywki filmów o Rockym – Rocky biegnie przez
starą stocznię, Rocky okłada pięściami tusze wołowe
w chłodni, Rocky wbiega po schodach muzeum – a Jake
i Scott wciąż powtarzają: „To ty! To ty!”, tak że zaczynam się
martwić, że ktoś ich usłyszy, skojarzy, że to ja pobiłem kibica
Gigantów na parkingu i powie policji, żeby odwiozła mnie do
niedobrego miejsca.
Gdy na ekranie pojawia się wyjściowy skład drużyny,
wokół wybuchają fajerwerki, cheerleaderki skaczą
i wymachują nogami, wszyscy zrywają się na nogi, Jake klepie
mnie po plecach, a obcy ludzie przybijają mi piątki. Nagle
przestaję rozpamiętywać bójkę na parkingu. Zaczynam myśleć
o tacie, który ogląda mecz w naszym salonie, i o mamie, która
podaje mu skrzydełka, pizzę i piwo, z nadzieją, że Orły
wygrają, tak by jej mąż przez cały tydzień miał dobry nastrój.
Znów zastanawiam się, czy jeśli dziś Orłom uda się wygrać,
tata zacznie ze mną rozmawiać wieczorami. W końcu zaczyna
się mecz, a ja wiwatuję tak, jak gdyby moje życie zależało od
wyniku dzisiejszego meczu.
Giganci zdobywają punkty jako pierwsi, ale Orły
odpowiadają im przyłożeniem, po którym kibice z dumą
zaczynają śpiewać piosenkę bojową – przerywaną
skandowaniem nazwy drużyny. Pod koniec pierwszej kwarty
Hank Baskett pierwszy raz w swojej futbolowej karierze złapał
dwudziestopięciojardowe podanie. Wszyscy kibice z naszego
sektora przybijają mi piątki i klepią mnie po plecach,
ponieważ mam na sobie oficjalną koszulkę Hanka Basketta,
a ja uśmiecham się do brata, który sprawił mi tak wspaniały
prezent.
Po tym wszystkim mecz należy do Orłów i na początku
czwartej kwarty nasza drużyna wygrywa dwadzieścia cztery
do siedmiu. Jake i Scott nie posiadają się z radości, a ja
zaczynam sobie wyobrażać rozmowę, którą odbędę z tatą po
powrocie do domu – będzie dumy, że wrzeszczałem z całych
sił, ilekroć Eli Manning próbował ustalić strategię gry.
Jednak w czwartej kwarcie Giganci zdobywają
siedemnaście punktów, na które Orły nie odpowiadają żadnym
i filadelfijscy kibice są w szoku.
W dogrywce Plaxido Burress wyskakuje wyżej niż
Sheldon Brown w strefie końcowej, i Giganci wyjeżdżają
z Filadelfii jako zwycięzcy.
Straszny widok.
Kiedy opuszczamy stadion, Scott mówi:
– Lepiej nie wracajcie do namiotu. Ten palant na pewno
będzie tam czekał.
Żegnamy się więc ze Scottem i podążamy za tłumem do
metra. Jake ma żetony na przejazd. Przechodzimy przez
bramki, schodzimy do tunelu i wpychamy się do zatłoczonego
wagonu. Ludzie wołają, że nie ma miejsca, ale Jake wciska się
do środka pomiędzy ludzi i wciąga mnie do środka. Klatka
piersiowa mojego brata przyciśnięta jest do moich pleców,
a nieznajomi miażdżą mi ramiona. Kiedy drzwi w końcu się
zamykają, mój nos prawie dotyka szyby.
Wokół rozchodzi się wydzielany przez pasażerów
skwaśniały odór piwa.
Nie lubię być otoczony przez tak wielu nieznajomych,
ale nic nie mówię i wkrótce zatrzymujemy się na stacji Ratusz.
Wysiadamy z pociągu, przechodzimy przez kolejną
bramkę i znajdujemy się w dzielnicy Center City. Ruszamy
Market Street, mijając stare centra handlowe i nowe hotele
oraz galerię sztuki.
– Chcesz zobaczyć moje mieszkanie? – pyta Jake, kiedy
dochodzimy na stację na rogu Ósmej i Market, z której
odjeżdża pociąg jadący przez most Benjamina Franklina do
Collingswood.
Chciałbym zobaczyć mieszkanie Jake’a, ale jestem
zmęczony i chciałbym jak najszybciej znaleźć się w domu,
żeby przed snem jeszcze trochę poćwiczyć. Pytam, czy mogę
je obejrzeć kiedy indziej.
– Jasne – mówi. – Dobrze, że wróciłeś. Dziś byłeś
prawdziwym kibicem Orłów.
Kiwam głową.
– Powiedz tacie, że w przyszłym tygodniu Orły
pozbierają się w meczu przeciwko San Francisco 49ers.
Znów kiwam głową.
Jestem zaskoczony, kiedy Jake mocno mnie przytula
i mówi:
– Kocham cię, braciszku. Dziękuję, że się za mną
wstawiłeś na parkingu.
Odpowiadam, że też go kocham, i patrzę, jak odchodzi
Market Street, głośno śpiewając: „W górę, Orły, w górę!”.
Schodzę do tunelu, wkładam do automatu pięć dolarów,
które dostałem od mamy, kupuję bilet, wkładam go do bramki,
schodzę w dół, wchodzę na peron i zaczynam myśleć o tym
dzieciaku w koszulce Gigantów. Czy bardzo płakał, kiedy zdał
sobie sprawę, że jego ojciec stracił przytomność? Kilku innych
mężczyzn w koszulkach Orłów siedzi na chromowanych
ławkach i ze współczuciem kiwają głowami na widok mojej
koszulki Hanka Basketta. Stojący na końcu peronu mężczyzna
krzyczy: „Pieprzyć Orły!”, po czym kopniakiem przewraca
metalowy kosz na śmieci. Stojący obok mnie kibic potrząsa
głową i szepcze: „Cholerne Orły”.
Gdy nadjeżdża pociąg, wsiadam i staję tuż przy
drzwiach. Przejeżdżamy pod niebem splamionym
zachodzącym słońcem, ponad rzeką Delaware, przez most
Benjamina Franklina. Spoglądam na panoramę miasta i znów
zaczynam myśleć o tym płaczącym dzieciaku. Kiedy o nim
myślę, czuję się potwornie.
Wysiadam na stacji Collingswood, przechodzę przez
niezadaszony peron, schodzę po schodach, wkładam bilet do
bramki i biegnę do domu.
Mama siedzi w salonie i pije herbatę.
– Jak tata? – pytam.
Potrząsa głową i wskazuje telewizor.
Ze środka ekranu rozchodzi się pajęczyna pęknięć.
– Co się stało?
– Twój ojciec roztrzaskał go lampką do czytania.
– Przez przegraną Orłów?
– Właściwie to nie. Zrobił to, kiedy Giganci pod koniec
czwartej kwarty zdobyli przewagę. Potem musiał oglądać
porażkę Orłów na telewizorze w sypialni – mówi mama. –
A jak się czuje twój brat?
– Dobrze – odpowiadam. – Gdzie tata?
– W biurze.
– Aha.
– Przykro mi, że wasza drużyna przegrała – mówi
mama. Wiem, że robi to tylko dlatego, że chce być miła.
– To nic – odpowiadam i schodzę do piwnicy, gdzie
przez kilka godzin podnoszę ciężary i staram się zapomnieć
o tym małym płaczącym kibicu Gigantów, jednak nie mogę
wyrzucić go z pamięci.
Z jakiegoś powodu zasypiam na dywaniku, który
przykrywa fragment piwnicznej podłogi. We śnie raz za razem
przeżywam bójkę, tylko że zamiast swojego syna kibic
Gigantów przyprowadza na mecz Nikki. Ona też ma na sobie
koszulkę Gigantów. Za każdym razem, kiedy nokautuję
mężczyznę, Nikki przedziera się przez tłum gapiów, ujmuje
głowę Steve’a i całuje go w czoło, a następnie patrzy na mnie.
Zanim zrywam się do biegu, mówi:
– Jesteś zwierzęciem, Pat. Już nigdy cię nie pokocham.
Płaczę we śnie i ilekroć wspomnienie o bójce pojawia
się w mojej głowie, próbuję powstrzymać się przed
uderzeniem kibica Gigantów, jednak widok krwawiących
dłoni Jake’a sprawia, że nie potrafię nad sobą zapanować – tak
samo jak nie potrafiłem nad sobą zapanować na jawie.
Budzę się, kiedy słyszę zatrzaskiwane drzwi piwnicy,
i widzę światło sączące się przez niewielkie okienko nad
pralką. Wchodzę po schodach i nie mogę uwierzyć, kiedy
widzę rubryki sportowe.
Bardzo przeżyłem swój sen, ale tłumaczę sobie, że to
był tylko sen i że mimo tego, co zaszło – mimo najgorszej
porażki w historii Orłów – ojciec wciąż zostawia mi na
schodach rubryki sportowe.
Biorę głęboki oddech. Pozwalam sobie na to, by znów
myśleć pozytywnie, i rozpoczynam codzienny trening.
Aniołek z brudną buzią
Zabrałem Tiffany do restauracji Crystal Lake. Siedzimy
przy tym samym stoliku co poprzednio, jemy na spółkę jedną
porcję płatków śniadaniowych i pijemy gorącą herbatę.
W drodze do restauracji nie odezwaliśmy się nawet słowem,
milczeliśmy też, czekając, aż kelnerka przyniesie nam mleko,
miskę i płatki. Powoli zaczyna do mnie docierać, że nasza
przyjaźń nie wymaga od nas zbyt wielu słów.
Obserwując, jak nabiera łyżką brązowe płatki
i rodzynki, po czym wsuwa je sobie do różowych ust,
zastanawiam się, czy powiedzieć jej o tym, co zaszło podczas
meczu Orłów.
Od dwóch dni nie przestaję myśleć o płaczącym chłopcu
skrywającym się za nogą ojca, i mam wyrzuty sumienia po
tym, jak uderzyłem potężnego kibica Gigantów. Nie
powiedziałem o tym mamie, ponieważ nie chciałem jej
zasmucać. Tata nie rozmawia ze mną od dnia, w którym Orły
przegrały z Gigantami, a z doktorem Cliffem zobaczę się
dopiero w piątek. Poza tym mam wrażenie, że tylko Tiffany
może mnie zrozumieć, ponieważ sama wydaje się mieć
podobne problemy i wciąż zdarza jej się wybuchać – jak
wtedy na plaży, kiedy Veronica niechcący wspomniała przy
mnie o jej terapeutce.
Spoglądam na Tiffany – siedzi przygarbiona, z łokciami
na stole. Włożyła czarną koszulę, przez co jej czarne włosy
wydają się jeszcze ciemniejsze. Jak zwykle ma trochę za
mocny makijaż. Wydaje się smutna. Zła. Wygląda inaczej niż
wszyscy ludzie, których znam – nie potrafi przybrać wesołej
miny, gdy wie, że ktoś się jej przygląda. Nie zakłada dla mnie
maski, co w jakimś sensie sprawia, że mam do niej zaufanie.
Nagle Tiffany podnosi wzrok i patrzy mi w oczy.
– Dlaczego nie jesz?
– Przepraszam – odpowiadam i spoglądam na
błyszczące drobinki zatopione w plastikowym blacie stołu.
– Ludzie uznają mnie za żarłoka, jeśli zobaczą, że ja
jem, a ty tylko patrzysz.
Zanurzam więc łyżkę w misce, chlapiąc mlekiem na
błyszczący stolik, i wsuwam niewielką ilość namoczonych
w mleku płatków do ust.
Przeżuwam.
Połykam.
Tiffany kiwa głową i znów spogląda za okno.
– Na meczu Orłów wydarzyło się coś złego – mówię
i natychmiast tego żałuję.
– Nie chcę słyszeć o futbolu – wzdycha Tiffany. –
Nienawidzę futbolu.
– Tu nie chodzi o futbol.
Tiffany wciąż patrzy przez szybę.
Ja także wyglądam przez okno, ale dostrzegam tylko
zaparkowane na zewnątrz samochody, nic więcej.
Postanawiam jednak o wszystkim jej opowiedzieć.
– Uderzyłem jednego faceta tak mocno, że poderwało
go z ziemi. Bałem się, że go zabiłem.
Spogląda na mnie. Mruży oczy i lekko się uśmiecha,
jakby chciała się zaśmiać.
– No i?
– No i co?
– Zabiłeś go?
– Nie. Nie zabiłem. Stracił przytomność, ale w końcu
się ocknął.
– A p o w i n i e n e ś b y ł go zabić? – pyta Tiffany.
– Nie wiem. – Jej pytanie mnie zaskakuje. – To
znaczy… Nie! Oczywiście, że nie.
– Więc dlaczego tak mocno go uderzyłeś?
– Rzucił mojego brata na beton i po prostu
eksplodowałem. Miałem wrażenie, że opuściłem swoje ciało,
które zaczęło robić coś, czego nie chciałem. Z nikim jeszcze
o tym nie rozmawiałem. Miałem nadzieję, że będziesz chciała
mnie wysłuchać i że…
– Dlaczego ten mężczyzna zaatakował twojego brata?
Opowiadam o wszystkim, co zaszło – od początku do
końca – i zwierzam się jej, że nie mogę zapomnieć o synku
tego mężczyzny. Wciąż widzę, jak chowa się za nogą ojca. Jak
płacze, szlocha, jak bardzo się boi. Więc opowiadam jej
o swoim śnie, w którym Nikki pociesza kibica Gigantów.
Kiedy kończę opowiadać, Tiffany mówi:
– No i?
– N o i?
– Nie rozumiem, dlaczego t a k b a r d z o się tym
przejmujesz.
Przez chwilę wydaje mi się, że Tiffany żartuje, ale jest
poważna.
– Przejmuję się tym, ponieważ wiem, że Nikki będzie
na mnie zła, kiedy jej o tym opowiem. Przejmuję się tym,
ponieważ jestem sobą zawiedziony i ponieważ teraz nasza
rozłąka z pewnością się przedłuży. Bóg będzie chciał chronić
Nikki, dopóki nie nauczę się nad sobą panować, a Nikki, tak
jak Jezus, jest pacyfistką, dlatego nie spodobałoby jej się to, że
w ogóle poszedłem na mecz Orłów, gdzie nietrudno
o awanturę, a ja nie chcę, żeby odesłano mnie do niedobrego
miejsca. Boże, tak bardzo tęsknię za Nikki, to tak bardzo boli,
i…
– Pierdolić Nikki – mówi Tiffany i wsuwa do ust
kolejną porcję płatków.
Wpatruję się w nią.
Tiffany przeżuwa płatki, jak gdyby nigdy nic.
Połyka.
– Słucham? – mówię.
– Wygląda mi na to, że ten kibic Gigantów to totalny
kutas, podobnie jak twój brat i kolega Scott. To nie ty zacząłeś
tę bójkę. Ty się tylko broniłeś. A jeśli Nikki nie potrafi tego
zrozumieć, jeśli nie ma zamiaru cię wspierać, kiedy jest ci źle,
to n i e c h s i ę p i e r d o l i.
– Nigdy więcej nie mów w ten sposób o mojej żonie –
ostrzegam ją, słysząc w swoim głosie nagły przypływ gniewu.
Tiffany przewraca oczami.
– Nie pozwalam żadnemu z moich przyjaciół mówić
w ten sposób o mojej żonie.
– Żonie, mówisz?
– Tak. O mojej żonie Nikki.
– O twojej żonie N i k k i, która porzuciła cię, kiedy
dochodziłeś do siebie w szpitalu psychiatrycznym. Dlaczego
twoja żona N i k k i nie siedzi tu teraz z tobą, Pat? Zastanów
się. Dlaczego jesz te pieprzone płatki ze mną? Myślisz tylko
o tym, jak zadowolić N i k k i, a twoja ukochana N i k k i
wydaje się nie myśleć o tobie wcale. Gdzie ona jest? Co teraz
robi? Naprawdę wydaje ci się, że myśli o t o b i e?
Jestem zbyt zaskoczony, żeby się odezwać.
– Pierdolić Nikki, Pat. Pierdolić ją. PIERDOLIĆ
NIKKI! – Tiffany uderza dłońmi o blat tak, że podskakuje
miseczka z płatkami. – Olej ją. Ona odeszła. Naprawdę tego
nie widzisz?
Nasza kelnerka podchodzi do stolika i opiera ręce na
biodrach. Ma zaciśnięte usta. Spogląda na mnie, a potem
przenosi wzrok na Tiffany.
– Hej, aniołku z brudną buzią – rzuca.
Kiedy rozglądam się wokół, zauważam, że pozostali
klienci patrzą na moją wulgarną przyjaciółkę.
– To nie jest jakiś podrzędny bar.
Tiffany spogląda na kelnerkę i potrząsa głową.
– Wie pani co? Pani też niech się pierdoli! – rzuca, po
czym wstaje, przechodzi przez restaurację i trzaska za sobą
drzwiami.
– Ja po prostu wykonuję swoją pracę – mówi
kelnerka. – Rany!
– Przykro mi.
Wręczam kobiecie wszystkie pieniądze, jakie mam,
czyli dwadzieścia dolarów, które dała mi mama, kiedy
powiedziałem, że chcę zabrać Tiffany na płatki. Prosiłem
o dwie dwudziestki, ale mama odparła, że nie mogę dać
kelnerce czterdziestu dolarów, jeśli posiłek kosztuje tylko pięć,
mimo że wspomniałem jej o dawaniu dużych napiwków,
czego nauczyłem się od Nikki.
– Dziękuję. Ale niech pan lepiej goni swoją
dziewczynę – odpowiada kelnerka.
– Ona nie jest moją dziewczyną – odpowiadam. – To
tylko koleżanka.
– Nie moja sprawa.
Tiffany nie ma przed restauracją.
Spoglądam na ulicę i widzę, jak przede mną ucieka.
Kiedy ją doganiam, pytam, co się stało.
Nie odpowiada i biegnie dalej.
Szybkim truchtem, ramię w ramię wracamy do
Collingswood, aż do domu jej rodziców. Tiffany okrąża
budynek i znika bez słowa.
Sugerowane zakończenie
Tego wieczoru próbuję przeczytać Szklany klosz Sylvii
Plath. Nikki często wspominała o tym, jak ważna jest powieść
Plath, mówiąc: „Każda młoda kobieta powinna przeczytać
Szklany klosz”. Poprosiłem mamę, żeby wypożyczyła dla mnie
tę książkę z biblioteki, ponieważ chcę zrozumieć kobiety,
między innymi po to, by łatwiej mi było wczuć się w emocje
Nikki.
Okładka książki jest dość dziewczyńska – nad tytułem
powieści widnieje zawieszona do góry nogami ususzona róża.
Na pierwszej stronie Plath wspomina wyrok śmierci
wykonany na Rosenbergach i od razu domyślam się, że czeka
mnie niewesoła lektura, ponieważ jako były nauczyciel historii
zdaję sobie sprawę z tego, jak przygnębiający był okres
makkartyzmu. Po poruszeniu sprawy Rosenbergów, Plath
opowiada o trupach i o tym, jak w czasie śniadania wydawało
jej się, że widzi zwłoki.
Główna bohaterka Esther odbywa staż w redakcji
prestiżowego nowojorskiego magazynu, a mimo to cierpi na
depresję. Spotykając się z mężczyznami, z którymi usiłuje się
przespać, używa fałszywych imion. Esther ma chłopaka
o imieniu Buddy, ale ten traktuje ją okropnie i daje jej do
zrozumienia, że powinna urodzić dzieci i zostać kurą domową,
a nie marzyć o karierze pisarki.
W końcu Esther przechodzi załamanie nerwowe
i zostaje skierowana na terapię elektrowstrząsową, próbuje się
zabić, zażywając za dużo tabletek nasennych, i trafia do
niedobrego miejsca – takiego samego jak to, w którym
przebywałem ja.
Opowiadając o czarnoskórym mężczyźnie, który
rozwozi jedzenie w szpitalu, Esther nazywa go „czarnuchem”.
Kiedy to czytam, myślę o Dannym i o tym, jak wściekły byłby
mój ciemnoskóry przyjaciel, czytając tę książkę, zwłaszcza że
Esther jest biała, a Danny mówi, że tylko czarni ludzie mogą
używać tak kontrowersyjnych określeń jak „czarnuch”.
Z początku, chociaż to naprawdę przygnębiająca
lektura, czytam powieść Plath z ekscytacją, ponieważ
opowiada o zdrowiu psychicznym, a to temat, który niezwykle
mnie interesuje. Chcę przeczytać o tym, jak stan Esther się
poprawia, jak znajduje swoje szczęśliwe zakończenie i jak
układa sobie życie. Jestem pewny, że Nikki każe nastolatkom
czytać tę książkę po to, by uwierzyły, że jeśli bardzo się
czegoś pragnie, zawsze jest nadzieja.
Czytam więc dalej.
Esther traci dziewictwo, dostaje krwotoku i niemal
wykrwawia się na śmierć – jak Catherine w Pożegnaniu
z bronią – a ja zastanawiam się, dlaczego w amerykańskiej
literaturze kobiety ciągle mają krwotok. Esther jednak nie
umiera. Niedługo po tym dowiaduje się, że jej przyjaciółka
Joan się powiesiła. Esther idzie na pogrzeb, a książka kończy
się w momencie, kiedy bohaterka wchodzi do pokoju pełnego
terapeutów, którzy zadecydują, czy stan zdrowia pozwala jej
opuścić niedobre miejsce.
Nie wiemy, co dalej dzieje się z Esther – czy jej stan się
poprawia – a to bardzo mnie złości, szczególnie że czytałem
książkę przez całą noc.
Kiedy przez okno mojej sypialni zaczynają wpadać
promienie słońca, czytam notę biograficzną z tyłu okładki,
z której dowiaduję się, że cała „powieść” jest w gruncie rzeczy
historią życia Sylvii Plath i że autorka wetknęła głowę do
piekarnika i odkręciła gaz, zabijając się, podobnie jak
Hemingway – tylko bez broni – co odbieram jako sugerowane
zakończenie książki, ponieważ wszyscy wiedzą, że powieść
Plath to w rzeczywistości pamiętnik pisarki.
Przedzieram książkę na pół i rzucam obiema połówkami
o ścianę sypialni.
Piwnica.
Stomach Master 6000.
Pięćset brzuszków.
Dlaczego Nikki każe nastolatkom czytać takie
przygnębiające powieści?
Ławeczka.
Wyciskanie ciężarów.
Powtórzenia ze stutrzydziestokilogramową sztangą.
Dlaczego ludzie czytają książki takie jak Szklany klosz?
Dlaczego?
Dlaczego?
D l a c z e g o?
Jestem zaskoczony, kiedy następnego dnia o zachodzie
słońca Tiffany zjawia się na jogging. Nie wiem, co jej
powiedzieć, więc jak zwykle nie mówię nic.
Biegniemy.
Następnego dnia znów biegamy, ale nie wracamy do
tego, co Tiffany powiedziała o mojej żonie.
Dopuszczalna forma radzenia sobie ze stresem
W pokoju z chmurami wybieram czarny fotel, ponieważ
czuję się trochę przybity. Przez kilka minut nic nie mówię.
Martwię się, że Cliff odeśle mnie z powrotem do niedobrego
miejsca, jeśli wyjawię mu prawdę, ale kiedy tak tu siedzę,
dręczą mnie wyrzuty sumienia, więc opowiadam Cliffowi
o wszystkim w dzikiej gmatwaninie zdań: wielki kibic
Gigantów, mały kibic Gigantów, bójka, przegrana Orłów
z Gigantami, ojciec roztrzaskujący ekran telewizora, rubryki
sportowe, które mi zostawia, jednocześnie wcale ze mną nie
rozmawiając, sen o Nikki w koszulce Gigantów, Tiffany
mówiąca „pierdolić Nikki”, a jednocześnie chętna, żeby
codziennie ze mną biegać, a w końcu Nikki opowiadająca
bezbronnym nastolatkom o Sylvii Plath, Szklany klosz
przedarty na pół, Sylvia Plath wtykająca głowę do piekarnika.
– Do piekarnika! – rzucam. – Dlaczego ktokolwiek
chciałby wkładać głowę do p i e k a r n i k a?
Czuję ogromną ulgę i uświadamiam sobie, że w połowie
swojej tyrady zacząłem płakać. Kiedy kończę mówić,
zakrywam twarz, ponieważ Cliff, owszem, jest moim
terapeutą, ale jest także mężczyzną oraz kibicem Orłów,
a może nawet moim przyjacielem.
Szlocham, zasłaniając oczy dłonią.
W pokoju z chmurami przez kilka minut panuje cisza,
a kiedy Cliff w końcu się odzywa, mówi:
– Nienawidzę kibiców Gigantów. Są tacy aroganccy
i w kółko gadają tylko o Lawrensie Taylorze, który był
zwykłym ćpunem. Zgoda, został najlepszym zawodnikiem
dwóch wielkich finałów Super Bowl, ale to było dawno, od
tego czasu minęło chyba z piętnaście lat. A my graliśmy
w finale jakieś dwa lata temu, prawda? Nieważne, że
ostatecznie ponieśliśmy porażkę.
Jestem zaskoczony.
Byłem pewny, że Cliff nakrzyczy na mnie za to, że
uderzyłem tego kibica Gigantów i że znów zagrozi mi
odesłaniem do niedobrego miejsca, więc to, że wspomina
o Lawrensie Taylorze jest dla mnie zupełną niespodzianką.
Opuszczam ręce i widzę, że Cliff stoi. Jest taki niski, że jego
głowa znajduje się tylko nieco wyżej niż moja, chociaż ja
wciąż siedzę. Poza tym wydaje się sugerować, że dwa lata
temu Orły grały w finałowym meczu, co bardzo by mnie
zasmuciło, ponieważ wcale tego nie pamiętam. Próbuję
wymazać z pamięci to, co Cliff powiedział o Orłach w finale.
– Czy ty też nienawidzisz kibiców Gigantów? – pyta. –
Czy ty też czujesz do nich wstręt? No dalej, powiedz prawdę.
– Tak – odpowiadam. – Naprawdę ich nienawidzę. Tak
jak mój brat i tata.
– Dlaczego ten mężczyzna włożył koszulkę Gigantów
na stadion Orłów?
– Nie wiem.
– Czy n a p r a w d ę myślał, że ludzie nie będą z niego
szydzić?
Nie wiem, co powiedzieć.
– Co roku widzę tych durnych kibiców Kowbojów,
Gigantów i Czerwonoskórych, którzy przyłażą na nasz stadion
w barwach swoich drużyn, i co roku pijani kibice Orłów
spuszczają im łomot. Kiedy wyciągną z tego nauczkę?
Jestem zbyt zaskoczony, żeby mówić.
Czy to oznacza, że Cliff także ma bilet na cały sezon?
Zastanawiam się, ale go o to nie pytam.
– Nie tylko broniłeś brata, ale broniłeś także swojej
drużyny! Prawda?
Uświadamiam sobie, że kiwam głową.
Cliff siada. Pociąga za dźwignię i wysuwa się podnóżek,
a ja wpatruję się w podniszczone podeszwy jego mokasynów.
– Kiedy siedzę w tym fotelu, jestem twoim terapeutą.
Kiedy w nim nie siedzę, jestem po prostu kibicem Orłów, tak
jak ty. Rozumiesz?
Kiwam głową.
– Przemoc nie jest odpowiednim rozwiązaniem. Nie
musiałeś bić tego kibica Gigantów.
Znów kiwam głową.
– Nie c h c i a ł e m go uderzyć.
– Ale to zrobiłeś.
Spoglądam na swoje dłonie. Wykręcam palce.
– Jaką miałeś alternatywę? – pyta.
– Alternatywę?
– Co mogłeś zrobić, p o z a uderzeniem tego kibica?
– Nie miałem czasu na to, żeby pomyśleć. Nacierał na
mnie, popchnął mojego brata na ziemię…
– A co, gdyby to był Kenny G?
Zamykam oczy, nucę monotonnie jeden dźwięk i po
cichu liczę do dziesięciu, usiłując oczyścić umysł.
– Tak, nucenie. Może spróbujesz tego następnym razem,
kiedy będziesz miał ochotę kogoś uderzyć? Gdzie się tego
nauczyłeś?
Jestem trochę zły na Cliffa za to, że wspomniał
o Kennym G, bo to chwyt poniżej pasa, zwłaszcza że wie
o tym, iż pan G jest moim największym wrogiem, pamiętam
jednak o tym, że Cliff nie nakrzyczał na mnie, kiedy
wyjawiłem mu prawdę i jestem mu za to wdzięczny, więc
odpowiadam na jego pytanie.
– Nikki nuciła monotonnie jeden dźwięk, ilekroć
sprawiałem jej przykrość. Powiedziała, że nauczyła się tego na
jodze. Za każdym razem, kiedy to robiła, trafiał mnie szlag.
Wkurzałem się, ponieważ dziwnie jest siedzieć obok kogoś,
kto z zamkniętymi oczami nuci jeden dźwięk, a Nikki potrafiła
to robić naprawdę długo. Kiedy w końcu przestawała, byłem
jej bardzo wdzięczny, uważałem, żeby jej nie urazić i większą
wagę przywiązywałem do tego, co czuje. Dopiero jakiś czas
temu zacząłem to doceniać.
– A więc to dlatego nucisz, ilekroć ktoś wspomni
o Kennym…
Zamykam oczy, nucę monotonnie jeden dźwięk i po
cichu liczę do dziesięciu, usiłując oczyścić umysł.
Kiedy przestaję, Cliff mówi:
– Nucenie pozwala ci wyrazić swoje niezadowolenie
w wyjątkowy sposób, pozbawiając otaczających cię ludzi
argumentów. To bardzo interesująca taktyka. Może zaczniesz
jej używać w innych sytuacjach? Co by się stało, gdybyś
zamknął oczy i zaczął nucić w momencie, kiedy popchnął cię
kibic Gigantów?
Nie przyszło mi to nawet do głowy.
– Myślisz, że dalej by na ciebie nacierał, gdybyś
zamknął oczy i nucił?
Pewnie nie. Kibic Gigantów pomyślałby, że jestem
wariatem – ja pomyślałem tak o Nikki, kiedy po raz pierwszy
użyła przy mnie tego sposobu.
Kiedy Cliff wyczytuje to z mojej twarzy, uśmiecha się
i kiwa głową.
Przez chwilę rozmawiamy o Tiffany. Mówi, że Tiffany
czuje do mnie coś więcej i jego zdaniem, prawdopodobnie jest
zazdrosna o moją miłość do Nikki, co wydaje mi się niemądre,
tym bardziej że Tiffany nigdy ze mną nie rozmawia, a kiedy
jesteśmy razem, zachowuje się bardzo powściągliwie. Poza
tym Tiffany jest piękna, czego nie można powiedzieć o mnie.
– To po prostu dziwna kobieta – odpowiadam.
– A która z nich nie jest dziwna? – rzuca Cliff
i wybuchamy śmiechem, ponieważ kobiety naprawdę trudno
czasem rozgryźć.
– A co z moim snem? Nikki w koszulce Gigantów? Jak
myślisz, co on oznacza?
– A t y jak sądzisz? – pyta Cliff, a kiedy wzruszam
ramionami, zmienia temat.
Mówi, że książki Sylvii Plath to przygnębiająca lektura
i że jego córka musiała ostatnio przebrnąć przez Szklany klosz,
ponieważ w szkole chodzi na zajęcia z literatury
amerykańskiej.
– I nie złożyłeś skargi do władz szkoły? – pytam.
– Na co miałbym się skarżyć?
– Na to, że twoją córkę zmusza się do czytania tak
przygnębiających historii.
– Nie, oczywiście, że nie. Dlaczego miałbym się na to
skarżyć?
– Ponieważ ta powieść zaraża dzieci pesymizmem. Nie
ma w niej nadziei, szczęśliwego zakończenia. Nastolatków
powinno się uczyć, że…
– Życie jest ciężkie, Pat, i dzieci muszą się o tym
dowiedzieć.
– Dlaczego?
– Żeby potrafiły współczuć innym. Żeby rozumiały, że
niektórym ludziom jest trudniej i że jazda przez ten świat
może być bardzo zróżnicowanym doświadczeniem
w zależności od tego, jakie substancje szaleją komuś w mózgu.
Nie wpadłem na to, że dzięki lekturze książki takiej jak
Szklany klosz ktoś może zrozumieć, jak to jest być Esther
Greenwood. Uświadamiam sobie, że mam dla Esther wiele
współczucia, i gdybym ją naprawdę spotkał, próbowałbym jej
pomóc, ponieważ poznałem jej myśli na tyle dobrze, że wiem,
iż nie była szalona. Cierpiała dlatego, że świat był dla niej tak
okrutny, i dlatego, że miała depresję wywołaną substancjami
krążącymi w jej umyśle.
– A więc się na mnie nie gniewasz? – pytam, kiedy Cliff
zerka na zegarek, co oznacza, że nasze spotkanie dobiegło już
niemal końca.
– Nie. Ani trochę.
– Naprawdę? – pytam, ponieważ wiem, że kiedy tylko
wyjdę, Cliff prawdopodobnie wpisze do moich papierów
wszystkie niepowodzenia, jakie ostatnio mi się przytrafiły.
Pewnie myśli, że nie spełnia się w roli mojego terapeuty,
przynajmniej nie w tym tygodniu.
Cliff wstaje, uśmiecha się do mnie i spogląda przez
okno na wróbla kąpiącego się w kamiennym poidełku.
– Zanim wyjdziesz, Pat, chciałbym ci jeszcze
powiedzieć coś bardzo ważnego. To kwestia życia i śmierci.
Słuchasz mnie? Naprawdę chciałbym, żebyś to sobie
zapamiętał. Zgoda?
Ogarnia mnie niepokój, ponieważ Cliff brzmi naprawdę
poważnie. Przełykam ślinę i kiwam głową.
– Zgoda.
Cliff zwraca się w moją stronę.
Jego twarz jest niezwykle poważna i przez chwilę
bardzo się tym denerwuję.
Wtedy jednak Cliff unosi ręce i krzyczy:
– Aaa!
Śmieję się, ponieważ Cliffowi udało się mnie nabrać.
Natychmiast zrywam się na nogi, unoszę ręce i krzyczę:
– Aaa!
– O!-R!-Ł!-Y! Orły! – skandujemy unisono, układając
ręce i nogi tak, by tworzyły litery, i chociaż brzmi to głupio,
muszę przyznać, że skandowanie z Cliffem bardzo poprawia
mi nastrój. Sądząc po uśmiechu na jego drobnej śniadej
twarzy, Cliff zdaje sobie sprawę, jak wielkie znaczenie ma dla
mnie to, co robi.
Nie jest zbyt stabilny i kiedy jesienią z kratki
wentylacyjnej zacznie dmuchać ciepłe powietrze, cały
sprzęt runie na ziemię
W piwnicy dobiega mnie głos taty:
– Tutaj, na ten stolik.
Po podłodze w salonie przesuwają się trzy pary stóp i po
chwili słyszę, jak na ziemi ląduje coś ciężkiego. Po około
piętnastu minutach na piętrze rozlegają się odgłosy meczu ligi
uniwersyteckiej – gra orkiestra dęta, słychać werble
i przyśpiewki – więc dochodzę do wniosku, że tata kupił nowy
telewizor do salonu. Dostawcy wychodzą, a tata podkręca
głośność, tak że słyszę rozmowę ekspertów na temat strategii,
mimo że znajduję się w piwnicy za zamkniętymi drzwiami.
Nie śledzę ligi uniwersyteckiej, więc nie znam grających
w niej zawodników ani drużyn. Robię ćwiczenia na biceps i po
prostu słucham z cichą nadzieją, że tata zejdzie do piwnicy,
żeby powiedzieć mi o nowym telewizorze i zaprosić mnie na
mecz. On jednak tego nie robi.
Nagle, może pół godziny po wyjściu dostawców, głos
telewizora cichnie.
– Co to ma być? – pyta mama.
– To telewizor wysokiej rozdzielczości z dźwiękiem
przestrzennym – odpowiada tata.
– Nie, t o ekran kinowy, i…
– Jeanie…
– Nawet nie zaczynaj!
– Ciężko pracuję, żeby na nas zarobić, i nie pozwolę,
żebyś mi dyktowała, jak mam wydawać pieniądze!
– Patrick, przecież to bez sensu! Ten telewizor nawet
nie mieści się na stoliku. Ile za niego zapłaciłeś?
– Nieważne.
– Roztrzaskałeś stary telewizor tylko dlatego, że
chciałeś kupić większy, prawda?
– Jezu, Jeanie! Przestań w końcu gderać!
– Nie mamy pieniędzy. Uzgodniliśmy, że…
– Dobrze już dobrze, nie mamy pieniędzy…
– Uzgodniliśmy, że…
– Mamy pieniądze, żeby nakarmić Pata. Mamy
pieniądze, żeby kupić Patowi nowe ubrania. Mamy pieniądze,
żeby urządzić Patowi domową siłownię. Mamy pieniądze na
lekarstwa dla Pata. Moim zdaniem mamy też pieniądze na
pieprzony telewizor!
Mama opuszcza salon i – zanim tata znów podkręci
głośność – słyszę, jak wchodzi po schodach, kierując się do
sypialni, gdzie z pewnością będzie płakać, ponieważ tata znów
ją zwymyślał.
To moja wina, że nie mają pieniędzy.
Czuję się okropnie.
Biorę Stomach Master 6000 i robię brzuszki, aż
nadchodzi pora biegania z Tiffany.
Kiedy w końcu wchodzę na górę, widzę, że telewizor
taty to jeden z tych płaskich ekranów, które reklamowali
w przerwie meczu Orłów z Teksańczykami. Rozmiarem
przypomina stół w naszej jadalni. Jest gigantyczny. Tylko jego
środkowa część mieści się na stoliku, przez co mam wrażenie,
że nie jest zbyt stabilny i że kiedy jesienią z kratki
wentylacyjnej zacznie dmuchać ciepłe powietrze, cały sprzęt
runie na ziemię. Mimo to, choć żal mi mamy, muszę przyznać,
że jakość obrazu jest fantastyczna i że głośniki ustawione na
stojakach za kanapą wypełniają dom dźwiękiem, przez co ma
się wrażenie, że mecz ligi uniwersyteckiej rozgrywany jest w
n a s z y m salonie. Nie mogę się doczekać, kiedy będę mógł
obejrzeć mecz Orłów na nowym telewizorze. Jestem pewny,
że będą się wydawać naturalnej wielkości.
Staję na chwilę za kanapą, podziwiając nowy ekran taty,
z nadzieją, że mnie zauważy.
– Tato, kupiłeś nowy telewizor? – pytam nawet.
Ale on nie odpowiada.
Jest wściekły na mamę za to, że podważyła jego
decyzję, więc teraz będzie obrażony. Przez resztę dnia do
nikogo się nie odezwie – wiem to z doświadczenia, nie
pozostaje mi więc nic innego, jak tylko wyjść z domu.
Natychmiast zauważam Tiffany, która biega w tę i z powrotem
po naszej ulicy.
Biegniemy razem w milczeniu.
Wracam do domu, a Tiffany dalej pędzi przed siebie,
nawet się ze mną nie żegnając. Kiedy wbiegam po podjeździe
i kieruję się w stronę tylnych drzwi, zauważam, że samochód
mamy zniknął.
Pudło podpisane PAT
Kiedy o jedenastej w nocy mamy wciąż nie ma,
zaczynam się martwić, ponieważ każdego wieczoru
o dziesiątej czterdzieści pięć powinienem wziąć tabletki, które
ułatwiają mi zasypianie. Jeszcze nigdy się nie zdarzyło, żeby
mama pomyliła godziny podawania leków.
Pukam do sypialni rodziców. Kiedy nikt nie odpowiada,
otwieram drzwi. Tata śpi przy włączonym telewizorku.
Niebieska poświata bijąca z ekranu sprawia, że jego skóra
przybiera nieziemski odcień, przez co wygląda on jak duża
ryba w podświetlonym akwarium – oczywiście taka bez
skrzeli, łusek i płetw. Podchodzę do taty i lekko nim
potrząsam.
– Tato? – Potrząsam nim nieco mocniej. – Tato?
– Czego chcesz? – mówi, nie otwierając nawet oczu.
Leży na boku, a lewa strona jego twarzy wciśnięta jest
w poduszkę.
– Mama jeszcze nie wróciła. Martwię się.
Nie odpowiada.
– Gdzie ona jest?
Wciąż nie odpowiada.
– Martwię się o mamę. Może powinniśmy zadzwonić na
policję?
Czekam na odpowiedź, ale słyszę jedynie lekkie
pochrapywanie.
Wyłączam telewizor, opuszczam sypialnię rodziców
i schodzę do kuchni.
Tłumaczę sobie, że skoro tata się nie martwi, ja też nie
powinienem. Jednak mamie nie zdarzyło się zostawić mnie
samego, nie informując mnie wcześniej o tym, gdzie będzie
ani jakie lekarstwa mam zażyć.
Otwieram kuchenną szafkę i wyjmuję osiem buteleczek
z tabletkami. Oznaczone są etykietkami, na których
wydrukowano moje nazwisko. Na etykietkach wypisane są
także długie, przygnębiające nazwy leków, ja jednak znam
tylko kolor tabletek, więc otwieram wieczka i szukam
właściwych pigułek.
Dwie biało-czerwone na sen i jedna zielona z żółtym
paskiem – nie wiem, na co jest ta zielona z żółtym paskiem.
