Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

200
"Wydana niedawno w Meksyku książka Eleny Poniatowskiej Hasta no verte Jesús mío wzbudziła w tym kraju ogromne i zrozumiałe zainteresowanie. Autorka, znana pisarka i publicystka meksykańska, ujęła w formie powieściowej wstrząsającą opowieść prostej kobiety z ludu; w relacji stanowiącej kronikę tego stulecia w Meksyku zawarła bogaty materiał dokumentalny. Powieść, uznana za rewelację literacką i niezrównane dzieło pod względem języka czerpiącego z bogactwa mowy ludu meksykańskiego, doczekała się już piętnastu wydań. Bohaterka jako bardzo młoda dziewczyna przyłącza się do Rewolucji, styka się z jej przywódcami, przemierza wraz z oddziałem sporą połać kraju, by — gdy ustanie zawierucha — zakosztować życia w stolicy, a częściowo i na prowincji. Aby zarobić na chleb, wykonuje różne zawody, poznaje rozmaite środowiska i stopniowo pogrąża się w dojmującej samotności. Losy narratorki są typowe dla tych, którzy wywodząc się ze środowiska wiejskiego, wzięli czynny udział w Rewolucji 1910 roku, przeżyli ją, aby w końcu znaleźć się wśród najniższych warstw proletariatu miejskiego. Utwór Projekt okładki Janusz Wysocki ELENA PONIATOWSKA DO SĘPÓW POJDĘ WYDAWNICTWO LITERACKIE KRAKOW ELENA PONIATOWSKA ? O SĘPÓW POJDĘ PRZEŁOŻYŁA BEATA BABAD Tytuł oryginału: Hasta no verte Jesus mío © Ediciones Era Meksyk 1969 Posłowiem i przypisami opatrzyła BEATA BABAD Przyjdzie pani któregoś dnia i mnie już nie "zastanie; z wiatrem się pani spotka. Nadejdzie ten dzień, a kiedy nadejdzie, nikt się nie znajdzie, żeby panią powiadomić. I pomyśli pani, że to wszystko kłamstwem było, niczym więcej. I tak jest naprawdę, w kłamstwie tutaj żyjemy; kłamstwa w radiu opowiadają, kłamstwa gadają sąsiedzi i kłamstwo, że smutno pani beze mnie będzie. Skoro żadnego już ze mnie pożytku nie ma, to czego, u licha, miałaby pani żałować? Ani w warsztacie też nie będą. Kto by, wedle pani, miał mnie żałować, jeśli nikomu żegnajcie nie powiem? — Jezusa Bratu memu, Janowi; chłopcom, którzy zginęli w 1968 roku: w roku Tlaltelolco J Trzeci już raz na ziemię wracam, ale nigdy tyle się nie nacierpiałam, co w tej reinkarnacji, bo w poprzedniej byłam królową. Wiem o tym, bo w jednym widzeniu, co je miałam, samą siebie zobaczyłam z trenem. Byłam w Salonie Kosmetycznym, gdzie stały lustra wielgachne, długie, od podłogi do samej góry, i w jednym z tych luster w sukni z trenem siebie zobaczyłam. Zdążyłam jeszcze dostrzec, że się bardzo daleko ciągnął, a tam, hen, z tyłu na samym koniuszku, miał trójkąt pocętkowany jak tygrys, w czarne i żółte plamy. Cała na biało byłam ubrana w strój panny młodej, ale tam gdzie się suknia kończyła, wisiał kawałek tygrysiej skóry, jak strzała w diablim ogonie. Koło mnie do tego lustra zaglądali kolombina i pierrot, kolombina z jednej strony, a pierrot z drugiej, oboje w białych ubraniach i czarne maseczki nosili, co im zawsze nakładają. Opowiedziałem w Bractwie Spirytualnym o moim widzeniu i mi wytłumaczyli, że biała suknia to habit, w którym powinnam się stawić w godzinę Sądu, i że Pan mi dopuścił, żebym

description

Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Transcript of Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Page 1: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

"Wydana niedawno w Meksyku książka Eleny Poniatowskiej Hasta no verte Jesús mío wzbudziła w tym kraju ogromne i zrozumiałe zainteresowanie. Autorka, znana pisarka i publicystka meksykańska, ujęła w formie powieściowej wstrząsającą opowieść prostej kobiety z ludu; w relacji stanowiącej kronikę tego stulecia w Meksyku zawarła bogaty materiał dokumentalny. Powieść, uznana za rewelację literacką i niezrównane dzieło pod względem języka czerpiącego z bogactwa mowy ludu meksykańskiego, doczekała się już piętnastu wydań. Bohaterka jako bardzo młoda dziewczyna przyłącza się do Rewolucji, styka się z jej przywódcami, przemierza wraz z oddziałem sporą połać kraju, by — gdy ustanie zawierucha — zakosztować życia w stolicy, a częściowo i na prowincji. Aby zarobić na chleb, wykonuje różne zawody, poznaje rozmaite środowiska i stopniowo pogrąża się w dojmującej samotności. Losy narratorki są typowe dla tych, którzy wywodząc się ze środowiska wiejskiego, wzięli czynny udział w Rewolucji 1910 roku, przeżyli ją, aby w końcu znaleźć się wśród najniższych warstw proletariatu miejskiego. Utwór Projekt okładki Janusz Wysocki

ELENA PONIATOWSKA DO SĘPÓW POJDĘ WYDAWNICTWO LITERACKIE KRAKOW ELENA PONIATOWSKA ? O SĘPÓW POJDĘ PRZEŁOŻYŁA BEATA BABAD Tytuł oryginału: Hasta no verte Jesus mío © Ediciones Era Meksyk 1969 Posłowiem i przypisami opatrzyła BEATA BABAD Przyjdzie pani któregoś dnia i mnie już nie "zastanie; z wiatrem się pani spotka. Nadejdzie ten dzień, a kiedy nadejdzie, nikt się nie znajdzie, żeby panią powiadomić. I pomyśli pani, że to wszystko kłamstwem było, niczym więcej. I tak jest naprawdę, w kłamstwie tutaj żyjemy; kłamstwa w radiu opowiadają, kłamstwa gadają sąsiedzi i kłamstwo, że smutno pani beze mnie będzie. Skoro żadnego już ze mnie pożytku nie ma, to czego, u licha, miałaby pani żałować? Ani w warsztacie też nie będą. Kto by, wedle pani, miał mnie żałować, jeśli nikomu żegnajcie nie powiem? — Jezusa Bratu memu, Janowi; chłopcom, którzy zginęli w 1968 roku: w roku Tlaltelolco J Trzeci już raz na ziemię wracam, ale nigdy tyle się nie nacierpiałam, co w tej reinkarnacji, bo w poprzedniej byłam królową. Wiem o tym, bo w jednym widzeniu, co je miałam, samą siebie zobaczyłam z trenem. Byłam w Salonie Kosmetycznym, gdzie stały lustra wielgachne, długie, od podłogi do samej góry, i w jednym z tych luster w sukni z trenem siebie zobaczyłam. Zdążyłam jeszcze dostrzec, że się bardzo daleko ciągnął, a tam, hen, z tyłu na samym koniuszku, miał trójkąt pocętkowany jak tygrys, w czarne i żółte plamy. Cała na biało byłam ubrana w strój panny młodej, ale tam gdzie się suknia kończyła, wisiał kawałek tygrysiej skóry, jak strzała w diablim ogonie. Koło mnie do tego lustra zaglądali kolombina i pierrot, kolombina z jednej strony, a pierrot z drugiej, oboje w białych ubraniach i czarne maseczki nosili, co im zawsze nakładają. Opowiedziałem w Bractwie Spirytualnym o moim widzeniu i mi wytłumaczyli, że biała suknia to habit, w którym powinnam się stawić w godzinę Sądu, i że Pan mi dopuścił, żebym

Page 2: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

się mogła obejrzeć taką sa-miusieńką, jaka byłam za jednym z tych trzech razów, co na ziemię zeszłam. — Jedna ci tylko plama została i to jest właśnie ta pstrokacizna na trenie sukni... Musisz się całkiem wybielić, bo jak tego nie wybielisz, całą niewinność ci zeżre. Królewską suknię na sobie miałam, długą, z szerokimi Tękawami, bogato zdobioną. Pierrot i kolombina byli u mnie na służbie, ale mi nie towarzyszyli jak Bóg przykazał. Żarty sobie stroili, jedno z drugim. Bo tak już jest, że królowe zawsze same chodzą. Powiedziałam im też w świątyni, że ogromne pole widziałam i na nim mnóstwo łaciatego bydła. — To jest trzoda, którą ci Pan powierzył, żebyś mu ją czystą oddała. Bardzo się tym trapię, bo nie wiem, kiedy je wszystkie razem spędzę i te plamy z nich zdejmę, czy to jeszcze będzie w tej epoce, czy w innej, jak się znowu odmienię... Cała kupa tych chorych duszyczek, co je mam uzdrowić, a że jeszcze tego nie zrobiłam, więc dalej cierpimy, oni i ja. Czujne Oko w swoim boskim trójkącie wszędzie mnie dostrzeże swoimi antenami, co je na rzęsach nosi. To jest wszechmogące oko Stwórcy, 6 więc jeśli tego nie wypełnię, to nie ma po co świętych prosić módl się za nami, bo ręka boska o mnie zapomni. Dlatego mojemu oczyszczeniu służą wszystkie te utrapienia. Dlaczego tym razem biedna przyszłam, ?koro przedtem byłam królową? Ciężkie muszę mieć grzechy na sumieniu, bo jeszcze w maleńkości Bóg mi rodziców zabrał i kazał, żebym za swoje przewinienia w samotności pokutowała, jak trędowata. Okropnie zła musiałam być i dlatego Najwyższy w biedzie mnie trzyma jak mysz kościelną, żebym te wszystkie plewy mogła od siebie odrzucić. Zanim człowiek swoją drogę duchową rozpozna, przez otchłanie musi przechodzić, bólu zaznać i młodości. W taki sposób opiekun, który nas prowadzi, może się nam objawić poprzez nasze cierpienie. Ale niechybnie musi się wiele razy na ziemię wracać, zależnie od tego, ile na kim długów ciąży. W mojej pierwszej reinkarnacji u Turków byłam, u Węgrów, u Greków, bo w moim widzeniu taki sam płaszcz na sobie miałam, co to go pierwej Matka Boska Bolesna nosiła. Głowę miałam zasłoniętą, w biały habit byłam ubrana i całym ciężarem na ziemię spadałam. Stanęłam w jakimś miejscu pustym, puściuteńkim. Dwanaście wielbłądów naliczyłam, a on jechał na tym, co miał numer dwunasty, ciemny był, o wielkich oczach, podkręconych rzęsach, na biało ubrany, w turbanie. I rękę do mnie wyciągnął. Zdawało mi się, że rękę też musi mieć ciemną, tak samo jak twarz, ale nie, srebrzysta była. W tym momencie zrobił ruch, żeby mnie na wielbłąda wsadzić. Strach mnie ogarnął, aż z rozpędu na ziemi usiadłam, więc musiał mnie puścić, a ja w nogi. Złożyłam ręce, o tak, w znak krzyża i ten krzyż widać swoje zrobił, bo na tym zwinnym wielbłądzie nie mógł mnie dogonić. Uciekałam dalej, ale on wyjął pistolet i trupem padłam. Kiedy się obudziłam, usłyszałam jego imię: Światło Wschodu. Następnego dnia poszłam do świątyni i przekazałam swoje objawienie naszemu Ojcu Eliaszowi, czyli Roque Rojasowi, co w każdy pierwszy piątek na ziemię schodzi. Poprzez medialną powłokę przechodzą rozmaite istoty, co światła dostąpiły, i w ten sposób moce tłumaczą ludziom ich objawienia. Zapytała mnie więc Istota Spirytualna poprzez medium, moją obecną matkę chrzestną, Trinidad Pérez de Soto: — I nie wiesz, kto to taki? — Nie, nie wiem, kto to jest. — Nie bój się, to twój brat... A ten brat za pierwszego czasu był twoim towarzyszem... — Jak to? — Małżonkiem twoim był w owym pierwotnym czasie, kiedy na ziemię zeszłaś. Musisz go rozpoznać, bo to jest twój trzeci opiekun, ten, co z tobą chodzi, gdziekolwiek byś nie poszła... Jeszcze ciebie nie opuszcza, do teraźniejszej chwili ciebie prowadzi i dlatego Pan ci go pokazał, takiego samiutkiego, jak w tamtej pierwszej epoce... — Aha...

Page 3: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— A ty co? Nie kochasz go? — Tak, kocham. — Przecie to twój małżonek, co czuwa nad tobą... Nic nie powiedziałam, już mu więcej głowy nie zawracałam, ale sama swój sen zaczęłam rozpamiętywać, aż tu myśl mi świta, kto to był i dlaczego mnie w tym pierwszym czasie nie zabił. Przez to teraz cierpi, bo powinności męża nie wypełnił. To prawie tak jak Pedro Aguilar; mówił, że mnie żywą na ziemi nie zostawi. I zawsze mnie ze sobą zabierał. Ale przynajmniej mnie ostrzegł: — Jak zobaczę, że wszystko przepadło, ciebie przodem wyślę i koniec z tobą zrobię... Łaski boskiej nie dostąpił i nie objawiło mu się, że go zabiją; dlatego jeszcze po świecie chodzę. Tak samo ten Światło Wschodu, skoro mnie ze sobą nie mógł zabrać, to mnie wolał zabić. Przestraszyłam się i ten strach mnie ocalił. A. przecie ze Strachu mnie wyleczyli, odkąd z żołnierzami i moim tatą chodziłam, bo zdradziłyby ich moje krzyki. Na samym początku, ledwo strzały usłyszałam, już wrzask podnosiłam i gniewali się dowódcy, bośmy stali na linii ognia, a tam się właśnie na wroga poluje. Z tego powodu mój tata prochu mi do wody sypał, kiedy nie widziałam: — Prędko, córeczko, napij no się tej wody... A że ja wodę nawet z kałuży piłam, to mi źle nie smakowała. Dopiero później mi powiedzieli, że to była woda z prochem, co odwagi dodaje. 8 Światło Wschodu ciągle jeszcze za grzechy płaci, bo mi siostry opowiadają, że jak w nie wchodzi i ich powłokę przybiera, płacze i płacze, i do nich mówi: — Odpowiedzialność mam wielką, wielką. Opowiadają, że bardzo delikatnie przemawia, bardzo ładnie; że mnie każe pozdrowić, żebym o nim nie zapominała; że on czuwa i mnie strzeże, bo wielką ma odpowiedzialność przed Panem, który mu moje ciało powierzył. Toteż ciągle mnie jeszcze chroni, razem z całą swoją karawaną. Ileż to setek lat już przeminęło, a ciągle mnie ma pod swoją opieką. A ja nie tylko w objawieniu go widziałam, ale także na kolorowej fotografii, która wisi w Oratorium na ulicy Luis Moya, co się dawniej nazywała Szeroka. Oprawili go w ramy, o, takie wielkie. Oczy ma otwarte, czarne, strasznie czarne, jak dwa węgle. Głowę ma owiniętą turbanem, a w jego środku błyszczy biała perła z brylantem; z tego brylantu wychodzi coś takiego niby kitka z piór. Najwyższy na ziemię nas posyła, żebyśmy swoje dusze obmyli, bo za pierwszym razem czystych nas stworzył i tacy sami musimy do niego wrócić, żeby nas przyjął. A w jaki sposób będziemy się oczyszczać? Tylko bólem i cierpieniem. Nam się zdaje, że On się myli, ale tak nie jest; to my jesteśmy w błędzie, bo nie słyszymy, nie rozumiemy, nie chcemy prawdziwej drogi poznać, gdyby bowiem większość ludzi potrafiła rozpoznać tę czystą drogę, przez Boga wyznaczoną, nie byłoby takich mężczyzn, co kobiety wykorzystują, ani kobiet, co im na wszystko pozwalają. W nocy, kiedy sama jestem, zaczynam rozmyślać i mówię: „Och, Panie, siły mi daj, o nic innego cię nie proszę, tylko o siły, żebym zniosła te wszystkie męki, które mi zsyłasz!" A teraz, kiedy już stara jestem i biorę lekarstwo, zaraz sobie myślę: „Na nic mi się to lekarstwo nie przyda, bo cała sztuka, żeby go nie brać i poczuć, jak się naprawdę oczyszczam wedle Jego woli". W tej reinkarnacji wcale Bóg nie chciał, żebym się w puchach wylegiwała. Jak sobie sama co zdobędę, to będę miała co jeść, jak nie zdobędę, to nie zjem i kwita. Bóg mi powiedział: „Sama musisz walkę prowadzić. Cierpieć musisz, żebyś poznała, co to znaczy Boga ko- chać na indiańskiej ziemi". I chociaż taka jestem tępa, samiutka ze swoich objawień dawne moje życie dokładnie sobie przedstawiam. Tak umysł wytężam, że mnie od tego głowa boli, jakbym cały umęczony świat w niej nosiła. Och, więcej nie mogę! Jakbym się zaczęła w to wszystko wgłębiać, to chybabym zwariowała. Ale trzeba tych rzeczy dociekać, bo je człowiek

Page 4: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

od urodzenia w sobie nosi i jak je przemyśli zawczasu, to jaśniej mu się objawią. W mózgu całe krocie oczu mamy, jak pęczek gwiazd. Dlatego trzeba cielesne oczy zamknąć, zacisnąć, chociażby zmierzch nadchodził i noc już była, żeby zobaczyć to, co w tyle zostało. Ja to powiadam, a przecież nie jestem zdolna do języków, ale przez niejedną przepaść przechodzić musiałam. I z tej przyczyny tak sobie myślę: „Bogu tylko wiadomo, ile się nacierpiałam, odkąd matka mi umarła, i ile mi jeszcze udręki zostało". Dalej muszę wędrować, bo do ostatniej godziny sporą mam jeszcze drogę przed sobą. Moja macocha tam, w Tehuantepec, miała książkę do odgadywania znaków, całe życie człowieka było tam w cyferkach wypisane. Chętna była do nauki, wykształcona i wiedząca. Kazała mi oczy zamknąć i palcem cyferkę wskazać, a ona w objaśnieniach w tej książce szukała. Wyszedł mi rachunek na sto dwa lata, więc mi szmat drogi zostaje. Nie wiem, ile jeszcze razy reinkarnować się będę ani w jakiej postaci, ale Boga proszę, żeby mnie więcej na ziemię nie posyłał, żebym długo w przestrzeni pobyła, żebym sobie odpoczęła; ale tego by brakowało, żeby Bóg kaprysy ludzkie spełniał i garbatemu garb prostował. On jeden ma tam w górze zapisane, ile mu jestem winna. I na pewno niemało, bo w tej ostatniej reinkarnacji cholernie zła byłam, awanturnica i pijaczka. Dosyć złego na jednego. Nic dobrego o sobie powiedzieć nie mogę. Nic a nic. Miałam taką przyjaciółkę, siostrę Sebastianę, co pomidory sprzedawała. Duży miała stragan, ale rady mu dać nie mogła, bo była chora. Wszystko się w niej popsuło: wielka się, o taka, zrobiła, roztyła się okropnie, ale mnie się zdaje, że nie była gruba, tylko tak spuchła; nogi jej obrzękły i chodzić nie mogła. Bóg jeden wie, za co musiała płacić, ale bardzo się nacier- 10 piała. Znalazł się taki, co jej o Bractwie opowiedział, i przyszła do świątyni. — Umęczona przychodzę, utrapiona, całe ciało mnie boli. Zmiłujcie się i wyleczcie mnie, bo przy ostatnim porodzie dziecko mi w środku zgniło i ledwo sama nie umarłam. Sparszywiały mi wnętrzności; lekarze przestali wierzyć, żeby był jaki dla mnie ratunek. — A co masz w sercu? — Pełno trucizny. Jak uznała Bractwo Spirytualne, zaczęli ją leczyć; spirytualną operację jej zrobili. Dzieci nie miała, ale odeszła z niej zgnilizna. Przychodziła w te dni, jak nauczali, i jednego razu Pan jej przyzwolił, żeby wizji doznała i z otwartymi oczami wszystko widziała, nawet swędzenia w oczach nie poczuła; o całe stulecia się cofnęła, ukryte rzeczy zobaczyła i wtedy ta siostrzyczka Sebastiana mnóstwo rąk ujrzała, co na nią wskazywały i drogę jej zagradzały. — Tyle rąk mi grozi! Wtedy ją Pan zapytał: — A nie poznajesz ich? — To są ręce dziewczyńskie... — No to musisz przemyśleć i przestudiować to wszystko, co ci objawiłem... Więc Pan wejrzał na nią, żeby zrozumiała, że w innej reinkarnacji była mężczyzną i że to były ręce tych wszystkich kobiet, które się przez nią zmarnowały i teraz zemsty szukają. Przez długi czas ofiary składała i pokutę odbywała w Kongregacji Katolickiej, ale wcale jej lepiej nie było, a w Bractwie Spirytualnym jej powiedzieli, że te zgniłe dzieci to były maleństwa tych kobiet, które porzuciła za swojej dawnej reinkarnacji. Padła na kolana Sebastiana i Najwyższego o przebaczenie prosiła. — Już się godzę na dalsze cierpienia, ale tylko zmiłuj się nade mną. Z osiem lat temu będzie, jak ją na rynku spotkałam, ale była nie do poznania. Dalej się ze swojego straganu utrzymywała i zachciało jej się cudze dzieci wychowywać, co je od ludzi dostawała, ale jej się nie udały: nigdy jej nie pomogły i wcale jej nie kochały. Tak to człowiek zdoła jeden łut spłacić i powoli na tej ziemi wszystkie długi odrabia, które tam w górze sobie Najwyższy spisał. Jeden łut to odrobina. Dlatego tyle razy wracać trzeba na ziemię. My jednako, którzy należymy do Bractwa Spirytualnego, wszystko to rozumiemy, bo nas nasi opiekunowie pouczają. Ja mam trzech. Pierwszy to ten

Page 5: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

staruszek Mesmer, drugi to Manuel Allende, a już pod koniec mojego leczenia przyszedł mój opiekun Światło Wschodu, ze wszystkich trzech najprzystojniejszy. Ale wszystkich jednakowo miłuję. Tylko ten Światło Wschodu najbardziej pazernie na mnie spogląda. O każdej porze oskoma mu z oczu patrzy. Aż mnie to zastanawia. Wszyscy oni do wielkich się zaliczają, ale największych jest trzech: Ojciec Wiekuisty, Ojciec Jezus Chrystus i nasz Wysłannik Eliasz, w materialnym życiu Roque Rojas, co jest Trzecią Osobą, Duchem Świętym. W Kościele katolickim powiadają, że to gołąbek, bo oni tam niczego nie wytłumaczą; ojczulkowie robią wszystko po swojemu, a przecie znają Bractwo Spirytualne, tylko nie chcą, żeby się rozwijało, bo tacy z nich egoiści. Nie chcą, żeby się naród obudził, bo im się forsa skończy. Dużo pieniędzy zarabiają, a to na mszy, a to na ślubie, a to na chrzcie. W Bractwie Spirytualnym nie tylko naród budzą, ale jeszcze ta sama kongregacja Oratorium utrzymuje: kapłani, media, piedestały, filary, wszyscy pomagają i nikt o jałmużnę nie prosi. Nie mówią do każdego przy wejściu: „Tyle zapłacisz, to ci tyle zrobimy". A w Kościele katolickim: „Mszę ci odprawimy, ale nasze będzie twoje królestwo". Na żałobnym nabożeństwie pompę odstawiają, zakrytą trumnę wnoszą, oszukaństwo takie, bo to zwykła skrzynka, wy-gibasy robią, kadzielnicą machają, ale tej biednej duszy pokutującej nie przywołają. Zaświadczyć sama mogę, bo w dzień zaduszny zawsze od ust sobie odejmowałam, żeby dla mojej biednej matki mszę zamówić, a kiedy za sprawą Bractwa Spirytualnego przyszła, żeby ze mną porozmawiać, dopiero się skapowałam, że całkiem ślepa była. Wcale mnie nie znała. Kiedy jej światło dali, zaczęła mi wymawiać, że dopiero teraz sobie o niej przypomniałam. A przecież co chwilę ją wspominałam. Ale księża pieniążki za każdą mszę brali dla siebie i wcale mszy nie odprawiali, ani dla niej, ani dla mojego taty. A ja jak głupia po trzy pesos gotówką za każdą mszę płaciłam, co ją może i odprawiali, ale chyba za swoje własne mamusie. Moja mama nawet nie pamiętała, że dzieci urodziła. 12 Tam właśnie, w Oratorium w Chimalpopoca, do dziecięcego wieku mnie cofnęli i rękę spirytualną mi na twarzy położyli, żeby mnie rozpoznała. „Obudź się z letargu — mówią do niej — i przypomnij sobie, że to twoja córka". Westchnęła głęboko i przemówiła: — Bogu dzięki oświecona zostałam i jasno sobie przedstawiam, że miałam dziecko. — Nie tylko jedno miałaś. Pięcioro ich miałaś. Są tam razem z tobą. Tylko Jezusa na ziemi została. Dopiero wtedy oczy jej otworzyli i moje rodzeństwo zwołali spośród tych nieżywych dusz, co w przestrzeni krążą. Zaczęła każdego po imieniu wołać, ale z szeregów niebieskich tylko dwoje wystąpiło. Petra i Emiliano. Najstarszy, Efren, nie dołączył się, bo sprzykrzyło im się go szukać i w końcu powiedzieli, że się znowu reinkarnował. A co do tego nowo narodzonego, co zaraz zmarł, nie wiem nawet, czy go ochrzcili. Zadowolona byłam, że mogłam Emiliana zobaczyć, bo bardzo był dla mnie dobry. Przez całe lata czuwał nade mną, jak się pijana po knajpach włóczyłam. Materializował się, cudzą głowę przybierał i wyciągał mnie z hulanki. Stawał przede mną w postaci innego pana i mówił: — Chodźmy stąd. A ja mu się przyglądałam: — No to chodźmy — odpowiadałam, bardzo posłuszna. Wychodziliśmy z knajpy i szliśmy, szliśmy, aż mi gdzieś znikał wśród ludzi, a ja przystawałam i rozglądałam się na wszystkie strony, czy go jeszcze gdzie nie dojrzę. Jak mi się w spirytualnej postaci Emiliano ukazał, zaczął mnie wypytywać: — Pamiętasz, jak cię z „Tranvía" wyciągnąłem? Pamiętasz, że cię na ulicę Mesones odprowadziłem? Nic nie mówiłam: „Biedny ten mój braciszek, ile się namordował, żeby mnie tak ciągle chronić!" Na pewną zgubę szłam, nie chciałam dobrej drogi szukać. A co do mojej siostry

Page 6: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Petry, nic mi w tym objawieniu nie powiedziała. Zawsze miała spóźniony zapłon. Skoro na ziemi ust nie otwierała, to co dopiero w przestrzeni. Ale wreszcie i ona światła dostąpiła, tej odrobiny, którą mogła dostać. Za to Emiliano ciągle jeszcze za mną chodzi, chociaż go nie widzę. Czasem go czuję 13 w tym pokoju, czasem nie. Jak zamknę oczy, twarz jego oglądam. Moja mama rozpłakała się: — Niech cię Bóg pobłogosławi, pochwalony bądź Panie Boże, że mnie, córeczko, po tylu latach przywołałaś. Wszystkich swoich pogubiłam, ale na koniec spotkaliśmy się. Uspokoiły ją jej dzieci w przestrzeni i powiedziały, żeby się ze mną pożegnała. Jeszcze mi powtórzyła: — Dziękuję ci, córko, że sobie o mnie przypomniałaś... Dużo jest takich, pogrążonych w otchłaniach ciemności, co tam błądzą, póki ich jakaś litościwa dusza nie przywoła. II Nie wiem, czy tak się stało, bośmy byli biedni, czy dlatego, że taki panował obyczaj, ale bardzo ubogi mojej mamie pogrzeb wyprawili. W palmową matę ją zawinęli i zobaczyłam, że po prostu ją do dołu wrzucili i zaczęli na nią ziemię sypać. Przysunęłam się do taty, ale on gadał sobie i popijał z wszystkimi, co z nim tam przyszli, i nawet się nie spostrzegł, kiedy do dołu wskoczyłam i swoją suknią zakryłam mamie głowę, żeby jej na twarz ziemia nie spadała. Nikt nie zauważył, że tam w środku zostałam. Po chwili sobie o mnie przypomniał, a ja mu z tego dołu odpowiedziałam, więc poprosił, żeby przestali ziemię wrzucać. Nie chciałam wyjść. Chciałam, żeby mnie zasypali razem z mamą. Kiedy mnie wyciągnęli, ciągle płakałam, cała ziemią umorusana. Tak mi się zdaje, że od tego cmentarnego wiatru oczy mi krwią zachodzą i bolą, jak jest wichura, bo od tego czasu mam ten wiatr cmentarny w oczach. Sąsiedzi posiali kukurydzę w skrzynce, tam, w przedsionku kościoła w Mixtequilla, i ziarna na krzyż ułożyli. Nowennę tam odprawili, przez dziewięć dni, bo tyle czasu duszy potrzeba, żeby do przestrzeni dolecieć. Jak już ziarno wzeszło i kukurydza wysoko wyrosła, zanieśli ten krzyż na cmentarz, gdzie była pochowana. Został tam krzyż z kukurydzy, jedyny znak na ziemi po życiu mojej mamy. Moja marna ze strachu umarła albo też nieboszczyk po nią przyszedł, bo taki miała sen, że ją malutkie szezeniaczki w nogę gryzą. Kiedy się obudziła, usłyszałam, jak do taty powiedziała: — Ojej, jaki miałam paskudny sen! Dwa szczeniaki w nogę mnie gryzły, a ja za łby je wzięłam i tak długo je dusiłam, aż im łby ukręciłam i martwe na ziemię cisnęłam. Tata odparł: — Jakie tam psy na ziemię cisnęłaś! To był sen. — Tak jest, sen. Dalej, wstawaj, żebyś mnie za potrzebą wyprowadził. Że to na wsi było, gdzie żadnej wygody człowiek nie ma, więc tata z mamą na podwórze wyszedł. Pod wieczór zbierali się tam sąsiedzi, żeby sobie pogwarzyć. Przy narożniku domu, naprzeciwko naszego, leżał długi kamień, na którym mogło się zmieścić ciało człowieka. Noc była księżycowa i wszystko było wyraźnie widać. — Zobacz, Filipie, co to takiego, tam na wprost! — Gdzie? — A tutaj, na tym kamieniu. Słuchaj, kto go zabił? — Kogo? — Popatrz, kto mógł zabić tego człowieka, co tam leży? — Którego? Jakiego człowieka? — No, tego przecie, co go tutaj na tym kamieniu zostawili. — Ja nic nie widzę. — Jakże nic nie widzisz, skoro go za nogi trzymam?

Page 7: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Nic nie widzę, Mario, ale jeśli ty go widzisz, to zabierajmy się stąd, bo jeszcze się okaże, że go ktoś zabił i na nas winę za jego śmierć zrzucą. Rano, ledwo tata wstał, żeby pójść do roboty, zaraz tam poszedł śladów szukać. Nic nie znalazł. Czysty kamień ujrzał. — No to jakim cudem mogła tam Maria tego nieboszczyka zobaczyć? Już więcej nie wstała moja mama. Na drugi dzień przeziębiona się obudziła, z gorączką, a po tygodniu już na marach leżała. Więc mój tata później sąsiadom tłumaczył: — Zrozumcie, ona musiała umrzeć z przestrachu, a nie z przeziębienia, bo ją przecie alkoholem nacie- rałem, chininę dawałem i ją leczyłem. Mnie się zdaje, że ją chyba ten nieboszczyk zabrał, co go tam na rogu zobaczyła, koło domu dońi Luisy. A ja w tym właśnie dowód widzę, że bez woli boskiej nawet listek na drzewie się nie poruszy. Moja mama tego nieboszczyka zobaczyła, bo była widząca, a mój tata nie... Teraz, kiedy już jestem stara i mnie Bractwo Spirytualne oświeciło, słuszną drogę rozróżniam, jaka jest każdemu wyznaczona, i myślę, że mama miała misję do spełnienia i dlatego widziała. Chociaż była odważna i go za nogi chwyciła, siły duchowej jej nie starczyło i dlatego nieboszczyk ją ze sobą zabrał. Jeszcze żyła mama, kiedy mi tata lalkę z wiewiórki zrobił. Później mi już nigdy niczego nie zrobił. Przenigdy. Głuchego udawał albo tyle go wszystko obchodziło co dmuchanie wiatru. Całe mięso z tej wiewiórki wyjął. W Mixtequilla je jedzą. Solą i pieprzem się posypie, czosnkiem natrze, octem albo cytryną pokropi, łapy się rozciągnie, na kołki wbije, żeby się nad ogniem w cieple przyrumieniła. Wiewiórka fajnie smakuje, ma smak wiewiórki i jest bardzo dobra. Mój tata tylko skórę z tej wiewiórki zostawił, rozciął, żeby ją na słońcu rozprostować, wapnem obsypał, a jak już wyschła, łapki jej zeszył, drewnem wypchał i przyszedł mi ją dać. — Dlaczego jest taka twarda, tato? — Bo jest wypchana. — Ale czym ją wypchałeś, ziemią? — Nie, trocinami. — A co to takiego, te trociny? — Ojej, Jezuso, nie zawracaj głowy, pobaw się nią. I bawiłam się tym zwierzakiem; zarzucałam rebozo 1 i w nie lalkę otulałam, chociaż mi ręce poobijała, bo taka była twarda. Tata nie miał na to, żeby mi zabawki kupować, więc bawiłam się kamieniami, jakąś strzałą, procą, z której 1 Rebozo — długi, ręcznie tkany szal, najczęściej bawełniany, popielaty, z długimi frędzlami, stanowiący nieodzowną część odzieży kobiety z ludu. Rebozo zastępuje okrycie; matki owijają w rebozo niemowlęta 1 noszą na plecach. Jedwabne, wełniane, wzorzyste i różnokolorowe rebozos weszły ostatnio w modę i noszone są przez kobiety „z wyższych sfer". kamieniami strzelałam albo kulkami, które mi sam ciosał. Wyszukał sobie taki kamień tęgi, twardy, taki niebieski kamień, i nim inne kamyki, całe gąbczaste, polerował, kanty wygładzał, szlifował i szlifował, aż z nich kulki wychodziły. Bąki drewniane mi strugał z tego drzewa, co się pochote 2 nazywa i całe jest jakby cyckami obrośnięte. Wybierał największe, żeby mi z nich frygi robić. Wystarczyło, żebym taką frygę raz podkręciła i już się w taniec puszczała. A kiedy one tak się koło mnie kręciły, różności sobie wyobrażałam, myślałam o takich rzeczach, że już ich nawet nie pamiętam, albo zaczynałam śpiewać. Śpiewać to nie, ale mi melodyjki wychodziły frygom do tańca. Jeszcze rozeznania nie miałam, więc ziemią się bawiłam, bardzo lubiłam ziemi dotykać, bo jak się ma pięć lat, to się ziemia biała wydaje. Wszystko co nasz Pan stworzył, było białe na

Page 8: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

jego obraz i podobieństwo, ale z czasem poczerniało z tej złości i z tego, że się zużyło. Dlatego malutkie dzieci ziemią się bawią, bo im się śliczna zdaje i bielutka, ale w miarę jak rosną, szatan nad nimi władzę zdobywa, nad nimi i nad tym, co myślą, i wszystko im odmienia, na inne kolory farbuje i w błocie tarza. Chłopczyński gust miałam i zawsze lubiłam w wojnę się bawić, kamieniami ciskać, w klasy grać, w kulki, bąki kręcić, mocować się, kopać, wszystko jak mężczyzna robić, tylko bym jaszczurki kamieniami zabijała i iguany o skały roztrzaskiwała. Braliśmy długą trzcinę, dziurki w niej wycinaliśmy i taką dmuchawką się polowało. Wcale mi nie było żal tych zwierzątek, które zabijałam, bo niby dlaczego? Wszystkich nas śmierć czeka, wcześniej czy później. Aż zrozumieć nie mogę, że taka byłam w maleńkości. Ptakom jajek nie dawałam wysiadywać; wdrapywałam się i gniazda zdejmowałam, a później jajeczka sprzedawałam za gliniane żetony, kawałki wypalonej gliny w różnych kolorach, co się nazywały reale, pół reala, ćwiartki i tlacos s, bo takich się wtedy pieniędzy używało. 1 Pochote — odmiana puchowca; Jest to potężne drzewo o pofałdowanym pniu, z którego wyrastają korzenie powietrzne. Z torebek nasiennych wyrabia się włókna kapoku. (Z azteckiego: pochotl). * Tlaco — jednostka pieniężna z okresu kolonialnego; władze 2 Poniatowska Czasem rozpalałam ogień i piekłam w popiele malutkie iguany, a jak już trzaskały w ogniu, nożem z nich skórę zeskrobywałam, rozcinałam je, patroszyłam, na niby solą posypywałam i zwoływałam chłopaków: „Obiad gotowy! Chodźcie na obiad! Prędko! Siadajcie, chłopaki, zaraz wam podam! Dalej, pospieszcie się! Jakże to, głodnych mam was zostawić? Jeszcze by tego brakowało! Kto późno przychodzi, sam sobie szkodzi!... A oni jakim cudem mieli takie świństwo jeść? — To granda, oszukaństwo! — Dalej, dalej, chodźcie jeść! — Podstępna świnia! — Zyg, zyg, marchewka... Ja w nogi, a oni za mną. Nikt nie lubi, jak durnia z niego robią. Jak mi się już znudziła ta zabawa z chłopakami, na drzewo właziłam i kamieniami w nich rzucałam. Na gałęzie się wdrapywałam tylko po to, żeby psoty robić i żeby z wszystkimi wojować. Jak ich poharatałam, szli do mojej mamy i skarżyli się, że im głowy porozbijałam, a ona mi do rozumu przemawiała, ale spokoju nikomu nie dawałam. Od maleństwa nieznośna byłam. Teraz już się to wszystko skończyło, do niczego jestem, nie mam już diabła za skórą. Moja mama nie krzyczała na mnie i nigdy mnie nie biła. Ciemna była, tak samo jak ja, niziutka, tęga i po jej śmierci nigdy się więcej nie bawiłam. W osiem dni po śmierci mamy tata inną kobietę sobie znalazł, to była taka seńora, co często do kieliszka zaglądała. Nie pamiętam, jak się nazywała. Babka taka sama jak wszystkie. Tyle tylko, że kto wie, gdzie ją mój tata poznał, ale przez dłuższy czas się z nią zadawał. W pierwszym tygodniu dwa reale jej dałam, żeby poszła po sprawunki. Chciała pieniędzy hiszpańskie wprowadziły monetę real, której czwarta część nazywała się cuaTtilla, a ósma — tlaco. Ta ostatnia została wprowadzona do obiegu przez lud meksykański i władze kolonialne daremnie usiłowały ją wycofać. W 1814 została uznana oficjalnie jako ósma część reala. W 1905 rząd Porfirio Diaza wprowadził peso jako obowiązującą jednostkę pieniężną, ale lud przez wiele lat używał nadal miedzianych tlacos. dla siebie, ale tata nam powiedział, że to służąca, co ma się nami zajmować, Emilianem i mną, więc na siebie to wzięłam, żeby pieniądze od taty brać, i służąca miała mi resztę oddawać. I zaraz się do taty przytuliłam, bo niby dlaczego jakaś inna kobieta miała się z nim do łóżka kłaść? Czy moją mamą była, żeby z nim spała? Chociaż mała, taka już byłam sprytna i mimo to, że mnie na wsi wychowali, myślam sobie: „Dlaczego obca ma się z moim

Page 9: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

tatą do łóżka kłaść?" Dobre sobie! Skąd takiego rozumu nabrałam, skoro na wsi każdy tylko w domu siedzi? Kto mu może poradzić? W takim razie to jest dar, co go człowiek ze sobą na świat przynosi, od urodzenia. Przewagę nad nią miałam, ozy ja wiem, ale tej kobiety nie dopuściłam do niego i na pewno nie w smak mu to poszło. Spałam z tatą, a że gorący tam jest klimat, więc leżeliśmy w hamaku i nigdy mu nie pozwoliłam z tą kobietą się przespać. To wtedy pieniądze na sprawunki zaczęła przepijać, nie wiadomo dlaczego. Tata robił, co chciałam. Kiedy byłam malutka, na wszystko mi pozwalał, ale czuły dla mnie nie był. Nie zaznaliśmy żadnych czułości, żadnego cackania, nic podobnego. Jak jeszcze żyła moja mama, mówił do niej: — Żebyś mi na nią nie krzyczała, żebyś jej nie dokuczała. Dlatego taka byłam ordynarna. Mama skarżyła się: — Popatrz, Filipie, uczesać się nie daje... — To ja ją uczeszę. I czesał mnie, bardzo ostrożnie, bo nigdy nie lubiłam, żeby mnie kto za włosy ciągnął. Zaraz mi się niedobrze robi, jak mnie ktoś szarpie, ale on miał delikatną rękę, bardzo delikatną. Kiedy mnie moja mama czesała, to jakby mi kto rozżarzone węgle do głowy przykładał, tylko jemu pozwalałam się czesać. Dwoje nas takich skrzatów było i mama musiała to jednego czesać, to drugiego przebierać, to wodę grzać, to prać, a tata naturalnie moją stronę trzymał i nigdy nie dopuścił, żebym płakała. Ani razu nie widziałam, żeby ta pijaczka z moim tatą spała, ale do niego należała. Sama mi to powiedziała: — W żaden sposób tego nie zniesiemy, żebyś nam spokoju nie dawała. To mój mąż. To jej odpaliłam, że wcale nie jest jej mężem, bo przecież jest moim tatą. I od tej chwili zaczęła ze mną wojować. A że była zalana, od najgorszych mnie zwyzywała, że niby dlaczego miałaby się mnie bać, że od kiedy to dzieci rodziców za nos wodzą: — Jeszcze pożałujesz — powiedziała do mnie. Odpowiedziałam jej, że nie mam czego żałować, że jak jej na nim tak zależy, to niech sobie stąd pójdą, ona i mój tata, i niech mnie tutaj zostawią. Kiedy o szóstej tata wrócił z kamieniołomu, niceśmy mu nie powiedziały. Ale nazajutrz ta pijanica do knajpy poszła z innymi chłopami pieniądze na sprawunki przepuszczać. Wyśledziłam ją, jak drogą szła, za pazuchę kamieni nabrałam i zaczęłam w nią ciskać: — Wynocha! Zabieraj się stąd! Nie chcę cię więcej widzieć! Wieczorem tacie powiedziałam, żem ją wygnała, bo zawsze była zalana w pestkę. — Dobrze, córko, nic się nie martw. I znowu tata został sam z dziećmi. Wstawał wcześnie, żeby nam dać śniadanie, i szedł do roboty. Chociaż już się przyzwyczaił, że tamta gospodarstwem się zajmowała, sam teraz musiał nam jedzenie w metate 4 przygotowywać i nas karmić, bośmy jeszcze byli mali. Mój brat Emiliano o dwa lata był starszy ode mnie, ale tata nas razem wiązał, żeby się nam z domu wyjść nie zachciało, takie z nas były łobuziaki, a mnie się zawsze psoty trzymały. Grubych pniaków tata pod kuchnię nakładł i garnek stawiał, żeby się na wolnym ogniu jedzenie gotowało. Bulgotało i bulgotało w tym garnku, a on tak sobie obliczał, że jak wróci o dwunastej, jeszcze się woda z mięsa czy fasoli nie wygotuje, czy z czego innego, co do garnka włożył. Zostawiał także ugniecione ciasto i tortille 5 nam robił, ale * Metate — czworoboczny płaski kamień, oparty na trzech nogach wyciosanych w tej samej bryle kamiennej. Na metate przy pomocy kamiennego wałka metlapil miele się ziarna kukurydzy, kakao i inne. (Z azteckiego: metlatl). ' Tortilla — tradycyjny (wywodzi się z okresu przedkolumbijskiego) 1 podstawowy składnik pożywienia w Meksyku 1 całej Ameryce Środkowej. Zastępuje chleb. Ciasto na tort Ule — „ma-sę" — urabia się z mąki kukurydzianej 1 wody zawierającej ?0 grube mu wychodziły, bo, jak mężczyzna, nie potrafił ich cienko wyklepać.

Page 10: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Mój tata był peonem i przy nasypie kolejowym pracował. Dynamitem góry drążył, żeby dla pociągu, co miał do Przesmyku Tehuantepec jechać, drogę otworzyć. Od tej samej melodii mu się zawsze dzień zaczynał: na nowo gotować, żebyśmy mieli co jeść. Pewno, że się umęczył, bo kobieta mu była potrzebna, co by o niego dbała i o jego dzieci. Powiedział mi pewnego dnia, bardzo zatroskany: — Zrozum, córko, koniecznie trzeba jakąś kobietę przyprowadzić, żeby się tobą zajęła, żeby cię wyiskała i wykąpała, bo ja muszę do pracy iść. Okropnie się o to ze mną naużerał, bo mu mówiłam: „Od tego jesteś moim tatą, żebyś mnie czesał, kąpał i jeść mi dawał... Żebyś tu ze mną był i wszystko koło mnie robił...", bo takie są dzieci, bardzo wymagające. Jak mi oznajmił, że jakaś kobieta będzie się nami opiekować, to ja mu na to: — Ja nic o tym nie wiem, ale żebyś mnie nie cyganił, że ją na służbę wziąłeś, a później się okaże, że to wcale nie służąca. To już mi lepiej jasno powiedz i sobie takiej poszukaj. Inną znalazł, co dzieciaka miała. Mnie się widziało, bo ponad swój wiek byłam rozgarnięta, że ta baba się starała jedzenie dla mojego taty oddzielnie trzymać i widziałam, jak sobie paznokcie u nóg skrobała i kiedy już tych wyskrobków sporo uzbierała, to je wsypywała do talerza mojego taty, bo chciała, żeby za nią wariował. Tak to sobie tłumaczę. Żebym w piekle miała skończyć, ale takie miałam myśli. „Coś podobnego! Dlaczego jemu ten proszek daje, a nam nie?" Więc jak szła po wodę, talerze przestawiałam. Zawsze chodziłam z tatą i go pilnowałam. „Do czegoś jej to jest potrzebne. Coś złego knuje. Jeśli to takie dobre, to dlaczego do wspólnego garnka nie wsypie?" Więc jak mi jedzenie podawała, oddawałam je tacie, a to jedze- wapno. Kobiety — tortllleras — biorą kulkę ciasta i uklepują Ją w dłoniach; takie okrągłe cieniutkie placuszki rzuca się na glinianą lub metalową płytę — comal — i piecze po obydwu stronach. Grubsze placki z tego samego ciasta nazywają się gordas. W gwarze meksykańskiej tortillera oznacza lesbijkę. nie z proszkiem wylewałam. Miałam nad nią przewagę, bo byłam chytra. Z tą kobietą, owszem, razem w hamaku sypiał. Skoro już mi powiedział, że ją dla siebie chce, to co mi za różnica! Ale co do tamtej, co to niby służącą miała być, nie dałam się na dudka wystrychnąć. Ta, co paznokcie skrobała, co to miała chłopaczka, też dla nas dobra nie była. Uwzięła się na nas. Słyszałam, jak się ciągle z tatą kłóciła. On jej powiadał: — Masz o nią dbać, masz ją czesać, jakby była ci córką, tobie się to bardziej przyda niż mnie. — Dobra, dobra. Ale nawet nie wiedziała, jak się nazywam. Tak długo tę samą gadkę słyszałam, póki mi się to nie znudziło i zaczęłam z nią wojować, bo już byłam starsza i zła się zrobiłam jak osa, bardzo zawzięta. Nikt w naszej rodzinie nie był taki jak ja skory do bójki. Faktycznie z siedem czy osiem miesięcy u nas była, najwyżej z rok. Później mój tata rzucił pracę w kamieniołomach, bo nie mógł do roboty się nająć, i o dwunastej w południe im mowę trzymać, że „za chwilę wrócę...", żeby do domu przyjść i nas karmić... Takiej pracy szukał, żeby mu na rękę poszli, a że nic nie znalazł, tośmy wszyscy do Salina Cruz się wynieśli. HI Tata szedł przez całą plażę, póki do skały nie przywędrował, u stóp latarni morskiej. Skały się tam z wody wynurzają, jak je fala pokryje, ostrygi swoje muszle otwierają i wodę z tej fali piją; później się znowu zamykają. W tym momencie tata swoją maczetą trach! te wielkie ostrygi odrywał, otwierał je i wprost z muszli jedliśmy je, jeszcze żywe, świeżuteń-kie. Tutaj w mieście Meksyku nigdy ostryg nie jadłam. Kto wie przez ile miesięcy w lodzie je przechowują. I co to za jedzenie, skoro są już martwe? Któregoś dnia tuzin żółwich jaj kupiłam, bo od wielu lat ich nie jadłam, od dzieciństwa. Żółwie z morza przychodzą i w piasku się zakopują, strasznie się umęczą i nacierpią, bo całe tuziny jaj składają. Na samym dnie tego dołu jeden tuzin układają, zasypują i drugi tuzin

Page 11: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

kładą, włażą na te jajka i ten drugi tuzin zasypują i jeszcze jeden tuzin kładą, i jeszcze jeden, znowu piaskiem zakrywają i na górze nowy tuzin kładą, pó- 22 ki się całkiem nie opróżnią. Już na odchodnym ostatnią warstwę usypują i do morza wracają. Wtedy w te pędy trzeba do tego miejsca biec, gdzie rozkopany piasek widać, zanim przypływ śladów nie zairze, i jakiś kołek czy byle co wbić tam, gdzie się to gniazdo znajduje. Do jajek musi się człowiek dokopać, nawet gdyby go miał przypływ złapać. Jeśli się tego nie zrobi, żółwie się wylęgną, same, samiusieńkie, od ciepłego piasku i słońca. Zabawne są te zwierzęta. Ledwo się urodzą, już potrafią chodzić i prosto do wody idą. Zanurzają się w nią jak rybki. Takie same są jak żmije, bo małe żmijki skorupę przebijają i zaraz zaczynają pełzać. Chodziliśmy na połowy po południu albo w księżycowe noce, kiedy plaża była pusta. Żółwie za dnia nie wychodzą. Tata chętnie nas zabierał, bośmy wiedzieli, o której godzinie żółwie do morza wracają i po piasku się wloką, więc prędziutko biegliśmy, żeby jaja wybierać. Tata wchodził do wody w ubraniu. Ja z nim razem właziłam, żeby mu pomagać, ubrana tak jak teraz i cała mokruteńka -wychodziłam. Ubranie mi schło na grzbiecie. Do pierwszej, drugiej w nocy trwaliśmy na tych żółwich połowach, pókiśmy nie napełnili kosza, co go tacie przyniosłam. Wielki to był kosz i dopiero szliśmy spać, jak się w nim jaja jedno o drugie obijały. O świcie jedliśmy te jaja. Na zewnątrz mają taką gładką jak na serze skórę, cośmy na nią skorupa mówili. Jedne są, o, takie wielkie, inne, średnie, są po małych żółwiach. Całe są w piasku umazane. Trzeba ten piasek zeskrobać i do wrzątku z solą jaja wrzucić, żeby sól do środka przeniknęła. Gotowaliśmy je i jedliśmy świeżutkie. Czasem tata nam je przyrządzał; mówił, że to roz-bijanka. Stawiał na ogniu garnek z pomidorami, czosnkiem, cebulą i jak wszystko dobrze przyprawił, wbijał całą masę żółwich jaj do tego, co się w garnku gotowało. Albo ryby nam dawał, po jednej rybie dla każdego. Co prawda nigdy na wędkę ich nie łapał. Do wody wchodził i ryby do nory zapędzał. Z kamieni norę im budował i same tam lazły, a on u wejścia do sieci je łapał, a później sieć wyciągał i ryby z niej wyjmował, długie na metr. Najlepiej się róbalo 6 brały. Jeśli lu- • Róbalo — ryba słodkowodna z rodziny okonlowatych. dzie na brzegu czekali, to im tata świeże ryby sprzedawał, a jak nie, to je od razu rozcinał, patroszył, solił i rozkładał, żeby się suszyły. Później suszone ryby sprzedawał. Świeże, suszone albo pieczone, bo je w popiele przypiekał i odkładał na jakiś czas. Kąpałam się o piątej nad ranem albo o piątej po południu, ale nigdy w samo słońce. Czekaliśmy na falę, żeby nas zalała i żeby spłukała z nas cały brud. Fala odchodziła i czekaliśmy na następną. Nie wiem nawet, jak się teraz ludzie kąpią, bo od tylu lat nad morzem nie byłam. Opowiadają, że daleko za fale odpływają. To już taką samą frajdę mogę mieć tutaj, jakbym się w kałuży kąpała, w martwej wodzie. Nie, cała sztuka to przy plaży się kąpać, gdzie fale przychodzą. Patrzysz na nią, jak się podnosi, cała w bieli, i jak cię całą pokryje, trzeba opór jej stawić, kiedy w ciebie wali, w ubraniu jesteś czy na golasa. Czuje się wtedy, że to żywa woda. Śliczny to widok, kiedy fala podchodzi i trach! już nas zakryła i znowu odpływa, więc czekamy na drugą, co już się zbliża i ogonem trzepie, jakby cała woda w jednej wielkiej nawałnicy się w niej zebrała. Mała byłam i silna i wiedziałam, jak trzeba na fale czekać. Gdybym nad morze wróciła, o szóstej wieczorem — bym tam na fale czekała, żeby popatrzeć, jak się podnoszą i jak im się czuby łamią. Jak fala odchodzi, piasek po niej czysty zostaje i stoi się tam, nogi się szeroko rozstawia, ale nie przodem do fali ani płuc się jej nie nadstawia, tylko bokiem, mocno w piasku trzeba się zaryć. Świetnie smakuje takie uderzenie morskiej wody. Ale nie te ich dzisiejsze sposoby, żeby się kąpać, to nie dla mnie. Na taką kąpiel niech mnie lepiej nie zapraszają. Jak na tamte czasy port w Salina Cruz zdawał się wielki. Statki przepływały pod dwoma żelaznymi mostami i w zatoce zarzucały kotwicę. Nie wiem, jak się tam ludziom żyło, bo sama żyłam jak pies, bez żadnego rozeznania, ale zdaje mi się, że tata jakiś teren wynajął i

Page 12: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

chałupę z drewnianych pali zbudował, liśćmi palmowymi pokrył. Glinę z trzciną rozrobił, pale po- 24 mazał i ścianą postawił. I tam mieszkaliśmy. Upał był straszny. Boso chodziłam, bo buty mi zawadzały, kiedy się ma drzewo wdrapywałam. Związywałam buty, jeden z drugim, przez ramię przerzucałam i skakałam po drzewach. Najczęściej na jakiejś gałęzi je wieszałam. Ledwośmy obiad zjedli, znowu na drzewa właziłam. Mój tata szedł do roboty, to nie miał mnie kto powstrzymać. W Salina Cruz tata w różnych miejscach pracował. Bardzo był przemyślny, zawsze coś wykombinował, do wszystkiego miał smykałkę. On nam jedzenie gotował, mył nas, ale jakeśmy trochę podrośli, to powiedział, że nie może nas tak luzem trzymać, z chłopakiem jeszcze by sobie poradził, ale ze mną? To go najbardziej trapiło. To powiada do jednej seńory, co ją czasem prosił, żeby nas dopilnowała, kiedy szedł do roboty: — Nie wiem już, co mam robić, senora, tak się z tymi dzieciakami męczę... Nie mam ich przy kim zostawić... Bo kto by chciał cudze dzieci niańczyć? — Pewno, że nikt... To się zawziął i powiedział: — W takim razie na statek pójdę, może mnie tam do pracy przyjmą, ale tylko w nocy, bo za dnia muszę się za tych andrusów brać... I znalazł sobie pracę na statku. Przez całą noc nie spał, a rano do domu wracał. O piątej po południu wychodził i o piątej nad ranem znowu się zjawiał. Zamykał nas samych w domu. Zanim wyszedł, jeszcze nam dał kolację i spać nas położył. A cośmy mieli na dworze robić, skoro zaraz noc zapadała? Zresztą od tego upału spać się chce. Mój tata był nocnym stróżem i przy sztauowaniu też pracował; musiał w nocy jeden statek załadować, a drugi wyładować i jeśli do świtu roboty nie skończył, to na drugą zmianę zostawał do piątej po południu. Takim sposobem żadnego wytchnienia nie miał, tylko harował i harował. Cholerne życie. Przez długi czas przy sztauowaniu statków towarowych pracował, przez wiele miesięcy, nie wiem, czy przez całe lata, bo mała wtedy byłam. A tu nagle przyjechał Efren Palancares, mój najstarszy brat. Bardzo był ciemny, okropny pijanica i wykolejeniec. W knajpach się wyżywał. Rzadko do domu przychodził i tylko tyle na tym zarobił, że mu tata skórę złoił, bo zawsze miał w czubie. Osiem czy piętnaście dni w domu pobył i znowu się urywał. Póki Efren był mały, nas się trzymał, ale ledwo na mężczyznę wyrósł, zaraz włóczęga się z niego zrobił. Czternaście czy piętnaście lat miał, jak sobie poszedł, bo tata miał twardą rękę. Mama nigdy nas nie biła. Efren był skory do buntu. Od dzieciństwa, chociaż jeszcze pijusem nie był, buntował się i strasznie był zawzięty. Kiedy sobie poszedł, zapytałam tatę: — A Efren? — Już go poniosło. — Dlaczego? — Przez złe towarzystwo. Tata chciał go od złych kumpli odsunąć, tak samo jak ja chciałam uchronić Perika, ale na nic się to nie zdało i zawsze mu się ze łba kurzyło. Tak już jest, że jak kto od urodzenia ma źle w głowie, to nikt mu już jej nie umebluje. Efren był pyskaty. Dobry charakter miał za to mój brat Emiliano. Gdzie tylko tata poszedł, on za nim. Podczas ładowania statków stał sobie Emiliano, taki malutki, na przystani i na tatę czekał. Nie raz i nie dwa słońce mu w kość dało. A jak tata po ranczach chodził, to Emiliano za nim drałował jak wierne psisko. Ja nie. Dzika byłam, nieposkromiona. Do lasu mnie ciągnęło. Efren też taki był. Kto mógł wiedzieć, skąd przychodził i gdzie się wałęsał. A jakby kto i wiedział, to co z tego? Raz, po jednej ze swoich wędrówek, przychodzi do domu i powiada ojcu, że jakąś kobietę przyprowadził i że nie wie, co ma z nią zrobić.