Może działa przeciwlękowo? Biorę wszystkie trzy tabletki,
dlatego że chciałbym zasnąć i ponieważ wiem, że mama by
tego chciała. Może mama mnie sprawdza? Po tym jak tata ją
dziś upokorzył, chciałbym, by była przynajmniej ze mnie
zadowolona bardziej niż w zwykłe dni, chociaż nie do końca
wiem dlaczego.
Leżąc w łóżku, zastanawiam się, gdzie może być mama.
Chcę zadzwonić na jej komórkę, ale nie znam numeru. Może
miała wypadek samochodowy, udar albo atak serca? Myślę
jednak, że gdyby coś takiego się wydarzyło, zadzwoniliby do
nas z policji albo ze szpitala, ponieważ z pewnością ma przy
sobie karty kredytowe i prawo jazdy. Może pomyliła drogę
i się zgubiła? Ale w takim przypadku z pewnością
zadzwoniłaby do domu i poinformowałaby nas, że się spóźni.
Może ma dość mnie i taty, i po prostu uciekła? Kiedy o tym
myślę, uświadamiam sobie, że poza momentami, gdy droczyła
się ze mną na temat „mojej dziewczyny” Tiffany, od
dłuższego czasu nie zauważyłem, by mama się śmiała albo
uśmiechała – co więcej, często widzę, jak płacze lub jest na
granicy płaczu. Może znudziło jej się pilnowanie moich
tabletek? Może któregoś dnia zapomniałem spuścić wodę
i mama znalazła lekarstwa w toalecie, a teraz jest na mnie zła
za to, że chowam je pod językiem? Może jej nie doceniłem,
tak jak nie doceniłem Nikki, a teraz Bóg zabiera mi
także mamę? Może mama już nigdy nie wróci do domu i…
Kiedy zaczyna mnie ogarniać prawdziwa panika i czuję,
że zaraz zacznę walić nasadą dłoni w czoło, na podjeździe
zatrzymuje się samochód.
Wyglądam przez okno i dostrzegam czerwonego sedana
mamy.
Zbiegam po schodach.
Wypadam z domu, jeszcze zanim mama dochodzi do
ganku na tyłach budynku.
– Mamo?
– Sso? Nooo, to ja… – mówi, stojąc na pogrążonym
w ciemności podjeździe.
– Gdzie byłaś?
– Wyszłam.
Kiedy wkracza w biały krąg światła rzucany przez
pobliską latarnię mam wrażenie, że zaraz się przewróci, więc
zbiegam po schodkach, biorę ją za rękę i obejmuję ramieniem.
Jej głowa lekko się kiwa, ale mama spogląda mi w oczy.
– Nikki to idioootka, że pozwoliła ci uciec – mówi,
mrużąc oczy.
Kiedy wspomina o Nikki, ogarnia mnie jeszcze większy
niepokój, zwłaszcza kiedy mówi o tym, że pozwoliła mi uciec,
ponieważ ja wcale nie uciekłem i chętnie wróciłbym do
Nikki – teraz albo kiedykolwiek – i to ja byłem idiotą, nie
doceniając Nikki. Mama doskonale o tym wie. Bełkocze, a jej
oddech pachnie alkoholem i pewnie dlatego wygaduje takie
bzdury. Mama raczej nie pije, ale dziś wieczorem jest
naprawdę wstawiona, więc zaczynam się martwić.
Pomagam jej wejść do domu i sadzam ją na kanapie
w salonie, gdzie w ciągu kilku minut zasypia.
Położenie pijanej mamy w jednym łóżku z obrażonym
tatą nie jest najlepszym pomysłem, więc chwytam ją pod
łopatkami i kolanami, podnoszę i zabieram do swojej sypialni.
Mama jest drobna i lekka, więc bez trudu wnoszę ją po
schodach. Kładę na swoim łóżku, zdejmuję jej buty,
przykrywam kocem i idę do kuchni po szklankę wody.
Kiedy wracam do sypialni, znajduję buteleczkę
z paracetamolem i wysypuję na dłoń dwie białe tabletki.
Sadzam mamę na łóżku, unoszę jej głowę i lekko nią
potrząsam, tak by otworzyła oczy, po czym każę jej wziąć
tabletki i popić je szklanką wody.
– Daj mi spaśś – protestuje z początku, ja jednak
pamiętam z akademika, że wypicie wody i zażycie tabletek
przeciwbólowych łagodzi porannego kaca. W końcu mama
przyjmuje tabletki, popija je połową szklanki wody, po czym
natychmiast zasypia.
Przez kilka minut obserwuję, jak śpi. Myślę o tym, że
ładnie wygląda i że bardzo ją kocham. Zastanawiam się, gdzie,
z kim i co piła, ale cieszę się, że bezpiecznie wróciła do domu.
Staram się nie myśleć o tym, że żłopała drinki w jakimś
ponurym barze, otoczona podstarzałymi kawalerami. Staram
się nie myśleć o tym, że mama skarżyła się na tatę jakiejś
swojej przyjaciółce i że pijana prowadziła samochód. Ale
potrafię myśleć tylko o tym, jak mama ucieka w alkohol – jak
j a doprowadzam mamę do pijaństwa, a tata z pewnością
w tym nie pomaga.
Zabieram ramkę ze zdjęciem Nikki, wchodzę po
schodach na poddasze, stawiam Nikki obok poduszki
i zapinam się w śpiworze. Zostawiam zapalone światło, bym
zasypiając, mógł patrzeć na piegowaty nos żony.
Kiedy otwieram oczy, Kenny G stoi nade mną,
zaparłszy się stopami po obu stronach mojej klatki piersiowej.
Seksowne akordy wygrywane na keyboardzie lekko
rozjaśniają mrok.
Nagle przypominam sobie ostatni raz, kiedy pan G
odwiedził poddasze moich rodziców – przed oczy wracają mi
obrazy kopiącego i bijącego mnie taty, taty grożącego, że
odeśle mnie do niedobrego miejsca – więc zaciskam powieki,
nucę pojedynczy dźwięk i po cichu liczę do dziesięciu, starając
się oczyścić umysł.
Kenny G jest niewzruszony.
Wkłada ustnik saksofonu pomiędzy wargi
i z instrumentu wydobywają się dźwięki utworu Songbird.
Wciąż mam zamknięte oczy, nucę monotonnie jeden dźwięk
i po cichu liczę do dziesięciu, usiłując oczyścić umysł, jednak
on nie przestaje dąć w swój instrument. Mała biała blizna
powyżej prawej brwi zaczyna mnie piec i swędzieć, kiedy
melodia łagodnie osiąga kulminację. Rozpaczliwie pragnę
zacząć walić nasadą dłoni o czoło, jednak nie otwieram oczu,
nucę monotonnie jeden dźwięk i po cichu liczę do dziesięciu,
usiłując oczyścić umysł.
Kiedy już wydaje mi się, że nie uda mi się pokonać
smooth jazzu Kenny’ego G…
Siedem, osiem, dziewięć, dziesięć.
Nagle zapada cisza.
Kiedy otwieram oczy, zauważam nieruchomą twarz
Nikki, jej piegowaty nos… Całuję szybkę i czuję ulgę, że
Kenny G przestał grać. Wychodzę ze śpiwora, rozglądam się
po poddaszu – przesuwam kilka zakurzonych pudeł i innych
przedmiotów, zaglądając pomiędzy wiszące rzędy sezonowych
ubrań – i zauważam, że Kenny G zniknął.
– Pokonałem go – szepczę. – Nawet bez uderzania się
w czoło i…
Zauważam pudło podpisane PAT i ogarnia mnie złe
przeczucie, które towarzyszy mi czasem, kiedy ma się
wydarzyć coś nieprzyjemnego. Mam wrażenie, że muszę
pilnie skorzystać z łazienki, choć wiem, że to nieprawda.
Pudło znajduje się po przeciwnej stronie poddasza.
Schowane było pod plecionym dywanem, który przesunąłem,
gdy szukałem Kenny’ego G. Chociaż muszę przedrzeć się
przez bałagan, którego narobiłem, udaje mi się dosięgnąć
pudła. Otwieram górne klapy i na wierzchu dostrzegam
sportową bluzę z napisem Szkoła Średnia Collingswood.
Wyciągam z kartonu zakurzony blezer i przytrzymuję go na
wysokości twarzy. Bluza wydaje się taka mała. Dochodzę do
wniosku, że gdybym chciał, bez problemu oderwałbym od niej
żółte skórzane rękawy, jednak odkładam stary ciuch na stojące
obok pudło. Kiedy kolejny raz zaglądam do kartonu
podpisanego PAT, jestem tak zaskoczony i przestraszony, że
postanawiam doprowadzić poddasze do stanu, w jakim się
znajdowało, zanim zacząłem szukać pana G.
Kiedy mi się to udaje, kładę się w śpiworze i mam
wrażenie, że śnię. Kilka razy w ciągu nocy wstaję, przesuwam
pleciony dywan i zaglądam do pudła podpisanego PAT,
upewniając się, że wcześniej nie miałem halucynacji. Za
każdym razem dochodzę do wniosku, że jego zawartość
obciąża mamę i czuję się oszukany.
Wyłania się pismo mamy
Słońce wdziera się do środka przez okno na poddaszu,
świeci mi w twarz i grzeje, więc budzę się i przez
przymrużone powieki witam dzień. Daję Nikki całusa
i odkładam jej zdjęcie na komodę w sypialni, gdzie wciąż
jeszcze śpi mama. Szklanka wody, którą jej zostawiłem, jest
teraz pusta, więc cieszę się, że o tym pomyślałem, mimo że
gniewam się na mamę.
Schodząc po schodach, wyczuwam swąd spalenizny.
W kuchni nad palnikami stoi tata. Ma na sobie
czerwony fartuszek mamy.
– Tato?
Gdy się odwraca, w jednej dłoni trzyma łopatkę, a na
drugą ma nałożoną różową kuchenną rękawicę. Zza jego
pleców dobiega syk mięsa, a w stronę kratki wentylacyjnej
snuje się gęsta smuga dymu.
– Co robisz?
– Coś do jedzenia.
– A co?
– Stek.
– Dlaczego?
– Jestem głodny.
– Podsmażasz go?
– Wysmażam na czarno. À la cajun.
– Może powinieneś trochę zmniejszyć płomień –
proponuję, ale on odwraca się do patelni i ponownie zaczyna
obracać kawałek skwierczącego mięsa, schodzę więc do
piwnicy i zaczynam trening.
Chwilę później włącza się alarm przeciwpożarowy i nie
cichnie przynajmniej przez piętnaście minut.
Kiedy dwie godziny później wracam do kuchni,
osmolona patelnia, której używał wcześniej tata, stoi jak stała
na obryzganej teraz tłuszczem kuchence, a talerz i sztućce leżą
w zlewie. Tata ogląda ESPN na swoim nowym telewizorze,
a głośniki kina domowego zdają się trząść całym domem.
Zegar na mikrofalówce pokazuje ósmą siedemnaście. Mama
znów zapomniała o moich lekach, więc wyciągam wszystkie
osiem fiolek, ściągam z nich wieczka i szukam odpowiednich
kolorów. Po chwili na blacie znajduje się sześć pastylek
i stwierdzam, że są to kolory, które przyjmuję codziennie rano.
Połykam pastylki, myśląc, że może mama znów poddaje mnie
próbie, i choć teoretycznie nadal się na nią gniewam,
zaczynam się o nią martwić, więc idę po schodach do mojego
pokoju, gdzie widzę, że nadal śpi.
Wracam do salonu i staję za kanapą.
– Tato?
Ignoruje mnie, więc idę do piwnicy i kontynuuję
ćwiczenia, słuchając, jak komentatorzy z ESPN podsumowują
mecze drużyn uniwersyteckich i prognozują rozgrywki ligowe.
Przez drewnianą podłogę dobiegają mnie ich wyraźne głosy.
Wiem z gazety, że Orły są faworytami w spotkaniu z San
Francisco, przez co emocjonuję się na myśl o oglądaniu meczu
razem z tatą. Jeśli Orły wygrają, będzie w świetnym humorze,
a tym samym zwiększą się szanse na to, że zacznie ze mną
rozmawiać.
Mama pojawia się na dole przed południem i czuję ulgę,
bo zaczynałem się martwić, że się rozchorowała. Jadę na
rowerku i – ponieważ znalazłem pudło podpisane PAT – nie
przestaję pedałować.
– Pat?
Nie patrzę na nią bezpośrednio, ale kątem oka
zauważam, że jest wykąpana, uczesana, umalowana i ma na
sobie ładną letnią sukienkę. Na dodatek ładnie pachnie
lawendą.
– Wziąłeś wczoraj leki?
Kiwam głową.
– A dziś rano?
Kiwam jeszcze raz.
– Doktor Patel powiedział, że powinnam od razu ci
pozwolić przejąć kontrolę nad lekami, kiedy wprowadzisz się
do domu, bo to będzie pierwszy krok do samodzielności. Ale
ja zawzięcie matkowałam ci, kiedy tego nie potrzebowałeś.
Moje gratulacje, Pat.
„Gratulacje” brzmią dziwnie w jej ustach, zwłaszcza że
nie wygrałem żadnej nagrody, ale tak naprawdę myślę tylko
o tym, co stało się poprzedniej nocy i dlaczego mama wróciła
do domu pijana. Pytam ją więc:
– Gdzie byłaś wczoraj wieczorem? Wyszłaś gdzieś
z przyjaciółmi? – Ukradkiem widzę, że spuściła wzrok na
stary, brązowy dywan.
– Jestem ci bardzo wdzięczna, że położyłeś mnie
wczoraj do łóżka. Woda i pastylki pomogły. Mała zamiana ról,
co? Dzięki, Pat.
Zdaję sobie sprawę, że zignorowała moje pytanie, ale
nie wiem, co powiedzieć, więc już się nie odzywam.
– Twój ojciec zachowuje się ostatnio jak knur i jestem
tym po prostu zmęczona. Mam zamian zacząć stawiać warunki
i sprawy trochę się tutaj zmienią. Obaj moi mężczyźni będą
musieli wreszcie trochę bardziej się sobą zajmować. Ty musisz
zacząć żyć własnym życiem, a ja mam dość tego, jak traktuje
mnie twój ojciec.
Nagle zapominam o pudle podpisanym PAT i patrzę
prosto na mamę, nie przestając pedałować.
– Jesteś na mnie zła? Zrobiłem coś nie tak?
– Nie jestem na ciebie zła. Jestem zła na twojego ojca.
On i ja ucięliśmy sobie długą pogawędkę, kiedy poszedłeś
biegać. Przez kolejnych kilka tygodni może być tu trochę
nieprzyjemnie, ale w dłuższej perspektywie wszystkim nam to
wyjdzie na dobre.
W mojej głowie pojawia się szalona myśl, która mnie
przeraża.
– Chyba nas nie zostawiasz, prawda?
– Nie, nie zamierzam was porzucać – mówi mama,
patrząc mi w oczy, co sprawia, że całkowicie jej wierzę. –
Nigdy bym cię nie zostawiła, Pat. Choć dziś wychodzę, bo
mam dość rozgrywek Orłów. Musicie sobie sami dać radę
z jedzeniem.
– Gdzie wychodzisz? – pytam, pedałując jeszcze
szybciej.
– Po prostu wychodzę – mówi mama i całuje mnie
w małą białą bliznę na moim spoconym czole, po czym znika
w drzwiach.
To, co powiedziała mama, wprawia mnie w takie
podenerwowanie, że nie jem nic przez cały dzień, tylko piję
wodę i ćwiczę. Ponieważ Orły grają dopiero o szesnastej
piętnaście, udaje mi się wykonać pełny trening. Przez cały
czas skrycie liczę na to, że ojciec zejdzie do mnie na dół
i zapyta, czy chciałbym obejrzeć z nim mecz ligowy
o trzynastej, ale nic takiego się nie dzieje.
Późnym popołudniem wychodzę z piwnicy i na chwilę
staję za kanapą.
– Tato? – mówię. – Tato?
Ignoruje mnie i nadal ogląda mecz o trzynastej, a ja
nawet nie sprawdzam, kto gra, bo za bardzo denerwuję się
tym, co powiedziała mama. Zakładam worek na śmieci
z nadzieją, że Tiffany czeka na zewnątrz, bo naprawdę
chciałbym z kimś porozmawiać. Ale nawet po piętnastu
minutach rozgrzewki Tiffany się nie pokazuje, więc biegnę
sam, myśląc, że to zabawne, że gdy chcę zostać sam, nie mogę
się jej pozbyć, ale akurat dziś jej nie ma.
Jestem bardzo głodny i podczas biegu ucisk w żołądku
zaczyna się nasilać. Rozkoszuję się tym odczuciem, bo to
oznacza, że tracę na wadze, a czuję, że w zeszłym tygodniu
trochę mi przybyło, zwłaszcza po tym, jak w miniony weekend
wypiliśmy z Jakiem sporo piwa. Nie rozmawiałem z Jakiem,
od kiedy Orły przegrały z Gigantami, i zastanawiam się, czy
przyjdzie dziś oglądać mecz z tatą i ze mną. Ból się nasila,
postanawiam więc biec dalej niż zwykle, mobilizując się do
większego wysiłku. Trochę się też boję wrócić do domu, skoro
na resztę dnia mama zostawiła mnie samego z tatą i nie do
końca rozumiem, jakie „zmiany” miała na myśli. Chciałbym,
żeby Tiffany biegła ze mną, żebym mógł z nią pogadać,
powiedzieć jej, jak się czuję, co jest dość dziwnym
pragnieniem, bo ona rzadko mi odpowiada, a ostatnim razem,
kiedy próbowałem opowiedzieć jej o moich problemach,
zaczęła bardzo głośno przeklinać w miejscu publicznym
i powiedziała o Nikki kilka naprawdę okropnych rzeczy.
Mimo to zaczynam czuć, że Tiffany jest moją najlepszą
przyjaciółką, a to jest i dziwne, i straszne.
Na koniec biegnę truchtem po mojej ulicy i nigdzie nie
widzę srebrnego bmw Jake’a. Może przyjechał z Filadelfii
pociągiem. Mam nadzieję, że podczas meczu nie zostanę z tatą
sam na sam, ale coś mi mówi, że tak właśnie będzie.
Kiedy wchodzę do domu, tata nadal siedzi samotnie na
kanapie ubrany w koszulkę McNabba i ogląda końcówkę
meczu, który zaczął się o trzynastej. Na podłodze stoi kilka
butelek po piwie ustawionych jak kręgle.
– Jake przyjedzie? – pytam ojca, ale on znów mnie
ignoruje.
Biorę prysznic na górze i zakładam koszulkę Hanka
Basketta.
Mecz Orłów rozpoczyna się w chwili, gdy wchodzę do
salonu, więc siadam na brzegu kanapy, którą zajmuje ojciec.
– Co to za hałas, do cholery? – mówi tata i ścisza
telewizor.
Uświadamiam sobie, że mój żołądek wydaje dziwne
bulgoczące dźwięki, ale odpowiadam, że nie wiem i tata znów
pogłaśnia dźwięk.
Tak jak się spodziewałem, mecz w nowym telewizorze
to dopiero doświadczenie. Zawodnicy rozgrzewający się na
murawie są rzeczywistych rozmiarów, a jakość dźwięku
sprawia, że czuję się jakbym był w San Francisco i siedział
przy środkowej linii. Gdy zdaję sobie sprawę, że mój brat nie
zdąży przyjechać przed pierwszym wykopem, wraz
z rozpoczęciem przerwy reklamowej zrywam się na nogi
i krzyczę:
– Aaa!
Tata spogląda na mnie, jakby znów chciał mi przywalić.
Siadam więc i więcej się nie odzywam.
Spikerzy mówią, że Donté Stallworth ostatecznie nie
zagra w składzie, zaczynam więc mieć nadzieję, że Baskett
będzie miał więcej podań, skoro zawodnik numer jeden Orłów
jest poza grą.
Orły rozpoczynają atak na pole przeciwnika
i zdobywają punkty dolnym podaniem Westbrooka przy
pierwszym posiadaniu piłki, i wtedy nastrój taty zaczyna się
zmieniać. Sięga na koniec kanapy i kilkakrotnie klepie mnie
dłonią po kolanie, powtarzając w kółko:
– Przyłożenie dla Orłów! Przyłożenie dla Orłów!
Zaczynam mieć nadzieję co do taty, ale przy kolejnym
wykopie Orłów, powraca on do swojego negatywnego
nastawienia i mówi:
– Nie ciesz się za bardzo. Nie zapominaj o tym, co stało
się tydzień temu.
Brzmi to prawie tak, jakby przypominał samemu sobie,
by nie robić sobie wielkich nadziei.
Obrona trzyma się dzielnie i silny skrzydłowy
L.J. Smith zdobywa przyłożenie zaledwie kilka minut przed
zakończeniem pierwszej kwarty, poprawiając wynik na
trzynaście do zera. Choć już wcześniej zdarzało się Orłom
tracić duże prowadzenie, można bez obaw stwierdzić, że Orły
są dziś silniejszym zespołem. Moje przemyślenia potwierdza
fakt, że Akers zdobywa kolejny punkt, na co tata zrywa się
z miejsca i zaczyna śpiewać „W górę, Orły, w górę”.
Też się podrywam i śpiewam razem z nim, a na koniec
obaj skandujemy i wyginamy się w litery: „O!-R!-Ł!-Y!
Orły!”
W przerwie między kwartami tata pyta mnie, czy jestem
głodny, a kiedy przytakuję, zamawia pizzę i przynosi mi
budweisera z lodówki. Przy wyniku czternaście do zera dla
Orłów tata jest cały w skowronkach i kiedy sączymy piwo,
mówi:
– Jedyne, czego nam teraz trzeba, to żeby twój Baskett
odebrał jakieś podanie.
Tak jakby słowa mojego ojca były modlitwą, która
właśnie została wysłuchana, McNabb gra do Basketta
w pierwszym pełnym podaniu drugiej połowy na odległość
ośmiu jardów. Tata i ja dopingujemy głośno debiutującego
zawodnika.
Pizza przyjeżdża podczas przerwy, do której Orły
prowadzą dwadzieścia cztery do trzech.
– Gdyby tylko był z nami Jake – mówi ojciec – to
byłoby idealnie.
Tata i ja jesteśmy tacy szczęśliwi, że zapomniałem, iż
Jake’a z nami nie ma.
– A gdzie jest Jake? – pytam, ale tata puszcza to mimo
uszu.
Podczas trzeciej kwarty biegacz San Francisco traci
piłkę na linii jednego jarda po stronie Orłów, a środkowy
zawodnik linii obrony Mike Patterson przejmuje piłkę
i biegnie na przeciwną stronę boiska. Tata i ja wstajemy
z miejsc, dopingując stupięćdziesięciokilowego liniowego, gdy
ten pokonuje całą długość boiska. Orły prowadzą trzydzieści
jeden do trzech.
San Francisco zdobywa kilka przyłożeń pod koniec
drugiej połowy, ale to nie ma już znaczenia, bo straty są nie do
odrobienia i ostatecznie Orły zwyciężają trzydzieści osiem do
dwudziestu czterech. Na koniec meczu ojciec i ja śpiewamy
„W górę, Orły, w górę” i po raz ostatni skandujemy, świętując
zwycięstwo drużyny, po czym tata najzwyczajniej w świecie
wyłącza telewizor i wraca do swojego gabinetu bez słowa
pożegnania.
W domu robi się bardzo cicho.
Na podłodze stoi z tuzin butelek po piwie, pudełko po
pizzy nadal leży na stoliku kawowym i wiem, że w zlewie
piętrzy się sterta naczyń wraz z patelnią, na której tata usmażył
sobie stek na śniadanie. Ponieważ ćwiczę bycie życzliwym,
postanawiam przynajmniej uprzątnąć salon, żeby mama nie
musiała robić tego za nas. Wynoszę butelki do kosza
recyklingowego przy garażu. Na podłodze w salonie leżą
zużyte serwetki i kiedy nachylam się, żeby je zebrać,
zauważam pod stolikiem kartkę papieru zmiętą w kulkę.
Podnoszę ją, rozwijam i zauważam, że są to dwie kartki
papieru. Wyłania się na nich pismo mamy. Rozprostowuję
kartki na stoliku.
Patricku,
musisz wiedzieć, że nie pozwolę Ci dłużej lekceważyć
decyzji, które wspólnie podjęliśmy, ani mówić do mnie z góry,
zwłaszcza przy innych. Mam nowego przyjaciela, który
zachęca mnie, bym z większym zdecydowaniem egzekwowała
należny mi od Ciebie szacunek. Robię to, by ocalić nasze
małżeństwo.
Twoje opcje:
1. Zwrócisz ogromny telewizor, a wszystko wróci do
normy.
2. Zatrzymasz telewizor, ale będziesz musiał się zgodzić
na następujące warunki:
a) Pięć razy w tygodniu zjesz obiad ze mną i z Patem.
b) Pięć razy w tygodniu będziesz chodził na półgodzinne
spacery ze mną lub z Patem.
c) Codziennie przeprowadzisz rozmowę z Patem,
podczas której zadasz mu przynajmniej pięć pytań
i wysłuchasz jego odpowiedzi. Poza tym codziennie wieczorem
zdasz mi z tego relację.
d) Raz w tygodniu będziesz aktywnie spędzać czas
z rodziną – wychodzić ze mną i z Patem do restauracji, kina,
galerii handlowej, grać w kosza na podjeździe etc.
Jeśli nie wybierzesz żadnej z opcji, będę zmuszona
zastrajkować. Nie zamierzam dłużej utrzymywać Twojego
domu w czystości, kupować czy przyrządzać Ci posiłków, prać
Twoich ubrań ani dzielić z Tobą łóżka. Do czasu, aż
zdecydujesz, którą z opcji wolisz, możesz uznać, że Twoja żona
strajkuje.
Z najlepszymi intencjami
Jeanie
Ten stanowczy ton w stosunku do taty nie jest w stylu
mamy i naprawdę ciekawi mnie, czy jej „nowy przyjaciel”
pomógł jej w napisaniu tego dwustronicowego listu. Trudno
mi sobie wyobrazić, że tata zwróci nowy telewizor, zwłaszcza
po tym, jak obejrzał na nim zwycięski mecz Orłów. Na pewno
uzna go za szczęśliwy zakup i będzie chciał obejrzeć na nim
mecz w następnym tygodniu, żeby nie zapeszyć sukcesu
Orłów, co jest zrozumiałe. Ale żądania postawione przez
mamę – zwłaszcza to, żeby tata rozmawiał ze mną co
wieczór – też wydały się strasznie nieprawdopodobne, choć
uważam, że miło by było zjeść razem obiad jak normalna
rodzina albo nawet wyjść wspólnie do restauracji, ale nie do
kina. Teraz mogę oglądać tylko film, którym jest moje życie.
Nagle czuję, że bardzo potrzebuję rozmowy z bratem,
ale nie znam jego numeru. Biorę notes z adresami z szafki nad
kuchenką i wykręcam domowy numer Jake’a. Po trzecim
sygnale odbiera kobieta. Ma piękny głos.
– Halo?
Wiem, że osoba po drugiej stronie słuchawki to nie mój
brat, a mimo to pytam:
– Jake?
– Kto mówi?
– Pat Peoples. Szukam mojego brata Jake’a. Z kim
rozmawiam? – Słyszę, jak kobieta zasłania dłonią słuchawkę,
a potem rozlega się w niej wyraźny i donośny głos mojego
brata:
– Widziałeś ten bieg po wypuszczeniu? Długi na
dziewięćdziesiąt osiem jardów! Widziałeś powrót Pattersona?
Chcę zapytać o kobietę, która odebrała telefon, ale
trochę się boję usłyszeć, kim ona jest. Może powinienem był
wiedzieć, ale zapomniałem. Więc mówię tylko:
– Tak, widziałem.
– Stary, jaka jazda! Nie wiedziałem, że środkowy
obrońca może tak daleko biegać.
– Czemu nie przyjechałeś, żeby obejrzeć mecz ze mną
i z tatą?
– Szczerze?
– Tak.
– Nie mogę okłamywać brata. Mama zadzwoniła do
mnie rano i kazała mi nie przyjeżdżać, więc poszedłem do
baru ze Scottem. Zadzwoniła też do Ronniego. Wiem, bo
oddzwonił do mnie, żeby się upewnić, że wszystko
w porządku. Kazałem mu się nie martwić.
– Czemu?
– A powinien się martwić?
– Nie, czemu mama kazała tobie i Ronniemu nie
przyjeżdżać?
– Powiedziała, że będziesz miał wtedy okazję pobyć
z tatą sam na sam i że będzie musiał z tobą rozmawiać.
Rozmawiał?
– Trochę.
– To dobrze, prawda?
– Znalazłem list od mamy do taty.
– I co w nim było?
– Przeczytam ci.
– Dobra.
Czytam mu list.
– O cholera. Brawo, mama!
– Zdajesz sobie sprawę, że tata nie odda telewizora,
prawda?
– Nie po tym, jak Orły dziś wygrały.
– No właśnie. Martwię się, że tata nie sprosta
wymaganiom.
– Pewnie nie, ale może przynajmniej spróbuje, co?
Wyszłoby mu to na dobre, mamie też.
Jake zmienia temat, wspominając przyjęcie piłki przez
Basketta w drugiej kwarcie, które okazało się jedynym
w całym meczu. Mój brat nie chce więcej rozmawiać
o naszych rodzicach i stwierdza:
– Baskett się wyrabia. To debiutant, a dostaje podania.
Naprawdę nieźle. – Mnie się tak nie wydaje. Jake mówi, że nie
może się doczekać następnego poniedziałku, kiedy Orły będą
grały przeciw Pakersom z Green Bay. Pyta, czy nie zjemy
razem lunchu w mieście przed grillem na parkingu ze Scottem
i z grubymi facetami, po czym kończymy rozmowę.
Robi się późno, a mamy nadal nie ma w domu.
Zaczynam się o nią martwić, więc zmywam wszystkie
naczynia ręcznie. Przez dobre piętnaście minut metalową
myjką szoruję spaloną przez ojca patelnię. Potem odkurzam
w salonie. Tata ubrudził kanapę sosem z pizzy, więc w szafce
w korytarzu znajduję spray do czyszczenia i robię co w mojej
mocy, żeby usunąć plamę – najpierw delikatnie ją
przecierając, a potem trąc mocniej okrężnymi ruchami zgodnie
z instrukcją na etykiecie. Mama zastaje mnie, gdy na
klęczkach czyszczę tapicerkę.
Ojciec kazał ci posprzątać ten bałagan? – pyta mama.
– Nie – odpowiadam.
– Powiedział ci o liście, który do niego napisałam?
– Nie, przypadkiem sam go znalazłem.
– W takim razie wiesz już wszystko. Nie chcę, żebyś
cokolwiek sprzątał. Zapuścimy ten dom, aż do twojego ojca
w końcu coś dotrze.
Chcę jej powiedzieć, że znalazłem pudło podpisane
PAT, że strasznie byłem dziś głodny, że nie chcę mieszkać
w zapuszczonym domu i że nie mogę znieść tylu rzeczy
naraz – a przede wszystkim czekania na zakończenie rozłąki.
Mama wygląda jednak na bardzo zdeterminowaną, a nawet
dumną z siebie, więc zgadzam się jej pomóc zapuścić dom.
Mówi, że będziemy zamawiać jedzenie na wynos, a kiedy taty
nie będzie w domu, wszystko będzie jak dawniej. Ogólnie
jednak będziemy żyć jak niechluje. Mówię mamie, że podczas
strajku może spać w moim pokoju, bo ja i tak wolę nocować
na poddaszu. Kiedy odpowiada, że będzie spała na kanapie,
nalegam, by jednak wybrała moje łóżko, za co mi dziękuje.
– Mamo – mówię, kiedy wychodzi, więc odwraca się do
mnie. – Czy Jake ma dziewczynę?
– Czemu pytasz?
– Zadzwoniłem dziś do niego i odebrała kobieta.
– No to pewnie ma dziewczynę – odpowiada.
Obojętność, jaką wykazuje mama w kwestii życia
miłosnego Jake’a, sprawia, że odnoszę wrażenie, jakbym
o czymś zapomniał. Gdyby Jake miał dziewczynę, o której
mama nie wiedziała, zadałaby milion pytań. Jej brak
zainteresowania sugeruje, że coś jeszcze przede mną ukrywa,
być może jest to większy sekret niż to, co odkryłem w pudle
podpisanym PAT. Mama pewnie mnie chroni, ale nie wiem
przed czym.
Atak Azjatów
Po relatywnie krótkim treningu i jeszcze krótszym,
przemilczanym biegu z Tiffany, łapię pociąg do Filadelfii.
Zgodnie z instrukcjami Jake’a idę Market Street w stronę rzeki
i skręcam w prawo w Second Street, którą dochodzę do jego
budynku.
Jestem zaskoczony, widząc, że Jake mieszka
w wieżowcu z widokiem na rzekę Delaware. Muszę podać
odźwiernemu nazwisko i powiedzieć, do kogo idę, zanim
będzie mógł wpuścić mnie do budynku. Choć to tylko starszy
mężczyzna w śmiesznym uniformie, który na widok mojej
koszulki Basketta mówi „Orły, do boju”, fakt, że mój brat ma
odźwiernego, robi na mnie wrażenie bez względu na to, w co
jest on ubrany.
W windzie stoi kolejny starszy mężczyzna w zabawnym
stroju – ma nawet śmieszną czapkę bez ronda, jakie noszą
małpki w cyrku – i zabiera mnie na dziesiąte piętro, gdy
podaję mu nazwisko brata.
Drzwi windy otwierają się i idę niebieskim korytarzem
po grubym, czerwonym dywanie. Znajduję numer tysiąc
dwadzieścia jeden i pukam trzy razy.
– Co jest, Baskett? – woła mój brat, otwierając drzwi.
Ma na sobie pamiątkową koszulkę Jerome’a Browna, bo dziś
znów będzie mecz. – Wchodź.
W salonie znajduje się duże okno wykuszowe, przez
które widzę most Franklina i oceanarium w Camden oraz małe
łódeczki dryfujące po Delaware. Widok jest piękny. Od razu
zauważam, że mój brat ma telewizor tak płaski i cienki, że
może wisieć na ścianie jak obraz, a na dodatek jest nawet
większy od telewizora taty. Ale co najdziwniejsze, mój brat
ma fortepian salonowy.
– Co to? – pytam.
– Chodź, zobacz – mówi Jake. Siada na ławeczce
i podnosi klapę znad klawiszy, po czym zaczyna grać. Jestem
zdumiony, że umie zagrać „W górę, Orły, w górę”. Jego
wersja nie jest szczególnie wyszukana, to tylko sekwencja
następujących po sobie akordów, ale bez dwóch zdań to
zagrzewająca do boju piosenka Orłów. Dołączam się, kiedy
zaczyna śpiewać i na koniec zwyczajowo skandujemy. Jake
mówi, że bierze lekcje od trzech lat. Gra dla mnie nawet
kolejną piosenkę, która nie przypomina „W górę, Orły,
w górę”. Ta kolejna melodia jest mi znajoma, zaskakująco
delikatna, jak kociak, który idzie przez wysoką trawę.
Stworzenie czegoś tak pięknego wydaje się zupełnie nie
w stylu Jake’a. Czuję, jak oczy robią mi się mokre, gdy patrzę,
jak mój brat gra z przymkniętymi powiekami, kiwając się
w rytm utworu. Jest w tym coś zabawnego, bo Jake ma na
sobie koszulkę Orłów. Kilka razy się myli, ale nie ma to dla
mnie znaczenia, bo to dla mnie bardzo się stara zagrać ten
utwór poprawnie i to się liczy, prawda?
Kiedy kończy, klaszczę głośno i pytam go, co to było.
– Pathétique. Sonata fortepianowa numer osiem
Beethovena. Fragment drugiej części. Adagio cantabile –
mówi Jake. – Podobało ci się?
– Bardzo. – Jestem szczerze zdumiony. – Kiedy
nauczyłeś się grać?
– Kiedy Caitlin się do mnie wprowadziła, przywiozła
swój fortepian i od tamtego czasu uczy mnie trochę o muzyce.
Zaczyna mi się kręcić w głowie, bo nigdy wcześniej nie
słyszałem wzmianek o tej Caitlin, a wydaje mi się, że mój brat
właśnie mi powiedział, że ona mieszka tu razem z nim, co
oznaczałoby, że jest w poważnym związku, na którego temat
nie mam bladego pojęcia. To nie jest w porządku. Bracia
powinni wiedzieć o swoich kochankach. W końcu zbieram się
w sobie i mówię:
– Caitlin?
Jake prowadzi mnie do sypialni, gdzie stoi duże łóżko
z baldachimem i dwie pasujące szafy, które wyglądają jak
zwróceni ku sobie strażnicy. Podaje mi oprawioną w ramkę
czarno-białą fotografię z szafki nocnej. Na zdjęciu policzek
Jake’a jest mocno przytulony do policzka pięknej kobiety
o krótkich blond włosach, obciętych prawie po męsku.
Wygląda na bardzo kruchą, ale jest ładna. Ma na sobie białą
suknię, a Jake jest w smokingu.
– To Caitlin – mówi Jake. – Gra czasem z Orkiestrą
Filadelfijską i dużo nagrywa w Nowym Jorku. Jest pianistką.
– Czemu o niej wcześniej nie słyszałem?
Jake bierze portret z moich rąk i stawia go na komodzie.
Wracamy do salonu i siadamy na skórzanej kanapie.
– Wiedziałem, że martwisz się z powodu Nikki, więc
nie chciałem ci mówić, że jestem… no cóż… szczęśliwie
żonaty.
Ż o n a t y? To słowo uderza mnie jak gigantyczna fala
i nagle oblewa mnie zimny pot.
– Mama próbowała cię wyciągnąć z ośrodka
w Baltimore na nabożeństwo, ale przyjęli cię niewiele
wcześniej i nie chcieli dać na to zezwolenia. Mama prosiła,
żebym nie od razu mówił ci o Caitlin, więc na początku tego
nie robiłem, ale jesteś moim bratem i teraz, kiedy wróciłeś do
domu, chciałem, żebyś wiedział wszystko o moim życiu,
a Caitlin jest jego najlepszą częścią. Wszystko jej o tobie
opowiedziałem i jeśli chcesz, możesz ją dziś poznać.
Poprosiłem, żeby wyszła na czas, gdy będę ci o tym
wszystkim mówił. Mogę do niej zadzwonić i zjemy razem
lunch, zanim pojedziemy na stadion Linc. To jak, c h c e s z
p o z n a ć m o j ą ż o n ę?
Zanim zdążę pomyśleć, jestem w małej, eleganckiej
kawiarence nieopodal South Street i naprzeciw mnie po
drugiej stronie stolika siedzi piękna kobieta, która pod stołem
trzyma mojego brata za rękę i bez końca się do mnie
uśmiecha. Jake i Caitlin podtrzymują rozmowę i w dużej
mierze czuję się, jak w towarzystwie Veroniki i Ronniego.
Jake odpowiada na większość pytań, które zadaje mi Caitlin,
ponieważ niewiele się odzywam. Nikt nie wspomina o Nikki
ani o czasie, który spędziłem w niedobrym miejscu, ani też
o tym, jakie to dziwne, że Caitlin od lat jest żoną mojego brata,
a mimo to nigdy jej nie poznałem. Kiedy podchodzi do nas
kelnerka, mówię, że nie jestem głodny, bo nie mam ze sobą
zbyt wiele pieniędzy – tylko dziesięć dolarów, które mama
dała mi na podróż, a i tak wydałem już pięć na pociąg. Mój
brat zamawia za nas wszystkich, oświadczając, że on stawia,
co jest miłym gestem. Jemy wykwintne kanapki z szynką
i z nieznaną mi pastą z suszonych pomidorów i gdy kończę,
pytam Caitlin, czy mieli ładną ceremonię.
– Jaką ceremonię? – pyta i przyłapuję ją na tym, że
patrzy na małą, białą bliznę nad moją prawą brwią.
– Ceremonię ślubną.
– Ach, tak – mówi i z czułością spogląda na mojego
brata. – Była naprawdę piękna. Msza odbyła się w katedrze
pod wezwaniem Świętego Patryka w Nowym Jorku, a potem
mieliśmy małe przyjęcie w hotelu New York Palace.
– Jak długo jesteście małżeństwem?
Mój brat rzuca żonie spojrzenie, które nie umyka mojej
uwadze.
– Już jakiś czas – odpowiada, co sprawia, że czuję się
jak wariat, bo wszyscy tu obecni wiedzą, że nie pamiętam
ostatnich kilku lat – a ponieważ Caitlin jest kobietą, na pewno
wie dokładnie, kiedy wyszła za Jake’a. To jasne, że próbuje
mnie chronić mówiąc ogólnikami. Okropnie się przez to czuję,
choć wiem, że Caitlin stara się być mi życzliwa.
Mój brat płaci rachunek i odprowadzamy Caitlin do ich
apartamentowca. Przy wejściowych drzwiach Jake całuje żonę
i jego miłość do niej widać jak na dłoni. Ale wtedy Caitlin
całuje mnie w policzek i gdy jej twarz jest tylko kilka
centymetrów od mojej, mówi:
– Cieszę się, że w końcu mogłam cię poznać, Pat. Mam
zadzieję, że zostaniemy przyjaciółmi. Kiwam głową, bo nie
wiem, co powiedzieć, i wtedy Caitlin woła:
– Baker, do boju!
– Baskett, głuptasie – poprawia ją Jake i Caitlin się
rumieni, po czym jeszcze raz się całują.
Jake zatrzymuje taksówkę i każe kierowcy zabrać nas
pod ratusz.
Po drodze mówię mojemu bratu, że nie mam pieniędzy,
żeby zapłacić za przejazd, na co on odpowiada, że w jego
towarzystwie nigdy za nic nie będę musiał płacić, co jest
bardzo miłe, choć te słowa sprawiają, że czuję się trochę
dziwnie.
Pod ratuszem kupujemy żetony na metro, przechodzimy
przez bramkę i czekamy, aż przyjedzie pociąg pomarańczowej
linii kierujący się na południe.
Choć jest dopiero trzynasta trzydzieści i pierwszy
wykop będzie dopiero za siedem godzin, a na dodatek to
poniedziałek, a w poniedziałki większość ludzi musi
pracować, na peronie stoi już wielu mężczyzn w koszulkach
Orłów. Dociera do mnie, że Jake dziś nie pracuje.
Uświadamiam sobie również, że nie wiem, czym zajmuje się
Jake, przez co lekko panikuję. Myślę intensywnie
i przypominam sobie, że mój brat skończył handel, ale nie
mogę sobie przypomnieć, co robi na co dzień, więc pytam go
o to.
– Handluję opcjami – mówi.
– Co to znaczy?
– Gram na giełdzie papierów wartościowych.
– Aha – odpowiadam. – A dla kogo pracujesz?
– Dla siebie.
– To znaczy?
– Pracuję dla siebie i wszystkie interesy załatwiam przez
Internet. Jestem samozatrudniony.
– I dlatego mogłeś dziś skończyć wcześniej i spędzić ze
mną trochę czasu?
– To jest właśnie najlepsze w byciu własnym szefem.
Jestem pod wrażeniem tego, że Jake potrafi zarobić na
utrzymanie siebie i żony, grając na giełdzie, ale on nie chce
rozmawiać o pracy. Myśli, że nie jestem dość bystry, by
zrozumieć, czym się zajmuje. Nawet nie próbuje mi wyjaśnić,
na czym polega jego praca.
– Co sądzisz o Caitlin? – pyta.
Nadjeżdża pociąg i zanim zdążę odpowiedzieć, wraz ze
stadem kibiców Orłów wchodzimy na pokład.
– Co sądzisz o Caitlin? – pyta raz jeszcze, gdy
znajdujemy miejsca, a pociąg rusza.
– Jest świetna – mówię, unikając kontaktu wzrokowego.
– Jesteś na mnie zły, że nie powiedziałem ci o niej
od razu.
– Nie, nie jestem. – Chcę mu powiedzieć o tym, jak
Tiffany śledzi mnie podczas biegania, o znalezieniu pudła
podpisanego PAT, o tym, jak mama strajkuje, przez co
w zlewie leżą brudne naczynia, a tata w praniu zabarwił sobie
koszule na różowo, o tym, jak mój terapeuta Cliff mówi, że
powinienem zachować neutralność i nie mieszać się
w małżeńskie problemy rodziców, tylko skupić się na
poprawie własnego zdrowia psychicznego – ale jak mam to
zrobić, kiedy mama i tata śpią w oddzielnych sypialniach, tata
każe mi sprzątać dom, a mama zostawić go w brudzie – i było
mi ciężko dać sobie z tym wszystkim radę jeszcze zanim się
dowiedziałem, że mój brat gra na fortepianie, sprzedaje akcje
i obligacje i mieszka z piękną pianistką, a mnie ominął ich
ślub, przez co już nigdy nie zobaczę, jak mój brat się żeni,
a bardzo naprawdę chciałem to zobaczyć, bo bardzo kocham
mojego brata. Zamiast powiedzieć o którejkolwiek z tych
rzeczy, mówię tylko:
– Trochę się boję, że znów natkniemy się na fana
Gigantów.
– To dlatego jesteś dzisiaj taki cichy? – pyta mój brat,
jakby zapomniał, co się stało przed ostatnim meczem na
naszym boisku. – Wątpię, żeby fani Gigantów przyjechali na
mecz z Green Bay, ale tak czy inaczej rozłożymy się na innym
parkingu, tak na wszelki wypadek, jakby mieli nas szukać jego
porąbani koledzy. Jestem z tobą. Nie martw się. Grubi faceci
rozstawiają namiot na parkingu za areną Wachovia. Nie ma się
czym martwić.
Przy skrzyżowaniu Broad i Pattison wychodzimy
z metra z powrotem w światło popołudnia. Idę za bratem przez
niezbyt gęste tłumy zapaleńców, którzy tak jak my siedem
godzin przed meczem zaczęli imprezować na parkingu, i to
w poniedziałek. Mijamy Wachovię i kiedy widzę zielony
namiot grubych facetów, nie wierzę własnym oczom.
Grubi faceci i Scott stoją przed namiotem i wrzeszczą
na kogoś, kogo zasłania ich krąg. Ogromny, pomalowany na
zielono szkolny autobus cal po calu przybliża się do naszego
namiotu. Na masce autobusu znajduje się portret Briana
Dawkinsa i jego podobieństwo jest nieprawdopodobne.
(Dawkins regularnie jest wybierany do drużyny gwiazd
i u Orłów gra jako tylny obrońca na pozycji „safety”.)
Jesteśmy coraz bliżej i teraz mogę już odczytać napis ATAK
AZJATÓW na boku autobusu pełnego mężczyzn o śniadych
twarzach. O tej porze miejsc do parkowania jest mnóstwo,
więc zastanawiam się, o co chodzi.
Szybko rozpoznaję głos, który wyjaśnia:
– Autobus Ataku Azjatów parkował w tym właśnie
miejscu przed każdym meczem na naszym boisku, odkąd
w ogóle zbudowano Linc. To przynosi Orłom szczęście.
Jesteśmy kibicami Orłów tak jak wy. I czy jesteście przesądni,
czy nie, zaparkowanie autobusu Ataku Azjatów na tym
właśnie miejscu jest koniecznie, jeśli chcecie, żeby Orły dziś
wygrały.
– Nie przesuniemy namiotu – mówi Scott. – Nie ma
mowy. Trzeba było przyjechać wcześniej. – Grubi faceci
wielokrotnie powtarzają opinię Scotta i robi się gorąco.
Dostrzegam Cliffa, zanim on zauważa mnie.
– Przenieście namiot – mówię do naszych znajomych.
Scott i grubi faceci odwracają się w moją stronę.
Wyglądają na zaskoczonych moim poleceniem,
oszołomionych, jakbym ich zdradził.
Mój brat i Scott wymieniają spojrzenia, po czym Scott
pyta:
– Hank Baskett, pogromca kibiców Gigantów, mówi
„Przenieście namiot”?
– Hank Baskett mówi „Przenieście namiot” –
odpowiadam.
Scott odwraca się do Cliffa, który jest zszokowany
moim widokiem i oznajmia:
– Hank Baskett mówi „Przenieście namiot”, więc
przenosimy namiot.
Grubi faceci pomrukują, ale zaczynają składać nasze
obozowisko, które w końcu wraz z vanem Scotta zostaje
przesunięte trzy miejsca dalej, po czym Atak Azjatów parkuje
na zwolnionej przestrzeni. Z autobusu wychodzi około
pięćdziesięciu Hindusów – każdy z nich ubrany w koszulkę
Dawkinsa z numerem dwudziestym na plecach. Są jak mała
armia. Po chwili odpalają kilka grillów i wokół nas rozchodzi
się zapach curry.
Cliff udawał twardziela i nie powiedział mi cześć, co jak
pomyślałem, miało znaczyć, że decyzja należy do mnie.
Zniknął gdzieś pomiędzy pozostałymi Dawkinsami, żebym nie
musiał wyjaśniać, skąd się znamy, co było bardzo miłe z jego
strony.
Po zmianie lokalizacji namiotu, gdy grubi faceci weszli
do środka i zaczęli oglądać mecz, Scott pyta:
– Hej, Baskett. Dlaczego pozwoliłeś bollywoodom zająć
nasze miejsce?
– Bollywoodom? Żaden z nich nie tańczył –
odpowiadam.
– Skąd znasz tego gościa? – pyta mnie Jake.
– Którego gościa? Mnie?
Odwracamy się i widzimy Cliffa z paterą pełną
skwierczących kawałków warzyw i kostek mięsa nadzianych
na drewniane szpikulce.
– Hinduskie szaszłyki. Bardzo smaczne. Za to, że
pozwoliliście nam zaparkować w zwyczajowym miejscu
Ataku Azjatów.
Kiedy Cliff podnosi półmisek, każdy z nas bierze po
szaszłyku. Mięso jest pikantne, ale pyszne, tak jak warzywa.
– A czy mężczyźni w namiocie też chcieliby po
jednym?
– Hej, grubasy! – krzyczy Scott. – Żarcie!
Grubi faceci wychodzą z namiotu i częstują się.
Wkrótce wszyscy kiwają głowami i komplementują pyszne
jedzenie Cliffa.
– Przepraszamy za kłopot – mówi Cliff bardzo
uprzejmie.
Jest taki życzliwy – mimo że słyszał, jak Scott nazwał
go bollywoodem – że nie potrafię się powstrzymać
i przedstawiam go jako przyjaciela.
– Cliff, to mój brat Jake, mój przyjaciel Scott i… – Nie
pamiętam imion grubych facetów. – Przyjaciele Scotta.
– Cholera – mówi Scott. – Trzeba było powiedzieć, że
znasz się z Baskettem i nie robilibyśmy problemów. Chcesz
piwo?
– Pewnie – odpowiada Cliff, stawiając pusty półmisek
na betonie.
Scott wręcza wszystkim po zielonym plastikowym
kubku, nalewamy sobie yuenglinga, i tak oto popijam piwo
z moim terapeutą. Boję się, że Cliff nakrzyczy na mnie za
picie, bo przecież biorę leki, ale tego nie robi.
– Skąd się znacie? – pyta jeden z grubych facetów
i dociera do mnie, że ma na myśli mnie i Cliffa.
Jestem taki zadowolony, że piję z nim piwo, że zanim
wpada mi do głowy, by skłamać, odpowiadam:
– To mój terapeuta.
– Jesteśmy też przyjaciółmi – szybko dodaje Cliff, co
mnie zaskakuje, ale sprawia, że fajnie się czuję, szczególnie że
nikt nie komentuje faktu, że w ogóle mam terapeutę.
– Co tam robicie? – Jake pyta Cliffa.
Odwracam się i widzę, jak około dziesięciu mężczyzn
rozwija wielkie płachty sztucznej murawy.
– Rozwijają pola do gry w kubb.
– W co? – odpowiadają wszyscy.
– Chodźcie, pokażę wam.
I tak właśnie podczas parkingowej imprezy przed
poniedziałkowym meczem zaczęliśmy grać w – jak mówi
Cliff – grę szwedzkich Wikingów.
– Dlaczego banda Hindusów gra w grę szwedzkich
Wikingów?
– Bo to świetna zabawa – odpowiada wyluzowany Cliff.
Hindusi od razu dzielą się jedzeniem i co więcej, wiedzą
wszystko o Orłach. Wyjaśniają zasady gry kubb, w której
rzuca się drewnianymi zbijakami, żeby przewrócić obrońców
przeciwnika, czyli drewniane klocki ustawione na
przeciwnych liniach końcowych. Strącone klocki rzuca się na
pole przeciwnika i stawia tam, gdzie upadną. Gwoli
sprawiedliwości, nadal nie do końca rozumiem, na czym to
polega, ale wiem, że gra się kończy, kiedy wyczyści się pole
przeciwnika z klocków i strąci króla, czyli najwyższy
drewniany kołek, ustawiony pośrodku sztucznej murawy.
Cliff zaskakuje mnie pytaniem, czy może być moim
partnerem w grze. Całe popołudnie tłumaczy mi, w który
klocek celować i wygrywamy wiele partii, objadając się
hinduskimi szaszłykami i pijąc yuengling i hinduski „pale ale”
z zielonych plastikowych kubeczków. Jake, Scott i grubi
faceci wtapiają się w imprezę Ataku Azjatów – Hindusi są
w naszym namiocie, a biali grają z nimi w kubb – i myślę
sobie, że jedyne, czego nam trzeba, żeby ludzie zaczęli się
dogadywać, to wspólna drużyna i kilka piw.
Raz na jakiś czas jakiś Hindus krzyczy:
– Aaa! – i wszyscy zaczynamy skandować. Jest nas
pięćdziesięciu chłopa i nasz wrzask „O!-R!-Ł!-Y! Orły!” jest
ogłuszający.
Cliff nie ma sobie równych w rzucaniu zbijakami.
Podczas gry w kubb kieruje naszym zespołem w rozgrywkach
przeciw różnym grupom mężczyzn i kończy się na tym, że
zwyciężamy w grze o pieniądze. Nie wiedziałem, że bierzemy
w niej udział do chwili, aż wygraliśmy. Jeden z kumpli Cliffa
wręcza mi pięćdziesiąt dolarów. Cliff wyjaśnia, że Jake
zapłacił moje wejściowe, więc próbuję oddać bratu wygraną,
ale on mi na to nie pozwala. Ostatecznie postanawiam kupić
wszystkim kolejkę piwa na stadionie i przestaję się kłócić
z bratem o pieniądze.
Po zachodzie słońca, kiedy w końcu nadchodzi pora, by
wejść do Lincoln Financial Field, pytam Cliffa, czy mogę
z nim porozmawiać na osobności, więc oddalamy się od Ataku
Azjatów.
– Czy to w porządku?
– Co? – odpowiada Cliff. Jego szklące się oczy
sugerują, że jest trochę wstawiony.
To że spędzamy czas jak kumple. Mój kolega Danny
powiedziałby, że się bujamy.
– A czemu nie?
– Bo jesteś moim terapeutą.
Cliff się uśmiecha, podnosi mały brązowy palec i mówi:
– Co ci mówiłem? Kiedy nie siedzę w skórzanym
fotelu…
– Jesteś kibicem Orłów, tak jak ja.
– Właśnie tak – odpowiada i klepie mnie po plecach.
Po meczu Atak Azjatów podwozi mnie swym
autobusem do domu, do Jersey, i po drodze Hindusi bez
ustanku śpiewają „W górę, Orły, w górę”, bo Orły pokonały
Green Bay trzydzieści jeden do dziewięciu w transmisji na
ogólnokrajowym kanale. Kiedy wysiadam przed domem
z autobusu kumpli Cliffa, jest już po północy, ale zabawny
kierowca, który nazywa się Ashwini, uderza w klakson
autobusu Ataku Azjatów i rozlega się specjalne nagranie,
a wszystkich pięćdziesięciu mężczyzn krzyczy: „O!-R!-Ł!-Y!
Orły!”. Zaczynam się martwić, że obudzimy całą okolicę,
jednak gdy autobus odjeżdża i tak nie mogę przestać się śmiać.
Ojciec jeszcze nie śpi, siedzi na sofie w salonie i ogląda
ESPN. Na mój widok nie mówi cześć, tylko zaczyna głośno
śpiewać „W górę, Orły, w górę! Śpiewamy zgodnym
chórem!”, więc przyłączam się i razem kończymy
skandowaniem, po czym tata nuci sobie pod nosem melodię
przyśpiewki, idąc po schodach do swojej sypialni, nie zadając
mi ani jednego pytania na temat mojego dnia, który był co
najmniej nadzwyczajny, nawet jeśli Hank Baskett odebrał
tylko dwa podania na odległości dwudziestu siedmiu jardów
i nadal musi szukać pola punktowego. Zastanawiam się, czy
nie sprzątnąć po ojcu pustych butelek. Ale przypominam
sobie, co powiedziała mama o zapuszczaniu domu w trakcie
jej strajku.
Na dole chwytam sztangę i staram nie myśleć o tym, że
ominął mnie ślub Jake’a, co nadal trochę mnie smuci, mimo że
Orły wygrały. Muszę spalić piwo i Hinduskie szaszłyki, więc
podnoszę ją przez kilka godzin.
Przetrzymując relatywny brud i nędzę
Kiedy proszę mamę, żeby pokazała mi zdjęcia ze ślubu
Jake’a, zgrywa głupią.
– Jakie zdjęcia ślubne? – pyta.
Kiedy jednak oświadczam jej, że pogodziłem się
z faktem, że mam bratową, na twarzy mamy maluje się wyraz
ulgi.
– No to chyba mogę już z powrotem powiesić ślubne
fotografie.
Zostawia mnie samego w salonie przy kominku i po
chwili wraca z grubym albumem oprawionym w białą skórę
i układa duże ramki na gzymsie kominka – zdjęcia Jake’a
i Caitlin schowane wcześniej dla mojego dobra. Gdy
przeglądam strony ślubnego albumu brata, mama wiesza
również kilka zdjęć Jake’a i Caitlin na ścianach.
– To był piękny dzień. Pat. Wszyscy żałowaliśmy, że
cię z nami nie było.
Monumentalna katedra oraz luksusowa sala weselna
sugerują, że rodzina Caitlin ma, jakby to powiedział Danny,
mnóstwo hajsu, więc pytam, czym się zajmuje ojciec Caitlin.
– Przez lata był skrzypkiem Filharmonii Nowojorskiej,
ale teraz uczy w Juilliard teorii muzyki, cokolwiek to
znaczy. – Mama skończyła wieszanie ramek ze zdjęciami
i siada koło mnie na kanapie. – Rodzice Caitlin są bardzo mili,
ale to nie są ludzie tacy jak my, co było aż nadto widoczne
podczas przyjęcia weselnego. Jak wyszłam na zdjęciach?
Na fotografiach moja mama ubrana jest w sukienkę
w czekoladowym odcieniu brązu i krwistoczerwony szal,
którym okrywa gołe ramiona. Jej szminka idealnie pasuje do
szala, ale ma trochę za dużo makijażu na powiekach, przez co
odrobinę przypomina szopa. Jeśli chodzi o plusy, to włosy,
jakby powiedziała Nikki, ma klasycznie upięte i wygląda
całkiem nieźle, więc mówię mamie, że ładnie wychodzi na
zdjęciach, co wywołuje uśmiech na jej twarzy.
Na twarzy ojca widać za to napięcie. Na żadnym ze
zdjęć nie sprawia wrażenia, jakby czuł się swobodnie, więc
pytam mamę, czy tata akceptuje Caitlin.
– Twój ojciec martwi się, że ta dziewczyna jest z innego
świata i a n i t r o c h ę nie cieszyło go spędzanie czasu
z jej rodzicami, ale choć tego nie okazuje, na swój sposób
cieszy się szczęściem Jake’a – mówi mama. – Rozumie, że on
jest z Caitlin szczęśliwy.
Zaczynam się zastanawiać nad tym, jak dziwnie
zachowywał się ojciec podczas mojego wesela. Nie chciał
z nikim rozmawiać, chyba że ktoś się do niego odezwał,
a wtedy odpowiadał monosylabami. Pamiętam, że byłem na
niego wściekły podczas przedślubnego obiadu, bo nie chciał
nawet spojrzeć na Nikki, a co dopiero wdawać się w jakieś
interakcje z jej rodziną. Pamiętam, jak mama i brat tłumaczyli
mi, że tata słabo radzi sobie ze zmianami, ale ich wyjaśnienia
nie miały dla mnie większego sensu aż do następnego dnia.
W połowie mszy ksiądz zapytał zebranych, czy będą się
modlić za mnie i Nikki, na co odwróciliśmy się w stronę
zgromadzenia, tak jak nas wcześniej pouczono. Instynktownie
spojrzałem na rodziców, ciekaw, czy ojciec – tak jak
powinien – wypowie słowo „będziemy” wraz z pozostałymi.
Wtedy właśnie zobaczyłem, jak wyciera chusteczką oczy
i przygryza dolną wargę. Całe jego ciało lekko drżało, jakby
był staruszkiem. Był to przedziwny widok: mój ojciec płacze
w czasie ślubu, który niby tak go irytował. Ten sam
mężczyzna, który nigdy nie okazywał żadnych emocji prócz
gniewu, zalewał się łzami. Wpatrywałem się w niego i kiedy
zbyt długo nie odwracałem się w stronę księdza, Jake, który
był moim pierwszym drużbą, musiał mnie lekko szturchnąć,
żeby wyrwać mnie z zamyślenia.
– Kiedy Caitlin i Jake się pobrali? – pytam, gdy tak
siedzimy z mamą na kanapie.
Mama patrzy na mnie dziwnie. Nie chce podać daty.
– Wiem, że to się stało, kiedy byłem w niedobrym
miejscu, i wiem też, że byłem tam przez lata. Zdążyłem się
z tym pogodzić.
– Na pewno chcesz znać datę?
– Jakoś to zniosę, mamo.
Patrzy na mnie przez chwilę, próbując zdecydować, co
robić, po czym odpowiada:
– Latem 2004 roku. Siódmego sierpnia. Są
małżeństwem od dwóch lat.
– Kto zapłacił za ślubne zdjęcia?
Mama wybucha śmiechem.
– Żartujesz sobie? Ojca i mnie w życiu nie byłoby stać
na taki elegancki ślubny album. Rodzice Caitlin byli bardzo
hojni robiąc nam taki prezent i wywołując wszystkie zdjęcia,
jakie chcieliśmy.
– Dali wam negatywy?
– A po co mieliby…
Chyba widzi moją minę, bo od razu milknie.
– To jak to możliwe, że zdołaliście odzyskać te zdjęcia
po tym, jak złodziej ukradł wszystkie ramki?
Mama zastanawia się nad odpowiedzią, a ja czekam.
Zaczyna przygryzać wnętrze policzka, jak ma w zwyczaju,
kiedy się niepokoi. Po chwili odpowiada spokojnie:
– Zadzwoniłam do matki Caitlin, powiedziałam jej
o włamaniu, na co ona zrobiła mi odbitki w tym samym
tygodniu.
– Jak więc wyjaśnisz to? – mówię i po chwili wyciągam
zza poduszki na przeciwnym krańcu sofy moje ślubne zdjęcia.
Kiedy mama nie odpowiada, wstaję i odkładam ramkę z
fotografią na kominek, gdzie jest jej miejsce. Potem na ścianie
przy frontowym oknie wieszam zdjęcie mojej najbliższej
rodziny wraz z Nikki ubraną w ślubną suknię i w welonie
rozłożonym przed nią na trawie.
– Znalazłem pudło podpisane PAT. Jeśli naprawdę tak
bardzo nienawidzisz Nikki, po prostu mi powiedz, a powieszę
sobie te zdjęcia na poddaszu, tam gdzie śpię.
Mama nic nie mówi.
– Nienawidzisz Nikki? Jeśli tak, to powiedz mi
dlaczego?
Mama nie chce na mnie spojrzeć. Odgarnia dłońmi
włosy.
– Czemu mnie oszukałaś? Co jeszcze jest nieprawdą?
– Przepraszam, Pat. Ale kłamałam, żeby…
Mama ostatecznie nie wyjaśnia mi, dlaczego skłamała.
Zamiast tego znów zaczyna płakać.
Przez długi czas wyglądam przez okno, wpatruję się
w dom sąsiadów po drugiej stronie ulicy. Część mnie chce
pocieszyć mamę – usiąść koło niej i ją objąć, szczególnie że –
a wiem to na pewno – ojciec nie rozmawiał z nią od ponad
tygodnia i jest bardzo zadowolony z knajpianego jedzenia trzy
razy dziennie, sam robi sobie pranie i jakoś przetrzymuje
relatywny brud i nędzę.
Przyłapałem mamę na sprzątaniu i wiem, że martwi się
tym, że jej plan nie działa tak, jak oczekiwała. Ale jestem też
na nią wściekły za to, że mnie okłamała i choć ćwiczę bycie
miłym, a nie stawianie na swoim, nie potrafię zdobyć się na to,
by ją teraz pocieszyć.
Ostatecznie zostawiam zapłakaną mamę na kanapie.
Przebieram się i gdy wychodzę na zewnątrz, żeby pobiegać,
dostrzegam czekającą na mnie Tiffany.
Jakbyśmy byli Yodą i Lukiem Skywalkerem, którzy
trenują razem na planecie Dagobah
Kiedy kończymy rozmawiać o zwycięstwie w turnieju
kubb i wyjątkowych zdolnościach pani Patel, która stworzyła
niemal idealną podobiznę Briana Dawkinsa na masce
szkolnego autobusu, wybieram czarny fotel i mówię Cliffowi,
że jestem trochę przygnębiony.
– Co się dzieje? – pyta, ciągnąc za dźwignię i unosząc
podnóżek.
– Terrell Owens.
Cliff kiwa głową, jakby się spodziewał, że wymienię
nazwisko skrzydłowego.
Nie chciałem o tym wcześniej mówić, ale serwisy
informacyjne podały, że Terrell Owens (vel T.O.) próbował się
zabić dwudziestego szóstego września. Jak poinformowano,
T.O. przedawkował leki przeciwbólowe. Później, kiedy T.O.
został wypisany ze szpitala, oświadczył, że to nie była próba
samobójcza, i wtedy wszyscy zaczęli myśleć, że mu odbiło.
Pamiętam T.O. jako młodego zawodnika San Francisco
49ers ale nie było go w składzie, kiedy kilka tygodni wcześniej
oglądałem ich mecz z Orłami. Z kolumny sportowej w gazecie
dowiedziałem się, że T.O. grał dla naszych, kiedy byłem
w niedobrym miejscu, i pomógł im zakwalifikować się do
trzydziestego dziewiątego pucharu Super Bowl, którego
zupełnie nie pamiętam. (Może to i dobrze, bo Orły przegrały,
choć fakt, że wyparowało mi to z głowy, doprowadza mnie do
szału). Najwyraźniej rok później T.O. zażądał większych
pieniędzy, zaczął wygadywać bardzo złe rzeczy
o rozgrywającym Orłów, Donovanie McNabbie, został
zawieszony na drugą połowę sezonu, a potem wyrzucony
z zespołu, więc przeszedł do drużyny, której kibice Orłów nie
znoszą najbardziej ze wszystkich – Kowbojów. I z tego
powodu obecnie cała Filadelfia uważa T.O. za wroga numer
jeden.
– T.O.? Nie przejmuj się nim – mówi Cliff. – Dawkins
tak go zaatakuje, że Owens będzie się bał chwytać
jakiekolwiek podania.
– Nie martwię się o to, że T.O. będzie przyjmował
podania i zdobywał przyłożenia.
Cliff przygląda mi się przez chwilę, jakby nie wiedział,
co odpowiedzieć.
– Powiedz, co cię tak naprawdę trapi.
– Mój ojciec określa T.O. mianem lekomana-
psychopaty. A w zeszłym tygodniu przez telefon Jake też robił
sobie żarty z łykania tabletek przez T.O. i nazwał go świrem.
– Dlaczego tak cię to niepokoi?
– W sprawozdaniach, które przeczytałem w gazetach,
było napisane, że T.O. być może zmaga się z depresją.
– Zgadza się.
– To by sugerowało, że może potrzebować terapii –
powiedziałem.
– I?
– Jeśli Terrell Owens naprawdę cierpi na depresję albo
przynajmniej jest psychicznie niestabilny, to dlaczego moi
bliscy uznają to za wymówkę, żeby źle o nim mówić?
Cliff bierze głęboki wdech.
– Hmm.
– Czy mój tata nie rozumie, że ja też jestem
lekomanem-psychopatą?
– Jako twój terapeuta mogę jednoznacznie potwierdzić,
że nie jesteś psychopatą, Pat.
– Ale łykam różne leki.
– Ale ich nie nadużywasz.
Widzę, do czego zmierza Cliff, ale on tak naprawdę nie
rozumie, jak się czuję, a jest to mieszanka bardzo
skomplikowanych i trudnych do opisania emocji, porzucam
więc ten temat.
Kiedy Kowboje z Dallas przyjeżdżają do Filadelfii,
namiot grubych facetów i autobus Ataku Azjatów jednoczą
siły, tworząc superimprezę, której najistotniejszymi
elementami ponownie są turniej kubb na sztucznej murawie,
telewizja satelitarna, hinduskie szaszłyki i dużo piwa. Nie
mogę się jednak skupić na przyjemnościach, bo zewsząd
atakuje mnie nienawiść.
Najpierw zauważam koszulki domowej produkcji, które
sprzedają, kupują i noszą inni imprezowicze. Tyle różnych
haseł i emblematów. Na jednej z nich mały chłopiec sika na
gwiazdę, symbol Dallas, a pod rysunkiem widnieje podpis:
DALLAS TO DZIWKA. T.O. POŁYKA… PASTYLKI. Na
kolejnej koszulce znajduje się duża fiolka leków z etykietą
ukazującą powszechnie znany symbol czaszki
i skrzyżowanych kości, oznaczający truciznę, a pod spodem
umieszczono napis: TERRELL OWENS. Na jeszcze innej
wersji koszulki z przodu znajduje się fiolka leków, a z tyłu
pistolet i hasło NIE UDAŁO CI SIĘ ZA PIERWSZYM
RAZEM? KUP SOBIE PISTOLET, T.O. Stojący nieopodal
imprezowicz przybił dawną koszulkę T.O. jeszcze z czasów,
kiedy grał w Orłach do trzymetrowego krzyża, pokrytego
pomarańczowymi fiolkami po lekach, dokładnie takimi
samymi jak moje. Ludzie palą na parkingu swoje stare
koszulki T.O. Podwieszono też lalki rozmiarów dorosłego
człowieka ubrane w jego koszulki, żeby zgromadzeni kibice
mogli je bić kijami do bejsbola. I mimo że nie lubię
zawodników z Dallas, przykro mi z powodu Terrella Owensa,
bo może naprawdę jest smutnym gościem, który miał
problemy z głową. Kto wie, może naprawdę próbował się
zabić? A mimo to wszyscy się z niego naśmiewają, jakby
zdrowie psychiczne było doskonałym tematem do żartów.
A może chcą wyprowadzić T.O. z równowagi i niczego nie
pragną bardziej, jak tylko zobaczyć go martwego.
Z powodu moich słabych rzutów, Cliff i ja wcześnie
odpadamy z turnieju i tracimy pięć dolarów, które wpłacił za
mnie mój brat. Wtedy Cliff prosi, żebym pomógł mu wynieść
trochę piwa z autobusu Ataku Azjatów. Gdy jesteśmy
w środku, zamyka drzwi i mówi:
– Co się dzieje?
– Nic – odpowiadam.
– W czasie gry nawet nie patrzyłeś, gdzie lądują zbijaki,
tak bardzo byłeś rozproszony.
Nie odpowiadam.
– Co się dzieje?
– Nie siedzisz w skórzanym fotelu.
Cliff siada na fotelu w autobusie, poklepuje miejsce
obok i mówi:
– Dziś będzie musiała wystarczyć ekoskóra.
Siadam naprzeciw niego i mówię.
– Szkoda mi T.O. To wszystko.
– Dostaje miliony dolarów za to, że wytrzymuje tego
typu krytykę. A on tylko dolewa oliwy do ognia. Prowokuje
tymi swoimi tańcami i okrzykami po każdym przyłożeniu. Ci
ludzie wcale nie życzą mu śmierci. Po prostu nie chcą, żeby
mu dziś dobrze poszło. Chodzi tylko o zabawę.
Teraz wiem, co ma na myśli Cliff, ale dla mnie to nie
jest zabawa. I bez względu na to, czy T.O. jest milionerem,
czy nie, nie mam pewności, czy mój terapeuta powinien
pobłażać noszeniu koszulek zachęcających kogokolwiek do
tego, by strzelił sobie w głowę. Nic jednak nie mówię.
Widzę, że na zewnątrz Jake i Ashwini biorą udział
w ostatecznej rozgrywce w kubb, więc staram się
im kibicować i odizolować od otaczającej mnie nienawiści.
Na stadionie przez całą pierwszą połowę tłum śpiewa:
„Ś.P. – Ś.P., Ś.P., Ś.P. – Ś.P. – Ś.P.” – Jake wyjaśnia mi, że
publiczność wcześniej śpiewała „T.O. – T.O. – T.O., T.O. –
T.O. – T.O.”, kiedy Owens grał dla Orłów. Obserwuję Owensa
na linii bocznej, i chociaż nie zaliczył wielu przejęć,
najwyraźniej tańczy do rytmu śpiewanej przez tłum piosenki
„Ś.P.”, a ja zastanawiam się, czy naprawdę nie wzrusza go
fakt, że siedemdziesiąt tysięcy ludzi naigrawa się
z przedawkowania, które niemal zakończyło się jego zgonem,
czy może w środku czuje się zupełnie inaczej. Znów nie mogę
nic na to poradzić i żal mi gościa. Zastanawiam się, co by
było, gdyby siedemdziesiąt tysięcy ludzi naigrawało się z tego,
że nie pamiętam kilku ostatnich lat mojego życia.
W połowie meczu Hank Baskett zdołał dwa razy złapać
piłkę na linii dwudziestu pięciu jardów, ale Orły przegrywają
dwadzieścia jeden do siedemnastu
Przez całą drugą połowę Lincoln Financial Field grzmi.
My, fani Orłów, wiemy, że stawką jest pierwsza pozycja
w rankingu ligowym drużyn ze wschodniego wybrzeża.
Na osiem minut przed trzecią kwartą wszystko się
zmienia.
McNabb wyrzuca długie podanie po lewej stronie
boiska. Wszyscy po mojej stronie wstają, żeby zobaczyć, co
się stanie. Numer 84 łapie piłkę na połowie Dallas, zmyla
obrońcę, rusza w stronę pola punktowego, a ja unoszę się
w powietrze. Pode mną są Scott i Jake. Niosą mnie na
ramionach. Wszyscy w naszym sektorze przybijają mi piątki,
bo Hank Baskett w końcu zaliczył pierwsze przyłożenie
w lidze na odległości osiemdziesięciu siedmiu jardów, a ja
i oczywiście mam na sobie jego koszulkę. Orły wygrywają
i jestem taki szczęśliwy, że zapominam o T.O. i zaczynam
myśleć o moim tacie, który ogląda ten mecz w domu w swoim
wielkim telewizorze i myślę sobie, że może kamery mnie
uchwyciły, kiedy Jake i Scott nieśli mnie na swoich
ramionach. Może tata zobaczył mnie w pełnym wymiarze na
swoim płaskim ekranie i może nawet jest ze mnie dumny.
Na koniec ostatniej kwarty kilka emocjonujących
momentów przyprawia nas o szybsze bicie serca: Dallas
przypuszcza atak na pole punktowe naszej drużyny,
zmieniając wynik na trzydzieści jeden do dwudziestu czterech.
Kolejne punkty doprowadzą do dogrywki. Wtedy Lito
Sheppard przejmuje od Bledsoe i zalicza przyłożenie, więc
cały stadion śpiewa piosenkę zagrzewającą drużynę do boju,
a na końcu skanduje litery i dzień jest nasz.
Kiedy mecz się ostatecznie kończy, szukam wzrokiem
T.O. i widzę, jak biegnie w stronę szatni, nie uścisnąwszy
dłoni ani jednego zawodnika przeciwnej drużyny. Nadal mi go
żal.
Jake, Scott i ja wychodzimy ze stadionu i biegniemy do
Ataku Azjatów, który widać z daleka, bo składa się
z pięćdziesięciu Hindusów, zazwyczaj trzymających
się w grupie i wszyscy są w koszulkach Briana Dawkinsa.
– Szukaj pięćdziesięciu dwudziestek – mówią zwykle.
Cliff i ja podbiegamy do siebie, przybijamy piątkę górą,
krzyczymy radośnie i wtedy pięćdziesięciu Hindusów zaczyna
skandować „Baskett, Baskett, Baskett!”.
Jestem taki szczęśliwy, że biorę Cliffa na barana
i zanoszę go do autobusu Ataku Azjatów, jakbyśmy byli Yodą
i Lukiem Skywalkerem, którzy trenują razem na planecie
Dagobah w Imperium kontratakuje, który jak mówiłem
wcześniej, jest jednym z moich ulubionych filmów.
– O!-R!-Ł!-Y! Orły! – skandujemy, torując sobie drogę
do naszego obozowiska na tyłach areny Wachovia Center,
gdzie grubi faceci czekają z zimnym piwem. Nieustannie
ściskam Jake’a, przybijam piątki Cliffowi, wyskakujemy,
zderzając się klatami z grubymi facetami, i śpiewamy
z Hindusami. Jestem taki szczęśliwy. Jestem tak niemożliwie
szczęśliwy.
Kiedy Atak Azjatów wysadza mnie przed domem, jest
już późno, więc proszę Ashwiniego, żeby nie włączał
skandowania przyśpiewki Orłów, na co on zgadza się dość
niechętnie – choć, kiedy tylko autobus znika za zakrętem,
słyszę wrzask pięćdziesięciu Hindusów.
– O!-R!-Ł!-Y! Orły!
Wchodzę do domu rodziców, nie przestając się
uśmiechać.
Jestem gotowy na spotkanie z tatą. Po tak wielkiej
wygranej – wygranej, dzięki której Orły awansują na pierwsze
miejsce – tata na pewno będzie chciał ze mną rozmawiać.
Salon jest jednak pusty. Nie ma ani butelek po piwie na
podłodze, ani naczyń w zlewie. Cały dom lśni.
– Tato? Mamo? – Nikt jednak nie odpowiada. Na
podjeździe widziałem oba samochody, więc jestem trochę
zbity z tropu. Kiedy idę po schodach, dom jest pogrążony
w grobowej wręcz ciszy. Sprawdzam moją sypialnię – łóżko
jest pościelone, a pokój pusty. Pukam więc do drzwi sypialni
rodziców, ale nikt nie odpowiada. Delikatnie otwieram drzwi
i od razu tego żałuję.
– Twój ojciec i ja pogodziliśmy się po zwycięstwie
Orłów – mówi mama ze zmieszanym uśmiechem. – Twierdzi,
że jest innym człowiekiem.
Choć mają pościel podciągnięta pod szyję, w dziwny
sposób wiem, że pod spodem są nadzy.
– Twój zawodnik uzdrowił tę rodzinę – mówi ojciec. –
Dziś na boisku był jak Bóg. A skoro Orły są na pierwszej
pozycji, to pomyślałem, że pogodzę się z Jeanie.
Nie mogę wydusić z siebie słowa.
– Pat, może pójdziesz pobiegać? – proponuje mama. –
Pół godzinki?
Zamykam drzwi sypialni.
Przebierając się w dres, słyszę skrzypienie łóżka
w sypiali rodziców i wydaje mi się, że cały dom lekko się
trzęsie. Wkładam więc trampki, zbiegam po schodach
i wybiegam przez wejściowe drzwi. Pędzę sprintem przez
park, a potem na tył domu Websterów i pukam do drzwi
Tiffany. Otwiera mi ubrana w dziwną nocną koszulę. Ma
zdezorientowaną minę.
– Pat, co ty tu…
– Moi rodzice uprawiają seks – wyjaśniam. – Teraz.
Otwiera szeroko oczy, najpierw jej twarz się
rozpogadza, a potem wybucha śmiechem.
– Poczekaj, przebiorę się – mówi i zamyka drzwi.
Przez długie godziny spacerujemy po całym
Collingswood. Na początku bez opamiętania nawijam o T.O.,
o Basketcie, moich rodzicach, Jake’u i Ataku Azjatów, moich
ślubnych zdjęciach, ultimatum mojej mamy, które okazało się
bardzo skuteczne – o wszystkim. Tiffany nie odpowiada.
Kiedy w końcu milknę, idziemy i idziemy, aż w końcu znowu
znajdujemy się przed domem Websterów i czas się pożegnać.
Wyciągam dłoń i mówię:
– Dzięki, że mnie wysłuchałaś.
Kiedy staje się oczywiste, że jej nie uściśnie, ruszam
w swoją stronę.
– Odwróć się, jasnooki – mówi Tiffany, co jest trochę
dziwne, bo moje oczy są ciemne, ale oczywiście staję
w miejscu. – Dam ci coś, co trochę zamiesza ci w głowie,
a może nawet cię rozgniewa. Chcę, żebyś to otworzył, kiedy
będziesz bardzo odprężony. Na pewno nie dziś. Poczekaj kilka
dni i kiedy poczujesz się szczęśliwy, otwórz ten list.
Z kieszeni kurtki wyciąga białą podłużną kopertę
i podaje mi ją.
– Schowaj ją do kieszeni – mówi, a ja robię, co mi każe,
głównie dlatego, że Tiffany wygląda na śmiertelnie
poważną. – Nie będę z tobą biegać, dopóki mi nie odpowiesz.
Dam ci czas do zastanowienia. Bez względu na to, co
zdecydujesz, nie możesz nikomu powiedzieć, co jest w tej
kopercie. Z r o z u m i a ł e ś? Jeśli komukolwiek powiesz –
nawet twojemu terapeucie – będę o tym wiedziała, kiedy
spojrzę ci w oczy i już więcej się do ciebie nie odezwę.
Najlepiej będzie, jeśli zrobisz, co mówię.
Moje serce wali jak młotem. O co chodzi? Jedyne,
czego teraz chcę, to otworzyć kopertę.
– Musisz odczekać przynajmniej czterdzieści osiem
godzin, zanim ją otworzysz. Upewnij się, że jesteś w dobrym
humorze, zanim zaczniesz czytać list. Przemyśl to i daj mi
odpowiedź. Pamiętaj, Pat, potrafię być świetnym przyjacielem,
ale nie chcesz mnie mieć za wroga.
Przypomina mi się, co powiedział Ronnie o tym, jak
Tiffany straciła pracę, i zaczynam się bać.
Wymagam zwycięskiego pierwszego miejsca
– Pierwsze pytanie – mówi tata. – Ile przyłożeń
w spotkaniu przeciw Świętym zdobędzie drużyna dzięki
McNabbowi?