Page 13: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

A mój tata do niego: — No to po coś ją przyprowadził? Na pewno się dogadali, że będą ze sobą żyli, jak Bóg przykazał. Chyba tak, prawda? W każdym razie ta dziewczyna, Ignacja, przez długi czas mną się zajmowała, chociaż jej nie słuchałam. Chciała mnie nauczyć tortille robić, a ja przywykłam do biegania po dworze. Jako że od maleńkości na swobodzie żyłam, to tylko lubiłam sama po polu chodzić albo po górach łazić. Efren, mój brat, długo z nami mieszkał, bo tu miał 26 swoją kobietę, a że zawsze urżnięty przychodził, więc tata musiał go moresu uczyć. Kobieta wszystko znosiła, bo i co miała, biedna, robić? Ignacja też była sierotą. Ze szesnaście lat miała, nikt by się za nią nie ujął, więc niczego się już nie spodziewała. Mój tata jej stronę trzymał, Emiliano i ja też ją lubiliśmy, ale z Efrenem miała ciężkie życie. Bił ją: — Co robisz, ty niedojdo? Wstawaj i daj mi jeść. 0 której godzinie by nie przyszedł, zaraz chciał, żeby mu kolację podawała. A jak mu się nie podobało, to w nią jedzeniem ciskał. Albo kazał sobie nakrycie kłaść, a wcale go używać nie umiał. Zresztą nie mieliśmy nakryć, zawsześmy jedzenie w tortille zawijali. On, w sztok urżnięty, wydzierał się do niej: — Nóż i widelec, kurwa twoja mać! Aż się mój tata budził: — Po jaką cholerę tę kobietę przyprowadziłeś, jak się tak z nią obchodzisz? 1 jednym ciosem na ziemię go walił. Gdzie upadł, tam zasypiał. Jednej nocy, kiedy przyszedł, taty w domu nie było, to skoczyłam do niego jak na sprężynie. — Ze mną zacznij, no, ale jej nie ruszaj! Jeden raz ją w twarz uderzył, ale dwa razy już nie zdążył. Kłodę chwyciłam, o, taką grubą, że ją ledwo mogłam udźwignąć, i Ignację obroniłam. Waliłam w niego tą kłodą. Kiedy teraz słyszę, że w jakimś domu dzieci śpiewają: „Śliczna dziewczynka nasza Ignasinka, pół dupki ma duże, a pół jak kruszynka", zaraz mi się Ignacja przypomina, chociaż złość mnie bierze... A przecież biła mnie bratowa, bo nie mogłam się nauczyć tortilli robić. Jej wychodziły ładne, cieniutkie; podawała mi kulki ugniecione z ciasta, żebym je uklepała, ale do dzisiaj placki grube robię i biedny Perico opychał się nimi, jak był mały, chociażby mi najbrzydziej wyszły. Bratowa taką na mnie karę wymyśliła, że mi kazała wszystkie przypalone kawałki zjadać: — Kto się nie zda w domu, nie zda się i komu. Mówiła, że mi batem rozum do głowy wbije, ale widać nie po to na świat przyszłam, żeby tortille uklepywać, i nigdy się nie nauczyłam. Efren nie mógł tego ścierpieć, żeśmy wszyscy stali 27 po stronie jego kobiety. Najbardziej mu tata dokuczał. Córeczkę urodziła, Felipitę. Okropnieśmy ją polubili, była naszym oczkiem w głowie. Bawiłam ją i nosiłam, owiniętą w rebozo, ale nam umarła po ośmiu miesiącach. Jak kwiat, co się rano otwiera i wieczorem więdnie. Kiedy bardzo jej się pogorszyło, zanieśliśmy ją do szpitala w Tehuantepec. Kto wie. na co umarła, bo się robiła coraz bardziej czarna, czarna, aż całkiem sczerniała, jakby ją zadusili. Bratowa słowa nie powiedziała i już bez tego umarlątka do Salina Cruz wróciliśmy, bo ją w szpitalu zatrzymali. Ledwośmy do domu weszli, a mój tata jak się na mojego brata nie rzuci: — To ty skopałeś tę kobietę, kiedy dziecko w sobie nosiła! Dlatego umarło! W brzuch ją kopałeś! Na nim całą złość wywarł i go wygrzmocił. Jak się zmęczył, to mu powiedział, że już go więcej znosić nie chce i żeby się zabierał razem ze swoją kobietą.

Page 14: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Ulicą sobie szłam i zaczęło się strasznie chmurzyć, od tej mgły, co od morza idzie i całe niebo zasnuwa, kiedy jakiś człowiek zapytał, gdzie mieszka Filip Pa-lancares. Przybliżyłam się do niego: — Znam go. To mój tata. Czego od niego chcą? — Zaprowadź mnie do niego. — No to chodźmy. Na ręce mnie wziął, bo byłam mała. W drzwiach mnie na ziemi postawił. Tata spał. Zbudziłam go. — Vini7, przyszedł jakiś pan. Ten człowiek wszedł do środka. Wszystko było słychać przez te drzwi z pali zrobione. Mówił, że się nazywa Cayetano, i opowiadał tacie, jak uratował Petrę, moją starszą siostrę. Wiele razy słyszał w nocy, jak ktoś jakąś kobietę bije w sąsiednim domu i jak ta kobieta płacze, aż jednej nocy policję za- * Vtni — „tata" w Języku zapoteckim. Zapotekowie — lud o wysokiej kulturze, który pozostawił po sobie szereg zabytków architektonicznych i sztuki zdobniczej (Monte Albńn), zajmował w chwili przybycia konkwistadorów południową część Meksyku: stan Oaxaca aż do Przesmyku Tehuantepec. Język zapotecki to jeden z najlepiej zachowanych języków przedkolumbijskich. 28 wiadomił i przysłali patrol żandarmów. Otoczyli dom i Cayetano zapukał, i kazał otworzyć. Ten mężczyzna, co bił moją siostrę, do skrzyni ją schował i jej zagroził, że ją zabije, jeśli się odezwie. — Nikt tutaj nie mieszka — powiedział żandarmom. — A właśnie że tak. Płacze jakaś kobieta. — Nieprawda, nic nie słyszałem. Mieli jednak nakaz, żeby w mieszkaniu zrobić rewizję, a Cayetano usłyszał jakiś chrobot, więc poszedł prosto do skrzyni, podniósł wieko i tę kobietę, co tak lamentowała, wyciągnął, całą posiniaczoną. To tego mężczyznę do aresztu zaprowadzili, a ją także, żeby zeznanie złożyła, i Petra powiedziała, że ten człowiek jest sierżantem z brygady, która pracowała przy budowie nasypu dla kolei z Tehuantepec do Salina Cruz. Jak podsypkę pod podkłady skończyli, to Petrę porwał, chociaż żadnej przyjaźni między nimi nie było, nie rozmawiali ze sobą i nigdy się o nią nie starał ani nic podobnego. To później zeznawał Cayetano, że już od trzech lat w sąsiednim domu bijatykę słyszy i zawodzenia tej kobiety. Sędzia Petrę zapytał: — Dobrze, a skąd się ten sierżant wziął? — To był podopieczny. Moja mama jedzenie mu gotowała, dla niego i dla innych robotników, co podkłady układali... Wcale go nie znałam... Sierżant dopiero wtedy mi się na oczy pokazał, jakeśmy daleko od Tehuantepec odjechali... Wszedł do ciężarówki, do której mnie jak jaki worek wrzucili... Nie wiem, od jak dawna w tym domu mieszkam, ale pewno już kilka lat minęło... Na swoją ziemię chcę wrócić! Wezwali mamę Cayetana i zapytali, czy chce za Petrę odpowiadać, skoro jej syn ją wyratował. — Tak. — Ja chcę do siebie wrócić, na swoją ziemię — krzyczała Petra. A Cayetano im powiedział: — Gotów jestem pracować, żeby pieniądze uzbierać i ją do rodziców odwieźć. Mieszkali w Tierra Blanca, w stanie Veracruz. Przez cały rok harował, żeby na bilety dla nich obojga zaoszczędzić. Moją siostrą, co była wychudzona jak szczapa, mama Cayetana się opiekowała. Z Tierra Blanca tu przyjechali i od ośmiu dni w Salina Cruz od domu do domu chodzili.

Page 15: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Pański dom był już ostatni, do którego mieliśmy zajść. Dzisiaj mieliśmy z powrotem jechać. Wtedy mój tata go poprosił, żeby go do tej kobiety zaprowadził. — A stoi tutaj na dworze. Mój tata drzwi uchylił i ukradkiem na nią popatrzył. — Tak jest, to moja córka. — W takim razie, seńor, oddaję ją panu i o jej rękę proszę, żebym mógł się z nią ożenić. Nie wiem, czy się pobrali, ale słyszałam, jak te słowa mojemu tacie powiedział. W każdym razie z nami zamieszkali, a że Petra gospodynią w domu była, więc tata wszystkie swoje obowiązki na nią zrzucił. — Twoją siostrzyczkę ci pod opiekę oddaję. Czuwaj nad nią, czesz ją, kąp, to wszystko przy niej rób, co do matki należy. Nuże, na ciebie teraz kolej przyszła, żebyś koło niej chodziła. Ja się z moją siostrą razem nie chowałam, więc ani jej nie lubiłam, ani jej swoją siostrą nie nazywałam. Do męskiej ręki przywykłam, do ręki mojego taty. Petra ciemna była, bardziej niż ja. Ja mam twarz od słońca opaloną, ale czarna nie jestem, a ona i twarz, i całe ciało miała ciemne. Bardziej się w Indian wdała niż ja. Dwoje z nas po tacie kolor wzięło, a dwoje było ciemnych. Efren i Petra, Emiliano i ja, pół na pół. Petra była trochę wyższa ode mnie i strasznie zacięta. Niech sobie pani wyobrazi, przez trzy lata po nocach zawodzić! Każda inna już by uległa, a jakby ją jeszcze chcieli zerżnąć, to ażby piszczała z uciechy. Przecież się o to napraszają jak o jałmużnę, te ździry! Ale Petra się nie dała, nie dała się kapralowi, nigdy nie była z takich, co się dają, chociaż skóra i kości z niej zostały i całkiem wyschła. Złośnica była straszna, piekliła się, a w sobie zacięta i bardzo honorowa. Ale nic nie mówiła, milczała, ze wszystkim się kryła. Petra miała piętnaście lat. Znał ją ten kapral, ale nigdy z nią nie rozmawiał ani nic. Boże, to były czasy, nie było takiego zwyczaju, żeby dziewczyny jakiego łazęgę zaczepiały i mu się narzucały. Nic po- 30 dobnego! Mowy o tym nie było! Mogli je znać, i to dobrze, ale żeby się mieli do nich przymawiać? Nie! Cały dzień Petra w kuchni siedziała, jedzenie szykowała, mełła, tortille robiła, wcale na dwór nie wychodziła. Mój ojciec przynosił sprawunki i je na progu zostawiał, bo mama powsinogą nie była i po ulicach się nie włóczyła. Raz pod wieczór mama powiedziała Petrze, żeby poszła po koc, co go na drzewie rozwiesiły, bo rano tgo uprały i po południu już musiał być suchy, żebym mogła się nim w nocy okryć. I nie wróciła już moja siostra. W ten sam koc ją jakiś peon zawinął. Dopiero później się mój tata o tym dowiedział, kiedy do nas wróciła. Wtedy nawet się nie spostrzegli. Bardzo czysta była moja mama. W Tehuantepec tacy są ludzie. Cały dzień szorowała, miotłą przę-ślową podwórze zamiatała, szczotki i mydła z rąk nie wypuszczała. Ile razy kazała nam jeść na podwórzu, żebyśmy jej kuchni nie zabrudzili, bo tak tam było czyściutko! I właśnie przez to, że taka z niej była sakramencka czyściocha, dlatego jej córkę świsnęli. Bałam się Petry, bo milczkiem wszystko robiła, bo taka była chuda i skryta. Nie podobały mi się jej maniery. Dlatego biłam ją, zza węgła, żeby mnie nie mogła złapać, i bardzo się ode mnie nacierpiała. Zawszona byłam i mój tata co tydzień mnie kąpał i mi wszy wybierał, ale następnego dnia znowu się ziemią bawiłam i pewno, że od tego brudu wszy mi się lęgły. Ale mojej siostrze nie dawałam się wykąpać. Właziłam na drzewo i tam siedziałam przez cały dzień bez jedzenia. „Podejdź bliżej", krzyczałam do siostry, „no, prędko, podejdź do mnie" i ciskałam w nią kamieniami. Póki nie przyszedł mój tata i nie ściągnął mnie z drzewa, żebym coś zjadła. Pewnego dnia powiedziała Petra memu tacie: — Ponieważ nie daje się ani wykąpać, ani wyiskać, to ją ostrzygę.

Page 16: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

A ja w krzyk: — Spróbuj tylko mnie ostrzyc, to zobaczysz! Nigdy mnie nie ostrzygła, ale przez długi czas się męczyłam, cała głowa mi sparszywiała i w końcu miałam pełno robaków we włosach, Nie wiem, ile lat czy miesięcy mieszkaliśmy razem, kiedy przyszedł Cayetano, żeby zabić Petrę. Położyła się już, ale jakby nie mogła miejsca sobie znaleźć, póki wreszcie nie usnęła. Cayetano wszedł z nożem w ręku, ale nie zdążył jej tego noża wbić, bo tuż za nim stał mój braciszek i go powstrzymał w chwili, gdy już miał ją we śnie zakłuć. Hałasu narobili, więc otworzyła oczy i widzi swego męża z nożem w ręku i malutkiego Emiliana, który go za tę rękę trzyma. Pewno, że się przestraszyła, ale jak się zaczęła z nim szamotać, to pomogła Cayetana rozbroić. Tak się właśnie Petra wykończyła. Nigdy Cayetanowi krzywdy nie zrobiła. Doprawdy nikomu krzywdy nie zrobiła. Prawie nigdy z nim nie rozmawiała. Po południu to się stało. Nie zabił jej, ale tak się zaczęła jej choroba. W uszach jej szumiało i co chwilę jakiś głos słyszała, który ją ostrzegał: „Uważaj, Petra, pilnuj się". Żółć się w niej rozlała. Powoli usychała, usychała, twarz miała żółtą jak cytryna; takiego samego koloru nabrała. Ze strachu umarła, kto wie z czego, ale jednego dnia znaleźliśmy ją już bez życia. W owym czasie na ulicach Salina Cruz kopali rowy pod kanalizację i do jednego takiego otwartego rowu wpadł mój starszy brat Efren i w samo południe tam umarł, pijany jak bela. Mnie się zdaje, że od tego uderzenia musiał zemdleć, a później już się nie mógł podnieść w tym upale i przez to, że był zalany. Jak go z tego rowu wyciągnęli, oczy miał otwarte i pełne błota. Wzięliśmy do siebie Ignację i długo jeszcze z nami mieszkała. Wedle tego, co opowiadali, moja bratowa chłopczyka czy dziewczynkę Palancares w sobie nosiła, kiedy się z jakimś rybakiem poku-mała. Tata z wizytą do niej chodził, kiedy tylko miał ochotę, i jej mąż nigdy się nie sprzeciwiał, jak tata na noc tam zostawał. Takim sposobem w tamtych stronach żyje sobie jakieś dziecko Palancares. Ale jeśli ten inny sefior za swego syna go uznał, to ten chłopak nie wie, że do mojej rodziny należy, i zatraciło się pokrewieństwo. Niedługo po tym, jak Ignacja z tym rybakiem została, mój tata innej sobie drogi poszukał i wrócił do Tehuantepec. Z próżnymi rękami nie chodził. Do żandarmów przystał i wtedy właśnie poznał moją macochę, Ewarystę Valencia, która mnie wyuczyła. IV Moja macocha była córką dyrektorki więzienia. Było to więzienie wedle dawnego obyczaju, sklepienie miało wysokie; pomieszczenie było długie, bardzo długie, od połowy kratą przegrodzone, a dalej już szły tylko kraty, aż do drzwi, co na ulicę się otwierały, ale jeszcze, zanim się do ulicy doszło, była tam izba, w której mieszkaliśmy. Tak więc nie było sposobu, żeby stamtąd uciec. Więcej było krat niż więźniarek. Przeważnie pijaczki tam wpadały i roiło się od nich w celach. Wilgotne było to więzienie i ciemne, a jak było gorąco, to się w nim gotowało jak w kotle, kiedy ukrop bulgocze, aż wszyscy mieli mokre włosy. Te więźniarki, co siedziały parę dni czy miesięcy, to je wyprowadzali na podwórze, żeby się ogrzały na słońcu, ale takie, które na całe lata wyrok dostały, trzymane były w samym końcu więzienia. W owym czasie kiedy Madero wszedł do Meksyku, w tej najdalszej celi, za ostatnią kratą została tylko jedna biedna więźniarka, co to o niej nikt nie wiedział, na ile lat wyrok dostała, bo siedem śmierci miała na sumieniu. Oczywiście ona sama ani pojęcia nie miała, kiedy jej się wyrok dopełni, ani się już nie spodziewała, że stamtąd wyjdzie. Więc podchodziła do mamy mojej macochy i łaski się dopraszała, żeby mi z nią spać pozwoliła, bo bała się sama. Więzienie było przeogromne. Spałyśmy przyciśnięte do kraty. Osiem czy dziewięć lat wtedy miałam, a może i dziesięć. Z żadną z więźniarek nie gadałam. Taka jestem, że nie lubię z ludźmi rozmawiać. Cudaczna jestem. Pewnie mówią, że jestem naburmuszona, ale to nieprawda. To dlatego że mnie tak wychowali. Moja macocha była tęga, ze trzydzieści lat miała; ani nie była wysoka, ani niska, średniego wzrostu. Włosy jej falowały i warkocze sobie zaplatała. Zawsze za pas zakładała ręce, jak

Page 17: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

ucha u dzbana, i wszystkim przygadywała. Po tehuańsku się ubierała, nosiła kolczyki i naszyjniki ze złota, aż blask od nich piękny szedł. Tam w Tehuantepec wprawia się złote zęby, żeby błyszczały przy uśmiechu. Moja macocha dorobiła się majątku, wielkie sady posiadała. Cała rodzina Valencia była bogata w ziemię: pola kukurydzy, sady kokosowe, mangowe, chicozapote8, pomarańcze, • Chicozapote — drzewo kauczukodajne występujące w Arae- 33 3 Poniatowska ananasy, wszelkiego owocu w bród. Ogromne mieli sady, jak stąd do Bondojo i jeszcze dalej. Drzewa aż się uginały od owoców. Moja macocha, Ewarysta, nauczyła mnie, żebym darmo czasu nie traciła. Wszyscy tam pracowali od czwartej rano do siódmej albo i ósmej wieczorem. O czwartej rano wstawałam i na-samprzód przeżegnaj się, przyodziej i do modlitwy: dziękowałyśmy Panu Bogu za to, że już słońce wzeszło, i żebyśmy wieczoru doczekały, a później mnie przypadało piece w kuchni szorować. Najpierw się je spłukiwało i posypywało popiołem i musiałam dobrze ten popiół zmoczyć, żeby tak przylegał jak cement, równiutko, bielusieńko. Bardzo ładnie te paleniska wyglądały. Myło się kamienie, żeby na nich garnek postawić do gotowania czy kawę, albo co było do postawienia. Tenamaxtles na nie mówią, na te kamienie, miotełką dobrze wyszorowane, czyściutkie, aż się błyszczą. I zaraz ogień rozpalałam, a przez ten czas, kiedy kawa się gotowała, za miotłę się brałam i dalej zamiatać. O piątej rano już była kawa gotowa, jadłyśmy śniadanie i migiem na mszę. Wracałyśmy po mszy i znowu do roboty. O ósmej drugie śniadanie, co Bóg dał: przysmażona fasola z sosem utartym w molcajete9, pieczone mięso, przypiekane juile10 i atole 11. Ledwo od stołu wstałam, nuże statki zmywać, cały huk kuchennych statków aż do drugiej po południu, kiedy był obiad dla wszystkich: rosół, namoczone tortille, duszone mięso, fasola, deser, owoce. I nazajutrz o czwartej nad ranem: „Pracuj, Murzynie, to nie będziesz bity". Jako że więzienie było ryce Międzyzwrotnikowej. Z pnia przez nacięcie zbiera się lateks; brunatnoszare owoce wielkości dużej cytryny zawierają słodki miąższ. Ziarna są stosowane w lecznictwie ludowym. (Z azteckiego: tzicotzapotl). ' Molcajete — kamienny moździerz na trzech krótkich nogach, w którym przy pomocy kamiennego tłuczka tejolote uciera się paprykę, pomidory i inne dodatki potrzebne do przyrządzania ostrego sosu. (Z azteckiego molli — sos i caxitl — naczynie). 11 Juli — ryba słodkowodna z rodzaju Algansea, żyjąca w jeziorach. Tą samą nazwą oznacza się inną rybę słodkowodną z rodzaju Cyprinus. 11 Atole — popularny napój z ugotowanych i zmielonych zia- ren kukurydzy, o konsystencji kleiku, do którego dodaje się mleka lub soku owocowego, tartych migdałów etc. (Z azteckiego: atolll). bardzo duże i moja macocha dla wszystkich gotowała, więc jej pomagałam w kuchni przy ucieraniu przypraw, przy podsmażaniu ryżu, jak był ryż na obiad albo zupa na gęsto. Przeważnie dawało się więźniom ryż na gęsto, duszone mięso i fasolę. Pół wołu się codziennie gotowało. Jednego dnia dusiło się mięso w zielonym sosie, z ziarenkami dyni i zielem santamaría, innym razem z pomidorami i chile12. Dawałyśmy im także glua do shuba 13, co je w innych stronach cuachala nazywają, to jest mole 14 z prażoną kukurydzą. Senora Ewarysta ze mną nie rozmawiała, nawet z moim tatą nigdy nie gadała. Biła mnie, ale nic nie mówiłam, bo już byłam starsza i więcej miałam rozumu. Myślałam sobie: „No dobrze, co się mam włóczyć od domu do domu? To już mi warto wszystko znosić, byłem tylko była razem z tatą... I dokąd mogę pójść, żeby mi lepiej było?" A ta senora uwzięła się, żeby mnie roboty w gospodarstwie nauczyć; dobrze mi skórę złoiła pigwową rózgą, ale o moje dobro jej szło, żebym sobie w życiu poradziła. Bardzo duża to była rodzina, trzeba się było zdrowo uwijać, mnóstwo ludzi do obsłużenia. Całe masy chile ucierałam, prażonej kukurydzy, dwa wielkie

Page 18: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

kosze jak do zbiorów, jeden pełny chile, drugi z pomidorami. A jeszcze dochodziło mielenie czekolady i co trzeci dzień jednej arroby 15 kawy. Czekoladę się praży na glinianej płycie, a później się w metate uciera z cukrem i cynamonem. W rękach się ugniata, żeby tłuszcz z niej wyszedł, i tabliczki się robi. Tam na mojej ziemi okrągłe są jak placki z kukurydzy i paznokciem krzyż się drąży, żeby się dały podzielić. Tutaj robią w formach. Później się je rozkłada, żeby wyschły. Moja macocha nauczyła mnie ubijać czekoladę trze-paczką i przyrządzałyśmy ją wedle gustu każdego u Chile — odmiana papryki o czerwonych małych owocach, które mają bardzo ostry, piekący smak. Spożywa się je na surowo lub dodaje do potraw. « Glua do shuba — rodzaj mole (patrz przypis 14); potrawa przyrządzana w południowej części Meksyku. « Mole — słynna potrawa meksykańska: mięso (najczęściej z indyczki) duszone w gęstym ostrym sosie przyrządzonym z dodatkiem ziarenek sezamu, czekolady i wielu innych przypraw. 15 Arroba — jednostka objętości, używana dawniej w Hiszpanii, Portugalii i wielu krajach Ameryki Południowej; 10 do 16 litrów. Była również jednostką wagi — 12 do 15 kg. 35 krewniaka, a było ich dwudziestu paru, temu z wodą, tamtemu z mlekiem, jednemu pół kwarty, drugiemu całą kwartę albo nawet półtorej kwarty. Więźniom dawałyśmy czekoladę na wodzie, nie dlatego, że byli więźniami, ale z tego powodu, że tak się robi najprawdziwszą czekoladę. Atole z czekoladą nazywa się champurrado. Senora Fortunata zawsze piła champurrado. Cała sztuka, jak się przyrządza czekoladę, żeby się pieniła i żeby była w sam raz. Nic nie warta czekolada bez piany. Trzepaczką, taką jakich się dawniej używało, trzeba mocno ubijać, żeby się pieniła, bo jak mam pić wodę ceglastego koloru, to lepiej smakiem się obejdę. Tutaj nie robię czekolady, bo za bardzo bym się zmęczyła. Ale ją sobie kupuję. „Morelia" jeszcze najbardziej znośna, bo „Babunia" z ziemią jest pomieszana. Kiedyś się jej napiłam i jakby mi kto usta błotem umazał. Przeklęta „Babunia"! Jak tylko sobie przypomnę tamtą czekoladę, zaraz czuję, że to coś całkiem innego. Gotowała moja macocha, a moja babka-macocha jedzenie rozdzielała. Lubiłam je, bo mnie przyuczyły. Mama mojej macochy, senora Fortunata, to była starsza senora z dużym kokiem jak gąbka, taka senora jak za dawnych czasów. Dawniej starsze senory zostawiały córkom całe gospodarstwo i przy nich odpoczywały. Same tylko dyrygowały. I z wielkim szacunkiem wszystko się odbywało. Senora Fortunata polecała: — Ogień rozpalcie. Wszyscy słuchali. — Zagrzejcie wodę w kotłach. Wychodziła na podwórze: — Nie zamiecione tutaj! Fuj! Gdzie się podziała dziewczyna od miotły? I przylatywała jedna z nas: — Zaraz zamiotę, za chwileczkę, już zamiatam... — Już ja ci radzę... I dalej szła senora Fortunata, a jeśli przypadkiem przyłapała nas, kiedyśmy sobie usiadły, pytała: — Chcecie może, żebym wam fotografię zrobiła? Tak więc w żaden sposób czasu nie miałam, żeby się bawić czy porozmawiać, nikt mnie nie przyzwyczaił do chodzenia po chałupach, bo od maleńkości musiałam pracować i pracować. Za życia mojej matki 36 także nie leżało w naszym zwyczaju chodzenie w gości ani rozmawianie, a kiedy moi rodzice szli po zakupy, to nas przywiązywali jak koguty do słupa. Emiliano w jednym kącie, ja w drugim. I wieczorem, kiedy skończyłam swoją robotę, za kraty właziłam, żeby spać z tą, co wyrok odsiadywała.

Page 19: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Przez ten czas, kiedy w więzieniu spałam, mój tata był nocnym stróżem. Później na żandarma go wzięli, a jak był już żandarmem, nastała rewolucja maderystów16. Jako nocny stróż ulic pilnował z latarką w ręku. Na każdym rogu pokrzykiwał: „Czuwaj, stróż idzie!", a z drugiego rogu, jeśli w prawo szedł, drugi stróż mu odpowiadał. I takie czuwajki odchodziły aż do świtu. Czasem mu wypadło zostać w więzieniu i wtedy przez całą noc wydzierał się na dachach: „Wartownik czuwa", żeby się nikomu ucieczki nie zachciało. Nowi więźniowie nie mogli spać od tych krzyków, ale później na ogół się przyzwyczajali i wszyscy spali spokojnie. Mieszkaliśmy w więzieniu, bo mojej babce-maco-sze dali tam kwaterę, żeby się więźniami zajmowała. Jej mąż był burmistrzem w Tehuantepec i on ją poprosił, żeby go wyręczyła w tym obowiązku. Duża to była rodzina: synowie, córki, zięciowie i synowe; dziesięcioro dzieci miała: siedmiu synów i trzy córki. Wszyscy już się pożenili i mieszkali ze swoimi kobietami, a najmłodsza córka była panną na wydaniu. Miała ze dwanaście czy trzynaście lat, ale nie przyjaźniłyśmy się ze sobą. Póki tata żył z macochą, wychowywaliśmy się z nimi, Emiliano i ja, bo przecie musiała nas wszystkich przygarnąć. Emiliano z tatą zawsze chodził, bo był mężczyzną; ja go widywałam tylko po południu albo dopiero późnym wieczorem. 11 Rewolucja maderystów — Francisco Indalecio Madero (1873— 1913), urodzony w rodzinie zamożnych posiadaczy ziemskich i kształcony we Francji, stanął na czele ruchu zbrojnego przeciwko dyktaturze Porfirio Diaza pod hasłem powszechnych wyborów i zakazu ponownej kadencji prezydenckiej (no reelección). Powstanie wybuchło 20 listopada 1910 i stało się początkiem długoletniej wojny domowej znanej jako Rewolucja Meksykańska. Porfirio Díaz ustąpił w maju 1911, a Madero i Pino Suárez zostali wybrani na prezydenta i wiceprezydenta Republiki. Po wojskowym zamachu stanu, dokonanym przez generała Victoriana Huertę, Madero i Suárez zostali zamordowani 22 lutego 1913. 37 Raniutko wychodził i o zmierzchu wracał, żeby co zjeść. Przez calutki dzień i przez całą noc chodził Emiliano z tatą. Bardzo go kochał. Jeśli go za coś zwymyślał, strasznie się Emiliano martwił: „Oj, tatusiu kochany, oj, mój tatusiu!" Macocha dobrze się z nim obchodziła, tak samo jak z wszystkimi chłopakami w domu. W 1911 roku Madero zdobył stołeczne miasto Meksyk; wtedy właśnie wydarzyło się trzęsienie ziemi i zawaliło się wiele budynków. O czwartej nad ranem zaczęło się trzęsienie. Sama byłam, tylko z tą więźniarką. Co noc stawała przede mną moja babka--macocha, w swoim czarnym szalu, z pękiem kluczy w ręku. — Chodź ze mną, dziewczyno... Przechodziłyśmy przez tę część, gdzie były więźniarki, co parę dni miały odsiedzieć, i moja babka--macocha ostatnią kratę otwierała i wpychała mnie tam: — Prędko, właź do środka! Tamtej nocy mówi do mnie ta więźniarka, co od lat już siedziała: — Dzisiaj nie będzie opowiadania, bo to i tak same kłamstwa. Lubiła głośno mówić i opowiadała mi swoje życie. Nabrałam smaku do tych jej gadek, ale tym razem ucięła, jakby ją giez ukąsił. — Idziemy spać, dziecko. — Dobrze, senora. Odwróciła się na drugi bok i do snu się ułożyła. I już nic do mnie nie docierało i dopiero się ocknęłam, jak się zaczęło trzęsienie ziemi i ta biedaczka do kraty pędziła, i krzyczała, żebym za nią biegła. Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że sklepienie więzienne na cztery części popękało. Upadła na kolana i wołała ratunku, błagała, ile tchu miała w piersiach, żeby nas stamtąd wypuścili. Ale moja macocha i jej mama wyszły na ulicę i jej nie słyszały. Hałas był okropny. Ludzie klęczeli na trotuarach, na dziedzińcu, nad rzeką, na łąkach, w lesie, wśród chaszczy, w szuwarach, na polach, gdzie już od świtu przy orce pracowali. Mówili, że w mieście Meksyku piętnaście mi- 38

Page 20: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

nut trwało trzęsienie, grunt rozsadziło, a ziemia domami ciskała, tak się zbiesiła. W Tehuantepec kto wie jak długo, ale było straszne i więzienie się zawaliło. Jak już było po wszystkim, to mnie wyciągnęli. Pokazałam mojej macosze: — Zobaczcie tylko, co się stało z sufitem. Więźniarkę w środku zostawili. Strasznie się bała. Pozwalali jej do kraty podchodzić, gdzie siedziały inne więźniarki, i chociaż z nią nie rozmawiały, cieplej jej przy nich było. Ale podczas tego trzęsienia ziemi wyprowadziliśmy wszystkie pijaczki. A jej nie. Nigdy nie bałam się trzęsienia, bo od dziecka je znałam, przez całe moje życie ziemia się trzęsła. W moich stronach dwa albo i trzy razy dziennie jest trzęsienie i słychać, jak ziemia trzeszczy i grzmi, raz po razie, i miota się; wyje ziemia, ryczy jak lwica w porze rui. Tak właśnie dyszy i wali na oślep. Woda z morza wychodzi. Jak komu sądzone w trzęsienie ziemi umierać, to go wola boska na miazgę rozbije. Nie wiadomo, z czego się te trzęsienia biorą. Opowiadają, że w pobliżu morza same fale skały strącają i te skały toczą się później, a taka jest w nich siła, że ziemią potrząsają. Mówią, że w środku ziemi siedzi ogromne zwierzę, bardzo niespokojne, i za każdym razem jak się wzdrygnie, wszystko rozbija. Prawda to czy nieprawda? I mówią, że jak chce stamtąd wyjść, to skały spadają z gór, bo tak silnie nimi trzęsie. Tak mówią, ale niech się pani moimi słowami nie przejmuje, bo kto by mógł całą prawdę poznać. Po trzęsieniu ziemi przenieśli tę więźniarkę, co miała siedem śmierci na sumieniu, z ostatniej celi do pierwszej i cały dzień przy kracie siedziała i na ludzi patrzyła. Prosiła seńorę Fortunatę: — Niech pani będzie taka dobra i da mi pieniążka na świecżkę, co centavo kosztuje... Moja babka-macocha posyłała po świeczkę dla niej. Więźniarka nowennę odprawiała do Dzieciątka z Atocha i codziennie o jałmużnę prosiła, i wszyscy jej po jednym tlaco dawali... Dwóch czy trzech dni brakowało do końca nowenny, aż tu nagle zjawił się chłopczyk, co miał sześć czy siedem lat, z koszykiem w rę- 39 ku, i wywołał jej nazwisko, żeby jej ten koszyk podali. Zdziwiła się, bo nikogo takiego nie miała, żeby 0 niej pamiętał. Ten dzieciak dalej jej śniadanie co rano przynosił, a po trzech dniach obiad też dla niej zostawił. Odbierałyśmy ten koszyk od niego, bośmy myślały, że to było prawdziwe dziecko, ludzkie, bo takeśmy je widziały: dziecko. Więźniarka mówiła: — Kto wie, co to za dziecko... Ale skoro mi jedzenie przynosi, to sobie zjem... Wszystko zjadała, co tylko jej przynosił, i jak się dopełniło dziewięć dni nowenny z tym codziennym jedzeniem, już się więcej ten koszyk nie zjawił, tylko przyszedł jakiś młodzieniec, co miał ze dwadzieścia lat, w szarym garniturze, mecenas całą gębą, 1 zapytał o więźniarkę. Przyniósł plik papierów z ratusza i wizytówkę podał pani Fortunacie, na której było napisane, że ma mu więźniarkę powierzyć, żeby ją do sądu zaprowadził. Bóg tylko i więźniarka wiedzą, o co się tam prawowali, ale wróciła koło drugiej po południu i mówi do mojej babki-macochy: — Powiedzieli, żebyście mi moje łachy oddali, bo na wolność wychodzę! Przyniosła świadectwo, że jest zwolniona. Moja macocha i jej mama sprawdziły, że świadectwo w porządku, i wydały jej tłumok z odzieżą. Na dworze czekał mecenas i powiedział do niej: — Prosto przed siebie niech pani idzie. Tam gdzie się wieś kończy, stoi kapliczka. Niech pani tam na mnie czeka. Poszła, gdzie kazał, ale bardzo jej się krótka ta droga wydała. Zmierzch zapadał, kiedy kapliczkę ujrzała i usiadła na skraju drogi, żeby na niego czekać. Mecenas ją uprzedził: „Jeśli późno się zrobi, niech pani o Dzieciątko z Atocha zapyta..." Pytała i pytała, ale nikt jej nie odpowiadał, wszyscy się spieszyli i nikt nie zważał na nią, aż trafiła na jednego, co jej wytłumaczył: — Jedno jest tutaj Dzieciątko z Atocha, co w kościółku stoi, i nie ma innego.

Page 21: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

To wtedy drzwi pchnęła i jak go nie zobaczy w niszy ze swoim koszyczkiem; przygląda się i poznaje, że taką samą ma twarz jak ten adwokat, co ją obronił. Na kolana upadła, rozpłakała się i poprosiła Dzieciątko, żeby jej grzechy odpuściło, Ludzie, co na 40 dworze stali, usłyszeli ten płacz taki przejmujący i zaczęli ją pytać, skąd tu przyszła. — O drugiej po południu wyszłam z więzienia w Tehuantepec. — Z jakiego Tehuantepec? — Tehuantepec w stanie Oaxaca. — To przecież daleko, bardzo daleko. Niepodobna. — Jakże nie, przecież wyszłam o drugiej po południu i dopiero co tutaj przyszłam. Podeszli wszyscy i się przeżegnali. Inaczej nie mogło być, tylko taki cud Dzieciątko sprawiło, bo kaplica Dzieciątka z Atocha znajduje się we Fresnillo, w stanie Zacatecas, a więźniarka tego samego dnia na własnych nogach tam doszła. Bogu tylko i jej samej wiadomo, jakim sposobem. Tam we Fresnillo ta więźniarka wszystkie siły i cały swój rozum wytężyła, żeby do Tehuantepec wrócić. Wiele lat się nauganiała, żeby pieniądze na bilet zebrać. W te pędy do więzienia poszła. Zapytała o moją macochę i o seńorę Fortunatę i opowiedziała im, co jej się przydarzyło; jak ją na śmierć skazali i jak wyszła żałując za wszystkie swoje grzechy; jak się wyspowiadała i jak jej ksiądz we Fresnillo dał rozgrzeszenie. Tylko to Dzieciątko cudem ją zbawiło... Później dopiero się o tym wszystkim dowiedziałam, bo tego właśnie roku kiedy wróciła, już mnie nie było w więzieniu. Mój tata zawsze był włóczykijem i wędrował po różnych stronach. Nigdzie miejsca nie zagrzał. Moja biedna matka musiała to znosić, bo był jej mężem, ale niczego się nie dorobiła prócz tych łachów, co je na sobie miała, i maty palmowej, na której spali, i to iwszystko, na tym się rachunek kończy. Na co jej były jakieś rzeczy, skoro z dnia na dzień tata jej zapowiadał: „Idziemy stąd o takiej i takiej godzinie"? Nie było o czym mówić, idziemy i kwita. Ze sobą zabierała tylko metate, bo w nim dla nas jedzenie ucierała. Tylko to niosła, metate i garnek do gotowania fasoli czy tego, co Bóg dał. Ale z moją macochą inna była sprawa. W żaden sposób nie mogła z nim chodzić. Kiedy jej mówił: — Idę sobie tam i tam... 41 — Dobrze, niech ci będzie na zdrowie. Ja ci towarzyszyć nie mogę, bo mojej matki samej nie zostawię, żeby się ciebie trzymać, dziś tu, jutro tam. To sobie idź. Jak ci się sprzykrzy cudze progi obijać i wrócisz, to cię mile powitam, a jeśli nie, Bóg z tobą. Mój tata zawsze nas ze sobą zabierał. Znudziło mu się to miejsce, dokąd przyszedł, tośmy wracali do macochy Ewarysty. Przewędrowaliśmy przez Salina Cruz, przez San Jerónimo, po różnych wsiach noclegu szukaliśmy. Mój tata towarem handlował albo się najmował do siewu jako peon, ale nigdzie się nie zasiedział. Tak się już przyzwyczaił. Ni stąd, ni zowąd zapowiadał: — Jutro stąd odchodzimy. No i szliśmy, Emiliano i ja. Chociaż dużo miałam roboty i bardzo ten dom polubiłam, trzeba było matę zwijać i w drogę, dokąd Bóg zaprowadzi. Ale bardzo mnie to cieszyło, bo z kobiet tylko ja z tatą chodziłam. Tam, do Tehuantepec, przyjeżdżało dużo furmanek załadowanych owocami; banany, mango, guanabany, mamee. Bardzo owoce lubiłam. Zawsze mi smakowały i do dzisiaj mi smakują. Zabierałam ze sobą owoce i w łóżku je jadłam, banany, chicozapote, gwaja-wy. Noc już była, a jeszcze brzucha pełnego nie miałam, więc zielone mango z solą i chile dojadałam, chociaż mnie usta piekły. Nie szkodziły mi zielone owoce. Raz sto zielonych śliwek z solą wsunęłam. Dojrzałe mango zjadałam razem z pestką, z tym migdałem, bo jest mięciutki i smaczny. W moich stronach udają się pomarańcze, orzechy kokosowe, melony, chirimoya i nie dosyć mi było tych owoców, co mi je moja macocha dawała, ale jeszcze sobie z koszy podbierałam kiście bananów, mamee w całości, cai-mity17, pinanony i tiluje. Na podwórzu trzymali

Page 22: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

arbuzy i całe stosy gwajaw i anonów. Co noc z koszy owoce wyciągałam i wybierałam największe, żeby się prędko do syta najeść. W łóżku się nimi opychałam. Powiadają, że sierocie nigdy się żołądek nie napełni, bo jej matczynej ręki brakuje, żeby ją nakarmiła, to- " Calmlto — drzewo rosnące na Antylach 1 w Ameryce Środkowej. Owoce zielone lub fioletowe zawierają biały miąższ, z którego wycieka mleczny gęsty sok. 42 też zawsze żarłok był ze mnie. Od piątej rano do ósmej wieczorem bez przerwy jadłam. Bardzo twardy miałam charakter, ale mojej macosze nie odpowiadałam. Za włosy się sama ciągnęłam, 0 ściany się obijałam z tej złości, że mnie tak leje. W ten sposób lżej mi było po tym, jak od niej baty dostałam. Głową o ścianę waliłam mocno, z całej siły, taka byłam wściekła. Nawet nic nie czułam, ale dobrze pamiętam, że sobie ręce i ramiona gryzłam ze złości. Później przestałam, bo co mi z tego przyjdzie, jak się będę sama gryzła? Ale dawniej mówiłam do siebie: „Dlaczego umrzeć nie mogę, żeby mnie więcej nie bili?" I jeszcze po świecie chodzę, tyle lat minęło 1 nie mogłam umrzeć. Dzień w dzień rozpalonymi głowniami mnie biła moja macocha. Ręce i ramiona miałam poparzone, od tych polan, co je z ognia wyciągała i ciskała nimi we mnie. Och, dobrze się nacierpiałam! Dawniej ludzie byli bardzo energiczni, potrafili dzieci moresu nauczyć. Wtedy właśnie Ewarysta nożem mnie dźgnęła, bo mi talerze z rąk wypadły i wszystkie się potłukły. Trzymała nóż w ręku i bez namysłu we mnie rzuciła, i mi go wbiła. Tu, z tyłu, miałam tę ranę. Wczoraj, nie wiem kiedy, ręką się pomacałam, to jeszcze ją mam, na tyle mi palec w bliznę wchodzi. Przez cały dzień jedzenie meł-łam, jakby nigdy nic. Dopiero mama mojej macochy się spostrzegła, bo przeszłam koło niej, żeby kosz podnieść, nie pamiętam, czy z pomidorami, czy z chile, i kiedy się schyliłam, zobaczyła całą tę krew, co już zaschła. Czarną sukienkę przeźroczystą nosiłam i naturalnie przez ten czarny materiał przebijała spodnia biała bielizna. Pociągnęła mnie senora Fortunata, a ja krzyknęłam. — Co ci jest? — zapytała mnie. Ja już o tym zapomniałam, ale jak mnie za suknię pociągnęła, to mi się materiał od rany oderwał i znowu zaczęła krew tryskać, a że malutka jeszcze byłam, więc ją to zastanowiło. — Co ci jest, dziecinko? — Nic. — Jak to nic? Pokaż mi się, podejdź bliżej. Podniosła mi do góry spódnicę i zobaczyła ranę, całą we krwi. — Kto cię uderzył? — Nikt. — Aha! Powiadasz, że nikt?... Zaraz sama zobaczę. I jak nie zdejmie ze ściany bata, i jak go nie zmoczy! — Ty ją uderzyłaś — mówi do mojej macochy. — Właśnie ty, Ewarysto. A żebyś się przekonała, jak to boli, to ci batem przyłożę. Wzięła ten bat, szpicrutę z wołowej skóry, a ja między nie weszłam, żeby jej nie biła. — Nie bij jej, babciu, nie bij, zostaw ją. Ewarysta od razu uklękła: — No to mnie zbij, mamo, nie ma rady. Objęłam moją macochę, żeby jej bat nie dosięgnął, ale ją porządnie wychłostała, bo ta wołowa szpicruta, jak na ścianie wisi, to wysycha, ale jeśli ją zmoczyć, taka się robi twarda, że ciało rozrywa. Kiedy już się stało, to jaka na to rada? Czyby mi rana znikła, gdyby ją półżywą zostawiła? Zaraz potem wypędziła ją z domu. Moja macocha nie była córką burmistrza. Pasierbicą jego była. Moja maco-cha-babka ze sobą ją przyprowadziła do domu burmistrza. Najstarszą córką

Page 23: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

dyrektorki była, dziewięcioro innych dzieci miała z burmistrzem. Dlatego jak już ją moja babka zbiła i ręce jej poharatała, wrzasnęła do niej: — Wynoś się! I poszła do innego mężczyzny, do swojego ojca. Kiedy wrócił mój tata, powiada do niego senora Fortunata: — Zbiłam moją córkę i wygnałam ją, bo taka jest okrutna, a tobie też przyłożę, bo ją rozpuściłeś. Zamiast się o swoją córkę zatroszczyć, Ewaryście nad nią władzę dałeś, żeby ją zadręczała... Widzisz przecie, jakie ma ciężkie życie, i nie bronisz jej, jak powinieneś. Nie wolno ci było jej pozwalać, żeby ją tak biła! — Nic mi o tym nie wiadomo, bo mi Jezusa nie mówi... — No to ja ci mówię, Filipie, bo dosyć się ta dziewczyna nacierpiała... A mój tata zaraz za mnie się wziął: — Co ci zrobiła, Jezuso? — Nic. — To dlaczego jesteś poraniona? — A bo ja wiem. Dobrze wiedziałam, ale jak mu to miałam powiedzieć! Przecież mój tata na ulicę wychodził, to nigdy nie wiedział, czy mnie biją, czy nie. Moja macocha--babka na więźniów musiała zawsze uważać... Mój tata jeszcze mniej koło mnie chodził. Ale rozgniewała się na niego teściowa i zaczęła go tym batem okładać. — Nie trzeba go bić, nie trzeba bić mojego taty, to nie jego wina. — No to czyja? Ewarysty? — Nie, ona też nie jest winna, nie jest winna, niech go babcia nie bije... niech go nie bije. Tak samo się to skończyło. Już zbiła mojego vini, więc nie było rady. Pogniewali się na siebie. — Natychmiast się stąd wyniosę — powiedział vini. — A to się wynoś. Nie spostrzegłyśmy się nawet, o której godzinie sobie poszedł i jak to się stało, ale pomyślałam sobie, że mój tata i Emiliano kierunek wzięli na Salina Cruz, żeby u mojej bratowej Ignacji zamieszkać. Moja macocha Ewarysta u swego ojca została. A mnie dyrektorka zaprowadziła do jednej seńory, której wcale nie znałam, i powiedziała: — Posłuchaj, to twoja matka chrzestna. — Dobrze, senora Fortunata. V Do mojej chrzestnej zawsze mówiłam „senora", a ona do mnie „Maria de Jesús". Przez cały dzień słowem się do mnie nie odzywała. Dopiero wieczorem wydawała rozkazy: „Jutro ma być zrobione to, to i to" i nazajutrz pary z ust nie puszczała. Tak więc wiedziałam, jaka mi robota przypadła, i nie daj Boże, jeśli coś źle zrobiłam. „Tak sobie zasłużyłaś", to były jej słowa, „tak sobie zasłużyłaś". Wdową była i co czwartek musiałam kwiaty zanosić na groby jej męża i córki. Wstawiałam je do wazonów zdobionych lusterkami; najczęściej nic w nich nie było szczególnego, słoneczniki dla ojca, najładniejsze dla córki, i zaraz do domu wracałam. Cmentarz był na samym końcu miasta Tehuantepec. Bardzo tam słońce prażyło: „Wiązanki kwiatami do dołu nieś, María de Jesús, żeby nie zwiędły na słońcu". Co czwartek i co nie- dzielę pieszo tam chodziłam, bo nawet osłów nie było i wszyscy musieli na piechotę drałować. Osła nawet nie stało. Teraz pewno samochodami wszyscy jadą. Moja chrzestna miała za swój obowiązek chorym pomagać, żeby mieli lekką śmierć. Zabierała mnie ze sobą do tych domów, gdzie byli konający, i nie odchodziłyśmy, póki śmierć po nich nie przyszła. Modliła się za nich bardzo cierpliwie, żeby Pan Bóg był dla nich łaskaw i do siebie zabrał. Ale jak za bardzo marudzili i śmierć na czas nie przychodziła, to

Page 24: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

wtedy swoje modły krzykiem odprawiała, a miała zdrowe płuca: „Zmiłuj się nad nami..." Po chwili dawała mi znak moja chrzestna: — Już przychodzi. Bo ja cichutko się modliłam, sama dla siebie, żeby mnie nikt nie słyszał: „Przyjdź zaraz. Przyjdź od razu prędko, nie daj się prosić, nie obnoś się ze swoją pychą, no, dalej, przyjdź od razu, przyjdź, śmierci, nie daj nam długo czekać, bo już się nam uprzykrzyło". Moja chrzestna nazywała się Felisa Martinez de He-nestrosa i znała się na urokach, bo był wtedy taki zwyczaj, że się wstążką szyję obwiązywało prosząc, żeby chory ozdrowiał, a ta wstążka musiała być pobłogosławiona. Mnie zaprowadziła ze wstążką Naszego Pana z Esquipuli, to był czarny święty stamtąd, z moich stron. Dawniej wstążki Dzieciątka Jezus były niebieskie, Świętej Panienki białe, wszyscy święci mieli wstążki fioletowe, a święty patron, co się człowiekiem opiekował, zielone, czerwone i żółte. Pobożni byli dawniej ludzie. Teraz ksiądz ledwo się pokaże, zaraz mówi: „Tyle i tyle będzie was kosztowało". W tamtych pańskich latach matki chrzestne sobie dziecko zamawiały, zanim się jeszcze urodziło. Jak ciężarną zobaczyły, a poród się dobrze zapowiadał, zaraz pytały: — Nie dalibyście mi swego synka czy córeczki, żebym je do chrztu podała? Zanim dziecko czternaście dni ukończyło, do kościoła je zanosili, w wielkiej poduszce, pięknej, z falbankami, co się aż po ziemi wlokły, i tę świąteczną wyprawkę nazywali sacamisa 18. Matka chrzestna to maleństwo niosła i jego mamę prowadziła, żeby je Mat- f Sacamisą — znaczy dosłownie: „prowadzony na mszę". 46 ka Boska dobrze poznała, żeby sobie przypomniała, jak swojego syna do Zachariasza zaniosła. Bardzo ładnie się na tych chrztach bawili, bo był porządek, z umiarem się wszystko odbywało, nie tak jak teraz, co to hulaj dusza, obżarstwo, pijaństwo, tańce i Bóg wie, jakie awantury wyprawiają: jeszcze sobie kieliszeczek golnij, czy dosyć wszystkiego było? Czyście już wszystko wtrąbili, czy nic nie zostało? I kłamią, że wszystko to robią, żeby dziecko ochrzcić, jakby ta biedna kruszynka mogła coś zrozumieć... Więc w końcu nie wiem, czy o mnie moja matka chrzestna poprosiła, czy też dyrektorka więzienia się o nią wystarała, ale to była osoba majętna. Elegancka senora. Syna miała doktora, co studiował w Meksyku, a drugi syn pracował w Handlowej Aptece Przesmyku Tehuantepec. Do niej ta apteka należała. Od rogu do rogu się ten dom ciągnie, chociaż po mojej matce chrzestnej Felisie ani jedna kosteczka już pewnie nie została. Senor Teofil na lekarstwach się rozumiał, a trzeci syn był mecenasem. Z dwóch córek jedna leżała na cmentarzu, a druga mieszkała z porucznikiem artylerii w Porcie Salina Cruz. On też miał swoje dobra. Z Morelos ten artylerzysta pochodził. Po całym domu się krzątałam i miałam pełne ręce roboty. Zamiatałam, sprzątałam w sypialniach, porcelanę zmywałam, aptekę odkurzałam, magazyn na tyłach apteki porządkowałam, kwiaty podlewałam, szmatami korytarze wycierałam. W aptece jak małpa po drabinach łaziłam, czyściłam szkło, słoiki z lekarstwami, moździerze otrzepywałam z kurzu. Ucierałam proszki potrzebne do lekarstw, kwiaty pomarańczowe na słońcu rozkładałam, co się z nich napar robi, ziele cytrynowe, boldo, miętę. W ten sposób nauczyłam się chorych obsługiwać, bo jak mnie aptekarz Teofil posyłał z jakąś miksturą, to im w drzwiach jej nie podawałam, tylko wchodziłam do mieszkania, podawałam chorym lekarstwo, a że dobrą miałam rękę, więc mnie nie chcieli puścić: — Zostań jeszcze chwileczkę, Chuchita 19... Zostań... Kołdrę mi popraw. Wtedy mi tylko jedzenie smakuje, jak ty mi podajesz... Daj mi jeść. u Chuchita lub Chucha — zdrobnienie imienia „Jezusa". Jedzenie im rozcierałam, żeby mogli je połknąć, do ust wkładałam, aż oczywiście robiło się późno. Moja chrzestna w aptece siedziała, za kasą, ale recept nie przyrządzała; tylko coś notowała ołówkiem, co fioletowo pisał. Językiem go śliniła i zaraz miała fioletowe usta. Jej

Page 25: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

syn lekarstwa robił i wszystkiego po trochu dodawał: dziesięć kropel absyntu, trochę proszku ipekakuany, ździebko goryczki... krztynę strychniny. Moja chrzestna, bardzo energiczna, tylko wszystkimi dyrygowała zza kasy, z tym swoim wysokim i pękatym kokiem, bo wedle dawnej mody się czesała. Kobiety w Tehuantepec swój charakter mają, nie jak te z Deefu 20, co im atole w żyłach płynie. Senora Felisa nerwy miała jak postronki. Rozkazy dawała i później oczu na mnie nie podniosła. Nie byłam u niej na posyłki: a to mi trzeba tego, a to tamtego, jak te panie z Deefu. Nawet na mnie nie patrzała. Ledwo wybiła jedenasta rano, już musiałam do sądu się stawić z dzbanem zimnej wody dla wszystkich adwokatów; dodawałam do wody utartego ananasa, arbuza, melona, orszady i niosłam na tacy szklanki i dzban. Raz dodałam do wody ździebełko strychniny, żeby mecenasi apetytu nabrali, ale poczuli, że gorzka, więc już tego nie robiłam. Przez plac przechodziłam, pod tamaryndowcami. Ośmiu było adwokatów i codziennie o jedenastej rano zimny napój im podawałam. Zaraz za rogiem był sąd, tuż przy ratuszu. Jak wybiła trzecia po południu, już był obiad gotowy. Każdy jadł o swojej godzinie. Najpierw moja chrzestna, później adwokat, później aptekarz. Jeżeli przychodzili adwokaci, też im się obiad podawało. Kuchnia była ścianką przedzielona i przez tę ściankę kucharka półmiski podawała. Mówili, że to służbowe okienko. Dwie zupy się gotowało, jedną na rzadko, drugą gęstą, rybę, bo codziennie się tam rybę jada, dwa mięsne dania. Nigdy się fasoli nie podawało, bo nie lubili fasoli, i do każdego dania trzeba było zmienić widelce, noże, łyżki i talerze; za każdym razem czyste nakrycie. Później pomywaczka całe góry statków zmywała. Ogromny był tam piec i wielkie kłody się do ognia dokładało. Półmiski były wielkie jak tace, a garnki wy- » Deefe — skrót od Distrito Federal — Okrąg Stołeczny. México D. F. oznacza stolicą meksykańską — miasto Meksyk — w odróżnieniu od México — kraj. 48 brzuszone i bardzo głębokie, także wielgachne. Wszystko było wielkie w tym domu. Nosiłam przy sobie klucze od spiżarni i do moich obowiązków należało wydawać wszystko, co było do gotowania potrzebne. Wydzielałam mięso na drugie śniadanie, wyjmowałam zupę, jedną rzadką, drugą gęstą, i zawsze musiałam dopilnować, żeby się gotował wielki garnek z rosołem, w którym się miało mięso dusić. Jak była pora śniadania, to rozdzielałam jednym czekoladę, innym kawę i znowu spiżarnię na klucz zamykałam. Kiedy się jeszcze po niebie smugi gwiazd ciągnęły, nasamprzód musiałam pokoje chłopaków otworzyć, żeby się za robotę brali. Jak tylko wyszli, służące wypuszczałam. „Do pańskiego domu macie zaraz iść, a tam miotełkę z piór do ręki, miotły małe i duże, szmatę na kiju, sody wziąć, wody, mydła i do szorowania się zabierać!" Jak już każdy swej roli pilnował, to wtedy na mnie kolej przychodziła, rozpalałam ogień i na kuchni stawiałam wielką, pełną wody kadź, co ją ledwo mogłam udźwignąć, na kąpiel dla mojej chrzestnej. Mnie tylko było wolno wchodzić do pokoju mecenasa, książki otrzepać, meble odkurzyć, bibułę ułożyć, kałamarz napełnić i wyrzucić papiery z kosza. W dodatku do tego domu, co całą kwadrę zajmował, należało jeszcze wiele sadów i obora. O świcie, ledwo z łóżka wstali, już jedni szli krowy doić, inni mleko roznosili, inni wodę przywozili, inni rąbali drwa, inni zamiatali podwórze i ulicę, a byli i tacy, co w pole szli do siewu albo żęcia, czy do zbierania owoców i układania w skrzynkach... Straszny był ruch w tym domu. Na wszystko musiała być kolej. O szóstej rano już byłam wykąpana. Czasem do zagrody biegłam, gdzie krowy doili, żeby chłopakom jakieś polecenie mojej chrzestnej przekazać. Ona mi przecież klucze powierzyła. To jej nie mogłam powiedzieć, że nie chcę. I takie tam miałam życie bez pensji i bez jedzenia. Co prawda jadłam, ale zawsze w biegu, jak poganiacz mułów. Tylko sobie tacos21 zrobiłam i dalej szłam. Ąż kucharka mówiła: — Nie przyjdziecie na obiad? Tak nie można. Rozchorujecie się jeszcze. ,l Taco — tortilla zwinięta w rolkę, do której wkłada się kawałki pieczonego mięsa, fasolę z ostrym sosem, czasem z do- 4 Poniatowska

Page 26: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Czasu mi nie starczy. Niech mi pani na talerz nałoży; już sobie tam wsunę tacos. Od maleńkości żyły ze mnie wypruwali! Nawet usiąść nigdy nie mogłam, a co dopiero z kim porozmawiać. Nie było wtedy w zwyczaju, żeby kto ucha nadstawiał, tak jak teraz. Dawniej przychodzili goście, to się daleko odchodziło i wcale nikt nie musiał mówić: „Odejdź teraz!" albo „Wyjdź z pokoju"! Wystarczyło, żeby się mama do nas odwróciła, i już się szło na podwórze. Teraz, jak im to nowoczesne wychowanie dają, to słuchają takich rzeczy, że się nie godzi. Dawniej w swojej porze się człowiek wszystkiego uczył. Dzieci muszą wiedzieć, co się komu należy, żeby człowieka szanowały, i je też trzeba uszanować. Teraz z siedem czy osiem lat mają, a już im od razu wygarną wszystko, co tylko wiedzą. Ja nie wiedziałam, jak się dzieci rodzą. Po co? Skoro mała jeszcze byłam, to dlaczego miała moja macocha ze mną rozmawiać? Ona i z dorosłymi wcale nie rozmawiała. Swoje trzeba robić i basta, każdy do swojej roboty, i żadnego bajdu-rzenia; martwią się czy się nie martwią; nic się o nich nie wie i oni też nie wiedzą. Nikt nic nie mówi. Nie ma potrzeby, żeby chodzili i rozpowiadali. Jak mi się co przydarzyło, to nie leciałam do mojej macochy, żeby jej opowiadać: — Seńora, to mi się stało... Albo: dopiero co mi się przydarzyło... Jeżeli ona ze mną nie mówiła, to dlaczego miałam jej opowiadać o tym, co nie trzeba? A tym bardziej mojej chrzestnej, Felisie. Teraz wszystko sobie mówią; ze wszystkimi szczegółami jedno świństwo za drugim opowiadają. W tamtych czasach, jak się której krew pokazała, to się pokazała i tyle. Jak na nią pora przyszła, to przyszła, a jak nie, to nie. Nikt mi nie tłumaczył, żebym sobie szmatki zakładała ani nic podobnego. Dwa czy trzy razy dziennie się kąpałam i tak przez całe życie. Nigdy z takim świństwem nie chodziłam, co śmierdzi jak psie ścierwo. I sukni sobie nie plamiłam. Nie było powodu, żebym ją sobie poplamiła. Poszłam, wykąpałam się, bieliznę zmieniłam, rozwiesiłam i znowu ją czyściutką na siebie kładłam. Ale nigdy datkiem śmietany. Bardzo popularne „szybkie danie" w Meksyku. nie miałam boleści ani o tym nie myślałam, ani mnie nigdy nie bolało, ani nikomu nic nie mówiłam. W sypialni mojej chrzestnej spałam, ale na balkonie, jak pies. W jej pokoju był taki balkon z żelaznymi prętami. Zimno mi nie było, bo tam jest gorący klimat. Miałam swoją matę i cegłę za poduszkę kładłam. Prawda, że to posłanie twardsze było niż w wojsku. Ale młoda byłam, a czego człowiek w młodości nie zniesie! Nie powiem, żeby zła była moja chrzestna, nie, bo tacy są ludzie, co na pieniądzach siedzą. Przynajmniej tak było w tamtych czasach, nie wiem, czy się teraz zmienili. Mnie się zdaje, że odkąd świat światem, bogacze tacy sami zostali, jednakowi, jakby kto deszczu słuchał co zawsze tak samo o szyby dzwoni. O dziewiątej wieczorem zamykałam służące. Później czekałam, póki nie wrócą parobczaki, i ich też na klucz zamykałam. A jak już za ostatnim na zasuwę drzwi zamknęłam, na balkon szłam spać, żeby nazajutrz im otworzyć i żeby nie zaspać. Parobkowi Pra-xedisowi najbardziej się spieszyło, żebym mu otworzyła, bo do niego należało wodę nosić. Już była ósma rano, a jeszcze nie zdążył tych garów bez liku napełnić i raz poprosił jednego chłopaka, co też był woziwodą i parę osłów poganiał, a ranny był z niego ptaszek, bo z dzielnicy San Jerónimo do rzeki musiał schodzić: — O rety, późno się zrobiło, ojej, jak późno, czemu nie nadążam, żeby tyle garnków napełnić! Może byś ją budził, żeby nam wcześniej otwierała? — A jak mam ją obudzić, kiedy wysoko mieszka? — Jak? Drągiem — powiada Praxedis. To ten woziwoda wpadł na pomysł, żeby mnie różaną gałązką budzić. Różami mnie po twarzy uderzał i mi je zostawiał. O czwartej nad ranem pierwsza jazda mu wypadała. Ledwo mógł poręczy mojego balkonu dosięgnąć, od tej strony się ustawiał, gdzie głowę trzymałam i włosy mi zwisały, i czułam te kwiaty na twarzy. Codziennie je ścinał i z pewnością kolce odłamywał, bo tylko świeży powiew czułam. Budziłam się, na ratuszowym zegarze

Page 27: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

odgadywałam, że już czwarta. Wzrok wytężałam, żeby go jeszcze zobaczyć, jak między swoimi osłami do rzeki szedł, póki mi z oczu nie zniknął, a później przez cały dzień tę różaną gałązkę ze sobą nosiłam. Zapytałam raz Praxedisa: — Słuchaj, kto mi co dzień gałązkę róży na górę wrzuca? — Aha, to sobie poganiacza osłów za narzeczonego wzięłaś... To ci go przyprowadzę. Przyprowadził go któregoś popołudnia; miał chyba ze siedemnaście lat ten chłopak. Oczy miał oliwkowe, szczupły był. Wcaleśmy ze sobą nie rozmawiali, tylko ten parobek żarty sobie stroił z niego i ze mnie. — Dobra, dobra, że też nie wiedziałem, że to twoja narzeczona, brachu. — Nie, braciszku, nic podobnego. Jakżeby miała być moją narzeczoną, skoro ty mi kazałeś, żebym ją budził? Tam, na dole, ledwo jej włosy widziałem. Mówili do siebie „bracie", bo się przyjaźnili, i po południu sobie spacerowali. Ja z nimi nie chodziłam, nie miałam sposobności. Patrzyłam tylko, jak odchodzili. Objęci szli, rozradowani. A ja się nigdy z robotą uporać nie mogłam. Dopiero jak wszyscy spać poszli, to sobie ubranie prałam. W nccy musiałam suknię zdejmować, żeby ją uprać i żeby mi do świtu wyschła, bo ją nazajutrz znowu wkładałam. Zniszczyło mi się w tym domu tych kilka łachów, co mi je moja macocha dała. I dalej ten zwyczaj miał, żeby mnie codziennie budzić, póki mnie moja chrzestna do Portu Salina Cruz nie wysłała. Kto wie, może już umarł ten chłopak. Nigdy go więcej nie zobaczyłam. Tam u mojej chrzestnej zachorowałam na ospę. Piaskiem i wodą w rzece się z niej wyleczyłam. Krost się takich dostaje, co strasznie swędzą. Szłam do rzeki i piaskiem całe ciało szorowałam, gdzie tylko mogłam dosięgnąć, namydlałam się i tak tarłam, że mi krew z tych krost tryskała. Do zimnej wody wchodziłam i z tą wodą mi krew spływała. Chociaż mnie bolało, szło o to, żeby tego mikroba zabić. Zostawałam jeszcze przez chwilę i patrzałam, jak się krew w wodzie rozpływa. Takim sposobem się wykurowałam i także solą. Po kąpieli solą z cytryną się nacierałam, chociaż mnie piekło. Mówiłam sobie: „Muszę coś takiego znaleźć, żeby mi choroba odeszła". A kto mnie miał, do diabła, leczyć, jeśli matki nie miałam? Bogu tylko było wiadomo, gdzie się mój tata podziewał. Dlatego 52 tak sobie musiałam w życiu radzić, na ile mi Bóg rozumu nie poskąpił. Jeśli nie, to skąd bym na jedzenie wzięła? Niosłam któregoś dnia miskę z zimną wodą, a tu nagle macocha mnie spotyka: — Już wrócił twój vini od maderystów, Jezuso! I dopiero mi się przygląda: — Słuchaj, dlaczego chodzisz taka umorusana? Dlaczego się nie przebierzesz? — Bo nie mam w co się przebrać. Wczoraj nie zdążyłam sukni uprać. — Jak to, nic już nie masz? — Już mi się ubranie wydarło. — Co takiego? Przecież ci tyle sukienek dałam! — Tak, ale tylko ta mi została, co ją noszę, w nocy ją piorę, żeby mi wyschła do rana. Rozgniewała się moja macocha i mojemu tacie powiedziała: — Mówicie, że ja jej nie lubię, ale właśnie przez to, że ją lubię, twardo ją trzymałam... A teraz za darmo haruje, bo nawet jednej sukienki sobie nie zarobiła. I przyszła do mnie, do domu mojej chrzestnej, i przede mną usiadła: — Słuchaj, Jezuso, mówi twój ojciec, że ciebie nie lubię. Moja mama tak samo mówi, że ciebie nie lubię. Gdybym cię nie lubiła, wcale by mnie to nie obchodziło, jak sobie radę dajesz, ale że cię lubię, to nie pozwolę, żebyś się swoim rozumem rządziła. To masz robić, co ja ci przykażę. A dlatego cię biję, bo nie chcę, żebyś nieukiem została.

Page 28: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

I wdzięczna jej jestem, proszę pani, chociaż takie od niej baty dostawałam, bo co by ze mnie było, gdyby mnie nie nauczyła, chociażby byle jak, statki zmywać, chociażby byle jak bieliznę prać? Z czego bym się utrzymywała? Co by się ze mną stało? To tak jak z tą szkołą. Macocha chciała mnie do rządowej szkoły posłać, ale tata był za bardzo... no, po prostu bardzo był głupi, co tu w bawełnę owijać, zakuty miał łeb, bo się nigdy czytać nie nauczył. Gdyby miał trochę rozsądku, toby powiedział: „Niech wie, jak się nazywa, niech czytać potrafi, niech się nauczy, gdziekolwiek by miała iść, żeby chociaż litery poznała..." 53 Ale tata powiedział, że do rządowej szkoły nie pójdę, nawet gdyby tam lepiej uczyli niż u zakonnic, bo on nie jest protestantem. A co miała do tego protestancka wiara, jeśliby mnie czytać nauczyli? Od maleńkości słyszałam, jak się ze sobą żarli; kłócili się i kłócili, że protestanci są tacy, a katolicy owacy, a ja nic, tylko słucham, bo mam długie uszy, huzia na diabła, huzia, ale wcale tego diabła nie przestraszyli, bo od dawna już ze sobą wojują i końca nie widać. Do dzisiaj nie wiem, o co w tych kłótniach chodzi, co tylko ludziom w głowie mącą, ale z winy tego przeklętego protestantyzmu do szkoły mnie nie posłali, tylko do zakonnic, co mnie nigdy pisać ani czytać nie nauczyły. Tylko modlitwy odmawiać. Jak pomyślę o tych zatraconych zakonnicach, to piorunami bym w nie miotała, bo mi kazały klęczeć na balkonie od ulicy, na kupie fasoli, kukurydzy czy grochu, albo na ziarenkach hormiguero 22, i ośle uszy mi na głowie wieszały. Pewno, że się od tego jeszcze bardziej harda zrobiłam i mściłam się na nich, kulki z gumy do żucia na ławkach im kładłam, żeby im się spódnice przylepiły, albo je za kaptury ciągnęłam. Nic innego mi wtedy do głowy nie przychodziło, ale gdyby mi je teraz kto przyprowadził, tobym mogła nimi ulicę zamiatać, bo pełno szmat na sobie mają i do mioteł są podobne. Modlitwy mnie nie obchodzą, a przynajmniej takie, jakie się wtedy odmawiało. Jedno czy drugie słowo zapamiętałam. Chciałam tylko, żeby mnie czytać nauczyły, a im wcale na tym nie zależało. A teraz co mi po tym? Na cmentarz już się wybieram. A i to, jeśli się dla mnie na cmentarzu miejsce znajdzie. Moja macocha to była inna osoba. Kształcona. Jej mama, senora Fortunata, taka sama była ciemna jak ¦mój ojciec, Indianka z mowy, po zapotecku mówiła, ale moja macocha i tę mowę znała, i hiszpańską, bo jaka by nie była senora Fortunata, do szkoły ją posłała. Takie miała szczęście. Ale dla mnie już ratunku nie było. Znowu się mój tata urwał. Moja chrzestna postanowiła mnie do Portu Salina Cruz wysłać, do swojej córki, co się za wojskowego wydała. " Hormiguero — roślina spotykana na wybrzeżu Oceanu Spokojnego w Ameryce Środkowej i Południowej. Kora ma zapach czosnku — stąd nazwa alllodora. W rozwidleniach gałązek tworzą się zgrubienia, w których gnieżdżą się mrówki. — Celerina niańki potrzebuje. Pojedziesz do niej, Maria de Jesús. A że mój tata tym razem Emiliana ze sobą nie zabrał, tośmy we dwójkę do Salina Cruz pojechali. Tam go powierzyłam Benicie, jednej seńorze rodem z Oaxaca, żeby mi go do pracy przyuczyła, a że bardzo to było posłuszne dziecko, to się tam wyrobił. Ta senora na świńskiego rzeźnika go najęła. Chociaż Emiliano był starszy ode mnie, to mnie słuchał, może dlatego, że jedyną byłam przy nim kobietą, a może taki miał instynkt. Jak mu gdzie kazałam zostać, to tam zostawał. Bielutki był Emiliano, mojej cery, zarost miał gęsty jak tata, duże oczy, oliwkowego koloru. My mieliśmy czarne oczy. On był najlepszy i najbardziej miękki. Żadne z nas nie było do niego podobne. Nigdy Emiliana nie zbiłam. Taki był z tego Emiliana łagodny braciszek; bardziej mdły od kawałka cukru. Jeśli mu tata powiedział: — Już dwunasta w nocy, Emiliano. — Tak, tatusiu. Żeby była dwunasta w południe, ręce składał: „Tak, tatusiu". Ja nigdy taka nie byłam. A on powtarzał z tymi złożonymi rękami: „Tak, tatusiu, już dwunasta w nocy". A tu słońce praży. Nigdy mu się nie sprzeciwiał. A mnie się kpiny

Page 29: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

trzymały. Śmiechem zaraz wybuchałam: „Ha ha ha! Ha ha! To dwunasta w południe, zawracanie gitary, ani to dwunasta w nocy, nic podobnego". To się mój tata odwracał. — Po pysku cię spiorę. — Dobra, spierz mnie, jeśli potrafisz... Nigdy mnie tchórz nie obleciał, nigdy i przed nikim. A jak kto się ze mną zadaje, a strach go obleci, to mu w pięty pójdzie. Tacie też się stawiałam. Emiliano był taki mdły z dobroci. Ale na nic mu się to nie zdało, że on jeden się nigdy tacie nie sprzeciwiał. Słusznie powiadają: ugłaskanego konia lada kto dosiędzie, a dobry człowiek głupiemu brat. VI Przez długi czas byłam w Salina Cruz i wnuczęta mojej chrzestnej niańczyłam. Mój tata, co to najpierw do maderystów przystał, wrócił do więzienia w Tehuantepec, na swoje dawne miejsce, jako policjant, ale moja macocha i jej mama już tam na posadzie nie były. Nastał nowy dyrektor więzienia ze swoją rodziną. W Salina Cruz byłam niańką, ale nawet pensji nie dostawałam. Jedenaście czy dwanaście lat miałam, jak była Interwencja Amerykańska23 i nie wiem, czyby mi to na dobre, czy na złe wyszło, ale nie brakowało kawalerów, co się ze mną żenić chcieli, a przynajmniej spomiędzy Chińczyków, tych co na statkach przypływali. Jak już o Chińczykach mowa, to się znalazł jeden, młodziutki chłopaczek i bardzo ładny. Miał swój sklepik naprzeciwko i po sprawunki tam chodziłam. Na żarty to mówił czy na serio, kto wie, ale za każdym razem, jak do sklepu wchodziłam, żeby coś kupić, zaraz się przymawiał, że się chce ze mną żenić, a ja, ponieważ nie rozumiałam się na tym, to odpowiedziałam mu jednego wieczoru: — Nie, wariat z ciebie, ale jeśli ci się żeniaczki zachciało, to sobie narzeczonej poszukaj, a będę twoją matką chrzestną. Przyzwyczaiłam się już do tego, że albo matką chrzestną byłam, albo miałam matki chrzestne. Kumotrów i kum nigdy mi nie brakowało. Teraz to mi się z tego śmiać chce, to dopiero, Chińczyk chciał mnie na narzeczoną, a ja mu się na matkę chrzestną ofiarowałam. Teraz na starość zrozumiałam, że mu było do żeniaczki pilno, bo jakby miał dzieci, toby się nie czuł tak bardzo Chińczykiem. Z piętnaście dni przeszło i poszłyśmy do sklepu, córka mojej chrzestnej i ja, a on zza lady z seńorą się wita i do mnie powiada: " Interwencja Amerykańska — Stany Zjednoczone popierały zbrojny ruch „maderystów" przeciwko Porfirio Diazowi i armię „konstytucyjną" Venustiana Carranzy przeciwko generałowi Victorianowi Huerta, m. in. w imię interesów amerykańskich towarzystw naftowych, bowiem zarówno Diaz, jak Huerta fa-woryzowaU kapitały europejskie. Amerykańska piechota morska okupowała port w Veracruz 21 kwietnia 1914, aby nie dopuścić do wyładowania broni przeznaczonej dla armii Huerty, którą przywiózł niemiecki statek Ipiranga. W październiku 1915, po ostatecznym zwycięstwie Carranzy i ustąpieniu Huerty (15 lipca 1915), prezydent Stanów Zjednoczonych Wilson nakazał wycofanie oddziałów piechoty morskiej z Veracruz. — No i co, Jesusita, być mojo ziono czy nie? — Zwariowałeś do reszty. Już ci mówiłam, żebyś sobie znalazł narzeczoną, a ja cię do chrztu poprowadzę. Tak to sobie niewinnie powiedziałam, w obecności senory. — Nie, bo jak ty nie chcieć, to ja już mieć narzeczona. A, przeklęty Chińczyk, już sobie drugą znalazł! A na to odzywa się senora Celerina: — Jeśli ci ona przyrzekła, że będzie twoją matką chrzestną i słowa nie dotrzyma, to my będziemy twoimi chrzestnymi rodzicami. — Plawda to, senóla Celelinita? I na tym stanęło. Strasznie mu się do ślubu spieszyło. Podobno bardzo się lubią żenić i dlatego tyle tam luda, a kobiety jak królice za jednym razem czworo małych Chińczyków

Page 30: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

rodzą. W każdym razie, jak mówił, bardziej mu na mnie zależało, bo zanim się z inną ożenił, o mnie się starał. Ale ja się uwzięłam, że nie i nie, możesz na mnie patrzeć, ale ręce przy sobie. Lubił ją czy nie lubił, grunt, że się z nią ożenił. A że nikogo ze swoich w Salina Cruz nie miał, wesele się wyprawiło w domu tego porucznika artylerii, co był mężem córki mojej matki chrzestnej, Celeri-ny. Oczu ze mnie nie spuszczał, a jego narzeczona tymczasem pulque24 trąbiła i glua do shuba. Juan Lei się nazywał, ten chiński podrywacz. Nigdy go nie zapomnę, bo takie miał małe oczy, a tyle nimi strzelał. Córka mojej chrzestnej, senora Celerina, nie była dla mnie zła, ale mi nie zapłaciła. Tyle tylko, że jadłam jeszcze przed nimi, bo kiedy jedzenie dla dzieci szykowałam, to się przy tym pożywiłam. Toteż jak państwo do stołu zasiadali, ja już się dawno na- " Pulque — tradycyjny meksykański napój alkoholowy. Otrzymuje się go z soku agawy, nazywanego aguamiel, który zbiera się z środkowej części łodygi agawy po ścięciu kwiatostanu i wydrążeniu w tej łodydze podłużnego rowka. Sok ten poddaje się fermentacji w wielkich zbiornikach zrobionych z nie wyprawionej skóry wołowej. Pulque zawiera od 4 do Vh alkoholu; jest to płyn białawy, ciągliwy, o przykrym zapachu. Często zaprawia się pulque sokiem owocowym; jest to pulque curado, jadłam. Robota !nie była bardzo ciężka, bo tylko koło dzieci chodziłam, ale wszystkie ich pieluszki i ubranka musiałam w nocy prać i prasować. Najmniejsze do parku prowadziłam, starsze do szkoły. Wszystkie pięcioro czyściutko trzymałam. Przebierałam je rano, w południe i po południu. O czwartej znowu je przebierałam, żeby je do ogrodu zabrać. O piątej z nimi wracałam, jeszcze raz je kąpałam i myłam łojowym mydłem, kolację im dawałam i spać je kładłam. Po kąpieli bardzo lubiłam im włosy układać. Były wtedy w zwyczaju długie włosy i dzieciom na środku głowy pukiel się robiło, żeby koniuszek na czoło spadał. Doprawdy ładne były te dzieci, wystrojone. I dobrze się musiałam nad tymi puklami napracować! Najpierw się moczyło włosy w wywarze z siemienia lnianego, na trzcinę się nakręcało i wychodziły pukle okrąglutkie, sztywniutkie. Nie podobały mi się proste włosy, nie, nie, bardzo brzydko wyglądają! I tak przez cały dzień te dzieciaki pucowałam: a tu guzik, a tu kołnierzyk, a tu pukle nawinąć, a to jakieś głup-stewko, to w tę, to wewtę, byle tylko nie rozrabiały, żebym mogła swoje robić, cicho bądźcie, bo smok po was przyjdzie, cichutko, ani mru mru. Prócz tych skrzatów nie miałam do kogo ust otworzyć, metate było moim jedynym przyjacielem. Z tego się to bierze, że taki ze mnie mruk. Dopiero teraz, na starość, trochę mówić zaczęłam. Jednego dnia przyszła do mnie przyjaciółka mojej mamy nieboszczki, dona Luisa. — Wyobraź sobie, Jezuso, że twój tata już twoją macochę rzucił. Koło Salina Cruz się włóczy, na wzgórzu drewno na węgiel wypala i w niedzielę schodzi, żeby ten węgiel na targu sprzedać... — A Emiliano? — Z nim razem mieszka. — Zabrał go od senory Benity? — Tak. Już go ożenił... — Jakże go mógł ożenić? — A tak, na siłę go ożenił, bo teściowa twojego brata to kochanka taty. Razem się ta rodzina trzymała! Jak tam było naprawdę, nie wiem, bom na własne oczy nie widziała, 58 ale mimo wszystko się ucieszyłem na samą myśl, że tatę zobaczę. Pożegnałam się z seńorą Celeriną i wybieramy się na to wzgórze z dońą Luisą. Przyszłam do owego rancza i zapytałam o tatę; po chwili on z domu wychodzi, ale nas do środka nie wpuszcza. — Po coś tu przyszła? — Przecież ciebie szukałam, vini...

Page 31: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Kto ci mój adres dał? Nic mu nie odpowiedziałam. — Nie masz mnie po co szukać, bo już moją córką nie jesteś. Złość mnie wzięła. — Jak to, twoją córką nie jestem? — Nie mam żadnej córki, wynoś się! To mu wtedy powiedziałam: — Aha! Nie jestem twoją córką? To żebyś wiedział, że ty mi też ojcem nie jesteś. I na pięcie się odwróciłam. — To kwita jesteśmy! Nie myśl tylko, że jeszcze kiedy będziesz ze mną gadać! Dlatego żebym z piekła nie wyjrzała, jeżeli tamta baba nie była jego kochanicą. Oby im Bóg odpuścił. Przez to, że się Emiliano ożenił, bo mu się nie chciał sprzeciwić, nie tylko był jego synem, ale jeszcze przyszywanym zięciem. I drzwi nam przed nosem zatrzasnął, mnie i dońi Luisie. — Idźcie sobie, zabierajcie się, bo nie ma tu dla was miejsca! To mi wtedy powiedziała dońa Luisa: — No to... no to... chodźmy, bo to nieczysta sprawa, lepiej już sobie pójdziemy i zapomnij raz na zawsze, że był kiedyś jakiś Filip Palancares. — Już go pochowałam. Emiliana nie zobaczyłam. Może tam gdzieś w lesie świeże drwa rąbał. Taki go los spotkał, bo był uległy. Pomyślałam: „On się mnie wyparł. Dobra, to niech tam sobie zostaną, każdy przy swojej dziwce". Co tydzień schodził na dół Emiliano na targu drwa sprzedawać, ale nigdy go nie spotkałam. On mnie nie szukał, a ja go też nie. Z miłości za nim nie usychałam. Ale on i ja raześmy się chowali od maleńkości, toteż jego jednego kochałam. Tak, jego jednego. Poszłam na służbę do jednej seńory, Francuzki, a w sąsiedztwie mieszkał pułkownik, porfirysta 25. Pamiętam, że ta senora co chwila mi mówiła: — Przynieś ścierkę. Tylko to miała w głowie. Ale tam, gdzie się chowałam, ścierek się nie używało. To się ta kobieta na mnie złościła: — Mówię do ciebie, żebyś mi ścierkę przyniosła! Dzieci są wścibskie, strasznie rezonują i wszystko chcą wiedzieć. Była tam krata z kolczastego drutu i po drugiej stronie mieszkał pułkownik ze swoim ordy-nansem, Kandydem; ten ordynans bardzo lubił ze mną rozmawiać. Też tam za niańkę był, dzieci pilnował. Więc jak się dzieci tej Francuzki i tego pułkownika schodziły, żeby się razem bawić, to my gadu gadu, chociaż wcale nie gustuję w takim pleceniu trzy po trzy, ale ten Kandyd to był leciwy senor, w wieku mojego taty, pod trzydziestkę, może miał trzydzieści pięć łat, i jak się śmiał, to i mnie do śmiechu pobudzał. Hen, daleko się ten śmiech rozlegał. Dzieciom bajki opowiadał, a ja im robiłam przedstawienie, głupstwa, co mi do głowy przychodziły, i jeszcześmy się bardziej ze śmiechu pokładali niż te dzieci, co się nam tylko przyglądały. Czasem mówił: „Powiesimy je". Huśtawkę zbudował i z całej siły je bujał. A ja wtedy lubiłam na drzewo się wspiąć i gałązkami dzieci po twarzy smagać, ale ich mamie te zabawy do gustu nie przypadły. Trzech synów miała, okropne z nich były świntuchy. Nosiłam wtedy huipil28 i tehuańską B Porfirysta — zwolennik dyktatury Porfirio Diaza (1830— 1915). Diaz, Metys rodem z Oaxaca, wsławił się walkami partyzanckimi przeciwko dyktatorowi Santa Anna oraz w kampanii Benito Juareza przeciwko wojskom francuskim przysłanym do Meksyku przez Napoleona III, który narzucił Meksykowi „cesarza"

Page 32: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Maksymiliana Habsburga. Po śmierci Juareza Porfirio Diaz dokonał zamachu stanu i objął władzę. Zaprowadził rządy moc- nej ręki; przy pomocy silnej policji — guardias rurales — 1 wojska położył kres anarchii, narzucił zmianę konstytucji, dzięki czemu mógł sprawować nieprzerwanie, kadencja za kadencją, władzę — z wyjątkiem okresu 1880—84. Przy pomocy masowego napływu kapitałów, głównie brytyjskich i amerykańskich, rozbudował sieć kolejową i unowocześnił kopalnie; za jego rządów Meksyk przystąpił do wydobywania ropy naftowej na skalę przemysłową. Po zwycięstwie rewolucyjnego ruchu pod przewodem Madera złożył władzę 24 maja 1911 i wyjechał do Europy. Zmarł w Paryżu w 1915. » Huipil — luźna bawełniana bluzka bez rękawów, wycięta, noszona na wierzch, bogato zdobiona kolorowymi haftami. Jest to spódnicę. Tylko na to uważałam, żeby nie pobrudzić białych falbanek, co ziemi sięgały. Bardziej byłam czysta od tej senory, co się cała od brudu lepiła, gdzie by jej nie dotknąć. Mnie moja macocha krótko trzymała i nie w smak jej było, żebym utytłana chodziła jak świnia. W taki nawyk wpadłam. A ta senora nie dawała im się często przebierać, więc dzieciaki nawykły do niechlujstwa. To jak ich dotknąć? Obrzydzenie mnie brało. Francuzka pozwalała, żeby się zapaskudzili, a później sama ich oczyścić nie chciała. To dlaczego ja miałam ich szorować? Ciała mieli skorupą pokryte, zaschniętą ?Skorupą. — Nie, tego nie będę myła. — Płacę ci za to. — To już wolę, żeby mi pani nie płaciła, ale mnie pani nie przymusi, żebym ręce wtykała, gdzie nie trzeba. Niech ich pani nauczy, żeby się umyli, ale najpierw niech się pani postara sama czysto chodzić, choćby się kolbą kukurydzy podetrzeć. I tak się skończyła moja służba. Senora mi powiedziała, żebym sobie precz poszła, a ja w nogi. Biegiem się puściłam i w stronę domu doni Luisy skręcam, a tu mnie spotyka po drodze ordynans, ten Kandyd. — Dokąd idziesz, moje ty rajskie jabłuszko? (Tak mnie nazywał: „rajskie jabłuszko" albo „tehuanita"). — A do domu. Jaki ja miałam dom? Tak mu tylko powiedziałam, żeby sobie nie myślał, że nie ma mnie kto przygarnąć. — A gdzie jest twój dom? — O, tam, prosto! Aż mnie na rynek senor Kandyd odprowadził i tam został, bo miał sprawunki zrobić, a ja dalej w drogę, aż doszłam do domu doni Luisy. — Już jesteś? — mówi do mnie. — Co się stało? — A nic, wypędziła mnie Francuzka. Ledwo sobie poszłam, zaraz do tej Francuzki polecieli i jej powiedzieli, że widzieli, jak się z jakimś żołnierzem prowadziłam. Taką plotkę rozpuścili, a że w domu mojej macochy kwatery nie szukałam, cho- część stroju tehuanas — mieszkanek Tehuantepec. Huipll — bluzka sięgająca talii — opada na długą perkalową spódnicę, obszytą białymi falbankami. 61 ciaż blisko było do Tehuantepec, tylko pomaszerowałam dalej, do przyjaciółki mojej mamy nieboszczki, więc zaraz się taki znalazł, co mojej macosze Ewaryście zameldował, że z jakimś żołnierzem sobie poszłam. Naturalnie porządnie się rozgniewała moja macocha i Francuzce zaczęła wymówki robić: — Skoro ją pani do pracy wzięła, to dlaczego jej pani odejść pozwoliła? — Bo żadnego z niej pożytku nie miałam... Niech pani popatrzy, z tamtej strony mieszka ten żołnierz od siedmiu boleści...

Page 33: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Wychyliła się przez kratę senora Ewarysta i Kan-dyda też zbeształa. — O nie, senora, ja pańskiej córki nie uprowadziłem. A jeśli pani takie rzeczy mówi, to w wielkim jest pani błędzie, bo ja szedłem po sprawunki i spotkałem ją na drodze, więc ją zapytałem, dokąd idzie, a ona mi odpowiedziała, że do domu senory Luisy, która jest przyjaciółką jej mamy... Więc to chyba pani przyjaciółka... Ja temu ordynansowi nie powiedziałam, że mi matka umarła. Moją macochę znał jako moją mamę i nie wiedział, że dona Luisa była przyjaciółką mojej mamy nieboszczki, mojej własnej mamy, tej, co mnie urodziła... Smacznie sobie spałam na wielkim stole, kiedy się moja macocha zjawiła. I zaraz do mnie z pięściami, jak za dawnych czasów. — A ty bezwstydnico! Dlaczego do domu nie przyszłaś, tylko cudze progi obijasz? — Niech pani posłucha, senora — wtrąciła się dona Luisa — ja znałam mamę tej dziewuszki, rodzoną mamę. Niechże pani zrozumie, że to jeszcze dziecko... Przygarnęłam ją, bo jej przecie na ulicę wyrzucić nie mogłam... — Nie, nie, ale mi powiedzieli, że sobie z jakimś żołnierzem poszła... — Żadnego żołnierza tutaj nie było! Bardzo źle pani powiedzieli. Przedtem już tego żołnierza na spytki wzięła, więc nie miała śmiałości dalej się przy swoim upierać, ale siłą mnie ze sobą zabrała. Dona Luisa mnie nie obroniła, bo czuła, że nie ma do mnie żadnego prawa. Zresztą nie znała mojej macochy. Pierwszy raz ją zobaczyła. Poszłam do doni Luisy, bo to była jedyna osoba, która w pierwszej potrzebie mogła o mnie zadbać, ale była kłótliwa, długi miała język, lubiła plotki, zawsze na przeszpiegi chodziła i tylko wyglądała na ulicę, żeby zobaczyć, kto przechodzi, a kto nie przeszedł. Po drodze zapytała mnie moja macocha: — Gdzie się twój tata podziewa? — A bo ja wiem. Jakże jej miałam powiedzieć, że z inną kobietą żyje? Nie powiedziałam jej też, że mnie tata przepędził i że się mnie wyparł jako córki. Już lepiej dla siebie wszystko schowałam. Właśnie miałyśmy wsiąść do pociągu do Tehuantepec, kiedy senorze Ewaryście wiadomość przynieśli, że inna tehuanka, co gringa 27 za męża miała, do pracy mnie chce wziąć. To mi tę pracę załatwiła i zostawiła mnie w Salina Cruz z żoną tego gringa. — Słuchaj, Jezuso, a gdzie twoje rzeczy? — Na tamtej służbie zostawiłam. Poszła po nie moja macocha. Francuzka jej powiedziała, że jestem pyskata. — Taka już jest, senora. Nie po to się urodziła, żeby sobie po głowie jeździć pozwalała. A zresztą, jak się nie spodobała, to lepiej, że sobie poszła... Tej żonie gringa w kuchni pomagałam. Babeczki mnie piec nauczyła, tyle że się wtedy na filiżanki odmierzało, a nie jak teraz, że wszystko na oko się wlewa. Jaja się ubija z masłem, z mlekiem i z cukrem, a później się mąki dodaje i mleka i się uciera, uciera, uciera, póki się nie zaczną pęcherzyki robić, wtedy się do formy wlewa i do pieca, ale żeby nie był za gorący. Teraz nie mam pieca, to mi się ich nie chce robić, ale ten przepis dobrze sobie zapamiętałam. Kiedy pani zechce, to go pani dam, tylko niech pani zważa na te filiżanki. Bardziej lubiłam gotować niż durne dzieciaki niańczyć. Od małego po hiszpańsku mówiłam. Od mojej macochy nauczyłam się zapoteckiej mowy, bo tehuanką była, ale i tak i tak mówić umiała. Do dzisiaj japoński rozumiem, kataloński, francuáki i angielski, bo " Gringo — w pierwotnym znaczeniu: cudzoziemiec, osoba nie mówiąca po hiszpańsku. Potocznie: pogardliwe określenie Amerykanina. 63 u gringów służyłam. Jak by to rzec, u samych cudzoziemców pracowałam, a ci tutejsi zawsze mnie jak obcą traktowali.

Page 34: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Jednego dnia w obiadową porę, kiedy właśnie podawałam do stołu, ten sam Amerykanin, co miał własną przystań, opowiadał, że jakiegoś żołnierza zastrzelili. „O piątej po południu go zabili na mojej przystani". Jak na drugi dzień na targ poszłam, jakiś poskra-miacz węży u wejścia stał i do ludzi gadał, a ja gapiłam się na niego, jak te węże pod koszulą trzymał i jak mu się koło szyi okręcały, aż mnie spostrzegła senora Benita, ta z Oaxaca, co jej Emiliana powierzyłam, i mnie zawołała. Ale że mnie te węże urzekły i oczy w nie wlepiałam, ona do mnie mówi i mówi, a ja jej nie słyszę. W końcu się rozzłościła, ze swojego straganu z mięsem wylazła i powiada: — Mówię do ciebie czy nie? Może cię nie wołałam tyle razy, a ty wcale na mnie nie uważasz? Twego brata wczoraj o piątej po południu zabili, to jeżeli go chcesz ostatni raz zobaczyć, prędko na przystań biegnij. Trzy wagony tam stoją, a w nich przy trzech nieboszczykach w nocy czuwali. W pierwszym leży ten, co na ospę umarł, w drugim inny, co go nożami zadźgali, a w trzecim wagonie jest twój brat, co go na śmierć ukatrupili. Po śladach od kul go poznasz. Kosz tam zostawiłam i w te pędy na przystań poleciałam. I wtedy na własne oczy się przekonałam, że go zabili. Sztywnego go zobaczyłam i zaraz mi mówią żołnierze: — Ojej, senora, współczujemy pani z powodu męża, co go pani zabili. Odwróciłam się i popatrzyłam na tego żołnierza, co w imieniu wszystkich głos zabierał: — Mój mąż? Durniu jeden! W jaki sposób miałby, moim mężem być? Co, nie widzi pan, że to mój brat? Przecież mnie nie znali i nie mogli odgadnąć. Wiedzieli, że był żonaty, to mnie za jego żonę wzięli, ale żona nie przyszła go oglądać. Nie dali jej znać. Przynajmniej żadnej takiej nie widziałam, co by tam przyszła o niego się upomnieć. Dlatego jak zobaczyli, że go objęłam i zaczęłam płakać, pomyśleli, że to żona. Powtarzali, że mi kondolencje składają, bo go taka śmierć spotkała, i żebym się ze swoim losem po- godziła, i kto wie, jakie jeszcze bzdury wygadywali, jak to było w zwyczaju, po to tylko, żeby niewiniątka udawać, pókim się nie zbiesiła, a wtedy odwróciłam się do nich i na cały głos im wygarnęłam: — Żona, jaka tam żona! Żadna wdowa Palancares czy wdowa po Juanie Polainas! Jeszczeście nie ska-powali? Siostrą jego jestem. Zamilkli, a ich szef mnie pyta: — To pani jest córką senora Palancaresa? To pani jest córką Filipa? — Tak, senor, to ja. Chociaż pokłócona byłam z tatą, to nie mogłam się wypierać, kiedy mnie jego szef pytał. I po chwili przyszedł tata. Stanął pod wagonem, a mnie krew ze złości zalała i wyszłam: — Już mojego brata widziałam. Już sobie pójdę. Zawołali go wtedy: — Synowa to pańska czy córka? I wyraźnie odpowiedział: — To moja córka. Nie wiedziałam, że mój brat był żołnierzem, i nigdy dobrze nie zrozumiałam, jak się to stało. Dlatego wcale mnie nie tknęło, kiedy ten senor, gdzie służyłam, powiedział: „O piątej po południu jakiegoś żołnierza zabili. Później mi opowiedziała senora Benita, ta z Oaxaca, co przez całą noc w wagonie kolejowym przy nim czuwała: — Ty wiesz, jaki jest twój tata... Do carransistów 28 się zapisał, a że nie miał kogo ze sobą do rewolucji ciągnąć, to zabrał Emiliana. Żołnierza z niego zrobił " Carransiści — zwolennicy Venustlana Carranzy. Carranza (1859—1920), zamożny właściciel ziemski, urodzony w północnym stanie Coahuila, pełnił różne urzędy podczas dyktatury Porfirio Diaza. Przystąpił do ruchu rewolucyjnego Madera, był ministrem wojny w jego rządzie, później został gubernatorem stanu Coahuila. 26 marca 1913, w miesiąc po

Page 35: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

zamachu stanu Huerty i zamordowaniu Madera, Carranza pierwszy wystąpił przeciwko uzurpatorowi i ogłosił „Plan de Guadalupe" wzywający do utworzenia armii konstytucyjnej i do zbrojnego powstania. Po-padł w konflikt z ludowymi przywódcami Franciskiem Villą i Emilianem Zapatą, którzy początkowo go popierali. 11 marca 1917 został wybrany prezydentem Meksyku. Za jego rządów, 5 lutego 1917, Konstytuanta uchwaliła najbardziej postępową w owym okresie konstytucję zapowiadającą reformę rolną i ustanawiającą szereg praw socjalnych korzystnych dla robotników. Konstytucja ta gwarantowała państwu prawo wywła- 5 Poniatowska i zapowiedział, że tam gdzie trupem padnie, musi i twój brat umierać. Mój tata i Emiliano byli w eskorcie Jesusa Car-ranzy29 i kto wie z jakiego powodu kazał im generał w Salina Cruz obozem stanąć. Żołd im wypłacili i mój brat poszedł sobie w karty pograć, w albures czy w conquián i, jak zrozumiałam, wygrał z innym żołnierzem, a ten do przegranej nie chciał się przyznać i do niego strzelił. W taki sposób został zabity Emiliano Palancares. Ludzie się za mordercą w pogoń puścili, ale go nie złapali. Pod ziemię się zapadł. O świcie zaczęli go wypatrywać tymi szkiełkami, co światło rzucają, ale mówili, że tylko gołe kamienie zobaczyli. Na mój rozum jakaś jasność go otoczyła i nigdzie się nie pokazał. Umarł mój brat i tyle, nawet nie miał go kto pomścić. Ten co go zabił, trupem go położył, raz na zawsze go zakatrupił. Nie było sposobu, żeby go przed sądem postawić... Wszystko mi to opowiedzieli, ale bo ja wiem, jak to Bogiem a prawdą było? Senora doczekać się mnie nie mogła, bo gringo o dwunastej w południe na obiad przychodził, kiedy wróciłam i jej powiedziałam: — Tu są sprawunki, senora, ale nie będę gotować, bo mi brata zabili i idę do niego... W taki sposób służbę rzuciłam, wszystko zostawiłam. Jak stałam, tak sobie poszłam. W sąsiednim domu nieboszczyków zapisywali. Już go z wagonu przywieźli. Weszłam. Zobaczyłam tatę, ale ani do niego nie podeszłam, ani się o niego nie zatroszczyłam. Dowód- szczania własności prywatnej oraz ograniczała przywileje kapitału zagranicznego. 21 maja 1920, kiedy Meksyk rozdarty był walkami wewnętrznymi różnych odłamów ruchów rewolucyjnych, Carranza został zamordowany przez żołnierzy nasłanych przez jego przeciwników politycznych. " Generał Jesús Carranza — brat Venustiana, Jeden z dowódców armii „konstytucyjnej", który do końca 1914 walczył z oddziałami Francisca Villi. Kiedy wybuchł bunt, podniesiony przez gubernatora stanu Oaxaca, Josego Inés Davila, Jesús Carranza został przez jego żołnierzy wzięty do niewoli. Venustiano Carranza, któremu postawiono ultimatum: jeśli nie powstrzyma ruchu swoich wojsk, jego brat zostanie rozstrzelany, odrzucił je i Jesús Carranza został zabity w styczniu 1915. cy się z nim układali, a ja zapytałam jakiegoś żołnierza: — O której pogrzeb, nie wie pan? — Mnie się zdaje, że go koło drugiej po południu pochowają, bo go teraz zabiorą, żeby mu sepcję zrobić. — Sepcję? — A tak, żeby go pokroić. Mój tata był tam w sądzie, razem z bratem nieboszczykiem, i na zaświadczenie czekał. Z tego sądu na półpiętro Emiliana zabrali, gdzie im sepcję robią. Jak zobaczyłam, że mu mają ciało otwierać, objęłam mego brata, żeby go nikt nie mógł ruszyć. Tłumaczyłam, że im pozwolę, jeśli mu życie przywrócą, a jak nie, to go nie powinni siekać. Krzyczałam, że co im z tego przyjdzie, jeśli go rozkroją, że nie chcę, żeby sieczkę z niego zrobili, że nie mają się na nim uczyć, a że wcale na mnie nie zważali, ataku dostałam i upadłam na ziemię. To mnie wtedy

Page 36: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

od ciała oderwali i oddali mnie tacie. Opowiedział mi później, że już o tę sepcję nie dbali, tylko o mnie, bo się cała sina zrobiłam i nie mogli mnie dobudzić. Nie wiedzieli, w jaki sposób mi mają życie przywrócić, i przestraszyli się, to się mój tata też przestraszył. Kiedy o trzeciej po południu oprzytomniałam, już był Emiliano poćwiartowany, zeszyty i w całości do trumny włożony. Żadne „ale" do nich nie przemówi, ćwiartują i potem kawałkami w trumnie układają. Przez wiele lat takie ataki na mnie przychodziły. Kiedy się atak zbliżał, czułam, jak mi się szczęki zaciskają i oddech mi zapiera. W tym momencie jak mi się szczęki zwierały, dawałam znak, żeby mi dali więcej powietrza czy trochę wody, a jeśli nikt się nie zatroszczył, to na ziemię padałam i cała byłam później potłuczona. Podnosili mnie na ulicy czy gdzie popadło, ale nie mogli mnie utrzymać, bo byłam bardzo ciężka i dużo siły w sobie miałam. Jak martwa na ziemię się waliłam, bez życia, jak kamień w studnię. Dopiero w 1920 przestały mnie tak nerwy ponosić. Owego dnia kiedy umarł mój brat, koło trzeciej po południu, do siebie przyszłam i w tej ręce watę trzymałam z dwiema kulami. Do czego mi były te kule potrzebne? I co miałam wtedy z nimi robić? Lepiej by mnie z moim bratem zostawili. Wielkiego szczęścia bym dostąpiła. Po co miałam życie dalej pędzić, sko- 67 ro już mi się wtedy przejadło? Pochowaliby mnie razem z moim bratem. Przynajmniej nie doczekałabym tego cierpienia, co je teraz znosić muszę. Widziałam, jak trumnę z moim bratem do wody wrzucili, a później ją ziemią zasypali. Jeszcze całkiem przytomności nie odzyskałam, ale pamiętam, że go w wodzie pogrzebali; woda z morza do tego dołu przeciekała. Była już piąta po południu, kiedyśmy z cmentarza wyszli, i tego samego dnia pod wieczór wyruszyło do Meksyku wojsko generała Jesusa Carranzy, do któregośmy należeli, i mówię, żeśmy należeli, bo od tej chwili znowu z moim tatą byłam. Powiedział, że jak już mu syna zabili, to mnie także stracić nie chce. W tym czasie kiedyśmy byli na pogrzebie, generał Jesús Carranza musiał do Meksyku jechać. Z generałem Pascualem Morales y Molina się dogadał, żeby mu żołnierzy pożyczył, a ci ludzie, co byli na pogrzebie, mieli pod rozkazy generała Morales y Molina pójść, można powiedzieć, że też byli wypożyczeni. Wymienili się żołnierzami. Molinie wypadło do Acapulco jechać i tego samego dnia na statek nas wsadzili. Tylko to ze sobą zabrałam, co na sobie nosiłam. Nie poszłam ani po swoje ubranie, ani po pieniądze, które mi się za trzy miesiące należały... — Niech wszyscy diabli wezmą... Pojechaliśmy z towarzyszami mego brata, z tymi wszystkimi, co go na cmentarz odprowadzili. Generał Jesús Carranza miał nas z Acapulco zabrać, ale tego rana po raz ostatni go żołnierze widzieli. Zanim do Meksyku dojechał, to go gdzieś po drodze zabili. VII Trzy dni i trzy noce płynęliśmy z Salina Cruz lo Acapulco. Wojsko spało pod pokładem, w wielkiej izbie, jak statek długi i szeroki. Tam się wszyscy rozlokowali ze swoimi manatkami, jakby byli we własnym domu, mężczyźni i kobiety, grubasy i chudzielce, i wszystkie dzieci, co je ze sobą żołnierze zabierają. Do sali jadalnej chodziliśmy partiami. Czasem właziliśmy na górę, aż na pokład, żeby morze oglądać, i od tej świeżości, co mi twarz chłodziła, przyjemnie mi się robiło. Na statku mnie nie mdliło, zemdliło mnie dopiero, jakeśmy wylądowali. Póki by- łam na statku, nic nie czułam, okropnie mi było wé-soło. Podobało mi się, bo nas burza ominęła, fale bardzo ostrożnie statek niosły i nic a nic się nie chybotał. Na górę szliśmy, żeby sobie pospacerować. Ale ledwo mnie lądowe powietrze owiało, w głowie mi się zakręciło i na ziemię upadłam. Oczu nie mogłam otworzyć, bo jakieś widzenia miałam, głowa mi koła zataczała, jakby z zawiasów wyszła. Przez dwa dni nic nie jadłam, nawet wody nie tknęłam, bo mi się ziemia pod nogami trzęsła i zaraz przez ręce leciałam. Jedna senora, z tych na wybrzeżu, kazała mi pić wodę z cytryną i razem z jeszcze jedną lód mi na mózg kładły. A ja

Page 37: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

tylko leżałam i oczu nie odmykałam: „Niech się pani napije tej wody z cytryną, żeby do siebie przyjść", a w jaki sposób miałam tę wodę pić, skoro ledwo szyję podniosłam, już w dół leciałam? Tak to przez trzy dni trwało i później ozdrowiałam. Nigdy więcej nie jechałam po morzu. A teraz kiedy już śmierć za progiem czeka, po co miałabym znowu na statek wsiadać? Chyba tylko w drewnianej skrzynce mogłabym morskie podróże odbywać. Wyruszyliśmy o drugiej czy trzeciej w nocy, kiedy na pobudkę trąbili, i w chłodzie maszerowaliśmy, bo kiedy słońce przygrzewa, zaraz poniektóry udaru dostaje i na co im się to przyda, jeśli w omdleniu tam porzuceni zostaną? Postój się robi w jakiejś okolicy, póki pali słońce. Tylko jak jest bitwa, to przez cały dzień trzeba wojować. Zawsze ogromnie lubiłam bardzo wcześnie wstawać. Tata pieszo szedł, więc musiałam z piechurami za nim drałować. Niosłam kosz z naczyniami, a buty miałam na wysokich obcasach, ale nie były takie jak szpilki, co je teraz noszą i tylko nimi podłogę dziurawią, tylko solidne obcasy. Te buty mi tata u szewców w Acapulco obstalował, jedna para czarnych, druga brązowych i do tego pończochy. Przez całe życie pończochy się nosiło; teraz dopiero zaczęły chodzić z gołymi nogami i halka im spod spódnicy wyłazi, ale dawniej nawet małe dzieci, roczne, w pończochach chodziły, nikt owłosionych nóg nie pokazywał. Tylko ten koszyk w ręku niosłam: talerz, filiżanka, dzbanek, jeden rondelek, żeby w nim kawę gotować albo co usmażyć dla taty. Więcej statków nie nio- słam, bo po co? Starczyło jednego talerza i filiżanki. Prowadzili nas pod eskortą do Chilpancingo, Iguali, Chilapy, aż do Mostu w Ixtla; ruszaliśmy w drogę o trzeciej, czwartej nad ranem, zależnie od tego, dokąd nam wypadło zajść, i przychodziliśmy na miejsce o piątej, szóstej po południu albo o siódmej wieczorem. Tam zostawaliśmy do następnego dnia, a o świcie znowu ruszamy i naprzód, na drugi koniec świata. Nas, kobiety, w forpoczty posyłali. Nosiłyśmy długie spódnice i wszystkie prócz mnie na głowie miały słomiane kapelusze. Ja tylko szalem się owijałam. Go-rącości się nie bałam. Jeśliśmy się przypadkiem na jakiego wroga natknęli i nas pytał, ilu ludzi mają carransiści i czy mają broni pod dostatkiem, tośmy mówiły, że wcale nie, że bardzo ich mało i że ledwo ledwo mają amunicji; jeśli było dwa czy trzy tysiące chłopa, tośmy mówiły, że tylko tysiąc. Wszystkośmy na odwrót gadały, a oni nic się nie miarkowali. Jeszcze nas ostrzegali: — Pospieszcie się, bo tutaj atak na nich przypuścimy. Dlatego nigdy nie widziałam, jak wygląda bitwa w piechocie, bo mnie tata zawsze wysyłał na dwie czy trzy godziny wcześniej, zanim sam w drogę ruszał. Ledwośmy na miejsce przyszły, zaraz szykowałyśmy dla nich jedzenie. Dziesięć czy piętnaście kobiet nas było, na samym przedzie, dalej szła przednia straż, co ją pierwsze kule rażą. Za nimi tylna straż już się do ataku na wroga szykowała i w rozsypkę szła, żeby wroga otoczyć. Oficerowie między siebie rozdzielali wojsko, którym dowodzili. Na przykład, jeśli tysiąc ich było, to każdy oficer brał pod swoją komendę pięćdziesięciu ludzi i na linii ognia ich ustawiał. Tyl-kośmy słyszały, jak karabiny grzmiały, i widziałyśmy w powietrzu białe obłoczki jak kłębuszki. Czasem taki był huk, że aż w uszach dzwoniło. Ale tylko tyle. Jak się bitwa skończyła, trąbili na zbiórkę, żeby mieć rozeznanie, ilu ludzi brakuje, z listy ich wywoływali, a oni odpowiadali „obecny", wedle tego, ilu każdy oficer prowadził. A jeśli który nie odpowiadał, to znaczyło, że tam został, że wykitował. Zazwyczaj myśmy się bitwą nie przejmowały. W głowę zachodziłyśmy, co by im ugotować. Przychodziłyśmy do wsi i jeśli przypadkiem zastałyśmy tam ja- 70 kąś ludzką duszę, to nawet na nas patrzeć nie chcieli. Z całej wsi wszyscy do lasu gnali. Jeśli przychodzili zapatyści 30, to ich okradali, jeśli carransiści, to też rabowali, to czyją stronę mieli ci biedacy trzymać? Wszystkich się bali. Tak więc ani na nas nie czekali, ani nic nam nie sprzedawali. Nie byliśmy rabusiami, należeliśmy do konstytucyjnego rządu carransistów i mieliśmy powiedziane, że nie wolno ludzi okradać. Sam generał Pascual Morales y Molina to nam

Page 38: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

powtarzał. Zapatyści owszem, woły kradli i zabijali, straszne spustoszenia robili i bali się ich chłopi. Ukrywali się przed nimi i nawet ich światełko nie zdradziło. Nikt ich nie uprzedzał, że żołnierze nadchodzą, ale dobrze wiedzieli, kiedy miał przyjść Zapata, a kiedy ci z oddziałów Carranzy. Jeśli wieś była po stronie carransistów, to nas jako tako przyjmowali, a jeśli nie, uciekali do lasu. W jednej z tych naszych wędrówek do Guerrero i z Guerrero koło piątej po południu doszliśmy do takiego miejsca, co się Agua del Perro nazywa. Ducha żywego tam nie było, wszyscy po górach się rozbiegli i zmierzch już zapadał. W lepiankach znalazłyśmy garnki ze smalcem, rondle z fasolą, co się jeszcze gotowała, i nixtamal31 włożony do metate, tośmy za- Zapatyści — zwolennicy generała Emiliana Zapaty. Zapata (1883—1919) pracował jako peon na hacjendzie. Gdy wybuchło powstanie, stanął na czele rewolucyjnego ruchu biedoty chłopskiej w stanach Morelos, Guerrero i Puebla. Początkowo popierał Madera, zniechęcony jednak brakiem radykalnych reform społecznych w jego programie ogłosił 25 listopada 1911 swój „Plan de Ayala": wywłaszczenie (za odszkodowaniem) trzeciej części wielkich majątków ziemskich, przywrócenie ziemi wspólnotom chłopskim, tzw. ejidos. Zapata przyłączył się do ruchu przeciwko generałowi Huercie; od polowy 1913 sprzymierzył się z Villą przeciwko Carranzie, w którym widział przedstawiciela obszarników. Zapatyści narzucili „Konwencji Rewolucyjnej" obradującej w 1914 w Aguascalientes swój program rolny; w grudniu 1914 Zapata wraz z Villą okupowali przez krótki czas miasto Meksyk. Po kilku miesiącach Zapata zerwał z Villą, wrócił do stanu Morelos, gdzie przeprowadził autentyczną reformę rolną. Carranza po rozgromieniu wojsk Villi dążył do „pacyfikacji" stanu Morelos i zainspirował spisek przeciwko Zapacie. Zapata wpadł w zasadzkę: przybył do wsi Tanancingo na zaproszenie pułkownika Jesusa Guajardo, który rzekomo miał przejść do jego obozu wraz ze swymi żołnierzami. Guajardo kazał otworzyć ogień i Zapata zginął wraz z trzydziestoma żołnierzami. M Nixtamal (z azteckiego: nextll — popiół i tamalll — ta- 71 częły ten nixtamal ucierać i placki na palenisko rzucać. Wdrapałyśmy się na górę, żeby kur nałapać. Siedziały na swoich grzędach i oskubałyśmy je zaraz po zarżnięciu, cieplutkie jeszcze, później opaliłyśmy je na ogniu, opłukałyśmy porządnie, wypatroszyły i na kawałki pokrajały. Na miejscu były przyprawy, tośmy je wymoczyły w occie z czosnkiem, z solą i pieprzem, postawiłyśmy na ogień wielki garnek ze smalcem, wrzuciłyśmy te kury do niego, żeby się przyrumieniły, aż na nich skóra skwierczała... Nigdy już takiej smacznej kury nie jadłam jak wtedy. Na chybcika je ugotowałyśmy i na pewno dlatego takie pyszne mi się wydały, że byłam bardzo głodna. Teraz głód mi nie dokucza, to mi nic nie smakuje... W czasie tych wędrówek tata znalazł sobie nową kobietę, markietankę, co po koszarach chodziła i go sobie przygadała. Mój tata był mężczyzną, więc musiał być na kobiety łasy. Zawsze swoje babki miał, ale co prawda, to prawda, że zawsze je biłam, bo za dużo sobie pozwalały, żarłoczne były, awanturowały się po pijanemu i szastały pieniędzmi taty... Najbardziej mnie złościło, że przepuszczały forsę taty, a tego już ścier-pieć nie mogłam, więc tłukłam jego kochanice. A może darmo mu dawały? Pewno, że mógł im się mój tata podobać, ale nie na tyle. Fakt faktem, jedna z nich, Guayabita, zazdrosnym okiem na mnie patrzyła. Powiedziałam sobie: — Na pewno jest jego kochanicą, skoro wszystkie pieniądze mu zabiera. Nie moja to była wina, że kasjer mnie pieniądze oddawał, bo się zmiarkował, że tata ma inną kobietę, a żołnierze skąpy żołd dostawali. Wiedziałam, że muszę tacie papierosy kupować, jedzenie mu gotować, ale z jakiej racji miałam Guayabitę utrzymywać? — Dziwnym trafem twoja córka całą forsę dla siebie bierze! To twoja kochanica! — Nieprawda. Powiedział jej tata, że nic podobnego, że jestem jego córką. — Zresztą nic nie masz do gadania. Od tej chwili nic ci więcej nie dam.