Ledwie mogę uwierzyć, że jem z moim ojcem posiłek
przy stole. Mama uśmiecha się do mnie, nawijając spaghetti na
widelec. Nawet puszcza do mnie oczko. Nie zrozumcie mnie
źle, bardzo się cieszę, że plan mamy wypalił i jestem
przeszczęśliwy, że tata je razem z nami, a nawet
rozmawiamy – w szczególności cieszy mnie, że rodzice
sprawiają wrażenie zakochanych – ale znam mojego tatę i boję
się, że jedna przegrana Orłów wystarczy, by stary zrzęda
powrócił. Martwię się ze względu na mamę, ale postanawiam
cieszyć się chwilą.
– Dziesięć przyłożeń – mówię ojcu.
Tata uśmiecha się, wkłada do ust małą kiełbaskę i gryzie
ją z entuzjazmem, po czym zwraca się do mamy:
– Pat mówi dziesięć przyłożeń.
– Może jedenaście – dodaję optymistycznie.
– Pytanie numer dwa. Ile przyłożeń złapie debiutant
Hank Baskett, sensacja sezonu?
W pełni zdaję sobie sprawę, że Baskett zaliczył tylko
jedno przyłożenie podczas pierwszych kilku meczów, ale
wiem również, że dziś wieczorem moja rodzina tryska
optymizmem, więc odpowiadam, że siedem.
– Siedem? – pyta ojciec, ale się uśmiecha.
– Siedem.
– Twierdzi, że siedem, Jeanie. Siedem! – A do mnie tata
mówi: – Pytanie numer trzy. W której kwarcie rozgrywający
Drew Brees w końcu dozna wstrząśnienia mózgu, bo tyle razy
oberwie od niezawodnej obrony Orłów?
– Trudne pytanie. W trzeciej?
– Źle – mówi ojciec, kręcąc głową z udawanym
rozczarowaniem. – Prawidłowa odpowiedź to pierwsza
kwarta. Pytanie czwarte. Kiedy w końcu przyprowadzisz do
domu tę damulkę, z którą biegasz? Kiedy przedstawisz ojcu
swoją dziewczynę?
Tata kończy zadawać czwarte pytanie i wciąga do ust
wielką porcję spaghetti, a potem zaczyna przeżuwać. Kiedy
nie odpowiadam, zachęca mnie, gestykulując lewą ręką,
i kreśli palcem wskazującym niewidzialne kółka.
– Zauważyłeś, że Pat znalazł swoje ślubne zdjęcia
i z powrotem ustawił je w salonie? – mówi mama niepewnym
głosem.
– Jake powiedział mi, że Nikki już ci przeszła – rzuca
tata. – Mówił, że podoba ci się ta lalunia, Tiffany. Nie?
– Mogę odejść od stołu? – pytam mamę, bo swędzi
mnie mała blizna i czuję się, jakbym miał za chwilę
wybuchnąć, jeśli zaraz nie zacznę walić pięścią w czoło.
Mama kiwa głową i dostrzegam w jej oczach
współczucie, co bardzo doceniam.
Po kilku godzinach wyciskania sztangi w końcu
przechodzi mi ochota, żeby sobie przyłożyć.
Ubrany w nową odblaskową kamizelkę, którą ostatnio
kupiła mi mama, biegnę przez noc.
Tego wieczoru miałem zamiar otworzyć list od Tiffany,
bo byłem taki uradowany obiadem z ojcem, teraz jednak
wiem, że z całą pewnością nie jestem w dobrym nastroju, więc
otworzenie listu, byłoby naruszeniem reguł, które dwa dni
temu tak jasno wyłożyła mi Tiffany. Prawie otworzyłem go
wczoraj wieczorem, kiedy byłem w fantastycznym nastroju,
ale nie minęły wtedy jeszcze dwie doby.
Podczas biegu staram się myśleć o Nikki i końcu
rozłąki, przez co zawsze lepiej się czuję. Udaję, że Bóg założył
się ze mną, że jeśli będę wystarczająco szybko biec, odda mi
Nikki, więc ostatnie trzy kilometry pokonuję sprintem.
Wkrótce osiągam taką prędkość, że to aż niesamowite –
biegnę szybciej niż jakakolwiek ludzka istota przede mną.
W mojej głowie słyszę głos Boga, który szepcze, że muszę
przebiec ostatnie półtora kilometra poniżej czterech minut, co
jak wiem, jest niemal niemożliwe, ale staram się dla Nikki.
Biegnę nawet szybciej i kiedy brakuje mi tylko przecznicy,
słyszę w głowie, jak Bóg odlicza:
– Pięć – cztery – trzy– dwa – i kiedy moja prawa stopa
ląduje na pierwszej betonowej płycie chodnika przed domem
rodziców, Bóg mówi:
– Jeden.
Jestem taki szczęśliwy! Jestem tak niemożliwie
szczęśliwy.
Wchodzę na górę i widzę, że drzwi sypialni rodziców są
zamknięte, więc idę pod prysznic, a potem kładę się pod
kołdrę. Wyciągam list od Tiffany spod materaca. Biorę
głęboki wdech. Otwieram list. Gdy czytam kilka pisanych na
komputerze stron, w mojej głowie kłębią się sprzeczne emocje
i okropne potrzeby.
Pat,
przeczytaj ten list do samego końca! Nie podejmuj
żadnych decyzji do chwili, gdy przeczytasz całość! Nie czytaj,
jeśli nie jesteś sam! Nie pokazuj tego nikomu! Kiedy
przeczytasz ten list, niezwłocznie go spal!
Czy czasem czujesz się tak, jakbyś żył w beczce prochu,
a wokół się iskrzyło?
Cóż, nie mogłam nic zrobić, aby przywrócić Tommy’ego
do życia, i ta niemoc zatruwała mnie przez dwa lata – ale
wtedy pojawiłeś się Ty. Dlaczego? Na początku pomyślałam,
że Bóg zsyła mi mężczyznę, który zastąpi mi Tommy’ego, co
mnie tylko rozwścieczyło, bo jego nie da się zastąpić (bez
obrazy). Kiedy jednak słuchałam, jak opowiadasz o Nikki,
zdałam sobie sprawę, że Bóg mi Cię zesłał, żebym pomogła Ci
zakończyć rozłąkę. To miała być moja misja. I tak, zaczęłam
nad nią pracować.
„Co? – słyszę, jak mówisz. – Jak moja przyjaciółka
Tiffany może mi pomóc zakończyć rozłąkę?”
No cóż, tu właśnie zaczyna się część, która Cię wkurzy.
Jesteś gotowy, Pat?
Rozmawiam z Nikki przez telefon – regularnie co
wieczór przez ostatnie dwa tygodnie. Veronica dała mi jej
numer i dzięki rozmowom Ronniego z Twoją mamą
przekazywała Nikki informacje na Twój temat, odkąd tylko
trafiłeś do tego ośrodka zdrowia psychicznego w Baltimore.
Okazuje się, że Twoja rodzina odmówiła udzielania Nikki
jakichkolwiek informacji, ponieważ Nikki rozwiodła się z Tobą
niedługo po tym, jak zamknięto Cię w zakładzie. Zdaję sobie
sprawę, że ta informacja na pewno Tobą wstrząsnęła.
Przepraszam, ale chyba najlepiej wyłożyć kawę na ławę. Nie
sądzisz?
Dobra, kolejna wiadomość też jest zła. Nikki miała
prawo się z Tobą rozwieść, ponieważ popełniłeś przestępstwo,
którego nie pamiętasz. (Nie powiem Ci, co to było za
przestępstwo, bo najpewniej celowo wyparłeś je z pamięci
i podejrzewam, że nie jesteś psychicznie gotowy, by uporać się
z tą dość straszną rzeczywistością. Moja terapeutka, doktor
Lily, i ja przypuszczamy, że przypomnisz sobie o nim, kiedy
będziesz na to psychicznie i emocjonalnie gotowy). Nikki
dostała rozwód i zgarnęła cały Wasz majątek, w zamian za co
ktoś inny wycofał wobec Ciebie zarzuty. Oczywiście w tym
układzie zostałeś bezterminowo ulokowany w niedobrym
miejscu na „rehabilitację”. Zgodziłeś się na wszystko i uznano
Cię za „zdrowego na umyśle” za sprawą Twojego terapeuty
doktora Timbersa, ale niedługo po tym, jak Cię zamknięto na
dobre, „straciłeś” pamięć i piątą klepkę.
Nie piszę tego, żeby zrobić Ci przykrość – wręcz
przeciwnie. Pamiętaj, Bóg powierzył mi zakończenie Twojej
rozłąki. Jak się okazuje, Nikki bardzo chciała się z Tobą
skontaktować. Tęskni za Tobą. Nie znaczy to jednak wcale, że
znowu chce być Twoją żoną. Chcę, żebyśmy mieli tutaj
jasność – nadal pamięta, co zrobiłeś i jakie przestępstwo
popełniłeś. Trochę się też Ciebie boi, bo podejrzewa, że
możesz być na nią wściekły i chcieć się zemścić. Przez lata
była jednak Twoją żoną i chce się przekonać, że wróciłeś do
formy, a może nawet zaprzyjaźnić się z Tobą na nowo.
Przekazałam, że chcesz ją odzyskać. Jeśli mam być szczera,
pragniesz tego bardziej niż ona. Nigdy jednak nie wiadomo, co
się wydarzy, kiedy znów zaczniecie się komunikować.
Dwa problemy.
Po pierwsze – po tym, jak popełniłeś tamto
przestępstwo, Nikki zażądała nałożenia na Ciebie zakazu
zbliżania się do niej. Po drugie – Twoi rodzice w Twoim
imieniu i prawdopodobnie w akcie zemsty zażądali, by Nikki
również zakazano zbliżania się do Ciebie, twierdząc, że
jakikolwiek kontakt z nią może być zagrożeniem dla Twojego
zdrowia psychicznego. Ona też nie może legalnie się z Tobą
kontaktować. Mimo to Nikki chciałaby się z Tobą porozumieć,
choćby tylko po to by załagodzić dawne sprawy. Jej poczucie
winy jest oczywiste. Odeszła z całym Waszym majątkiem, a Ty
na lata utknąłeś w wariatkowie, rozumiesz?
Ale do sedna. Mogę być Waszym łącznikiem.
Komunikowalibyście się ze sobą za moim pośrednictwem bez
ściągania na siebie kłopotów. Ty pisałbyś listy do Nikki raz na
dwa tygodnie, a ja czytałabym je Nikki przez telefon. Ona
dyktowałaby mi potem swoje odpowiedzi, a ja
przepisywałabym na laptopie, drukowała i przekazywała
Tobie.
Jesteśmy przyjaciółmi, Pat, i bardzo sobie to cenię.
Musisz jednak zrozumieć, że stawia mnie to w bardzo
niezręcznej sytuacji. Jeśli zdecydujesz się skorzystać z mojej
propozycji, narażę się na prawne konsekwencje, a poza tym
nasza przyjaźń będzie zagrożona. Musisz wiedzieć, że nie mam
zamiaru być Waszym łącznikiem za darmo. Oferuję Ci układ.
Czego chcę?
Pamiętasz, jak powiedziałam, że Cię sprawdzam?
No cóż, chcę wygrać tegoroczny turniej „Taniec
przeciwko depresji” i potrzebuję do tego silnego partnera.
Podejrzewam, że zadajesz sobie pytanie, co to takiego „Taniec
przeciwko depresji”. To coroczny turniej organizowany przez
Filadelfijskie Stowarzyszenie Psychiatrów, które pozwala
kobietom i mężczyznom z depresją kliniczną zamienić ich
rozpacz w taniec. Przede wszystkim chodzi o walkę z depresją
przez ruch, ale sędziowie przyznają też wieniec kwiatów dla
wicemistrzów tańca i złote trofeum dla zwycięzców. Dwa razy
z rzędu, kiedy tańczyłam sama, wygrałam ten pieprzony
wieniec i w tym roku chcę zdobyć złote trofeum. I tu właśnie
pojawiasz się Ty, Pat. Bóg zesłał mi najsilniejszego faceta,
jakiego kiedykolwiek widziałam. Powiedz mi, że to nie jest
Boska ingerencja. Tylko mężczyzna z Twoimi mięśniami zdoła
wykonać podnoszenia, o jakich myślę – a myślę o bardzo
zwycięskich podnoszeniach. Turniej odbędzie się w sobotni
wieczór, jedenastego listopada w hotelu Plaza w centrum
miasta. Daje nam to niewiele ponad miesiąc na ćwiczenia. Już
przygotowałam choreografię, ale Ty zaczniesz od zera i oboje
będziemy musieli ćwiczyć podnoszenia. To zajmie dużo czasu.
Powiedziałam Nikki o moich warunkach i ona chce Cię
zachęcić do tego, byś został moim partnerem. Mówi, że
powinieneś poszerzyć zainteresowania i że zawsze chciała
pójść z Tobą na kurs tańca. Z jej strony nie ma więc
najmniejszego problemu, ona zachęca Cię, byś to zrobił.
W zamian za bycie Waszym łącznikiem wymagam
zdobycia pierwszego miejsca. Na szczęście dla Ciebie
choreografia jest pierwszorzędna. Ale żeby wygrać, będziesz
musiał zatracić się w tańcu. Poniżej znajdują się warunki
niepodlegające negocjacjom.
Jeśli zdecydujesz się zostać moim partnerem tanecznym,
będziesz musiał:
1. Zrezygnować z meczów Orłów na czas treningów.
Żadnych wyjść na mecze. Żadnego oglądania rozgrywek
w telewizji. Zero rozmów na temat meczów. Żadnego czytania
kolumny sportowej. Nie wolno Ci nawet nosić Twojej
ukochanej koszulki Basketta.
2. Kończyć treningi siłowe do czternastej, po czym
udamy się na ośmiokilometrową przebieżkę, po której nastąpi
próba trwająca w dni robocze od szesnastej piętnaście do
dwudziestej trzeciej. W weekendy będziemy ćwiczyć od
trzynastej do dwudziestej drugiej. Bez wyjątków.
3. Zapewnić przynajmniej piętnastu Twoich przyjaciół
lub członków rodziny, którzy pojawią się na naszym występie,
ponieważ na głosy sędziów często wpływa aplauz
publiczności.
4. Robić, co każę, bez zadawania pytań.
5. Zapewnić mi wygraną w konkursie.
6. CO NAJWAŻNIEJSZE – nikomu nie powiesz
o naszym układzie. Możesz mówić, że trenujesz, by wziąć
udział w turnieju tańca, ale nie powiesz ani o moich
wymaganiach, ani o tym, że będę się kontaktować z Nikki
w Twoim imieniu. Nigdy, przenigdy.
Jeśli spełnisz wszystkie te warunki, będę pełnić funkcję
łącznika pomiędzy Tobą a Nikki, spróbuję zakończyć rozłąkę,
a potem kto wie co się stanie między Tobą a Twoją byłą żoną.
Jeśli nie spełnisz tych warunków, to obawiam się, że możesz
już nigdy nie zobaczyć Nikki. Mówi, że to Twoja jedyna
szansa.
Skontaktuj się ze mną w sprawie swojej decyzji w ciągu
dwudziestu czterech godzin. Przeczytaj listę wymagań i naucz
się jej na pamięć, a potem spal ten list.
Pamiętaj – jeśli mam być Twoim łącznikiem, nie
wygadaj się, że kontaktuję się z Nikki.
Z najlepszymi intencjami
Tiffany
Czytam ten list w kółko przez całą noc. Fragmenty,
w które nie chcę wierzyć, są prawdziwe – zwłaszcza te
o popełnionym przeze mnie przestępstwie i o rozwodzie
z Nikki, przez które znów czuję, że najchętniej walnąłbym się
parę razy pięścią w czoło. Przez jakie przestępstwo znalazłem
się w tej sytuacji i kto wycofał zarzuty, kiedy zameldowałem
się w ośrodku? Mogę zrozumieć, że Nikki się ze mną
rozwiodła, bo byłem złym mężem, zwłaszcza że, no cóż,
n a p r a w d ę byłem złym mężem. Trudno mi jednak
uwierzyć, że popełniłem przestępstwo, które wymagało
zastosowania wobec mnie tak drastycznych sankcji. A mimo
to list Tiffany wydaje się tyle wyjaśniać – dlaczego mama
ściągnęła nasze ślubne zdjęcia i dlaczego tata i Jake
powiedzieli o Nikki tyle okropnych rzeczy. Jeśli naprawdę
jestem rozwiedziony, wszystkie starania mojej rodziny, by nie
przypominać mi o Nikki, były po to, by mnie chronić,
zwłaszcza że oni nie mają w sobie dość optymizmu, by zdać
sobie sprawę, że nie umarłem i mam przynajmniej cień szansy
na odzyskanie Nikki i nie muszę chyba mówić, że jest to dobrą
stroną tego listu.
Oczywiście skoro nie pamiętam niczego z ostatnich
kilku lat, niczego nie mogę być pewien. Może Tiffany to
wszystko zmyśliła, żebym wystąpił z nią na turnieju
tanecznym. To możliwe. Na pewno nie zgłosiłbym się na
ochotnika, nawet jeśli obecnie trenuję bycie miłym. Zdaję
sobie sprawę, że list Tiffany może być podstępem, ale
możliwość komunikowania się z Nikki to zbyt dobra
perspektywa, żeby ryzykować – jako że może to być moja
ostatnia okazja. Na dodatek fakt, że Nikki wspomina o woli
boskiej zdaje się sugerować, że rozumie, na czym polega
rozłąka. To, że Nikki chciałaby, żebym brał lekcje tańca,
brzmi sensownie. Zawsze mnie prosiła, żebym z nią tańczył,
ale ja nigdy tego nie robiłem. Myśl, że w przyszłości będę
tańczył z Nikki, wystarcza, bym pogodził się z tym, że
przegapię trzy mecze Orłów przed tygodniem przerwy
w meczach, łącznie z meczem przeciw Jacksonville
rozgrywanym na naszym boisku. Zastanawiam się, jak bardzo
rozgniewa to ojca, Jake’a, a może nawet Cliffa, ale potem
myślę o szczęśliwym zakończeniu mojego filmu, czyli
o odzyskaniu Nikki i wybór jest już oczywisty.
Kiedy wstaje słońce, otwieram okno w łazience na dole,
palę list nad toaletą i spuszczam z wodą zwęglone resztki.
Następnie biegnę przez Knight’s Park, obiegam dom
Websterów i pukam do drzwi Tiffany. Otwiera mi
w czerwonej jedwabnej halce i spogląda na mnie, mrużąc
oczy.
– I jak?
– Kiedy zaczynamy treningi? – pytam.
– Jesteś gotowy w pełni się zaangażować? Gotowy ze
wszystkiego zrezygnować? Nawet z Orłów?
Energicznie kiwam głową.
– Nie mogę tylko opuścić sesji terapeutycznych
w piątki, bo jakiś sędzia odeśle mnie do niedobrego miejsca,
a wtedy nie będziemy mieć szansy na wygranie turnieju.
– Jutro o czternastej będę pod twoim domem – mówi
Tiffany i zamyka drzwi.
Parter dobudowanego domku, w którym mieszka
Tiffany, to studio taneczne. Wszystkie cztery ściany są
wyłożone lustrami, a wzdłuż trzech ciągną się balustrady, przy
jakich ćwiczą baletnice. Podłoga jest z twardego drewna jak
najwyższej klasy boisko do kosza, tylko bez namalowanych
linii i pociągnięte jaśniejszym lakierem. Sufit jest wysoki
może na dziewięć metrów, a kręcone schody w rogu prowadzą
do mieszkania Tiffany.
– Wybudowałam to, kiedy umarł Tommy – mówi
Tiffany. – Za pieniądze z ubezpieczenia. Podoba ci się moje
studio?
Kiwam głową.
– To dobrze, bo przez najbliższe miesiące to będzie twój
dom. Przyniosłeś zdjęcie?
Otwieram torbę, którą ze sobą przyniosłem, i wyciągam
z niej oprawioną w ramkę fotografię Nikki. Pokazuję ją
Tiffany, po czym ona podchodzi do zestawu stereo, który stoi
za kręconymi schodami. Z metalowego haka wbitego w ścianę
ściąga parę słuchawek – takich, które wyglądają jak nauszniki
i przykrywają całe uszy – i podaje mi je. Ciągnie się za nimi
bardzo długi kabel.
– Siadaj – mówi, siadam więc, gdzie stałem, i krzyżuję
nogi. – Zagram naszą piosenkę. Tę, do której będziemy
tańczyć. To ważne, żebyś czuł się z tą piosenką głęboko
związany. Musi cię poruszać, jeśli ma płynąć przez twoje
ciało. Wybrałam ją nie bez powodu. Jest idealna dla nas
obojga, o czym się za chwilę przekonasz. Kiedy założę ci
słuchawki, chcę, żebyś patrzył w oczy Nikki. Chcę, żebyś
poczuł te emocje, rozumiesz?
– Nie gra jej saksofonista sopranowy? – pytam, bo jak
wiadomo, Kenny G to moja nemezis.
– Nie – odpowiada i zakłada mi słuchawki. Otacza je
teraz miękkie obicie. Ze słuchawkami na uszach czuję się tak,
jakbym był sam w pokoju, choć wiem, że zobaczę Tiffany,
jeśli tylko podniosę wzrok. Kiedy zaczyna płynąć muzyka,
trzymam w dłoniach ramkę z fotografią Nikki i wpatruję się
w jej oczy.
Pianino – powolne i smutne.
Dwa głosy śpiewające na przemian.
Ból.
Znam tę piosenkę.
Tiffany miała rację. To idealna piosenka dla nas obojga.
Utwór się nadbudowuje, głosy wzbierają emocjami
i zaczyna mnie coś boleć w piersi.
Słowa wyrażają wszystko, co czułem, odkąd
wypuszczono mnie z niedobrego miejsca.
Zaczynam łkać, jeszcze nim zabrzmi refren, bo głos
kobiety oddaje moje uczucia, a jej słowa i emocje, i ten głos…
Piosenka się kończy tymi samymi smutnymi dźwiękami
pianina, które rozpoczęły utwór. Podnoszę wzrok i zdaję sobie
sprawę, że Tiffany przyglądała się temu, jak płaczę,
i zaczynam czuć zażenowanie. Stawiam zdjęcie Nikki na
podłodze i chowam twarz w dłoniach.
– Przepraszam. Daj mi chwilę.
– Dobrze, że rozpłakałeś się przy tej piosence. Teraz
musimy tylko przekształcić łzy w ruch. Musisz płakać przez
swój taniec, rozumiesz?
Nie rozumiem, ale potakuję.
Mój montaż ujęć
Tłumaczenie tego, jak nauczyłem się układu Tiffany
i stałem się doskonałym tancerzem, byłoby trudne, głównie
dlatego, że nasze próby są długie, wyczerpujące
i niewiarygodnie nudne. Bez przerwy i końca powtarzamy te
same drobne kroczki. Na przykład, gdybym w trakcie naszego
tańca miał podnieść palec, to Tiffany kazałaby mi to
powtarzać po tysiąc razy każdego dnia, aż zacząłbym to robić
wedle jej upodobań na każde zawołanie. Oszczędzę więc
nudnych szczegółów. Żeby skomplikować wszystko jeszcze
bardziej, Tiffany zabroniła mi opisywać nasze spotkania
w obszerny sposób, żeby nikt nie mógł poznać jej technik
treningu. Ponieważ chciałaby pewnego dnia otworzyć własne
studio tańca, jest bardzo ostrożna zarówno w kwestii swoich
metod, jak i choreografii.
Na szczęście, zaczynając pisać tę część, przypominam
sobie, że kiedy w każdym ze swoich filmów Rocky musi stać
się lepszym bokserem, pokazywane są ujęcia, jak robi pompki
na jednej ręce, biega po plaży, zadaje ciosy półtuszom w
rzeźni, biega po schodach muzeów sztuki, patrzy z miłością na
Adrian albo znosi wrzaski Mickeya, Apollo Creeda, albo
nawet Pauliego – wszystko przy dźwiękach jego przewodniej
piosenki, która być może jest nawet najlepszą piosenką na
świecie Gonna Fly Now. W filmach o Rockym wystarczy
tylko kilka minut, by oddać tygodnie, a mimo to publiczność
doskonale rozumie, że wypracowanie umiejętności
bokserskich kosztowało Rocky’ego wiele wysiłku, chociaż tak
naprawdę zobaczyliśmy tylko kilka urywków morderczo
trenującego włoskiego ogiera.
Podczas sesji terapeutycznych pytam Cliffa, jak się
nazywa ten zabieg filmowy. Musi zadzwonić do swojej żony
Sonji z komórki, ale ona zna odpowiedź i mówi nam, że to, co
próbuję opisać, określa się jako montaż. To właśnie mam
zamiar stworzyć poniżej – mój montaż ujęć. Czytając go,
można sobie puścić z odtwarzacza Gonna Fly Now albo inną
inspirującą piosenkę. Muzyka nie jest jednak wymagana. No
dobra, oto mój montaż:
Przygotowując się do wielkiego występu, codziennie
biegam z Tiffany odrobinę szybciej.
Zmuszamy się do jeszcze większego wysiłku i kiedy
docieramy do parku, ostatnie półtora kilometra do jej domu
pokonujemy sprintem, na koniec jesteśmy zupełnie mokrzy od
potu. Zawsze udaje mi się wygrać z Tiffany, ponieważ jestem
facetem, ale też znakomitym biegaczem.
Wylewam z siebie poty: podnoszę ciężary na ławeczce,
robię wymachy nogami na leżąco, brzuszki na przyrządzie
Stomach Master 6000, trenuję na rowerku, robię przysiady
i pompki na pięściach, wymachy hantlami – różne różności.
– Czołgaj się – krzyczy Tiffany, czołgam się więc po
podłodze z twardego drewna w jej domowym studiu tańca. –
Tarzaj się, jakbyś nie miał nóg i na dodatek nie jadłeś od
tygodni, a na środku pokoju leży jabłko, do którego czołga się
inny mężczyzna bez nóg. Chcesz dotrzeć na środek szybciej,
ale nie potrafisz, bo jesteś okaleczony. Rozpacz wylewa się
z twojej twarzy jak pot! Boisz się, że nie zgarniesz jabłka,
zanim dorwie je drugi facet bez nóg. A dobrze wiesz, że on się
z tobą nie podzieli… Nie, nie, nie! Stop! Robisz to zupełnie
nie tak! Jezu, co z tobą? Mamy jeszcze tylko cztery tygodnie!
– Jeanie – słyszę głos taty. Jest w kuchni i je śniadanie.
Siedzę na schodach do piwnicy i podsłuchuję. – Czemu Pat
zamyka oczy i nuci pod nosem za każdym razem, kiedy
wspominam o Orłach? Odbija mu? Powinienem się martwić?
– Dobrze słyszałem, że nie idziesz na mecz ze
Świętymi? – pyta Jake przez telefon, kiedy oddzwaniam do
niego niecałe pół godziny przed północą. Dzwonił dwa
wieczory z rzędu i mama zostawiła mi na poduszce karteczkę
z informacją: „Zadzwoń do brata bez względu na porę.
B a r d z o w a ż n e ”. – Nie chcesz zobaczyć, jak Baskett gra
w tym tygodniu? Co ty tam nucisz?
– Jako tancerz możesz położyć dłonie w dowolnym
miejscu na ciele partnerki. Nie ma w tym nic zdrożnego.
Kiedy więc będziesz wykonywał pierwsze podnoszenie, twoje
dłonie będą obejmować moją pupę i krocze. Czemu tak
chodzisz? Pat, to nic złego. To taniec współczesny.
Wylewam z siebie poty: podnoszę ciężary na ławeczce,
robię wymachy nogami na leżąco, brzuszki na przyrządzie
Stomach Master 6000, trenuję na rowerku, robię przysiady
i pompki na pięściach, wymachy hantlami – różne różności.
– To w porządku, Pat. Wszystko jest okej, do cholery!
Kiedy będziemy się uczyć tego podnoszenia, na początku kilka
razy mnie upuścisz, ale nie dlatego, że nie jesteś dość silny.
Musisz skierować swoją dłoń dokładnie na środek mojego
krocza. Jeśli mam być bardziej dosłowna, to będę. Pokażę ci.
Dawaj rękę.
– Twoja mama mówi, że nie chcesz rozmawiać
o Orłach ze swoim… dlaczego nucisz? – pyta Cliff. – Nie
wymieniłem imienia pewnego saksofonisty. O co chodzi?
– Nigdy bym nie pomyślała, że to powiem, ale może
powinieneś się zastanowić, czy przypadkiem nie zrobić sobie
przerwy od treningów tanecznych i obejrzeć mecz z Jakiem
i ojcem – mówi mama. – Wiesz, że nie znoszę futbolu, ale
wydawaliście się nawiązywać z ojcem więź, no i Jake, i ty
znów zaczynacie być jak bracia. Pat, błagam, przestań nucić.
– Przy drugim podnoszeniu musisz spojrzeć na mnie,
kiedy będę w górze. Szczególnie przed przewrotem. Nie
musisz patrzeć na moje krocze, ale musisz być gotów, żeby
mnie podrzucić, abym nabrała wysokości. Jeśli mnie nie
popchniesz, kiedy zegnę kolana, nie uda mi się wykonać
pełnego obrotu i prawdopodobnie rozwalę sobie głowę
o podłogę.
– Wiem, że mnie słyszysz, nawet kiedy nucisz. Pat,
popatrz tylko na siebie – mówi tata. – Leżysz zwinięty
w kłębek na łóżku i mruczysz coś pod nosem jak dziecko. Orły
przegrywają z Nowym Orleanem przez kop na bramkę, a ten
twój Baskett ani razu nie przejął piłki. Kompletne zero. I nie
myśl sobie, że twoje tańce w czasie meczu nie miały z tym nic
wspólnego.
– Wyglądasz jak upośledzony wąż! Masz się czołgać
przy użyciu rąk, a nie pełzać ani wić się, ani co tam do cholery
wyprawiasz. Patrz, jak ja to robię.
Przygotowując się do wielkiego występu, codziennie
biegam z Tiffany odrobinę szybciej.
Zmuszamy się do jeszcze większego wysiłku i kiedy
docieramy do parku, ostatnie półtora kilometra do jej domu
pokonujemy sprintem, na koniec jesteśmy zupełnie mokrzy od
potu. Zawsze udaje mi się wygrać z Tiffany, ponieważ jestem
facetem, ale też znakomitym biegaczem.
– Co ci zrobiła Tiffany? – pyta Ronnie. Jesteśmy
w piwnicy u moich rodziców. Przejrzałem go, kiedy usiłował
podnieść na ławeczce marne trzydzieści kilogramów, a teraz
odpoczywa. To nieoczekiwana wizyta, która ma niby
wyglądać jak rozgrzewka przed porządnym treningiem
z wyciskania. – Mówiłem ci, żebyś się bronił. Mówię ci, Pat,
nie wiesz, do czego ta kobieta jest zdolna. Moja szwagierka
posunie się do wszystkiego. D o w s z y s t k i e g o!
– Robisz słońce na środku sceny za pomocą rąk. Kiedy
tam stoisz jesteś symbolem słońca. I kiedy będziesz kreślił
rękami wielkie koło, musi to być powolne i celowe – tak jak
słońce. Ten taniec jest jak doba. Na scenie odegrasz wschód i
zachód do taktu naszej piosenki. Rozumiesz?
– Drugie podnoszenie jest najtrudniejsze ze
wszystkich, bo musisz wstać z przysiadu, gdy ja będę ci stała
na dłoniach tuż nad twoimi ramionami. Na pewno masz tyle
siły? Możemy zrobić coś innego, jeśli jesteś za słaby… Teraz
spróbujmy, a później się zobaczy.
– Dlaczego ten turniej taneczny jest dla ciebie taki
ważny? – pyta mnie Cliff. Spoglądam na słońce namalowane
na suficie jego gabinetu i uśmiecham się. – Powiesz? – pyta.
– Tym się staję w tańcu – mówię i pokazuję w górę.
Oczy Cliffa podążają za moim palcem.
– W tańcu stajesz się słońcem?
– Tak – mówię i jeszcze raz się do niego uśmiecham,
bo naprawdę lubię być słońcem. To dzięki niemu chmury mają
świetliste obwódki. Dzięki byciu słońcem będę też mógł pisać
listy do Nikki.
– Pat, proszę cię, przestań nucić do słuchawki. Jestem
po twojej stronie. Rozumiem, co to znaczy uczyć się sztuki od
kobiety. Nie pamiętasz, jak grałem dla ciebie na fortepianie?
Różnica jest tylko taka, że Caitlin nigdy by mnie nie poprosiła,
żebym opuścił mecz Orłów, bo wie, że dla mnie to więcej niż
tylko futbol. Słyszę to twoje pieprzone mruczenie, ale będę
mówił dalej, dobra? Zachowujesz się jak wariat. A jeśli Orły
przegrają jutro z Bukanierami, tata pomyśli, że rzuciłeś klątwę
na drużynę.
– Okej, znasz swoje kroki – mniej więcej. Teraz patrz
na moje. Powiem „góra”, kiedy będzie pora na podnoszenie.
Ale nie przejmuj się, bo jeśli tylko będziesz wykonywał swoje
kroki, dopilnuję, żebyśmy zgrali się do podnoszeń, okej?
Tiffany jest jak zawsze w rajstopach i T-shircie, ale na
moment, zanim wciśnie PLAY na odtwarzaczu, zmienia się jej
wyraz twarzy. Jest taka poważna. Te smutne dźwięki pianina,
te dwa przeplatające się głosy wypełniają pokój. Tiffany
zaczyna tańczyć pięknie, ale ze smutkiem. Jej ciało porusza się
z gracją i dopiero teraz rozumiem, co znaczy płakać przez
ruch. Skacze, kołysze się, obraca, biegnie, ślizga.
– Góra! – krzyczy i pada na podłogę bez ruchu, aby za
chwilę zerwać się do góry wraz ze wzmaganiem muzyki. Jej
taniec jest jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie widziałem.
Mógłbym patrzeć na to, jak tańczy do końca życia, i co
dziwne, obserwowanie, jak Tiffany unosi się nad parkietem,
sprawia, że czuję się tak, jakbym dryfował po falach z małą
Emily. Tiffany jest aż taka dobra.
– Twój ojciec przestał jeść ze mną obiady. Nie chodzi
też ze mną na spacery. Od przegranej Orłów z Bukanierami
wrócił do swoich… Pat, błagam przestań nucić. P a t!
Przygotowując się do wielkiego występu, codziennie
biegam z Tiffany odrobinę szybciej.
Zmuszamy się do jeszcze większego wysiłku i kiedy
docieramy do parku, ostatnie półtora kilometra do jej domu
pokonujemy sprintem, na koniec jesteśmy zupełnie mokrzy od
potu. Zawsze udaje mi się wygrać z Tiffany, ponieważ jestem
facetem, ale też znakomitym biegaczem.
– Chyba nie rozumiesz, ile to znaczy dla mojej
siostry – mówi Veronica. Z zaskoczeniem widzę ją wraz
z małą Emily w mojej siłowni w piwnicy. – Wiesz, że od
śmierci Tommy’ego nigdy nie poprosiła nikogo z rodziny,
żeby przyszedł obejrzeć jej występ? A właściwie przez
ostatnie dwa lata zakazywała nam pojawiania się. Ale w tym
roku myśli, że wygra – jest tego pewna – i choć cieszę się, że
jest teraz taka szczęśliwa, boję się nawet pomyśleć o tym, co
zrobi, jeśli przegracie. Nie jest zrównoważona, Pat. Rozumiesz
to, prawda? Rozumiesz, że jej przegrana w tym konkursie
spowoduje miesiąc ciężkiej depresji? Muszę cię więc zapytać,
czy próby n a p r a w d ę idą wam dobrze? Jesteś p e w i e n,
że macie jakieś szanse? Tak czy nie?
Zanim zgaszę światło, patrzę w oczy Nikki. Widzę jej
piegowaty nos, jej złote włosy, pełne usta. Całuję ją wiele
razy.
– Niedługo – mówię. – Robię, co w mojej mocy. Nie
zawiodę cię. Pamiętaj, przyszłość zaczyna się dziś.
Wylewam z siebie poty: podnoszę ciężary na ławeczce,
robię wymachy nogami na leżąco, brzuszki na przyrządzie
Stomach Master 6000, trenuję na rowerku, robię przysiady
i pompki na pięściach, wymachy hantlami – różne różności.
– Autobus Ataku Azjatów przyjedzie po ciebie o… –
Cliff zaczyna kiwać głową i uśmiecha się. – No tak, znowu
nucenie. Twoja mama mówi, że nie chcesz z nikim rozmawiać
o Orłach, ale chyba nie zamierzasz przegapić meczu na
naszym boisku, prawda?
– Jak to możliwe, żeby drużyna, która przegrała tylko
jeden z czterech meczy, nagle poległa w trzech spotkaniach
z rzędu? – krzyczy tata ze szczytu schodów do piwnicy. –
Drużyna, która lekką rączką pokonała Kowbojów? Drużyna
z najlepszym atakiem i największą liczbą powaleń
przeciwników przed linią wznowienia gry w lidze? Możesz
sobie nucić, ile tylko chcesz, Pat, ale to nie zmienia faktu, że
zniszczyłeś dobrą passę Orłów i r u j n u j e s z i m
s e z o n!
Wylewam z siebie poty: podnoszę ciężary na ławeczce,
robię wymachy nogami na leżąco, brzuszki na przyrządzie
Stomach Master 6000, trenuję na rowerku, robię przysiady
i pompki na pięściach, wymachy hantlami – różne różności.
– Okej, nieźle. Opanowałeś czołganie się i jedno
podnoszenie nie wygląda już tragicznie. Ale został nam tylko
tydzień. Damy radę? D a m y r a d ę?
– Kupiłam ci prezent – mówi mi Tiffany. – Idź
przymierz.
Idę do łazienki przy sali ćwiczeń i wyciągam z foliowej
torebki parę żółtych rajstop.
– Co to? – wołam do Tiffany.
– To twój strój. Przebierz się i zrobimy sobie próbę
kostiumową.
– A gdzie jest koszula?
– Jeszcze raz – mówi Tiffany, choć brakuje już tylko
dziewiętnastu minut do jedenastej i mam wrażenie, że zaraz
eksplodują mi łokcie, że tańczę na odsłoniętych nerwach
i kościach. – Jeszcze raz!
Dwudziesta pierwsza pięćdziesiąt dziewięć.
– Jeszcze raz – mówi Tiffany i staje na swojej pozycji
po lewej stronie sali. Wiedząc, że kłótnia nic nie pomoże,
kładę się na podłodze i przygotowuję do czołgania.
– To może trochę łaskotać – mówi Tiffany i przejeżdża
swoją różową maszynką przez krem do golenia, który pokrywa
mój tors, po czym pokazuje mi, ile włosów jest w filiżance,
w której opłukuje ostrze. Leżę na macie do jogi na środku jej
studia tanecznego. Moją klatę pokrywa jakiś zielony aloesowy
żel który po rozsmarowaniu robi się biały. Czuję się dziwnie,
kiedy Tiffany mnie goli, bo nigdy wcześniej nie goliła mnie
kobieta, no i w ogóle nigdy wcześniej nie goliłem sobie klaty.
Kiedy smaruje mnie pianą, zamykam oczy, a palce u rąk i nóg
mrowią jak szalone.
Trochę chichoczę za każdym razem, kiedy zgala pas
włosów z mojej klatki. Trochę chichoczę za każdym razem,
gdy przejeżdża mi maszynką po plecach.
– Chcemy, żeby te mięśnie lśniły na scenie jak słońce,
prawda?
– A nie mógłbym włożyć koszuli? – pytam, choć muszę
też przyznać, że w jakiś pokrętny sposób to, że Tiffany zgala
mi włosy z torsu, jest przyjemne.
– Czy słońce nosi koszulę?
Słońce nie nosi też żółtych rajstop, ale się nie odzywam.
Przygotowując się do wielkiego występu, codziennie
biegam z Tiffany odrobinę szybciej.
Zmuszamy się do jeszcze większego wysiłku i kiedy
docieramy do parku, ostatnie półtora kilometra do jej domu
pokonujemy sprintem, na koniec jesteśmy zupełnie mokrzy od
potu. Zawsze udaje mi się wygrać z Tiffany, ponieważ jestem
facetem, ale też znakomitym biegaczem.
Dwa dni przed turniejem, zanim wykonamy nasz układ
po raz dwudziesty piąty tego dnia – bo dwadzieścia pięć to jej
ulubiona liczba – Tiffany oświadcza:
– Tym razem musimy to zrobić bezbłędnie.
Staram się jak mogę i kiedy widzę fragmenty naszego
układu w otaczających nas lustrach, myślę sobie, że naprawdę
tańczymy bez zarzutu! Kiedy kończymy, jestem taki
podekscytowany, bo wiem, że wygramy – zwłaszcza że
zrobiliśmy takie postępy dzięki poświęceniu i ciężkim
treningom. Ten minifilm na pewno będzie miał szczęśliwe
zakończenie.
Kiedy jednak robimy sobie przerwę żeby się napić,
zauważam, że w zachowaniu Tiffany coś jest nie tak. Nie
krzyczy na mnie, nie używa brzydkich słów, więc pytam:
– Co się dzieje?
– Ile osób namówiłeś na przyjście na turniej?
– Wszystkich, których znam.
– Veronica mi powiedziała, że twoja rodzina jest na
ciebie zła za to, że porzuciłeś Orły.
– Mama nie.
– Martwię się, że jeśli nie zgromadzimy dostatecznej
liczby fanów, którzy będą nas oklaskiwać, sędziowie będą
bardziej przychylni tancerzom, którzy zbiorą większe oklaski.
Możemy nie wygrać, a wtedy nie będę mogła zostać twoim
łącznikiem, Pat.