Page 39: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

mai — ziarna kukurydzy ugotowane w wodzie z domieszką wapna lub popiołu drzewnego, który uciera się w metate na ciasto do wyrobu tortllli. 72 — Jak to nic mi nie dasz? — Tak jak słyszałaś. Ani grosza. — Jeszcze pożałujesz... I na mnie się wszystko skrupiło. Na ulicy mi Guaya-bita wymyślała, od ostatnich mnie wyzywała, bezczelnie mi przygadywała, że jestem kurwa, kurwa twoja mać, kurewskie nasienie, a ja nawet jej nie umiałam odpowiedzieć, tylko w płacz na te wszystkie bezeceństwa. Teraz dopiero mi to wszystko wygarnęła, ta piekielnica! Na cały głos wrzeszczała, jakie paskudztwa mój tata wyrabiał, aż zebrały się jednego popołudnia wszystkie żołnierki i kołem mnie otoczyły: — Albo się z tą babą rozprawisz, albo konia z ciebie zrobimy! Strasznie się przelękłam, że mnie wszystkie razem koniem zrobią. Widziałam, jak żołnierzy za ręce i nogi wieszały i później wsiadały na nich jak na konia. Pomyślałam sobie: „Bebechy ze mnie te kobiety wy-prują, jak konia ze mnie zrobią". Więc je pytam: — Co mam robić? — Twoja w tym głowa, co masz robić, ale masz się z nią rozprawić... My cię obronimy, jeśli rękę na ciebie podniesie... Szłyśmy wszystkie razem jakąś ścieżką w koszarach, kiedy ją spostrzegły. — Już tu idzie. Nuże, wygarnij jej! — O mój Boże! — Dalej! I niech cię Bóg wspomaga! Kamień podniosłam i uuch! z całej siły w nią rzuciłam. W piersi ją trafił. Zaraz na wznak upadła, a ja do niej i okrakiem na niej usiadłam. Za ręce ją chwyciłam, na piersi skrzyżowałam i ramieniem przycisnęłam. Potem zdjęłam but i obcasem ją walnęłam. Po całej twarzy i głowie ją tym obcasem tłukłam. Nie mogła mnie uderzyć, bo jej ręce trzymałam, ale gdybym się nie pilnowała, na pewno by górę wzięła, bo była potężna i wysoka; stara to już była kobieta, na pewno jej dwudziestka stuknęła. Na szczęście ją tym kamieniem trafiłam, bo gdybym się na stojąco na nią rzuciła, na kwaśne jabłko by mnie zbiła. Ale mi mięśnie ze strachu stężały, jakby były ze stali. Strach sił dodaje. Albo ją zabiję, albo ona mnie. Już z niej sporo krwi utoczyłam, kiedy nadszedł dowódca straży ze swoją eskortą i mi ją z rąk wydarł. Ale mnie ko- biety obroniły. Meldunek złożył generałowi, a kasjer też powiedział, że mi dokuczała. To wtedy tatę ukarali za to, że pozwala, aby jakaś ulicznica mnie, jego własną córkę, obrażała. Mój tata, jak zawsze, powiedział, że nic nie wie, że ona sama po ulicach się włóczy i awantury urządza. A że ja nigdy tacie nie powiedziałam o tych wyzwiskach, jakimi mnie ta kobieta obrzucała, więc jakby ręką odjął! Więcej mnie Guaya-bita nie zaczepiała. Tata zawsze przy mnie spał; tuż koło mnie się kładł. W te dni kiedy żołnierze wychodne mają, przespacerują się po mieście, o szóstej po południu w koszarach już listę sprawdzają, mojego taty nigdy nie brakowało. Widać przedtem zdążył sobie popić. Tym razem mu wlepili dziesięć dni aresztu. Poszłam do niego do więzienia. Powitał mnie: — Dobry wieczór, córko. Nie miał się za co na mnie gniewać, a zresztą, po tym wszystkim, o co się miał prawować? Wiedział przecież, że zawsze będę jego kobiety biła, wszystkie z wyjątkiem mojej macochy. Oficer mi powiedział, żebym z koszar nie wychodziła, bo Guayabie obcasem twarz strasznie poharatałam i mogła mi dobrego łupnia dać. — Żebyś teraz sama nie chodziła, bo całą kupą na ciebie napadną. Ale mu mówiły żołnierki, co były po stronie taty: — Z nami jest... Jeżeli ta kochanica w kupie chodzi, to i my kupy się będziemy trzymać... My się nie wtrącamy; we dwie się tylko biły... My się tylko tą małą opiekujemy...

Page 40: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

I w taki sposób tata rzucił Guayabitę. Kiedy wyszedł z więzienia, zabrał mnie na plażę za Fortecą San Diego, w Acapulco. Było tam takie miejsce, gdzie fale przychodziły, takie same jak w moich stronach. Tylko w tym miejscu chodziłam się kąpać. Zdjęłam suknię, ale gołego ciała nie pokazywałam, tylko byłam w staniku i w halce. Także w Chilpancin-go do rzeki wchodziliśmy, ale w rzece trzeba umieć się kąpać. Szłam do rzeki z tatą, zawsze z tatą, takie miejsce wybierałam, gdzie woda z całą siłą nie uderza, boby mnie rzeka ze sobą porwała. On też się kąpał, ale z drugiej strony, a mnie w zalewie zostawiał, gdzie tylko potąd mi woda sięgała. Tam na go- 74 łasa wchodziłam, ali namorzyny gęsto przy brzegu rosną i te drzewa zasłonę tworzą. Jaka to pycha wejść, gdzie ma się dosyć miejsca i gdzie nikt człowieka zobaczyć nie może! Dobrze się można namydlić, wyszorować, a później wodą opłukać, bo wysoko sięga. Nacierałam się mydłem i drobniutkim piaskiem, co cały brud z ciała zbiera, aż byłam gładziutka, gładziusień-ka. I zaraz się prześcieradłem czy czymkolwiek wycierałam. Nigdy nad rzekę nie wróciłam — taty już nie miałam, to kto by mnie zaprowadził? Warkocz miałam poniżej bioder, a włosy falujące, nie kędzierzawe, nie, tylko w fale się układały i mi sięgały potąd. Kiedy z kąpieli wracałam, chłopaki w koszarach za mną wołali: — Już przyszła królowa Sochil32! Królowa Sochil idzie! Bogu tylko wiadomo, czego się w moich włosach dopatrywali. W każdym razie mój tata ich ostrzegł: — Wy z nią nie żartujcie, bo jak czym ciśnie i was uderzy, to mnie nic do tego. Złość mnie brała, jak na mnie królowa Sochil mówili. Nie wiem dlaczego, ale mi się zdawało, że to obraza. Zaraz mówiłam do taty: — Pasa na nich wezmę, na tych chłopaków, co tak na mnie wołają. Ładna nie byłam, urody nie miałam, ani wtedy, ani później. Mówili na mnie królowa Sochil, bo to było takie powiedzenie, taka gadka, ale żeby mi mieli komplementy prawić albo słodkie słówka szeptać, nic z tego, bo zaraz wstyd mi było. Wprost przeciwnie, za mężczyznę chciałam uchodzić, włosy sobie podpiąć, z chłopakami uganiać, z gitarą serenady pod oknem śpiewać, kiedy mieli wolny dzień. Owego dnia kiedy była strzelanina na samym rynku, właśnie po zakupy poszłam. Staliśmy obozem w Fortecy San Diego w Acapulco i co dwa dni schodziliśmy do centrum na targ. Tianguis 33 odprawiali naprzeciw- » Królowa Sochil — według legendy, w epoce królestwa Tolteków książę Papantzin posłał swą piękną córkę Xochtil (Piękny Kwiat) do króla z dzbanem pulque. Pulque stało się zgubą Tolteków, którzy osłabieni pijaństwem, ulegli Chichime-com. Na pamiątkę tej legendy w Meksyku gospody, gdzie sprzedaje się pulque, noszą często nazwę „Królowa Xochtil". " Tianguis — z azteckiego: tlanquiztli — targ. W określony ko Pałacu, na Alamedzie 34. Ten Pałac to był niziutki domek; Acapulco wtedy tycie było, wysokich domów nie miało, najwyższe były palmy, i to ich niewiele. Co prawda dużo kokosów sprzedawali; calutkie kokosy, brązowe jak kula armatnia, a sprzedawca oliwy na stopniach Pałacu pokrzykiwał, bo ludzie na tych schodach rozkładali towar i jedni drugim sprzedawali, a to czosnek i cebulę, a to kawę i czekoladę albo kandyz. Handlarz ryb moczył stragany swoim błotem ociekającym koszem, pełnym cuchnących stworzeń, i ciągle się wszyscy targowali... — Niech mi pan z łusek oskrobie. — To drożej będzie... — Dlaczego drożej? — Pewnie, że tak... Od upału paskudnie te ryby śmierdziały, żeby nawet były najświeższe. Cuchnącą staruchą je było czuć. Ale wszyscy się uwijali, nagabywali przechodniów, przekrzykiwali się między słupami swoich straganów. Tam właśnie mariscalczycy, żołnierze Mariscala, zaczęli

Page 41: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

ostrzeliwać Juliana Blanco 35, który był carransistą. Przedtem był zapatystą, tak samo jak Mariscal, ale jak carransiści zdobyli port, to wszyscy do carransi-stów przystali. Zapomnieli, że byli zapatystami. Taka była ta rewolucja, co to dzisiaj jestem z tymi, ale jutro pójdę z innymi, jak chorągiewka na dachu, byle tylko być z najsilniejszym, z tym co ma najwięcej naboi... Teraz jest tak samo. Jak się kto na górę wdrapie i dobrze się tam rozsiądzie, to przed nim pokłony biją. Ale nie człowieka wielbią, ale stanowisko. Najlepszy dowód, że jak na niego koniec przyjdzie, to się nawet taki nie znajdzie, co by mu stryczek na szyję założył. Tak więc dali rozkaz generałowi Blanco, żeby do ata- dzień tygodnia Indianie przynoszą do miasteczka swoje towary i rozkładają Je na białych płachtach. " Alameda — początkowo słowo to oznaczało aleję wysadzaną topolami (alamo). Obecnie Jest to plac obsadzony drzewami. W mieście Meksyku Alameda to park położony w centralnej części stolicy. " Julián Blanco (1893—1916) — bezrolny chłop z okolic Chil-pancingo, który w 1893 podniósł bunt przeciwko Porfirio Dia-zowi. Później wraz z czterema synami przystąpił do ruchu maderystów. Przez krótki czas był gubernatorem stanu Guerrero. Zamordowany w 1916. 76 ku szedł, ale Blanco czekał na statek z amunicją, który mu z Meksyku mieli przysłać. — Panie generale, rozkaz dostałem, żebym na równinę do ataku szedł, ale nie mam amunicji... — To niech pan idzie... — W tych dniach przyjedzie statek, co amunicję dla mnie wiezie, ale wedle rozkazu już dzisiaj mam wyruszyć. Generale Mariscal, może by mi pan swojej amunicji pożyczył, a pan odbierze moją? Weźmie ją pan i sobie zatrzyma... — Nie — powiada Mariscal — nie mogę ci amunicji pożyczyć... Zabieraj się tak jak stoisz... — To mnie narażają, żebym szedł do ataku, skoro nie mam dosyć amunicji, żeby walczyć? — To już twoja sprawa... Musisz iść do ataku... — To już nic nie poradzę, bez amunicji muszę ryzykować... Ale przecież mówię panu, że zaraz nadejdzie statek z ładunkiem... — Przecież nic ci nie mogę dać... Wysłał go, krótko mówiąc, bezbronnego, bo jego żołnierze tylko mieli na co hełmy nasadzić. Na dole, na wprost Pałacu, kazał im się ustawić. Dochodziła dziesiąta rano. Kobiety pakowały plecaki, kiedy wychodzi Julián Blanco z Pałacu, schodzi po stopniach i swoim żołnierzom wydaje rozkaz wymarszu. — To chodźmy — mówi — zobaczymy, jak się nam ta bitwa powiedzie. Pozwolili mu jeszcze na konia wsiąść i zaraz oddziały Maríscala, które obsadziły Pałac, z balkonów do niego otworzyły ogień... Zaatakowali go, kiedy się wcale nie spodziewał. Co miał teraz robić ten nieszczęsny człowiek? Tylko się w odwrocie ostrzeliwać. Wszyscy ludzie, co na stopniach czekali na jego wyjście, w popłochu na konie wsiedli i popędzili. On skręcił w figowcową aleję, żeby do gaju figowego dojechać, drogą, która wtedy w Acapulco do Fortecy San Diego prowadziła. Ponieważ Blanco też był z rządowych, z carransistów, tośmy mu pozwolili tamtędy jechać i wszedł do fortecy. Obsadzili Zamek i wszystko dokoła. I tam z góry, dobrze zabarykadowani, dalej strzelali. My nie, bo nic wspólnego nie mieliśmy z tą awanturą, a oni dalej wojowali, ile tylko mogli, przez cały dzień i całą noc... Ale naza- 77 jutrz jak mogli strzelać, skoro już im się amunicja skończyła? Generał Pascual Morales y Molina kazał most podnieść, żeby mariscalczycy nie mogli na Zamek się dostać... A my, cośmy nic z tego wszystkiego nie kapowali — straszny był bałagan i swoi do swoich strzelali — podnieśliśmy bez mrugnięcia ten most zwodzony i znaleźliśmy się w oblężeniu, razem z

Page 42: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Julianem Blanco, który tam w środku był, ale już ranny, więc go ze swoimi ludźmi zamknęli w stajni, którą musieliśmy opuścić, żeby im miejsce zrobić. Konie po dziedzińcu się rozbiegły. Ale paszy nie mieliśmy, bo byliśmy w piechocie i tylko nam została kukurydza, to samą kukurydzą przez osiem dni te konie karmiliśmy. Nikt nie mógł po sprawunki z fortecy wyjść. Tak więc tylko jadłyśmy fasolę i ucierałyśmy kukurydzę; tam w środku robiłyśmy nixtamal i tylko tortillami głód zabijaliśmy. Aż w końcu nasz generał Pascual Morales y Molina poszedł do stajni, żeby z generałem Julianem Blanco pomówić... Opowiadają, bo nie musi mi pani wierzyć, ale tak opowiadają, że tego człowieka kule się nie imały, bo z diabłem pakt zawarł, więc mówią, ja za to głowy nie daję, że już mu się rany goiły, a przecież śmiertelne to były rany. O ósmej rano wszedł nasz generał Pascual Morales y Molina, żeby go zobaczyć: — Panie generale, już pora, żeby pan o pardon poprosił, bo my ani nie możemy do nich strzelać, ani na pańską stronę nie przejdziemy... Pan już do zdrowia wraca, ale nasi ludzie męki znoszą, bo nie mogą stąd wyjść, żeby sobie cokolwiek kupić. Zapasów już nie mamy, żeby oblężenie przetrzymać. Konie są wygłodzone. Do muru nas przyparli. Czemu pan o pardon nie prosi? — A bo ja wiem, o co Mariscalowi chodzi? Ja do niego zawiści nie mam. Dlatego się tylko w odwrocie ostrzeliwałem... I wtedy kazał Julián Blanco białą chorągiew wywiesić i o ósmej wieczorem tego samego dnia — przez ile już godzin ta biała chorągiew wisiała i do pokoju wzywała — zjawił się generał Mariscal, poszedł prosto do stajni, gdzie leżał ranny Julián Blanco, i z góry na dół salwę do niego puścił. Po to tylko ten podły Mariscal tam wszedł, żeby go zabić, chociaż już był most podniesiony i biała chorągiew... Odważny czło- wiek tego nie zrobi. Jak ptaszka go zabił, leżącego i wykrwawionego... Po tym wszystkim wróciliśmy do Chilpancingo. Byli tacy wśród naszych żołnierzy, co mówili, że to Blanco nas do tej draki wciągnął, że nie miał prawa, że myśmy w tej walce guza nie szukali, żeśmy się z jego winy nacierpieli, ale w tej rewolucji jeden drugiemu zgubę gotował, wszyscy po równi; a to że zdrajcą jesteś, nieprawda, to właśnie ty; a to że w góry uciekniemy; a to znowu: słuchaj, tamten już skórę zmienił, no nie, przecie jest carransistą, jak to, to nie był zapatystą? Ci z Guerrero wszyscy byli zapatystami, ale na carransistów się przerobili, wszystko między jedną wypitką a drugą, wszyscy w jednym sosie się smażyli, nikt rozkazów nie słuchał; powiedzieli im, żeby otoczyli wzgórza, to schodzili po zboczach; trzeba było czekać, aż deszcz ustanie, to w przepaść spadali, zapominali, jakie mieli polecenie przenieść, naboje im się gdzieś zapodziewały, w okopach zabawy sobie urządzali, jeden w drugim rywala widział i zabijali się, jeden generał przeciwko drugiemu, a prawie wszyscy szliśmy, nawet nie wiedząc dokąd... Później w nocy corridos 36 się układało. To o Ma-riscalu i Julianie Blanco sama śpiewałam; śpiewałam także o Trzydziestym Batalionie, o mieście Galeana i umiałam też to o Benicie Canalesie... Dużo corridos było, co je teraz przez radio nadają, ale tylko kawałkami, całych nie puszczają, nawet w połowie; tyle tylko śpiewają, ile im dogadza, a nie to, co się należy. Jak który umierał, zawsze mu corrido układali: Mariscal i Julian Blanco Biją się, aż świszczą kule. Mariscal strzela z Pałacu, Julian Blanco walczy w Zamku Tira, na, na, Tira, na, na, Tira, na, na, Tira, na, na. Ale śliczne były te corridos w tamtych czasach, tylko bardzo długie: » Corrido — ballada ludowa śpiewana lub recytowana przy akompaniamencie gitary; corridos to mówiona kronika, uwieczniająca legendy i wydarzenia historyczne. Kiedy walczył Trzydziesty W Galeana mieście, Rząd zadziwili I sławę stracili... Zostawiliśmy sztab generalny w Acapulco i w głąb pomaszerowaliśmy, gdzie były gniazda zapatystów. Ponieważ żołnierze mieli bój stoczyć między Agua del Perro i Tierra Colorada,

Page 43: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

więc kobiety przodem posłali. Cztery mężatki ze mną razem szły. Zobaczyli nas zapatyści i wyszli nam na spotkanie: — Dużo ludzi stamtąd idzie? — Gdzie tam, bardzo mało... — No to chodźcie z nami, bo jeszcze pod kule popadniecie... — Dobrze, idziemy. Poszłyśmy z nimi i nas do generała Zapaty zaprowadzili. Wypytywał nas, czy mamy karabiny maszynowe, a myśmy mu odpowiadały na każde pytanie, ale wszystko na odwrót mówiłyśmy. To wtedy powiada: — Dobra, ale tutaj z nami będziecie, póki nie nadejdzie oddział waszych ludzi. — Dobrze. Zostałyśmy z nim w przedniej straży; przez jakie piętnaście dni byłyśmy w jego obozie, co był świetnie ukryty. Kazał nam barak postawić tuż obok swojego i blisko tego, w którym mieszkała senora mar-kietanka. Zapata swoich ludzi po prowiant posyłał i dawał nam chleb, kawę, cukier, ryż, fasolę i solone mięso. Lepiej nas karmili niż carransiści. Żołnierze przez cały dzień koło jego koni chodzili, czyścili je słomą albo potoków, a nawet rzek szukali, żeby zapory z kamieni budować i wodę carransistom odciąć. W lesie drzewa ścinali, żeby palisady stawiać. Za to zapaty-stom nigdy wody nie brakowało. Kiedy się generał Zapata dowiedział, że całe wojsko już stoi w Chilpancingo, powiedział nam: — Chodźcie ze mną, żebym was mógł jedną po drugiej oddać. Zdjął generalski mundur, włożył białe indiańskie portki, płaszcz, kapelusz i idziemy. Bez broni szedł. Zapytali go oficerowie, czy mają z nim wszyscy iść, żeby go nie zaatakowali. — W eskorcie pójdziemy, generale. — Nie, zostaniecie tutaj, na brzegu rzeki, i będziecie na mnie czekać. Jeśli za jakiś czas się nie pojawię, to ogień otwórzcie. Rozstawił ich wzdłuż całego brzegu. Ale oni nalegali: — Lepiej pójdziemy z panem. Odpowiedział, że nie, że sam pójdzie i że jeśli mu przyjdzie umrzeć, to za dobrą sprawę zginie, bo chce pokazać carransistom, że o rewolucję walczy, a nie po to, żeby kobiety zdobywać. — Nikt z was ze mną nie pójdzie. Tylko ja sam z nimi. I rusza w drogę, a my za nim. Zatrzymał się na rogu, przy koszarach, i mówi do mnie: — Tutaj na mnie poczekajcie. Do bramy podszedł i zaraz go zapytali: „Hasło?", a on odpowiedział: „Meksyk". Później im powiedział: — Przychodzę do pana Filipa Palancares. O mężów tych kobiet nie zapytał. Tylko o tatę, żeby sobie czego nie pomyśleli. Wyszedł tata, a generał mówi do niego: — Za pańskim pozwoleniem, parę słów chcę zamienić. Zbliżył się mój tata. A my tylko na rogu stoimy i słuchamy. To wtedy rzekł tata: — Jestem Filip Palancares. — Tak, seńor, wiem... I ma pan córkę, która się tak i tak nazywa... — Tak jest. — To właśnie przychodzę, żeby ją oddać. Córkę panu przekazuję i także te kobiety, co były pierwsze wysłane, między Agua del Perro i Tierra Colorada. To go zapytał mój tata:

Page 44: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Kim pan jest? — Jestem generał Zapata. — Pan jest Emiliano Zapata? — Tak jest. Rozejrzał się mój tata, czy ma ze sobą jakąś ochronę, co go eskortuje. — Dziwne mi się wydaje, żeby był pan generałem, skoro sam pan przychodzi. S Poniatowska — Tak. Sam przyszedłem, żeby te kobiety eskortować, które panu przekażę. Wasze kobiety były w forpoczcie wysłane, ale nikt ich nie tknął. Jakie-ście je wysłali, takie same wam oddajemy. Pan da baczenie na te cztery mężatki, bo mi powiedziały, że opiekowały się pańską córką. A teraz, jako że je panu powierzam, niech pan dopilnuje, żeby od swoich mężów niczego złego nie doznały. Odpowiedział wtedy tata: — Zgoda, tak będzie. — Pan wie, co czynić należy. Moi ludzie wszystkie okolice obsadzili. Tak i tak się nazywam. Gdyby mi się co przydarzyło — jeśli pan słowa nie dotrzyma — to pana uprzedzam, że dojdzie do strzelaniny w Chil-pancingo... — Nie dojdzie, przecież mi pan córkę przyprowadził, więc nie mam powodu, żeby panu krzywdę wyrządzić. — Ja pana uprzedzam. Jeśli pan swojemu szefowi zamelduje i zechcą nas zaatakować, niech spróbują. Mój tata słowem się nie odezwał. Wtedy generał odwrócił się na pięcie i odszedł. Później tata zawołał owych mężów i im powiedział: — Posłuchajcie, są tutaj wasze żony. Z moją córką przyszły. Seńor generał Zapata je przyprowadził. Powiada, że możemy naszemu dowódcy zameldować, ale ja was uprzedzam, że nie zamelduję. Wdzięczność żywię do pana generała Zapaty za to, że mi córkę odprowadził. A jeśli wam się nie podoba, że wam w taki sposób żony oddałem, to możecie iść do szefa na skargę. Mężowie tylko po sobie spojrzeli. Później przykazali żonom, żeby nikomu w koszarach nie opowiadały, że były w obozie zapatystów, a mnie mój tata też zakazał: — Ty też nie piśnij, żeście tam były. Toteż dopiero teraz o tym opowiadam. Ponieważ mój tata nie chciał zameldować, więc nas nie zaatakowali, ale w dwa dni później wybuchła gęsta strzelanina w stronie góry San Antonio. Generał Zapata wysyłał oddział za oddziałem, jeden po drugim. Nigdy wszystkich swoich żołnierzy nie mo- 82 bilizował. Wielu ze sprzętem w obozie zostawało, z kobietami i dziećmi. Brygady zasadzki zastawiały, atakowały, gdzie się ich nikt nie spodziewał. Owego dnia o drugiej nad ranem się ta strzelanina zaczęła i trwała przez cały dzień, aż do piątej po południu, kiedy generał Morales y Molina wydał rozkaz, żebyśmy wszystkie z obozu wyszły, żebyśmy warownię opuściły i żeby wszyscy mieszkańcy też sobie z miasta poszli. Chilpancingo miało puste zostać; uciekliśmy wszyscy do Mochitlán i aż tam nas strzelanina dogoniła, bo zapatyści po piętach nam deptali. Dopiero po sześciu miesiącach mogliśmy do Chilpancingo wrócić. Duże straty ponieśliśmy w tej bitwie. Ci, co z życiem uszli, ucieczką się ratowali, kiedy poczuli, że atak jest bardzo ciężki. Mnie mój tata zawczasu wysłał do rodziny jednego porucznika, którą po wielu latach tutaj w Meksyku spotkałam, kiedy miałam stragan na wprost fabryki Tres Estrellas. Zapatyści dobrze się bili i jakże nie mieli dobrze się bić, skoro na drzewa się wdrapywali, okrywali się gałęziami i jak tak szli dobrze osłonięci, to się zdawało, że to las się rusza! A jak ich rozpoznać? Chyba tylko po tupocie nóg. Wśród drzew się kryli, liśćmi się owijali, gałęziami, żadnego ubrania nie było widać, a tu nagle kule jak grad padają, nie wiadomo

Page 45: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

skąd... A ponadto drogę dobrze znali, bo wszyscy z tych stron pochodzili, z Guerrero, więc carransiści musieli z nimi przegrać, nie mieli ratunku, bo ci bandyci mieli swoje sposoby. Trawę na siebie kładli. Tylko oczy sobie wolne zostawiali, żeby wypatrywać, skąd carransiści nadchodzą, którędy villiści37 idą i wedle tego się ustawiali. A jeszcze im było tego za mało, więc rowy kopali i przykrywali je gałęziami, żeby tam żołnierze wpadali. Z koniem i ze wszystkim « Villlsci — zwolennicy Francisca Villi (1887—1923). Villa — prawdziwe nazwisko Doroteo Arango — urodził się w stanie Durango. Pracował na hacjendzie przy ujeżdżaniu koni. Przystąpił do partyzantki przeciwko Porfirio Diazowi, później do ruchu powstańczego Madera. Po zamachu stanu Huerty 1 zamordowaniu Madera Villa zorganizował Dywizję Północną z peo-nów i chłopów w północnych stanach i rozpoczął walkę z armią rządową. Odniósł szereg zwycięstw: Chihuahua, Ciudad Juárez, Torreon, Zacatecas. Szybko zbuntował się przeciwko Carranzie 1 rozpoczął bezlitosną walkę z armią konstytucyjną. Villa wsławił się wypadami na terytorium Stanów Zjednoczonych (wypad się tam zwalali. Pewno, że musieli naszych wykończyć. Wygraną mieli bez pudła. Rady na nich nie było, bo byli sprytni, odważni, tak, właśnie odważni, chociaż to były indiańskie głodomory, co nawet swojej maty palmowej nie mieli, żeby im za ostatnie posłanie posłużyła. Zapatyści to sami biedacy z tamtych stron, chłopi w błocie utytłani... Ja byłam mała, to jak mi się mieli podobać, wcale o nich nie dbałam; nawet nie wiedziałam, co to znaczy, żeby mi się mieli podobać albo nie podobać. Kiedy generała Zapatę poznałam, był chudy, czarne miał oczy jak dwa węgle, wąs podkręcony, czarny kapelusz charroS8, srebrem lamowany. Wysoki był na dwa metry, tak mi się zdawało, ślepiami błyskał, wielkie miał te ślepia i był młody. Nie był gruby. Bardzo był dobry, mogę zaręczyć. Nie mógł być złym człowiekiem, skoro tak się z nami obszedł. Kto inny kazałby żołnierzom, żeby sobie kobiety siłą wzięli, a on nie. Dlatego powiadam, że dobre miał serce. Zapata wcale się nie ubiegał, żeby prezydentem zostać, jak wszyscy inni. Jemu tylko o to chodziło, żebyśmy byli wolni, ale nigdy wolni nie będziemy, już ja to mówię, bo przez całe życie w niewoli nas będą trzymać. Mam to pani jaśniej tłumaczyć? Każdy, kto przyjdzie, rękę nam obetnie, zęby nam wybije, nogę utnie i później z tych naszych kawałków dom sobie postawi. A ja swojej zgody na to dać nie mogę, tym bardziej teraz kiedy nas jeszcze większa bieda przydusiła. Wtedy w wojsku zaczęłam się robić zła. Nie żebym była zazdrosna o tatę, ale przestałam go kochać. Bardzo go kochałam i on też mnie kochał, jak byłam na miasto Columbus), co sprowokowało ekspedycję generała amerykańskiego Pershinga, który nie zdołał Jednak ująć Villi. Po śmierci Carranzy prezydent Adolfo de la Huerta darował Villi hacjendę Canutillo w stanie Durango. gdzie Villa osiadł na roli. 20 lipca 1923 został zamordowany przez swego osobistego wroga. " Charro — kowboj meksykański. Teźdźcy na konkursach jazdy konnej i w czasie innych uroczystości noszą odświętny strój charro, którego najważniejszym elementem jest wysoki czarny kapelusz z szerokim podwiniętym rondem, wyszywanym srebrem i wykończonym srebrną lamówką. Kapelusz charro na co dzień jest wyplatany z włókien palmowych. 84 mała, ale jak dorosłam, tylko za kobietami latał i po co miałam na to patrzeć. Mówią, że jesteśmy kurwy, ale może mężczyźni to nie skurwysyny, zawsze to swoje stworzonko na wierzchu trzymają i tylko patrzą, komu by je wetknąć. Przeszło jakie osiem miesięcy, kiedy wyruszyliśmy do Chilpancingo de Bravo i zrobiliśmy postój w Tierra Colorada. Rozzłościł się mój tata, bo rozmawiałam po zapotecku z tehuanczykami, co byli w naszym wojsku. Mówili do mnie swoją mową i ja im odpowiadałam, bo jako dziecko w Tehuantepec mama mojej macochy mnie nauczyła. Dogonił mnie tata i skrzyczał. Nic mu nie odpowiedziałam.

Page 46: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Z przednią strażą szłam i dalej maszerowałam, ale w drodze coraz bardziej mnie krew zalewała i kiedy przybyliśmy do Tierra Colorada, to jakbym ogniem buchała, jak te głownie, do czerwoności rozpalone. — A niech sobie przyjdzie, nic mnie to nie obchodzi! Wcale mu jedzenia nie przyszykuję! I tam siedziałam, nie postarałam mu się o jedzenie ani o nic. Przyszedł i znowu zaczął na mnie krzyczeć, a taki był rozjuszony, że wielką malwę z ziemi z korzeniami wyrwał i ją podniósł, żeby mnie uderzyć. Och, wściekłam się jak pies na łańcuchu: — Marny twój los, jeśli mnie uderzysz! Marny twój los, bo po to mnie z mojej ziemi tu przytaszczy-łeś, żeby mnie teraz bić... Dlaczego mnie nie zostawiłeś tam, gdzie byłam? Teraz zaraz masz mi mojego brata do życia przywrócić i mnie na moją ziemię odesłać. Odwrócił się, ale mnie nie uderzył, tylko się zabrał i sobie poszedł. Jeszcze mu zdążyłam krzyknąć: — W tej chwili masz mnie w moje strony odesłać. Tak tam warowałam jak zła suka. Nie ruszyłam się. W dwie czy trzy godziny później wyszli ci wszyscy, co jeszcze mieli dzień marszu dokończyć, ale ja nie. Zostałam tam sama... Później, jak się ściemniło, poszłam do warty generała Genoveva Blanco, zapytałam o niego, puścili mnie i powiedziałam generałowi: — Zostałam tutaj, bo mój tata w gniew wpadł i chciał mnie bić. To teraz proszę, żeby mnie pan 85 zechciał do Puerto de Acapulco odesłać, stamtąd do Salina Cruz i w moje strony. — Dobrze, ale muszę zameldować generałowi Pa-scualowi Morales y Molina. 0 północy przyszedł po mnie tata z eskortą, ale mu się na oczy nie pokazałam, nawet się nie ruszyłam. Po wszystkich domach mnie szukali, tylko nie w domu generała, więc nie mogli mnie znaleźć. Słyszałam jeszcze, jak mój tata krzyczał: „Jezusa! Jezusa!" I już mu chciałam odpowiedzieć, ale mi się szczęki zacisnęły, w gardle mi zacharczało i głosu wydobyć nie mogłam. VIII Wszyscy do Acapulco konno wrócili, ale ja nie umiałam na koniu jeździć i musiałam pieszo z ludźmi iść. Córka generała Genoveva Blanco też konno jechała, już była starsza, miała ze dwadzieścia lat. Nie była moją przyjaciółką. Była córką generała. Nie rozmawiałam z nią. Tylko jakeśmy się gdzieś zatrzymywali, to tam gdzie jej kwaterę przydzielali, tam i ja nocowałam. Przy nich spałam, byle gdzie, przy ścianie, na podłodze, bo jakich łóżek się w polu używa? Trzymałam się rodziny generała Genoveva Blanco dlatego, że kiedy zobaczył, że dzieckiem jeszcze jestem, to mi powiedział: — Słuchaj, córko, przyłącz się do mojej dziewczyny, z nią razem pojedziesz. Córka generała, senorita Łucja, wszystko robiła tak jak inni, po równi. Kiedy był rozkaz: „padnij", to się z wszystkimi razem na ziemię rzucała i później czołgała się, i strzelała ze swojego karabinu. Nigdy na tyłach z bagażami nie zostawała. Przenigdy. Mnie się zdaje, że to był chłop w spódnicy. Wieczorem siadała przed stołem ze swoim tatą, żeby z nim plany oglądać i obmyślać: strategią to nazywali. Nigdy nie słyszałam, żeby do niego „tata" mówiła, tylko: „panie generale". Wszystkie przejścia w Guerrero znała, wszyściuteńkie, każde wzgórze i każdy wąwóz. Wieczorem chodziła po obozie, a żołnierze po chodzie ją poznawali: — Już idzie! 1 prędko chowali butelczynę, Ale ona o milę wszystko zwąchała: 86 — Temu dobrze szablą przyłożyć! Szła do chorych: — Turnikiet mu załóżcie, co do diabła! Na co czekacie? Nie widzicie, że już krew z niego uszła? — Dla tego już nie ma ratunku. — Założycie turnikiet i bagnetem zaciśniecie! A jak nie, to trzy dni aresztu!

Page 47: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Dobra. Wszyscy jej słuchali. Kontrolowała żołnierzy, czy celnie strzelają. Musztrowała kawalerzystów. Na kalibrze kul się znała. Razem ze swoim tatą obmyślała plany ataku i obrony. „Konie oporządzić!", „Prowiant sprawdzić!", „Dołóżcie słomy do wozu!", „Te porozrzucane kamienie na kupę złożyć!", „Niech się wam do domu nie ckni!" Jedno jej trzeba przyznać, że bardzo była pobożna. Po nocach na klęczkach różaniec odmawiała, a pod koszulą nie jeden szkaplerz nosiła, ale aż trzy. Piechotą szłam, kiedy jakiś chłopak mnie zawołał, żebym na jego konia wsiadła, to się nie zmęczę. Obraziłam się. — A pana co to obchodzi, czy się zmęczę czy nie? Nie zważałam na niego i on też nic więcej mi nie powiedział, ale od tej chwili nie przestawał za mną chodzić, bo jakeśmy gdzieś przyszli i chciałam sobie coś do jedzenia kupić, kiedy miałam zapłacić, mówili mi, że już zapłacone. O, do diabła! Zostawiałam paczkę na kontuarze. Skoro za nią nie zapłaciłam, to dlaczego ją miałam sobie wziąć? I tak było przez osiem miesięcy. We wszystkich sklepach, jak tylko do płacenia przychodziło, to mi mówili: — Już zapłacone. — A kto zapłacił? — Ten towar już jest zapłacony. Niech go pani weźmie i cokolwiek chce pani sobie kupić, niech pani sobie zabierze. — No to mi nie trzeba. Niczego nie brałam. Oficerem był ten chłopak, więc ledwo się pokazał, zdawało im się, że Pana Boga zobaczyli. On im powiedział: 87 — Jak przyjdzie Jesusita po zakupy, dajcie jej wszystko, co zechce, a ja wam zapłacę. Dlatego mi tak chętnie sprzedawali. — Już zapłacone, dziewczynko, już zapłacone. — To możecie sobie te świństwa zatrzymać. Zapytała mnie raz córka generała: — Już zrobiłaś zakupy? — Poszłam po nie, ale mi nie chcieli sprzedać. — Dlaczego? — Bo mi mówią, że już zapłacone, a że to nie ja im zapłaciłam, więc niczego nie zabrałam. Wtedy mi powiedziała: — Z nami będziesz razem jadła, koleżanko. Kiedyśmy przyjechali do Acapulco, już tam był tata. Wrócił właśnie z Chilpancingo, gdzie był na zebraniu, w tym samym czasie jakeśmy wędrowali koło Tres Palos i po innych okolicach. Przyszedł do mnie znienacka ten młody oficer, co za mną chodził, i mówi: — Senorita, senorita, tutaj jest pani tatuś. Pójdziemy do niego? Nie myślałam, że coś knuje ani że ma złe zamiary, więc mu odpowiedziałam: — Dobrze, dobrze, tylko niech mi pan pozwoli pannę generałównę zawiadomić, żeby mi dała pozwolenie. Zaraz poszłam do senority Łucji: — Proszę pani, pyta ten senor, czy mi pani da pozwolenie, żebym do mojego taty poszła, bo jest blisko. Chętnie mi pozwoliła senorita, bo go znała, a w dodatku był oficerem. Przyszliśmy do mojego taty i ten chłopak z nim porozmawiał: — Jest tutaj.

Page 48: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Widzę, że tata jest bardzo rozgniewany, jakby się postarzał. Mówi do mnie: — Aha! To już się stało, senora? Już pani z mężem przychodzi? A ja na to: — Z jakim mężem? Chłopak się cały czerwony zrobił. — Nie, senor, ja tylko przyszedłem, żeby pana o nią prosić, ale jeszcze jej mężem nie jestem... Jakże to, przecież nawet z nim nie rozmawiałam, ani z nim, ani z nikim, nie był jeszcze moim narzeczonym! Nigdy bym nie przypuszczała, że bez mojej zgody tatę o mnie poprosi. Tata nawet na mnie nie spojrzał. A ten chłopak znowu swoje zaczyna: — Przyszedłem pana prosić, żebym się mógł z nią ożenić, chociaż niczego mi nie przyrzekała... Rodzina generała Blanco ją przy sobie trzyma i bardzo o nią dbają. Ojej, kto by mógł mojemu tacie do rozumu przemówić! Jak już sobie coś do głowy wbił, to nawet powietrze do niego przystępu nie miało, a co dopiero czyjeś słowa! — Vinil — mówię do niego... — Nie, Jezuso, ze swoim mężem przychodzisz, to już ani ciebie do siebie zabrać nie mogę, ani nic dla ciebie zrobić. — Ja chciałem pana o nią prosić, żeby mi ją pan dał, to się pobierzemy — powtarza mu ten chłopak. — Myślę się z nią po cewilnemu ożenić. Odpowiedział mu na to mój tata: — Nie, po cewilnemu nie, bo ja nie protestant Jak się pan ma żenić, to w kościele, a nie po cewilnemu: ale nie macie co ze mną gadać, pan i pańska żona... Co miałam robić? I co miał zrobić ten człowiek? Nic innego, tylko mnie do generała Blanco odprowadzić i go prosić, że rozmawialiśmy z tatą, ale że mój tata nie chciał zgody dać, więc żeby on zechciał mi ojca zastąpić... Generał mnie zapytał: — Chcesz wyjść za mąż? — Nie. Chcę stąd odejść. Mam tu ze sobą pieniądze, żeby mnie pan na moją ziemię odesłał. — Dobrze, załatwię ci transport. Chłopak tylko na niego spogląda. Więc mu generał Blanco tłumaczy: — Przyniosła swoje pieniądze i chce do swojej ziemi jechać. Nie w głowie jej ślub, jeszcześ tego nie zrozumiał? Nie kocha ciebie. — Dobrze, to się jeszcze okaże, czy odjedzie. Jeśli pojedzie, to zgoda. A jeśli nie, muszę się z nią ożenić. Generał poszedł do urzędu celnego. Poprosił o bilet do Salina Cruz, ale to był frachtowiec, a nie statek pasażerski. Powiedzieli mu marynarze, że jeśli jestem kobietą, to mnie zabiorą, ale kiedy im generał wyjaśnił, że nie, że dziewczyną jestem, dzieckiem, co jeszcze piętnastu lat nie skończyło, to mu odpowiedzieli, że nie mogą za mnie odpowiadać, bo na statku są sami mężczyźni. Więc generał powiada: — Co to, to nie, jeśli mam do wyboru albo ją całej załodze oddać, albo jednemu mężczyźnie, to ją lepiej temu jednemu oddam. Skoro mi się nie udało odjechać, to już nie było takiej siły, żeby się ze mną ten oficer nie ożenił, ale bez mojej woli. I wszystko przez to, że kapitan statku nie chciał za mnie odpowiadać. Kochał mnie ten chłopczyna oficer czy mnie nie kochał, tego już nie wiem. Myślę, że gdyby mnie nie kochał, toby mnie na siłę sobie wziął i kwita, bo przecież wojskowym był i z rewolucją chodził. Co by mu miało zależeć, żeby tyle o mnie prosić? A co zależy żołnierzom, czy się kobieta zgadza? Chcesz czy nie chcesz: — Zabieraj się i chodź ze mną, byle prędko! I do rzeczy, Chencha39!

Page 49: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

A on nie; poczekał sobie, póki się nie dowiedział, że mnie na statek nie przyjęli. Wtedy poprosił generała Genoveva Blanco, żeby z moim tatą pomówił, i generał to zrobił: — Daje pan zgodę, żeby się po cewilnemu pobrali, jak prawo każe? Mój tata powiedział, że nie. — Dobrze, to inaczej sobie poradzimy. Pomówił generał jeszcze raz z chłopakiem. Spodobał się generałowi, bo mu powiedział, że gdyby mnie nie kochał, toby sobie głowy żeniaczką nie zawracał, bo nie miałam, jak się mówi, nikogo, kto by się za mną ujął. A mimo to do tego samego domu mnie odprowadził, z którego mnie ze sobą zabrał, żeby w pierwszym rzędzie generała uszanować, co nam ślub urządził, i w kościele za ojca mi był. Bo braliśmy ślub tylko w kościele, tak jak chciał mój tata, ale bez mojej woli. Ledwośmy z kościoła wyszli, zaraz musiałam z moim mężem iść, chcąc nie chcąc. M Chencha — zdrobnienie imienia „Inocencia"; w porzekadłach „Chencha" oznacza kobietę z ludu. Ożenili nas w Tres Palos, w stanie Guerrero, ale mój tata nawet się tam nie pokazał. Mój mąż się nazywał Pedro Aguilar; miał około siedemnastu lat, o dwa lata starszy był ode mnie. Nie miał powodu, żeby mi na drodze stanąć. Łobu-zerstwo to było, samowola, bo mu żadnej chęci nie okazałam, ani jemu, ani nikomu. Na koniu siedział i na środku ulicy mnie zawołał. Jakim prawem? A z jakiej racji na przeszpiegi chodził, żeby się dowiedzieć, kto jest moim ojcem, i na własną rękę starania robić? Wcale mu tego za dobre nie mam. Musi się teraz w otchłani piekielnej smażyć ten niegodziwiec, bo nikt mu nie kazał tak mi życia obrzydzić, jak mi je obrzydził. Do swojego domu mnie Pedro Aguilar zabrał. Tam mnie zamknął i na hulankę sobie poszedł. — Tutaj zostaniesz, póki ci fumy z głowy nie wywietrzeją. Już mu odjęło całą łagodność i grzeczność. Jego ordynans śniadanie, obiad i kolację mi przynosił i dopiero w piętnaście dni po ślubie znowu mojego męża zobaczyłam. A i to dlatego, że mu kazał generał Blanco w góry ze swoim oddziałem pójść, w przedniej straży. Przez piętnaście dni mnie trzymał w pokoju, z założonymi rękami; tylko czekałam, aż mi ordynans jedzenie przyniesie. Kto wie, gdzie się Pedro włóczył. Kiedy mu generał Blanco kazał na bitwę iść, to go uprzedził: — O Jezusę się nie martw, zostanie z moją córką. A Pedro na to: — Bardzo żałuję, panie generale, mnie pan może rozkazywać, bo w pańskim wojsku służę, ale mojej żonie nie; mojej żonie ja rozkazuję i tam pójdzie, gdzie ją zaprowadzę. Jak wściekły pies do domu wrócił i kazał ordy-nansowi rzeczy spakować. Wtedy właśnie mnie na tę narowistą klacz wsadził, żeby mnie zabiła. „Teraz mi za wszystkie obelgi zapłacisz". Musiałam razem z oddziałem jechać. Wszystko już było przygotowane, przyprowadzili konie, ale ja nie umiałam konno jeździć. To mnie mój mąż na tę be- 91 stię wsadził, co była taka sama zła jak ja i na której on tylko jeździł. Jak kto inny jej dosiadał, musieli jej oczy zawiązywać, żeby go nie widziała. A że Pe-dro wpadł w gniew, to to stworzenie szablą chlasnął, aż się klacz poderwała rozjuszyła i pognała jak dusza, co ją diabeł do piekła zapędza. Puściłam uzdę. „Leć sobie i zrób ze mną koniec, raz na zawsze!", powiedziałam do niej. Siodła się mocno uczepiłam. „Żeby mnie miała zabić, to jej nie powstrzymam". I pędziła, póki jej tchu starczyło, do wąwozu doleciała, jednym skokiem na drugim brzegu się znalazła i dalej galopowała, aż się zmęczyła i sama się ludziom w ręce oddała. Kilku żołnierzy chciało ją osaczyć, ale nie mogli jej dogonić, póki nie osłabła i nie dała się wziąć. Wszyscy myśleli, że się tam zabijemy, klacz i ja. Ale nie. Popędziłyśmy tak daleko, póki jej sił starczyło, tam się zatrzymała. Żołnierze mnie pytali, czy mi się nic nie stało, a klacz ledwo mojego męża zobaczyła, zaczęła parskać ze złości. Ja jej nie tknęłam, nie

Page 50: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

biłam ani nic złego nie zrobiłam, więc stworzenie samo zrozumiało, że kto inny jej szablą przyłożył. Jeśli nawet zwierzęta to straszne bestie, to przecież pojmują i mają rozeznanie. Zsiadłam z konia, chcę powiedzieć, z tej sakramenckiej klaczy, za uzdę ją wzięłam i wcale się nie spłoszyła. Powiedział do mnie ordynans: — Za pozwoleniem trochę z nią pospaceruję, biedne stworzenie bardzo się zmęczyło. Przeszedł się z nią dokoła kilka razy. Kiedy już odpoczęła, pyta mnie ordynans: — Odważy się pani znowu na nią wsiąść? — Już mnie nosiła. Zobaczymy, czy sobie teraz na niej kark skręcę. Dosiadłam klaczy, ale już jej oczu nie zawiązali. I od tej chwili to stworzenie nikomu innemu się do siebie zbliżyć nie pozwoliło. Tylko ja mogłam na nią wsiadać, paszę jej dawać, wodą ją poić. Ani mojemu mężowi, ani ordynansowi już się dotknąć nie dała. Ja jej rzemienie zaciskałam, sierść jej szczotkowałam równo z włosem i pod włos. Na Pedra patrzeć nie chciała, gryzła go, wierzgała albo stawała przed nim dęba i dopiero się spokojna robiła, kiedy ją pogłaskałam. Może się na nim za mnie mściła. Obłaskawiło się ze mną to stworzenie. A że mój mąż nigdy jej nie mógł ujeździć, ze mną zawsze była. Posłuszna się zrobiła. Ja ją musiałam przytrzymywać, żeby mi ją osiodłali, i później na nią wsiadałam. Cukru jej dawałam, tortilli, co tylko miałam pod ręką. Nazywała się Muneca40. Kasztanka z białymi pęcinami. Śliczne stworzenie. Mój mąż też miał kasztana, bardzo podobnego do Muneki, zdaje mi się, że to byli brat i siostra. Kiedy byłam mała, nigdy konno nie jeździłam, na osła nawet nie wsiadłam. Jak mnie mój tata na rewolucję zabrał, pieszo chodziliśmy. Dużo się nachodziłam. Chodziłam i chodzę, bo lubię pieszo chodzić. Ale zaraz po ślubie musiałam konno jeździć, bo mój mąż w kawalerii służył. Już się nie bałam na konia wsiadać, bo co to za sztuka na siodle usiąść? A kiedy koń ruszy z kopyta, tylko się trzeba mocno trzymać i to wszystko. Kiedy Pedro w pole szedł, skoro żadnych tam kobiet nie miał, to mnie używał, ale w porcie nawet 0 mnie nie pomyślał. Tam w górach żołnierze nam robili jaskinie z kamieni i właziliśmy do nich. Nigdy mi się rozebrać nie pozwolił, nigdy; w ubraniu 1 w butach spałam, na wypadek gdyby się coś miało przydarzyć, i o jakiej porze by się nie przydarzyło, koń był osiodłany, przygotowany do drogi. Pedro przychodził i mówił: „Kładź się!" Tyle tylko mówił: „Kładź się!" A jak jakiś ruch posłyszał albo coś podobnego: „Już masz wstawać! Przygotuj się, bo zaraz wyruszamy, gdzie nas oczy poniosą!" Nigdy spodni nie zdejmowałam, spuszczałam je tylko wtedy, kiedy on mnie używał, ale żebym mogła sobie powiedzieć, położę się jak u siebie w domu, rozbiorę się, bo się kołdrą okryję, nic podobnego; musiałam mieć spodnie na sobie w każdej chwili, kiedy zatrąbią: „Zbiórka, wstaawać!", a wtedy w drogę, gdzie nam każą... Mój mąż nie był z tych mężczyzn, co to się cackają, nic z tych rzeczy. Bardzo był poważny. Teraz dopiero widzę, jak się po bramach cmokają i pieszczą. Dziwne mi się to wydaje, bo mój mąż nigdy takich sztuczek nie odstawiał. Miał co trzeba i swoje robił i tyle. Muneca (hiszp.) — lalka. 93 W Chilpancingo miałam domek z adobe 41, trzciną kryty. Tam mnie samą mój mąż zostawiał, żebym się gospodarstwem zajmowała. Ordynansowi Palemo-nowi i jego żonie oddawał mnie w opiekę i w nich miałam towarzystwo. W domu naprzeciwko mieszkała jedna szczuplutka kobieta ze swoimi córkami. Wdową była. Nie pamiętam nawet, jak się nazywała, ale sprzedawała atole i pieczone liście agawy. Bardzo była biedna i czworo dzieci musiała utrzymać. Najstarsza, co miała piętnaście czy szesnaście lat, służyła po domach, kiedy była dla niej robota, ale jak jej nie wołali do pracy, w pole szła gwajawy zbierać, które jej mama sprzedawała. Zaprosiła mnie raz. Trzy siostry ze sobą zabierała, co miały siedem, osiem i dziesięć lat.