– Jeśli nie masz planów na jutrzejszy wieczór, to może
przyprowadzisz dzieci i żonę na mój występ taneczny? –
mówię Cliffowi. – Mamy naprawdę dobry układ i myślę, że
możemy wygrać, jeśli tylko będziemy mieli dość wsparcia
publiczności, a nie sądzę, żeby mój brat i ojciec chcieli się
pojawić, więc…
– I po jutrze skończą się te treningi?
– Tak.
– I będziesz mógł pójść na mecz z Czerwonoskórymi…
– Hmm…
– Powiedz mi tylko tyle – jeśli przyjdę na twój występ,
to przyjdziesz na mecz Orłów w niedzielę? Atak Azjatów za
tobą tęskni i jeśli mam być szczery, mamy wrażenie, że
rzuciłeś klątwę na Orły, opuszczając je w połowie sezonu,
Biedny Baskett złapał tylko dwie piłki w ostatnich trzech
meczach, a w zeszłym tygodniu ani jednej. I na dodatek Orły
przegrały z kretesem wszystkie trzy spotkania. Brakuje nam
ciebie w Linc.
– Nie mogę na ten temat rozmawiać aż do zakończenia
występu jutro wieczorem. Mogę tylko powiedzieć, że muszę
ściągnąć tam jak najwięcej ludzi, by kibicowali Tiffany i mnie,
żeby sędziowie byli nam przychylni. Wygrana jest bardzo
ważna i Tiffany mówi, że reakcja tłumu może wpłynąć na
oceny sędziów.
– Jeśli przyjdę, to czy porozmawiasz ze mną o tym,
o czym nie wolno ci rozmawiać przed waszym występem?
– Cliff, mogę o tym rozmawiać dopiero po turnieju.
– No cóż, w takim razie ja też nie mogę ci powiedzieć,
czy przyjdę, czy nie – mówi Cliff.
Z początku wydaje mi się, że blefuje, ale nie wracam już
do tego tematu i pod koniec sesji mam wrażenie, że
zmarnowałam szansę na ściągnięcie Cliffa z rodziną na mój
występ, co mnie bardzo przygnębia.
– Dodzwoniłeś się do Caitlin i Jake’a. Prosimy, zostaw
wiadomość po sygnale. Piii.
– Jake, przepraszam za tę porę, ale właśnie skończyłem
próbę. Wiem, że jesteś na mnie zły, bo uważasz, że
zapeszyłem ludzi, przez których tyle nucę, ale jeśli
przyprowadzisz Caitlin na mój występ taneczny, jest szansa,
że będę w stanie zrobić to, co zwykle robimy w sobotę,
zwłaszcza jeśli będziesz bardzo głośno kibicować mnie
i Tiffany. Potrzebujemy gorącego dopingu, bo czasem na
oceny jurorów wpływa reakcja publiczności. Więc jako twój
brat proszę cię, żebyś przyjechał ze swoją żoną do Plazy…
Piii.
Odkładam słuchawkę i jeszcze raz wykręcam numer.
– Dodzwoniłeś się do Caitlin i Jake’a. Prosimy zostawić
wiadomość po sygnale. Piii.
– Chodzi o Plazę przy….
– Halo? Wszystko w porządku?
Odebrała Caitlin. Nerwy biorą górę i rozłączam się
w pełni świadomy, że zaprzepaściłem szansę, żeby namówić
Jake’a na obejrzenie występu.
– Przecież wiesz, że przyjdę. I będę ci głośno
kibicować, ale wygrana to nie wszystko – mówi mama. – Fakt,
że nauczyłeś się tańczyć w kilka tygodni, jest taki imponujący.
– Poproś tatę, okej?
– Poproszę. Ale nie chcę, żebyś narobił sobie nadziei.
Turniej tańca nie jest wydarzeniem, na które udałby się twój
ojciec, gdyby nawet Orły miały dzięki temu w y g r a ć
ostatnie trzy mecze.
Miłość jak cień, który spowija mnie
W sobotę Veronica wysadza nas przed hotelem Plaza,
życzy nam połamania nóg i odjeżdża. Wchodzę za Tiffany do
lobby hotelowego, gdzie z wielkiej fontanny wytryskują
w powietrze cztery słupy wody wysokie przynajmniej na trzy
metry. W fontannie pływają prawdziwe ryby, a na specjalnych
tabliczkach napisane jest NIE WRZUCAĆ MONET DO
WODY. Tiffany była tu już wcześniej. Mija recepcję
i prowadzi mnie przez labirynt korytarzy wytapetowanych na
złoto, oświetlony eleganckimi kinkietami w kształcie wielkich
ryb z brązu, które mają żarówki w ustach. W końcu
znajdujemy salę, gdzie odbędą się występy.
Po bokach wielkiej sceny wiszą czerwone kurtyny.
Wysoko nad parkietem umieszczono ogromny transparent
z napisem TANIEC PRZECIW DEPRESJI. Próbujemy się
zarejestrować przy biurku. Okazuje się, że przybyliśmy jako
pierwsi, ponieważ gruba kobieta zajmująca się zapisami mówi:
– Rejestrację zaczynamy dopiero za godzinę.
Siadamy w ostatnim rzędzie krzeseł. Rozglądam się.
Nad nami wisi ogromny żyrandol, a sufit nie jest zwykłym
sufitem. Ozdabiają go gipsowe kwiaty i aniołki oraz inne
eleganckie elementy, które z niego wystają. Tiffany jest
zdenerwowana. Bez przerwy strzela palcami.
– Wszystko w porządku? – pytam.
– Proszę cię, nie odzywaj się do mnie przed występem.
To przynosi pecha.
Siedzę więc sobie i sam zaczynam się denerwować,
zwłaszcza że ja mam więcej do stracenia niż Tiffany, a ona –
jak widać – jest bardzo spięta. Staram się nie myśleć o tym, że
mogę stracić szansę na przekazanie Nikki listu, ale oczywiście
nie potrafię się skupić na niczym innym.
Kiedy zaczynają się pojawiać pozostali uczestnicy,
zauważam, że większość z nich wygląda na licealistów
i myślę, że to dziwne, ale nic nie mówię, głównie dlatego, że
nie wolno mi się odzywać do Tiffany.
Rejestrujemy się i dajemy nasz podkład muzyczny
dźwiękowcowi, który pamięta Tiffany z zeszłego roku, bo
mówi:
– Znowu ty?
Tiffany kiwa głową i idziemy za kulisy, żeby się
przebrać. Na szczęście udaje mi się włożyć rajstopy przed
pojawieniem się pozostałych uczestników.
Siedzę z Tiffany w odległym kącie i nic nie robię, kiedy
dotacza się do nas brzydka kobieta i mówi do Tiffany:
– Wiem, że wy tancerze jesteście dość liberalni co do
waszych ciał, ale czy pani naprawdę myśli, że pozwolę mojej
nastoletniej córce przebierać się przed tym półnagim
mężczyzną?
Tiffany jest teraz naprawdę zdenerwowana. Wiem, bo
nie sklęła od razu tej szkaradnej kobiety, która przypomina mi
pielęgniarki w niedobrym miejscu, zwłaszcza że jest
niezadbana i ma napuszoną fryzurę starszej pani.
– I? – mówi matka.
Po drugiej stronie pomieszczenia widzę drzwi schowka.
– Może się tam ukryję do czasu, aż wszyscy się
przebiorą?
– W porządku – mówi kobieta.
Tiffany i ja wchodzimy do schowka, który jest pełen
starych kostiumów najprawdopodobniej z dziecięcych
występów – kombinezonów, które wyglądają jak piżamy
i dzięki którym wcieliłbym się w lwa, tygrysa albo zebrę.
Zakurzone pudełko instrumentów perkusyjnych –
tamburynów, trójkątów, cymbałków i drewnianych pałeczek –
przypomina mi o salach muzycznych w niedobrym miejscu
i muzykoterapii, na którą uczęszczałem, aż mnie wyrzucili.
I wtedy dopada mnie przerażająca myśl: co jeśli któryś
z innych uczestników tańczy do piosenki Kenny’ego G?
– Musisz się dowiedzieć, do czego tańczą inni
uczestnicy – mówię do Tiffany.
– Mówiłam, żebyś się do mnie nie odzywał przed
występem.
– Po prostu dowiedz się, czy ktokolwiek tańczy do
piosenki smooth jazzowego wykonawcy, którego inicjały to
K.G.
– Kenny… – po chwili mówi Tiffany, na co ja zamykam
oczy, nucę monotonnie jeden dźwięk i po cichu liczę do
dziesięciu, próbując oczyścić umysł.
– Jezu – mówi Tiffany, ale i tak wstaje i wychodzi ze
schowka.
Wraca dziesięć minut później.
– Żadnych utworów tej osoby – mówi Tiffany i siada.
– Na pewno?
– Powiedziałam już, że nie ma Kenny’ego G.
Zamykam oczy, nucę monotonnie jeden dźwięk i po
cichu liczę do dziesięciu, próbując oczyścić umysł
Słyszymy pukanie i kiedy Tiffany otwiera drzwi,
zauważam, że za kulisami jest wiele mam. Kobieta, która
zapukała, informuje Tiffany, że są tu wszyscy uczestnicy i już
zdążyli się przebrać. Wychodzę ze schowka i z zaskoczeniem
dostrzegam, że Tiffany i ja jesteśmy najstarszymi tancerzami
i różnica między nami a resztą to jakieś piętnaście lat. Otaczają
nas nastoletnie dziewczynki.
– Niech cię nie zwiedzie ich niewinny wygląd –
mówi Tiffany. – To małe żmije. I wyjątkowo zdolne tancerki.
Zanim pojawi się publiczność, mamy okazję
przećwiczyć nasz układ na scenie w hotelu Plaza.
Wykonujemy go idealnie, ale większość pozostałych tancerzy
też bez zarzutu tańczy swoje choreografie, przez co zaczynam
się martwić, że nie wygramy.
Chwilę przed rozpoczęciem turnieju, uczestnicy
konkursu prezentują się przed publicznością. Kiedy
zapowiadają Tiffany i mnie, wychodzimy na scenę, machamy
do zgromadzonych i aplauz jest umiarkowany. Trudno
cokolwiek dostrzec przez światła, ale w pierwszym rzędzie
widzę rodziców Tiffany razem z małą Emily, Ronniem,
Veronicą i kobietą w średnim wieku, która jak podejrzewam
jest doktor Lily, terapeutką Tiffany, która miała być tu obecna.
Schodzimy ze sceny, a ja szybko przeczesuję wzrokiem
pozostałe rzędy, ale nie widzę mojej mamy. Nie ma Jake’a.
Nie ma taty. Nie ma Cliffa. Przyłapuję się na tym, że jest mi
przykro, choć nie spodziewałem się zobaczyć tu nikogo prócz
mamy. Może mama gdzieś tam jest, myślę sobie, i na tę myśl
od razu czuję się odrobinę lepiej.
Za kulisami oceniam, że inni uczestnicy odstali większy
aplauz niż my, co oznacza, że mają na widowni silniejsze
wsparcie. Choć kobieta, która nas zapowiadała i teraz
przemawia do publiczności, mówi, że to pokaz, a nie turniej,
boję się, że Tiffany nie wygra swojego złotego trofeum, co
zniweczy moje szanse, by napisać do Nikki.
Mamy wystąpić jako ostatni. Kolejne dziewczynki
wykonują swoje układy, a oklaski wahają się od
umiarkowanych do owacyjnych, co mnie zaskakuje, bo
wydawało mi się, że podczas próby wszystkie układy były
doskonałe.
Tuż przed naszym wyjściem na scenę, gdy mała Chelsea
Chen kończy swój pokaz baletowy, rozlegają się gromkie
oklaski.
– Co ona zrobiła, żeby dostać takie owacje? – pytam
Tiffany.
– Nie odzywaj się do mnie przed występem –
odpowiada. Wtedy naprawdę zaczynam się denerwować.
Kobieta prowadząca pokaz zapowiada nas i oklaski są
odrobinę żywsze niż na początku turnieju. Zanim kładę się na
parkiecie z tyłu sceny, spoglądam przed siebie, by sprawdzić,
czy przypadkiem Jake i Cliff nie pojawili się spóźnieni, ale
wszystko, co widzę, kiedy spoglądam w stronę publiczności,
to oślepiająca rażąca biel reflektorów skierowanych wprost na
mnie. Zanim mam czas pomyśleć, zaczyna się nasza muzyka.
Dźwięki pianina – powolne i smutne.
Zaczynam moje niemożliwie długie czołganie się do
centrum sceny, używając tylko rąk.
Męski głos śpiewa „Odwróć się”[4]…
Bonnie Tyler odpowiada: „Samotność dręczy mnie
i smutek czuję wciąż, gdy przy mnie nie ma cię”.
Wtedy Tiffany podbiega na środek sceny i przeskakuje
nade mną jak gazela albo inne piękne i zwinne zwierzę.
Podczas gdy oba glosy śpiewają naprzemiennie wersy tekstu,
Tiffany robi swoje: tańczy współczesny tanieć pełen biegania,
skakania, turlania się, kręcenia i ślizgania.
Kiedy włącza się perkusja, podnoszę się i zataczam
rękami wielkie koło, żeby ludzie wiedzieli, że jestem słońcem,
które wstało. Ruchy Tiffany także stają się bardziej
zapalczywe. Kiedy Bonnie Tyler dochodzi do
monumentalnego refrenu: „Razem możemy pójść nawet na
świata kres, twa miłość jest jak cień, który spowija mnie”,
wykonujemy pierwsze podnoszenie. „Nie wiem, co robić
mam, i w ciemności tkwię, żyjemy w beczce prochu, a wokół
iskrzy się”. Zaczynam się obracać, trzymając Tiffany, a ona
podnosi nogi do szpagatu, gdy Bonnie Tyler śpiewa: „Przy
mnie dziś musisz być. Wieczność zaczyna się dziś! Wieczność
zaczyna się dziś”. Obracam się wokół własnej osi o trzysta
sześćdziesiąt stopni i kiedy Bonnie Tyler wyśpiewuje:
„Pamiętam taki czas, gdy miłością był świat, teraz świat
obraca się w proch”. Tiffany opada mi na ręce, a ja kładę ją na
ziemi, jakby była martwa. „Gardło dławi płacz. Serce ogarnia
mi mrok”.
Wtedy muzyka zaczyna narastać, Tiffany podrywa się
do góry i zaczyna tańczyć po całej scenie. Robi to zjawiskowo.
Piosenka trwa dalej i nadal zataczam wielkie powolne
koła w powietrzu, przedstawiając słońce najlepiej, jak potrafię.
Znam ten układ tak dobrze, że podczas występu mogę myśleć
też o innych rzeczach, więc myślę sobie, że odwalam kawał
naprawdę dobrej roboty, i to z łatwością, więc szkoda, że moja
rodzina i przyjaciele nie widzą, jak świetnie tańczę. Chociaż
pewnie nie zbierzemy największych oklasków od
publiczności – zwłaszcza po Chelsea Chen, która najwyraźniej
przyprowadziła na ten występ pół swojej dzielnicy – zaczynam
myśleć, że i tak wygramy. Tiffany jest naprawdę dobra i gdy
raz po raz przelatuje koło mnie, czuję w sobie nowo powstały
podziw dla jej zdolności. Podniosła samej sobie poprzeczkę
i teraz pokazuje część siebie, której wcześniej nie widziałem.
Jeśli przez ostatni miesiąc, kiedy ćwiczyliśmy w jej studiu,
płakała swoim ciałem, dziś łka łzami nie do opanowania
i tylko kamień nie poczułby tego, co przekazuje publiczności.
Wtedy Bonnie Tyler śpiewa: „Razem możemy pójść
nawet na świata kres”, co oznacza, że pora na drugie
podnoszenie – to najtrudniejsze – kucam wiec i kładę dłonie
na ramionach wnętrzem do góry. Kiedy piosenka zaczyna
nabierać dynamiki, Tiffany staje mi na dłoniach i gdy padają
słowa: „Przy mnie dziś musisz być”, Tiffany zgina kolana,
angażuje siłę mięśni nóg, a ja i pcham ją w górę najszybciej
jak potrafię, prostując ramiona i podnosząc dłonie. Tiffany
wyskakuje w powietrze, robi pełen obrót i ląduje w moich
rękach. Kiedy refren przycicha, patrzymy sobie w oczy.
„Pamiętam taki czas, gdy miłością był świat, teraz świat
obraca się w proch. Nie pozostało nic. Serce ogarnia mi
mrok”. Osuwa mi się z rąk niczym martwa, a ja, słońce,
zachodzę, co oznacza, że kładę się na ziemi i używając tylko
ramion, powoli odpycham się na tył sceny, z dala od światła
reflektorów, co zajmuje niemal całą minutę.
Muzyka ustaje.
Cisza.
Przez chwilę martwię się, że nikt nie zacznie klaskać.
Ale wtedy publiczność eksploduje burzą braw.
Tiffany wstaje, a ja za nią. Tak jak ćwiczyliśmy wiele
razy, biorę Tiffany za rękę i kłaniamy się, na co oklaski się
wzmagają i publiczność wstaje z miejsc.
Jestem taki szczęśliwy, ale jednocześnie smutny, bo nikt
z mojej rodziny i przyjaciół nie przyszedł mi kibicować.
I wtedy słyszę najgłośniejsze skandowanie, jakie kiedykolwiek
w życiu słyszałem. O!-R!-Ł!-Y! Orły! Patrzę na tylne rzędy
i widzę nie tylko Jake’a, Caitlin i mamę, ale także Scotta
i grubych facetów, Cliffa i cały Atak Azjatów. Wszyscy mają
na sobie koszulki Orłów i śmieję się, gdy zaczynają krzyczeć:
– Baskett! Baskett! Baskett! Baskett!
Ronnie uśmiecha się do mnie dumnie z pierwszego
rzędu i kiedy nawiązujemy kontakt wzrokowy, pokazuje mi
uniesione kciuki. Veronica także się uśmiecha, tak jak mała
Emily, ale pani Webster płacze i uśmiecha się jednocześnie,
i wtedy zdaję sobie sprawę, że nasz taniec musiał być dla niej
bardzo piękny – na tyle, by wzruszyć ją do łez.
Tiffany i ja zbiegamy ze sceny. Licealistki nam
gratulują, patrząc się na nas szeroko otwartymi oczami,
uśmiechając do nas i szczebiocząc:
– O-mój-Boże! To było s u p e r! – mówią wszystkie.
To takie oczywiste, że podziwiają Tiffany, bo jest doskonałą
tancerką i utalentowaną choreografką.
– Byłeś wspaniały – w końcu mówi do mnie Tiffany.
– Nie, to ty byłaś wspaniała – odpowiadam. – Myślisz,
że wygramy?
Uśmiecha się i spogląda na swoje stopy.
– O co chodzi? – pytam.
– Muszę ci coś powiedzieć, Pat.
– Co?
– Nie ma żadnego złotego trofeum.
– C o?
– Na „Tańcu przeciwko depresji” nie ma zwycięzców.
To tylko pokaz. Tę część o wieńcu wymyśliłam tylko po to,
żeby cię zmotywować.
– Aha.
– I to podziałało, bo tańczyłeś naprawdę pięknie.
Dziękuję ci i będę twoją łączniczką – mówi Tiffany, po czym
całuje mnie w usta i bardzo długo przytula. Przez taniec jej
pocałunek smakuje solą i czuję się dziwnie, że Tiffany tak
namiętnie mnie przytula na oczach tylu nastoletnich
dziewczynek, zwłaszcza gdy jestem w rajstopach i bez
koszulki, a mój tors jest świeżo ogolony i ponieważ nie lubię
być dotykany przez kogoś innego niż Nikki.
– A teraz, skoro skończyliśmy tańczyć, znowu mogę
mówić o Orłach i futbolu? Bo czeka tam na mnie wielu
kibiców Orłów.
– Po takim tańcu możesz robić, co tylko chcesz, Pat –
szepcze mi do ucha Tiffany, a potem czekam przez chwilę, aż
przestanie mnie przytulać.
Przebieram się w schowku na kostiumy, a potem
Tiffany mówi mi, że za kulisami nie ma już żadnych nagich
nastolatek, więc idę się przywitać z kibicami. Kiedy zeskakuję
ze sceny, pani Webster bierze mnie za rękę, patrzy mi prosto
w oczy i mówi:
– Dziękuję. – Nadal patrzy mi głęboko w oczy, ale
nie mówi już nic więcej, przez co czuję się trochę dziwnie.
W końcu odzywa się Veronica.
– Moja mama chce powiedzieć, że dzisiejszy wieczór
znaczył dla Tiffany bardzo wiele.
– Pap! – mówi Emily, wskazując na mnie palcem.
– Tak, Em – potwierdza Ronnie. – Wujek Pat.
– Pap! Pap! Pap!
Wszyscy się śmiejemy, ale wtedy dobiega mnie
skandowanie pięćdziesięciu Hindusów:
– Baskett! Baskett! Baskett!
– Lepiej biegnij się przywitać ze swoimi hałaśliwymi
kibicami fanami – mówi Ronnie, przedzieram się więc
korytarzem między rzędami do morza koszulek drużyny
Orłów. Inni widzowie, których nie znam, klepią mnie po
plecach i gratulują mi, kiedy się między nimi przeciskam.
– Byłeś fantastyczny – mówi mama w sposób, który
zdradza, że zaskoczyły ją moje umiejętności, po czym mnie
przytula. – Jestem z ciebie taka dumna.
Odwzajemniam jej uścisk i pytam:
– Tata też jest?
– To nie ma znaczenia – mówi Jakie. – Masz
sześćdziesięciu chłopa, którzy czekają, żeby zabrać cię na
najlepszego grilla na parkingu w twoim życiu.
– Mam nadzieję, że nie planowałeś się dziś wyspać –
mówi do mnie Caitlin.
– Gotowy zakończyć klątwę Pata? – pyta mnie Cliff.
– Co?
– Orły nie wygrały, od kiedy przestałeś ich oglądać.
Dziś wieczorem podejmiemy drastyczne środki, by zdjąć tę
klątwę – mów Scott. – Będziemy spać w autobusie Ataku
Azjatów przed parkingiem przy arenie Wachovia. Namiot
rozbijemy o świcie.
– Ashwini jeździ po okolicy, czekając na nas – mówi
Cliff. – Gotowy?
Jestem wstrząśnięty tymi wiadomościami, zwłaszcza że
dopiero co skończyłem fantastyczny występ i liczyłem, że
będę się mógł cieszyć moim osiągnięciem dłużej niż dziesięć
minut.
– Nie mam żadnych ubrań.
Moja mama wyciąga moją koszulkę Basketta z małej
podróżnej torby, której wcześniej nie zauważyłem, i mówi:
– Masz tu wszystko, czego ci trzeba.
– A leki?
Cliff podnosi foliową torebkę, w której znajdują się
moje pastylki.
Zanim cokolwiek powiem lub zrobię, Atak Azjatów
zaczyna coraz głośniej skandować:
– Baskett! Baskett! Baskett!
Grubi faceci podnoszą mnie i nad głowami wynoszą
z audytorium i przez drzwi hotelu, po drodze mijając fontannę
pełną rybek, wprost na ulice Filadelfii. Nagle jestem
w autobusie Ataku Azjatów, piję piwo i śpiewam: „W górę
Orły, w górę! Śpiewamy zgodnym chórem…”.
W południowej części miasta zatrzymujemy się
„U Pata” na filadelfijski stek z serem w bułce, co trochę trwa,
bo jest nas sześćdziesięciu, a nikt by się nie ośmielił pójść
obok do knajpy „Geno’s Steaks”, którą oficjalnie uznaje się za
gorszą. Potem docieramy do Wachovia Center, parkujemy tuż
pod bramą, żebyśmy byli pierwszym pojazdem, który rano
wjedzie na parking, co zagwarantuje nam zajęcie szczęśliwego
miejsca. Pijemy, śpiewamy, rzucamy piłką i biegamy po
betonie. Rozwijamy sztuczną murawę i gramy w kubb pod
ulicznymi latarniami i choć wypiłem dopiero dwa, najwyżej
trzy piwa, zaczynam wszystkim mówić, że ich kocham, bo
przyszli na mój występ taneczny i mówię im też, że jest mi
przykro, że opuściłem drużynę w połowie sezonu, ale że to
było w słusznej sprawie, ale nie mogę powiedzieć dlaczego –
i wtedy siadam na fotelu autobusie. Po – jak mi się wydaje
chwili – budzi mnie Cliff, mówiąc, że zapomniałem
o wieczornych lekach.
Kiedy budzę się następnego ranka, moja głowa
spoczywa na ramieniu Jake’a i cieszy mnie, że jestem tak
blisko mojego brata, który nadal śpi. Po cichu wstaję
i rozglądam się wokół. Dociera do mnie, że wszyscy – Scott
i grubi faceci, Cliff i około pięćdziesięciu członków Ataku
Azjatów – śpią w autobusie. Na każdym siedzeniu siedzi
dwóch lub trzech mężczyzn, którzy opierają głowy na
ramionach kolegów. Bracia z różnych matek.
Na palcach idę na przód autobusu, mijając Ashwiniego,
który śpi z otwartymi ustami na siedzeniu kierowcy.
Kiedy jestem na zewnątrz na małym pasie trawy
pomiędzy ulicą a chodnikiem, zaczynam ten sam zestaw
pompek i brzuszków, który robiłem w niedobrym miejscu,
kiedy nie miałem dostępu do ciężarków, rowerka
treningowego i przyrządu Stomach Master 6000.
Po około godzinie wychodzi słońce.
Kiedy kończę ostatnie brzuszki, czuję, że spaliłem
wczorajszy stek w bułce i piwo, ale nie mogę się powstrzymać
przed małą przebieżką, więc biegnę parę kilometrów. Kiedy
wracam, moi przyjaciele nadal śpią.
Stoję przy Ashwinim, patrzę, jak moje chłopaki
pochrapują, i jestem szczęśliwy, że mam tylu przyjaciół. Cały
autobus.
Zdaję sobie sprawę, że opuściłem Plazę, nie żegnając się
z Tiffany, i czuję się źle z tego powodu, choć powiedziała, że
po takim występie mogę robić, co chcę. Nie mogę się też
doczekać, kiedy wreszcie napiszę mój pierwszy list do Nikki.
Teraz jednak muszę się skupić na meczu Orłów i wiem
doskonale, że tylko zwycięstwo drużyny może teraz naprawić
sprawy z moim ojcem, zaczynam więc robić sobie nadzieję
i nawet odmawiam krótką modlitwę do Boga, który jak
podejrzewam, był wczoraj pod wrażeniem mojego tańca, więc
może da mi dziś fory. Patrząc na te wszystkie śpiące twarze,
zdaję sobie sprawę, że tęskniłem za moimi odzianymi
w zielone koszulki braćmi, i zaczynam się cieszyć na ten
dzień.
[4] Tekst piosenki pochodzi z utworu Bonnie Tyler,
Total Eclipse of the Heart.
List drugi – 15 listopada 2006 roku
Drogi Pacie,
po pierwsze chciałabym powiedzieć, że miło mi, iż się
odezwałeś. Minęło tyle czasu i było to dla mnie dziwne. Kiedy
przez tyle lat jest się czyjąś żoną, a potem nie widzi się tej
osoby niemal tyle samo czasu, to jest to dziwne, prawda? Nie
wiem, jak to wytłumaczyć, zwłaszcza że nasze małżeństwo
zakończyło się tak gwałtownie i w atmosferze skandalu. Nie
mieliśmy okazji porozmawiać o tym wszystkim w cztery oczy
jak cywilizowani ludzie. Z tego powodu czasem tracę pewność,
czy te lata bez Ciebie naprawdę minęły, czy może to po prostu
krótka rozłąka, która strasznie się ciągnie. To trochę jak
z samotną jazdą samochodem, która trwa całą noc, ale wydaje
się ciągnąć przez lata. Widzisz przerywane białe linie, które
śmigają sto dziesięć kilometrów na godzinę, Twoje oczy się
przymykają, a umysł odpływa gdzieś w stronę wspomnień
z całego życia – przyszłości i przeszłości, wspomnień
z dzieciństwa, a nawet myśli o własnej śmierci – aż liczby na
prędkościomierzu przestają cokolwiek znaczyć. I wtedy wstaje
słońce i docierasz do celu, miniona podróż przestaje być
rzeczywista, bo to surrealne uczucie zniknęło, a czas znów
nabrał znaczenia.
Nawiązanie z Tobą kontaktu to jak dotarcie do celu na
końcu długiej podróży i uświadomienie sobie, że trafiłam
w niewłaściwe miejsce – że w dziwny sposób dotarłam do
swojej przeszłości, do portu, w którym rozpoczyna się podróż,
a nie tam, gdzie miała się zakończyć. Ale przynajmniej mogę
Ci to w końcu powiedzieć, a jest to dla mnie bardzo ważne.
Być może brzmi to głupio, ale mam nadzieję, że wiesz, co mam
na myśli. Część mojego życia, którą kiedyś wypełniałeś, odkąd
trafiłeś do ośrodka, stała się jak uciekająca przerywana linia.
Mam nadzieję, że ta wymiana listów pozwoli nam zamknąć
pewien rozdział, bo niedługo wrócę tam, gdzie byłam, zanim
skontaktowała się ze mną Tiffany, i będziemy dla siebie tylko
wspomnieniami.
Aż trudno uwierzyć, ile miałeś mi do powiedzenia.
Kiedy Tiffany powiedziała mi, że piszesz do mnie list, nie
spodziewałam się, że dasz jej dwieście skserowanych stron
swojego pamiętnika. Jak można przypuszczać, Tiffany nie
mogła przeczytać mi go przez telefon, bo zajęłoby to godziny.
Przeczytała mi Twoją wprowadzającą notatkę
i zrelacjonowała mi resztę, często cytując fragmenty Twoich
zapisków. Musisz wiedzieć, że włożyła dużo pracy w to, by
przeczytać całość i wybrać części, które według niej
powinnam usłyszeć. Ze względu na Tiffany, proszę Cię,
ogranicz swoje listy do pięciu stron – jeśli będzie kolejny list –
jako że przeczytanie pięciu stron zajmuje trochę czasu
i Tiffany musi też zanotować to, co przeczytam jej przez
telefon, co już jest z jej strony dużą przysługą. (To naprawdę
życzliwa dziewczyna, nie sądzisz? Masz szczęście, że pojawiła
się w Twoim życiu). Może to nauczycielka angielskiego, która
we mnie tkwi, ale uważam, że limit stron będzie najlepszym
rozwiązaniem. Nie bierz tego do siebie, ale postawmy na
zwięzłość, dobrze?
Moje gratulacje z okazji Waszego występu! Tiffany
mówiła, że Twój taniec był idealny. Jestem z Ciebie taka
dumna! Trudno mi sobie wyobrazić Ciebie w tańcu. Z tego, co
mówiła Tiffany, Wasz pokaz musiał robić wrażenie. Cieszę się,
że próbujesz nowych rzeczy. To bardzo dobrze. Zawsze
żałowałam, że ze mną nie tańczyłeś zbyt często.
W liceum Jeffersona życie płynie tak beznadziejnie, że to
aż niewiarygodne. Komitet rodzicielski wymógł na nas
prowadzenie dzienników online i teraz rodzice mają dostęp do
ocen swoich dzieci dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Przestałbyś lubić swoją pracę z powodu tej zmiany. Jedyne, co
muszą zrobić rodzice, to włączyć komputer, wejść na stronę
liceum, wprowadzić login i hasło i wtedy mogą zobaczyć, czy
ich pociecha oddała na czas pracę domową lub czy dostała
kiepską ocenę z niezapowiedzianej kartkówki. Oczywiście
oznacza to też, że jeśli spóźnimy się z wpisywaniem ocen,
rodzice będą o tym wiedzieć, a co bardziej agresywni będą
dzwonić. Z tego powodu zwiększyła się liczba wywiadówek. Za
każdym razem, kiedy uczeń nie odda jednej pracy domowej,
rozdzwaniają się telefony. Nasze zespoły sportowe regularnie
przegrywają, trenerzy Ritchie i Malone tęsknią za Tobą
i możesz mi wierzyć, gdy powiem, że nie potrafili Cię zastąpić.
Dzieciom nie wychodzi to na dobre, kiedy nie dowodzi trener
Peoples. Życie nauczyciela nadal jest nerwowe i zwariowane,
i cieszę się, że podczas rekonwalescencji nie musisz się
mierzyć z tego typu stresem.
Przykro mi słyszeć, że Twój tata jest taki powściągliwy.
Wiem, jak bardzo Cię to kiedyś dotykało. I przykro mi też, że
Orły raz wygrywają, raz przerywają – ale przynajmniej
w zeszłym tygodniu pokonały Czerwonoskórych, a to dobrze,
prawda? I karnety na cały sezon razem z Jakiem? Musisz być
w siódmym niebie.
Myślę, że będzie najlepiej, jeśli Ci powiem od razu, że
ponownie wyszłam za mąż. Nie będę Ci o tym opowiadać ze
szczegółami, chyba że chcesz. Wiem, że ta wiadomość Cię
zaszokuje, zwłaszcza po tym, jak Tiffany przeczytała mi wiele
fragmentów, gdzie wyrażasz nadzieję, że uda nam się
uratować nasze małżeństwo. Musisz wiedzieć, że to
niemożliwe. Prawda jest taka, że miałam zamiar się z Tobą
rozwieść jeszcze przed wypadkiem, zanim znalazłeś się
w zakładzie psychiatrycznym. Nie byliśmy idealną parą. Nigdy
nie było Cię w domu. I nie oszukujmy się – seks był do bani.
Z tego powodu Cię zdradzałam, co być może pamiętasz, być
może nie. Nie próbuję Cię skrzywdzić, Pat – daleko mi do
tego. Nie jestem dumna z mojej niewierności. Żałuję, że Cię
zdradzałam. Nasze małżeństwo było jednak skończone, zanim
rozpoczął się mój romans. Z Twoją głową nie jest w porządku,
ale powiedziano mi, że zajmuje się Tobą jeden z najlepszych
terapeutów w South Jersey, leki działają i Twoja pamięć
niedługo wróci, a wtedy nie będziesz nawet chciał do mnie
pisać, a co dopiero próbować odbudować to, co wydaje Ci się,
że kiedyś nas łączyło.
Rozumiem, że moja bezpośrednia odpowiedź na Twój
bardzo długi i pełen uczuć list może Cię zdenerwować lub
zasmucić, i jeśli nie zechcesz już do mnie napisać, to
zrozumiem. Chciałam jednak być z Tobą szczera. Czy jest sens
teraz kłamać?
Twoja Nikki
PS To, że w końcu przeczytałeś wiele książek z mojej
listy lektur, zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Wielu uczniów
także narzekało na to, że powieści są zbyt przytłaczające.
Może Mark Twain? Przygody Hucka kończą się szczęśliwie.
Może ta powieść przypadnie Ci do gustu. Powiem Ci jednak to
samo, co mówię moim uczniom, kiedy narzekają na depresyjną
naturę amerykańskiej literatury: życie to nie jest kino
familijne. W prawdziwym życiu czasem zdarzają się złe
zakończenia, jak chociażby w przypadku naszego małżeństwa.
Literatura próbuje odzwierciedlać rzeczywistość, jednocześnie
pokazując nam, że ludzie mogą to wszystko znieść z godnością.
Mam wrażenie, że właśnie to robisz od powrotu do New
Jersey – przetrzymujesz wszystko z godnością, i chcę, żebyś
wiedział, że to podziwiam. Mam nadzieję, że uda Ci się zacząć
życie na nowo i że będzie ono satysfakcjonujące. Od czasu
naszego rozstania próbuję zrobić dokładnie to samo.
List trzeci – 18 listopada 2006 roku
Droga Nikki,
kiedy tylko przeczytałem Twój list, poprosiłem mamę,
żeby wypożyczyła mi Przygody Hucka z biblioteki publicznej
w Collingswood. Chętny, by przeczytać powieść ze
szczęśliwym zakończeniem, pochłonąłem ją za jednym
zamachem, co wymagało ode mnie rezygnacji ze snu przez
całą noc. Nie wiem, czy Tiffany czytała Ci fragmenty mojego
pamiętnika dotyczące mojego czarnoskórego przyjaciela
Danny’ego, ale przy tej książęce chyba wpadłby w szał,
ponieważ Twain używa słowa na „cz” chyba z dwieście razy.
Wiem o tym, ponieważ po przeczytaniu pierwszych kilku
rozdziałów wróciłem do początku i czytałem od nowa, bo
postanowiłem je policzyć. Za każdym razem, gdy Twain użył
słowa na „cz”, stawiałem znaczek na kartce papieru i kiedy
skończyłem książkę, tych znaczków było ponad dwieście!
Danny mówi, że tylko czarni mogą używać tego słowa, co jest
powszechnie znaną zasadą, więc jestem zaskoczony, że szkoła
dopuszcza tę powieść w programie nauczania.
Ale książka naprawdę mi się podobała. Chociaż Tom
Sawyer powinien od razu powiedzieć Jimowi, że jest wolny,
tak się cieszyłem z jego powodu na koniec, kiedy odzyskał
wolność. Poza tym to, jak Huck i Jim trzymali się razem
w trudnych chwilach, przypomina mi, jak Danny i Pat
wspierali się w niedobrym miejscu. Najbardziej uderzyło mnie
jednak to, jak Hucka męczyła myśl, że Bóg nie chce, żeby
pomagał Jimowi, bo ten jest niewolnikiem. Zdaję sobie
sprawę, że ludzie wyznawali wtedy inne wartości i że Kościół
i rząd pochwalały niewolnictwo, ale fragment, w którym Huck
mówi, że jeśli pomaganie w uwolnieniu Jima skazuje go na
piekło, to pójdzie do piekła, zrobił na mnie ogromne wrażenie.
Kiedy przeczytałem Twój list, długo płakałem. Wiem, że
byłem złym mężem, i nie gniewam się za to, że mnie
zdradzałaś, że mnie zostawiłaś, a nawet że ponownie wyszłaś
za mąż. Zasługujesz na to, żeby być szczęśliwa. A skoro jesteś
teraz mężatką, popełnilibyśmy grzech, gdybyśmy do siebie
wrócili, bo oznaczałoby to, że dopuszczamy się cudzołóstwa,
chociaż nadal myślę o Tobie jak o mojej żonie. Od tych myśli
kręci mi się w głowie, jakbym bez opamiętania obracał się
w kółko. Te myśli sprawiają, że chcę się walić pięścią w małą
białą bliznę nad brwią, która swędzi za każdym razem, kiedy
w głowie mam mętlik albo jestem za bardzo pobudzony.
Używając metafory… Odkąd pamiętam, jadę ciemną
autostradą, mijając niekończące się ciągłe i przerywane linie.
Wszystko jest tylko chwilowym przystankiem – rodzina, Orły,
taniec, moje treningi. Przez cały czas zmierzam w Twoją
stronę i pragnę tylko jednego – byśmy byli razem. I teraz
w końcu zdaję sobie sprawę, że próbuję uwieść zamężną
kobietę, a przecież wiem, że to grzech. Myślę jednak że nie
rozumiesz, jak ciężko pracowałem na to szczęśliwe
zakończenie. Jestem w świetnej formie fizycznej i ćwiczę bycie
miłym, a nie stawianie na swoim. Nie jestem mężczyzną, który
był Twoim mężem przez te wszystkie samotne lata. Jestem
lepszym człowiekiem. Człowiekiem, który zabierze Cię na
tańce i całkowicie zrezygnuje ze sportu – trenerstwa i Orłów –
gdyby to miało Cię uszczęśliwić. Sumienie mówi mi, że nie
powinienem pielęgnować w sobie tych uczuć, ale kiedy
poleciłaś mi przeczytać Twaina, pomyślałem, że może dajesz
mi znak. Huck myślał, że nie powinien pomagać Jimowi uciec,
ale podążył za głosem serca, uwolnił Jima i to doprowadziło
go do szczęśliwego zakończenia. Może więc w bardzo
zawoalowany sposób mówisz mi, że powinienem iść za głosem
serca? Z jakiego innego powodu zasugerowałabyś mi
Przygody Hucka?
Co więcej, kiedy byliśmy razem, nie zawsze było źle.
Być może końcówka była przygnębiająca, ale pamiętasz
początki? Pamiętasz studia? Pamiętasz, jak w środku nocy
pojechaliśmy do Massachusetts? To był piątek po egzaminach
i oglądaliśmy jakiś program o podróżach na PBS, bo wtedy
wydawało nam się, że będziemy dużo podróżować. Wszyscy
nasi przyjaciele pojechali do pubu na imprezę, ale my
zostaliśmy sami, żeby spędzić wieczór na kanapie przy pizzy
i winie. Oglądaliśmy program o obserwowaniu wielorybów
z wybrzeża wyspy Martha’s Vineyard i zapytałaś, czy robią
tam wino. Powiedziałem, że w Nowej Anglii czas wegetacji
jest za krótki, żeby wyhodować odpowiednie gatunki
winogron, ale Ty upierałaś się, że skoro wyspa nazywa się
Martha’s Vineyard, to musi tam być jakaś winiarnia.
Przekomarzaliśmy się zaciekle, śmialiśmy się i biliśmy –
i nagle znaleźliśmy się w moim starym taurusie w drodze na
północ.
Jestem przekonany, że nie spodziewałaś się wtedy, że
zawiozę Cię aż do Massachusetts bez ubrań na zmianę, bez
pasty i szczoteczki, ale wkrótce przejechaliśmy przez most
Tappan Zee, Ty się uśmiechałaś, a ja trzymałem Cię za rękę.
Nigdy nie dojechaliśmy na wyspę, ale spędziliśmy
szalony weekend w tanim motelu niedaleko Cape Cod.
Pamiętasz spacer po plaży w marcu? Jak kochaliśmy się
w motelowym pokoju cuchnącym palonymi tam od
dziesięcioleci papierosami? Pamiętasz, jak z materaca zdawał
się wydobywać dym, kiedy po nim skakaliśmy? Homar na
obiad – słono za niego zapłaciliśmy w tej tandetnej restauracji
U kapitana Boba, gdzie kelnerki nosiły opaski na oko?
Zawsze mówiliśmy, że wrócimy do Massachusetts,
wsiądziemy na prom i sprawdzimy, czy na Martha’s Vineyard
są jakieś winiarnie. Dlaczego tego wtedy nie zrobiliśmy?
Pewnie dlatego, że mieliśmy zajęcia w poniedziałek rano.
Żałuję jednak, że nie wsiedliśmy na prom, kiedy mieliśmy na
to szansę. Co takiego mogłoby się zdarzyć? Ominęłyby nas
zajęcia. Teraz wydaje mi się takie niemądre, że przejechaliśmy
całą drogę do Cape Cod z zamiarem udania się promem na
Martha’s Vineyard tylko po to, by spędzić weekend w tanim
motelu na lądzie.
Próbuję przez to powiedzieć, że może nadal jest szansa,
byśmy popłynęli promem, Nikki. Może nie jest za późno?
Wiem, że to wszystko jest teraz bardzo skomplikowane.
Musi być jednak powód, dla którego znów nawiązaliśmy
kontakt. Musi istnieć jakiś powód, dla którego straciłem
pamięć i wypełniła mnie bezwzględna konieczność, by nad
sobą pracować. Musi istnieć powód, skoro Tiffany
zorganizowała tę wymianę listów. Jedyne, o co proszę, to
żebyś nie rezygnowała z myśli, że może kiedyś się zejdziemy,
jeśli będziemy się wciąż kontaktować przez nasza łączniczkę.
Cliff, mój terapeuta, mówi, że jestem przygotowany na
przełom, i czuję, że dzięki lekom ustabilizowałem swoją
skłonność do przemocy. Wiem, że w swoich dziennikach na
początku często pisałem o wypluwaniu leków, kiedy wróciłem
do domu, ale teraz biorę wszystkie pastylki i czuję, jak
stabilizuje się mój stan psychiczny. Każdego dnia mam
wrażenie, że zbliżam się do odzyskania wspomnień o naszym
końcu. I bez względu na to, co sobie przypomnę – bez względu
na to, co się między nami stało – to, co do Ciebie czuję, się nie
zmieni. Mieszkasz z innym mężczyzną, powtórnie wyszłaś za
mąż – co może być gorszego? Nadal Cię kocham. Zawsze będę
Cię kochał i dopiero teraz jestem gotów udowodnić Ci tę
miłość.
Mam nadzieję, że ten list był wystarczająco zwięzły, bo
bardzo się starałem, żeby nie przekroczył pięciu stron, i udało
mi się. Tak bardzo za Tobą tęsknię, Nikki. Za każdym piegiem
na Twojej twarzy.
Kocham Cię
Pat, Twój słodki ogier
(Pamiętasz to z naszego weselnego filmu?)
List czwarty – 29 listopada 2006 roku
Drogi Pacie,
Tiffany mówi mi, że jesteś szczery i po tym, co mi
powiedziała o Twoim nowym usposobieniu, wydaje się, że
jesteś zupełnie odmienionym człowiekiem. Bez względu na to,
czy to rezultat wypadku, terapii, leków czy czystej siły woli –
należy Ci gratulować, bo to nie lada wyczyn.
Na początek wyjaśnię, że poleciłam Ci Przygody Hucka
tylko dla przyjemności czytania. Nie miałam zamiaru wysyłać
żadnych ukrytych komunikatów. Opierając się na tym, co
napisałeś i co powiedziała mi Tiffany, sugeruję, żebyś
przeczytał Buszującego w zbożu. To o młodym chłopaku,
który ma na imię Holden i jest mu trudno pogodzić się
z rzeczywistością. Holden do końca życia chce pozostać
w świecie dzieciństwa, co czyni z niego pięknego
i interesującego bohatera, który ma jednak problem ze
znalezieniem sobie miejsca w prawdziwym świecie. Odnoszę
wrażenie, że było Ci trudno poradzić sobie z rzeczywistością.
Część mnie ogromnie się cieszy ze zmian, które poczyniłeś, bo
Twoje listy naprawdę pokazują lepszą wersję Ciebie.
Równocześnie martwię się, że światopogląd, który sobie
stworzyłeś, jest bardzo kruchy – może to z jego powodu przez
tyle lat tkwiłeś w zakładzie psychiatrycznym i od miesięcy
siedzisz w piwnicy. W pewnym momencie będziesz musiał ją
opuścić, Pat. Znajdziesz sobie pracę i znowu zaczniesz
zarabiać pieniądze, i wtedy może przestaniesz być osobą,
którą pozostawałeś przez ostatnie kilka miesięcy.
Oczywiście, pamiętam Massachusetts. Byliśmy wtedy
młodzi, a te wspomnienia są takie piękne. Zostaną ze mną na
zawsze. Ale BYLIŚMY JESZCZE DZIEĆMI, Pat. To było
ponad dziesięć lat temu. Już nie jestem kobietą, która
nocowałaby w tanim motelu. Może znów stałeś się mężczyzną,
który porwałby ukochaną do Martha’s Vineyard. Może
przechodzisz teraz przez coś na kształt drugiego dzieciństwa.
Nie wiem. Wiem za to, że nie doświadczysz drugiego
dzieciństwa ze mną. Nie jestem dzieckiem. Jestem dorosłą
kobietą, która bardzo kocha swojego męża. Kiedy
zdecydowałam się napisać do Ciebie, nie zrobiłam tego, aby
dać Ci drugą szansę. Nie miałam zamiaru pozwolić Ci
ponownie wkroczyć w moje życie. Chciałam jedynie umożliwić
Ci pożegnanie, rozwiązać dawne sprawy. Chcę, byśmy mieli
jasność w tej kwestii.
Nikki
List piąty – 3 grudnia 2006 roku
Droga Nikki,
w wieczór po tym, jak Tytani z Tennessee zniszczyli Orły
na ich własnym boisku, a Donovan McNabb zerwał sobie
przednie więzadło, kończąc swój sezon, a może nawet i całą
karierę – Andre Waters śmiertelnie się postrzelił. Zdaję sobie
sprawę, że Cię to nie obchodzi, ale Waters był jednym z moich
ulubionych zawodników, kiedy chodziłem do szkoły. Był
istotnym zawodnikiem Orłów. Ludzie mówili na niego Wredny
Waters, bo cały czas dostawał kary za nieczyste uderzenia.
Kiedy byłem dzieckiem, Waters był dla mnie jak Bóg. Jake
mówi, że Waters prawdopodobnie zabił się po obejrzeniu
marnej gry Orłów w starciu z Tytanami, co wcale nie jest
zabawne. Mój ojciec do nikogo się nie odzywa, bo jest przejęty
kontuzją McNabba, która prawdopodobnie zniszczy szanse
Orłów na decydujący mecz. Mój nowy ulubiony zawodnik
Hank Baskett nie dostaje zbyt wielu podań, ale udało mu się
przynajmniej podać podczas głupiej, podstępnej gry
z Indianapolis w zeszły weekend, którą Orły przegrały. No
i oczywiście był jeszcze Twój list.
Tak sobie myślę, że nastąpiła ta część filmu, w której
wydaje się, że nic się nie uda. Muszę sobie przypominać, że
wszyscy bohaterowie przechodzą przez tego typu ponury
moment, zanim czeka ich szczęśliwe zakończenie.
Ciężko mi było czekać dwa tygodnie na Twoją
odpowiedź. Twój list bardzo mnie zasmucił i przez ostatnią
dobę napisałem moją odpowiedź przynajmniej sto razy.
Nie wiem, czy Tiffany przeczytała Ci fragment mojego
dziennika, w którym opisywałem gabinet swojego terapeuty,
w każdym razie są tam dwa rozkładane fotele – jeden czarny
i jeden brązowy. Mój terapeuta pozwala swoim pacjentom
wybierać, w którym fotelu chcą siedzieć, żeby sprawdzić,
w jakim są nastroju. Ostatnio wybieram czarny.
Przeczytałem Cliffowi (tak ma na imię) niektóre części
Twojego listu. Nie wie o zaangażowaniu Tiffany, bo obiecałem
jej, że nikomu nie powiem, na co się zgodziła. Kiedy Cliff
zapytał, jak mi się udało nawiązać z Tobą kontakt, odmówiłem
odpowiedzi. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, że
odczytałem Twoje słowa. Zabawne, ale Cliff bez przerwy
sugeruje, że powinienem spróbować związać się z Tiffany.
I wiem, że Tiffany czyta Ci ten list, więc sytuacja może się
zrobić niezręczna, ale Tiffany po prostu będzie musiała to
przełknąć, bo tego właśnie wymaga bycie łącznikiem. Ja
przecież dobrze zatańczyłem, więc dotrzymałem warunków
naszej umowy.
Cliff mówi, że w tym momencie Tiffany i ja mamy wiele
wspólnego, a my bardzo mało, bo jesteśmy w zupełnie innych
miejscach. Myślałem, że chodzi mu o to, że Ty jesteś
w Maryland, a ja w New Jersey, ale – jak się okazuje – chodzi
o to, że ja nadal muszę walczyć o odzyskanie swojego zdrowia
psychicznego, a Ty nie. Zapytałem Cliffa, dlaczego uważa, że
powinienem angażować się w związek z kimś, kto jest tak samo
niestabilny jak ja, na co odparł, że nie możesz mnie wspierać
tak, jak tego potrzebuję, i dlatego nasze małżeństwo nie
przetrwało. Kiedy Cliff to powiedział, bardzo się na niego
zezłościłem, zwłaszcza że rozpad naszego małżeństwa to moja
wina. On zaczął się jednak upierać, że przyczyniłaś się do
tego, kim się stałem, dając mi przyzwolenie na moje
zachowanie – nigdy nie przywołałaś mnie do porządku
i pozwalałaś, żebym Cię emocjonalnie ranił przez tak długi
czas. Mówi, że Tiffany mi na to nie pozwoli i że nasza przyjaźń
opiera się na wspólnej potrzebie i zaangażowaniu w pracę nad
sobą przez aktywność fizyczną i taniec.
Tiffany i ja jesteśmy świetnymi przyjaciółmi i doceniam
wszystko, co na dla mnie robi. Ale ona nie jest Tobą. Nadal
Cię kocham, Nikki. A nie można kontrolować ani zmienić
prawdziwej miłości.
Mama wypożyczyła mi Buszującego w zbożu
z biblioteki publicznej w Collinswood. Bardzo polubiłem
Holdena Caulfielda i miałem dla niego wiele sympatii, bo
naprawdę miły z niego gość. Zawsze chciał zrobić to, co
najlepsze dla swojej siostry Phoebe, ale ciągle mu się nie
udawało, jak wtedy gdy kupił jej płytę i złamał ją, zanim
zdążył wręczyć swój prezent. Podobało mi się też, że martwił
się o kaczki w Nowym Jorku zimą. Co się z nimi dzieje?
Jednak mój ulubiony fragment to zakończenie, kiedy Holden
zabiera siostrę na karuzelę, a ona, jadąc na koniku, próbuje
dotknąć złotego pierścienia w centrum karuzeli. Holden mówi:
„trochę się bałem, żeby nie spadła z tego cholernego rumaka,
ale nie mówiłem ani nie robiłem nic. Trzeba znać dzieci. Jeżeli
chcą schwycić złoty pierścień, nie wolno im się sprzeciwiać
ani robić uwag. Spadną, to spadną, ale najgorzej byłoby coś
wtedy do nich zagadywać”[5]. Kiedy to przeczytałem, zacząłem
myśleć o tym, co napisałaś o drugim dzieciństwie i że pewnego
dnia będę musiał „wyjść z piwnicy”. I wtedy pomyślałem, że
praca nad sobą i nauka tańca z Tiffany były jak sięganie po
złoty pierścień, czyli Ciebie. Nikki, jesteś moim złotym
pierścieniem. Może spadnę z tej głupiej karuzeli, ale muszę po
Ciebie sięgnąć, prawda?
Chcę się z Tobą zobaczyć. Chcę z tobą porozmawiać
twarzą w twarz. Tylko raz. Potem, jeśli nie będziesz chciała
mnie już więcej widzieć, jakoś się z tym pogodzę. Daj mi tylko
jedną szansę, żeby Ci pokazać, jak bardzo się zmieniłem.
Jedną jedyną szansę. Jedno spotkanie twarzą w twarz. Proszę.
Kocham Cię
Pat
[5] Jerome David Salinger, Buszujący w zbożu, przeł.
Maria Skibniewska, Warszawa 1996, s. 228.
List szósty – 13 grudnia 2006 roku
Drogi Pacie,
przykro mi, że Twój bohater z dzieciństwa popełnił
samobójstwo. Przykro mi, że McNabb odniósł kontuzję. Ale
w szczególności przykro mi słyszeć, że w dalszym ciągu relacje
Twojego ojca z rodziną są zależne od wyników meczów.
Twojej mamie musi być bardzo ciężko.
Decyzja, by ujawnić opinię Twojego terapeuty
dotyczącą Tiffany, wywołała niezręczną ciszę przez telefon. To
jasne, że Tiffany na Tobie zależy, dlatego podjęła się
prowadzenia tej wymiany listów. Mam nadzieję, że nie
narazisz jej na nieprzyjemne sankcje prawne – najlepiej
zaprzestań dyskusji na ten temat z terapeutą lub kimkolwiek
innym. Zdajesz sobie sprawę, że pokazując Cliffowi moje listy,
sprawiłeś, że znalazłam się w sytuacji dość ryzykownej
z prawnego punktu widzenia? Mam zakaz zbliżania się,
pamiętasz? To będzie mój ostatni list. Przepraszam.
Co do Holdena Caulfielda i złotego pierścienia, którego
próbuje dotknąć Phoebe pod koniec powieści, to proszę, nie
myśl o mnie jak o złotym pierścieniu. Jestem Twoją byłą żoną.
Dobrze Ci życzę, ale Twój terapeuta miał rację, mówiąc, że do
siebie nie pasujemy. Mam jedynie nadzieję, że pewnego dnia,
kiedy ustabilizujesz swoje zdrowie psychiczne, znajdziesz
pocieszenie w tym, że po tym wszystkim, co się zdarzyło,
wyciągnęłam do Ciebie dłoń. Życzę Ci wszystkiego dobrego,
Pat.
Żegnaj
Nikki
List siódmy – 14 grudnia 2006 roku
Droga Nikki,
z całego serca wierzę w szczęśliwe zakończenia. Zbyt
ciężko pracowałem nad sobą, żebym miał się teraz tak po
prostu poddać i zrezygnować ze swojego filmu. Pamiętasz,
gdzie poprosiłem Cię o rękę? Spotkajmy się tam w Boże
Narodzenie o zachodzie słońca. To jedyna rzecz, o jaką Cię
proszę. Mam wrażenie, że jesteś mi winna tę ostatnią
przysługę. Proszę.
Kocham Cię
Pat
Kwadrat w mojej dłoni
Ojciec wzbrania się pójść z mamą, więc zakładam nowy
garnitur, który kupiła mi w tym miesiącu, i towarzyszę jej na
mszy przy świecach w kościele Świętego Józefa. Wieczór jest
mroźny, ale idziemy kilka przecznic i wkrótce wchodzimy
do tej samej świątyni, w której byłem bierzmowany wiele lat
temu. Rzędy czerwonych i białych gwiazd betlejemskich stoją
wzdłuż ołtarza, a na końcach rzędów ław zawsze w Wigilię
znajdują się świeczniki na wysokich żeliwnych nogach.
W blasku świec kamienny budynek wygląda jeszcze bardziej
zabytkowo – wręcz średniowiecznie. Siedząc w jednej
z ławek, przypominam sobie czasy, kiedy byliśmy z Jakiem
mali. Przychodziliśmy na mszę tacy podekscytowani
nadchodzącym dniem, już gotowi rozdzierać opakowania
naszych prezentów. Jednak dziś wieczorem jesteśmy tylko
mama i ja, bo Jake i Caitlin spędzają Wigilię w Nowym Jorku
u jej rodziców, a tata siedzi w domu z piwem.
Po kilku ogłoszeniach i bożonarodzeniowych pieśniach
ksiądz mówi o gwiazdach, aniołach, żłóbku, osiołkach
i cudach, a ja gdzieś w połowie tej opowieści zaczynam się
modlić.
Drogi Boże, wiem, że trzeba by cudu, żeby Nikki
pojawiła się jutro tam, gdzie się zaręczyliśmy, ale na szczęście
dla mnie obaj w nie wierzymy. Siedzę tutaj i zastanawiam się,
czy to prawda, skoro jesteś wszechmogący i wszystko
potrafisz. Technicznie rzecz ujmując, sprawienie, by Nikki
jutro zjawiła się w tamtym miejscu albo umieszczenie małego
Jezuska w łonie Maryi Dziewicy nie jest dla Ciebie bardziej
skomplikowane niż obejrzenie meczu Orłów, co było dość
proste i dla mnie, kiedy okazało się, że rezerwowy
rozgrywający Jeff Garcia jest nie do pokonania. To trochę
zabawne, kiedy teraz o tym myślę. Jeśli stworzyłeś świat
zaledwie w tydzień, wysłanie Syna z misją musiało być dla
Ciebie jak bułka z masłem. A mimo to nadal bardzo się cieszę,
że postanowiłeś poświęcić czas na to, by zesłać nam Jezusa,
który nauczył nas o cudach. Świadomość, że cuda się
zdarzają, wielu ludziom daje siłę do życia. Nie muszę Ci
mówić, że dość ciężko pracowałem nad sobą, odkąd
rozpoczęła się rozłąka. Właściwie chcę Ci podziękować za to,
że wywróciłeś moje życie do góry nogami, bo gdybym nie
wylądował w niedobrym miejscu, nigdy nie poświęciłbym
czasu, by popracować nad swoim charakterem, nie poznałbym
też Cliffa i Tiffany, a wiem, że to wszystko zdarzyło się nie bez
powodu. Ufam, że realizuje się tu jakiś boski plan, i dlatego
wierzę, że dopilnujesz, by Nikki jutro przyszła. Dziękuję Ci
z wyprzedzeniem za to, że pomagasz mi odzyskać moją żonę.
Nie mogę się już doczekać nadchodzących lat, kiedy będę
mógł traktować Nikki tak, jak na to zasługuje kobieta.
Dodatkowo, jeśli to nie za duży kłopot, pozwól Orłom wygrać
w Boże Narodzenie, bo wygrana z Kowbojami zagwarantuje
drużynie pierwsze miejsce i wtedy tata być może będzie miał
lepszy humor i odezwie się do mamy i do mnie. To dziwne, ale
nawet kiedy Orły są w rozgrywkach play-off, ojciec zachowuje
się jak Grinch i psuje święta, przez co mama chodzi smutna.
Kilka razy przyłapałem ją, jak płakała, ale pewnie już o tym
wiesz, skoro jesteś wszechwiedzący. Kocham Cię, Boże.
Żegnam się w chwili, gdy ksiądz kończy kazanie,
a ludzie zapalają od siebie świece oraz śpiewają Cichą noc.
Mama nachyla się nieco w moją stronę, więc obejmuję ją
ramieniem i lekko przytulam.
– Mój kochany syn – mówi bezgłośnie, spowita
światłem świec, po czym oboje przyłączamy się do śpiewu.
Kiedy wracamy do domu, tata już śpi. Mama nalewa
nam ajerkoniaku, włącza światełka i pijemy razem w blasku
choinki. Mama opowiada o ozdobach, które zrobiliśmy
z Jakiem jako dzieci. Pokazuje mi pomalowane szyszki, małe
ramki z naszymi zdjęciami ze szkoły podstawowej zrobione
z patyczków po lodach i renifery ze spinaczy i drucików
kreatywnych. „Pamiętasz, jak zrobiłeś to na takich, a takich
zajęciach?”, powtarza, a ja za każdym razem kiwam głową,
choć nie pamiętam, żebym zrobił którąkolwiek z tych ozdób.
To ciekawe, że mama pamięta wszystko o Jake’u i o mnie.
Myśląc o tym, jakimś cudem uzmysławiam sobie, że Nikki –
bez względu na to, jak bardzo się poprawię – nigdy nie
obdarzy mnie większą miłością i to właśnie tak bardzo kocham
w mojej mamie.
Kiedy dopijamy ostatnie łyki ajerkoniaku, rozlega się
dzwonek do drzwi.
– Kto to może być? – pyta mama teatralnym tonem,
sugerując, że doskonale wie, kto jest za drzwiami.
Zaczynam się ekscytować, bo myślę, że to może być
Nikki, a mama zaplanowała najlepszy na świecie prezent
świąteczny. Kiedy jednak otwieram drzwi, widzę, że to tylko
Ronnie, Veronica, Tiffany i mała Emily. Wszyscy rześkim
krokiem wchodzą do przedpokoju i zaczynają śpiewać wesołą
kolędę. Po pierwszych kilku wersach Tiffany milknie, ale
Ronnie i Veronica dalej śpiewają na całe gardło, a moja mama
wprost rozpływa się w uśmiechach. Mała Emily jest tak
opatulona, że wygląda jak Eskimos, ale śpiew jej rodziców
sprawia, że ma zadowoloną minkę. Widzę nawet choinkowe
lampki, które odbijają się w jej ciemnych oczkach.
Rozśpiewana rodzina Ronniego wygląda na szczęśliwą
i zazdroszczę tego mojemu przyjacielowi.
Tiffany wpatruje się w podłogę, ale znów włącza się do
śpiewania, gdy zaczyna się refren.
Na koniec, Ronnie przeciąga ostatnią nutę, a mama
klaszcze zapamiętale, po czym wszyscy siadamy przy choince
i znów pijemy ajerkoniak.
– Może dasz swoim przyjaciołom prezenty? – sugeruje
mama.
Przez kilka ostatnich tygodni mama kilka razy zabrała
mnie na zakupy i wybraliśmy prezenty dla tych, którzy
pomagali mi wydobrzeć. Mama mówi, że należy doceniać
wyjątkowych ludzi wokół siebie, a już szczególnie w święta.
Cliffowi bardzo się spodobała plansza do darta z logo Orłów
i okazuje się, że zarówno Veronice, jak i Tiffany przypadły do
gustu perfumy, które im kupiłem. Dzięki Bogu, bo
powąchałem chyba wszystkie butelki w galerii handlowej.
Ronnie cieszy się ze skórzanej oficjalnej ligowej futbolówki,
którą mu kupiłem – teraz będzie mógł pracować nad swoimi
rzutami, a mała Emily przytula pluszowego orzełka
w drużynowej koszulce i zaczyna nawet gryźć jego żółty
dziób, kiedy tylko pozbywa się opakowania.
Ze względu na mamę mam nadzieję, że ojciec zejdzie na
dół i się do nas przyłączy, ale nic z tego.
– My też mamy coś dla ciebie – mówi Ronnie. – Chodź,
Em. Damy wujkowi prezent. – Podaje Emily pudełko, które
jest dla niej za ciężkie, mimo że dziewczynka już całkiem
nieźle chodzi, więc oboje przynoszą mi pakunek.
– Maś, Pap! – mówi Emily i bierze się do zdzierania
ozdobnego papieru.
– Chcesz mi pomóc? – pytam, na co Emily pozbywa się
reszty opakowania, podczas gdy wszyscy się jej przyglądają.
Kiedy Emily kończy, otwieram pudełko i nurkuję dłonią
w styropianowych piankach, aż znajduję coś na kształt
tabliczki. Wyciągam to spomiędzy styropianowego
wypełnienia i widzę, że to oprawione zdjęcie Hanka Basketta.
Stoi w polu punktowym z piłką w dłoni.
– Zrobiono je podczas meczu z Dallas – mówi Ronnie.
– Przeczytaj, co jest napisane na zdjęciu – mówi
Veronica.
Dla Pata.
Jesteś na drodze do zwycięstwa!
Hank Baskett, numer 84
– To jest najlepszy prezent, jaki w życiu dostałem! Jak
wam się udało zdobyć podpis Basketta?
– Kuzyn Veroniki jest fryzjerem – tłumaczy Ronnie –
i jeden z jego klientów pracuje w dziale promocji Orłów, więc
tylko wykorzystaliśmy parę znajomości. Vinnie powiedział, że
to była pierwsza prośba o autograf Basketta, jaką dostał jego
znajomy i podobno Baskett był dość podekscytowany, że
poproszono właśnie o jego podpis, bo jego autografy nie są
bardzo chodliwe.
– Dzięki, Ronnie – mówię i ściskamy się po męsku,
otaczając jednym ramieniem.
– Wesołych świąt – mówi Ronnie, klepiąc mnie po
plecach.
– Cóż, nie chcę psuć imprezy, ale musimy
położyć Emily spać, zanim przyjdzie Mikołaj – mówi
Veronica.
Kiedy się ubierają, mama wkłada ich prezenty do
świątecznej torby z ozdobnymi uchami i dziękuje wszystkim
za przyjście, mówiąc:
– Nawet nie wiecie, ile to znaczy dla mnie i Pata.
Byliście dla nas tacy życzliwi. Dobrzy z was ludzie. Wszyscy.
Jesteście wspaniali. – Znów zaczyna płakać. – Przepraszam.
Dziękuję. Wesołych świąt. Nie zwracajcie na mnie uwagi.
Niech wam Bóg błogosławi.
Zanim wszyscy wyjdą, Tiffany łapie mnie za rękę
i całuje w policzek, mówiąc:
– Wesołych świąt, Pat.
Kiedy odsuwa swoją dłoń od mojej, czuję w niej coś
kwadratowego, ale spojrzenie Tiffany nakazuje milczenie,
więc wkładam kwadrat do kieszeni i żegnam się z rodziną
Ronniego.
Pomagam mamie posprzątać papier do pakowania
i puste kubeczki po ajerkoniaku, a potem zatrzymuje mnie pod
jemiołą w korytarzu. Pokazuje na nią palcem i uśmiecha się,
więc całuję mamę na dobranoc, a ona mnie przytula.
– Tak się cieszę, że cię teraz tutaj mam – mówi do mnie
mama, napina mięśnie rąk i przyciąga do siebie moją głowę
tak, że jej ramię wbija mi się w gardło i trudno mi oddychać.
W moim pokoju przy świetle elektrycznych
świątecznych świec, które mama postawiła w oknie na czas
świąt, rozkładam karteczkę, którą przekazała mi Tiffany.
List ósmy – 24 grudnia 2006 roku
Drogi Pacie,
nie przyjdę w Boże Narodzenie. Nie przyjdę już nigdy.
Pogódź się z tym. Zacznij od nowa. Tiffany i Twoja rodzina
pomogą Ci przez to przejść. Teraz naprawdę mówię żegnaj.
Nie będę już więcej pisać ani odbierać telefonów od Tiffany,
bo nie podoba mi się, jak na mnie krzyczy i przeklina, stając
w Twojej obronie. Nie próbuj się ze mną kontaktować. Zakaz
zbliżania nadal obowiązuje.
Nikki
Atak wydaje się nieunikniony
W bożonarodzeniowy poranek wstaję przed świtem
i zaczynam trening od podnoszenia ciężarów. Denerwuję się
dzisiejszym spotkaniem z Nikki, więc robię dwa razy tyle
ćwiczeń co zwykle, starając się przez wysiłek pozbyć
niepokoju. Zdaję sobie sprawę, że z wiadomości, którą
przekazała mi Tiffany, wynika, że Nikki nie jest
zainteresowana spotkaniem ze mną w naszym miejscu
o zachodzie słońca, ale wiem również, że w filmach w chwili,
kiedy główny bohater jest gotów się poddać, dzieje się coś
zaskakującego, co prowadzi do szczęśliwego zakończenia.
Jestem niemal pewien, że to właśnie ta część filmu, kiedy
dzieje się coś, czego nikt się nie spodziewa. Ufam Bogu, który
mnie nie zawiedzie. Jeśli będę mieć wiarę, jeśli mam nasze
miejsce, to na pewno o zachodzie słońca stanie się coś
pięknego – czuję to.
Kiedy dobiega mnie świąteczna muzyka, przerywam
trening i idę na górę. Mama smaży jajka na bekonie i po domu
rozchodzi się zapach świeżej kawy.
– Wesołych Świąt – mówi mama, gdy lekko całuję ją
w policzek. – Nie zapomnij o lekach.
Wyjmuję z szafki pomarańczowe fiolki i ściągam
wieczka. Kiedy połykam ostatnią pastylkę, na dół schodzi tata
i wyrzuca do kosza folię, w która zapakowana była gazeta.
Gdy odwraca się i rusza w stronę salonu, mama mówi:
– Wesołych świąt, Patricku.
– Wesołych świąt – mruczy tata pod nosem.
Razem jemy jajka na bekonie i grzanki, ale nikt się nie
odzywa.
W salonie siadamy przy choince. Mama otwiera prezent
od taty. To brylantowy naszyjnik z jakiegoś domu
handlowego. Maleńkie brylanciki w kształcie serduszek na
cienkim złotym łańcuszku. Wiem na pewno, że mama ma
podobny naszyjnik, bo nosi go prawie codziennie. Ojciec
pewnie dał jej taki sam w zeszłym roku, ale mama udaje
bardzo zaskoczoną i mówi:
– Och, Patricku, nie powinieneś! – Po czym całuje ojca
w usta i przytula. Choć tata nie odwzajemnia uścisku, widzę,
że jest zadowolony, bo się nieznacznie uśmiecha.
Następnie dajemy tacie prezent, ode mnie i od mamy.
Rozrywa opakowanie i wyciąga koszulkę Orłów. Autentyczną,
a nie z tanimi prasowankami.
– Czemu nie ma na niej numeru ani nazwiska? – pyta.
– McNabb wypadł z gry, więc pomyśleliśmy, że może
zechcesz sobie wybrać nowego ulubionego zawodnika – mówi
mama. – Kiedy się zdecydujesz, wyszyjemy na koszulce
odpowiednie nazwisko i numer.
– Nie marnujcie pieniędzy – mówi tata, chowając
koszulkę do pudełka. – Bez McNabba dziś nie wygrają. Nie
mam zamiaru dłużej oglądać tych patałachów.
Mama uśmiecha się do mnie, bo uprzedziłem ją, że tata
powie coś w tym stylu, mimo że ostatnio Orły radzą sobie
całkiem nieźle. I tak wiemy z mamą, że tata będzie później
oglądał, jak Orły grają przeciw Kowbojom, i wybierze sobie
nowego zawodnika późnym latem następnego roku. Po
obejrzeniu jednego czy dwóch meczów w przedsezonowych
rozgrywkach powie coś w stylu: „Jeanie, gdzie jest moja
oryginalna koszulka Orłów? Chce na nią naszyć numery zanim
rozpocznie się sezon”.
Na mnie czeka masa prezentów, które mama sama
kupiła i zapakowała. Dostaję nową bluzę Orłów, nowe buty do
biegania, nowe ciuchy do ćwiczeń, kilka krawatów,
nowiusieńką skórzaną kurtkę i specjalny zegarek do biegania,
dzięki któremu będę mógł mierzyć sobie czas i liczbę
spalonych kalorii. I…
– Rany boskie, Jeanie. Ile prezentów kupiłaś
dzieciakowi? – mówi tata, ale w sposób, który zdradza, że
wcale nie jest zły.
Po lunchu idę pod prysznic, smaruję się dezodorantem,
pryskam wodą kolońską ojca i wkładam jeden z moich strojów
do biegania.
– Idę wypróbować nowy zegarek – mówię mamie.
– Caitlin i twój brat będą tu za godzinę – mówi Mama. –
Nie włócz się za długo.
– Nie będę – mówię i wychodzę z domu.
W garażu przebieram się w eleganckie ubrania, które
schowałem tam kilka dni wcześniej – tweedowe spodnie,
czarną elegancką koszulę i skórzane mokasyny oraz drogi
płaszcz, którego tata już nie nosi. Następnie idę na stację
i pociągiem o trzynastej czterdzieści pięć jadę do Filadelfii.
Zaczyna nieznacznie padać.
Wysiadam przy skrzyżowaniu Ósmej i Market, idę
w mżawce do Ratusza i łapię pomarańczową linię metra, która
kieruje się na północ.
W wagonie nie ma zbyt wielu ludzi i w metrze w ogóle
nie czuje się atmosfery świąt. Jednak nawet cuchnąca
śmieciami para, którą nawiewa do środka z każdym otwarciem
drzwi, graffiti narysowane markerem na pomarańczowym
krześle naprzeciw mnie, niedojedzony hamburger, który leży
bez bułki w przejściu, nie psują mi nastroju, bo wkrótce
połączę się z Nikki. Rozłąka ostatecznie się zakończy.
Wysiadam przy skrzyżowaniu Broad i Olney i schodami
wychodzę na północną część Filadelfii, gdzie pada trochę
mocniej. Choć pamiętam, że w okolicy tego przystanku metra
zostałem dwukrotnie napadnięty, kiedy byłem na studiach, nie
martwię się głównie dlatego, że są święta, a ja jestem dużo
silniejszy, niż kiedy byłem studentem. Na Broad Street widzę
kilku czarnych, co sprawia, że zaczynam myśleć o Dannym
i o tym, jak powtarzał, że zamieszka z ciotką w północnej
Filadelfii, kiedy tylko wyjdzie z niedobrego miejsca –
zwłaszcza za każdym razem, kiedy wspominałem, że
ukończyłem Uniwersytet La Salle, który najwyraźniej znajduje
się w jej okolicy. Zastanawiam się, czy Danny wyszedł
z niedobrego miejsca i na myśl o tym, że spędza święta
w szpitalu psychiatrycznym, robi mi się smutno, bo Danny był
moim dobrym przyjacielem.
Chowam dłonie w kieszeniach płaszcza ojca i idę
wzdłuż Olney. Przez ten deszcz zrobiło się jakość zimno.
Niedługo w zasięgu wzroku pojawiają się niebiesko-żółte
flagi, które ciągną się wzdłuż ulic kampusu i czuję szczęście
i smutek jednocześnie, że z powrotem jestem w La Salle –
prawie jakbym patrzył na stare zdjęcia ludzi, którzy albo
zmarli, albo z którymi straciło się kontakt.
Kiedy docieram do biblioteki, skręcam w lewo i mijam
korty tenisowe, za nimi skręcam w prawo i przechodzę obok
budynku ochrony.
Za kortami znajduje się otoczone murem wzgórze, na
którym rośnie tyle drzew, że ktoś, kto zostałby tu
przyprowadzony z opaską na oczach, w życiu by nie uwierzył,
że to północna Filadelfia.
U stóp wzgórza znajduje się japońska herbaciarnia,
która wygląda tak malowniczo, że aż nie pasuje do północnej
Filadelfii. Właściwie nigdy nie byłem w środku – bo to
prywatna herbaciarnia – więc może wnętrze ma wielkomiejski
wystrój. Nie mam pojęcia. Nikki i ja często spotykaliśmy się
na tym wzgórzu pod starym dębem i godzinami siedzieliśmy
na trawie. Co dziwne, niewielu studentów odwiedzało to
miejsce. Może go nie znali. Może nikt inny nie uważał, że to
ładne miejsce. Nikki za to uwielbiała przesiadywać na
porośniętym trawą wzgórzu i patrzeć na japońską herbaciarnię,
bo wtedy czuła się, jakby była zupełnie gdzie indziej. Wcale
nie w północnej Filadelfii. I gdyby nie dźwięk klaksonu, który
dobiegał nas od czasu do czasu, byłbym skłonny uwierzyć, że
jestem w Japonii, choć nigdy tam nie byłem i nie wiem, jak
tam jest.
Siadam pod wielkim drzewem na suchym skrawku
trawnika i czekam.
Deszczowe chmury już dawno połknęły słońce, ale
kiedy spoglądam na zegarek, cyfry oficjalnie potwierdzają
zmierzch.
Zaczynam czuć ucisk w klatce. Zauważam, że się trzęsę
i ciężko oddycham. Wyciągam rękę, żeby zobaczyć, jak
bardzo się telepię, i widzę, że moja dłoń macha jak ptasie
skrzydło albo jakby było mi gorąco i usiłowałbym się nią
wachlować. Staram się ją opanować, a kiedy nie mogę,
chowam obie dłonie w kieszeniach ojcowskiego płaszcza
z nadzieją, że Nikki nie zauważy, jaki jestem zdenerwowany.
Robi się coraz ciemniej i ciemniej.
W końcu zamykam oczy i po pewnym czasie zaczynam
się modlić:
Drogi Boże. Jeśli zrobiłem coś złego, proszę, daj mi
znać, co to było, żebym mógł to komuś wynagrodzić. Szukam
w pamięci, ale nie mogę sobie przypomnieć niczego, co
mogłoby Cię rozzłościć, pomijając to, że kilka miesięcy temu
przyłożyłem kibicowi Gigantów, ale już prosiłem o wybaczenie
tego błędu i myślałem, że mamy ten temat za sobą. Proszę
spraw, aby Nikki się zjawiła. Spraw, żeby tu była, kiedy
otworzę oczy. Może korki ją zatrzymały, albo zapomniała, jak
dojechać do La Salle. Zawsze się gubiła w mieście. Nie
przeszkadza mi, że nie ma jej tu dokładnie o zachodzie słońca,
ale proszę, daj jej znać, że czekam na nią i będę czekał całą
noc, jeśli zajdzie taka potrzeba. Proszę, Boże. Zrobię wszystko.
Jeśli sprawisz, że się pojawi, kiedy otworzę oczy…
Czuję kobiece perfumy.
Znam ten zapach.
Robię głęboki wdech, żeby się przygotować.
Otwieram oczy.
– Cholera, przepraszam – mówi kobiecy głos, ale to nie
Nikki. – Nigdy nie sądziłam, że do tego dojdzie, więc powiem
prosto z mostu. Moja terapeutka stwierdziła, że mogłeś utknąć
w stanie permanentnego wyparcia, bo nigdy nie dano ci
szansy, żeby zamknąć tę część życia, więc pomyślałam, że ci
pomogę, udając Nikki. Zmyśliłam więc całą tę historię, żeby
umożliwić ci jej zakończenie, z nadzieją, że się otrząśniesz
i będziesz mógł żyć dalej, kiedy zrozumiesz, że powrót twojej
żony jest niemożliwy. Sama napisałam te wszystkie listy,
okej? Nigdy nawet nie rozmawiałam z Nikki. Ona nie ma
bladego pojęcia, że tu siedzisz. Może nawet nie wie, że nie
jesteś już w psychiatryku. Ona nie przyjedzie, Pat.
Przepraszam.
Gapię się na ociekającą deszczem twarz Tiffany, mokre
włosy i spływający makijaż, i ledwie mogę uwierzyć, że to nie
jest Nikki. Jej słowa na początku do mnie nie docierają, ale po
chwili czuję, jak w piersi robi mi się gorąco, i atak wydaje się
nieunikniony. Oczy mnie pieką. Twarz robi się czerwona
i nagle zdaję sobie sprawę, że przez ostatnich kilka miesięcy
żyłem w urojeniu, Nikki nigdy nie wróci, a rozłąka będzie
trwała wiecznie.
Nikki.
Nigdy.
Nie.
Wróci.
Nigdy.
Chcę uderzyć Tiffany.
Chcę okładać ją po twarzy pięściami, aż pokruszą mi się
kości w dłoniach, a Tiffany będzie nie do rozpoznania. Aż z jej
buźki nie będzie mogło wypłynąć ani jedno kłamstwo.
– Ale wszystko, co napisałam w listach, było prawdą.
Nikki naprawdę się z tobą rozwiodła i powtórnie wyszła za
mąż, a nawet zażądała zakazu zbliżania. Wiem to od…
– Oszukałaś mnie! – krzyczę, zdając sobie sprawę, że
znowu płaczę. – Ronnie mnie ostrzegał, że nie powinienem ci
ufać. Że jesteś tylko…
– Błagam, tylko mnie wysłuchaj! Wiem, że to dla ciebie
szok, ale musisz się zmierzyć z rzeczywistością, Pat.
Okłamujesz się od lat. Musiałam zrobić coś drastycznego,
żeby ci pomóc. Nigdy bym nie pomyślała…
– Dlaczego? – pytam, czując się tak, jakbym za moment
miał zwymiotować, jakby moje dłonie miały za chwilę zacząć
szukać gardła Tiffany. – Dlaczego mi to zrobiłaś?
Tiffany patrzy mi w oczy przez – jak mi się wydaje –
długi czas, a jej głos drży jak głos mamy, kiedy mówi mi coś
prosto z serca.
– Bo się w tobie zakochałam – mówi Tiffany.
Wtedy wstaję i zaczynam biec.
Na początku Tiffany biegnie za mną, ale mimo że na
stopach mam skórzane mokasyny i dość mocno pada, jestem
w stanie osiągnąć prędkość, której ona nie podoła i biegnę
szybciej niż kiedykolwiek. Po wielu zakrętach i przemykaniu
pomiędzy samochodami w korkach, odwracam się – Tiffany
zniknęła, więc zwalniam bieg i truchtam bez celu, a czas dłuży
się w nieskończoność. Pocę się w deszczu i płaszcz ojca robi
się bardzo ciężki. Nie mam pojęcia, co to wszystko znaczy.