Page 51: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Na gwajawy idziemy. Co będzie tak pani siedzieć, cała skurczona? Poprosiłam ordynansa Palemona, żeby mi pozwolił z nimi iść. — A niech pani idzie. Dziewczyna się ucieszyła: — To świetnie, pójdziemy. Wyszłyśmy bardzo wcześnie i tak dalekośmy się zapuściły, że dopierośmy się zatrzymały na bardzo wysokiej górze, a tu nagle zaczyna do nas wołać jakiś seńor, żebyśmy stamtąd zeszły. W pierwszej chwili strach nas obleciał: — Zabierze nam uzbierane gwajawy. A on dalej do nas krzyczy, z dołu, ze swojego ran-cza: — Zejdźcie, zejdźcie! Nie było rady, musiałyśmy z tej góry zejść, pewne, że nas ten człowiek za podkradanie ukarze. — I coście tam robiły, dziewczyny? — Gwajawy zbieramy. — A po śniadaniu jesteście? Jużeście coś zjadły? — A nie, nie jadłyśmy jeszcze. Była pewnie ósma rano. O piątej wyszłyśmy, żeby się na tę górę wdrapać. — No to chodźcie, napijecie się gorącego mleka z dynią. — Dobrze, jeśli nas poczęstują... « Adobe — wysuszone na słońcu cegły z gliny pomieszanej z posiekaną słomą. 94 — Poczekajcie, dziewczyny, za chwileczkę będziemy jedli... Bez żenady opychałyśmy się mlekiem z dynią. Później poszedł do kuchni i tego dnia miałyśmy na obiad pieczone mięso w sosie, jajka na twardo, ser i fasolę. Przesiedziałyśmy z nim cały dzień. Sam mieszkał! Taki senor, już miał z pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt lat. — Nie odchodźcie, dziewczęta. Pomóżcie mi bydło zapędzić. Po południu poszłyśmy bydło zganiać i kiedy już zachodziło słońce, załadowałyśmy nasze gwajawy i odeszłyśmy, każda ze swoim pakunkiem. Powiedział nam: — To jutro na was czekam... Wcześnie przyjdźcie na gorące mleko z dynią i agawą. Nie wiem, czy do niego te gwajawy należały czy nie, ale o nie się nie upomniał. Wprost przeciwnie, zaprosił nas i następnego dnia przyszłyśmy do niego na poczęstunek. Wcześnieśmy się zjawiły. Owego poranka dał nam pieczonej dyni z brunatnym cukrem. Dół wykopał i do środka dynie włożył, potem liśćmi je przykrył i ziemi na wierzch nasypał. Ogień rozpalił i przez całą noc się piekły. Kiedyśmy nazajutrz przyszły, dół odkopał, dynie wyciągnął i z mlekiem nam podał. Poszłyśmy na górę, a kiedyśmy zeszły po południu, już na nas czekał garnek fasoli, jakiej nigdy później w życiu nie jadłam. W samym mleku ją gotował, a nie w wodzie. Wyobraża sobie pani, jaka to była fasola! Jużeśmy to sobie za obowiązek miały, żeby do niego codziennie chodzić na gorące mleko z dynią albo z agawą. Cały miesiąc nam zszedł, jużeśmy w inną stronę nie skręcały, tylko prosto pod górę, a później do rancza, póki nie wrócił oddział mojego męża i więcej już tej dziewczyny nie spotkałam, bo mąż mi z nikim nie pozwalał rozmawiać. Tęskniłam za tą górą, śliczne są tam pola, zielone; na drzewach aż gęsto od gwajaw. Tyczfką po gałęziach uderzałam i spadały jędrne, okrąglutkie. Była wtedy deszczowa pora, więc chodziłyśmy wśród drzew, na których liście pięknie błyszczały. Kiedy jeszcze z moim tatą mieszkałam, szłam do sklepu, żeby sobie coś do lasowania kupić, na co tylko miałam ochotę, bo dzieci są łakome: chleb, cu- kier, kawę czy co innego do chapnięcia, żeby tylko wyjść na ulicę, ale gospodarskich zakupów robić nie umiałam. Więc jak już byłam zamężna i nie wychodziłam — bo mi m§ż nie pozwalał — to ordynans mi sprawunki załatwiał, a może jego żona mi je kupowała, w

Page 52: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

każdym razie co trzeci dzień torbę przy drzwiach do pokoju znajdowałam z fasolą, ryżem, smalcem, solą, ze wszystkim, co w domu jest potrzebne. Palemón wchodził, prowiant rozkładał, rozglądał się, czy wody nie brakuje, a jak brakowało, to ją przynosił, jeśli się śmieci nagromadziły, to je wyrzucał, ale nigdy mnie nie zapytał: „Czego pani potrzeba? Czy mam to zrobić czy co innego?" Nigdy mi nic nie mówił, patrzył tylko, czego w domu brakuje, i przynosił. Przez osiem miesięcy mój mąż był w drodze i w jakieś góry poszedł, tylko ze swoimi żołnierzami. Mieli się jakoby przyłączyć do kompanii generała Juana Espinosy y Córdoiba. Podówczas jedna kobieta z Chilpancingo, wdowa po kapitanie Manuelu Arenas — pewnie jeszcze w tamtych stronach żyje — z tego żalu, że owdowiała, skusiła mnie, żebyśmy sobie sklepik w Chilpancingo założyły. Jej ojciec wino pędził, a ona butelki mu wyciągała, żeby je sprzedawać. Ponieważ ja w koszarach się nie pokazywałam, żeby pieniądze mego męża zabierać, więc ten handel bardzo mi był na rękę. Tak sobie przedstawiam, że Palemón się nade mną użalił, bo widział, że już osiem miesięcy minęło, jak sama w domu siedziałam, więc przez palce patrzał. Ta kobieta z Chilpancingo mnie w tę kabałę wciągnęła — starsza była, osiemnaście lat miała — i najęłam się do sprzedawania wina, a jak sprzedawałam, to śpiewałam z pijakami. Grosza sobie uzbierałam, bo o dziesięć pesos się zakładałam, że nikt tak jak ja butelki mezcalu42 nie wytrąbi. Jak wodę ten mezcal piłam i wygrywałam zakład. Później szklankę soku z cytryny wypijałam i wcale nie byłam pijana. Tak się wprawiłam, że mogłam sobie cztery czy pięć butelek gorzałki gruchnąć i musieli mi płacić, bo o zakład szło. A przecież chłopaki z Guer-rero dobrzy są do wypitki! Zdrowo ciągną! Za te pie- " Mezcal — z azteckiego: mexcalU. Alkohol otrzymywany przez destylację liści lub górnej części łodygi specjalnego gatunku agawy, zwanego mezcal. niążki z zakładów ubrała mnie wdowa po kapitanie, bo już mi się wszystkie suknie zniszczyły. I nigdy więcej takich ślicznych sukienek nie miałam, staniczków z klockowymi koronkami, spódnic szerokich, całych w falbankach. Nawet jedwabne suknie miałam, kto by pomyślał, i atłasowe bluzki! I szpilki do podpięcia koka, z kolorowymi wstążkami! Piłam, bo zarobek z tego miałam; ona nie, ona z tego żalu, że przy pierwszej okazji męża jej zabili. A dopiero co się pobrali. W tym sklepiku w Chilpancingo bardzo lubiłam śpiewać i grać. Patrzyłam uważnie, jak na gitarze grali, i sama zaczęłam w struny dzwonić. Tłumaczyli mi: „Tak oto ją trzymaj i w tym miejscu za strunę pociągnij". Gdybym trochę więcej czasu miała, tobym się nauczyła. Bardzo byłam wesoła, okropnie wesoła byłam, to prawda, i skora do śpiewu. Jeśli mi za butelkę tequili43, koniaku czy wermutu dziesięciu pesos nie zapłacili, to nie piłam. Na zakład, owszem, ale nie, żebym chciała sobie golnąć. Gotówką mi musieli płacić, jak nie, to nie. — Prędko, nalej mi kieliszek zerówki! To była szklanka, o, taka wielka, z wszystkimi trunkami. Ciurkiem z każdej butelki się dolewało: parras, koniak, tequila, whisky, Catalan, wermut, wszystkiego się po trochu dodawało, póki szklanka nie była pełna. Dlatego się zerówka nazywa. Wypijałam ją i zaraz cytrynę wysysałam. Ale było dużo kobiet, co dla przyjemności się upijały albo ze zmartwienia, po troszeczku, po kieliszku, a ja kieliszkami pić nie potrafię. Jak mówili do mnie: „Napijmy się...", „Dobrze, ale o zakład i butelka na każdego". Trzech czy czterech pijaków z nóg zwaliłam, a sama byłam rześka jak poranek, bo zanim butelkę wybębniłam, to wysysałam jedną czy dwie cytryny i już po chwili znowu się o butelkę zakładałam, i znowu cytryny jadłam, i wcale mi się z czupryny nie kurzyło. Nigdy mnie żołądek nie zabolał... Kiedy wyprawa z gór wróciła, nie zastał mnie w domu mój mąż. Chłopaki mu powiedzieli, że knaj- " Tequila — wysokoprocentowy napój alkoholowy otrzymywany z agawy tequilana. 1 Poniatowska

Page 53: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

pę mam, i on w te pędy tam poleciał. No i ledwo drzwi otworzył, zaraz zobaczył, jak się z pijakami użerałam. O rety, o mało mnie nie zabił! Pyta mnie, dlaczego to zrobiłam, a ja mu mówię, że musiałam się z trunków utrzymywać, póki go nie było, bo żadnej pensji mi nie dali; więc z czego miałam żyć? — Dlaczego do koszar po wypłatę nie poszłaś? — Dlatego, że to delikatna sprawa. Do żadnego szefa nie pójdę, żeby mi pensję wypłacił. Jak pana tu nie było, to dlaczego miałam tam chodzić i brać to, co mi się nie należało? Musiałam się o utrzymanie starać, wedle własnego rozumu, jaki mi Pan Bóg dał... — I taki to właśnie rozum ci Pan Bóg dał? I mnie walnął. Rozgniewał się, ale nie mógł się gniewać, bo po części jego to była wina. — Dobra, teraz będziesz ze mną na wyprawy jeździć i nie opieraj się, bo cię zatłukę! Na drogę mnie wyszykował, w spodnie do konnej jazdy mnie ubrał, w kurtkę, czerwoną chustkę na szyję, kapelusz teksaski i nikt nie mógł poznać, czy kobietą jestem, czy mężczyzną. Wszystkie nowe suknie mi do ognia wrzucił, bo powiedział, że diabeł się o nie otarł, i krzyżem się żegnał, kiedy się paliły. Wdowę po kapitanie po twarzy sprał za to, że mnie do złego namówiła, ale najgorzej Palemona ukarał: trzydzieści batów mu wlepił, a w dodatku się na niego zawziął. Generał Genovevo Blanco, ten co nas ożenił, już nami nie dowodził, do innego oddziału nas przenieśli, pod rozkazy generała Juana Espinosy y Córdoba. Gdybyśmy jeszcze pod tamtym byli, to generał Blanco, jako że naszym kumotrem był, opiekowałby się nami i mogłabym się do jego córki schronić, do senority. Ale już nas przenieśli. Dlatego tak się Pedro w uporze zaciął i powiedział, że mnie więcej nie zostawi. Musiałam z nim razem jechać, tuż za jego koniem, gdzie by go nie poniosło. Zapowiedział mi Pedro, że jak mu śmierć w oczy zajrzy, mnie najpierw zabije, i od tej chwili już mnie samej nigdzie nie puścił i nigdy znowu swobody nie poczułam. Przy nim się nauczyłam tam chodzić, gdzie kule świszczą. A ciężko jest strzelaninę znosić. 98 W Chilpancingo powiedział nam generał Juan Espinosa y Córdoba, że nas do Meksyku poprowadzi, a stamtąd na północ ruszymy. Jak się całe wojsko zebrało, żeby wyznaczyć tych, co mieli wyruszyć, spotkałam żołnierzy mojego taty. Opowiedzieli mi żołnierze z piechoty, że go przy drodze zostawili, z parą mułów obładowanych amunicją. Ponieważ był ranny, więc go pod drzewem posadzili, o pień oparli i tam go pewnie wróg zastrzelił. Zapatyści go zabili. W taki sposób się dowiedziałam, że mój tata zginął w bitwie pod Mochitlán, w stanie Guerrero, między Acapulco i Chilpancingo. Żalu nie poczułam, bo go nie widziałam. Przez to, że już byłam zamężna i z żołnierzami mojego taty nie chodziłam, tak się między nami skończyło. Więcej o nim nie słyszałam i dopiero po latach spotkałam w Deefie młodego spirytystę, który medium dał władzę, żeby jego ducha z otchłani wyprowadziło. IX — Teraz ty... — Kto? Ja? — Tak, ty... Dalej, przejdź na drugą stronę. W Meksyku ludzi zwołali, żeby ich wedle wzrostu rozdzielić: jak był wysoki, to szedł do kawalerii, jak niski, to do piechoty. Tak całe wojsko podzielili i każdy generał brał tych, którzy mu się nadawali. — Człowieku, samych drągali sobie zabrałeś! — Dobra, niech ci będzie, daj mi paru kurdupli, ale żeby każdy swoje poncho miał. Dawniej kupą ludzi zgarniali, wcale ich nie dobierali i posyłali w ogień młodych, starych, bezrękich, kulawych, jak popadło, bo tylko o to chodziło, żeby za broń chwycili. Pierwszego lepszego brali, co im w ręce wpadł, i do walki ich rzucali, jak stado dzikich koni, na pewną śmierć, bo zanim ich nauczyli karabin ładować, już ich kule trupem kładły. Dzieciaki,

Page 54: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

młodzieniaszkowie, co nic nie rozumieli, pierwsi szli i na polu zostawali, taki ich koniec czekał. Łapali ich jak prosiaki i do rzeźni. Mojego męża Pedra posłali do kawalerii i mnie także, chociaż od psa nie jestem większa. Ci, co szli do kawalerii, więcej się musieli naharować, a ci z piechoty nie tak bardzo, bo jak na miejsce przycho- 99 dzili, to tylko karabiny w kozły ustawiali i każdy sobie szedł, gdzie mu się podobało. W kawalerii jest ciężej, bo trzeba się z końmi przejść, nakarmić je i napoić, wyszczotkować, oskrobać im błoto z kopyt, żeby się nie przeziębiły, po prostu trzeba ich pilnować... Jak już ich generał Juan Espinosa y Córdoba wedle wzrostu wyrównał, to ich zaczął musztrować. Byli tacy, co tylko maczetami umieli w polu machać. Więc zanim na bitwę poszli, trzeba ich było nauczyć broń ładować. Kiedy ją przedtem ładowali? A tym bardziej nie umieli jej czyścić, obliczać odległości, starać się trafić w tego, do którego strzelają, a nie, żeby kule padały gdzie popadnie. Generał Espinosa y Córdoba tracił cierpliwość: — Może się wam zdaje, że za dużo mamy nabojów? Co rano sam szedł żołnierzy musztrować. Maszerować, broń prezentować, rozebrać karabin, celować, tak jak teraz rekrutów uczą, a większość nawet nie rozróżniała, kiedy trąbią, żeby na koń wsiąść, a kiedy, żeby konia rozkulbaczyć albo na ziemię paść. — I co z nich za milicja? Juan Espinosa y Córdoba to był czarny Indianin, brzydki, wysoki i tłusty. Jak toporem ciosany. Za to ładną miał żonę, bardzo ładną, blondyneczkę, co ją sobie z Chilpancingo przywiózł, młodziutkie dziew-czątko. Espinosa y Córdoba wargi miał wysunięte i „Ryjek" na niego mówiliśmy. Straszny był z niego krzykacz: — Niech mi się zaraz na plutony podzielą, po pięciu czy po dziesięciu żołnierzy, może w taki sposób łatwiej skapują. Co rano na mustrze rozkazy wydawał. — Z najdurniejszych, po pięciu, plutony formować, żeby im łatwiej do głowy wchodziło, i trzeba na nich uważać, bo nawet nie wiedzą, do czego strzelają... Wszyscy na musztrę chodzili, nawet mój mąż, chociaż nie wiedzieć odkąd już walczył, był kapitanem i zawsze mu się trafiało w przedniej straży iść, na samym przodzie, gdzie najgęściej kule padają. Zżymał się i generałowi powiedział: — Kapitanem jestem... — Ale wszyscy muszą na ćwiczenia chodzić... Pan 100 też, chociaż jest pan kapitanem... A nawet żebyś pan był generałem! Musi pan umieć rozkazy wydawać, jak się należy. Jeśli pan, co kapitanem jesteś, tego nie potrafisz, to czego milicję nauczycie? Wszyscy mi tutaj pójdą na ćwiczenia. Skończył się bałagan. Rację miał, bo niech sobie pani wyobrazi, że w tej rewolucji był taki pułk, co miał duże straty, zanim się jeszcze z wrogiem zmierzył. Prawie nic już z dywizji nie zostało, a tu tamci nadchodzą. Między swoimi bardziej się zabijali, niż kiedy mieli z wrogiem do czynienia. A raz kiedy nie mieliśmy mundurów, żeby swoich poznać, tośmy całą dywizję do nogi wybili, co nam z odsieczą szła... Świeże oddziały nam posyłali, a myśmy je częstowali gorącymi kulami... Wszystko na chybił trafił... — A gdzie mundury, panie generale? — Tylko nam wystarczą na „rangi", od sierżanta w górę... Tak ich wymaglował ten generał brygady czy brygadier Juan Espinosa y Córdoba, że z nich Piątą Dywizję del Noroeste44 wyszykował; swoje własne wojsko, tysiąc pięćset chłopa. Dużo ludzi. Dużo ludzi, żeby z nich ścierwo zostało. Mnie się zdaje, że źle była ta wojna pomyślana, bo żeby jedni drugich zabijali, ojcowie przeciwko synom żeby szli, bracia przeciwko braciom; carransiści, villiści, zapatyści, to przecież czyste bezeceństwo, bośmy

Page 55: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

wszyscy jednakowo głodowali i każdy jednakowo biedę klepał. Ale o tych rzeczach, jak powiadają, lepiej milczeć, bo wszyscy i tak wiedzą. Ledwo się dywizja uformowała, nazajutrz ruszyliśmy na północ. Już w Tehuantepec pociąg pasażerski widziałam, ale do wojskowego nie jest podobny. Wojskowy to jest towarowy pociąg, wagony są pozamykane, czarne, bez okien, żeby przez nie na świat wyjrzeć. Mały to był pociąg, w którym drewnem palili, więc wolno jechał; pół godziny ujechał i na pół godziny przystawał, jeśli przez parę dni na stacji nie stał. Jechał powoli, bo dużo ciągnął wagonów; huk koni i wszyst- " Noroeste — północny wschód. 101 kie rzeczy, co do wojska należą; brać indiańska na dachach, a konie w środku. Jak miało temu pociągowi siły starczyć, żeby tyle zwierząt i ludzi uciągnąć? Na górze, na dachu pociągu jedliśmy, wieźliśmy ze sobą brasero 45 i nie wygasał, bośmy mu wyciąg zakrywali, żeby wiatr od dołu nie dmuchał i żeby iskry górą nie wychodziły. Gdyby nie to, czerwonego kura byśmy puścili. Bardzo ciężkie mieliśmy wtedy życie. Ceratowymi pelerynami swoje rzeczy okrywaliśmy, na ile ich starczyło, żeby od deszczu nie przemokły. Tak czy inaczej, zawsze byłam mokra. Nosiłam teksaski kapelusz i chroniłam się, jak mogłam. Na dachu musieliśmy wszyscy w kucki siedzieć, najważniejsze było, żeby konie zabezpieczyć i żeby zawsze miały dosyć paszy. Kiedyśmy gdzieś przyjechali i rozkaz był, żeby wysiadać, to zwierzęta szły wody się napić: zwierzęta na pierwszym miejscu. Żadne nam w pociągu nie zdechło, chociaż nic nam z tego nie przyszło, żeśmy z pragnienia usychali i jechali stłamsze-ni na dachu, i tak nam villiści dali w kość. Cały koncept villistów w tym był, żeby pociągi wykolejać. Taka była ich walka, ale jużeśmy się do niej przyzwyczaili, bo odkąd z Meksyku na północ pojechaliśmy, podkopy pod szynami robili i maszyna z rozpędu w ziemi grzęzła. A jak się tak zaryła, wagony się otwierały i ginęło dużo koni i sporo łudzi. Za każdym razem, jak pociąg wykolejali, kto wie ile dni przemarudzili, żeby go zreperować albo z innych stron lokomotywę i wagony sprowadzić. Musieliśmy wszystkie konie wyciągać i Indian grzebać. W Santa Rosalia tak nas wykoleili, że aż nam kręgi pacierzowe trzeszczały. To było najgorsze, bo lokomotywa kozła wywróciła, a z nią razem sześć czy siedem wagonów. Te z przodu najbardziej były zrujnowane. Musieliśmy tam przez jakiś czas pod gołym niebem nocować, póki nam nie przysłali potrzebnego żelastwa. Dlatego tyle miesięcy minęło, zanim dojechaliśmy na północ. Podkładom kolejowym nic się nie stało. Z dobrego drzewa je robili, sosnowego; dzisiaj to już pewnie zgniły, ale wtedy były z twardej sośniny. a Brasero — przenośny piecyk na węgiel drzewny. 102 Pamiętam, kiedyśmy się w Chihuahua obudzili, o czwartej nad ranem, żołnierze zaczęli przygadywać: — Patrz, apacze się uwijają, co łapci nie mają. Wierutne kłamstwo. Ludzie mówili, że nie ma chrześcijan w Chihuahua, tylko sami apacze. I strach nas obleciał, i ochota nas brała, żeby na nich popatrzeć, ale nic z tego. Tacy sami są tam jak i tutaj, ale sęk w tym, że ludzie lubią się wymądrzać, bzdury plotą, o dalekich stronach historie opowiadają, zamieszanie robią i wszystko po to, żeby sobie język strzępić. Nigdy żadnego apacza nie widziałam. I takeśmy podróżowali jak te żółwie, między jednym wybuchem dynamitu a drugim. Tośmy tutaj postój robili, to gdzie indziej i nigdyśmy na czas na żadną stację nie zajechali. Tamtejsi carransiści nigdzie nas nie mogli godnie przyjąć. Bandyta był z tego Villi, bo nie walczył jak człowiek, tylko się chwalił, że dynamitem szyny rozwala, jak miał po nich pociąg przejechać. Podkładał dynamit, no i ludzie i konie w powietrze wylatywali. I to ma być bohaterstwo? Pod pociągi pasażerskie też dynamit kładł i pieniądze zgarniał, a tak samo i kobiety, jeśli były w

Page 56: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

sposobnym wieku, a jak nie, to je do siodła przywiązywał i po kolczastych zaroślach wlókł. Przyzwoity człowiek tego nie robi. Jeśli kogo bardziej od innych nienawidzę, to Villi. Nigdy go z bliska nie widziałam, nigdy, i dobrze się stało, bo w twarz bym mu plunęła. Teraz tym się kontentuję, że na radio splunę. Słyszę, że mu mają złote litery wyryć w jakimś kościele. Jeśli to prawda, to takie same psubraty z tych, co te litery wypiszą, jak z niego, albo takie same zakute łby. Też im nie uwierzyłam, kiedy w radiu mówili, że żonę swoją miał i córki, bujda, nic więcej! Jaką miał rodzinę? Żeby mi język mieli uciąć, to zawsze im powiem, że nie wierzę... Nigdy żony nie miał. Upatrzył sobie najmłodszą, zabierał ze sobą, prowadził się z nią, póki mu się nie sprzykrzyła, to ją rzucał i inną brał. Teraz mu dopiero jakąś „seńorę małżonkę" wynaleźli, synów i nawet dwie córki. Kłamstwo! Wszystko to wymyślają, żeby mu sławy przysporzyć, żeby go do niepoznania odmienić. A to był bandyta bez serca, co swoim ludziom rozkaz wydał, żeby każdy sobie jakąś kobietę wybrał i siłą wziął. Ze wszyst- 103 kich guerrilleros Villi najbardziej nie cierpię. Wstydu nie miał. Kanalia, co sobie z całego świata w żywe oczy kpi i jeszcze się ten jego rechot rozlega. Mój mąż ze mną nie gadał, to inni też ze mną nie mówili. Z wszystkimi oficerami w przyjaźni był, ale żaden ze mną nie rozmawiał. Kiedyśmy na jakąś stację przyjeżdżali i wyprowadzali konie z wagonów, to mogliśmy do nich wsiąść i trzech czy czterech oficerów wchodziło ze swoimi żonami. Każdy szukał sobie miejsca, ale Pedrowi nie w smak było, żeby inni uwagę na nas zwracali, więc nigdy mnie nie zawołał. Póki mną mąż rządził, nigdy się nie kąpałam, bo i dla kogo miałam porządnie wyglądać? Nie wolno mi było za nikim się obejrzeć ani się przebrać, ani uczesać. Nawet grzebienia nie miałam, bo mi dwa gęste grzebyki połamał i tę szczotkę, co mi z panieńskich czasów została. W maleńkości brudna i zawszona chodziłam, ale przy mężu robactwo mi się w głowie zalęgło. Bił mnie, po głowie mnie walił, więc od tych ran i od krwi wrzody mi się porobiły i włosy mi wyszły, a takie były długie i kręcone. Skorupę z brudu miałam na głowie i tak już zostało, bo ani się nie mogłam wykąpać, ani przebrać i cierpiałam jak Święta Panienka na pustyni. Więc z własnej woli miałam go kochać? Nienawidziłam go, nie mogłam go ścier-pieć. Nożem mogłam brud z sukni zeskrobać, tak go grubo narosło. Przez cały czas w jednej sukni chodziłam, chociaż mi pełno rzeczy przynosił, ale nie mogłam ich wkładać. Kupował mi, jakeśmy się gdzieś zatrzymywali, żeby się chwalić przed żołnierzami i przed kobietami: — Patrzcie, jaki dla niej jestem! Taki był, instynkt taki miał i co można z takim mężczyzną poradzić? Głupi nie był, ale samolubny, bo mówił, że jak będzie ode mnie śmierdziało, to nikomu do gustu nie przypadnę. On sobie używał, ładnie się bawił, ale daleko, nie ze mną. Dlatego do całego niebieskiego dworu modlitwy odmawiałam, żeby go zabili. Jak na bitwę w przedniej straży szli, w krzyk uderzałam: „Święty taki, Święty owaki, uwolnijcie mnie od tego człowieka, co jest moim utrapieniem! Niech go zabiją albo niech go do niewoli wezmą, bylebym go więcej nie widziała!" Na klęczkach prosiłam, krzyżem padałam. Choćbym miała iść na 104 wieczne potępienie, błagałam, żeby go zabili. Wolałam po prośbie iść. Nawet jak sama zostawałam, nie mogłam z odkrytą głową chodzić, bo zaraz się zjawiał i rozkazywał: „Okryj się!" Spałam z twarzą szalem zasłoniętą, w powijakach, jak mumia. Taką byłam męczennicą. Teraz nie, teraz już nie jestem męczennicą. Cierpię tak jak wszyscy, ale to nic w porównaniu z tym, co wycierpiałam, kiedy miałam męża. Pedro mnie zaczął bić, od tej chwili kiedy mnie z tego sklepiku w Chilpancingo zabrał. Krzyknął mi wtedy: „Jeszcze pożałujesz", i więcej mi spokoju nie dał ani w dzień, ani w nocy. „Za wszystko mi teraz zapłacisz!" Nigdy nie zapomniał, bo taki był, bardzo zazdrosny, bardzo czuły. Nic mu nie odpowiedziałam, bo jak miałam do niego mówić, skoro oczu na niego nie podnosiłam? Jego twarzy prawie nie znałam. Bałam się go okropnie. Zawsze skulona przed moim brasero siedziałam, szalem okryta. To jak się miałam upominać? Nie

Page 57: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

mogłam się upomnieć. On nie wiedział, żywa jestem czy martwa. Teraz jak już sama sobie radzę, myślę, że wszystko robił na moją zgubę, ale wtedy bardzo byłam głupia i gdzie mnie ciągnął, tam bez słowa za nim szłam. Za byle co mnie Pedro bił, tak samo jak większość mężczyzn w naszym wojsku. Tylko szablą swoim kobietom do rozumu przemawiali, „Ruszaj się, chencha, prędko", byle tylko je maltretować. Pedro wpadał w złość i kolbą pistoletu po głowie mnie walił, a we mnie aż się w środku gotowało, ale nic mu nie mówiłam, nawet sobie guza nie rozcierałam, żeby nie widział, że mnie boli. Jednego dnia zatrzymaliśmy się obozem na jakiejś stacji, nie pamiętam, jak się nazywała, w stanie Chihuahua, i zostaliśmy tam przez kilka dni czy tygodni, nie wiem jak długo. Przyszedł i mówi do mnie: „Słuchaj, vale46, bo nigdy w jego ustach mojego imienia nie słyszałam; kto wie, co to vale znaczy. — Słuchaj, vale, weź mydło. Chodźmy, żebyś mi uprała chustki. Od razu się domyśliłam, że mnie prowadzi, żeby mnie zbić, chociaż wszyscy mówili, że to taki dobry " Vale— w gwarze ludowej: kumpel, koleżka. 105 człowiek. Takiego udawał, ale na co innego miał melodię. Pozory takie miał, ale był całkiem inny. Powiedziałam mu, że dobrze. Od stacji w górę poszliśmy, aż okrągłą polanę znalazł, na której się osły tarzały, żeby się z kurzu otrzepać. Czyściutkie to było miejsce, a on powiada: — Tu się zatrzymaj. Bił mnie, póki mu się nie odechciało. Jak pamiętam, naliczyłam, że pięćdziesiąt razy szablą mnie uderzył. Po plecach mnie walił. Ale się nie ugięłam, tylko na ziemi usiadłam, nogi skrzyżowałam i ramionami i rękami głowę osłaniałam. Od dziecka się przyzwyczaiłam do tego, jak się ze mną moja macocha obchodziła. Nie wiem, jakim cudem jeszcze żyję. Nie pamiętam, czy tę rękę podniosłam, ale mam na niej znak, na lewej; ostrze mi w plecach utkwiło. Niech pani spojrzy, rozcięło mi ciało. W tym miejscu ranę widać, bo szabla do kości doszła. Krew tryskała, ale ja nic nie czułam, od tylu uderzeń czucie straciłam. Jeszcze mi się po jednym nie wygoiło, a już przychodziło następne, w tym samym miejscu. Nigdy sobie nie opatrywałam, nie smarowałam, nawet wody nie przykładałam, same mi się rany goiły. Ocknęłam się w wagonie kolejowym, gdzie mieszkaliśmy, całe plecy miałam rozorane. To mnie wtedy dziewczyny zaczęły pytać: — Co to, chora pani? — Tak. — A co pani jest? — Nic mi nie jest. — Jak to, przecież mówi pani, że chora? — No to chora jestem, a was co to obchodzi? Co by mi z tego przyszło, gdybym im powiedziała? Nic bym na tym nie wygrała. Ból mi od tego nie przejdzie, że im swoje życie opowiem. Nic im nie powiedziałam i sporo czasu tak przeszło. I znowu Pedro poszukał okazji, żeby mnie zbić. Nie wiem, jak do tego doszło, ale faktem jest, że mi powiedział, żebym mydło zabrała i poszła jego chustki prać. Powiedziałam sobie: „Będzie mnie bić". Za każdym razem, jak mnie bił, tak się starał, żeby ludzi przy tym nie było, i dlatego nigdy go za rękę nie złapali. — Jakiego dobrego ma pani męża, Jezuso! Nigdy go w gniewie nie widziały. 106 — Co pani mówi? — Że to szczęście takiego męża mieć. Chwała Bogu!

Page 58: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Nic nikomu nie tłumaczyłam. To są rzeczy swoje własne, od środka, tak jak wspomnienia. Niczyje są wspomnienia. Tylko swoje własne. Jak te lata, co człowieka urabiają. I komu pani da ten tłumok kości, co je pani dźwiga? „Spróbuj, podźwignij". Nie można, prawda? Owego dnia pistolet wzięłam. Nosiłam wtedy długą bluzę z dwiema kieszeniami i do tych kieszeni pistolet i kule wrzuciłam. „Co mi tam mydło, raz nareszcie niech mnie zabije albo ja go zabiję!" Byłam na wszystko zdecydowana. I idę za nim. Doszliśmy do jednego miejsca daleko od stacji i wtedy mi powiedział: — Tutaj mi się w sam raz widzi, ty taka owaka. Tutaj albo cię zabiję, albo zrozumiesz, po coś na świat przyszła... Spojrzałam na niego, nie skuliłam się i mu odpowiedziałam: — To tak? Jedno drugie zabije, bo dwoje nas jest. Sama tutaj nie umrę. Niech pan wyciąga swoje, bo moje ze sobą zabrałam. Nie wiem, skąd mi się tyle odwagi wzięło, chyba z rozpaczy, i pistolet wyciągam. Od razu się zląkł, dobrze widziałam, że się przestraszył. Pomyślałam sobie: „Jak taki odważny, niech tak samo swój pistolet wyciąga i tutaj się będziemy strzelać. Jedno z nas musi z życiem ujść". Ale on wtedy mnie pyta: — Kto ci tak doradził? — Kto? Pan musi wiedzieć, kto — powiadam — ta sama osoba, co panu doradza, żeby mnie bić, ta sama i mnie doradziła. Nieprawda. Nikt mi nie doradził, ale że mnie zapytał, nie mogłam pozwolić, żeby miał ostatnie słowo. Nigdy przedtem głosu na niego nie podnosiłam. — Kto ci powiedział, żebyś mi odpowiadała? — Ta sama osoba, co panu kazała życie mi zatruwać. A on wtedy mówi do mnie: — Rzuć pistolet... — Nie, po to mnie pan przyprowadził, żeby mnie zabić. To się razem zabijemy. Niech pan swoje wyciąga. 107 Zobaczyłam, że niczego nie wyjmuje... — Nic ci już teraz nie zrobię. Zostaw ten pistolet. — O, nie, martwą mnie pan stąd zabierze, ale niech pan też swój pistolet wyjmie. — Nie, ja ci nic nie zrobię... — To po co mnie pan tu przyprowadził? Na spacer? Żeby w lesie pospacerować? Na śmierć mnie pan tu prowadził, prawda? No to niech mnie pan zabije. Wtedy zaczął ze mną mówić po dobremu: — Nie bądź głupia... ja... opowiadają mi takie rzeczy, które mi robisz... — Dobra, to dlaczego mnie pan nie szpieguje, jeśli wszystko panu o mnie wiadomo? — Przecież nie mogę wszystkiego dopilnować. — To dlaczego pan wierzy w to, co gadają? Ale dosyć tego dobrego... Zaraz się to okaże, już, w tej chwili... Natychmiast tam idziemy, w te pędy. Przodem niech pan idzie... — Nie, ty idź przodem. — A nie, już się świat do góry nogami odwrócił, teraz ja tu rządzę i przodem pan pójdzie, a jak się nie podoba, to tu go zaraz rozwalę. Widziałam, że pistoletu nie wyjmuje, więc jeszcze większej odwagi nabrałam. Pomyślałam: „Nie, nie ma z czego strzelać... A jeśli taka sprawa, to ostrzej mogę z nim gadać". Prowadziłam go i musiał przodem iść. Powiedziałam mu: — Prosto do wagonu kasjera, i to prędko. Powiedzieli mojemu mężowi, że jestem kochanką kasjera. Jakaś kobieta mu to powiedziała, pewno że tak, wszystkie są jednakowe: jak same tyłkiem nie kręcą, to nos wszędzie wtryniają, z ozorem latają i tylko wypatrują, kogo by swoimi plotami zgubić.

Page 59: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Niech pan tę kobietę zawoła. Żeby mnie stąd do więzienia mieli zaprowadzić, ale albo teraz wszystko na jaw wyjdzie, albo oboje tutaj koniec ze sobą zrobimy. Widział mój mąż, że ze mną nie wygra, więc musiał ją zawołać: — Słuchaj, siostro, chodź tutaj, bo ty ją z kasjerem widziałaś. To teraz chcę, żebyś jej to w oczy powtórzyła. 108 Wypierała się ta kobieta: — Oj nie, braciszku, ja ci tego nie mówiłam. Wrzasnęłam na nią: — Tak jest, pani mu to powiedziała, bo mnie z pani winy bił. Nie zabił mnie, bo mu Pan Bóg nie pozwolił, ale w tej intencji do lasu mnie zaprowadził, żeby mnie tam ukatrupić, to teraz oboje, pani i on, sprawę mi musicie zdać... — Nie, braciszku — zarzekała się — przecież nic ci nie mówiłam. Nie bądź taki zły, jakże to? Jak możesz w takie rzeczy wierzyć? Kto ci to powiedział? Bo ja nic ci nie mówiłam... — Pani właśnie — krzyknęłam na nią i pod nogi jej z pistoletu wystrzeliłam. — O rety, braciszku... Ale w tym momencie jej mąż za nią wyszedł, odciągnął ją i od razu zaczął ją prać. — To ty na tę kobietę utrapienia ściągnęłaś i teraz mi za to zapłacisz, musisz jej wysłuchać... Zaraz mi tu wyklarujesz, coś wygadywała. Dlaczego Pedro-wi powiedziałaś, że ona z kasjerem chodzi? Ty im materacem byłaś? Jeśli na twoich oczach tego nie robili, to nie masz prawa gadać... I tak jak jej wymyślał, tak ją bił. A kasjer, jak strzał tak blisko usłyszał, z wagonu wyszedł i razem z nim wyszli major i podpułkownik. Poszli generała zawołać. Generał Espinosa y Córdo-ba mojemu mężowi szablę odpiął i pięćdziesiąt razy mu płazem przyłożył. — Żebyś wiedział, jak to boli. A drugie pięćdziesiąt temu drugiemu mężowi wlepił za to, że ją tak rozpuścił. Ona sama dwadzieścia pięć dostała, żeby jej się plotek odechciało. Do tego dnia nigdy tego kasjera na oczy nie widziałam i kasjer mnie też nie znał. Wyszedł z wagonu, bo ten harmider usłyszał. A „Świński Ryjek" na obydwóch wrzeszczał: — Ty w skórę dostajesz, bo w plotki wierzysz, z którymi do ciebie przychodzą, a ty za popuszczanie cugli, bo pozwalasz swojej babie ludzi podjudzać. Ta co podjudzała, miała kędzierzawe włosy. Nazywała się Seweriana. Z jakiejś spelunki ją ten przyszywany mąż wyciągnął, aż z Morelii. Mój mąż też tam poszedł i inną kobietę sobie przygadał, ale na krótko, bo nie mógł jej ze sobą zabrać. Ale Seweria-nie się zachciało, żeby Pedro mnie w trąbę puścił, toby z tamtą Jacintą mogła kolegować, bo dobrymi przyjaciółkami te dwie zdziry były, typowe more-lianki. Jak mi opowiadali, taki defekt miał mój mąż, że kobiety w sobie rozkochiwał, a jak już się z nimi zabawił, to im mówił: — Bardzo mnie kochacie? No to mnie dalej kochajcie, ja samotny nie jestem, żonę mam. Od czasu tej awantury bardzo dobry się Pedro zrobił. Tylko że wtedy ja się zbiesiłam. Z samego charakteru od maleńkości byłam zła, taka się urodziłam, sekutnica, ale Pedro mi sposobności nie dawał. Dopiero przy tej sakramenckiej rewolucji mogłam się rozwinąć. Kiedy się miarka przebrała, to sobie jasno powiedziałam: „Albo się obronię, albo niech mnie od razu zabije". Gdybym nie była zła, na wszystko bym pozwalała, póki by mnie nie zabił. Ale przyszła taka chwila, kiedy z pewnością sam Bóg mi powiedział: „Broń się". Bo Bóg mówi: „Sam sobie pomagaj, to i ja ci pomogę". I usłyszałam, jak rzekł do mnie: „Broń się, starczy już tych cięgów. Teraz ty je zacznij rozdzielać". I wyciągnęłam pistolet. Później zapowiedziałam, że karku więcej giąć nie będę, i dotrzymałam słowa. Do tego stopnia dotrzymałam, że jeszcze żyję. Ale ile się nacierpiałam, kiedy byłam uległa! Tak sobie myślę,

Page 60: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

że w piekle musi być specjalne miejsce dla tych, co są uległe. Nic, tylko rozżarzone głownie im w tyłek pchają! On dalej w zaloty się puszczał, to przecie oczywiste, skoro był mężczyzną; mężczyzną był, to sobie hulał. Z kobietami się zadawał, ale ze mną inaczej się obchodził, bo strasznie wojownicza się zrobiłam, strasznie zła. A w miarę jak mi lat przybywało, coraz większego instynktu nabierałam, żeby oddawać, zanim jeszcze mi łupnia dadzą. Jeśli mnie kto po tyłku sprał, to dlatego że już przedtem podwójnie dostał. Tośmy sobie, Pedro i ja, do oczu skakali co chwilę i po równi. Już się te czasy skończyły, kiedy tylko się kuliłam, żeby na mnie ciosy od szabli i pięści jak deszcz spadały. Potrafiłam się obronić od tego dnia, kiedy pistolet w kieszeni ukryłam. I Bogu za to dziękuję. X Mój mąż miał pieskie szczęście do kobiet. Wszędzie za nim lazły, a jak na nie uwagi nie zwracał, to coś tam knuły, żeby mnie sponiewierać. Kiedy był w 77 Pułku, pokumał się z jedną. Wiedziałam, że to jego kochanka, ale nic nie mówiłam, póki jej mąż się nie upomniał, jakim prawem Pedro z jego żoną się zadaje. Oczywiście Pedro, pijany w sztok, taki się poczuł ważny, że jej męża pobił. Tamten nawet mu nie mógł oddać, bo Pedro górę nad nim wziął. Kiedy już ostatnie soki z niego wycisnął, nadeszli strażnicy i Pedra zabrali, a że wojskowym był i w miejscu publicznym się awanturował, to mu dali piętnaście dni aresztu. A ta bezwstydnica, An-gelita, proszę sobie wyobrazić, do celi do niego przychodziła. Właśnie tam weszła, kiedy ja mu obiad w koszyku przyniosłam. O kratę się oparła, a on stał po drugiej stronie i sobie gruchają. — Ładnie ta para łajdaków wygląda, co się ześwi-nili! Szkoda tylko, że to ptaszek z cudzej klatki! — Nie — mówi Pedro — ona mi tylko polecenie od pułkownika przyniosła. I zaczyna mi jakieś bujdy opowiadać. — Nieprawda, dobrze tę wydrę znam, ale pułkownik ma lepszy gust. Zaraz sobie same na ulicy pogadamy... Odwróciłam się razem z moim koszykiem i wyszłam. Jedzenia mu nie zostawiłam. „Niech mu ona przynosi. Skoro go na forsę nabiera, to niech chociaż swój obowiązek zna i niech mu jedzenie taszczy, zobaczymy, czy mu je kokosowym mleczkiem47 przyprawi". Złość mnie wzięła. Po cholerę mi Pedro każe jedzenie sobie szykować, jeśli już sobie taką znalazł, co mu je może przynieść? Poszłam jedną ulicą, a ona, ta Angelita, drugą. Kiedy doszłam do rogu, widzę, że skręca, to przechodzę, żeby jej drogę zastąpić. A ona, taka odważna, nogi za pas bierze. W jeszcze większy gniew wpadłam i zaczęłam ją gonić, chociaż już była daleko. Pomyślałam sobie: „Zobaczymy, jak się będzie ta zdzira tłumaczyć". Uciekała, uciekała, aż wpadła do pierwszej otwartej bra- « Kokosowe mleczko — swoisty „lubczyk": kawa naparzona na wodzie, której kobieta używa do mycia podczas miesiączki. Mężczyzna, który się takiej kawy napije, nie może się od tej kobiety oderwać. my, która jej się nawinęła. Stanęłam na wprost i zaczęłam tupać. Wyszła właścicielka i mnie zapytała: — Czego pani szuka w moim domu? — Tej kobiety, co przed chwilą weszła! — Jakiej kobiety? Odwróciła się znienacka i ją zobaczyła, jak się za donicę schowała. — Wynosić mi się! Nie pozwolę na awantury w moim domu. Ale zobaczyła, że mnie wściekłość ponosi, więc nie chciała się użerać i w swojej kuchni się zamknęła. To wtedy na rogu stanęłam i na Angelitę czekam. Widzę, że nie wychodzi, to przeskoczyłam przez kamienny mur i na podwórzu tego domu zaczęłam się z nią na ziemi mocować. Nic

Page 61: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

przy sobie nie miałam, więc dużą szpilkę z koka wyciągnęłam i tą szpilą po twarzy ją podziobałam. Krwią była zalana, bo ja w bójce mam przewagę. Zawsze noszę ze sobą jakąś broń do bicia, a Angelita nie wiedziała, że przeważnie brzytwę przy sobie miałam. Wzięłyśmy się za łby, ale kiedy zrozumiała, że się nie wybroni, wyrwała mi się i popędziła przez całą ulicę, aż swojego domu dopadła i tam się zamknęła. Mąż tylko na nią ryknął: — Dobrze ci tak, odpłacili ci pięknym za nadobne. Żebyś mi się jeszcze dzisiaj stąd wyniosła! Biedna dziewczyna, całą twarz w dziobach miała, bo żona jednego z żołnierzy zobaczyła ją w koszarach i mi powiedziała: — Aleś jej sito z twarzy zrobiła! — A tak, pieprzyków się jej nazbierało od tego kłucia szpilką. I taka już zostanie, na wieki wieków amen. Młodziutka to była dziewczyna, ta Angelita, bielutka, ładna, i owszem, nie była brzydka, niczego nikomu nie ujmuję, brzydka nie była. Zawsze jak się z Pedrem pożarłam, to mu mówiłam: — Jak mi pan chce rogi przyprawić, to niech pan sobie coś dobrego znajdzie, żeby nie była taka sama Indianka jak ja... Żeby była warta zachodu... On się z tego śmiał, a mnie gniew ponosił. Pedro się dowiedział, że sprałam jego kochanicę, ale nic mi nie mówił. Na odwrót, kiedy po piętnastu dniach na wolność wyszedł, to mi kupił kolczyki z drogimi ka- 112 mieniami. Później dopiero się skapowałam, że to nie z jego winy; jako mężczyzna musiał swojej powinności dopełnić, bo kobiety mu spokoju nie dawały, żeby swojego dopiąć. Sama widziałam, jak za nim łaziły, tyłkiem kręciły, naprzykrzały mu się, więc po sprawiedliwości powiadam, że one były winne. A przede wszystkim czego w nim szukały te, co miały własnego męża? Do tamtej wsi przyjechał Pedro koło szóstej po południu, a ja przyjechałam następnego dnia. Tej samej nocy już Angelita go przyszła szukać, ledwo się zjawił, i ledwo go zobaczyła, już do niego polazła. Dlatego mówię, że jako mężczyzna nie miał innej rady, musiał im dogodzić. Co miał Pedro robić, jeśli same mu się narzucały? Odpowiedzieć: „Nie podobasz mi się, idź sobie?" — A chociaż ci się nie podobam, to się do mnie przytul. I jaka na to rada? Za dużo miał szczęścia, pieskie szczęście, jak mówią. A one do niego ciągnęły jak suki w rui. Pojęcia nie mam, co tym babom było, coś takiego musiały mieć, czego z własnym mężem nasycić nie mogły, więc do Pedra szły, żeby im do pełna dołożył. A później zaczynały swoją śpiewkę: „To prawdziwa miłość". Jaka tam miłość? Duby smalone. Są jak te kocice w marcu, co nie wiedzą, że się mają okocić, po ziemi się czołgają i ogonem na boki trzepią. Jednej nocy w łóżku już, w koszarach, leżę i słyszę, jak jeden kapral, dobry przyjaciel Pedra, ze swoją żoną rozmawia, tuż przy mnie. Myśleli, że śpię. — Jak się dobrze zastanowić — powiada kapral — to szef nie jest winny. One bez wstydu za nim łażą i nie ma rady, musi je ukontentować. Rano, kiedyśmy maty zwijały, o nic żony kaprala nie zapytałam. „Po co mam wilka z lasu wywoływać? Powie, że podsłuchiwałam, niech sobie gadają..." I więcej uwagi na nich nie zwracałam. Moim zdaniem Pedro nie był ładny, raczej jakiś magnes miał, że tak na niego kobiety leciały, bo nie wiem, czego się w nim mogły doszukać. Coś w nim było. Włosy miał bardzo kręcone, kędzierzawe; tu z przodu, w fale mu się układały. Nos miał perkaty i dziobaty był po ospie. Te dwa złote zęby, nie po- 113 8 Poniatowska wiem, szyku mu dodawały, ale przystojny nie był na mój gust.

Page 62: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Chodź, Pedrito, nie rób nam wstydu, przecie nami nie wzgardzisz... A jemu tylko do śmiechu, chłop przecie: — Napij się z nami... Chodź, Pedrito... A że się łatwo zapalał, to się dawał tym lafiryn-dom omotać... Raz go nawet otruły. Faktycznie dla mnie była ta trucizna, ale że mam krew czarną i gorzką i żyły mi się na krzyż układają, to nic mi nie było, zaś jemu starczyło pierwszego kieliszka, żeby się zatruł, bo ma słodką krew. Coś go napadło, jakby się wściekł i zaczął po ulicy biegać, i od tego przeciągu na ulicy szyja mu się do tyłu wykręciła. To ta kobieta go zaczarowała, do szału go doprowadziła, wykręciła mu szyję. Ordynans Palemón i ja musieliśmy go do łóżka przywiązać i tak tam leżał przez kilka dni, od rzeczy gadał, brednie, co się ich słuchać nie godzi, aż sprowadziliśmy znachora, żeby go ziołami oczyścił. W połowie kuracji odwrócił się do mnie i powiedział: — Jużeśmy wygrali, senora. W moich oczach mąż mi się wcale nie odmienił, jak kłoda tam leżał, ale znachor strasznie się spocił, klęczał przed Pedrem, miotełką go otrzepywał i tak długo się modlił, aż mu się modlitwy skończyły. Wtedy go owinął i ułożył. Tłumok zrobił z tych wszystkich rzeczy, co je z niego zdjął, i z tych nieczystości, które z niego wypędził. Poszedł sobie i dopiero nazajutrz, o szóstej po południu, wrócił z innym tłumokiem, w którym były zioła, w lesie uzbierane, żeby go znowu oczyścić. Kiedy skończył, pokazał mi butelkę z jakąś żółtą wodą i powiedział: — Niech pani zobaczy, co przyniosłem. Widzi pani coś w środku? — To jakaś figurka. — To on właśnie. Pedro to był, podobizna mojego męża, z wosku zrobiona i wsadzona do butelki. Znachor ją wyciągnął. Pyta mnie: — Co pani chce, żebym z nim zrobił? — Sama nie wiem. — Niech pani posłucha, senora, jeśli go wyrzucę, 114 to umrze, jeśli go spalę, też umrze, jeśli go zakopię, tak samo umrze, więc jak pani sobie życzy... — Nie, ja nie wiem, pojęcia nie mam. Niech pan tak zrobi, jak pana Bóg natchnie. — Wie pani, senora, wrzucę go do mrowiska, to go stamtąd nikt nie wyciągnie. Zabrał leśne zioła i butelkę z figurką mojego męża, a kiedy przyszła kolej na trzecią kurację, już mój mąż był przy zdrowych zmysłach. Zapowiedział mu znachor: — Teraz, jak pan rozum odzyskał, ostrzegam pana, że wszystkie pańskie dolegliwości z picia się biorą, bo byle kto i byle gdzie pana kieliszkiem częstują. Uprzedzam pana. Krew masz pan bardzo słodką, od złych uroków obronić się nie potrafi. Ja jestem do usług, ale jak sobie pan znowu taką szkodę zrobi, to się pan przejedzie i tam wróci, skąd pana Bóg na świat sprowadził, albo matoł z pana będzie na całe życie, żeby litość w ludziach budzić. Po tym wypadku nawet mnie ze sobą mój mąż na ulicę zabierał i jednego dnia, kiedyśmy po sprawunki szli, usłyszałam, jak mówił do ordynansa Palemo-na: — Tam idzie ta taka owaka... Odwróciłam się i ją zobaczyłam. A Pedro znowu Palemonowi powiedział: — Tam idzie ta taka owaka, ale ci przykazuję, żebyś ją z powrotem do tego pociągu załadował, co z Ciudad Juárez przyjeżdża, po dobremu albo na siłę. A jak ją do klatki ze świniami wrzucisz, to tym lepiej. — Już do ciebie przychodzę — powiada, bardzo rada, nic sobie ze mnie nie robi, jakby mnie kto tylko na ścianie wymalował. — Nie masz po co przychodzić — odpowiedział mój mąż i jeszcze raz ordynansowi mówi: — Do pociągu ją wsadź. Jeśli po powrocie znowu ją tu znajdę, to ci mówię, że serię do niej z pistoletu puszczę... i wcale bym się nie zdziwił, gdyby i ciebie jaka kula nie ominęła.

Page 63: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Ale dlaczego? — pyta ona, niewiniątko udaje — przecież ciebie nie opuszczam, przecież na niebezpieczeństwa nie zważam i tylko za tobą chodzę. — Nie masz mnie po co szukać, dowiedz się, że 115 jestem żonaty i ta, co tam stoi, to moja małżonka. Chociaż ci się niemrawa widzi, jeśli się stąd nie zabierzesz, to cię zdrowo po tyłku spierze. Ja nic, tylko słucham, bo jeszcze na mnie pora nie przyszła. — Idziemy stąd — mówi on do mnie — nie chcę, żebyś tu stała, jakby cię kto żywcem ze skóry obdarł. I zostawił ją ze swoim ordynansem. Doszły do mnie jeszcze słowa Palemona: — Jeśli pani nie chce z kulami się spotkać, to niech pani lepiej do pociągu wraca... Bardzo delikatnie ją ten ordynans do pociągu wsadził i ostatni raz ją wtedy widziałam. Tylko było słychać, jak kolbą walił. Starsza to była senora, rozłożysta w biodrach, wcale nie urodziwa, z jakiegoś burdelu w Morelii. Ale każda potwora znajdzie swego amatora. Jak ją poznał, chciał się z nią tylko przez chwilę zabawić, ale się go uczepiła jak rzep psiego ogona. Tak więc ta kobieta, Jacinta, w większą rozpustę przez Pedra popadła niż w burdelu. Tak mi się przynajmniej zdaje. Biedna, ale czy tylko w nim mężczyznę poczuła? Wielu takich było, a ona z własnego doświadczenia dobrze wiedziała. Jeśli się jej z nim nie udało, czy on jeden był na świecie? A w dodatku nie był sam, więc jak to? Trzeba sobie samotnego poszukać, żeby nikt na niego nie pokrzykiwał. To wtedy samemu można pokrzykiwać. Nic nikomu z tego nie przyjdzie, jak się kocha mężczyznę, który do innej należy. Nie byłam o mojego męża zazdrosna. O co miałam być zazdrosna, jeśli mnie nigdy jego życie nie obchodziło? Tylko mnie złość brała, kiedy ludzie gadali. Musiałam się z nim porachować, bo z kamienia nie jestem. A że mu pod koniec cięgi dawałam, to dlatego że już miałam po dziurki w nosie jego kochanic i nie chciałam, żeby mnie w butelkę nabijały. Po co za nim łaziły, skoro Pedro miał kogo trzeba? Czego te kurwiszony szukają? Zaś mężczyźni po co się pchają, gdzie nie powinni? Mówiąc ordynarnie, to samo ma ta, co i tamta. Wszystkie mamy takie same łaskotki. Nie mogę się z tym pogodzić, żeby się tak łajdaczyli to z jedną, to z drugą. Dobrze jeszcze, że stać go było na peso dla każdej, bo trzeba przyznać, jak się z nim która w łóżku gziła, to nie za darmo: ubierał je, buty im kupował, jeść im dawał, niczego im nie brakowało. Mój mąż nie był z takich, co się ubiegają, żeby mu darmo dawały, nawet jeśli same się napraszały. Z tuzin ich miał albo i więcej, Bogu tylko wiadomo. Prawda, że jedną przyłapałam, tę Angelitę, tak jest, przyłapałam i jej przyłożyłam, żeby ją rozumu nauczyć. Ale tylko jedną, a Pedro miał zatrzęsienie takich puszczalskich. Pedro nie dlatego się ze mną ożenił, że mu się podobałam, ale że się ambicją ujął: „Ta mi się nie wymknie". Bo kobiet miał na pęczki. Do czego mu byłam potrzebna? Kiedy go poznałam, to mu tam w każdym domu dogadzały, bieliznę mu prały i prasowały, jedna mu dawała śniadanie i czystą zmianę, do drugiej szedł na kolację i bieliznę jej zostawiał, którą przy mnie włożył. Raz szedł spać do jednego domu, raz do innego i jeszcze gdzie indziej. Wszędzie miał wikt i opierunek. Tylko od czasu do czasu go widywałam. Kładł się koło mnie i tyle. Nie były mu w głowie umizgi, że moja ty jedyna, przy tobie jak w niebie, umieram bez ciebie. No, te banialuki, co je teraz plotą. Ani mnie nie całował. Nie przywykłam do żadnego cmokania, bo tylko Judasz Pana Jezusa pocałował i wiadomo, co z tego wynikło. Wygłupy, nic więcej! Niech odwalą to, do czego im tak pilno, ale bez żadnej okrasy! Męski był Pedro, bardzo był energiczny, bardzo morowy. To tylko mogę o sobie powiedzieć, że się ze mną namęczył, bo nigdy mnie sobie koło palca nie owinął. Inne mu się w ramiona rzucały, ale ja się nie napraszałam. Nigdy mu się sama nie ofiarowałam. Rozmów żadnych między nami nie było. Dlatego na miłości się nie znam, nie wiem, co to takiego. Nigdy miłości nie czułam i Pedro też nie czuł. Na jednym mu tylko zależało, żeby mi biedy napytać.

Page 64: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Szczęśliwa byłam, kiedy nie przychodził. Ledwo jego buty zobaczyłam, kiedy rano się zjawiał, zaraz go pytałam: — Mam podać śniadanie? Jeśli był w dobrym humorze, mówił, że tak, ale jeśli był zły, to odpowiadał: — Wcale cię nie proszę. — To się obejdzie. Zabierałam dzbanek czy garnek, czy co innego i na środek ulicy wylewałam. 117 — Jeszcze mnie poprosi, ale nic nie dostanie. Razem z naczyniem jedzenie wyrzucałam. Tak się na nim mściłam, że marnowałam jedzenie. Ale ja też nie miałam co jeść, bo to, co uszykowałam, na ulicy zostawało. Nie jestem z takich, co mówią: „Już jedzenie gotowe, to się pożywię. Co mnie to obchodzi, czy będzie jadł czy nie?" Nawet kęsa do ust nie brałam. A żebym chociaż pomyślała: „Umieram z głodu", nic podobnego. Silna byłam, z natury silna jestem. Taki mam charakter. Przywykło ciało do niedostatku. Zęby zaciskałam. Jedno, co mnie podtrzymywało, to złość. Przez całe życie byłam charakter-na, porywcza. Jak nie jadłam, to sobie mówiłam: „Dobra, przecie wcale głodna nie jestem". I z tego zacietrzewienia głód mi przechodził. Dwa psy, co się po ulicy włóczyły, pożywiały się na moim kucharzeniu. Co prawda, przy całej swojej biedzie Pedro niczego mi nie żałował. Skoro nie lubił, żebym się za kimś oglądała, to nie miał zwyczaju, żeby mi mówić: „Idź do takiej tam twojej kumy, żeby ci chile i pomidorów pożyczyła". Gdzie tam. Do takich mój mąż nie należał. Nakupował mi chile i pomidorów, czosnku, cebuli, mąki, kawy, kryształu, cukru brunatnego, wszystkiego, co potrzebne. Całe paki wszystkiego miałam. Jakeśmy w kampanii byli, to poza Muńeką jeszcze jednego konia prowadziłam, co był wszelkim prowiantem objuczony. Kiedyśmy szli wojować, or-dynans Palemón albo inny, Zeferino, przynosili mi wodę i tam na miejscu musiałam robić tortille, gotować ryż czy fasolę, co miałam pod ręką. Wieźliśmy namiot ze sobą. Pedro posyłał dwóch ordynansów, żeby doły kopali; wbijało się słupy, dwa duże i cztery mniejsze, żeby namiot ściśle do ziemi przylegał i żeby nas deszcz nie zmoczył. Każdy swój domek sobie stawiał. Jak który był samotny, to we własnym namiocie spał, z dwoma czy trzema żołnierzami. Ci co mieli żony, to z żoną i dziećmi. Pełno było skrzatów, po pięć, sześć czy siedem lat, co z mamami przy taborze zostawały. Kobiety prawie nigdy w kampanii udziału nie brały, mnie Pedro zabierał bez zezwolenia generała Espinosy y Córdoba. Dlatego za mężczyznę się przebierałam, żeby przez palce na mnie patrzyli. Chustką sobie głowę obwiązywałam i na 118 wierzch kapelusz kładłam. Na ogół było parę takich, co też szły, bo je mężowie zmuszali, inne, bo chciały swemu chłopu dogodzić, ale większość na tyłach zostawała, przy taborze. O różnościach mogę opowiadać, bo gdybym zostawała na dworcu, ani bym nic nie widziała, ani nie słyszała. Fajne to jest. Naprawdę fajne, bo przynajmniej to nie są żadne bajki. Samemu się widziało. Później, jak już się na sposób wzięłam, to w wojaczce zagustowałam, ale nie na długo. Zawsze miałam pistolet u pasa i karabin, bo w kawalerii karabin się nosi, do siodła przytroczony. Na mnie przypadało Pedra mauzer nosić, mój własny i jego; w tym czasie kiedy salwę dawał z tego karabinu, co go miał w rękach, ja mu drugi nabijałam, a on mi oddawał swój, pusty. Kłusem jechaliśmy, Muneca krok w krok za jego koniem, tuż za nim. Już się skapowało to diabelskie stworzenie. Świetnie się wojennych sztuczek nauczyła. Nabijałam mau-zery wielkimi kulami, które miałam w ładownicy; ładunki były po pięć nabojów i się je do mauzera wsadzało. Nigdy się nie bałam. Nie wiem, czy którego zabiłam, jak się blisko nawinął, to tak, jak nie, to nie, bo nie miałam powodu, żeby strzelać. Strach dla mnie nie istnieje. Strach? A przed czym? Tylko przed Bogiem. On jedyny musi nas w proch zetrzeć. Ale świata się bać? Czego? Na jedno wyjdzie. Tak to jest.

Page 65: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

W bitwie tylko się małe figurki widzi, co ze sobą wojują. Nie wydają się duże, widać, jak jedne stamtąd tu przychodzą, drugie odchodzą i jak się taki kłębek widzi, broń się do strzału składa, a jeśli się źle wyceluje, to przelatują kule ze świstem koło uszu albo nad głową, jeśli się zaś trafi, to pada na ziemię taka figurka i już tam zostaje, gdzie upadła. Pedro celnie strzelał. Przed sobą, na siodle, miał zapasową ładownicę. Ja nawet kul nie słyszałam. Widziałam tylko smugę dymu i czasu nie miałam, żeby sobie oczy przetrzeć. Nigdy w twarz zabitemu nie zajrzałam. Kto by z konia zsiadał, żeby trupy oglądać? Żywi i umarli na miejscu zostawali. Myśmy musieli tych ścigać, co nas wyprzedzali. Na ogół nawet rodziny bez wieści o nieboszczyku zostawały. Pogrzeby im wyprawiały sępy. Koniec końców tłumoki to były, nic więcej. 119 Nocą też się biliśmy. Gdzie się światełko jakie pokazało, z tej strony czy z tamtej, tam kule posyłaliśmy, błyskiem się kierując, a tamci tak samo, wedle tego, gdzie światełka dostrzegli w obozie wroga. Ale najgorzej było, kiedy się nie wiedziało, skąd wróg nadchodzi, gdzie się podziewa. — Tędy idą, po przełęczy. A wcale tak nie było. Albo innym razem: — Widzieli ich na wzgórzach. I ani śladu. Ciągle nas w pogotowiu straże trzymały swoimi fałszywymi alarmami. Tak nas czasem mgła opatuliła, że jeden drugiego twarzy nie widział, to tym bardziej nie mogliśmy wyśledzić tamtych, z nieprzyjacielskiego obozu. Trzeba było niepogodę znosić, często szliśmy po omacku, kładliśmy się spać, nawet nie wiedząc gdzie. Raz ulewa nas zmusiła do powrotu aż na stację, gdzie tabor został. Przyszliśmy ubłoceni, z przegniłym ekwipunkiem, led-wośmy nogami powłóczyli. I nie tylko deszcz nas wykończył, bośmy mieli duże straty. Wyszliśmy z okopów, to się wściekł generał Espinosa y Córdoba i kazał nam na stanowiska wrócić. Ale jak zobaczył, że deszcz nie ustaje, wydał odwrotny rozkaz i mogliśmy tam schronienia szukać... Nazajutrz cały dworzec był naszą bielizną zasłonięty, bo ją kobiety na drutach rozwiesiły, żeby się przewietrzyła. A że w koszarach każdy po cudze sięga, to z góry wiedziałam: „Te koszule i te spodnie pod ręką się rozłażą, ale i tak już ich więcej nie zobaczę..." Tam, na północy, śniegu się na metr uzbierało. Padał śnieg i padał, i znowu padał, aż tak wysoko wyrósł. Lokomotywy w nim ginęły. Ruszyć się nie mogły. W drzwiach pociągu na te fajne śnieżyce patrzałam, co między Ciudad Juarez i Villa Gonzalez spadają, i na ten śnieg, co z gór schodzi drogą przez San Antonio Arenales. Zachwyt mnie ogarniał i na oślep szłam, żeby się w tę biel zanurzyć. Podobał mi się ten biały puch, co z nieba spadał, szalem się okrywałam i dalej w ten śnieg, bo przecie mała jeszcze byłam, piętnaście lat miałam i wszystko mnie bawiło. Gdzie bym tak teraz któregoś dnia miała na dwór wyjść, kiedy śnieg zaczyna prószyć, ale w tam- 120 tych czasach zimna nie czułam. Nigdy przedtem śniegu nie widziałam, więc się nim zachwycałam, w tej bieli nogi zanurzałam i przez cały poranek tak się tarzałam w śniegu. Cieplutki mi się wydawał, póki dreszcze mnie nie przeszły, chyba dlatego że tyle już godzin minęło, więc do wagonu wchodziłam i tuż przy ogniu nogi trzymałam, żeby mi sklęsły. Po trzech czy czterech razach całkiem mnie sparaliżowało. Skurcze miałam w nogach i mi się poskręcały. W nocy ból mnie chwytał nie do zniesienia i spać mi nie dawał, bo kiedy chciałam nogi wyciągnąć, to się ruszyć nie mogłam. I o tej porze, chociaż było strasznie późno, biedaczysko mój mąż mówił do Palemona: — Prędko, skocz mi do maszynisty po trochę smoły do smarowania łożysk... Poleć po garść pakuł... I przynosił je ordynans, i Pedro nacierał mnie tymi pakułami ze smołą z pociągu. Co noc mi tak nogi smarował, a później mi je bardzo ostrożnie owijał. Wyprostować się nie mogłam, bo

Page 66: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

ręce też miałam przykurczone. Dopiero od tej smoły i od wcierania trochę mi bóle przeszły i znowu mogłam chodzić. XI Piękne to były czasy, ale góry San Antonio Arenales — straszliwe, pełne przepaści, wąwozów i zwalających się w dół kamieni. W nocy tylko nasłuchiwaliśmy łoskotu staczającego się żwiru i zdawało mi się, że góry na głowę nam spadają. Rozbiliśmy obóz u stóp góry na ogromnej równinie, łysej, płaskiej, bez jednego drzewka. Nie wiem, czy wieś była daleko czy blisko, ale przyjeżdżali stamtąd na osłach chłopi sprzedawać żywność. Płaciliśmy im kolorowymi papierkami, takimi jak te pesos, co teraz kursują. Tutaj, w Deefe, Najwyższy Rząd je wyrabiał. Villiści mieli białe papierki z bibułki cieniutkiej jak pajęczyna. Kto te płachty Villi fabrykował, co nic nie były warte, ale na siłę je ludziom wtykali? Pojęcia nie mam, ale każdy ze sobą swój papierek nosił: pomarańczowe tekturki znaczyły dwadzieścia centavos, niebieskie dziesięć centavos, a czerwone były warte pięć centavos. Bilimbiki48, nic więcej. Taką to resztę z jednego peso wydawali. « Bilimbiki — pogardliwa nazwa pieniędzy drukowanych przez różne armie rewolucyjne po 1913. Według jednej z wersji 121 Dużo było złota i dużo srebra, ale głęboko w ziemi, bo podczas rewolucji każdy swoje pieniądze chował. Nikt już nawet nie wie gdzie, a po wsiach tym bardziej, bo chłopi także ziarno ziemią zasypywali. Wielkie doły kopali i tam wsadzali swoją fasolę, kukurydzę, ryż, byle tylko nie sprzedawać, ledwo się człowiek obejrzał, a już te papiery całą wartość straciły. Rządowi żołnierze półtora peso dziennie zarabiali, ale mój mąż nigdy mi pensji nie oddawał, tak jak to robił tata. Dopiero w mieście Meksyku uncję złota zobaczyłam, duże takie monety ze szczerego złota, co czterdzieści pesos były warte. Owszem, ładne. Srebrne pesos też były duże, brzęcząca gotówka. Ale w San Antonio Arenales za wszystkośmy kolorowymi papierkami płacili. — Pobędziemy tutaj trochę czasu — zawiadomił swoich oficerów generał Juan Espinosa y Córdoba — nie otrzymałem rozkazów od Najwyższego Rządu. — Dobra. — No to rozlokujcie się, jak wam będzie najwygodniej. Co cztery czy pięć dni podchodzili do niego oficerowie, kiedy z domu wychodził, gdzie ze swoją blon-dyneczką mieszkał: — Są jakie wiadomości? — pytali. — Nie ma żadnych. Ale ziąb się zrobił! No jak tam, nazbieraliście dosyć drzewa? — Co znowu, panie generale, tylko to, co dla pana... — Güegiienches49 z was, güegüenches... Zbierajcie dla siebie, zbierajcie... — To długo jeszcze tu zostaniemy? — Nie słyszeliście, że wiadomości nie mamy?... I prędko wracał do swojego namiotu, zacierając ręce i podnosząc kołnierz od kurtki, zadowolony, jakby się już pozbył kłopotu. rządca hacjendy należącej do Francisca Villi, William Viqué, płacił kwitami, które nazywano błlimblgue — tak bowiem chłopi wymawiali nazwisko rządcy. Później nazwa ta przeszła na pieniądze drukowane przez Villę i innych przywódców. Bilim-blque oznacza rzecz pozbawioną wszelkiej wartości. " Güegüenches — starzy Indianie, którzy kierują tańcami w kościele podczas odpustów 1 świąt religijnych. Güegüecho — znaczy głupiec, dureń; Jezusa pomieszała zapewne te słowa. 122 Wśród skalistych gór San Antonio wzięła się brać żołnierska do zbierania drzewa na opał i Pedro też z nimi chodził, szukając pni, żeby domek nam postawić, i na jednej takiej wyprawie w jakiejś szczelinie znaleźli kojota. Zwierzątko zobaczyło ludzi i z całą ufnością podeszło do nich, więc je zabrali ze sobą. — Och — zawołał mój mąż — jaki ładny piesek!

Page 67: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Zaczęłam go karmić, atole z mąki do szmatki mu wlewałam i to stworzonko bardzo się do mnie przywiązało. W nogach ze mną spało i nikomu się do mnie zbliżyć nie pozwalało. Bardzo go lubiłam, tego mojego kojota. Puszysty był, wełnistą miał sierść, dobrą na zimną porę. Wieczorami przy ognisku mój mąż siadał do czytania. Czytał mi dwa rozdziały z Nostradamusa. Później Katarzynę Medycejską, Bajki z Tysiąca i Jednej Nocy, Wielkiego Namiestnika i Luizę de Montmorency. Inną mi jeszcze przeczytał, Córkę kardynała. Bardzo jest ta książka interesująca, opowiada o córce jednego kardynała i jednej królowej. On był jej spowiednikiem i jak do niej raz poszedł, żeby ją wyspowiadać, to się w niej zakochał, ale nie mógł kombinować, bo król tam był. Kiedy król na wojnę wyruszył, to królowa w ciążę zaszła, córkę spowiednika urodziła. Ale tę dziewczynkę wykarmiła mamka, w dworku, gdzie ją kardynał ukrył. Całą tę powieść na pamięć umiałam. Mój mąż bardzo ładnie czytał, dobrze wszystko tłumaczył. Można było sensu dojść. Potem mnie pytał: — Powiedz, co zrozumiałaś? — Zrozumiałam, że tak i tak... Ale królową już wykończyli... Bo wtedy nie wiedziałam, że królowe też na pośmiewisko się narażają. — Ojej, nie można się z tobą dogadać! Nie, wcale nie tak, dobrze nie uważałaś. I drugi raz mi czytał już wolniej. — A teraz? Zrozumiałaś czy nie zrozumiałaś? No to mów, coś zrozumiała. — Już powiem, tylko odetchnę... — I mówiłam, na ile się mogłam skapować. — Nie, właśnie że nie, już ci klarowałem, że chytra sztuka z tego kardynała. Powinien był się z królem rozprawić, jak mężczyzna z mężczyzną. Znowu mi czytał i bardziej mi się w głowie rozjaśniało, chociaż bzdury mówiłam, co mi ślina na język przyniosła, a to dlatego, że nigdy mnie do rozmowy nie przyuczył, a tu nagle go napadło, żeby mnie wypytywać. On się do czytania zabierał, to i dobrze, niech sobie czyta. Później mnie zaczynał pytać, bo mu się na pewno sprzykrzyło tak do siebie gadać i gadać jak wariat, paplał i paplał na cały głos, a ja, całkiem otumaniona, czekam tylko, kiedy mnie o kawę poprosi. Mówiłam sobie: „Dobrze, niech sobie gada". Ale po sprawiedliwości muszę przyznać, że ładnie czytał, rozumiałam czy nie, Bóg jeden wie, ale niejedno mi się w pamięć wryło i nigdy tego nie zapomnę. Zresztą aż po sześć razy ten sam rozdział Pedro czytał. To proszę sobie wyobrazić, czy mogło mi coś z tego w głowie nie zostać, skoro codziennie tę samą śpiewkę słyszałam! Kiedyśmy w jakiej wsi, w ranczo czy w górach zostawali, gdzie nam wypadło, to Pedro brał się za czytanie, ale jak go wysyłali, to się tylko pilnował, żeby pod kule nie wpaść i o książkach zapominał. Tak więc jakieś swoje idee miał czy jakiejś manii dostał, na pewno chciało mu się gadać, perorować; nie rozumiem, co w nim takiego było, ale szczególny był, dziwne jakieś stworzenie, jakby sam jeden był na świecie, chociaż za dnia czas przepędzał na żartach z żołnierzami, a w miastach dalej na swoje hulanki chodził. Różne książki ze sobą woził, ordynans Zeferino mu je do skrzynki pakował, a w górach San Antonio Arenales Pedro je wyciągnął i co wieczór do czytania zasiadał. Kto wie, od kogo się czytać nauczył. Kto wie! Ja tego nie wiem. Gdybym go zapytała, a nigdy bym tego nie zrobiła, toby mi na pewno odpowiedział: — Nie pamiętam. Taki był. Kto może wiedzieć, dlaczego. Kiedy czytał, iskierki mu się w oczach zapalały. Zmierzch już zapadał, ściemniało się, a on dalej i dalej, aż kołowacizny dostawał, późno w noc. Wtedy bardzo starannie książkę zamykał i spać się kładł, nawet mnie nie poprosił, żebym mu kolację odgrzała. Jednego rana pułkownik przyszedł mego męża szukać, żeby kazał na zbiórkę zatrąbić, bo przyszły wia- 124 domości, ale że Pedro po lesie chodził i żadnego trębacza pod ręką nie było, to poszłam po trąbkę i sama miałam zatrąbić. Kojot za mną szedł, a kiedy pułkownik bez zastanowienia pod

Page 68: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

ramię mnie wziął, kojot rzucił się na niego i go ugryzł. Pułkownik wyjął pistolet i strzelił do biednego stworzenia. Wściekłość mnie ogarnęła. — Dlaczego go pan zabił? Przecież to stworzenie nic panu nie zrobiło, tylko mnie pilnowało... — Tak — mówi do mnie — ale bardzo jest zły... Nie widzisz, jak mnie ugryzł? — Bronił mnie. Nie jest winien. Pan mnie za rękę wziął, to skąd miał wiedzieć, czy to w dobrych czy w złych zamiarach? Jeszcze dymił pistolet. Zła krew mnie zalała. — Nie ma tutaj nikogo, żeby go sumienie ruszyło... Wszyscyście o tym wiedzieli... Wiedzieliście, że macie się do mnie nie przysuwać. Pan przychodzi, dotyka mnie, to pewnie, że się musiało wściec to stworzenie. Chcę je mieć teraz żywe... Dlaczego kulę mu pan posłał? — A dlaczego mnie ugryzło? — Pana to była wina... Zamiast się do mnie odezwać, przychodzi pan i mnie rusza, to mnie chciało to zwierzę obronić. Takim sposobem pan jest winny, a nie kojot. — Dobrze, sto pesos ci za tego zwierzaka dam. — Na nic mi się pieniądze nie zdadzą, kojot mi jest potrzebny. Niech mi go pan ożywi, nuże... — Nie bądź durna, w jaki sposób chcesz, żebym go ożywił? Przecież Bogiem nie jestem. — A tak samo, jak go pan życia pozbawił, to niech mu pan przywróci... Więcej już się na mnie nie oglądał, zabrał się i poszedł. Kiedy się zebrali wszyscy żołnierze i dostali rozkaz, żeby wyruszyć do Rancho del Guajolote, zapytał mnie mój mąż: — Co się stało? — Pułkownik zabił kojota... Śnił mi się później. Bardzo mi go brakowało. Tęskniłam za nim. Powiedziałam do Pedra: — Nie będę więcej zwierząt trzymać. Po co? Żeby mi je zabijali? Nie chcę... — Ten kojot gorszy był niż jaki pies, vale, bardzo był zły; zabił ci go, ale chciał ci za niego zapłacić... — Tak, ale ja pieniędzy nie chciałam, mnie tylko o moje zwierzątko chodziło. Wkrótce potem wykarmiłam parę prosiaczków, co je Pedrowi podarowali i przyniósł je w kieszeni kurtki: po prosiaczku z każdej strony i na dodatek maciorę i psa, które mu też dali; wszystkie były tak samo dzielne, ale mnie było żal kojota i serca do nich nie miałam. Też je wykarmiłam atole na szmatce. Cała czwórka tak się odchowała; maciora też była bardzo zła i nikomu się do mnie zbliżyć nie pozwalała, bo zaraz się rzucała, żeby gryźć. Ja jedna w całym naszym wojsku miałam psa. Mój mąż go w podarunku dostał, a taki był biały, że go Jaśminem nazwałam. Kiedyśmy mieli do wagonu wsiadać, brałam mojego psa na ręce, a on mnie łapkami obejmował. Maciorę wsadzaliśmy z Palemonem do skrzyni na dachu pociągu i daszek jej z desek robiliśmy, żeby jej słońce nie paliło. Jaśmina brałam ze sobą. Niziutki był i tłusty, jak gołąb wyglądał. Rano pił mleko z plackami, w południe rosół i kości jadł, a wieczorem nic nie dostawał. Towarzystwa mi dotrzymywał. Najpierw mi zabili kojota, później mi Jaśmin zdechł, a kiedy poczułam, że także mi maciora padnie, uprzedziłam mojego męża: — Teraz już koniec, pańska w tym głowa, gdzie ją pan zostawi, co z nią zrobi, bo ja już jej nie chcę trzymać. Zawczasu pana uprzedzałam. Byle komu niech ją pan sprzeda, bo ja już żadnego zwierzaka chować nie chcę... Sprzedał ją jakiemuś handlarzowi, co z Piedras Negras przyjechał. I więcej już zwierząt nie miałam. A niebawem Pedra zabili. To na co mi było jeszcze zwierzęta chować? Jeździliśmy tu i tam, aż w jednym miejscu, co się nazywa Rancho del Guajolote, w ojczystych stronach generała Saturnino Cedilla50, zatrzymaliśmy się na » Generał Saturnino Cedillo urodził się w Ciudad del Maíz w stanie San Luis Potosí. Jeden z typowych przywódców tego okresu. Przyłączył się do ruchu maderystów, później poparł

Page 69: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

przeciwnika Madera, Pascuala Orozco; wypowiedział się za Huertą po zamachu stanu, ale wkrótce poparł Carranzę i wal- 126 dłuższy czas. Każdy jak mógł, tak się urządził, a mój mąż ubojem świń się zajął. Generał Espinosa y Córdoba gdzieś się zapodział ze swoją blondyneczką i wcale o nas nie dbał. Póki rozkazu od Najwyższego Rządu nie dostał, mógł robić, co mu się żywnie podobało. Pedro wieprze zabijał i wysmażał chicharrón 61. Koło kotła zbierało się co niemiara wiejskich chłopaków, a on ich zwoływał: — Chodźcie, chłopaki, chodźcie, nie bądźcie güe- giienches, pokosztujcie chicharronu, bierzcie, jak dają- Przynosili mi za szóstaka tortilli i wszyscy, co chcieli taco z nim przegryźć, koło kotła stawali. W miarę jak się chicharrón wysmażał, rozdawał go razem z tortillami. — Słuchaj, vale — mówił do mnie — żeby tylko tortilli nie zabrakło. Każ sobie przynosić, niech się chłopaki garną i niech się mają czym pożywić. Dla innych Pedro był bardzo dobry; za każdym razem, jak wieprza zabijał, wołał ich, żeby mu pomogli; jedni wodę w saganie grzali, inni przynosili drzewo i ogień rozpalali. Kiedy odchodzili, każdemu dawał kawałek mięsa... Zawsze był taki rozrzutny. Jak przychodziła pora, żeby mu jedzenie do koszar zanieść, musiałam sporo wszystkiego naszykować, bo mówił do tych, co z nim razem byli: — Proszę bardzo, chodźcie dobrze okraszonego jedzenia posmakować. Taki miał już zwyczaj. Hojną miał rękę. W tamtym miejscu nie było wody, więc jeden chłopaczek, co miał ze dwanaście lat, z dalekich gór wodę taskał, żeby ją sprzedawać żołnierzom i ludziom we wsi. Z tego się utrzymywał, bo jego mama i rodzeństwo byli biedni. Wszystko co na dnie kotła zo- czył po jego stronie. W 1920 wystąpił przeciwko Carranzie i poparł Alvaro Obregona, który kandydował na prezydenta wbrew woli Carranzy. Dwukrotnie był gubernatorem swego rodzinnego stanu; w 1926 na czele Dywizji Centrum walczył z powstaniem crlsteros. Minister Rolnictwa i Rozwoju Gospodarczego w rządzie Cardenasa, ustąpił w 1937, bowiem nie zgadzał się z rady-kalizacją reformy rolnej. W 1938 podniósł zbrojny bunt przeciwko Cardenasowi. Zginął w styczniu 1939. " Chicharrón — kawały tłuszczu wieprzowego razem ze skórą, wysmażone i chrupiące, sprzedawane w płatach. stało, im oddawaliśmy, a ta senora z tych wyskrobków placki im robiła, do garnka kawałki chichar-ronu zbierała i rozdzielała między swoje dzieci przez resztę tygodnia, żeby im na długo starczyło. Trochę ziarna miała ta rodzina, więc wymieniał Pedro mięso na ziarno, ale kiedy się przekonał, że są biedni jak myszy kościelne, to już im nawet mięso darmo dawał. Lubił sobie porozmawiać z tym dzieciakiem, Refugio Galvanem, i czasem z nim w góry po wodę szedł. Dochodzili aż do tego miejsca, skąd strumień wypływał, i kto wie, jakie historie mu Pedro opowiadał, jak armaty wyglądają, te prawdziwe armaty, karabiny maszynowe, naboje i mówił mu, że nikt nigdy wygrać nie może... — A dlaczego nie możecie wygrać? — Bo nie. — Ale dlaczego? — Bo od dawna już ta wojna trwa i końca nie widać. Jak bajka, co się bez końca ciągnie. A ten chłopak pytał i pytał. Chociaż na nogach się słaniał, myślę, że z głodu, bardzo to było ciekawe dziecko; wszystko pojmował i wszystko chciał wiedzieć. Chudziutki był, ale radę dawał tam i z powrotem chodzić, tam i z powrotem po parę razy, z tymi wiadrami z wodą, pod którymi się uginał. I zaraz przylatywał, żeby Pedra spotkać: — Panie kapitanie, panie kapitanie, już przyszedłem...!

Page 70: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Jednego popołudnia przyszła matka Refugio Gal-vana poprosić mego męża, żeby jako ojciec chrzestny dziecko pobłogosławił, ale czy mi nie umiała wytłumaczyć, czy ja jej nie zrozumiałam, ale zdawało mi się, że dzieciakowi bierzmowanie mają wyprawić. — Nie — powiada — chcę, żeby mi go oddał, bo bardzo z nim źle. Okazało się, że jej syn już umierał. Pedro do Ciudad del Maíz pojechał, więc po mnie przyszła. Bardzo dawno temu był taki zwyczaj, że ci, co dziecko do chrztu podali, przychodzili swojego chrześniaka pobłogosławić, kiedy był ciężko chory, i jeśli 128 taka była wola boska, to do zdrowia wracał, a jak nie, to umierał. A że nie zjawili się rodzice chrzestni tego chłopczyka, więc bardzo nalegali, żebym do niego poszła. Poprosiłam o naczynie z wodą, trochę wosku, parę ziarenek soli i kawałek waty. Wodą go pobłogosławiłam, troszkę soli mu na język położyłam i zapytałam, czy już odchodzi. To mi wtedy ten chłopaczek Refugio znak zrobił, że tak, że już precz idzie. Zapytałam go: — Jak to, na kapitana nie poczekasz? Głową pokręcił. Już nie było czasu na czekanie. Powiedziałam do matki: — Dobrze, to pani syna oddaję. I w tej chwili kiedy jej go w ramiona podawałam, zmarło mu się, temu dzieciakowi. Martwego go tam zostawiłam i wyszłam. W domu zaczęłam rozmyślać: „Już ta dziecina umarła... Co teraz powie Pedro, że bez jego zezwolenia poszłam go pożegnać?" Kapral, co ze mną poszedł do tego chłopaczka Refugia, powiada do mnie: — Senora, zawiadomimy szefa, żeby przywiózł co trzeba na stypę. — Niech pan zrobi, jak pan uważa, bo ja się na tym nie znam. Kapral go kazał zawiadomić w Ciudad del Maíz i mu polecenie dał, żeby kupił strój Świętego Józefa, petard, gorzałki, brunatnego cukru, wszystkiego co koniecznie na stypę potrzebne. Napisał mu na kartce: „Pan jest ojcem chrzestnym, bo poszła do niego senora Chucha i dała dziecku błogosławieństwo na drogę. Jak wrócił mój mąż, materiału mi dał, żebym aniołkowi strój Świętego Józefa uszyła, i poszedł go zobaczyć. Stamtąd do sklepu pospieszył kupić cukru brunatnego i zwykłego, kawy, pierników, kukurydzy do zmielenia, więcej petard, bo się zorientował, że nie wystarczy tego, co przywiózł z Ciudad del Maíz dla tylu ludzi. Zabrałam się do szycia ubranka, a kiedy mnie przyszli zapytać, czy już gotowe, to od razu koszyczek okrągły przynieśli, żebym w nim ułożyła wianek, sandałki, zielone ubranko z przyszytymi gwiazdkami i żółtą pelerynę. To wtedy zebrało się mnóstwo chłopców i dziewczynek i w szpaler się 129 9 Poniatowska ustawili, z jednej strony chłopcy, z drugiej dziewczynki, od moich drzwi aż do drzwi mieszkania Re-fugia. Kiedy tam przyszłam, muzyką i petardami mnie powitali. Zaczęłam go ubierać. Mój mąż go w sandałki obuł, a później ja mu zawiązałam pelerynę Świętego Józefa i mu policzki czerwonym papierem umalowałam. Jak już był ubrany, Pedro mu wianek nałożył, chustkę swoją z szyi zdjął i mu nią twarz zakrył, żeby go robaki nie jadły, bo jedwab robaki od nieboszczyków odpędza. Szanują jedwab, jako że to ich własne. Przez całą stypę o Refugiu opowiadali, jak litanię jego imię powtarzali, że jak Bóg coś robi, to wie dlaczego, że boskie miłosierdzie, że wszystko jest z góry wypisane, że się zawczasu uwolnił od diabła, który na niego czyhał, że się teraz nacieszy wiekuistym odpoczynkiem, że taki młodziutki, że taki dobry, taki pracowity, taki obowiązkowy to był chłopaczek. O dusze w czyśćcu Boga prosili, pamiętaj Panie o duszy twego sługi Refugia Galvana, coś go dopiero co na swoje łono przyjął, i kto wie jakie jeszcze modły odprawiali o tych tajemniczych sprawach, co duszę radują. — Ale co mu się stało?

Page 71: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Na słup wlazł i z niego spadł, i od tego uderzenia zapalenia płuc dostał, co go wykończyło. — A po co na słup właził? — A przez chicharron. Tylko ucha nadstawiałam, jak jego mama wokoło rozprawiała o chorobie Refugia. — Dałam mu garnek z chicharronem i zaraz go dzieciarnia otoczyła: „Ojej, daj mi trochę, daj mi, daj mi, nie bądź taki niedobry!" Tak im się widziało, że za dużo tego chicharronu dla niego samego. Poleciał Refugio z chicharronem, żeby się na słup wdrapać, i na ziemi go znalazłam, ale już bez chicharronu, bo mu wszystko ukradli... Przez piętnaście dni choroba go męczyła. Nic mu się nie połamało, ale mu się gorączka podniosła... — I co mu pani robiła? — Ano czekałam, co miałam robić...? Tylko czekać, co Bóg postanowi... Jak jej tak słuchałam, to mi na myśl przyszło, że gdyby mi na czas powiedzieli, nie musiałby Refugio 130 umierać, bobym mu wywaru nagotowała, żeby mu się ten skrzep we krwi rozpuścił, i byłby wyzdrowiał. Bardzo dobre są na potłuczenia liście awokado i bambusa i kłoski kukurydzy, bo się od nich te czopy we krwi rozpływają, co gdzieś w ciele utkną. W tym momencie jak się kruszą, ma człowiek boleści, ale później wydobrzeje. Jak już w ziemi leży, kto go ożywi? Dwanaście lat miał, kiedy umierał. Zakuta Indianka z tej seńory, najgłupsza w świecie. Blisko niej usiadłam i ledwo na tę błazeńską gębę spojrzałam, całkiem bezradną, jeszcze większy gniew poczułam. Mówię do niej: — O rety, senora, to z pani winy umarł, bo wcale go pani nie ratowała. W środku guz mu się zrobił, a potem taka silna gorączka, to nie mógł wyżyć. — Ano taka już była wola boska... Z boską pomocą do Boga bym ją z powrotem wyprawiła, ale siedziała oto przede mną, z opuszczonymi rękami, jakby ją kto w to krzesło wgniótł. Przez całą noc grzmiały petardy i grała muzyka. Mężczyźni wytrąbili dwa wielkie dzbany gorzałki. — Nalać jeszcze jednego? — A tak, za Refugia. — Na zdrówko. — Zdrówko. I zaraz przychodził jeszcze jeden i matkę pytał: — Na co się nieboszczykowi zmarło? Ja to bym ich do wszystkich diabłów posłała, ale ona tylko ocierała sobie łzy z rzęs i opowiadała od nowa. Nazajutrz odprowadziliśmy go z muzyką na cmentarz. We czterech trumnę nieśli, ale przez całą drogę się zmieniali, tak osłabli od czuwania przez całą noc i od pijatyki. Kiedy go pochowali, mnóstwo petard jeszcze puścili, żeby wszystek proch zużyć. Nie był smutny ten pogrzeb, bo wypożyczeni na świat przychodzimy, nieprawda, że mamy na nim żyć. Na chwilę się tylko zatrzymujemy, a dużo jest takich dzieci, co się rodzą, żeby obowiązku dopełnić, ale że nie mają pozwolenia, żeby dłużej tu pobyć, zaraz z powrotem się zabierają. Parę godzin pożyją czy dni, czy miesięcy. Tutaj, na ziemi, mówi się: „Och! Umarł na to, umarł na tamto". A to dlatego, że taki ma termin wypisany i jak przyjdzie godzina, że Bóg powie: „Dosyć", to go z ziemi zabiera. Toteż wiejscy ludzie lepiej to rozumieją i nie sprzeciwiają się. Oddają go, jak się godzi. Nie lamentują i nie wyrzekają: „Boże mój, czemuś mi go zabrał?", „Chryste Panie, krzywda mi się stała!", bo przeważnie ludzie mówią: „Ojej, niedobry był dla mnie Pan Bóg, bo mi syna wziął!" Nieprawda, wcale nie był niesprawiedliwy. Bo przecież po to ich na ziemię wysyła, żeby ich ze sobą mieli do pewnego wieku. Owszem, koniecznie powinni o nich dbać, leczyć ich, każdy się musi przyczynić,

Page 72: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

wypełniając swój obowiązek, ale jeśli na siłę się dziecko ratuje, a jemu wcale się lepiej nie robi, znaczy to, że Bóg go nie chce zostawić, i wtedy powinni się do jego woli dostosować i mu je oddać. Dlatego z petardami i muzyką zmarłych chowają i są zadowoleni. Jeżeli z płaczem go odprowadzają, odbierają mu chwałę. Rad go Pan Bóg nie przyjmie, bo tak jak go na ziemię posłał, tak samo go mają oddać. Jeżeli cieleśni rodzice na ziemi puścić go nie chcą, czepiają się go, krzyczą i Bogu wymawiają, to krzywdzą tego, co przed chwilą umarł, i może go to wiekuisty żywot kosztować. Kiedyśmy wrócili z cmentarza, Pedro przez cały tydzień na śmierć się zapijał. Nie miał do tego głowy, żeby swojego oddziału przypilnować, i o samego siebie nie dbał. Bolało go czy nie bolało, dość że się gdzieś zapodział. Przez osiem dni ze łba mu się kurzyło. Jeszcze w tym samym miejscu, gdzieśmy siedzieli, do wódki się przypiął i więcej w swoim domu nie usiedział, tylko zapity po ulicach się włóczył jak stary kuternoga, do siebie mówił albo tak bełkotał, że nikt go nie mógł zrozumieć. Prócz picia do niczego głowy nie miał. Nawet o tym zapomniał, co mu znachor powiedział. Po tygodniu do siebie przyszedł. Pieniądze przepuścił i był zamroczony. Postarał się, żeby mu dwa wieprze skredytowali i je zarżnął, a na mięsie się odkuł. Wtedy dopiero na nogi stanął. Ale przez wiele dni był całkiem odmieniony. W jedną noc księżycową kiedy Pedra nie było, bo poszedł wieprze wytargować, zobaczyłam naguala52. !1 Nagual (z azteckiego: nahuali — czarownica) — czarownik przybierający różne postaci. Ludzki cień do moich drzwi podchodził. W tamtym miejscu, w stronach Ciudad del Maíz, między Río Vedre i San Luis Potosí, jest gorący klimat, domy budują z pali, a przez szczeliny wchodzi powietrze. Pedro dom ogrodził, pale poprzeplatał gałęziami mezquite i huizache 53 kolcami do góry, a drzwi też sporządził z pali i z kolczastych gałęzi. Przez tę plecionkę cień zobaczyłam, jak do mojego pokoju zmierzał. Obok tego pokoju było podwóreczko z altanką, co ją Pedro zbudował i liśćmi palmowymi pokrył, żeby tam zabite wieprze od słońca uchronić i żeby się mięso nie psuło. Taki piękny księżyc tej nocy świecił, że przez szczeliny dobrze widziałam, jak się ten nagual podkrada. Więc zaczęłam krzyczeć z całej siły: — Czego chcesz? Czego chcesz? O krok się do mnie zbliżysz, to cię zastrzelę... To się wtedy przygarbił i zmykał jak pies, aż doleciał do drzewa, które wielki cień rzucało, co się wędrowni handlarze z Ciudad Valles pod nim rozsiadali, żeby błyskotki i wiktuały sprzedawać. Tak mi ten człowiek z oczu zniknął, ale ogon za sobą po ziemi wlókł. Opowiedziałam to mężowi, kiedy wrócił. Nagual to taki człowiek, co się za zwierzę przebiera, żeby kraść. Psią skórę ma na sobie i tak oto chodzi, na czterech łapach, to jest na rękach i nogach, ale jak już taki dom okradnie, to koniecznie musi się wyprostować, żeby wszystko pozbierać i do torby wrzucić. Ale w tym momencie kiedy go wykryją, zmyka co sił ze strasznym wyciem, aż wszyscy domownicy ze zgrozy znakiem krzyża się żegnają. W księżycowe noce się wyprawia, żeby lepiej widzieć. To tylko taki złodziejaszek, co kradnie, jak mu się okazja trafi, i wtedy w jakieś zwierzę się przemienia, w psa, lisa lub wilka. Ludzie strachliwi bardzo się ich boją, ale ja nie, bo ich widziałam z krwi i kości. Na własne oczy go zobaczyłam. Sama byłam i mówię do chłopaka, co mi pomagał: — Postaw mi ten kocioł ze smalcem na jakim stole... u Mezquite, huisache — rodzaje dzikiej akacji. (Z azteckiego: huixach i — kolczasty). Ja tylko ten smalec ubijałam, żeby zbielał. Smalec trzeba ubijać, bo inaczej czarny zostanie, paskudny. Jak już był dobrze ubity, tośmy go, Pedro i ja, na dworze zostawiali, żeby go rosa skropiła. Wiele razy nas okradli; jednej nocy świńską nogę zwędzili, a później dwa schaby. Tamtego dnia mieliśmy dużo solonego mięsa, o, taki szeroki płat suszonej wieprzowiny; całe pasy na metr czy na dwa metry długie; peklowane mięso z brzucha i rąbanka. Już parę razy

Page 73: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

znajdowałam o świcie całe mięso roz-bebeszone. Wybierali co najlepsze, najczęściej na świeży smalec się łakomili, bo dobrze było widać ten wielki kocioł i łatwo go mogli zabrać. Aż sobie powiedziałam: — Teraz spać się wcale nie położę, żeby zobaczyć, kto tu przychodzi. I nie położyłam się. Światło zgasiłam, tylko zostawiłam zapaloną lampkę oliwną — gdzie tylko jestem, zawsze taką lampkę zapalam albo po prostu knot w wosku zatopiony — i przy samych drzwiach usiadłam, żeby go wyśledzić, z pistoletem w ręku, i wtedy bardzo wyraźnie zobaczyłam, jak ten nagual za płotem przemknął, doszedł do drzwi i w tej chwili kiedy je miał otworzyć, bardzo spokojnie mu powiedziałam, jak gdyby nigdy nic, bo przecież miałam broń przy sobie: — Jak leci? I światłem mu w oczy. Zgadnie pani, kto to był? Jeden facet, przyjaciel Pedra, co zawsze przychodził, żeby co z nami zjeść i ja go częstowałam chicharro-nern i wieprzowiną; mój mąż do wojska go zaciągnął i go sobie przywiózł z San Luis Potosí do Ciudad del Maíz. W świńską skórę się ubrał, ale wrednie jej oczy świeciły, tej zafajdanej świni, a jak się na niego z pałką rzuciłam, żeby go zlać, to niech pani sobie przedstawi, przez płot z huizache się przedarł, dobrze mu kolce za skórę zalazły! Powiedziałam sobie: „Dobra, już sobie poszedł. Ale ma dobrych Pedro koleżków!" A innego dnia, kiedy Pedro przyszedł ze swoim przyjacielem, to mu powiedziałam: — Już poznałam tego, naguala udaje, żeby się tu zakradać i rzeczy nam wynosić... Samiusieńkiemu nagualowi w żywe oczy to wy- 134 garnęłam. Już mu się tak ślepia nie świeciły, nie wiem, jak się ten facet nazywał, zdaje mi się, Ciria-co, ale dobrze go rozpoznałam i od tego czasu już się nie daję nabierać i wiem, że nagual to człowiek, a nie zwierzę. Kiedy na wsi opowiadają, że nagual jakąś dziewczynę porwał, to na pewno nie miał innej rady, tylko ją sobie zabrać, bo to musiała być jego narzeczona i już byli po słowie, więc skoro jak człowiekowi nie chcieli mu jej dać, to za zwierzę się przebrał, poszedł po nią i ją z domu wyciągnął. Oni sami niewiniątka udają. Bajki te łobuzy opowiadają, bo im tak wygodnie, taki sam łobuz on jak i ona. Długośmy już potem w Rancho del Guajolote nie zostali, bo mój mąż o parę dni urlopu poprosił, żeby dalej na północ pojechać, do Haciendy del Salado, w stanie Coahuila, do swojej babki. Tam się właśnie Pedro urodził i usta mu się nie zamykały, taki był rad. Koło trzeciej po południu przyjechaliśmy, żeby się z babką przywitać, i tak sobie stoimy, a tu nagle jakaś koza do nas podchodzi. Ledwo go obwąchała i zaczęła beczeć: — To moja matka — mówi do mnie. — Która to? Odwróciłam się, żeby ją zobaczyć, ale tylko kozę widzę, więc go pytam: — No to gdzie ona jest? — A co, nie przyszła tutaj? Tutaj stoi i to właśnie moja matka. — Jakżebym miała uwierzyć, że jakieś stworzenie jest pańską matką? Za mało pan matkę szanuje. — No więc chcesz wierzyć czy nie chcesz, ale to stworzenie jest moją matką. Rodzonej matki nie miałem. Ją właśnie mam za matkę. To stworzenie mnie wy karmiło... Podeszła do niego koza, na zadnich łapach stanęła i zaczęła go lizać, bródkę mu do twarzy przyłożyła. Pedro ją objął za szyję i gładził. Po chwili weszła babka i go powitała: — Już przyjechałeś, synku... Kiedy babka szła na wieś po sprawunki i Pedro uderzał w płacz, koza biegła do tego miejsca, gdzie maleństwo leżało, pochylała się nad nim, rozstawiała

Page 74: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

łapy i cycka mu dawała. Takim sposobem swoim mlekiem koza Pedra wykarmiła. Pieścił ją i pieścił, a koza nic, tylko beczy i go obwąchuje. Kto wie, czy jego mama umarła, kto wie, bo mnie tego nie powiedział. O jego tacie też nic nie wiem. Nigdy ze mną 0 tym nie mówił. A po co miał mi opowiadać? Ja wcale wiedzieć nie chciałam. Nie interesowało mnie jego życie. Dowiedziałam się tylko, że koza zdechła w dzień po naszym wyjeździe. Jeszcze pół godziny, co mówię, jeszcze przez kwadrans z babką nie rozmawiałam, kiedy Pedro wrócił ze wsi, dokąd poszedł na przechadzkę. Nawet do placu mu dojść nie pozwolili. W mig się rozeszła wiadomość i zaczęli na niego polować, bo jeszcze przed ślubem, kiedy już przystał do rewolucji, porwał stado koni z hacjendy, gdzie się wychował, żeby je do wojska zaprowadzić. Kapitanem go za to zrobili. Nie było takiej siły, żeby właściciele hacjendy mu tego nie pamiętali! Ale Pedro jakby nigdy nic, do kozy 1 do babki z wizytą poszedł i nawet blisko wsi sobie spacerował, po ulicach na skraju chodził szukając swoich kolegów z tamtych czasów. Zaraz się taki znalazł, co plotkę puścił, że się tutaj Pedro Aguilar pojawił. Właśnie jego koledzy mu powiedzieli: — Już tu idą, żeby cię capnąć... — Jak to? Co takiego? Myślałem, że rewolucja wszystko odmieniła... — Niczego rewolucja nie odmieniła. Tylko jeszcze gorzej z głodu zdychamy... W te pędy przyleciał i mówi do mnie: — Prędko, wiejmy stąd. I krzyknął do babki: — Jeśli zostanę, to mnie zabiją! I tylko konia ostrogą pobódł. Nawet nie mogliśmy się pożegnać z biedną babką, co tam stała jak wryta z rozłożonymi rękami. Tamtego dnia Pedro był, krótko mówiąc, bezbronny, bośmy mauzera ze sobą nie wzięli. On miał pistolet i ja także, ale to nie dosyć. Dobrze, że Pedro wszystkie tamtejsze drogi znał, tośmy do przełęczy pognali i dlatego nas nie mogli złapać. Słyszeliśmy, jak po lesie strzelali. Pojechaliśmy sami, we dwójkę, i po powrocie poszliśmy się naszym dowódcom zameldować. Rada byłam, żem się wśród swoich znalazła. Ani jed- 136 nego dnia nie mogliśmy z babką spędzić. Nawet Pedro czasu nie mial, żeby ją poprosić o błogosławieństwo. A przecież nigdy już nie miał do niej wrócić. XII — Villa jest blisko! — To prawda... Przeszli przez Conchos i je zrujnowali, stajnie ze wsi zrobili... — Skąd wiesz? — W chlew zamienili... Spalili kukurydzę na polach... Kościół obrabowali, wjechali na koniach... świętym poucinali głowy... Wszystko zabrali! Mówią, że krew ulicami płynie... — A Villa? — Hulała sobie ta świńska morda, ze śmiechu się pokładał! Kazał we wszystkie dzwony bić w kościele, żebyśmy się dowiedzieli, jaki z niego chojrak! Nasi żołnierze tylko znak krzyża kreślili, jakby to mogło coś pomóc. W tym czasie, kiedyśmy z Pedrem do Hacienda del Salado pojechali, przyszedł rozkaz, żeby wojsko generała Juana Espinosy y Córdoba zwinęło obóz, bo villiści wysadzili w powietrze pociąg pasażerski, co jechał z Conchos do Chihuahua i eskortę do nogi wybili. Na rąbankę ludzi posiekali. Prawie same cewile tym pociągiem jechały i kilku wojskowych ich eskortowało, więc z okrzykiem: „Precz z carranclanes"54, wszystkich bez różnicy zatłukli. Pedro musiał obóz zwijać. Leżeli tam wszyscy nadzy, kobiety, mężczyźni, dzieci, z otwartymi oczami, żeby je jeszcze prędzej sępy wydziobały. Trzema wozami ich przywieźli, po czubek były trupami załadowane. W taki sposób do Villa Ahumada, albo jak się teraz nazywa: Villa Gonzalez, dojechali, a Espinosa y Córdoba już zarządził, żeby trzy wielkie rowy wykopać i tam ich wrzucali, jednych na drugich, mężczyzn i kobiety pomieszanych z dziećmi. Tak się ta osławiona Północna Dywizja

Page 75: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

spisała, pewnie się teraz w piekle przypiekają. Do naga ich rozbierali, żeby się obłowić, bo wszyscy w tym pociągu byli dobrze ubrani. Nie mogliśmy rozpoznać, który był wojskowy, a który cewil, bo każdy był goły, jak go matka " Carranclanes — pogardliwa nazwa zwolenników Venustiana Carranzy. Urodziła, i szybko ich do dołów wpychaliśmy, bo już śmierdzieli. Cały śnieg na czerwono krwią zafarbowali. Po zwinięciu obozu na pobudkę zatrąbili i ruszyliśmy w pościg za Villą i jego bandziorami. Strasznie się wściekł Espinosa y Córdoba i posłał nas w kierunku Ojinagi. Tylko tabor na miejscu został. Pojechałam razem z Pedrem. Galopem przejechaliśmy przez całą sierrę, a tu nagle powietrzem krzyk się niesie: „Już tu zjeżdżają carranclany, psubraty, skurwysyny; łby im rozwalimy!" Niektórych ze strachu sparaliżowało, ale Espinosa y Córdoba dał rozkaz, żeby dalej jechać. O trzeciej nad ranem, w ciemności, bitwa się zaczęła i ponieśliśmy ciężkie straty. Strzelaliśmy, gdzie ogniska błyskały, ale ci bandyci za skałami się zabarykadowali. Generał Espinosa y Córdoba kazał pół obrotu w tył zrobić, aleśmy odwołania rozkazu nie usłyszeli, tośmy dalej do przodu parli i otwieraliśmy ogień do tych sakramenckich skurwysynów. Dniało. Przez cały dzień walczyliśmy; tuż przy mężu jechałam i ładowałam mu mauzer. Wojsko już w rozsypkę poszło, a my dalej i dalej, rozpieprzaliśmy tych drani jakby nigdy nic. Jeszcze mu nabity mauzer podałam, ale go ode mnie nie wziął, więc się odwróciłam i już Pedro na koniu nie siedział. Koło czwartej po południu kula Pedra w piersi ugodziła i dopiero wtedy się spostrzegłam, żeśmy sami zostali. Zobaczyłam, że na ziemi leży. Kiedy z konia zsiadłam, żeby go podnieść, już był martwy, z rękami na krzyż rozłożonymi. Niedużo krwi z niego uszło. Po chwili dwóch ordynansów do nas podeszło. Poprosiłam ich, żeby mi pomogli, i w trójkę przywiązaliśmy go do siodła. Jeszcze raz wróg salwę puścił, w Pedra celowali, jakby go chcieli dobić. Ale już był zabity na amen. Wśród tumanów pyłu nadjechał major z kilkoma żołnierzami. Krzyknęłam do niego, żeśmy sami zostali i że mój mąż śmiertelną kulę dostał. — Co teraz zrobimy? — zapytał mnie. — A co mamy robić, jak się panu majorowi zdaje? Musimy się w odwrocie ostrzeliwać. 138 Całkiem skołowaciał i tylko powtarzał, jakby nic nie rozumiał: — Co zrobimy? Co zrobimy? Och, Panienko Gua-dalupańska!55 — A co pan chce robić, majorze? Ostrzeliwać się w odwrocie, nic innego... — To niech pani dowództwo nad ludźmi obejmie, bo ja już od zmysłów odchodzę... I stał tak z gębą rozdziawioną jak u krokodyla, jakby całkiem zgłupiał. Powiedziałam do ordynansa Palemona: — Idź przodem i ostrzeliwuj się w odwrocie, w stronę rzeki Grandę, i żeby mi żaden z chłopaków w tyle nie został. Ordynansi Zeferino i Palemón pomogli mi ludzi zebrać i o piątej po południu doszliśmy do rzeki. Musieliśmy ją w bród przejść, żeby w nas na moście nie trafili, więc nieboszczyka zostawiliśmy pod kamiennym wyłomem, dobrześmy go przyparli, a sami przeprawiliśmy się przez rzekę na koniach, co ją przepłynęły. Dojechaliśmy na drugi brzeg i wtedy nas jakiś kapitan gringo do niewoli wziął. Przez tłumacza mi powiedział, że mamy złożyć broń, bo jesteśmy jeńcami. Odpowiedziałam mu, że niczego nie oddam. — Musi pani zdać żołnierzy, broń i amunicję, bo 55 Panienka Guadalupańska — cudowny obraz Matki Boskie] w bazylice zbudowanej u stóp góry Tepeyac w mieście Villa de Guadalupe Hidalgo, w stanie Meksyk. Według legendy wkrótce po zwycięstwie konkwistadorów na miejscu dzisiejszej bazyliki znajdowała się świątynia aztecka poświęcona bogini-dzie-wicy Tonantzin, patronce ziemi i kukurydzy. Arcybiskup Juan de Zumarraga kazał zburzyć świątynię, co wywołało rozpacz ludności. Wtedy według podania Matka Boska ukazała się Indianinowi Juan Diego (9 grudnia 1531) —

Page 76: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

na materiale płachty, do którego Diego nazbierał róż na wzgórzu porośniętym kaktusami, odcisnęła się jej podobizna przypominająca obraz w hiszpańskim mieście Guadalupe. Na miejscu kaplicy w 1709 z datków publicznych postawiono bazylikę. W 1754 bulla papieska ogłosiła Matkę Boską Guadalupańską Patronką Meksyku (ówczesnej Nowej Hiszpanii), a w 1910 Pius X — Patronką Ameryki Łacińskiej. Bazylika jest miejscem pielgrzymek. Pod wezwaniem Panienki Guadalupańskiej rozpoczął się także ruch niepodległościowy w Meksyku. 12 grudnia — w rocznicę ostatniego objawienia Juanowi Diego — odbywają się przed bazyliką tańce pielgrzymów indiańskich i festyny. 139 jeszcze o dwunastej w południe poddał się wasz generał i złożył broń. — To niby generał na drugą stronę przeszedł 0 dwunastej w południe? — Tak jest. — Ale jak się to stało? Tylko się na wszystkie strony rozglądałam, jakbym do reszty zbaraniała. A to skurwysyn! — Ale jak to, broń złożył? — A tak. Więc skoro on broń złożył, to i pani musi swoją oddać, a jeśli do porozumienia dojdziemy i znowu do Meksyku pojedziecie, to wam broń oddamy i amunicję, tyle samo ileśmy od was dostali. Wypisali mi listę i oddałam dwadzieścia pięć sztuk broni i dwadzieścia siedem podwójnych ładownic: dwie mego męża, dwie moje i po dwie na każdego z dwudziestu pięciu żołnierzy, co się uratowali. Generała Juana Espinosę y Córdoba zastaliśmy w namiocie, jak sobie spokojnie tam spał, rozwalony na łóżku. Jeszcze nas nie wykończyli, ale koniec z nami zrobią, skoro o nic go głowa nie boli, bo przecie w ostateczności swoją skórę ocalił. — Panie generale, kapitan nie żyje i przyszłam, żeby mi pan dał paru żołnierzy, to po niego pójdziemy... — Nie. Jeńcami tutaj jesteśmy. Żadnych ci żołnierzy dać nie mogę, bo wszyscy jesteśmy w niewoli... — Niech pan sobie radzi, jak pan potrafi, ale da mi pan paru żołnierzy, żeby go stamtąd zabrać, bo nie może tam zostać, na drugim brzegu rzeki... W końcu gringos mi na rękę poszli i wypożyczyli mi jeden pluton. Czterech żołnierzy meksykańskich 1 swoją eskortę, żeby nas pilnowała. Kiedy tam przyszłam, noc zapadła i kojoty Pedra zżerały. Już nie miał ani rąk, ani uszu, brakowało mu kawałka nosa i szyję miał objedzoną. Podnieśliśmy go i zawieźli do Marfy, w Stanach Zjednoczonych, żeby go tam pochować. I tam już musiał zostać. Bardzo mnie to wściekło, że nasz generał do Stanów Zjednoczonych przystał. Powiedziałam mu, że skorośmy mieli broń i naboje, to nie musiał dupy w troki brać j uciekać na północ. Powinien był roz- 140 kaz wydać, żebyśmy wroga póty ścigali, póki by nam sił starczyło. — Nie było rady, Jezusko. Krocie były tych villi-stów i aż mnie tutaj zepchnęli. — No to byłby pan chociaż rozkaz odwołał i wszyscy razem byśmy tutaj przyszli, a myśmy tam zostali i między Ojinagą i Cuchillo Parado męża mi zabili. Gdyby pana tchórz nie obleciał, byłby Pedro z nami... Słusznie o panu mówią, że „jeśli ich dużo, to dajmy nogę, jeśli ich mało, to ich przechytrzymy, a jeśli nie ma nikogo, to naprzód wiara Cauila 56, bo po tośmy się urodzili, żeby dobrze umierać...! Aleś się pan wsławił wojennymi czynami, panie generale! Spuścił głowę i tylko mruknął: — Ano trudno, już nie ma rady.