Zdradzony przez Tiffany. Zdradzony przez Boga. Zdradzony
przez mój własny film. Nadal płaczę. Nadal biegnę. Po chwili
znów zaczynam się modlić i wcale nie jestem miły.
Boże, nie prosiłem Cię o milion dolarów. Nie prosiłem
o sławę ani władzę. Nie prosiłem nawet o to, by Nikki przyjęła
mnie z powrotem. Poprosiłem tylko o spotkanie. Jedną
rozmowę twarzą w twarz. Od wyjścia z niedobrego miejsca
jedyne, co próbowałem zrobić, to pracować nad sobą,
próbować stać się tym, kim wszystkim nakazujesz – dobrym
człowiekiem. I co mi to dało? W Boże Narodzenie biegam
w deszczu po północnej Filadelfii– zupełnie sam. Dlaczego
dałeś nam tyle historii o cudach? Po co nam filmy, jeśli życie
dobrze się nie kończy? Co z Ciebie jest do cholery za Bóg?
Chcesz, żebym był nieszczęśliwy do końca życia? Chcesz czy
nie?
Coś mocno uderza mnie w goleń, i nagle moje dłonie
ślizgają się po mokrym betonie. Czuję kopniaki lądujące na
moich plecach, nogach i ramionach. Zwijam się w kłębek
i próbuję się ochronić, ale kopniaki nie ustają. Czuję, jakby
moje nerki eksplodowały i dopiero wtedy mogę spojrzeć
w górę, by zobaczyć, kto mi to robi. Widzę tylko spód trampka
na moment przed tym, nim przyłoży mi w twarz.
Wściekły Ziom
Kiedy się budzę, deszcz już nie pada, ale ja trzęsę się
z zimna. Siadam i czuję, że boli mnie całe ciało. Mój płaszcz
zniknął. Skórzane mokasyny zniknęły. Wszystkie pieniądze
z kieszeni zniknęły. Skórzany pasek zniknął. Nowy zegarek od
mamy zniknął. Dotykam twarzy palcami, a te robią się
czerwone.
Rozglądam się i widzę, że jestem na wąskiej ulicy
pełnej zaparkowanych samochodów. Po obu stronach
szeregowce. Niektóre drzwi i okna są zabite deskami, wiele
ganków i schodów prowadzących do wejścia wymaga
naprawy, a latarnie nade mną nie działają – może zostały
rozbite kamieniami – przez co cały świat jest pogrążony
w ciemności. Nie jestem w dobrej dzielnicy, nie mam
pieniędzy, butów ani pojęcia, gdzie się znajduję. Część mnie
chce do końca świata leżeć na chodniku. Ale boję się, że źli
ludzie mogą wrócić, żeby mnie wykończyć, i zanim zdążę
pozbierać myśli, jestem już na nogach i kuśtykam po ulicy.
Nie mogę poruszyć mięśniem lewej łydki i zgiąć
prawego kolana.
Na całej ulicy tylko jeden dom jest świątecznie
przystrojony. Na ganku znajduje się żłóbek, przy którym stoją
Maria i Józef, i oboje są czarni. Podchodzę do dzieciątka
Jezus, myśląc, że ludzie obchodzący święta z pewnością są
bardziej skłonni pomagać, niż ci, którzy nie mają
świątecznych dekoracji, bo w Biblii jest napisane, że Jezus
nakazuje pomagać ludziom bez butów, których obrabowano.
Kiedy w końcu docieram do ozdobionego dekoracjami
szeregowca, robię coś zabawnego. Zamiast zapukać do drzwi
chwiejnym krokiem podchodzę do Marii i Józefa, bo chcę
zerknąć do żłóbka, żeby sprawdzić, czy Dzieciątko Jezus też
jest czarne. Moją sztywną nogę rozrywa ból i poddaję się,
kiedy docieram do żłóbka. Podpierając się dłońmi i jednym
kolanem stoję pomiędzy Jego rodzicami i widzę, że Jezus jest
naprawdę czarny i na dodatek podłączony do prądu – Jego
ciemna buzia lśni jak bursztyn, a przez maleńką dziecięcą
pierś przebija się snop białego światła.
Mrużąc oczy w blasku Dzieciątka Jezus, momentalnie
zdaję sobie sprawę, że zostałem napadnięty, ponieważ
przekląłem Boga. Modlę się więc, przepraszam i mówię, że
rozumiem, co Bóg próbuje mi przekazać – że muszę pracować
nad swoim charakterem, zanim będzie mi dane doczekać
końca rozłąki.
Tak mocno pulsuje mi w uszach, że nie słyszę nawet,
jak otwierają się wejściowe drzwi ani jak na ganek wychodzi
mężczyzna.
– Co robisz szopce ciotki Jasmine? – mówi.
Odwracam głowę i już wiem, że Bóg przyjął moje
przeprosiny.
Kiedy Danny po raz pierwszy został umieszczony
w niedobrym miejscu, nie odzywał się. Tak jak ja i wszyscy
pozostali, miał bliznę, ale dużo większą. Znajdowała się z tyłu
głowy i tworzyła wyraźną różową linię przecinającą gęstwinę
jego afro. Przez ponad miesiąc tylko siedział na krześle przy
oknie, a logopeda przychodził do niego i po dłuższej chwili
wychodził sfrustrowany. Ja i chłopaki mówiliśmy mu cześć,
ale Danny tylko patrzył przez okno, pomyśleliśmy więc, że
jest jednym z tych, których uraz mózgu jest rozległy, i że
najprawdopodobniej do końca życia będzie warzywem, jak
choćby mój współlokator Jackie. Trochę ponad miesiąc
później Danny zaczął jeść razem z nami posiłki na stołówce,
chodzić na muzykoterapię, a nawet brać udział w grupowych
wycieczkach do sklepów przy przystani i meczach baseballu
w których grały Wilgi na boisku Camden Yards. Było
oczywiste, że rozumie słowa i jest całkiem normalny – tylko
nie chciał rozmawiać.
Nie wiem, ile to zajęło, ale po pewnym czasie Danny
znów zaczął mówić i tak się złożyło, że byłem pierwszą osobą,
do której przemówił.
Pewnego razu przyjechała do nas dziewczyna z uczelni
w Baltimore, żeby wypróbować na nas, jak nam powiedziano,
„niestandardowe metody leczenia”. Na sesje trzeba było
zgłosić się na ochotnika, ponieważ ta dziewczyna nie miała
jeszcze uprawnień terapeuty. Na początku byliśmy sceptyczni,
ale kiedy zaczęła opowiadać o metodzie, szybko przekonały
nas jej dziewczęca figura i urocza niewinna buzia. Była bardzo
miła i całkiem atrakcyjna, więc robiliśmy, co nam kazała,
z nadzieją, że zostanie na dłużej, zwłaszcza że w niedobrym
miejscu nie było żadnych pacjentek, a pielęgniarki były
wyjątkowo szkaradne.
Przez pierwszy tydzień nasza studentka kazała nam
dużo patrzeć w lustra i zachęcała do tego, by naprawdę
spróbować siebie poznać, co było dość niecodzienne. Mówiła
na przykład:
– Przyglądajcie się swojemu nosowi. Patrzcie na niego,
tak długo, aż naprawdę będziecie go znać. Przyglądajcie się,
jak się porusza, kiedy robicie głębokie wdechy. Doceńcie cud
oddychania. Teraz spójrzcie na język. Nie tylko na górę, ale
też pod spód. Studiujcie go. Kontemplujcie cud smaku
i mowy.
Pewnego dnia losowo dobrała nas w pary, kazała usiąść
naprzeciw siebie i wpatrywać się w oczy partnera. Kazała nam
to robić bardzo długo i wyglądało to dość dziwne, bo
w pomieszczeniu było cicho jak makiem zasiał, a mężczyźni
zazwyczaj nie wpatrują się sobie głęboko w oczy, i to przez
długi czas. Wtedy kazała nam sobie wyobrazić, że nasz partner
jest kimś, za kim tęsknimy, kimś kogo zraniliśmy
w przeszłości, albo członkiem rodziny, którego nie
widzieliśmy od lat. Kazała nam spoglądać w oczy partnera tak
długo, aż w nich dostrzeżemy tą utęsknioną osobę.
Wpatrywanie się w oczy drugiego człowieka przez
bardzo długi czas okazało się bardzo przejmującym
doświadczeniem. Kto mi nie wierzy, powinien sam
spróbować.
Oczywiście zobaczyłem Nikki, co było dziwne, bo
wpatrywałem się w oczy Danny’ego, który jest czarnoskórym
mężczyzną, o wzroście metr dziewięćdziesiąt i ani trochę nie
przypomina mojej byłej żony. Mimo to, kiedy moje źrenice
były nieruchomo utkwione w źrenicach Danny’ego, czułem się
tak, jakbym patrzył bezpośrednio w oczy Nikki. Pierwszy
zacząłem płakać, ale inni szybko do mnie dołączyli. Nasza
studentka podeszła do nas, powiedziała, że jestem
odważny, a potem mnie uściskała. Danny nic nie powiedział.
Tej nocy obudziły mnie postękiwania Jackiego. Kiedy
uniosłem powieki, minęło kilka sekund, zanim moje oczy
przyzwyczaiły się do ciemności. Wtedy zobaczyłem, że stoi
nade mną Danny.
– To ty, Danny? – zapytałem.
– Nie mam na imię Danny.
Jego głos mnie przestraszył, bo nie spodziewałem się, że
się odezwie, szczególnie że nie przemówił ani razu od czasu,
kiedy go przywieźli.
– Nazywam się Wściekły Ziom.
– Czego chcesz? – pytam. – Czemu nie jesteś w swoim
pokoju?
– Chciałem ci tylko powiedzieć, pod jakim imieniem
znają mnie na ulicach, żebyśmy mogli być kumplami. Ale
teraz nie jesteśmy na ulicach, więc możesz dalej mówić mi
Danny.
Wtedy Danny wyszedł z mojego pokoju, a Jackie
przestał stękać.
Wszyscy w niedobrym miejscu byli nieźle zszokowani,
kiedy od następnego ranka Danny zaczął normalnie mówić.
Lekarze orzekli, że nastąpił przełom, ale nie mieli racji. Danny
po prostu zadecydował, że będzie mówił. Naprawdę
zostaliśmy kumplami i niemal wszystko robiliśmy razem,
łącznie z treningami. Pomału poznałem jego historię.
Jako Wściekły Ziom był wschodzącą gwiazdą gangsta-
rapu w północnej Filadelfii z kontraktem z małą wytwórnią
płytową w Nowym Jorku o nazwie Tougher Trade. Grał
w klubie w Baltimore, kiedy wybuchła afera i w jakiś sposób –
Danny często zmieniał szczegóły, więc nie bardzo wiem, co
się tak właściwie stało – dostał od tyłu w głowę łyżką do opon,
został wywieziony na przystań i wrzucony do wody.
W większości przypadków Danny twierdził, że raperzy
z Baltimore, którzy mieli wystąpić przed Wściekłym Ziomem,
zapytali go, czy nie zajara z nimi trawy w uliczce za klubem.
Kiedy Danny z nimi wyszedł, zaczęli na niego najeżdżać za to,
że występuje jako gwiazda wieczoru w ich dzielnicy. Kiedy
przypomniał im, kto tu sprzedaje płyty, zrobiło mu się ciemno
przed oczami i obudził się, kiedy był martwy, co naprawdę się
zdarzyło, bo w jego karcie napisane jest, że przez parę minut
nie żył, zanim sanitariuszom udało się go reanimować.
Na szczęście dla Danny’ego ktoś usłyszał plusk, z jakim
Wściekły Ziom wpadł do wody i ta osoba wyłowiła go
i wezwała pomoc, kiedy tylko pozostali raperzy odjechali.
Danny twierdzi, że słona woda utrzymała jego mózg przy
życiu, choć nie rozumiem, jak to możliwe, zwłaszcza że
wrzucono go do brudnej zatoki, a nie do oceanu. Po operacji,
podczas której usunięto mu maleńkie odłamki czaszki
z mózgu, i bardzo długim pobycie w szpitalu, Danny’ego
przywieziono do niedobrego miejsca. Najgorsze, że stracił
zdolność do rapowania – po prostu nie potrafił zmusić do tego
swoich ust, a przynajmniej nie rapował tak szybko jak kiedyś –
postanowił więc milczeć. Tę obietnicę złamał dopiero po tym,
jak długo wpatrywał się w moje oczy.
Kiedyś zapytałem go, kogo wtedy widział, powiedział,
że ciocię Jasmine. Gdy zapytałem, dlaczego właśnie ją, odparł,
że ta kobieta wychowywała go, aż stał się mężczyzną.
– Danny? – mówię, klęcząc przed żłóbkiem.
– Kim jesteś?
– To ja, Pat Peoples.
– Biały Pat z Baltimore?
– Tak.
– Jak to?
– Nie wiem.
– Jesteś zakrwawiony. Co się stało?
– Bóg mnie ukarał, ale potem przywiódł mnie tutaj.
– Co zrobiłeś, żeby Go rozzłościć?
– Przekląłem Go, ale potem przeprosiłem.
– Jeśli naprawdę jesteś Pat Peoples, to jak się nazywam?
– Wściekły Ziom, vel Danny.
– Jadłeś już świąteczny obiad?
– Nie.
– Lubisz szynkę?
– Tak.
– Zjesz ze mną i ciocią Jasmine?
– Dobrze.
Danny pomaga mi wstać i kiedy kuśtykam do domu
cioci Jasmine, czuję zapach igieł, pieczonej szynki i sosu
ananasowego. Mała choinka jest przystrojona łańcuchami
z popcornu i migającymi światełkami, na gzymsie sztucznego
kominka wiszą dwie czerwono-zielone skarpety, a w telewizji
Orły grają przeciwko Kowbojom.
– Siadaj – mówi Danny. – Czuj się jak u siebie.
– Nie chcę poplamić kanapy krwią.
– Ma plastikową narzutę, widzisz?
Spoglądam i rzeczywiście kanapa pokryta jest
plastikiem, więc siadam i widzę, że Orły wygrywają, co mnie
dziwi, bo to drużyna z Dallas miała być faworytem.
– Tęskniłem za tobą – mówi Danny, kiedy siada obok
mnie. – Zniknąłeś bez głupiego do widzenia.
– Mama po mnie przyjechała, jak byłeś na
muzykoterapii. Kiedy wyszedłeś z niedobrego miejsca?
– Wczoraj. Za dobre sprawowanie.
Patrzę na twarz przyjaciela i widzę, że mówi poważnie.
– Więc ty wyszedłeś wczoraj, a ja właśnie dziś
przypadkiem wpadam w twoje rejony, zostaję napadnięty i tu
cię spotykam?
– Na to wychodzi – mówi Danny.
– Wygląda to trochę na cud, prawda?
– W święta cuda się zdarzają. Każdy o tym wie.
Zanim jednak zdążymy jeszcze coś powiedzieć, do
pokoju wchodzi drobna kobieta o poważnym wyrazie twarzy,
która ma na nosie wielkie okulary w czarnych oprawkach
i zaczyna krzyczeć:
– O mój Boże! Jezu słodki!
Próbuję przekonać ciocię Jasmine, że nic mi nie jest, ale
ona dzwoni na pogotowie i oto ląduję w karetce w drodze do
szpitala Germantown.
Kiedy przyjeżdżamy na pogotowie, ciocia Jasmine
modli się za mnie i krzyczy na wiele osób, aż w końcu
zabierają mnie do oddzielonej sali, gdzie ściągają ze mnie
ubrania i oczyszczają moje rany.
Dostaję kroplówkę i jednocześnie opowiadam
policjantowi, co się stało.
Po rentgenie, który wykazuje, że mam złamania
szczelinowate na piszczeli i w dolnej części kości udowej,
w szpitalu pojawia się mama, Caitlin i Jake, po czym moja
noga zostaje włożona w gips, który rozpoczyna się u pięty,
a kończy tuż pod biodrem.
Chcę przeprosić Danny’ego i ciocię Jasmine za to, że
zepsułem im świąteczny obiad, ale mama mówi, że poszli
sobie niedługo po jej przyjeździe, co sprawia, że robi mi się
przykro. Kiedy w końcu zostaję wypuszczony ze szpitala,
pielęgniarka nakłada fioletową skarpetkę na moje nagie place
u stóp i daje mi parę kul, a Jake pcha mnie na wózku do
swojego bmw. Muszę usiąść na ukos na tylnym siedzeniu,
trzymając stopy na kolanach mamy z powodu gipsu.
W ciszy jedziemy przez północną Filadelfię, ale kiedy
wjeżdżamy na autostradę Schuylkill, Caitlin stwierdza:
– Cóż, przynajmniej nigdy nie zapomnimy tych świąt –
mówi to żartem, ale nikt się nie śmieje.
– Dlaczego nikt nie pyta, jak się znalazłem
w Filadelfii? – pytam.
Po długiej przerwie mama wyjaśnia:
– Tiffany zadzwoniła do nas z budki telefonicznej
i o wszystkim nam powiedziała. Jeździliśmy po mieście i
szukaliśmy cię, kiedy zadzwonili do ojca ze szpitala. On
skontaktował się z Jakiem i tak się tu znaleźliśmy.
– Więc zepsułem wszystkim święta?
– Ta szalona szmata zepsuła nam święta.
– Błagam, Jake – mówi mama.
– Orły wygrały? – pytam Jake’a, bo pamiętam, że
wygrywały u cioci Jasmine i mam nadzieję, że ojciec będzie
w przyzwoitym nastroju, kiedy wrócę do domu.
– Tak – Jake odpowiada krótko, co jest dla mnie jasną
informacją, że się na mnie gniewa.
Orły pokonały T.O. i Dallas – w Dallas – w Boże
Narodzenie, zapewniając sobie miejsce w rozgrywkach play-
off i Jake, który nie przegapił żadnego meczu od czasów
podstawówki, a teraz opuścił być może najważniejszy mecz
sezonu, bo przetrząsał całą północną Filadelfię
w poszukiwaniu swojego niepoczytalnego brata. I wtedy zdaję
sobie sprawę, dlaczego ojca nie ma w ekipie poszukujących.
Nie ma mowy, żeby przegapił ważny mecz Orłów, zwłaszcza
przeciw Dallas. Czuję się winny i nie mogę nic na to poradzić,
bo najprawdopodobniej byłyby to bardzo miłe święta,
zwłaszcza ze względu na nastrój ojca i jestem przekonany, że
mama przygotowała coś do jedzenia, a Caitlin ma nawet na
sobie koszulkę orłów, tylko ja wciąż komplikuję wszystkim
życie i może byłoby lepiej, gdyby złodzieje mnie zabili i…
Zaczynam płakać, ale po cichu, żeby mama się nie
zdenerwowała.
– Przepraszam, że przeze mnie przegapiłeś mecz,
Jake. – To jedyne, co jestem w stanie z siebie wydusić, ale
przez te słowa płaczę jeszcze mocniej i po chwili szlocham,
chowając twarz w dłoniach jak małe dziecko.
Mama gładzi moją zdrową nogę, ale nikt nic nie mówi.
Resztę drogi pokonujemy w ciszy.
Jak ona się miewa?
Moje urodziny wypadają w piątek. Dwudziestego
dziewiątego grudnia. Po południu mama pomaga mi okleić
workami na śmieci mój gips, żebym mógł się umyć pierwszy
raz, od kiedy złamałem nogę. Niezręcznie mi o tym mówić, ale
mama pomogła mi przypilnować, żeby gips się nie zmoczył,
więc przytrzymuje mi zasłonkę prysznicową, a ja stoję
okrakiem nad krawędzią wanny i próbuję utrzymać ciężar
ciała na zdrowej nodze. Mama podaje mi mydło i szampon.
Udaje, że nie patrzy na moje nagie ciało, ale jestem pewien, że
w którymś momencie musiała na nie zerknąć, przez co czuję
się dziwnie. Nie trenowałem od wielu dni, więc czuję się mały
i słaby, ale mama nie wspomina o moim wychudłym pasie, bo
ma dobre serce.
Po prysznicu, mama pomaga mi włożyć spodnie od
dresu, które zmodyfikowała, obcinając jedną nogawkę na
wysokości uda, żeby mógł się do niej zmieścić gips. Zakładam
też elegancką koszulę z GAP-u i nową skórzaną kurtkę.
Zeskakuję po stopniach, i o kulach wychodzę przez drzwi,
wsiadam na tył samochodu mamy i usadawiam się na ukos,
żeby gips się zmieścił.
Kiedy docieramy do Voorhees, idę o kulach do gabinetu
Cliffa, wybieram czarny fotel, opieram gips na podnóżku
i opowiadam Cliffowi o wszystkim.
Kiedy kończę moją historię, Cliff mówi:
– Czyli leżałeś w łóżku od świąt?
– Tak.
– I nie chciałeś ani czytać, ani oglądać telewizji?
– Nie chciałem.
– I w ogóle nie ćwiczysz górnych partii ciała? Żadnej
sztangi?
– Nie.
– To co robisz przez cały dzień?
– Śpię albo myślę, czasem piszę. Danny przyjeżdżał też
w odwiedziny – Już wcześniej opowiedziałem Cliffowi o tym,
jak Bóg połączył mnie z Dannym, co nawet według Cliffa było
pewnego rodzaju cudem i może nawet moim szczęściem
w nieszczęściu w te okropne święta.
– Co robicie, kiedy Danny przychodzi z wizytą?
– Gramy w pachisi.
– Pachisi?
– To hinduska gra. Jak możesz jej nie znać?
– Znam pachisi. Jestem po prostu zaskoczony, że ty
i Danny gracie razem w gry planszowe.
– Dlaczego?
Cliff robi zabawną minę, ale nic nie mówi.
– Danny przywozi swoje pachisi aż z północnej
Filadelfii. Przyjeżdża pociągami.
– To dobrze, prawda? Pewnie ci miło zobaczyć
dawnego kolegę.
– Było mi przykro, kiedy się dowiedziałem, że nadal nie
może rapować – nawet po drugiej operacji – ale jego ciocia
znalazła mu pracę dozorcy w kościele, który prowadzi również
przedszkole. Naciera ławki olejem sosnowym i myje podłogi,
wynosi śmieci i co wieczór odkurza. Pachnie jak las sosnowy,
co w sumie jest miłym dodatkiem. Ale Danny jest teraz
bardziej cichy niż go zapamiętałem z niedobrego miejsca.
– Powiedziałeś Danny’emu o tym, co ci zrobiła
Tiffany? – pyta Cliff.
– Tak, powiedziałem.
– Co on na to?
– Nic.
– Dał ci jakąś radę?
– Nie prosiłem go.
– Rozumiem. – Cliff chwyta się za brodę, co oznacza,
że zaraz powie coś, co powiedziała mu mama. – Pat, wiem, jak
straciłeś pamięć. Wszyscy wiedzą. – Robi przerwę i próbuje
ocenić moją reakcję. – I myślę, że ty też pamiętasz. Mam
rację?
– Nie.
– Chcesz, żebym ci powiedział, jak straciłeś pamięć?
– Nie.
– Dlaczego?
Nic nie mówię.
– Wiem, że doktor Timbers opowiadał ci tę historię
codziennie jako część terapii. Dlatego nigdy nie podjąłem tego
tematu. Pomyślałem, że może porozmawiasz o tym ze mną,
kiedy będziesz gotowy, ale minęło prawie pięć miesięcy i teraz
masz złamaną nogę, a sytuacja się pogorszyła. Nie mogę się
oprzeć wrażeniu, że czas na zmianę taktyki. To, co Tiffany
zasugerowała w związku z zamknięciem rozdziału, to prawda.
Nie twierdzę, że pochwalam jej metody, ale naprawdę
powinieneś się pogodzić z tym, co się stało, Pat. Musisz
zostawić to za sobą.
– Może mój film się jeszcze nie skończył – mówię, bo
czasem filmowcy próbują nabrać widzów na fałszywe
nieszczęśliwe zakończenie i kiedy już się wydaje, że nie ma
nadziei, dzieje się coś dramatycznego, co prowadzi do
szczęśliwego finału. Mam wrażenie, że to dobry moment, żeby
zdarzyło się coś dramatycznego, zwłaszcza że są moje
urodziny.
– Twoje życie to nie film, Pat. Życie nie jest jak film.
Jesteś kibicem Orłów. Po tylu ligowych sezonach bez Super
Bowl powinieneś wiedzieć, że w prawdziwym życiu
zakończenia często bywają po prostu kiepskie.
– Jak możesz tak mówić, zwłaszcza że Orły wygrały
cztery mecze z rzędu i są w fazie play-off mimo kontuzji
McNabba! – Cliff tylko patrzy na mnie, prawie jakby się mnie
bał, i dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, że przed chwilą
krzyczałem. Nie mogę jednak przestać. – Z takim negatywnym
nastawieniem na pewno skończy się źle, Cliff! Zaczynasz
mówić jak doktor Timbers. Lepiej uważaj, bo inaczej zeżre cię
pesymizm.
Potem następuje długa cisza i Cliff robi naprawdę
zatroskaną minę, co zaczyna mnie martwić.
W drodze do domu, mama mówi mi, że będziemy mieć
gości z okazji moich urodzin. Urządza mi urodzinowy obiad.
– Nikki też będzie? – pytam.
– Nie, Pat. Nikki już nigdy nie będzie – mówi mama. –
Nigdy.
Kiedy dojeżdżamy do domu, mama pomaga mi usiąść
w salonie, a sama przyrządza klopsa, ziemniaki, fasolkę
i szarlotkę. Próbuje mnie zagadywać, ale nie mam ochoty na
rozmowę.
Jake i Caitlin przyjeżdżają jako pierwsi i próbują mnie
rozweselić, entuzjastycznie opowiadając o Orłach, ale to nie
przynosi rezultatu.
Kiedy pojawiają się Ronnie i Veronica, Emily wspina
mi się na kolano, co trochę poprawia mi humor. Caitlin pyta
Emily, czy chciałaby coś namalować na gipsie wujka, i kiedy
dziewczynka potakuje, mama wyciąga zestaw kolorowych
mazaków i wszyscy przyglądamy się, jak Emily rysuje.
Zaczyna od nieforemnego kółka, co jest zrozumiałe, bo gips
nie jest ani gładki, ani płaski. Kiedy jednak zaczyna wszędzie
mazać różnymi kolorami, nie potrafię stwierdzić, co to jest, aż
w końcu pokazuje paluszkiem na swoje dzieło i mówi:
– Pap!
– Narysowałaś wujka Pata? – pyta Ronnie i kiedy Emily
kiwa głową, wszyscy wybuchamy śmiechem, bo ja wcale tak
nie wyglądam.
Kiedy siadamy do stołu w jadalni, taty wciąż nie ma
w domu. Nawet po wygranej z Dallas nie przestał być
małomówny i cały czas chowa się w swoim gabinecie. Nikt
nie komentuje nieobecności ojca, więc ja też nie.
Danie mamy jest pyszne i wszyscy to potwierdzają.
Kiedy nadchodzi czas na ciasto, wszyscy śpiewają mi
Sto lat i mała Emily pomaga mi zdmuchnąć świeczki, które
tworzą numer 35. Z trudem mogę uwierzyć że naprawdę mam
trzydzieści pięć lat, bo nadal czuję się tak, jakbym miał
trzydzieści. A może tylko chciałbym mieć trzydzieści, bo
wtedy Nikki byłaby obecna w moim życiu.
Po cieście Emily pomaga mi otworzyć prezenty. Dostaję
nowiutką drewnianą, ręcznie malowaną planszę do pachesi od
mamy, która mówi, że zaprosiła też Danny’ego, ale musiał
pracować. Ronnie, Veronica i Emily dają mi polarowy koc
Orłów, a Jack i Caitlin – karnet na siłownię w Filadelfii. Na
broszurze w pudełku jest napisane, że klub sportowy posiada
własny basen, saunę i korty tenisowe, boisko do koszykówki
i squasha oraz wszelkiego rodzaju sprzęt do podnoszenia
ciężarów i inne maszyny, które pomagają zbudować masę
mięśniową.
– Sam chodzę do tej siłowni – mówi mój brat. –
I pomyślałem sobie, że moglibyśmy zacząć ćwiczyć razem,
kiedy noga się wygoi. – Choć nie jestem już tak
zainteresowany trenowaniem, zdaję sobie sprawę, że karta
członkowska to miły prezent, więc dziękuję Jake’owi.
Kiedy przechodzimy do salonu, pytam Veronikę
o Tiffany.
– Jak ona się miewa? – pytam nie do końca pewien,
czego właściwie chciałbym się dowiedzieć. Kiedy te słowa
wydobywają się z moich ust, wszyscy milkną i w powietrzu
zalega cisza.
– Zaprosiłam ją na twoje przyjęcie – w końcu mówi
mama, najprawdopodobniej po to, żeby Veronica nie czuła się
źle, że jej siostrę wykluczono z towarzystwa.
– Czemu? – pyta Jake. – Żeby znów mogła okłamać
Pata? Zabrała mu kolejnych kilka lat?
– Ona tylko chciała mu pomóc – mówi Veronica.
– Twoja siostra rozumie pomoc w zabawny sposób.
– Przestań – Caitlin mówi do Jake’a.
I wtedy w pokoju znów robi się cicho.
– No więc jak ona się miewa? – pytam, bo naprawdę
chcę wiedzieć.
Musisz mi wyświadczyć ogromną przysługę
W sylwestra Jake obiecuje kupić naszym sąsiadom całe
morze piwa i w końcu udaje mu się zamienić z karnetowiczem
siedzącym przede mną. Jake zajmuje jego miejsce i opiera
sobie mój gips na ramieniu, więc jestem w stanie siedzieć
podczas meczu z Sokołami.
Po kilku minutach pierwszej kwarty główny trener
Andy Reid ściąga z boiska rozpoczynających zawodników
i komentator oznajmia, że Dallas jakimś cudem przegrało
z Detroit, co oznacza, że Orły są na szczycie rankingu ligi
piąty raz w ciągu sześciu lat i że wynik tego meczu nie ma
znaczenia. Wszyscy na stadionie wiwatują, przybijają sobie
piątki i bardzo trudno jest usiedzieć na miejscu.
Z rozpoczynającymi skrzydłowymi na murawie,
zaczynam trzymać kciuki za Hanka Basketta i rzeczywiście
udaje mu się odebrać parę podań podczas pierwszej połowy,
co za każdym razem wylewnie świętujemy z Jakiem, bo mam
na sobie koszulkę Basketta włożoną na zimową kurtkę
i wszyscy lubimy kibicować niezaciągniętemu debiutantowi.
W połowie meczu wynik wynosi siedemnaście do
dziesięciu dla Orłów i Scott wychodzi z meczu, mówiąc, że
obiecał żonie wrócić do domu przed północą, jeśli Kowboje
przegrają, a wynik meczu Orłów będzie już bez znaczenia. Nie
puszczam go tak lekko, ale ku mojemu zaskoczeniu mój brat
nie dołącza się do docinków. Niedługo po wyjściu Scotta Jake
mówi:
– Słuchaj, Pat. Caitlin chciała, żebyśmy poszli na
wystawny bal sylwestrowy w Hotelu Rittenhouse. Gniewała
się dziś na mnie za to, że idę na mecz i zastanawiałem się, czy
nie wyjść wcześniej, żeby ją zaskoczyć. Ale nie chcę cię tu
zostawiać samego w gipsie. Co byś powiedział, gdybyśmy
urwali się przed końcem?
Jestem zszokowany i trochę się wściekam.
– Chcę zobaczyć, czy Baskett zaliczy drugie
przyłożenie – mówię. – Ale ty możesz iść. Dam sobie radę,
zwłaszcza że wokół siedzą p r a w d z i w i kibice Orłów –
ludzie, którzy zostają na cały mecz. – Nie jest to zbyt miłe
z mojej strony, szczególnie że Caitlin najprawdopodobniej
wyszykowana czeka już na powrót Jake’a, ale prawda jest
taka, że potrzebuję pomocy brata, żeby wydostać się z Linc
o kulach. Mam przeczucie, że w drugiej połowie Baskett
będzie często przy piłce i wiem też, że Jake tak czy inaczej
chce obejrzeć mecz. Może będzie mógł wykorzystać swojego
psychicznie chorego brata jako dobrą wymówkę na
przegapienie początku sylwestrowego przyjęcia Caitlin. Może
tego Jake naprawdę chce i tego potrzebuje?
– Piwo! – wołam do gościa roznoszącego Coors Light,
który przechodzi koło naszego rzędu i kiedy się przy nas
zatrzymuje, mówię: – Tylko jedno, bo ten tu kolega zostawia
swojego niepełnosprawnego fizycznie i niestabilnego
umysłowo brata, żeby pójść na przyjęcie do hotelu
Rittenhouse, żeby pić szampana z gogusiami w smokingach,
którzy w życiu nie słyszeli o Orłach. – Mój brat ma minę,
jakbym przywalił mu w brzuch i po chwili wyciąga portfel.
– Dobra. Chrzanić to. Niech będą dwa – mówi Jake, a ja
się uśmiecham, gdy mój brat siada na fotelu Scotta i pomaga
mi ułożyć gips na oparciu pustego siedzenia przede mną.
Przez drugą połowę, Baskett nadal odbiera rzuty A.J.
Feeleya i wcześnie w czwartej kwarcie wybiega na out, łapie
piłkę i biegnie wzdłuż linii bocznej, zaliczając drugie
przyłożenie w swojej karierze. Jake pomaga mi wstać i wtedy
wszyscy w naszym sektorze przybijają mi piątki i klepią po
plecach, bo na kurtce mam koszulkę Basketta, którą dał mi
brat, kiedy wyszedłem z niedobrego miejsca.
Później miałem się dowiedzieć, że Baskett jest
pierwszym zawodnikiem Orłów, który w tym samym sezonie
złapał dwa podania dłuższe niż na osiemdziesiąt cztery
jardy zakończone przyłożeniem – co jest osiągnięciem, nawet
jeśli zawodnik numer osiemdziesiąt cztery był w tym roku
mało znaczącym graczem.
– A ty chciałeś sobie iść – mówię do Jake’a.
– Baskett, do boju! – odpowiada, obejmuje mnie jednym
ramieniem i przytula.
Po tym, jak rezerwowi zawodnicy wygrywają
zwyczajowy mecz sezonu, Orły kończą ten sezon wynikiem
dziesięć do sześciu, zapewniając sobie tym samym
przynajmniej jeden mecz w play-off na własnym boisku.
Wychodzę z Linc o kulach, a Jake niczym biegacz na boisku
toruje mi drogę przez tłum, krzycząc: „Kaleka! Uwaga,
kaleka! Proszę zrobić przejście!”.
Z Cliffem i jego kumplami spotykamy się dopiero,
kiedy docieramy do namiotu grubych facetów i autobusu
Ataku Azjatów. Nasi przyjaciele witają nas skandowaniem
nazwiska Basketta, ponieważ numer osiemdziesiąt cztery
zaliczył podania na sto siedemdziesiąt siedem jardów, które
zmienią kurs jego kariery, i przyłożenie na osiemdziesięciu
dziewięciu jardach.
Rozmawiamy o nadchodzących rozgrywkach, więc nikt
nie się kwapi, by wracać do domu. Pijemy piwo i rozmawiamy
o Gigantach, z którymi Orły zawsze grają w pierwszej rundzie.
Kiedy Cliff pyta mnie, czy uważam, że nasz zespół pokona
Gigantów, odpowiadam:
– Orły nie tylko wygrają, ale Hank Baskett zaliczy
kolejne przyłożenie.
Cliff kiwa głowa, uśmiecha się i mówi:
– Powiedziałeś to, zanim jeszcze zaczął się sezon. Hank
Baskett rządzi!
Jake idzie pierwszy, bo mają z Caitlin bal sylwestrowy,
więc wszyscy sobie z niego żartujemy i mówimy, że jest
pantoflarzem, ale chociaż zostawia nas dla swojej kobiety,
ściskam się z nim i jeszcze raz dziękuję mu, że został, kupił mi
karnet na cały sezon i zapłacił za bilety na fazę play-off, które
są dość drogie. I wiem, że Jake wybaczył mi, że przeze mnie
ominął go drugi mecz z Dallas, bo odwzajemnia mój uścisk
i mówi:
– Nie ma sprawy, braciszku! Kocham cię. Niezmiennie.
Przecież wiesz.
Jake nas zostawia, a my pijemy piwo jeszcze przez pół
godziny, ale ostatecznie wszyscy przyznają, że mają jakieś
sylwestrowe plany z żonami i wracam do New Jersey
autobusem Ataku Azjatów.
Orły wygrały ostatnie pięć spotkań i ranking ligowy,
więc nie ma sposobu, by powstrzymać Ashwiniego od
naciśnięcia klaksonu Ataku Azjatów, kiedy zatrzymuje się
przed domem moich rodziców. Gdy rozbrzmiewa donośne
skandowanie – „O!-R!-Ł!-Y! Orły!, w drzwiach staje mama.
Stojąc na schodkach przed domem, machamy na
pożegnanie odjeżdżającemu zielonemu autobusowi.
Jemy razem późny rodzinny sylwestrowy obiad, ale
nawet po kolejnym zwycięstwie Orłów i mimo żywych nadziei
na puchar Super Bowl, mój ojciec niewiele się odzywa i udaje
się do swojego gabinetu, zanim mama skończy jeść, pewnie po
to, żeby poczytać powieści historyczne.
Na chwilę przed północą, zanim wielka kula na Times
Square opadnie na ogromnym płaskim ekranie telewizora taty,
mama pyta, czy chcę wyjść na zewnątrz, żeby walić w garnki
i patelnie, jak to mieliśmy w zwyczaju, kiedy byłem mały.
Mówię mamie, że nie bardzo, bo na zewnątrz jest zimno, więc
zasiadamy na kanapie i oglądamy, jak ludzie świętują na
Times Square.
Rok 2006 staje się 2007.
– To będzie dla nas dobry rok – oświadcza mama,
a potem zmusza się do uśmiechu.
Odwzajemniam jej uśmiech, nie dlatego, że uważam, że
to będzie dobry rok, ale dlatego, że tata poszedł spać godzinę
temu, Nikki nie wróciła i nic nie wskazuje na to, żeby 2007
rok miał być dobry dla mamy albo dla mnie, a mimo to mama
próbuje myśleć pozytywnie, tak jak mnie tego uczyła wiele lat
temu. Ciągle ma nadzieję.
– To będzie dobry rok – odpowiadam.
Kiedy mama zasypia na kanapie, wyłączam telewizor
i patrzę, jak oddycha. Nadal ładnie wygląda i gdy widzę, jak
spokojnie odpoczywa, zaczynam gniewać się na tatę, chociaż
wiem, że go nie zmienię, ale chciałbym, żeby przynajmniej
spróbował bardziej doceniać mamę i poświęcać jej więcej
uwagi, szczególnie że nie może zwalić swojego ponurego
nastroju na Orły, bo bez względu na to, co się stanie w fazie
play-off, sezon i tak jest sukcesem, tym bardziej że drużyna
dotarła tak daleko, i to bez McNabba. A mimo to wiem, że
ojciec najpewniej się nie zmieni, bo znam go od trzydziestu
pięciu lat i zawsze był taki sam.
Mama przyciąga do siebie łokcie, podkurcza kolana
blisko ciała i zaczyna drżeć, wiec dźwigam się do góry.
Chwytam kule i idę do szafy. Biorę koc z dolnej półki, wracam
do mamy i przykrywam ją, ale ona nie przestaje się trząść. Idę
jeszcze raz do szafy i zauważam grubszy koc na najwyższej
z półek, więc sięgam po niego i ściągam go na dół. Spada mi
na głowę chwilę potem, jak słyszę, że coś z trzaskiem spada na
podłogę. Spoglądam w dół i u moich stóp leży kaseta wideo
w białym plastikowym opakowaniu, na którym widnieją dwa
dzwoneczki.
Wspierając się na kulach, wracam do mamy
i przykrywam ją grubszym kocem.
Trudno mi podnieść kasetę, bo w gipsie nie mogę kucać.
Muszę usiąść na podłodze, żeby ją podnieść. Kiedy udaje mi
się przesunąć pod telewizor, wkładam kasetę do odtwarzacza.
Spoglądam za siebie, żeby się upewnić, że mama twardo śpi,
po czym ściszam głos i włączam odtwarzanie.
Kaseta nie jest całkowicie przewinięta i zaczyna się od
weselnego obiadu. Nasi goście siedzą w sali balowej
Glenmont Country Club, który jest ośrodkiem golfowym
w szpanerskim miasteczku na obrzeżach Baltimore. Kamera
skierowana jest na wejście, ale widać też parkiet do tańca
i zespół.
– Przywitajmy weselników po filadelfijsku – mówi
wokalista do mikrofonu, a na te słowa sekcja dęta zespołu
zaczyna grać Gonna Fly Now!. Gitarzysta, basista i perkusista
szybko się włączają i choć muzyka nie jest dokładnie taka jak
w Rockym, uchodzi.
– Rodzice pana młodego – państwo Peoples!
Kiedy mama i tata przechodzą przez parkiet, trzymając
się pod ramię, goście wiwatują. Zbolała mina ojca sugeruje, że
to najgorsza chwila jego życia.
– Rodzice panny młodej, państwo Gates.
Rodzice Nikki idą prze parkiet, delikatnie podskakując,
przez co robią wrażenie lekko pijanych, co było zresztą
zgodne z prawdą. Uśmiecham się na myśl o tym, jacy zabawni
byli moi teściowie, kiedy się trochę napili. Naprawdę tęsknię
za rodzicami Nikki.
– Drużbowie, Elizabeth Richards i Ronnie Brown.