Page 77: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Tak, na pana już rady nie ma, generale, i w niewoli jesteśmy, bo tak się panu podobało, ale moje miejsce jest po tamtej stronie, a nie po tej. I wcale się nie chcę stawiać, jakbym była chłopem z ikrą. Jużeśmy miesiąc w tej Marfie siedzieli, kiedy generał Joaquín Amaro57 poprosił, żeby nas do Meksyku odstawili. Pożegnałam się z Pedrem i znowu przeszliśmy przez most, a stamtąd do Villa González, bo tam nasz tabor został. Generał Juan Espinosa y Córdoba swoje oddziały zebrał i w drogę ruszył, a ja ostatnia przez most przeszłam i się do nich przyłączyłam z żołnierzami mojego męża. Oddzielnie mnie zapisali, więc do generała Espinosy y Córdoba nie wróciłam, tylko mi według listy żołnierzy oddali, co nimi Pedro dowodził, a także broń i amunicję. Dlatego w Villa González powiedziałam do Juana Espinosy y Córdoba: — Przychodzę panu ten oddział przekazać, co ze » Cauila — Coahulla — „Po tośmy się urodzili, żeby dobrze umierać" — słowa ludowe] ballady. " Generał Joaquin Amaro (1889—1952) — jeden z dowódców Rewolucji Meksykańskiej. Przystąpił do ruchu Carranzy w stanie Michoacan, w 1915 był jednym z czołowych dowódców pod rozkazami Obregona w kampanii przeciwko Franciscowi Villi. Był ministrem wojny w kolejnych rządach po śmierci Carranzy. Dowodził kampanią przeciwko powstaniu crtsteros w latach 1926—29. mną został, tych żołnierzy, co ich na drugą stronę przeprowadziłam. Dwudziestu pięciu ich było, razem z kapralami, sierżantami, podporucznikami i majorem, co jeszcze otumaniony chodził, jakby udaru słonecznego dostał, i ja z nimi. Powinien ich major przekazać, ale że nie chciał dowództwa objąć, kiedyśmy się wycofywali, bo zasłabł czy się przestraszył, czy z innego powodu, więc jakeśmy do Meksyku przyjechali, powiada do mnie generał Espinosa y Córdoba, bo już wiedział, że na siebie odpowiedzialność za tych ludzi wzdęłam: — Będziesz dalej dowodzić oddziałem nieboszczyka kapitana Aguilara... Żołnierze mi zameldowali, że ty im przewodziłaś w tej godzinie, kiedy zginął twój mąż, zaś major się wymigał... Widzę, że Palemón mi znaki daje, żebym się nie zgodziła. Więc mówię do generała: — Nie, seńor, nie jestem żołnierzem, więc nie mogą mnie dowódcą mianować. — To dowództwa nie przyjmujesz? — Nie. . — Dlaczego? — Bo nie, seńor. Tam na północy brali kobiety i sobie na nich używali. Ani Zapata, ani generał Morales y Molina tacy nie byli jak ten bandyta i drań Juan Espinosa y Córdoba, co się uważał za wielkiego uwodziciela. A zresztą złe miał zamiary, bo bardzo był przewrotny i mściwy ten generał i chciał, żebym z żołnierzami została, żeby się na mnie odegrać za to wszystko, co mu w oczy powiedziałam. — No jak, jużeś się rozmyśliła, kobieto? — Niech pan posłucha, ja nie dlatego tutaj jestem, żebym była żołnierzem. Mojego męża musiałam się trzymać, chociaż wcale nie miałam chęci, żeby go na krok nie odstępować. — No to ci żołdu za drogę nie wypłacę. Ani za te dziesięć dni, ani za trzy miesiące. — A niech mi pan nie płaci... Pieniądze mi potrzebne, ale jak widać, panu się spadek po moim mężu należy... Niech pan sobie te pieniądze wsadzi, gdzie panu wejdą, przecie i tak to tylko bilimbiki. Dopiekłam mu, bo na niego mówili „generał bilim-bik", że niby nic nie był wart, 142 Dobrzy żołnierze byli z ordynansów mojego męża. Niemłodzi już, żonaci, razem z taborem swoje żony i dzieci wozili. Póki żył mój mąż, mieli obowiązek mnie obsłużyć; sprawunki mi

Page 78: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

załatwiali, wodę mi przynosili i wszystko co potrzeba. Rząd ich opłacał. Dobrzy dla mnie byli, ale kiedy umarł Pedro, nie mogli już koło mnie chodzić i tak o mnie dbać jak dawniej. Ordynansi Zeferino i Palemón nigdy prawie ze mną nie rozmawiali, nie odzywali się do mnie. Pedro im rozkazywał: „Konie oczyścić", „Wody im dać", „Idźcie po sprawunki", i mundur mu szczotkowali, pucowali uprząż, czego tylko sobie zażyczył. Ale ze mną przyszli pogadać dopiero po jego śmierci: — Niech pani tu nie zostaje. Żołd mają pani wypłacić i na swoją ziemię powinna pani wrócić... My musimy czekać, póki inny kapitan czy pułkownik nas na ordynansów nie zechce, więc przeciw wszystkim bronić pani nie możemy. Sama musi się pani obronić. To wtedy wszystkie wdowy złożyły się na mój bilet i pojechałyśmy do Durango, do generała Amaro, bo on się postarał, żeby nas ze Stanów Zjednoczonych do Meksyku odesłali. A że operacjami w Durango dowodził, byle kto nie mógł się do niego dostać. Ludzie musieli się do niego na dzień przedtem zamówić i dopiero nazajutrz ich przyjmował, jeśli w ogóle chciał ich przyjąć. Z osiemnastoma kobietami szłam, kiedy mi na dziedzińcu w koszarach drogę zastąpili. „Nie ma przejścia", mówią strażnik i kapral z czwartego pułku i bagnety przed nami na krzyż trzymają. Powiadam do nich: — A dlaczego? Idę do generała Amaro... — Jeśli pani o audiencję nie prosiła, to do jutra musi pani poczekać. — No nie, teraz mi pilno i teraz go zobaczę. Poznał mnie w tym momencie generał po głosie, bo ostro mówiłam i mnie na górze usłyszał. I się wychyla: — Jak się masz, Aguilar? — do mnie zawołał. — Dobrze, panie generale — odpowiadam — nie dają mi wejść, żeby z panem pomówić. Kapitan zgi- 143 nął w bitwie między Ojinagą i Cuchillo Parado i oparliśmy się aż po drugiej stronie. — Chodź, chodź, nie krzycz do mnie z dołu. Więc mi pozwolili wejść. Zadziwili się wszyscy ludzie, co już mieli zapowiedziane, że za numerkami ich będą wywoływać, bo generał sam mi drzwi otworzył, żebym weszła z całą świtą tych umorusanych kobiet. Opowiedziałam mu, że generał Juan Espinosa y Córdoba nie wypłacił mi żołdu, bo chciał, żebym objęła dowództwo nad żołnierzami mojego męża i że ja się do wojska nie zaciągałam. Nie miałam żadnego przydziału i tylko się w tym bałaganie kręciłam, bo mnie mąż za sobą ciągnął, i to na siłę, a nie po dobremu. Żadnej innej rangi nie miałam niż ta, że kapitan ze mną spał. — Espinosa y Córdoba pod moimi jest rozkazami, Aguilar, i nie jego to rzecz wstrzymywać wypłatę należności po nieboszczyku... — To sam pan widzi, panie generale... Rozgniewał się. Zatelegrafował, żeby przysłali do Durango trzymiesięczną pensję, co się Pedro należała, i żołd za dziesięć dni drogi. A tamten musiał rozkazu posłuchać, więc bez żadnych wykrętów w te pędy pieniądze posłał... Powiedział do mnie generał Amaro: — To teraz, malutka, na swoją ziemię pojedziesz. Tam, w Durango, on sam nas wyekspediował: mnie i tych osiemnaście kobiet; wszystkie się porozjeżdżały każda w swoją stronę. Dał mi zaświadczenie, żeby mi w Tehuantepec wdowią pensję wypłacili. Kiedy Pedra w samo serce trafili, jeszcze osiemnastu lat nie ukończyłam. On mi zapowiedział, że jak mu śmierć w oczy zajrzy, to mnie zabije. Chciał mnie pierwszą na tamten świat wysłać, ale mu się nie udało. Jeszcze tu jestem i spokoju ludziom nie daję. W mieście Meksyku miałam się przesiąść na inny pociąg, co jechał na moją ziemię, do Tehuantepec. Na dworcu podałam przez okienko moje cztery walizki tragarzowi, co chodził po peronie. Wszystkie ubrania, mojego męża i moje, koszule, co mu uszyłam — bo w

Page 79: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

tamtych czasach żona mężowi bieliznę szyła — pieniądze z pensji, co je jak cielę do jednej z wali- 144 zek włożyłam, forsę w chusteczkę zasupłaną, buty ze skóry z cholewami, cztery pełne walizki, wszystko przepadło. Nigdy więcej tego tragarza nie zobaczyłam. Wszystkie kobiety już do siebie pojechały, ale przez to, że mnie na dworcu Buenavista okradli, zostałam tutaj w Meksyku sama i opuszczona, jak groch przy drodze. Jak indyczka wyglądałam, co swoje indyczęta pogubiła i tylko szyję wyciąga i patrzy na wszystkie strony: „kor... kor... kor..." XIII z tych osiemnastu kobiet we dwie zostałyśmy, ja i jeszcze jedna, co miała jechać do Chil-pancingo. Poszłyśmy pieszo aleją Tacuby ze starego dworca Buenavista. Ona zabrała się w swoją stronę, a ja zostałam w Alamedzie i nie wiedziałam, co ze sobą począć. Z zimna zgrabiały mi ręce. Byłam bez grosza przy duszy, bez ubrania, bez niczego, goła jeszcze za życia. Po co miałam się po tym mieście rozglądać? Co mnie obchodziło, skoro już się na nim sparzyłam, bo to złodziejskie miasto? Dopiero po rewolucji się te kradzieże zaczęły, bo przedtem ta krwawa bestia, Porfirio Díaz, na złodziei się uwziął. Jak który kradł, to go zabijali, jak dziewczynę unie-szczęśliwił, też zabijali, dezerterów tak samo rozwalali. Tak więc krwawe jatki sobie urządzali. On się w to nie bawił: „Byłeś mi dał parę tysięcy pesos, to sobie możesz znowu pohulać, proszę bardzo". Nie. Bojaźni więcej mieli. Myśleli sobie: „Jak co przeskrobię, to mnie śmierć czeka, więc lepiej dam spokój". Przykucnęłam przy murze. Ściemniło się, więc mnie żandarmi zabrali. Zapytali mnie, dokąd idę. A ja tylko mówiłam, że na ulicę Parcialidad, pod numer piętnasty. Na każdym rogu stał żandarm z latarką. Teraz pusto jest na ulicach, nie ma ochrony, ale dawniej była, więc mnie żandarmi prowadzili przez całe miasto. Na każdym rogu jeden żandarm drugiemu mnie przekazywał, ten znowu trzeciemu, i tak od rogu do rogu pod piętnasty numer na ulicy Parcialidad zaszłam. Nic już po tych ulicach nie zostało, tylko wspominki. Kiedy tam, na północy, wszystkie kobiety się na mój bilet złożyły, zaprzyjaźniłam się z Adeliną Ro- 145 10 Poniatowska mán, żoną generała Abacú, i ona właśnie mi poradziła, żebym jej siostrę Raquel odszukała, co była zamężna za generałem Juanem Ponce. Ale zamiast o nią zapytać, na brzegu chodnika usiadłam i tak tam przesiedziałam do dziesiątej wieczorem. Deszcz zaczął mżyć. O dziesiątej wyszła dozorczyni, żeby bramę zamknąć, a że przy samej sieni byłam, to mnie zapytała: — Dziewczyno, dlaczego do środka nie wchodzisz? — A nie, bo na Raquelitę czekam. — Ale przecie Raquelita jest w mieszkaniu. W niczym się tam nie wyznawałam, więc całkiem straciłam głowę. Deef wcale nie jest do wsi podobny; kołowacieje tam człowiek, a wszyscy chcą go tylko na dudka wystrychnąć... Dozorczyni mnie do vecindad58 zaprowadziła i zaczęła wołać: „Senora Raquelita! Senora Raquelita! Ktoś do pani przyszedł", i ona sama zaraz wyjrzała. Wytłumaczyłam jej, że mnie przysłała jej siostra Adelina, więc powiedziała, że się tam dla mnie kąt znajdzie. Przez wiele dni siedziałam na chodniku przy ulicy Parcialidad i czekałam, aż skończą jeść, żebym mogła wejść do mieszkania. Tylko mnie z łaski przygarnęli, więc szłam na ulicę, kiedy mieli do stołu siąść, bo wstyd mi było na nich patrzeć jak pies w gnat. Dopiero jak jeść przestali, wchodziłam, żeby się napić wody. Nie wiedzieli, że jestem głodna. Nie przejmowali się. Miałam swoje chude lata. Czasem tylko jedną tortillę przez cały dzień zjadłam. Żadnego obowiązku senora Raquelita nie miała, żeby mi wikt dawać. Kątem tam tylko mieszkałam, więc źle się do mnie nie odnosili. Dlaczego mam mówić, że źle mnie traktowali, skoro o wszystkim z góry wszechmocna boska ręka decyduje? Los tak chce. Nie pracowałam u nich, toteż nie musieli się ze mną liczyć. I tak dużo dla mnie zrobili, bo pozwolili mi w kącie korytarza się przespać. Na podłodze się kładłam, bez maty, bez niczego. Na tyle się

Page 80: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

tylko świeca pali, na ile jej wosku starczy, więc trzeba zęby zacisnąć. Złamanego grosza nie miałam, a u senory ™ Vecindad — jednopiętrowy dom czynszowy. Mieszkania są jednoizbowe i wychodzą wszystkie na podwórko wewnętrzne. 146 Raquelity też się nie przelewało. Była żoną generała, ale generałowie nie byli wtedy bogaci. Ach, łotry, teraz w forsę opływają, bo okradają naród! Ale w pierwszym rzędzie już nie żył ten generał i prócz tej pensji, co jej rząd wypłacał, nic więcej nie miała i nawet jej nie starczyło, żeby po wypłatę pojechać. Ze swoimi krewniakami na Parcialidad mieszkała i wszyscy żyli z jej pensji. Pierwsze, o co mnie zapytała: — Już ci rząd pensję przyznał? — Tak, ale na moją ziemię mi ją wyślą, aż do Tehuantepec. — To na swoją ziemię pojedziesz? — A za co? Po co bym miała na moją ziemię jechać, skoro bez grosza byłam? Tyle tylko mojego, co na grzbiecie nosiłam, bo mi papiery ukradli. Czym się miałam legitymować? Dopiero mi powiedziała Raquelita, żebym się nie martwiła; że ona już to załatwi, żeby mi tu, do Meksyku, pensję odesłali. Kozia Bródka wtedy rządził, prezydent Carranza, don Venustiano. Raquel do Pałacu mnie zaprowadziła, gdzie się od kobiet roiło, taka ciżba, że nie było którędy się tam dostać; wszystkie bramy kieckami zapchane, Pałac zatłoczony wdowami, co się o pensję ubiegały. Jedna po drugiej, za kolejką, wchodziłyśmy do prezydenckiego salonu, ogromnej sali, gdzie on w fotelu siedział. Znałam go już. Z bliska go widziałam w bitwie o Celaye, kiedy Obregonowi59 ramię ciachnęli. Bardzo ciężka to była bitwa i Carranza, co jechał na białym mule, do uciecżki się rzucił. " Alvaro Obregon (1880—1928) — urodzony w stanie Sonora, robotnik, samouk, czołowy dowódca armii Carranzy, który w 1914 mianował go generałem. Dowodził Korpusem Północno--Zachodnim w kampanii przeciwko Villi. Odniósł decydujące zwycięstwo nad villistami w bitwie pod Celaya (15 kwietnia 1915), w której stracił prawą rękę. Mianowany ministrem wojny, w 1920 kandydował na prezydenta, wbrew woli Carranzy, który pragnął narzucić swego kandydata. Po zamordowniu Carranzy Obregon został wybrany na prezydenta. Przystąpił do realizacji reformy rolnej, za Jego rządów nastąpił też rozwój szkolnictwa wiejskiego oraz ruchu związkowego. W 1928 kandydował ponownie na prezydenta (gwałcąc w ten sposób jedną z głównych zasad Rewolucji Meksykańskiej). Wkrótce po zwycięstwie w wyborach został zamordowany przez fanatyka religijnego. 147 Odwrócił się i nawet nie zobaczył, że tamtemu rękę odrąbali. Nie pamiętał mnie, bo generałowie co niemiara żołnierzy widzą. Kiedy do środka weszłam, powiada do mnie: — Rząd by ci pensję przyznał, gdybyś była stara, ale że młódka z ciebie, to nie mogę wydać rozkazu, żeby ci dalej pensję wypłacali. Któregoś dnia znowu za mąż wyjdziesz, a nieboszczyk nie może twojego drugiego męża utrzymywać. Zgarnęłam wtedy te papiery, co mi się o nie Raquel wystarała, podarłam i w twarz mu cisnęłam. — Ale jesteś ordynarna! — A pan jeszcze bardziej, nie tylko ordynarny, ale złodziej z pana, co nieboszczykom pieniądze kradnie. I tak jak się pan ze mną obszedł, z niejedną to samo pan zrobi, jak panu do gustu nie przypadnie. Tylko sekretarz był z nim w tym prezydenckim salonie. Słowa nie powiedział. Nic nie miał do gadania, bo przecież swojego prawa dochodziłam. A żeby nawet chciał, nie mógł się wtrącić, bo z samym prezydentem miałam sprzeczkę. Gniewem się uniosłam. Czułam, że mnie zła krew zalewa, i aż poty na mnie wystąpiły. A jego co to obchodzi, czy jestem młoda czy stara. Miał mi wypłacić, bo nie jego to były

Page 81: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

pobory; to były pieniądze, co mi je nieboszczyk zostawił, żebym miała z czego się utrzymać. Ale Carranza dla siebie moje pieniądze wziął, niegodziwiec. On właśnie na nich się utuczył, on i inni rewolucjoniści, co teraz w glorii chodzą, a ciągle każą sobie wypłacać pobory mojego męża, brata, ojca, tych co z ich winy poumierali przez to, że głupstwa robili, że ich wszystkich wyprawili na tamten świat bez winy i bez przyczyny. Ale bokiem im to wyjdzie i w piekle skończą. Nie miałam się czym bronić, więc na siebie przepisał Kozia Bródka moje pobory i żołd za dziesięć dni drogi. Temu łajdakowi mam swoje rozpieprzone życie do zawdzięczenia. Kiedy słyszę, jak go w radiu wychwalają, to mu wymyślam: „łotr i szubrawiec!" Jego brat, Jesús Carranza, to był dobry człowiek, ale Venustiano najgorszy był ze wszystkich, jakich ziemia nosiła. Zły był, ale dobrego udawał. Każdy rząd pod niebiosa wynosi tego, co mu najlepiej dogodził. Teraz o nim mówią: „Mąż z Cuatro Ciénegas" 60, ale chyba dlatego, że miał duszę w błocie utytłaną. Gwałtem nam Carranzę narzucili, wcale nie dlatego, żeby mu się należało. Większa część złota, co je Porfirio Díaz w Pałacu zostawił, Carranza sobie wziął. Jedną skrzynię po drugiej tego złota w sztabach i srebra załadował i ze sobą zabrał. Jeszcze przed Villą w Santa Clara obregoniści mu pociąg w powietrze wysadzili, pieniądze mu świsnęli i gonili go, aż zastawili na niego pułapkę w jego ranczo, koło Tlaxcala — jak jej tam61... Tylko że o tym już w radiu nie opowiadają. Ogłaszają, co im się podoba, ale nie wyjaśnią sprawy, tak jak się przedstawia. Nie mówią, że Kozia Bródka zawsze ucieczką się ratował, że ciągle drapaka dawał... Jak słyszę o tych rewolucjonistach, to czuję, jakby mnie kto kopnął w... no, gdybym jaja miała. Bandyci, w biały dzień rabują, a jeszcze ich prawo chroni. Kiedy umrze żołnierz albo w dezertery pójdzie, to go wpisują na tę listę, co ją do Deefu posyłają, i jak jest przegląd wojska, byle jakiego tragarza zawołają, peso w łapę mu wetkną i odpowiada: „Obecny!" Podpisują ewidencję i tutaj przysyłają: „Melduję, że oddział w komplecie", a czasem nie mają więcej niż po połowie z dwóch plutonów. Pułkownik czy generał, co tym oddziałem dowodzi, na forsie siedzi. I wszyscy tak sobie radzą, jeden w drugiego, i to samo robią z końmi. Bo na konie większy żołd wypada niż na żołnierzy, więc na tym się mogą obłowić generałowie kawalerii. Żołnierze pieszo maszerują, a konie tyliko paradują na papierze: „Trzy nam zdechły, to je musimy zastąpić..." I dlatego tak się íze sobą wszyscy żrą, żeby zostać generałami kawalerii, bo po roku czy po dwóch latach dobrze sobie kabzę nabiją. Dlaczego przegrał Porfirio Díaz? Bo myślał, że ma huk żołnierzy: wykazy dostawał, że wojsko w komplecie, i pobory wysyłał, a większość już do wroga M Cuatro Ciénegas — Venustiano Carranza urodził się w miasteczku Cuatrociénegas, w stanie Coahuila. Ciénega znaczy bagno, moczary, Jezusa tłumaczy więc nazwę miasteczka jako „Cztery Bagna". «' Tlaxcala — jak jej tam — Carranza został zamordowany w miejscowości Tlajęęalantongo. przystała. I wszystkich taki los czeka, bo takie same z nich rabusie. Tacy z nich rewolucjoniści, z tych sukinsynów! Nikt się mną nie zaopiekował, więc szukałam pracy, ale jak którą ulicą w górę szłam, tą samą drogą wracałam do domu. Umyśliłam sobie, że pracę znajdę, ale do nikogo nie mówiłam ani o nic nie pytałam, bo nie byłam przyzwyczajona z tutejszymi ludźmi rozmawiać — i do dzisiaj tak się w sobie zatnę jak osioł — więc na jedno wychodziło. Tylko umiałam do siebie, do środka mówić, cichutko ze sobą rozmawiałam, myśli mi się w głowie toczyły jak piłeczki i rozum mi mąciły. O rzeczach przeszłych myślałam, 0 tych wszystkich kolcach, przez które się przedzierałam, i co teraz ze mną będzie, jak mnie życie za gardło chwyciło, oj, mocno chwyciło, i mózg sobie suszyłam, ale w sedno nie mogłam utrafić. Nigdy tyle nie myślałam co wtedy, aż mnie od tego głowa bolała. A może

Page 82: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

mnie z głodu bolała. Tam i z powrotem szłam tą prostą ulicą Świętej Anny, aż do sklepu jubilerskiego La Esmeralda na rogu Tacuby, 1 znowu wracałam ulicą Świętej Anny. W górę w dół tą samą ulicą chodziłam i tą samą ulicą wracałam. Na drugą stronę nie przechodziłam, bo się bałam zabłądzić, i tak sobie dreptałam krok za krokiem i myślałam a myślałam, ale tylko o smutnych rzeczach. Długo, bardzo długo tak chodziłam, chyba z dziesięć miesięcy. I nic nie jadłam. Nie wiem, jakim cudem Bóg mnie na tym świecie jeszcze trzyma. Kiedy sama zostaję, to sobie myślę: „Dzięki ci, Panie Boże, że się tyle nacierpiałam. Z pewnością po to się urodziłam. Nieraz mnie żółcią poili, tyle tego było, że sama nie wiem, jak się uchowałam". Jak się późno robiło, przychodziłam na ulicę Parcialidad i siedziałam w bramie aż do nocy. Kiedy już wszyscy spać się pokładli, szłam do mojego kąta, gdzie mi Raquelita pozwoliła spać. Na podłodze rozkładałam gazety i szalem się okrywałam. Tak mi dnie przechodziły czy miesiące, nie wiem ile czasu, bo się nie znam na kalendarzu, tylko zegarka się nauczyłam. Ale godziłam się z losem: świata nie zmienisz, a jutro nowy dzień nastanie. I następnego dnia czy miesiąca, czy roku, nie wiem, nie pamiętam, bo mi wszystko jedno, jak tam 150 i z powrotem po ulicy chodziłam, Bóg mi zesłał anioła stróża. Na pewno mnie już kiedyś ta dziewczyna widziała; Bóg mi tę dobrą duszę na drodze postawił, bo ni stąd, ni zowąd mnie zapytała: — Dokąd idziesz? — A bo ja wiem... — Jak to nie wiesz? Przecież cię codziennie widzę, jak prosto przed siebie idziesz i tą samą drogą wracasz... Stanęłam przed nią. Tak długo mi głowę suszyła, że jej powiedziałam: — No więc za pracą chodzę. — Głupstw nie gadaj — mówi do mnie — na wszystkich drzwiach, jak taki papier zobaczysz... Słuchaj, a może ty nie umiesz czytać? — Nie, nie umiem... — Przecież jak na drzwiach napis zobaczysz: „Poszukuję służącej", to znaczy, że tam jest praca... I zaczęła mi pokazywać drzwi od balkonów, gdzie wtedy wywieszali „Poszukuję służącej", ale że ja nie mogłam przeczytać, to sobie wisiały te ogłoszenia i mogły dalej wisieć. Ta senorita przez wszystkie ulice w Meksyku mnie prowadziła i zatrzymywała się przed każdym oknem i przed każdą sienią, gdzie ogłoszenie zobaczyła: — Patrz, tu dają pracę... Chodźmy dalej, jeszcze jedno znajdziemy. Szłyśmy dalej, przed innym oknem stawałyśmy i znowu mi to samo powtarzała, żebym sobie zdała sprawę. Przez cały Meksyk mnie tak prowadziła. Mijałyśmy jedną ulicę za drugą, przeróżne ulice; doszłyśmy do Szpitala Głównego i wróciłyśmy koło cytadeli. Tłumaczyła mi wiele rzeczy; wszystko co sama widziała... A później mówi do mnie: — Już się zrobiło późno. Chodźmy coś zjeść. — To niech pani idzie. Tutaj poczekam... — Nie, razem zjemy. — Nie, bo nie mam pieniędzy, żeby coś kupić. — Słuchaj, przecież cię nie pytam, czy ty będziesz jedzenie kupowała. Chodźmy, zjemy coś. Zaprowadziła mnie na rynek Juan Carbonero, przy ulicy Drugiego Kwietnia. I dała mi jeść. Aż mnie żołądek rozbolał, bo po głodzie ciało nie chce pokar- 151 mu przyjąć. Bardzo mało jadłam. Później powiedziała: — Teraz chodźmy do domu, tam gdzie mieszkasz.

Page 83: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Mieszkam za Teipanem... Teipán to był sierociniec, blisko więzienia Santiago, naprzeciwko parku Tlatelolco. Zaprowadziła mnie tam i pokazałam jej ulicę Parcialidad: — Ojej — mówi — tu mieszka moja przyjaciółka! Weszła ze mną do vecindad i prosto zmierza do tego domu, gdzie mieszkałam. — Raquelita, Raquelita — zawołała — przychodzę z przyjaciółeczką. — A kto to jest, ta twoja przyjaciółka? Isabel Chamorro nazywała się ta senorita, co mnie przez wszystkie ulice Meksyku prowadziła. Posiedziały sobie z Raquelitą i jej opowiedziała, że mi znalazła pracę na Santa Anna. Kiedy gadała, dopiero jej się przyjrzałam, bo przedtem nawet głowy nie podniosłam, żeby na nią popatrzeć. Przykro mi było, że głód w moich oczach zobaczy. Ani nie była młoda, ani stara, ani wysoka, ani niska, normalna, dosyć sobie pulchniutka. Włosy miała krótkie, faliste, bardzo dobry musiała mieć charakter, bo była dla mnie dobra. Myślę, że była biedna, bo nigdy się nie dowiedziałam, gdzie mieszka. Nazajutrz przyszła wcześnie, żeby mnie do pracy zaprowadzić. Ta senora Hiszpanka, blondynka, u której najpierw pracowałam, była właścicielką winiarni na wprost rynku San Marcos. Mieszkałyśmy w vecindad podzielonej na dwie części: w jednej było mieszkanie, a w drugiej winiarnia. Mieszkanie zajmowało róg ulicy. Winiarnia i piwnice na ulicę wychodziły, a po drugiej stronie ciągnęły się pokoje, jeden za drugim. Kuchnia była większa od tego pokoju. Nie potrafię powiedzieć, co do tych butelek wlewali; tyle tylko wiem, że to było wino. Nigdy tam winogron ani innych owoców nie widziałam. Senor w sklepie sobie radził, a my oddzielnie, po swojemu. On przy swoich beczkach, a senora w domu. W tych latach rewolucji rozmnożyły się we wszystkich mieszkaniach tlaconetes, takie długie ślimaki, i senora Pepita pokazała mi, że solą je można wytę- 152 pić. Okropnie się tych stworzeń brzydziłam, a że nie dali mi nic do przykrycia ani w ogóle żadnej pościeli, więc w kuchni gazety rozkładałam i sól sypałam dookoła, żeby na mnie nie właziły. U seńority Pepity wszystko musiałam robić przy gospodarstwie: prać, prasować, szorować podłogi. Podłogi były drewniane i co osiem dni trzeba je było myć szczotką i sodą, a co sobotę się je malowało taką żółtą farbą congo. Lubiłam to farbowanie congo, bo bardzo ładnie podłoga wyglądała, jakby żółtkiem posmarowana. Najpierw ją mocno szorowałam, żeby drewno było czyściutkie, bez żadnego pyłu ani brudu, żeby dobrze kolor chwyciło, a później szmatą farbę rozprowadzałam i jeszcze raz poprawiałam. Żółte congo rozpuszcza się w wodzie z cytryną, żeby się lepiej podłogi trzymało. Fajnie się czułam, jakby mnie kto od środka tym żółtkiem pomalował, chociaż od proszku mi skóra z rąk złaziła, bo dużo w nim było sody. Jak jej do głowy strzeliło, to szła senora do Tepi-to i tam ze stosów ciuchów jakieś dla mnie stare łachy wybierała, żebym miała na zmianę. Same łachy, całe w strzępach, co je tam na rynku sprzedają. Tak czy inaczej musiałam je nosić, bo co miałam na grzbiet wkładać? Sześć, siedem czy nawet piętnaście centavos kosztowały, zależnie od tego, ile mogła wydać na te szmaty. Tylko starzyznę tam sprzedają. Ci Hiszpanie zgodzili mnie za trzy pesos miesięcznie. Nie znałam tych pieniędzy z Deefu i tym lepiej, bo ani grosza mi nie zapłacili. Tylko tyle dobrego mogę o tej senorze powiedzieć, że krzykaczką nie była. Nie miała na kogo krzyczeć, bo była sama w domu. Ale skąpstwo przywiozła ze sobą, ze swojego kraju. Trzy bułki wtedy za piątaka sprzedawali, nie tak jak teraz za dziesięć centavos. Kupowała mi bułek za pięć centavos i jedną dawała mi rano z filiżanką herbaty, a drugą wieczorem, też z herbatą. Od tego czasu nie cierpię herbaty. Lubię napar z ziela cytrynowego. W południe posyłała mnie po ciasto za trzy centavos, a kilo

Page 84: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

kosztowało sześć. Ona sama kulki robiła, żebym z nich tortille uklepywała. Liczyła te kulki, żeby jej przypadkiem jednej tortilli nie zabrakło. Później liczyła tortille, zostawiała trzy dla mnie, a resztę zabierała. Czasem mi dawała fasolę, 153 a od wielkiego dzwonu rosół. Jeśli nawet było co dobrego do jedzenia, ja tego nie kosztowałam. Zawsze resztki gotowała. Robiła swoją paellę 62 i do niej to wszystko wrzucała, co z tygodnia zostało. Nigdy nie widziałam smutniejszej paelli. Pobyłam tam z pół roku, wedle mojego rachunku, a może i dłużej, póki mi się reumatyzm we znaki nie dał, bo przez cały dzień chodziłam bez butów, co je z północy przywiozłam, żeby mi się nie zniszczyły, i tylko je wkładałam, jak wychodziłam na ulicę albo szłam po zakupy. A że dzień w dzień trzeba było sień szorować i podwórze, więc rozchorowałam się od tego moczenia nóg. A ta Hiszpanka Pepita kazała mi precz pójść, bo chorej nie mogła u siebie trzymać. Złość mnie wzięła, więc jak mnie zapytała ta obłudnica, co myślę robić, to jej odpowiedziałam: — Pestki będę sprzedawać. Spojrzała tylko na mnie: — To już lepiej idź, bo się jeszcze zrobisz pyskata. Ledwo się przywlokłam na ulicę Parcialidad, bo mi nogi zdrętwiały. Jak mnie Raquelita zobaczyła, zaraz zapytała: — Co ci jest, że ledwo nogami powłóczysz? — A właśnie mnie wyrzucili, bo już z robotą rady dać nie mogę. — Ale co ci jest? — Nogi mi sparaliżowało w tej winiarni. Kiedy Raquelita i jej krewniacy się przekonali, jak bardzo jestem chora i przy tym można powiedzieć, goła, bo już w żaden sposób moich łachów naprawić nie mogłam, dała znać tej dziewczynie, Isabel Chamorro, co mnie do tej hiszpańskiej blondyny zaprowadziła. Raquelita obliczyła, od kiedy tam pracowałam, i obie upomniały się u senory Pepity o to wszystko, co mi się należało za cały czas, który u niej przepracowałam. — Jeśli nie zapłaci pani Jezusie po trzy pesos, to dalsze kroki podejmiemy. Do sądu panią podamy. Wtedy senora Pepita wyciągnęła z sakiewki osiem- « Paella — potrawa hiszpańska złożona z różnych rodzajów mięsa, drobiu, ryb, ślimaków, krabów, krewetek etc. ułożonych warstwami na specjalnie przyrządzonym ryżu. 154 naście pesos. Bóg wie, ile miesięcy tam byłam, bo ja wiem. Raquelita pieniądze przeliczyła i mi je przyniosła. Musiało mi starczyć. Raquelita i Isabel Chamorro zaczęły mi miesiące objaśniać, ile ma miesiąc dni, kiedy się jeden kończy i drugi zaczyna, bo straszny był ze mnie tuman... Zostałam z Raquelitą, jak długo mi tych osiemnastu pesos starczyło, a w porze posiłku na ulicę wychodziłam i jadłam za swoje. Już się niektórzy ludzie z vecindad ze mną witali, więc mi raźniej było i takiego wstydu nie czułam. Aż pewnego dnia powiedziała mi Raquelita, że chcą ją z mieszkania wyrzucić, bo komornego nie zapłaciła. Przeniosła się do jakiejś rodziny, a ja przecie nie mogłam się jej spódnicy trzymać... Bardzo blisko ulicy Parcialidad poznałam żonę jednego faceta z wybrzeża, co był porucznikiem marynarki, i ona mnie do siebie wzięła. Ta senora Coya-ma nie miała dzieci. Sama ze swoim mężem mieszkała jak ta Hiszpanka Pepita. Spałam tam na podłodze, za brasero, przecie mnie z łaski przyjęli, więc powinnam była w sieni razem z psem spać. Powiadają, że nieboszczyk i z łaski przygarnięty po dwudziestu czterech godzinach śmierdzą. Pieniądze mi już wyszły, to za co miałam jeść? I dlaczego by mnie darmo karmili, skoro nie mieli obowiążku? Bardzo ładnie z ich strony, że mi kąt dali przy swojej biedzie. Nie, nie ma na świecie dobroci, nikt nie jest dobry, niech pani w dobroć nie wierzy, nie. Dlaczego mi mieli choćby jedno taco dać? Nic nie jadłam. Tak, proszę pani, tylko wodę piłam. Wola boska

Page 85: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

mnie przy życiu trzyma. Bóg mi zawsze pomagał i chociaż zła jestem, on mnie spod swojej pieczy nie wypuścił. Dzisiaj od rana nic w ustach nie miałam, a jeszcze głodu nie czuję. Od urodzenia taka byłam, od ma-leńkości, to co mam robić? Jak kto ma długi, to je musi spłacić. Już się przyzwyczaiłam, byle tylko prędzej się to skończyło. Żona tego marynarza taka była zazdrosna, że mnie na przeszpiegi posyłała, czy się z inną jej mąż nie puszcza. Musiałam za tym człowiekiem chodzić, o jeden róg dalej, od Teipanu aż do ulicy Luis Moya, 155 do marynarskich koszar obok kościoła świętego Michała, bo tam pracował. Chciała, żebym jej dokumentnie opowiedziała, z kim rozmawia, gdzie łazi, więc tropiłam go jak pies. A ten biedak prosto do domu wracał, nawet się za nikim nie oglądał, a ja wciąż za nim, po piętach mu deptałam, jak jaki taj-niak. Wreszcie mi się to sprzykrzyło: „Co mi do tego? Dlaczego mam go szpiegować? Co mnie to wszystko obchodzi?" Jeden tylko cel miała ta senora Coyama, swoją zazdrość, i z każdym dniem większego bzika dostawała. Bała się, że jej kto męża zabierze, a taki był stary, brzydki i ciemny, że kto by go zechciał? Kto na takiego czarnucha popatrzy? Aż sobie powiedziałam jednego dnia: „Basta. Przy tej kobiecie nawet na słoną wodę nie zarobię. Niech się swoimi majakami karmi. Co za dużo, to niezdrowo". Ta babka z wybrzeża miała młodszą siostrę, co jeszcze panną była i mieszkała w tej samej vecindad. Widziała, że przez cały czas na podwórzu w vecindad siedzę, i mnie pocieszyła: — Nie frasuj się... Poszukamy ci pracy przy klejeniu pudełek. — No to chodźmy, ale pani siostra nie pozwoli mi u siebie spać... — Szkody nie będzie, jeśli ci nie pozwoli. Z nami zostaniesz, tutaj, w stróżówce. Już mi się to przejadło i od dawna myślałam: „Lepiej sobie czego innego poszukam", więc poszłam z tą siostrą, co w tej samej vecindad mieszkała, na ulicy Granada, ale że jej mama była dozorczynią, to lepiej mi tam było. Za więzieniem Santiago był taki senor, co zatrudniał dziewczyny przy klejeniu pudełek. — Potrafisz? — zapytał mnie ten człowiek. — Potrafię. Leokadia, córka dozorczyni, i inne dziewczyny mi doradziły, żebym powiedziała, że znam robotę przy pudełkach. Tak mnie ośmieliły, że musiałam mu powiedzieć, że potrafię, ale cichutko mu to powiedziałam. Na terminatora mnie przyjął, do roboty przy pudełkach do butów. Skąd miałam tę robotę znać, 156 skoro nigdy tektury nie widziałam? Ani nie umiałam koloru papieru rozróżnić, ani prawej i lewej strony, a papier ma swoją stronę lewą i prawą, i trzeba ją znaleźć. Straszny miałam z tym kłopot, bo mi się wszystko jednakowe wydawało. Ale ten senor był bardzo dobry, nauczył mnie, która strona prawa, a która lewa; na tekturze mi znaki kreślił, żebym wedle tego wzoru pudełko odrysowała i wykroiła. Po dwóch miesiącach posadzili mnie przy maszynie do krojenia pudełek. Na pewno właściciel wiedział, że nie umiałam, ale już się do mnie przekonał i Bóg mi pomógł, to i on nic mi nigdy przykrego nie powiedział. Złego słowa od niego nie usłyszałam. Wprost przeciwnie, pięćdziesiąt centavos mi dziennie płacił. A że przedtem na służbie trzy pesos na miesiąc zarabiałam, to te pięćdziesiąt centavos milionem mi się zdawały. Don Panchito zbankrutował. Ale mnie na ulicę nie wyrzucił. Chciał mnie swojego rzemiosła uczyć, ale bardzo byłam głupia i obrzydzenie mnie brało. Don Panchito mnie namawiał: — Naucz się robić peruki. Na utrzymanie tym zarobisz. — Kiedy wstręt czuję do tych kłaków. To włosy nieboszczyków. Na cmentarzu je zmarłym obcinają... — Nie, kobieto, skądże... Naucz się... No, zrozum wreszcie... Dopiero teraz, jak już starsza jestem, zdaję sobie sprawę, ale wtedy bardzo byłam harda. Kobiety przypinały sobie sztuczne warkocze, bo się bardzo długie włosy nosiło. To tak jak

Page 86: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

teraz, kuse mam warkoczyki, a gdybym chciała mieć długie, tobym je sobie kupiła. Ale po co bym sobie fałszywe włosy upinała, kiedy swoje mam, chociaż trzy na krzyż? Raquelita nosiła sztuczny warkocz, bo jej włosy wyszły i mało jej zostało, to sobie dwa pęczki sprawiła. Widziałam, jak sobie wplatała te dwie kitki. Krótkie miała te warkocze i nie swoje. To co za dowcip. Cała sztuka w tym, żeby we własne się stroić, a nie w cudze. I jeszcze tłumaczyła: — Ach, źle się czuję bez warkoczy... — Jak pani może te włosy sobie przypinać? Kto wie, czyje są... — Ale przecie je dezynfekują... 157 — A co mi po tym, że dezynfekują, skoro do kogo innego należały? Jak już pięćdziesiątaka dziennie zarabiałam, to w niedzielę chodziłam do kina z Leokadią, córką dozorczyni. Czasem inne dziewczęta z fabryki przyłączały się do nas i za dziesięć centavos oglądałyśmy kino do jedenastej wieczorem. Same stare filmy. Bardziej mi się amerykańskie podobały, te z Lon Channeyem, i do dzisiaj lepiej je rozumiem, bo są w całości. Meksykańskie to tylko rewie i ledwo się w nich człowiek rozsmakuje, piszą „Koniec" i w pół drogi się zostaje; dopiero się człowiek rozgrzał i już zabieraj się. Do niczego są takie filmy. Dopiero wtedy ma dla mnie sens taka historia, że jak się zacznie, to długo trwa. Wtedy przez trzy dni się ciągnęły i kawałkami się je oglądało. Teraz nie. Trwają półtorej godziny. I trzy pesos kosztują! Zafunduję sobie którego dnia. Filmy były o miłości albo przygodowe, zawsze kompletne, długie, aż do samego końca. Nie w moim guście są te, co je tutaj w Meksyku kręcą, bo to wcale nie filmy, a jeszcze gorsze są takie, co rewolucję przedstawiają. Nie wiem, czym się tak chwalą, że takie draństwa pokazują, co im tylko do głowy przyjdą. Z dziesięć nas pracowało u don Panchita i jak budę zamknął, tośmy razem stamtąd poszły. Te dziewczęta wiedziały, na jakiej ulicy jest jaka fabryka, a w tamtych czasach przed którą człowiek stanął, żeby o pracę zapytać, tam go przyjmowali, bo nie było tych cholernych związków zawodowych. Poszłyśmy do jednej fabryki pudełek w stronie Te-pito. Robiłyśmy pudełka do pudru ryżowego. Takie maciupkie krążki się wycinało na pokrywki i na spody, a do tego paski, żeby boki z nich robić. Nie podobało mi się, bo tycie to wszystko było, guzdral-ska robota, a ja lubię to co duże i co się chybcikiem robi. A do tego płacili nam tak samo jak don Pan-chito, pięćdziesiąt centavos, ale trzeba było robić tysiące pudełeczek takich jak do zapałek, tylko okrągłych. Zapytały mnie dziewczyny, czy mi ta robota dogadza, więc im powiedziałam: — Wcale nie, bo to mozolna robota i nie widzi się, co z tego będzie. Dużo do niej cierpliwości trzeba, to i więcej nam powinni płacić. 158 Zgodziły się ze mną dziewczyny i każda poszła w swoją stronę, a ja sobie robotę znalazłam w innej fabryce, w zaułku San Antonio Abad, gdzie mi dali siedemdziesiąt pięć centavos za robotę przy pudełkach do obuwia. Duża była ta fabryka na San Antonio Abad. Sześćdziesiąt kobiet tam było i pięćdziesięciu mężczyzn. Hiszpan nią kierował. Tylko przy wejściu personel kontrolował, a później każdy zajmował swoje miejsce i już się więcej do nikogo nie wtrącał, aż do następnego dnia, kiedy znowu się do pracy przychodziło. Pierwsza zmiana zaczynała się o piątej nad ranem i wychodziłyśmy o pierwszej w południe, kiedy przychodziła druga zmiana od pierwszej do dziewiątej wieczorem. Były w tej fabryce majstrowe, które uczyły robotnice i wdrażały je tak długo, jak sobie same nie mogły dać rady; mistrzynie od wyrabiania pudełek, od montowania, od krojenia i wyklejania, mistrzynie od rysowania, mistrzynie od oklejania tektury, to jest od jej prostowania i pokrywania papierem, a także byli majstrzy, co nas pilnowali. Ponieważ ostatnią mnie do pracy przyjęli, więc mi powiedziała majstrowa od wyklejania tektury, że jeśli im nie postawię i nie napiję się z nimi, konia ze mnie zrobią. Bałam się ich. Jeden z chłopaków mnie ostrzegł:

Page 87: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Broń się, bo hurmem się na ciebie rzucą... Dużo ich jest. Wsiądą na ciebie i grzbiet ci połamią. Nie bądź głupia, powiedz im, że im wypitkę zafundujesz. Nicanor Servín się ten chłopak nazywał, syn Ma-dalenity. On wyklejał pudełka, a ja oklejałam tekturę. Na taczce tekturę wywoziłam, żeby ją suszyć na słońcu, jak już była zmoczona. Na ziemi ją rozkładałam, a jak wyschła, zbierałam ją, na głowie sobie układałam i odnosiłam do magazynu. Z magazynu ją dostawałam i do magazynu ją musiałam z powrotem odstawić, już oklejoną. Nicanor Servín z wykle-jarzami w rzędzie stał, a ja w drugim rzędzie naprzeciwko tekturę rozkładałam. Tam, w środku, nie mówiliśmy ze sobą, dopiero przy bramie od ulicy. Bardzo to był dobry chłopak, na nic nie liczył, nie był wyrachowany. Tylko się chciał przysłużyć i wcale nie czekał, że w zamian dostanie to co wiadomo. Nicanor widział, jak sobie ze mną wszystkie pozwą- lały, bo od dwóch dni tylko tam pracowałam, jak mnie wyzywały od głupiej gęsi, od chamki, co dopiero z lasu wyszła, od wsiowego tumana, i kiedy się spostrzegł, że nikt się za mną nie ujmuje, powiedział do mnie: — Musisz tym babom trunków kupić... Ja ci dam forsę... Poszłam do nich i powiedziałam, żeby już nie rozrabiały, że im pulque postawię, i kazałam przynieść cały dzban, i zaczęłam między nie rozdzielać. Pod koniec na ziemię się wszystkie zwaliły. Tam w środku fabryki jak kłody leżały. Rozzłościł się właściciel: — Co się tutaj dzieje? — A to, co pan widzi, senor — powiada Nicanor Servín. — Kto je tak rozpił? Ta nowa? — Dlatego że wszystkie dziewczyny chciały jej w kość dać, to wypitkę im postawiła. To teraz pańska w tym głowa, czy obroni pan tę dziewczynę, czy wszystkich nas po równi ukarze. Senor znalazł majstrową pod stołem, uchlaną na umór. Nie jeden tylko dzban zamówiłam, ale dwa i później je zmusiłam, żeby wszystko wypiły. To jak im się miało ze łbów nie kurzyć? Runęły na ziemię, w pestkę zalane. Ukarał je właściciel i odtąd mi już nie dokuczały. Ale mnie wtedy ochota do wypitki wzięła. Wychodziłam z roboty i nie kto inny, tylko ja je zwoływałam: — Chodźmy się napić na rozgrzewkę, ruszajcie się, parę kolejék pulque mi postawicie, to wam pokażę, jak się pije. Jeszcze w Chilpancingo nauczyłam się z butelki ciągnąć, ale wtedy nie byłam przy forsie. Kiedy mi zaczęli pięćdziesiątaka dziennie dawać, jeszcze się w ryzach trzymałam i smutne życie pędziłam, bo za te pieniądze musiałam się pożywić i ubrać. Ale za siedemdziesiąt pięć centavos dziennie już mogłam sobie popić, choćbym jadła jak najgorsza nędzarka. Za trojaka kupowałam tortilli i za trojaka fasoli; sześć tortilli za trzy centavos dostawałam. Ale to były tortille ręcznie robione, duże, nie te świństwa, co je teraz sprzedają. Tak więc za trojaka tortille fasowałam, na wierzch kładłam jedną łyżkę ryżu i drugą 160 fasoli i uważałam, że dobrze mnie obsłużyli. Rano dzbanek atole wypijałam, za jednego centavo, i trzy tamale, też po centavo, wielkie tamale, teraz je za dwadzieścia czy trzydzieści pięć centavos dają i mięsa w nich na lekarstwo nie ma. Wynajęłam pokój, co miał jedne drzwi od ulicy, a drugie od podwórza, palenisko w nim było i mały taras do niego należał. Pod numerem siedemdziesiątym siódmym na ulicy San Antonio Abad był ten pokój, na rogu z ulicą Jesús Maria. Już ten dom zburzyli. Pobudowali tam jakieś magazyny. Dalej spałam na podłodze, ale już miałam dach nad głową. Palmowa mata dziesięć centavos mnie kosztowała i nową kołdrą się okrywałam, za półtora peso. Kawy sobie mogłam naparzyć i fasoli ugotować, kanapki do pracy zabierałam. Szeroka droga się przede mną otwierała! Coraz mi się lepiej wiodło, nawet sobie byfsztyki kupiłam, bo za dziesiątaka pięć byfsztyków sprzedawali.