Liz i Ronnie wychodzą, machając do gości, jakby byli
z rodziny królewskiej, co wygląda dziwnie i ten gest przycisza
aplauz gości. Ronnie wygląda na filmie młodo i myślę o tym,
że on wtedy nie był jeszcze ojcem, a małej Emily nie było na
świecie.
– Starsi drużbowie, Wendy Rumsford i Jake Peoples!
Jake i Wendy idą przez parkiet, jakby prosto na kamerę,
aż ich twarze robią się normalnych rozmiarów na ogromnym
płaskim monitorze telewizora. Wendy zaczyna krzyczeć, jakby
była na meczu Orłów, a Jake mówi:
– Kocham cię, braciszku – po czym całuje obiektyw
kamery, zostawiając na nim rozmazany kształt ust. Przed
obiektywem pojawia się dłoń operatora, który szybko czyści
szkło kawałkiem tkaniny.
– A teraz po raz pierwszy prezentujemy wszystkim
państwa Peoples!
Goście wstają i wiwatują, kiedy wchodzimy do sali.
Nikki w sukni ślubnej wygląda przepięknie. Przechyla głowę
w uroczej, nieśmiałej pozie, z brodą blisko szyi, i widząc ją,
zaczynam płakać, bo tak bardzo za nią tęsknię.
Kiedy ruszamy na parkiet, zmienia się piosenka i słyszę
seksowne dźwięki keyboardu i delikatne szeleszczenie talerzy.
Saksofonista sopranowy robi krok do przodu i rozpoczyna się
Songbird.
Coś w mojej głowie zaczyna się topić i mam wrażenie,
jakby zamarzał mi mózg albo jakby ktoś wbijał mi głęboko
w głowę szpikulec do lodu. Nie widzę już ekranu telewizora,
przez zaparowaną przednią szybę widzę drogę i zacinający
deszcz. Nie ma jeszcze szesnastej, ale jest ciemno, jakby był
środek nocy. Jestem zdenerwowany, bo przede mną duży
mecz, a dach sali gimnastycznej jest dziurawy jak sito, więc
musiałem odwołać trening koszykówki.
Chcę tylko wziąć prysznic i obejrzeć nagrania
z meczów.
Kiedy jednak wchodzę do domu, słyszę jęczący
saksofon i myślę, że to dziwne, że o tej porze z mojej łazienki
dobiega Kenny G. Dźwięki jego muzyki unoszą się
w powietrzu. Otwieram drzwi łazienki, czuję, jak para liże
mnie po twarzy i zastanawiam się, dlaczego Nikki słucha
piosenki z naszego ślubu pod prysznicem. Raz jeszcze solo
Kenny’ego osiąga punkt kulminacyjny. Odtwarzacz stoi na
umywalce, ale na podłodze leżą dwie sterty ubrań, a obok
magnetofonu znajduje się para okularów. Seksowne akordy na
keyboardzie, delikatne szeleszczenie talerzy.
– Ty pieprzona dziwko! – krzyczę, zrywając zasłonę
prysznicową z drążka, odsłaniając wiele okropnego,
namydlonego ludzkiego ciała.
Stoję w wannie. Moje ręce zaciskają się wokół jego
gardła. Stoję teraz między nimi, woda z prysznica uderza mnie
w plecy jak gorące szprychy, obciążając mi dresowe spodnie.
On jest w powietrzu, i błaga mnie wzrokiem o jeden oddech.
Jego ręce próbują przerwać mój uścisk, ale mężczyzna jest
maleńkim, słabym człowieczkiem. Nikki wrzeszczy, Kenny G
gra, kochanek Nikki robi się fioletowy. Jest taki drobny, że
jedną ręką mogę go trzymać przyciśniętego do płytek.
Odchylam łokieć, ściskam dłoń w pięść twardą jak skała
i wymierzam cios. Jego nos eksploduje jak saszetka ketchupu.
Gałki oczne wędrują do góry, a ręce odrywają się od moich.
Kiedy odsuwam pięść po raz drugi, muzyka ustaje i nagle
ląduję w wannie na plecach, a nagi kochanek Nikki znajduje
się poza nią. Naga Nikki trzyma magnetofon w trzęsących się
dłoniach. Kiedy próbuję wstać, jeszcze raz wali mnie
odtwarzaczem po głowie. Moje kolana się uginają i widzę
srebrny sznur prysznicowy, który wzrasta nade mną jak gruby,
błyszczący wąż i atakuje twarde miejsce tuż nad moją prawą
brwią, a wtedy…
Budzę się w szpitalu i od razu zaczynam wymiotować,
aż w końcu przychodzi pielęgniarka i każe mi nie ruszać
głową. Płaczę i wołam Nikki, ale nie przychodzi do mnie.
Okropnie boli mnie głowa. Kiedy dotykam czoła, czuję jakiś
opatrunek, ale wtedy moje ręce siłą zostają przyciągnięte do
boków. Pielęgniarki wrzeszczą i mnie przytrzymują, tak jak
i lekarze. Czuję ukłucie na ramieniu i…
Kiedy mrugam, widzę moje odbicie na pustym ekranie
telewizora. Nagranie się skończyło. Na płaskim ekranie taty
jestem rzeczywistych rozmiarów i w odbiciu na ciemnym tle
ekranu nad prawym ramieniem widzę, że mama nadal śpi na
kanapie. Gdy się tak w siebie wpatruję, mała biała blizna
zaczyna mnie swędzieć, ale właściwie to nie chcę się uderzać
pięścią po czole.
Staję na nogi i o kulach udaję się do kuchni. Notes
z adresami nadal leży w szafce nad kuchenką. Wybieram
numer domowy Jake’a. Słuchając sygnałów w słuchawce,
patrzę na zegar na mikrofali: jest druga pięćdziesiąt cztery nad
ranem. Przypominam sobie, że Jake jest na nadętej imprezie
w hotelu i do rana nie będzie go w domu, postanawiam więc
zostawić mu wiadomość.
– Dzień dobry, dodzwoniłeś się do Jake’a i Caitlin.
Prosimy zostawić wiadomość po sygnale. Piiii.
– Jake, to ja, twój brat. Musisz mi wyświadczyć
przysługę…
Najlepsze intencje
Pat,
minęło już trochę czasu. Mam nadzieję, że
wystarczająco dużo.
Jeśli jeszcze nie podarłeś tego listu, to proszę,
przeczytaj go do końca. Jak zdążyłeś się przekonać, lepszy ze
mnie pisarz niż mówca.
Wszyscy mnie nienawidzą.
Wiesz, że Twój brat przyszedł do mnie do domu i groził,
że mnie zabije, jeśli spróbuję się z Tobą skontaktować?
Naprawdę mnie przestraszył – na tyle, by powstrzymać mnie
od napisania wcześniej. Nawet moi rodzice robili mi wyrzuty
za to, że podszyłam się pod Nikki. Moja terapeutka mówi, że ta
zdrada może się okazać nie do wybaczenia i po sposobie,
w jaki powtarzała słowo „niewybaczalna”, mogłam się
zorientować, że jest mną rozczarowana. Prawda jest jednak
taka, że zrobiłam to dla Twojego dobra. Miałam nadzieję, że
kiedy zamkniesz za sobą ten rozdział i pogodzisz się z utratą
Nikki, dasz mi szansę, zwłaszcza że tworzymy taką dobrą
taneczną parę, oboje lubimy biegać, mamy podobną sytuację
mieszkaniową i – nie bójmy się tego powiedzieć – oboje ciężko
walczymy, żeby się jakoś pozbierać do kupy. Mamy wiele
wspólnego, Pat. Nadal czuję, że nie bez powodu pojawiłeś się
w moim życiu.
Ponieważ Cię kocham, chcę Ci opowiedzieć coś,
czego – poza moją terapeutką – nikomu nie mówiłam. Trochę
nawaliłam, więc mam nadzieję, że będziesz w stanie to
wszystko znieść. Na początku nie miałam zamiaru Ci tego
mówić, ale pomyślałam, że sytuacja nie może już chyba się
pogorszyć i może zdziała tu coś odrobina szczerości.
Nie wiem, czy wiedziałeś, ale Tommy był gliną. Był
zatrudniony w komisariacie w Meadowville i został
przydzielony do miejscowego liceum jako konsultant
i doradca. Połowę swojego czasu spędzał więc, pomagając
zmagającym się z problemami nastolatkom, a drugą połowę
jak każdy normalny glina. Mówię Ci o tym po to, żebyś
zrozumiał, że Tommy był dobrym człowiekiem. Nie zasługiwał,
by umrzeć, a jego śmierć bezsprzecznie dowodzi, że życiem
rządzi przypadek, że jest popieprzone i przypadkowe do
chwili, aż spotka się kogoś, kto nada temu wszystkiemu sens,
choćby tylko na chwilę.
Tak czy inaczej Tommy doskonale sobie radził
z nastolatkami, a nawet zorganizował nadprogramowe
warsztaty dla licealistów, które miały wskazywać zagrożenia
wynikające z jazdy po pijanemu. Wielu rodziców uważało, że
te zajęcia dają ciche przyzwolenie na picie nieletnich, bo
tematem nie były zagrożenia wynikające z jazdy po pijanemu,
kiedy jest się nastolatkiem, tylko konsekwencje
nieodpowiedzialności bez określania wieku kierowcy, więc
Tommy musiał walczyć o ich utrzymanie. Tommy powiedział
mi, że wielu licealistów pije w każdy weekend, i to często
z cichym przyzwoleniem rodziców. A najzabawniejsze było to,
że to same dzieciaki przyszły do Tommy’ego i poprosiły
o zorganizowanie warsztatów, bo się martwiły, że ktoś
w końcu zrobi sobie krzywdę albo zginie, jeśli ich koledzy
nadal będą wracać samochodami do domów po imprezach.
Rozmawiałbyś w taki sposób z policjantem, kiedy byłeś w tym
wieku? Właśnie takim facetem był Tommy. Ludzie od razu mu
ufali.
Organizował zatem pogadanki, a nawet nauczycielskie
karaoke, podczas którego uczniowie mogli zapłacić, jeśli
chcieli usłyszeć, jak ich ulubieni nauczyciele śpiewają
najnowsze przeboje. Tommy potrafił nakłonić ludzi, by wzięli
udział w takich imprezach. Tommy zawsze był na scenie
z młodzieżą, śpiewał i tańczył z innymi nauczycielami, których
co do jednego przekonał, żeby przebrali się w śmieszne
kostiumy – i wiele razy widziałam rodziców, uczniów i innych
pracowników, jak uśmiechali się od ucha do ucha. Nie można
było się od tego powstrzymać, bo Tommy był jak zastrzyk
pozytywnej energii. Ludzie go słuchali. Kochali go. I ja też
kochałam go cholernie mocno.
To zabawne, ale Tommy lubił często uprawiać seks.
Zawsze chciał się ze mną kochać. Jak tylko wracał do domu
z pracy, od razu zaczynał mnie obejmować. Gdy budziłam się
rano, on już na mnie leżał. Z trudem mogliśmy zjeść posiłek,
żeby pod stołem nie szukał dłońmi moich nóg. I jeśli Tommy
był w domu, nie było mowy, żebym obejrzała jakiś program do
końca, bo jak tylko zaczynała się przerwa na reklamy, rzucał
mi wymowne spojrzenie i był sztywny jak maszt. To były
szalone czasy i uwielbiałam to przez pierwsze dziesięć lat
naszego małżeństwa. Potem trochę się tym zmęczyłam. Życie
to nie tylko seks, prawda? I tak pewnego słonecznego
poranka, kiedy właśnie skończyliśmy się kochać pod stołem
w kuchni, rozległ się gwizd czajnika, więc wstałam, by zalać
nam dwie filiżanki herbaty.
– Tak sobie myślę, że powinniśmy ograniczyć stosunki
do określonej liczby w tygodniu – powiedziałam.
Nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy. Wyglądał,
jakbym strzeliła mu w brzuch.
– Coś jest nie tak? – zapytał. – Robię coś źle?
– Nie. Nie o to chodzi.
– To o co?
– Nie wiem. Czy to normalne, żeby uprawiać seks kilka
razy dziennie?
– Nie kochasz mnie już? – zapytał Tommy z miną
skarconego chłopca, którą teraz widzę za każdym razem, kiedy
wieczorem zamykam oczy.
Oczywiście powiedziałam Tommy’emu, że kocham go
nad życie, ale po prostu chcę trochę zwolnić z seksem.
Powiedziałam mu, że wolałabym więcej rozmawiać, chodzić
na spacery i znaleźć jakieś nowe zainteresowania, żeby seks
mógł na powrót stać się wyjątkowy.
– Kiedy kochamy się tak często – powiedziałam mu – to
magia jakby znika. – Nie pamiętam dlaczego, ale
zasugerowałam, że powinniśmy pojechać na konie.
– Mówisz, że magia zniknęła…? – zapytał i to były
ostatnie słowa, które w ogóle do mnie wypowiedział…
Pamiętam, że długo mu potem tłumaczyłam, że możemy
się kochać, ile tylko chce, i że to była tylko propozycja, ale
widziałam, że go zraniłam. Cały czas patrzył na mnie
podejrzliwie, jakbym go zdradzała. Ale tak nie było. Po prostu
chciałam odrobinę zwolnić, żebyśmy mogli bardziej cieszyć się
seksem. Za dużo dobrego – to był mój jedyny zarzut. Nie
miałam jednak wątpliwości, że wyrządziłam mu przykrość, bo
zanim zdążyłam dokończyć te tłumaczenia, wstał i poszedł na
górę wziąć prysznic, a potem wyszedł z domu, nawet się ze
mną nie żegnając.
Zadzwonili do mnie do pracy. Pamiętam tylko, jak
usłyszałam, że Tommy został ranny i zawieziono go do szpitala
West Jersey. Kiedy tam dotarłam, w środku było granatowo od
mundurów policyjnych. Zaszklone oczy policjantów mi
powiedziały.
Potem dowiedziałam się, że podczas przerwy na lunch
Tommy pojechał do galerii handlowej. W jego radiowozie
znaleźli całą torbę bielizny z Victoria’s Secret w moim
rozmiarze. W drodze powrotnej do Meadowville zatrzymał się
na autostradzie, żeby pomóc starszej kobiecie, której zepsuł
się samochód. Tommy wezwał pomoc drogową i czekał ze
zdenerwowaną kobietą, rozmawiając z nią przez opuszczone
okno jej samochodu. Tommy zawsze tak robił. Radiowóz
znajdował się za nimi, światła były włączone, ale Tommy stał
na skraju pobocza. Jakiś kierowca, który napił się do lunchu,
upuścił telefon i kiedy nachylił się, żeby go podnieść,
przekręcił kierownicę na prawo, przejechał przez dwa pasy
i …
Nagłówek w gazecie brzmiał: „Funkcjonariusz Thomas
Reed, autor warsztatów na temat konsekwencji jazdy po
pijanemu prowadzonych w liceum w Meadowville, zabity
przez nietrzeźwego kierowcę”. To było jednocześnie ironiczne,
zabawne i sadystyczne na swój sposób. Na pogrzebie zjawił
się cały tłum policjantów. Dzieciaki z liceum zamieniły mój
trawnik w mauzoleum i stały na chodniku ze świecami
i kwiatami. Kiedy odmówiłam wyjścia na zewnątrz, młodzież
tak cudnie śpiewała przez pierwsze kilka dni. Chór smutnych,
pięknych głosów. Nasi przyjaciele przynosili jedzenie,
wielebny Carey mówił o niebie, moi rodzice płakali ze mną,
a Ronnie i Veronica mieszkali u mnie przez pierwsze kilka
tygodni. Ja mogłam jednak myśleć tylko o tym, że Tommy
umarł w przekonaniu, że nie chcę już uprawiać z nim seksu.
Czułam się taka winna, Pat. Chciałam umrzeć. Nie pojechałby
do Victoria’s Secret w przerwie na lunch, gdybyśmy się nie
pokłócili, a wtedy nigdy nie spotkałby kobiety w zepsutym
samochodzie, a w rezultacie nigdy by nie zginął. Czułam się
taka winna. Tak cholernie winna.
Po kilku tygodniach wróciłam do pracy, ale w głowie
miałam chaos. Moje poczucie winy zamieniło się
w niepohamowane pragnienie seksu. Zaczęłam więc chodzić
do łóżka z różnymi facetami, a właściwie z kim się dało.
Wystarczyło jedynie spojrzeć na faceta w odpowiedni sposób
i po paru sekundach wiedziałam, czy będziemy się pieprzyć,
czy nie. A kiedy to się działo, zamykałam oczy, i udawałam, że
to Tommy. Chciałam znów być z moim mężem, mogłam się
pieprzyć gdzie popadnie. W samochodzie. W szatni. W pracy.
W bocznej uliczce. Za krzakiem. W toalecie. Gdziekolwiek.
W mojej głowie zawsze byłam pod stołem w kuchni i Tommy
do mnie wracał, a ja mówiłam mu, że wcale nie zmęczył mnie
seks i że będę się z nim kochać tyle razy, ile będzie chciał,
ponieważ kochałam go z całego serca.
Byłam chora. A mężczyzn chętnych, by wykorzystać
moją chorobę, nie ubywało. Wszędzie znaleźli się tacy, którzy
z pocałowaniem ręki przelecieliby psychicznie chorą kobietę.
Oczywiście to doprowadziło do utraty pracy, do terapii
i wielu badań. Na szczęście nie zaraziłam się żadną chorobą
i z radością dam się jeszcze raz przebadać, jeśli kiedyś stanie
się to dla nas istotne. Ale nawet gdybym zaraziła się wtedy
AIDS albo czymś innym, to byłoby to tego warte. Musiałam
zamknąć tamten rozdział. Potrzebowałam wybaczenia.
Potrzebowałam przeżyć to marzenie do końca. Musiałam się
pieprzyć, żeby zapomnieć o poczuciu winy i móc się wreszcie
kiedyś wydostać z mgły, która mnie otaczała, żeby znów coś
poczuć, poczuć cokolwiek. Zacząć żyć na nowo, co udaje mi
się dopiero teraz, odkąd się zaprzyjaźniliśmy.
Muszę przyznać, że podczas obiadu u Veroniki
myślałam o Tobie tylko jak o szybkim numerku. Zmierzyłam
Cię wzrokiem w tej Twojej głupiej koszulce Orłów
i pomyślałam, że uda mi się zaciągnąć cię do łóżka, żebym
mogła udawać, że jesteś Tommym. Dawno tego nie robiłam.
Nie czułam już potrzeby uprawiania seksu z obcymi
mężczyznami, ale Ty nie byłeś obcy. Zostałeś osobiście
wybrany przez moją siostrę. Byłeś zaufanym gościem, z którym
próbował wystawić mnie Ronnie. Pomyślałam więc, że
mogłabym zacząć regularnie z Tobą sypiać, żebym znowu
mogła fantazjować o Tommym.
Kiedy jednak przytuliłeś mnie przed domem moich
rodziców i kiedy ze mną płakałeś, wszystko się zmieniło, i to
bardzo. Na początku tego nie rozumiałam, ale kiedy
biegaliśmy razem, jedliśmy płatki w barze, pojechaliśmy na
plażę i zostaliśmy przyjaciółmi – po prostu przyjaciółmi, bez
seksu, który wszystko by skomplikował – zwyczajnie czułam się
dobrze. Polubiłam przebywanie w Twoim towarzystwie, nawet
jeśli nic nie mówiliśmy.
Zrozumiałam, że coś do Ciebie czuję, kiedy zaczęłam się
wzdrygać na dźwięk imienia Nikki. Było dla mnie jasne, że
nigdy nie zejdziesz się z żoną, więc zadzwoniłam do Twojej
mamy i upiłam ją w miejscowym barze, a ona wszystko mi
o Tobie opowiedziała. Nie widziałeś mnie, ale byłam na
podjeździe, kiedy wróciła do domu taka pijana, że musiałeś jej
pomóc wejść po schodach do domu. Odwiozłam ją wtedy. Po
tym, co się stało z Tommym, w ogóle nie piję. Od tamtej pory
spotykam się z nią co tydzień, Pat. Twoja mama potrzebowała
przyjaciela. Potrzebowała kogoś, z kim mogłaby porozmawiać
o Twoim ojcu, więc słuchałam jej. Na początku
wykorzystywałam ją, żeby zdobyć informacje, ale teraz
jesteśmy jakby przyjaciółkami. Nie wiedziała o listach, które
pisałam jako Nikki, i była na mnie bardzo zła po tym zajściu
w święta, ale o tym liście oczywiście wie, bo sama Ci go
dostarczyła. To silna kobieta o ogromnym sercu. Zasługuje na
kogoś lepszego niż Twój ojciec, no i może Ty zasługujesz na
kogoś lepszego niż ja. Życie takie już jest.
Napisałam te listy z nadzieją, że pomogę Ci zamknąć
pewien etap. Mnie udało się to zrobić przez seks bez
zobowiązań. Musisz wiedzieć, że wymyśliłam to całe
łącznictwo, kiedy miałam już pewność, że Nikki nigdy w życiu
nie zgodzi się na rozmowę z Tobą. Może nigdy mi nie
wybaczysz, ale chciałam, żebyś wiedział, że miałam dobre
intencje i nadal Cię kocham na swój własny popaprany
sposób.
Tęsknię za Tobą. Naprawdę. Możemy być chociaż
przyjaciółmi?
Tiffany
Mam cię!
Danny kończy czytać ostatni list od Tiffany i wzdycha,
drapie się po afro i przez kilka minut patrzy przez okno mojej
sypialni. Jestem ciekaw jego opinii, bo jest jedyną znaną mi
osobą, która nie ma wyrobionego zdania na temat Tiffany.
Wszyscy pozostali są oczywiście uprzedzeni, włączając w to
Cliffa.
– No i? – pytam w końcu. Siedzę oparty plecami
o wezgłowie łóżka, a moja noga w gipsie spoczywa na kilku
poduszkach. – Co powinienem zrobić?
Danny siada, otwiera pudełko pachisi i wyciąga ręcznie
malowaną drewnianą planszę oraz pionki, które mama dała mi
na urodziny.
– Mam ochotę zagrać czerwonym – mówi. – A ty?
Wybieram kolor niebieski i rozkładamy planszę na
małym stoliczku, który mama wstawiła do mojego pokoju,
kiedy ze złamaną nogą wróciłem do domu ze szpitala. Gramy
w pachisi jak zawsze, kiedy Danny mnie odwiedza i bardzo
szybko dociera do mnie, że on nie ma zamiaru się wypowiadać
w kwestii Tiffany, pewnie dlatego, że wie, iż tylko ja mogę
podjąć decyzję. A może po prostu chce tylko grać? Nigdy nie
znałem nikogo, kto by tak kochał pachisi i zawsze kiedy
Danny stawia pionka na jednym z moich pól, posyłając
mojego na sam początek trasy, pokazuje na mnie i krzyczy:
„Mam cię!”, na co ja zawsze wybucham śmiechem, bo on
śmiertelnie poważnie traktuje pachisi.
Choć mnie gra w pachisi tak bardzo nie cieszy, a Danny
nie chce odpowiedzieć na żadne z moich pytań, dobrze mieć
go znowu w moim życiu.
Gramy w pachisi przez wiele godzin. Dni mijają, a mój
wynik w starciach z Dannym rośnie do trzydziestu dwóch
wygranych i dwustu trzech strat. Danny jest graczem pierwszej
wody i nie ma sobie równych w rzucaniu kośćmi. Kiedy
mówi, że „tatuś potrzebuje dubletu”, prawie zawsze wyrzuca
dwie szóstki. Danny potrafi wyrzucić wszystko, czego
potrzebuje „tatuś”.
Przedrzeć się przez nimbostratusa
Tydzień po tym, jak ściągnięto mi gips, stoję sam na
kładce w Knight’s Park i opieram się całym ciężarem ciała
o balustradę, spoglądając w dół na staw, który mógłbym
obejść w niecałe pięć minut. Wodę pokrywa teraz cienka
warstwa lodu i chciałbym ją przebić małymi kamyczkami, ale
nie wiem dlaczego, tym bardziej że nie mam żadnych ze sobą.
Mimo to, bardzo chcę rzucać kamieniami, bardzo chcę robić
dziury w tafli, by dowieść, że jest krucha i tymczasowa, by
zobaczyć, jak wzbiera pod nią mętna woda i wydobywa się
przez otwór, który sam zrobiłem.
Myślę o ukrytych pod lodem rybach – głównie tych
wielkich złotych rybkach, którymi ludzie wypełniają stawy,
żeby starsi panowie mieli co karmić wiosną, a mali chłopcy
łapać latem – o rybach teraz zagrzebanych gdzieś w błocie na
dnie jeziora. Ale czy te ryby już teraz się zagrzebują? Czy
czekają, aż jezioro całkiem zamarznie?
Taka myśl: jestem jak Holden Caulfield martwiący się
o kaczki, tylko że ja mam trzydzieści pięć lat, a Holden był
nastolatkiem. Może to z powodu wypadku mój mózg cofnął
się do nastoletniej fazy?
Część mnie chce się wspiąć na barierkę i zeskoczyć
z kładki, która ma tylko dziewięć metrów i znajduje się metr
nad stawem. Część mnie chce przebić lód stopami, skoczyć do
wody i zagrzebać się w błocie, gdzie mógłbym spać
miesiącami i zapomnieć o wszystkim, co znów wiem. Część
mnie wolałaby nigdy nie odzyskać pamięci i nadal żywić
fałszywą nadzieję, której mógłbym się kurczowo trzymać – że
wciąż gdzieś jest Nikki, dla której brnę do przodu.
Kiedy w końcu przenoszę wzrok z lodu na boisko do
piłki nożnej, widzę, że Tiffany przyjęła moje zaproszenie na
spotkanie, tak jak przewidział Cliff. Gdy patrzę na nią
w oddali, jest wysoka tylko na pięć centymetrów, ma na
głowie żółtą czapkę narciarską i biały płaszcz, który zasłania
prawie całe jej uda, przez co wygląda jak anioł bez skrzydeł,
który rośnie i rośnie. Patrzę, jak mija huśtawki i duży pawilon,
w którym stoją piknikowe stoły. Przyglądam się jej, kiedy
idzie brzegiem wody, aż w końcu osiąga swój normalny
wzrost, czyli około metra sześćdziesięciu.
Kiedy wchodzi na kładkę, od razu wracam spojrzeniem
na lód.
Tiffany podchodzi do mnie i staje tak, że jej ramię
prawie dotyka mojego, ale nie całkiem. Patrzę na nią kątem
oka i widzę, że ona też patrzy na cienką taflę lodu,
i zastanawiam się, czy też myśli o rzucaniu w nią
kamyczkami.
Stoimy tak – jak mi się wydaje – godzinami i żadne
z nas nic nie mówi.
Robi mi się zimno w twarz, już prawie nie czuję nosa
ani uszu.
W końcu patrzę na Tiffany i pytam:
– Dlaczego nie przyszłaś na moje urodziny? – pytam, i
to nie najmądrzej, ale nie potrafię wymyślić nic innego, bo nie
widziałem Tiffany przez te wszystkie tygodnie, odkąd
nawrzeszczałem na nią w Boże Narodzenie. – Mama
wspominała, że cię zaprosiła. Czemu nie przyszyłaś?
Po długiej ciszy, Tiffany mówi:
– Tak jak napisałam w liście, twój brat zagroził, że mnie
zabije, jeśli spróbuję się z tobą skontaktować. Poza tym tego
samego dnia przyszedł do mnie Ronnie i zabronił mi
przychodzić. Powiedział, że nigdy nie powinien był nas sobie
przedstawiać.
Rozmawiałem z Jakiem o tej groźbie, ale z trudem mogę
sobie wyobrazić, że Ronnie mógłby powiedzieć coś takiego do
Tiffany. A mimo to wiem, że Tiffany mówi prawdę. Wydaje
się bardzo zraniona i bezbronna – przygryza wargę, jakby to
była guma do żucia. Jestem pewien, że Ronnie zrobił to wbrew
woli Veroniki. Jego żona nigdy nie pozwoliłaby, żeby
powiedział Tiffany coś, co tak zraniłoby jej ego, i myśl, że
Ronnie starał się powstrzymać Tiffany od przyjścia na moje
przyjęcie, sprawia, że jestem dumny z mojego najlepszego
przyjaciela, tym bardziej że, aby mnie chronić, postąpił wbrew
żonie.
– Szmata mną nie pomiata – mówił Danny za każdym
razem, kiedy zaczynałem płakać za Nikki, kiedy jeszcze
byliśmy w niedobrym miejscu, przed jego drugą operacją. Na
zajęciach z arteterapii Danny zrobił nawet plakat z tymi
słowami napisanymi stylową złotą czcionką, który powiesił
pomiędzy moim łóżkiem, a łóżkiem mojego współlokatora
Jackiego, ale jedna ze szkaradnych pielęgniarek ściągnęła jego
dzieło, kiedy nie było mnie w pokoju, co potwierdził Jackie,
mrugając i uderzając głową w ramię. Mimo że zdaję sobie
sprawę, że to stwierdzenie jest trochę seksistowskie (bo
mężczyźni nie powinni nazywać kobiet szmatami), to
powiedzonko sprawia, że się uśmiecham, zwłaszcza że Ronnie
jest moim najlepszym kumplem w New Jersey, skoro Jake
i Danny mieszkają w Pensylwanii.
– Przepraszam, Pat. To chcesz ode mnie usłyszeć? Więc
powiem to raz jeszcze. Naprawdę, cholernie cię
przepraszam. – Mimo że Tiffany przeklina, jej głos lekko drży
jak głos mamy, kiedy mówi coś prosto z serca i zaczynam się
bać, że Tiffany za chwilę się rozpłacze, stojąc ze mną na
moście. – Jestem porąbana i nie wiem już, jak się
porozumiewać z ludźmi, których kocham. Ale miałam na
myśli wszystko, co napisałam ci w liście. Gdybym była Nikki,
wróciłabym do ciebie w Boże Narodzenie, ale nią nie jestem.
Przepraszam.
Nie wiem, co odpowiedzieć, więc stoimy tak razem
w milczeniu.
Nagle z jakiegoś zwariowanego powodu chcę
opowiedzieć Tiffany finał mojego filmu. Tego, którym było
moje dawne życie. Myślę sobie, że powinna poznać
zakończenie, szczególnie że grała w nim znaczącą rolę.
I wtedy słowa zaczynają same się ze mnie wylewać.
– Postanowiłem spotkać się z Nikki, żeby wiedziała, że
już pamiętam, co między nami zaszło, i nie mam jej niczego za
złe. Mój brat zawiózł mnie pod mój dawny dom w Maryland
i okazuje się, że Nikki nadal tam mieszka. To było trochę
dziwne, chociażby dlatego, że ma nowego mnie – Phillipa,
który pracuje z Nikki i też uczy angielskiego. To on zawsze
nazywał mnie niepiśmiennym bufonem, bo nigdy nie czytałem
wielkiej literatury – mówię, omijając część dotyczącą duszenia
i okładania pięściami gołego Phillipa, kiedy przyłapałem go
pod prysznicem z Nikki. – Gdybym był na jego miejscu, to
raczej nie chciałbym mieszkać w domu byłego męża mojej
żony. Dziwne, prawda?
Tiffany nie odzywa się, kiedy milknę, więc opowiadam
dalej.
– Kiedy jechaliśmy moją dawną ulicą, padał śnieg, co
w Maryland nie zdarza się często i jest dla dzieciaków tym
większą frajdą. Na ziemi leżał może z centymetr puchu, ale
było go na tyle dużo, że można było wziąć go w dłonie.
Zobaczyłem, jak przed domem Nikki i Phillip bawią się
z dwójką dzieci. Po ubraniach poznałem, że dziecko
w granatowym stroju to chłopiec, a w jasnym różowawym
biega jeszcze mniejsza dziewczynka. Kiedy ich minęliśmy,
powiedziałem Jake’owi, żeby zaparkował samochód przy
kolejnej przecznicy, byśmy mogli popatrzeć, jak nowa rodzina
Nikki bawi się w śniegu. Mój dawny dom znajduje się w dość
ruchliwym miejscu, więc prawdopodobieństwo, że zwrócimy
na siebie uwagę, było niewielkie. Jake zrobił, o co go
prosiłem, po czym zgasił silnik, ale zostawił włączone
wycieraczki. Opuściłem szybę, bo siedziałem z tyłu z powodu
gipsu i przez długi czas patrzyliśmy, jak się bawią, aż Jake
w końcu włączył silnik i nastawił ogrzewanie, bo zrobiło mu
się zimno. Nikki miała na sobie długi szalik w zielono-białe
paski, brązową kurtkę i czerwone rękawiczki. Jej blond włosy
opadały luźno spod zielonej czapki. Piękne loki. Rzucali w
siebie śnieżkami. Nowa rodzina Nikki stoczyła piękną śnieżną
bitwę. Widać było, że dzieci kochają tatę i mamę i że mama
kocha tatę, a rodzice kochają dzieci, kiedy tak obrzucali się
śniegiem, gonili na zmianę, śmiali i wpadali na siebie, i…
Na chwilę milknę, bo trudno mi wypowiedzieć te słowa.
– Wytężam wzrok, żeby dostrzec twarz Nikki, i nawet
stojąc ulicę dalej, widzę, że ona nie przestaje się uśmiechać, co
sprawia, że i ja jestem bardzo szczęśliwy. Tyle mi
wystarczyło, żeby oficjalnie zakończyć rozłąkę i wystartować
napisy mojego filmu. Nie musiałem nawet stanąć z nią twarzą
w twarz. Poprosiłem więc Jake’a, żeby zawiózł mnie
z powrotem do New Jersey, co zrobił bez słowa, bo jest chyba
najlepszym bratem na całym świecie. Wychodzi na to, że chcę,
żeby Nikki była szczęśliwa, nawet jeśli nie będzie mnie w jej
życiu, bo miałem swoją szansę i nie byłem dobrym mężem,
a Nikki była wspaniałą żoną i…
Znów muszę zrobić sobie przerwę. Kilka razy
przełykam ślinę.
– I mam zamiar zapamiętać tę scenę jako szczęśliwe
zakończenie filmu z mojego dawnego życia. Nikki bije się na
śnieżki ze swoją nową rodziną. Wyglądała na taką
szczęśliwą – a jej nowy mąż i dwójka dzieci…
Przestaję mówić, ponieważ brakuje mi już słów, jakby
zimne powietrze zamroziło mój język i gardło, jakby chłód
rozprzestrzeniał się po moich płucach i zmroził moją klatkę
piersiową od środka.
Tiffany i ja długo stoimy na moście.
Choć twarz mam odrętwiałą, zaczynam czuć ciepło
w oczach i nagle zdaję sobie sprawę, że znowu płaczę.
Wycieram oczy i nos rękawem kurtki i nagle zalewam się
łzami.
Dopiero kiedy przestaję płakać, Tiffany w końcu się
odzywa, choć nie mówi o Nikki.
– Kupiłam ci prezent urodzinowy, ale to drobiazg. I nie
zapakowałam go ani nie kupiłam ci kartki, bo… bo jestem
twoją popapraną przyjaciółką, która nie kupuje kartek i nie
pakuje prezentów. I wiem, że jest o miesiąc spóźniony, ale
mimo wszystko…
Ściąga rękawiczki, odpina kilka guzików i wyciąga mój
prezent z wewnętrznej kieszeni płaszcza.
Biorę od niej zestaw około dziesięciu grubych,
laminowanych kartoników o wymiarach mniej więcej dziesięć
na dwadzieścia centymetrów, spiętych srebrną klamerką
w górnym lewym rogu. Na opakowaniu jest napisane:
NIEZBĘDNIK OBSERWATORA NIEBA
Trwała i łatwa w użyciu,
kolekcja kart identyfikacyjnych
dla wszystkich miłośników
wypoczynku na świeżym powietrzu
– Kiedy biegaliśmy, zawsze patrzyłeś w niebo na
chmury – mówi Tiffany. – Pomyślałam, że może będziesz
chciał wiedzieć, jakie są między nimi różnice.
Z podekscytowaniem odwracam okładkę, żeby móc
obejrzeć pierwszą kartę. Po przeczytaniu wszystkiego
o czterech podstawowych kształtach chmur – stratusach,
nimbusach, cumulusach i cirrusach – po obejrzeniu wszystkich
pięknych zdjęć przedstawiających wariacje w czterech
grupach, kończy się na tym, że Tiffany i ja leżymy pośrodku
boiska do piłki nożnej, na którym zwykłem grać, kiedy byłem
dzieckiem. Spoglądamy na niebo zasnute szarą masą
zimowych chmur, ale Tiffany mówi, że jeśli poczekamy
wystarczająco długo, uwolni się z niej jakiś kształt i będziemy
ją mogli zidentyfikować za pomocą mojego Niezbędnika.
Długo leżymy na zamarzniętej ziemi, ale jedyne, co widzimy,
to zbity szary koc, który zgodnie z kartami identyfikuję jako
nimbostratus – szara masa chmur, z których pada deszcz lub
śnieg.
Po pewnym czasie głowa Tiffany znajduje miejsce na
moim torsie, a moja ręka otacza jej ramię. Przyciągam ją do
siebie i drżymy razem sami na boisku przez – jak nam się
wydaje – godziny. Kiedy zaczyna padać śnieg, lądują na nas
wielkie białe płatki. Boisko w okamgnieniu robi się białe
i wtedy Tiffany szepcze do mnie coś bardzo dziwnego.
– Potrzebuję cię, Pacie Peoples. Tak cholernie cię
potrzebuję – i zaczyna płakać gorącymi łzami, które czuję na
skórze, kiedy delikatnie całuje mnie w szyję i pociąga nosem.
Jej wyznanie jest tak dalekie od „kocham cię”
zwyczajnej kobiety, ale pewnie bardziej prawdziwe. Miło
trzymać Tiffany tak blisko. Przypominam sobie, co
powiedziała mama, kiedy chciałem pozbyć się przyjaciółki,
zapraszając ją na obiad: „Potrzebujesz przyjaciół, Pat. Jak
każdy”.
Przypominam sobie też, jak całymi tygodniami Tiffany
mnie okłamywała. Pamiętam okropną historię, którą
opowiedział mi Ronnie, o tym, jak Tiffany została zwolniona
z pracy i do czego się przyznała w swoim ostatnim liście.
Pamiętam, jaka dziwna była nasza przyjaźń. I przypominam
sobie też, że nikt prócz Tiffany nie był w stanie nawet
odrobinę pojąć, jak się czuję, tracąc Nikki na zawsze. Wtedy
przypominam sobie, że rozłąka nareszcie się skończyła, a ja
mam w ramionach kobietę, która wiele przeszła i bardzo
potrzebuje na nowo uwierzyć, że jest piękna. W moich
ramionach jest kobieta, która podarowała mi Niezbędnik
obserwatora nieba, kobieta, która zna wszystkie moje sekrety,
kobieta, która wie, jaki chaos panuje w mojej głowie i ile biorę
leków, a mimo to i tak pozwala mi się obejmować. Jest w tym
coś bardzo szczerego i nie mogę sobie wyobrazić, że
jakakolwiek inna kobieta mogłaby leżeć ze mną pośrodku
zamarzniętego boiska do piłki nożnej podczas śnieżnej
zamieci, wbrew wszystkiemu mając nadzieję, że zobaczy
pojedynczą chmurę, która przedrze się przez nimbostratusa.
Nikki by tego dla mnie nie zrobiła, nawet gdyby była
w najlepszym humorze.
Przyciągam Tiffany trochę bliżej i całuję twarde miejsce
pomiędzy jej idealnymi brwiami, i po głębokim wdechu
mówię.
– Myślę, że ja też cię potrzebuję.
Podziękowania
Jestem ogromnie wdzięczny rodzinie, przyjaciołom,
mentorom i osobom zawodowo związanym z tym projektem,
którzy pomogli mi w trakcie pisania i sprawili, że powstanie
tej książki stało się możliwe. Na moje podziękowania
zasługują: Sarah Crichton i wszyscy pracujący w FSG, Doug
Stewart, Seth Fishman, Al, Tata (Dog), Mama, Meg, Micah,
Barb i Peague, Jim Smith, Bill i Mo Rhoda, Scott Humfeld
(Peruvian), Scott Caldwell (Canadian), Tim i Beth Rayworth,
Myfanwy Collins, Richard Panek, Rachel Pollack, Bess Reed
Currence (B), Duffy, Flem, Scorso, Martin Clark, Dave King,
Roland Merullo, Helena White, ekipa WM – Jean Wertz,
Wally Wilhoit, Kalela Williams, Karen Terrey, Beth Bigler,
i Tom Léger – Dave Tavani, Lori Litchman, Alan Barstow,
Larz i Andrea, Corey i Jen, Ben i Jess, Wujek Dave, Wujek
Pete oraz moi Dziadkowie – Dink i H.
Matthew Quick (ur. 1973) to amerykański pisarz,
finalista nagrody Fundacji Hemingwaya (Hemingway
Foundation / PEN Award) w 2009 roku. Dorastał w New
Jersey, a obecnie mieszka w Massachusetts ze swoją żoną –
pianistką i pisarką Alicią Bessette. Ukończył literaturę
angielską na La Salle University. Rzucił pracę nauczyciela
języka angielskiego, aby napisać swoją pierwszą powieść –
Poradnik pozytywnego myślenia. Inne książki jego autorstwa
to Sorta Like a Rock Star (2010), Boy 21 (2012) oraz mająca
się ukazać w 2013 roku Forgive Me, Leonard Peacock. Jego
powieści zostały przetłumaczone na ponad 20 języków. Prawo
do sfilmowania najnowszej, nieukończonej jeszcze książki
The Good Luck of Right Now zakupiła wytwórnia
DreamWorks.