Page 88: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

W tej fabryce pudełek ze dwa lata byłam. Stamtąd z kilkoma koleżankami poszłyśmy do innej fabryki, aż przy Magdalena Mixhuca. Dużo było wtedy pieniędzy w Meksyku i płacili monetami ze szczerego złota. Na trzy czy cztery dziewczyny jedną nam taką monetę dawali i szłyśmy sprawunki na cały dzień robić do fabrycznego sklepu, co do wdowy należał, właścicielki fabryki. Bez pieniędzy wychodziłyśmy, bośmy wszystko w tym jednym sklepie zostawiały. Takim sposobem wdowa sobie z powrotem naszą forsę zgarniała. Tylko przez chwilę się przy nas te pieniądze ogrzały. Taki sam był ten sklep fabryczny, jak za czasów Porfirio Diaza. Każda musi swoją część tam wydać, żeby nam monetę rozmienili. Nie miało się swobody, żeby gdzie indziej swoją część przepuścić. Jednymi drzwiami pieniądz wychodził, a drugimi wracał! Puściłam kantem fabrykę tej wdowy cwaniaczki i z kilkoma koleżankami poszłyśmy do innej fabryki, co ją miał też jakiś Hiszpan. A od tej chwili gnało mnie życie od fabryki do fabryki, warsztaty i stragany, i spelunki, i pulquerie, i knajpy, i salony do tańca, i znowu fabryki, warsztaty i pralnie, i zrzędzące patronki, i twarde tortille, i trąbienie pulque na uchlaj, na umór, i tequila, i zioła o świcie, żeby kaca przepędzić, i przyjaciele, przyjaoiółki, co mi na nic się nie 161 11 Poniatowska zdali, i psy, co mnie samą zostawiały, bo za sukami goniły. I ludzie od złych psów gorsi, i policjanci sukinsyny, i zuchwałe andrusy. A ja zawsze sama jak kołek, i ten chłopczyna, co go od maleńkości chowałam, też sobie poszedł, i jeszcze bardziej mnie samą zostawił, i do widzenia na święty nigdy, a wcale nie brakowało takich, co to aj, Maryśka, pójdziesz ze mną spać do łóżka, ale ja, jak trędowata, w swojej klitce zamknięta, a na ulicy coraz mniej zadziorna, coraz mniej do bójki skora, bo już starość na karku i już krew się we mnie nie burzy, i sił coraz mniej, i włosy mi wypadły, i pniaki zamiast zębów, tylko pazurami po głowie się drapać, ale pazury też sobie w praniu zdarłam, bo mi się zastrzały porobiły. I tak tu siedzę, wyczekuję, aż piąta nad ranem wybije, bo nawet spać nie mogę i tylko mi po głowie to wszystko chodzi, co od maleńkości przecierpiałam, jak sierotą zostałam, o chłodzie i głodzie chodziłam, jak się przy tej rewolucji pętałam, jakby kto się ze mną w ciuciubabkę bawił, jak mi ciągle skórę garbowali, jak mnie to zasrane życie coraz bardziej z nóg zbijało. XIV Co wieczór po pracy szłam, już wstawiona, potańczyć i popić z chłopakami w „Montańa-grina". Wychodziłam stamtąd i właziłam do „Bosque". Obie te knajpy, jedna naprzeciwko drugiej, były na ulicy Pino Suareza 6S, tego co go razem z Maderem zabili. Montańagrina to był dom, co cały blok zajmował, podłoga tam była drewniana, dobra do wybijania obcasami, stoliki tam stały, krzesła i bufet. Zimą gotowali cynamon w wielkim dzbanie od kawy, na naftowej maszynce. Przyrządzali poncz i łykałam szklankę, jedną po drugiej, dobrze gorącą. Takeśmy sobie ten ukrop prosto do żołądka wlewali. " Pino Suárez — José Marla Pino Suárez (1869—1913), z zawodu adwokat, zajmował się dziennikarstwem (redaktor naczelny dziennika „El Peninsular", wydawanego na półwyspie Jukatan) i poezją (zbiorek Melancolías, 1896). Przyłączył się do ruchu Madera, był gubernatorem tymczasowym Jukatanu, zasilał pieniężnie maderystów. Postępowa Partia Konstytucyjna wysunęła Jego kandydaturę na wiceprezydenta. Wybrany w czerwcu 1911, został zamordowany na rozkaz Huerty razem z prezydentem Madero. Dziesięć centavos poncz przy bufecie kosztował, a piętnaście przy stoliku, bo kelnerki na każdym pięć zarabiały. W wielkim lustrze nad bufetem można było oglądać mężczyzn i kobiety, jak wchodzili. Co chwila drzwi się otwierały i zamykały. W tekturze wtedy robiłam. A jeszcze mnie właściciel fabryki, ten Hiszpan, don Chicho, po zakupy posyłał. Raz mi kazał iść do swojej mamy, na te ulice, co się rozchodzą od jednego pomnika, który drogę wskazuje; mężczyzna, cały w pelerynę owinięty, zdaje mi się, że to Morelos czy kto inny w tym stylu. W powrotnej drodze zaczęłam sobie, z głupia frant, ulicami biec, żeby prędzej było. Słyszałam, jak ktoś za mną sykał: „przrzt... przrzttt... pssstt... psssttt...", ale ani się tak nie

Page 89: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

nazywam, ani psem nie jestem, to co mnie to miało obchodzić? Kiedy już się temu łobuzowi „prztzttt i pssttt" znudziło, to mnie dogonił i trach! za włosy mnie ciągnie: — Wołam cię i wołam, aż się zmęczyłem, a ty nic sobie ze mnie nie robisz! Jak go w pysk nie wyrżnę! W tym momencie wsadza rękę do kieszeni, gwizdek wyjmuje i woła policjantów. Pokazał im papierek, że jest agentem Tajnej Policji i musieli go żandarmi słuchać. Do Szóstego mnie zaprowadzili, na rogu Vizcaínas y Nino Perdido. Przesłuchanie się zaczęło. Mówi do mnie szef komisariatu: — Dlaczego go uderzyłaś? Przecież to agent Tajnej Policji! — A dlaczego taki bezczelny? Nie zna mnie ten senor i ja też go nie znam, że jest z Tajnej Policji, tym gorzej. Za co? Jakim prawem za włosy mnie ciągnie? — A bo myślałem, że wracałaś z kontroli sanitarnej. — Z jakiej kontroli? — No stamtąd, skąd kobiety wychodzą. — A mnie co do tego, czy kobiety stamtąd wychodzą, czy nie wychodzą? To przecie ulica i musiałam tamtędy iść. — Patrzcie ją, jak się zgrywa, cnotkę udajesz, a jesteś z tej samej ferajny... I się na niego rzuciłam, żeby mu mordę skuć, ale 163 mnie szef komisariatu powstrzymał. Zapytał tego taj-niaka: — Skąd wychodziła, jakeś ją pan zobaczył? Nawet szefowi nie odpowiedział, jakby pytania nie usłyszał, i mówi do mnie: — Tamtą ulicą szłaś i dużo razy cię tam widziałem, więc się nie stawiaj, bo cię zaprowadzę, żeby ci analizy zrobili. Wtrącił się szef komisariatu: — Uważaj tylko, bo nie można o byle co ludzi tarmosić. Co ty, dnia od nocy nie potrafisz odróżnić?... Tajniakiem być nie znaczy jak wściekły pies za ludźmi latać... Upieraj się, ile chcesz, ale ta kobieta nie jest z takich, jak ty myślisz... Jak się tak sprzeczali, jeden, że tak, drugi, że nie, wybiła dwunasta w południe. Poprosiłam sędziego, żeby mi pozwolił do mojego patrona zatelefonować, żeby wiedział, gdzie jestem i co się ze mną dzieje. Kiedy podniósł słuchawkę, opowiedziałam mu, że koło cytadeli jakiegoś faceta pobiłam i że mnie zamknęli. — Już tam idę. Ledwo przyszedł don Chicho, zaraz mu wyklarowałam, żeby żadnej grzywny nie płacił, bo to była wina tego tajniaka, że go uderzyłam. Sędzia był dobry człowiek. Choćby po tym widać, że mnie nie zamknęli w więzieniu, w środku, ale mnie trzymali w sali tego komisariatu. Koło trzeciej po południu wypuścili mnie na wolność. Kiedyśmy wracali, odwraca się do mnie mój patron: — Słuchaj, ty naprawdę jesteś zła. Myślałem, że tylko lubisz pyskować, ale nie wiedziałem, że ich pięściami z nóg walisz. — A on też mnie za włosy ciągnął. To mu miałam pozwolić? Nawet go nie znam... Raz tylko na odlew go trzasnęłam, ale mu się na twarzy odmalowało. Bardzo byłam fajna do bicia. Teraz już nie, już nie biję. Już mi przeszła ochota do bójki, bo się skapowałam, że nie warto się bić, nawet jak się wygra, to i tak człowiek będzie stratny, ale dawniej aż mnie ręce świerzbiły. Patron tylko poczekał, aż mi się dwa tygodnie skończą, i mnie wyrzucił. Dawniej w Lagunilli był park koło rynku, później go zniszczyli, bo podzielili na parcele. W tym parku na ławkach wszyscy tragarze się posilali. Siadałam tam sobie na trawie. Jak starczyło ławek, to na ławce, jak nie, to na trawie. Roboty już nie miałam i po Lagunilli sobie łaziłam jak powsinoga, więc pod jednym drzewem się usadowiłam. Zaraz przyszła jakaś

Page 90: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

senora i zapytała, która z nas, cośmy się wałkoniły, chce do pracy pójść. Z dwiema dziewczynami już się dogadała i mnie też do roboty najęła. Ta Adelina de la Parra była właścicielką zakładu w Netzahualcóyotl, a ja zostałam jej służącą. Ten jej dom to był ni to sklep, ni to restauracja, licho wie co, ale grunt, że się tam tańczyło. Ja sypialnie sprzątałam. Duża to była rodzina: osiem sypialni. Pełno dziewczyn się tam kręciło, bo interes szedł, jak ludzie pili i tańczyli. Sprzedawały tacos, kanapki i trunki i na ogół musiały się użerać z pijakami i łobuzami. Ja tylko miałam zamiatać i kurze ścierać, ale jak robotę skończyłam, mówiła do mnie senora: — Nuże, bierz się do tańca i do podawania do stołu, żebyś mi się nie gapiła... I od tego czasu tańcowało mi się raźniej niż sprzątało. O dziesiątej wieczorem szłam do domu, czy gdzie mnie nogi poniosły, aż do następnego dnia. Najczęściej zaglądałam do Montanagrina. W Netzahualcóyotl grosza trochę uzbierałam, ale tak samo musiałam pić jak wszyscy, co tam przychodzili. A w dodatku ciągle tam były awantury. Raz doszło do fajnej draki. Właśnie sobie z jednym gadałam, a tu wchodzi drugi, co się do mnie dostawiał. Zbzikował na moim punkcie, ale mnie do niego nie ciągnęło. Był garbarzem i taniną od niego zalatywało. Carlos jakiś tam się nazywał. „W tym momencie jak przyjdę, tylko masz koło mnie chodzić, a każdego innego kantem puścisz, kto by to nie był". Pewnie tego dnia nie byłam w sosie, więc nawet się za nim nie obejrzałam. Widziałam, jak ten Carlos od taniny wszedł i tyle mnie to obeszło, jakby jaka mucha z garbarni przyleciała. — Co się stało? Nie widziałaś, że przyszedłem? — I co z tego, żeś przyszedł? Tych panów obsługuję... 165 Odwrócił się i wyszedł, a dla mnie to tyle, jakby pies na dwór poleciał. Śmiać mi się chciało, że się tak wkurzył. Mówię do pianisty: — Zagraj mi Łzy i westchnienia. Zaczął grać, a ja pociągnęłam do tańca jednego z tych chłopaków, co z nimi piłam. Tańczymy sobie tego sławetnego walca Łzy i westchnienia, a on wraca po chwili. Dopiekło mu, że nim pogardziłam, ale tak samo, jak on płacił, płacili też inni. Kto płaci, ten wymaga. Dlaczego miałam tamtych zostawić? Oooch! A do licha! Zdawało mu się, że będzie mną rządził! — Po to tu jestem, żeby pracować, a nie z an-drusami się migdalić. Już się na mojego partnera po złodziejsku zaczaił, ale mu powiedziałam: — On ci nic nie zawinił. Co masz do niego? Jakim prawem tu rozrabiasz? — Ja nie jestem z twojej stajni, żebyś mną poganiała. Jak kto ze mną zaczyna, to się nie pozbiera, tak w tyłek dostanie. — Aha, a ty za kogo się tutaj masz? Może to twój dom albo komorne płacisz, albo na twoim chlebie wszyscy jesteśmy? — A żebyś wiedziała, mną się masz zajmować, albo ja się tak tobą zajmę, że ci mordę skuję! — Szefowa mną rozporządza i ona mi tę forsę płaci, co ją sobie zarobię, tego klienta obsługuję i kolegów, co z nim przyszli, więc się spóźniłeś, bratku... O rety! Nóż wyciąga, taki długi, garbarski, i na tamtych chce się rzucić. — Sieczkę z nich zrobię! — Na chłopaków nie naskakuj. Ze mną się możesz bić. Taki z ciebie mężczyzna, to spróbuj, proszę bardzo... Ty masz czym się bić i ja też mam co trzeba... Nie wtrącajcie się, chłopaki, już ja sobie z nim poradzę! Tak go pchnęłam, że na ulicę wyleciał. Jak ten nóż zobaczyły wszystkie kobiety, co tam pracowały, zaraz z klientami sobie z lokalu poszły. To wtedy na dobre się z nim rozprawiłam. — Żadnego prawa nie masz, żeby na mnie pokrzykiwać. — Przecie to dlatego, że cię lubię i chcę, żebyś mnie zrozumiała...

Page 91: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— A moja to wina, że mnie lubisz? Ja wszystkich lubię jednakowo. Podoba ci się, to dobrze, a nie, to żebym cię na oczy więcej nie widziała. Miał żonę, bo dwa razy dzieciaka mi przyprowadził, widział kto coś podobnego! Dzieciaka, co ze dwa lata miał, pewno żebym mu go odchowała. Jeśli ciągoty do mnie czuł, to do diabła z jego ciągotami. Niech mi żonaci głowy nie zawracają, ciągle tylko opowiadają o swoich nieszczęściach, pochlipują, że im w porę jedzenia nie podają, zaklinają się: „ja ciebie tylko kocham, a tamta mnie omotała...", zresztą lubię sama krzyczeć, a nie czyjeś krzyki znosić. — Ze mną już do ładu nie dojdziesz. Idź w swoją drogę i daj mi święty spokój. Zabieraj sobie swojego smarkacza i tę frajerkę, co go urodziła. Jak go już po pysku sprałam, w rękę go ugryzłam, aż nóż wypuścił, więc go podniosłam i mówię do niego: — Stawiaj się teraz. No, spróbuj, taki z ciebie mężczyzna. Pozwoliłam mu, żeby nóż sobie wziął, a on w nogi, aż się za nim kurzyło. Dawniej nie mogli mi rady dać, chociaż byli silniejsi. Wygrywałam z nimi, bo na swój sposób się biłam. Czułam, jak mnie ponosi, aż mnie ciało świerzbiło, i kalkulowałam, sprawy sobie z tego nie zdając: „Tu mu pięścią przyłożę... tam kopniaka dostanie". Nie ma to jak młodość! Dlatego sama zostałam, bo nie chcę, żeby mną kto rządził... A jak kto nie wierzy, niech Pedro zaświadczy... Pytały mnie później dziewczyny: — A ty na co liczysz? — A czego mam się spodziewać, na co mam liczyć? Koniec końców jedno tylko mam życie. Ma mnie szlag trafić, to mnie zaraz trafi. Nie ma co na później odkładać. Ale żeby mi kto awantury z zazdrości robił, tego nie ścierpię. Na cztery wiatry przepędzę! Wszystkich po równi obsługuję, póki forsę dają. Kto płaci, ten wymaga. W żadnym się nie zakocham, żeby był najprzystojniejszy. Zresztą wcale w andru-sach nie gustuję. Mogą mnie do tańca prosić, mogą mi wódkę fundować i w piciu im dorównam, mogą 167 mnie na spacer po całym Meksyku prowadzić; niech mi dadzą dobrą wyżerkę, bo lubię się najeść i napić, ale nic z tego, żebym im się odwdzięczała tym, co mi Pan Bóg dał. Co to, to nie. — Taka jesteś chytra, ale jeszcze ci się karta odwróci — mówiły kelnerki. — To się okaże! Wy się dajecie, ale ja nie. A dlaczego mam się dawać? Choćby sam bóg Huitzilopo-chtli64 do mnie przyszedł, to sobie na mnie zęby połamie. Nigdy mi się żaden nie podobał: jako przyjaciel, proszę bardzo, regularna przyjaźń to co innego, ale żeby mnie jak swoją traktował, mowy nie ma. Chodźmy na jednego, chodźmy, ale ręce przy sobie, jeśli łaska. Dużo miałam przyjaciół i wcale nie żałuję, bo byli przyzwoici. A jak który chciał się wychylić, to mu kark przetrącałam. Po dobremu ze wszystkimi sztamę trzymam, ale z żadnym na siłę. Nie do mnie taka mowa, że tylko cię chcę dla siebie, nic z tego. A jak się komu moja przyjaźń nie podoba, to niech się każe wypchać trocinami. — Aleś odważna jak zając w kapuście! One chłopom wszystko ze sobą robić pozwalały. Byle tylko który z tych tragarzy skurwysynów na nie krzyknął, już się rozkraczały. Ja nie. A z nimi, przez to, że głupie były jak gęsi, wyprawiali wszystkie bezeceństwa. — Kładź się i do rzeczy, nie marudź. Jak już sobie taką niewolnicę kupili, żeby ją pieprzyć, ile razy im ochota przyjdzie, to tylko głupi by jej się jeszcze przypochlebiał. Mogę tak mówić, bo sama na wszystko pozwalałam. Ale dawniej. Odkąd przyjechałam do Meksyku, przestałam frycowe płacić. Powiedziałam sobie: „Dobra, na więcej mu po- u Huitzilopochtli — bóg wojny; najpotężniejszy bóg Azteków. Według podania jego matka Coatiicue ukryła w swoim łonie pierzastą kulę, którą znalazła podczas sprzątania świątyni.

Page 92: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Wkrótce urodziła Huitzilopochtli, przystrojonego zielonymi piórami, z płomiennym wężem w ręku. Przy pomocy tego węża zabił braci, knujących spisek przeciwko niemu. Został bogiem wojny i słońca: codziennie zabija księżyc i gwiazdy, żeby wznieść się samotnie w niebo, i pod koniec dnia wpada w ramiona matki-ziemi. Ponieważ tylko krew ludzka mogła mu dodać siły potrzebnej do codziennej walki, Aztekowie składali mu w ofierze serca ludzkie. zwolisz, to jeszcze prędzej cię wykończy". A te, co się dają, to im się słusznie należy, żeby jak te oślice były, co się blekotu objadły. Mała jeszcze byłam, a już wiedzieli moi przyjaciele, co w trawie piszczy, bo jak żył mój ojciec, za mężczyznę mnie przebierali i po sprawdzeniu listy zabierali na spacer z żołnierzami. Tylko im tata zapowiadał: — Pamiętajcie, żebyście mi na nią uważali... — Tak, senor, będziemy uważali... Kudły wysoko podpinałam, kładłam kapelusz i mundur i szliśmy serenady odprawiać: śpiewać i grać na gitarze. Udawałam mężczyznę i chodziliśmy serenady śpiewać pod oknami całej chmary babek, co na chłopów leciały. Chodziłam sobie z tyloma żołnierzami, w porcie Acapulco po ulicach z nimi spacerowałam, gitarę i butelki nosiłam, a nigdy się do mnie nie dobierali. Tak samo kiedy pracowałam w Netzahualcóyotl, z hołotą się zadawałam, ale wszyscy byli moimi kumplami. — Pójdziesz z nami, Jezusko? — Tak, zarusieńko was dogonię. — Ja też z wami pójdę — prosiła kelnerka Rosita, co straszne fochy stroiła. — Nie, nie pójdziesz! — A dlaczego? — Baba z wozu, koniom lżej. — Ojej, jacy z was ludzie! — Psia kość! To są męskie sprawy. Mazgajów nam nie trzeba. Jeden był kierowcą, drugi pracował w banku, a trzeci był policjantem. Miałam też przyjaciela krzykacza, Valentina Flores, co owocami handlował. Nosił te owoce w takiej kobiałce, co je w Michoacán wyrabiają, i ciągle się wydzierał. Jak nie miał pomarańczy, to awokado albo sery, opuncjowe 65 i z koziego mleka. Robił też lody cytrynowe, bardzo smaczne. A jak mu czasu nie starczyło, to roznosił napój z wyskrobków melasy, co się łatwo przyrządza. Tylko się go nalewa do kolorowych karafek « Sery opuncjowe (queso de tuna) — twarda marmolada z owoców opuncjl zwanych tuna. i gotowy. Cztery albo pięć razy na rynek chodził, później na ulicy jego krzyki słyszeliśmy i mówiliśmy: — Już idzie ten wariat, już idzie! Dokuczaliśmy biedakowi. Kradliśmy mu towar, bo prawie zawsze chodził zalany. Bardzo był dobry i zaprzyjaźnił się ze mną, bo go kiedyś obroniłam, jak go opadły wszystkie dziewczyny z fabryki. — Tak nie można. Jużeśmy mu cały towar zjadły, to mu pomożemy, żeby sobie odkupił. Z tą forsą, cośmy między sobą uzbierały, poszedł na targ Merced, bardzo zadowolony. Lepszy rydz niż nic. Starszy już był, miał ze czterdzieści czy pięćdziesiąt lat. Jednego dnia, jak był dobrze pod gazem, towar mu schowałam. I po pijanemu przede mną ukląkł: — Ojej, matuchno, oddaj mi moje serki! Nie rozumiesz, że ja muszę sprzedawać? — Nic ci nie dam, bo i tak je pogubisz. W tym momencie kumple z knajpy nas zobaczyli i nas przezwali, jego don Juan Tenorio, a mnie dona Inés. Valentín nosił w chusteczce proszki przeciwbólowe Dra Bella i swoje pieniądze, ale jak mu przyszła ochota, wszystkim swoim kompanom fundował i później po prośbie chodził, żeby się odkuć i znowu handlować.

Page 93: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Valentín Flores najlepszy był ze wszystkich, jakich znałam. Biedaczysko bardzo był cierpliwy, aż za cierpliwy jak na to swoje pieskie życie. „Spokojnie, byle słonka znowu doczekać, do diaska — mówił — noga mi się już powinęła, już się wygramoliłem, co robić, taki nasz los, nic nie poradzimy". Po prawdzie za Porfirio Diaza w wojsku służył i mówili, że był psubratem, ale ja zawsze powtarzam, że Valentín Flores to była zacna dusza. „Kulfon" na niego mówili, żeby mu dokuczyć, a to dlatego, że mu federalni ręce połamali, jak go na siłę do wojska wzięli. Cały był pokręcony i strasznie wyglądał. Chłopaki go pytali, dlaczego tyle wojuje, skoro taki jest poharatany, a on im odpowiadał, że się musi bronić. I bronić to się bronił. Ale jak go żandarmi pijanego złapali i spisywali protokół, zaraz się zaczynał użalać: „Inwalida ze mnie, nawet się nie mam czym bić". Wymachiwał tymi swoimi koślawymi rą- 170 czynami i trzęsły mu się jak galareta. Więc go puszczali. — Nie mogę się bić... — powtarzał żałośnie, jak wychodził z komisariatu. — Nie mogę się bić... — i aż mu łzy po twarzy ciekły. Stary obłudnik, bo pierwszy, co mu się pod rękę nawinął, przekonał się na własnej skórze, jak smakuje sierpowy w szczękę. Bardzo się ten senor ze mną przyjaźnił, bośmy jednakowo hardzi byli. Jak się raz pochorowałam, on jeden do mnie przyszedł rumianku mi zaparzyć. Ręczniki wyżymał i przykładał mi kompresy. A ja w tym bólu myślałam, że mi wszystko jedno, czy to mężczyzna, czy kobieta, że co mnie to obchodzi, byle tylko ktoś się mną zaopiekował, koło mnie chodził, chociażby miał mnie oglądać taką, jaką mnie matka urodziła. A że się Valentín nawinął, to niechby i miał złe myśli, to jego sprawa. Ale nigdy nic takiego się po nim nie pokazało, kiedy tak do mnie przychodził, i z dobrego serca mi kompresy przykładał. Innego miałam przyjaciela, Raimundo się nazywał, a myśmy na niego Charalito66 mówili, bo taki był chudy. Był jeszcze jeden, co go drabiną przezywali, bo był wysoki i płaski. Raimundo Patino, to znaczy Charalito, był mecapalero87, a także chleb sprzedawał na rynku Świętego Łukasza i po południu po budach jarmarcznych lody, ciastka i napoje roznosił. Koło siódmej wieczorem zjawiał się w Netzahualcóyotl, żeby potańczyć. Zaprzyjaźniliśmy się ze sobą. Czasem do mnie mówił: — Jak tu lokal zamkną, zaraz wyjdź i pójdziemy tańczyć w takie a takie miejsce. — A pójdziemy i tu, i tam, póki nam nogi posłuszeństwa nie odmówią. Lojalny był z niego przyjaciel. Czasem pędziłam stamtąd, szybko jak po ogień, żeby mu w handlu pomagać. Mówili, że jestem jego żoną, ale to nieprawda, miał żonę, bardzo ładną, młodziutką, i już mu " Charalito — zdrobnienie od charal. Charal to mała płaska ryba, żyjąca w jeziorach meksykańskich, opatrzona kolcami. Churale sprzedaje się suszone, stąd zwrot: chudy jak charal. " Mecapalero — tragarz posługujący się mecapalem do noszenia ciężarów. Mecapal to szeroki pas z kory drzewnej lub włókna, który opasuje czoło i opada na plecy, tworząc pętlę. troje dzieci dała; śliczne były te bąki, widać dogadzała im ta robota. Przyprowadzał czasami swego pięcioletniego synka i chodziliśmy z nim na spacer. Trzymał się mnie ten chłopaczek, ale nic między nami nie było. A ci, co nas pomawiają, niech sobie myślą, co im się podoba. My wszystkie, cośmy w Netzahualcóyotl pracowały, raz na tydzień musiałyśmy chodzić do zakładu fryzjerskiego, żeby nam ondulację „Marcela" zrobili. Półtora peso nas to kosztowało i przez cały tydzień nam się fryzura trzymała. Ładnie nas czesali i nigdy więcej takiej fryzury nie widziałam. Dawniej do twarzy dobierali, żeby fryzura najlepiej pasowała, a nie żeby ją odwalić byle jak. Fryzjerka dobrze sobie twarz klientki obejrzała i rozpinała na ścianie fotografie modelek, co miały przeróżne fryzury. Wtedy pytała: — Niech pani na tę buzię spojrzy. Z profilu do pani podobna. Podoba się pani takie uczesanie? — A faktycznie, podoba mi się.

Page 94: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

I czesały człowieka jak należy, wysoko włosy upi-nały, ondulowały, fale robiły takimi szczypcami, żeby o, tutaj opadały, podkręcone loki, zaokrąglone. Trzy takie loki ładnie twarz zdobiły. Choćby nawet brzydka była babka, brzydka jak noc, to jej się twarz odmieniała. Mnie zawsze pięć fal robiły. Nigdy z przedziałem, przez całe życie do tyłu się czesałam. W moich stronach tylko lesby przez środek głowy taką drogę sobie otwierały. To dlaczego miałam się z przedziałem czesać, skoro nie jestem taka jak one? Zawsze się do tyłu czesałam. Dopiero teraz, na starość, dwa warkocze sobie zaplatam i może mi pani wierzyć, że mi się smutno robi. Raz wieczorem popijałam sobie z chłopakami w knajpie „El Bosque", kiedy wszedł jakiś kapitan artylerii. — Kelnerką tu jesteś? — Nie, senor, kelnerki to te dziewczyny, co się tam kręcą. — Widzę, że pijesz z chłopakami, więc myślałem, że tu pracujesz. — Nie, senor, nie pracuję tutaj. — Słuchaj, a nie chciałabyś pójść na kelnerkę do San Juan Teotihuacán? — A bo ja wiem, nie mam ochoty być kelnerką, bo nie lubię z pijanymi się użerać. — Nie, to nie knajpa. Kelnerką byś była, żeby jedzenie podawać. Trunki też się podaje, pulque i piwo, ale nie żeby ludzi upijać, tylko żeby jedzenie im lepiej schodziło. Możesz tam co niedzielę chodzić. Już ja ci robotę załatwię. Żebyś tylko nie stchórzyła. — Ja? Stchórzyć? Senora Adelina de la Parra pozwoliła mi tam chodzić, bo tylko w niedzielę mi wypadało. A zresztą u niej za dnia pracowałam i o dziesiątej wieczorem byłam wolna, i mogłam po knajpach się włóczyć, pić, tańczyć, co mi się podobało; noc była moja. Zawsze noc lubiłam. Noc to prawdziwe błogosławieństwo. Co niedzielę rano jechałam do San Juan Teotihuacán i tego samego dnia wracałam, o zmierzchu. Godzina jazdy koleją w każdą stronę; trochę czasu mi na tym schodziło, ale transport tam i z powrotem mi opłacali i trzy pesos pensji, a do tego napiwki, bo sami tam byli cudzoziemcy, i w dodatku staruszkowie, to przez jeden dzień wpadało mi co najmniej dwadzieścia czy dwadzieścia pięć pesos oprócz pensji. Takim sposobem opłacało mi się. Z rok tam jeździłam. Na punkcie tych piramid68 wszyscy hyzia dostali. Ładnie wyglądały, jak pagórki z ziemi usypane. Czasem na nie wchodziłam, ale nigdy na samą górę. Nie mieliśmy czasu, żeby je spenetrować, ale śliczne były, obrośnięte... Nie wiem, jak się teraz przedstawiają, ale pewno zmarniały, bo w Meksyku ludzie wszystko zrujnują. Restauracja była w grocie, w ziemi pogrążona, •» Piramidy w San Juan Teotihuacán — w odległości pięćdziesięciu kilometrów na północny wschód od miasta Meksyk znajduje się święte miasto Teotihuacán. Zbudowano je prawdopodobnie w II wieku przed n.e., a w V wieku n.e. rozpoczął się exodus, trwający do VIII wieku. Na terenie Teotihuacanu przeprowadzono rozległe badania archeologiczne. Po obu stronach „Alei Zmarłych" (6 km długości) znajdują się piramidy: największe i całkowicie zbadane to Piramida Słońca (60 m wysokości) i Piramida Księżyca. Piramidy mają kształt ściętych stożków, a na ich szczyt wiodą monumentalne schody. Tuż przy wejściu znajduje się Cytadela — świątynia Quetzalcoatla i boga deszczu Tlaloca, ozdobiona wspaniałymi rzeźbami. W tzw. „Świątyni Rolnictwa" wykryto oryginalne freski. niech sobie pani wielką jaskinię wyobrazi. Na górze dziedziniec i wejście, przez które na dół się schodziło. Dwanaście osób mieściło się przy każdym stole, a takich stołów było dwadzieścia cztery. Kuchnię zrobili przy wejściu i ta senora Amerykanka, żona kapitana artylerii, tam swoje sandwicze majonezem i oliwkami przybierała. Jeśli w tygodniu bankiet jej wypadł, to właściciel mi dawał znać: — Dziś będzie przyjęcie na cześć takiego a takiego generała. Żebyś wcześnie przyszła. I tam jechałam.

Page 95: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Jeszcze wtedy pracowałam przy Trzecim Zaułku Netzahualcóyotl, tańczyć tańczyłam, pić piłam. Tańczyłam, ale nie tak jak teraz, co całym ciałem trzęsą, w lewo i w prawo. Nie było w zwyczaju skakać ani nóg rozkraczać. Wtedy były prawdziwe tańce, nie jak dzisiaj, że aż im wszystko wisi, tyle się natrzęsą. Równiutko się tańczyło i w kwadraciku; posadzka była w kwadraty i nikt nie mógł ze swojego wyjść. Tańczyłam danzony89 spokojnie, cichutko, z wielką uwagą. Tylko biodra mi się ruszały, a teraz tak podrygują, jakby prąd elektryczny przez nich przechodził. Tanga, walce, galopy, co się je pod muzykę przez całą salę tańczyło. Skończyły się już porządne tańce! Wygłupy tylko wyczyniają. Z kim najbardziej tańczyć lubiłam, to z Antonio Perezem, kierowcą. Jakeśmy się zmęczyli, to mnie swoim autem do domu odwoził. Miał z dziewiętnaście lat. Kochaliśmy się jak brat i siostra, prawie tak samo, bośmy się bardzo szanowali, bardzośmy się lubili i uważaliśmy na siebie, obchodziliśmy się ze sobą bardzo delikatnie. Jego starszy brat był wojskowym, podpułkownikiem, i czasem go wypytywał: — Powiedz mi tak naprawdę, co ty do tej Jezuski czujesz? — A nic, to moja przyjaciółka. — A do łóżka się z nią nie kładziesz? — Nie. — Coś mi się zdaje, że mi oboje oczy mydlicie. Dlaczego jej do domu nie przyprowadzisz? «• Danzon — taniec „salonowy", który powstał na Kubie pod wpływem europejskiego kontredansa, tańczony w rytmie dwóch czwartych, bardzo popularny w latach dwudziestych. 174 — A po co? Żebyście nas wszyscy bez powodu obmawiali? Nie. Za bardzo się szanujemy. — To miłości w tym nie ma. — Właśnie że ją kocham i dlatego do niej chodzę, bo ją kocham. — A niech cię piorun trzaśnie, kto ciebie zrozumie? — Jezusa, bracie, Jezusa. XV Aż mnie brzuch ze śmiechu bolał, tak się nabijałam z jednych i drugich. Straszna była ze mnie wtedy rozrabiara i jedną tylko radę na wszystko miałam: kawały ludziom robić. Kiedy do nas przyszedł brat spirytysta, żeby nas pouczać, to go za wariata wzięłam. Dziewczyny na krzesłach sadzał i ruszyć się nie mogły. A on na wysokim szczeblu się komunikował ze światłem Wszechmocnego, z Ojcem, Synem i Wysłannikiem Eliaszem i wszystkie je usypiał. Młodzik to był, miał z osiemnaście lat, szczupły, piegowaty. Oczu jego nie widziałam. Mnóstwo żołnierzy przychodziło z dziewczynami potańczyć. I raz przyszedł ten młodzik, żeby z nami porozmawiać, i powiedział kelnerkom, że w spirytyzmie bardzo jest mocny. Dziewczyny równo się porozsiadały wokół salonu. Ręką po nich powiódł, ale bez dotykania, i powiedział: „No to podnieście się!" Próbowały, ale ani rusz. Razem z krzesłem się przesuwały, ale tyłków nie mogły odkleić. W drzwiach stałam i wszystko przyuważyłam: jego ruchy, miny, każde drgnięcie. Jakbym sędzią była. Aż tu nagle on do mnie mówi: — Ciebie też przyśrubuję... Mocował się ze mną i nie potrafił. Widziałam, że aż się spocił z tego wysiłku. To mu powiedziałam: — Widzi pan, że rady nie da. I one też nie są przyśrubowane... Komedię odstawiają. — Nieprawda, nie możemy się odkleić. Spróbuj tylko, zaraz się pokaże, czy nas stąd możesz ruszyć! — Ani myślę. Nie mam powodu, żeby was od krzeseł odklejać. Niech was ten odklei, co was przy-kleił.

Page 96: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

A ten chłopak mi powtarza: — Ciebie też przykleję... — A przyklej mnie, jeśli możesz. Znowu się siłował i nadaremnie, chociaż moce wzywał. Bardzo wtedy spokorniał: — Użycz mi twojej woli... — Komu innemu ją oddałam. Modlił się, złe prądy odżegnywał, zbuntowane duchy wypędzał i kto wie, co jeszcze wyprawiał, ale mocy nade mną nie uzyskał. — Nie, ty nie potrafisz... Nie umiesz się poddać. Aż mu nawymyślałam. Dzikie zwierzę ze mnie było, narowiste bydlę. A w dodatku mleko miał pod nosem, więc mu nie wierzyłam, z innymi sobie radził, ale ze mną nie, bo jak sobie tłumaczę, on miał tylko jednego opiekuna, Madera, a ja mam trzech, i to bardzo wysokich, bardzo, bardzo wysokich, ale ich wtedy jeszcze nie znałam i wiary mi brakowało. Mój opiekun ważniejszy jest niż Madero. Madero był spi-rytystą. Istoty z przestrzeni przychodziły do niego, żeby go przestrzec, i dlatego wszystko wiedział, co mu się ma przydarzyć, z wyjątkiem tego, co mu Huerta70 zrobił. Ten chłopak za tubę służył, przez którą przemawiał zmarły prezydent. Żeby niczego nie przepuścić, przyglądałam się temu bratu, jak się modlił i o co prosił, bo taką już mam wadę, że jak co usłyszę, w pamięć mi się wry-je, i wtedy tak samo wszystko zapamiętałam, ale śmiałam się, bo nie wierzyłam. n Huerta — Victoriano Huerta (1845—1916), jedna z najciemniejszych postaci historii meksykańskiej. Jako generał w służbie Porfirio Diaza wsławił się tłumieniem powstań indiańskich na Jukatanie; przeszedł na stronę Madera po ustąpieniu Diaza i zajął się gromieniem chłopskiej armii Zapaty bez zgody Madera, co spowodowało konflikt między tym ostatnim a Zapatą. W obliczu zbrojnego puczu prawicowych generałów Feliksa Diaza i Bernarda Reyes Madero mianował Huertę dowódcą sił rządowych; Huerta nawiązał potajemne kontakty z Diazem i Reyesem oraz z ambasadorem amerykańskim Henry Lane Wilsonem i w odpowiednim momencie aresztował Madera oraz wiceprezydenta Pino Suareza i wbrew uroczystym zapewnieniom kazał ich zamordować 22 lutego 1913. Zmusił parlament do wybrania siebie na prezydenta i rozpoczął rządy terroru i korupcji. W lipcu 1914, zmuszony do ucieczki przez ruch konstytucyjny pod wodzą Carranzy, wyjeżdża do Europy, później znajduje azyl w Stanach Zjednoczonych. W 1916 przygotowuje napad na Meksyk z terytorium Teksasu; aresztowany przez władze amerykańskie wkrótce umiera. 176 — Słuchaj dziewczyno, nie bądź głupia. Dam ci dowód, jaki tylko zechcesz. — Żadnego dowodu mi nie trzeba, nic mnie nie przekona, bo i tak wiem, że same kłamstwa opowiadasz... — Choćbyś nie chciała, i tak ci dowód dam. Muszę cię przełamać, muszę z tobą wygrać. — Nie, nie potrafisz... — Dobrze, to jakiegoś swojego nieboszczyka poproś, żeby ci w czym dogodził. — Nie, nie mam żadnego nieboszczyka. — Każdy ma jakiegoś. Jakżeby nie! Jak możesz nikogo nie mieć! Na pewno masz jednego czy dwóch... — Nie, nikt mi nie umarł. — Nie gadaj głupstw. Z kim chcesz rozmawiać z tamtego świata? — Z nikim nie chcę rozmawiać, bo nie mam do kogo mówić... Nie mam rodziny... — Nie, nie. Musisz kogoś mieć. Nie ma takiego człowieka, żeby nie miał jakiejś rodziny na ziemi czy pod ziemią. Tak mnie namawiał, że w końcu pomyślałam: „Dobra, powiem mu, żeby Pedra przywołał, dla świętego spokoju..."

Page 97: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Przestań mi się naprzykrzać! Nikogo nie mam, ale chcę, żebyś Pedra przywołał. — Pedro co zacz? — Ty tylko o Pedra zapytaj z mojego polecenia. Już on zrozumie. Wywołał go przez medium, co je wybrał spomiędzy samych naszych koleżanek, chociaż nie wiedziały, o co chodzi. Dońa Adelina pozamykała wszystkie drzwi od ulicy; zakład zamknęła, żeby mógł uśpić naszą koleżankę, i przez taką ubogą powłokę, bo przez kelnerkę, istoty spirytualne się objawiły. W tej wielkiej sali, gdzie stały stoły i pianino, ten chłopak rozdwojenia dokonał, a że był istotą wysoko postawioną, więc uśpił tę dziewczynę, co medium została pomiędzy zaświatami i ziemią. I ta koleżanka, co miała otwartą głowę i dlatego mogła duchy przyjmować, zaczęła mówić: — Istota z tamtego świata, którą pan kazał zawołać, mówi, że jej nie zna... 177 12 Poniatowska 1 Jeszcze większe bydlę z tego Pedra niż ze mnie. A może się dawał prosić. — Pewno — powiadam — sami widzicie, że wierutne bujdy opowiadacie. Jakżeby miał mnie nie znać! Tego by tylko brakowało, żeby mnie obrażał, kiedy mu łaskę robię, że o nim pamiętam. — Nie — mówi ten chłopak — inną osobę zawołaj. Ta ci nawaliła. — Nikogo więcej nie przywołam. Nie dam z siebie wariata strugać. — Przywołaj innego z twoich zmarłych... — Nie, nie chcę innego. — Ale musisz uwierzyć. — Tylko w Boga wierzę i też go znam ze słyszenia, bo go nigdy nie widziałam. Po prawdzie jeden raz, jak się bardzo skupiłam, ujrzałam go, jak po zboczu szedł, na fioletowo ubrany... — Proszę cię, jeszcze jednego przywołaj... Czułam, jak mi szczęki chodzą. — Dobra już, dobra, skoro mi chcecie jakąś duszę przyprowadzić, to idźcie po kogo chcecie. Moc poszła go szukać wśród martwych dusz w przestrzeni i wróciła: — Nikogo nie mogę znaleźć. — Na ziemi go szukaj. Umęczyła się moc bardzo. Mówiła, że już go znalazła, ale nie może się do niego przedostać. — Pełno tam ostów kolczastych... Nie mogę do niego dojść. Brat odpędził od niej złą aurę, te prądy, co płyną od istot z przestrzeni i co nasze ciało przenikają, i powiedział: — Możesz teraz przez kolce przejść. Nie pokłujesz się. Moc szła dalej. — Już go znalazłam, pod drzewem leży, ale go nie mogę podnieść, bo pełno chaszczy dokoła. Dodali jej siły spirytualnej, żeby jej kaktusy nie pokaleczyły: — Przyprowadź go, przyprowadź! W tym momencie już tego ducha przy sobie miała i opisała, jak wygląda. Powiedziała, że ma ładownice na piersi skrzyżowane, duży filcowy kapelusz galonem oblamowany, skrzypiące brązowe buty na no- 178 gach; że jest średniego wzrostu, ani wysoki, ani niski, ani ciemny, ani biały, jakby śniady. Na dwór mnie wtedy wyprowadzili. Zamknęli drzwi, a brat mi powiedział: — Tu na progu będziesz stała.

Page 98: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Oparłam się o drzwi, żeby słyszeć. I tylko jak rzekł: „Dobry wieczór", zaraz głos mojego taty poznałam. To nie był głos tej kobiety, co w transie była, ale mojego taty, taki sam jak za życia, do komenderowania przywykły. I po samym głosie go poznałam. — Dobry wieczór — powtórzył. Odpowiedział mu ten chłopak: — Dobry wieczór, bracie. Czego sobie życzysz? — Ja niczego. Przywołaliście mnie, więc przyszedłem. — Tak, przywołaliśmy cię. Znasz tu kogo? — Z tych, co są obecni, nikogo nie znam. Ale jedną osobę wyprowadzili i to jest moja córka. A ja to wszystko słyszałam. W proch już się jego ciało obróciło... W 1913 umarł. Sępy, kojoty czy inne bestie go zeżarły, bo taty nie pochowali. Tam, w Mo-chitlán, pod drzewem go zostawili. Jak mi opowiedzieli później żołnierze, tam właśnie klęskę poniósł oddział mojego taty. Mówili, że był ranny i dwa muły z amunicją prowadził. Skończyła się dopiero co bitwa, więc jakby nigdy nic o drzewo się oparł, żeby odpocząć. I tam zaskoczyli go zapatyści i zabili. To właśnie jego duch chodził po tym polu otoczonym kolczastymi chaszczami. Jeszcze go Najwyższy nie miał na swojej liście, jeszcze go stamtąd nie zabrał. — Zanim z moją córką pogadam, chcę z właścicielką tego domu pomówić, żeby jej dać polecenie. Zawołali dońę Adelinę. Ta senora też miała fryzurę „Marcela". Wszystkie, cośmy w Netzahualcóyotl pracowały, czesałyśmy się w taki sposób. Cztery albo sześć fal nam robili, zależnie, jak dużą która miała głowę. — Senora, pani tym zakładem kieruje, to o opiekę nad moją córką panią proszę, bo nie podoba mi się to, co tutaj robi. Niech jej pani da inną robotę... Niech ją pani od trunków zabierze. Mówił, że bardzo jestem młoda, że się nie znam 179 na ludziach; że nie mam rozeznania, że sama zostałam na świecie, bez żadnego oparcia, i że on bardzo boleje nad tym, że nie może czuwać nade mną. Senora Adelina go uspokoiła, żeby się nie martwił; że ona będzie się mną opiekować. Wtedy powiedział do mnie ten chłopak: — Chodź, on ciebie woła. Nie chciałam bliżej podejść. Pomyślałam sobie: „Jeszcze mnie po pysku spierze". — Nie bój się, córko — powiedział do mnie tata. — Chcę z tobą porozmawiać i parę rad ci dać, bo za życia na ziemi nie mogłem tego zrobić. Bardzo cię proszę, żebyśmy więcej przez ciebie nie musieli cierpieć. Ustatkuj się, bo przez ciebie w kajdanach nas trzymają. Nie używaj takich słów, co to je mówisz. Nie kłóć się z ludźmi na ulicy, bo ledwo coś takiego zrobisz, zaraz nas, mnie i moją małżonkę, co jest twoją matką, w kajdany zakuwają. Nie bądź głupia, popraw się, zachowuj się przyzwoicie. Nic już więcej nie powiedział mój ojciec. Duchy nie mają prawa się materializować i o ziemskich rzeczach mówić. Dwa albo trzy słowa powiedzą, tyle tylko, żeby ich można było zrozumieć, i nic więcej. I zaczęłam wierzyć, bo miałam dowód. XVI Leżę w pokoju o trzeciej po południu i widzę, że coś się snuje w powietrzu niby jakiś dymek. No więc: „kto tu pali?" Wyszłam, szukam, ale nikogo nie spotkałam. Jak tak patrzyłam na ten dymek, przypomniałam sobie dziewczynę, co ją młody spirytysta w trans wprowadził i co mieszkała w sąsiednim pokoju. Wstałam, wzięłam krzesło, postawiłam na środku pokoju i zawołałam tę dziewczynę: — Słuchaj, córko, chodź do mnie... — A czego ci, matko, trzeba? — Siądź na tym krześle. Usiadła na środku pokoju.

Page 99: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Co chcesz zrobić? — A nic. Popatrz na mnie. I z całą siłą, co we mnie wstąpiła od tej chwili, gdy ten dymek zobaczyłam, mówię do niej: — Patrz mi w oczy. Nawet nie wiedziałam, jak się to robi. Ale na pewno ktoś inny przeze mnie przemawiał, bo tak jak na mnie patrzyła, tak sama zaczęła oczy zamykać. Niedowiarek był ze mnie, więc pomyślałam: „Chce mnie nabrać, ale ją ukłuję". Zapaliłam świecę, wzięłam długą szpilkę, jakiej się dawniej używało do podtrzymywania kapelusza, żeby z wiatrem na ulicę nie pofrunął, w płomieniu ją potrzymałam i jak się rozżarzyła do czerwoności, wbiłam jej w ramię. Nie poruszyła się. Nie czuła. Jeszcze ją w drugie ramię ukłułam. Ani drgnęła. Była uśpiona. Pomyślałam: „To już nie ona. Jest martwa". I tak było. Ciało miała martwe, tylko mózg był w niej żywy, dusza. Mówię do niej: — Będziesz mi na wszystko odpowiadała, o co cię zapytam? — Tak. Same głupstwa mi do głowy przychodziły, same banialuki i ni stąd, ni zowąd ją poprosiłam: — To teraz chcę, żebyś w mojej cielesnej postaci poszła pod Arkady Targowe, żebyś stanęła przed Antonio Perezem, kierowcą samochodowym, i żebyś mi go tu przyprowadziła... Antonio mi zawsze czekoladę przynosił. Nie był moim narzeczonym, ale strasznie lubił mi słodycze dawać albo gardenie w wosku odlane z wyrytym moim imieniem. Tylko po to po niego posłałam, żeby mu kawał zrobić. Więc jej powtarzałam i powtarzałam jak katarynka. — Idź mi poszukać Antonia. Idź mi poszukać Antonia... Idź po Antonia, idź po Antonia, idź po Antonia, idź po Antonia... Nie pamiętam, jak się to medium nazywało, co ją uśpiłam. „Córko" do niej tylko mówiłam. Szatynka była, tłuściutka. Byle tylko usnęła, zaraz drgawek dostawała i zaczynała paplać, chociaż widać było, że ją to dużo trudu kosztowało. Ten kierowca Antonio stał na postoju La Colme-na, skąd teraz wyjeżdżają taksówki na ulicę Szesnastego Września, blisko katedry. Był tam wielki sklep „La Colmena", a na trotuarze, po drugiej stronie, ustawiały się taksiaki. Czekali tam, aż ich kto weźmie, albo jechali po pasażera do jego mieszkania, nie jak teraz, co tylko wrzeszczą: „Tasi... tasi...!" Więc poszła tam spirytualnym sposobem, poszukała Antonia i mówi do mnie: — Nie ma go na postoju. Poruszyła się trochę na krześle. — Powiedzieli mi, że pojechał z pasażerem na róg ulic Księżyca i Słońca. — Dobrze, to go szukaj, póki nie znajdziesz. — Ale... — Oj, córko, aż tam go poszukaj! Bawiło mnie to. Ale ta biedna dusza uganiała się za Antoniem, bo to właśnie dusza z ciała wychodzi. I stamtąd gdzie zawędrowała, odpowiedziała mi ta dusza przez usta medium: — Już go dogoniłam! Tu jest, na rogu Księżyca i Słońca! — To jak go znalazłaś, zmaterializuj się i stań przed nim... Odegrała tam tę farsę i w jej ciele mnie Antonio zobaczył. — Jedzie za mną w samochodzie, ale nie może mnie dogonić! — mówi dziewczyna. — No to dobrze... Wracaj tutaj, a jego zostaw, niech też tu przyjedzie. — Już jest na rogu! To co mam robić? — Zostaw go. — Wnet na panią zagwiżdże. I gwizd usłyszałam. Otworzyłam balkon, wychyliłam się, Antonio mnie pyta: — Wychodziłaś na ulicę? — Nie. A bo co? — Bo cię widziałem, jak szłaś trotuarem...

Page 100: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Toś chyba zwariował, bo ja tutaj siedzę... — Przecie jadę za tobą od rogu Księżyca i Słońca, gdzie pasażera odstawiłem. Zostawiłam ją, uśpioną, na środku pokoju, na śmierć ją naraziłam. Po chwili pożegnał się ze mną: — No to przyjdę o dziesiątej... — Dobrze... Antonio sobie poszedł, a ja dalej to medium maglowałam, do ósmej wieczorem. Wcale się nie spostrzegłam, że tyle czasu przeszło. Od trzeciej po południu do ósmej wieczorem to sporo czasu dla mózgu. O ósmej nagle się odwróciła, spojrzała na mnie, upadła na podłogę i bełkocze: 182 — Tak, tak, tak, tak, tak, tak, tak, tak, tak, tak, tak, tak... I jak zaczęła mamrotać, to zimno mi się zrobiło, strasznie zimno, jakby mi kto kawałek lodu na głowę położył, i aż się cała wzdrygnęłam. Zębami zaczęłam szczękać i w tej samej chwili pomyślałam: „Zwariuje mi ta kobieta!" A ona przewróciła się na prawy bok i cięgiem usta otwiera i zamyka: „Tak, tak, tak, tak" i w podłogę wzrok wlepia. „I co teraz? W jaki sposób tę kobietę obudzę? Co mam zrobić? Jak ją mam ożywić, Boże mój?" Jak już przez długi czas te swoje „Tak, tak, tak, tak" powtarzała, odwróciła się i powiada: — Siostro, jeden brat chce z tobą mówić... Odwaga we mnie wstąpiła. Zaraz ją zaczęłam wypytywać, jakbym była ważną osobą: — Tak? A czego chce? Kto to taki? Znasz go? Powiedz mi, jak wygląda! — To staruszek w okularach, księżulo. Na ławce w ogrodzie siedzi, książkę w rękach trzyma i cały stos książek ma koło siebie. Znaczy to, że w ogrodach spirytualnych przebywał i inne istoty pouczał. Przynajmniej ja to tak rozumiem. Powiedziałam do medium: — Chce ze mną rozmawiać? To niech wejdzie... Proszę bardzo do środka. Ja go znam. Przypomniałam sobie fotografię jednego senora, co mi ją praczka Concha podarowała, w Netzahualcóyotl. Musiała do Bractwa Spirytualnego należeć, bo mi ją przyniosła i powiedziała: — Posłuchaj mnie, jak cię kiedy bieda przyciśnie i będziesz w potrzebie, to tego księdza poproś, o co tylko zechcesz, i ci się spełni. Wzięłam od niej tę fotografię jak byle co, schowałam i nigdy go nie przywołałam ani nic, ale jego fizjonomię zapamiętałam. Na jednego z Ojców Kościoła wyglądał. No i coś podobnego! Ojej, już chciałam z mojej nory uciekać! Myślałam, że ze zwyczajnym człowiekiem będę rozmawiać, ale jak tylko wszedł, od razu coś paskudnego poczułam, jakieś zimno mnie przeszło, aż do nóg. Cała zdrętwiałam. I kiedy powłokę przybrał, wstało medium, podniosło rękę i mi powiedziało: 183 — W imieniu Wiekuistego i Boskiego Nauczyciela przekazuję ci pozdrowienie spirytualne. Przyszedłem jedynie cię zapytać, kto ci pozwolił, żebyś tę powłokę w trans wprawiała i żebyś za własne uważała ciało, które ci nie przysługuje? Aż mi się szczęki zwarły. Nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć. — A dlaczego mi nie odpowiadasz, skoro mnie znasz, jak mówisz? Co zrobisz, jeśli to ciało, przez które się objawiam, runie i w ziemskiej mierzwie się pogrąży? — Co to znaczy „w mierzwie się pogrąży"? Ja nie rozumiem, co pan mówi do mnie... — Musisz mnie zrozumieć i jeszcze raz ci to samo powtórzę: Co zrobisz, jeśli ta ludzka powłoka w ziemskiej mierzwie się pogrąży? Mimo to będę czuwać nad tobą. Kilka razy już słońce wzeszło, odkąd mnie na fotografii poznałaś... — A tak, pokazali mi pańską fotografię, ale gdzieś mi się zapodziała... — Bo widzisz, jestem duszą w przestrzeni. Całą moją bratnią ludzkość oglądam i nad nią czuwam. — Ale nic a nic nie mogę z tego wszystkiego zrozumieć...

Page 101: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Tyle tylko byłam w stanie wybąkać. „Nie rozumiem... Nic nie rozumiem..." — Musisz zrozumieć. Przyszedłem za pozwoleniem naszego Ojca Wiekuistego, żeby ci misję powierzyć. Codziennie od trzeciej po południu do ósmej wieczorem masz do nauki się przykładać, ale uczyć się powinnaś, a nie bąki zbijać, jak to dzisiaj robiłaś przez całe popołudnie. Później ta Istota Spirytualna do lotu się wzniosła, ale przedtem się pożegnała: „Niech Pan zachowa w pokoju moich braci". A ja nie wiedziałam, że powinnam odpowiedzieć: „Niech ci towarzyszy pokój naszego Pana w niebiesiech i niech promień światłości drogę spirytualną ci rozjaśni", więc wcale się nie odezwałam. Po chwili medium obudziło się z letargu i milczałyśmy obie. Ona wstała z krzesła i poszła do swojego pokoju powłócząc nogami. Codziennie w trans ją wprawiałam. Rano odwalałyśmy naszą robotę i o trzeciej po południu, kiedy 184 inne kobiety spały jak zabite, myśmy sią nauce spirytualnej poświęcały. Na tych naszych posiedzeniach pociłam się jak mysz, bo przez tę powłokę, co ją w trans wprawiałam, przychodziły istoty ciemności i z pięściami się na mnie rzucały, a ja nie wiedziałam, jak je powstrzymać, bo jeśli się taką powłokę w pełnym transie ręką dotknie, można ją zabić. Przychodziły te ciemne istoty, a ja tylko się miotałam: „O rety! Co mam teraz zrobić?" Ale ten staruszek, mój opiekun, bardzo mi pomagał. W swoje ręce mój mózg brał i kazał mi mówić. Tym sposobem się uczyłam. Pokazał mi, jak odróżnić istoty światła i istoty ciemności. Niektóre duchy nieboszczyków, co w bójce wykitowali, takie były zadziorne, że ledwo przyszły, zaraz pistolet wyciągały albo krajały nożem powietrze. Dobrze się namęczyłam, żeby im do głowy wbić, że tylko dusze po nich zostały, że ich pistolety i ich noże to czysta lipa i żeby przestali błaznować. A wszystko się skrupiało na tym biednym medium i skręcała się dziewczyna, jakby to z nią była ta bójka. Żeby pani widziała, jakie to smutne, kiedy zdadzą sobie sprawę, że są tylko duszami! Zaczynali płakać. Doprawdy żałość człowieka bierze, jak tego słucha, i musiałam się za nich modlić, żeby ich z letargu obudzić i kazać im na swoje własne szkielety popatrzeć! — Światłości, która opromieniasz wysoki tron mego Ojca, oświeć, Panie, te istoty, które wśród mgieł kroczą i tego światła nie widzą; światłości boska, światłości miłosierna, światłości nieskończenie dobra, użycz nam, Panie, twojej pomocy, żeby zło odjąć. A w miarę jak im się rozum rozjaśniał, i ja się przy nich uczyłam. Zdejmuje się im tę opaskę ciemności, żeby przejrzeli, i głęboko wzdychają: — Co oglądasz, bracie? — Maleńkie światełko... jak świeczka na torcie... — Wam teraz, bracie, wam walczyć wypadnie, żeby się to światło powiększyło. A po swojej prawej ręce co widzisz? — Och! Człowieka widzę, od robaków się na nim roi. — Przyjrzyj się dobrze, kto to taki! Jak im się światło zapala, mrugają, jakby ich oślepiło. Poznają, że to, co tam leży na ziemi, to ich ciało. Czasem, jak nieboszczyki jeszcze świeże, zgroza ich ogarnia. Innym razem oglądają swoje szkielety, całkiem już spróchniałe. To wtedy budzą się z letargu i zmartwychwstają, żeby łaski wiekuistej dostąpić. Ale do licha i trochę jest takich, co błądzą w ciemności. Z początku, kiedy jeszcze nic nie umiałam, straszne szkody robiłam i umęczyłam medium, bo o same głupstwa wypytywałam, jakbym chciała wiedzieć, czy dwa i dwa to cztery, i jedne duchy z drugimi kiełbasiłam, aż się robił okropny bałagan. Dużo było duchów, co z mojej winy przestały ze sobą rozmawiać, nawet ojciec z synem albo mąż z żoną, ale odkąd mój opiekun wziął nade mną władzę, odpowiedzialności nabrałam i koniec zrobiłam z tym całym harmiderem w wyższej przestrzeni. Później się dowiedziałam, że ten staruszek, mój opiekun, nazywa się Manuel Antonio Mesmer.

Page 102: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Dziewczęta z Netzahualcóyotl zaczęły mnie poważać, bo co sobotę zapraszał mnie jeden przyjaciel, co był bankierem: — Chodź, pójdziemy się pobawić. Ten bankier wszystkim dziewczynom płacił, żeby nam towarzyszyły: — Dam po dziesięć pesos każdej, żebyście z nami poszły. Zabierał nas na przejażdżkę samochodem i po kolacji każdą do swojego mieszkania odwoził, aż on i ja zostawaliśmy sam na sam. Mówił do mnie „mama" i zaraz dodawał: „Ja jestem tata, a ty mama". Tak się do tego bankiera przyzwyczaiły, że mnie często pytały: — Nie przyjdzie dzisiaj ten gringo? Przepadały za nim, bo nigdy samej mnie nie zabierał. Przychodził i mówił do senory Adeliny: — Ja wszystkim rachunek zapłacę. Nie będziecie więcej pracować. Niech pani zamknie zakład. Potańczymy sobie! I sam jeden z wszystkimi tańczył, a każda mu kadziła, żeby ją na spacer zabrał: — Biedne te moje córki — mówił — prawda, ko-chaneczko? Powinienem wszystkie na spacer wyprowadzić. Chodźmy wszyscy razem! Zawołajcie taksówkę czy dwie taksówki, ile trzeba. Chodziliśmy też do teatru i pytał się mnie: — Ile dziewczynek dzisiaj zabierzemy, mamo? — Ile pan zechce... — Te pójdą, które ty wybierzesz... Dziewczęta, chcecie iść z tatą i z mamą tam a tam? — Dobra, idziemy, przecież i tak pan już dońi Adelinie zapłacił... I hulaj dusza! Po całym Meksyku nas obwoził, z jednego krańca na drugi, lody i ciastka fundował. Zatrzęsienie taksówek jechało, jedna za drugą, do Molino de Flores, do Santa Anita przez Ixtapalapa i do Xochimilco, żeby tam piknikować. Lubił, żebyśmy go otaczały, bardzo się po męsku czuł wśród tylu kobiet. Zabierał nas do Xochimilco, bo miał tam na chinampach71 swoich Indian, których wynajmował, co jak w obraz w niego patrzyli. Bardzo dobrze im płacił. Z daleka go ci Indianie wypatrywali i zaraz lecieli kukurydzę ścinać. Po to właśnie nas tam przywoził, na młodziutką kukurydzę z masłem. Całą kolbę smarował, aż po koniuszek, i solniczkę nosił w kieszeni, żebyśmy sobie mogły posolić. Musiały być najpierw przypieczone w ognisku, razem z liśćmi, i każdy swoją kolbę z tych liści obierał. Przepadał ten seńor za kukurydzą! Po prawdzie i za mną troszeczkę przepadał... Pieczone kaczki mu przyrządzali w Santa Anita. Zajeżdżaliśmy do wielkiej gospody, co tam była — teraz już ją zburzyli — i od razu tego gringa pytali: — Co pan życzy sobie zjeść? — A takie danie, co je tutaj przyrządzacie... — Mamy kaczkę w białym pipianie... — O właśnie, na to mam ochotę... A ty, mamo, idź popatrzyć, jak to robią, żebyś się nauczyła... " CMnampa — z azteckiego chłnamitl — ogrodzenie. Wąski pas zieleni na lagunie, gdzie się uprawia jarzyny i hoduje kwiaty. Dawniej były to pływające ogrody: Indianie wyplatali siatkę z prętów i z trzciny i kładli na niej warstwę szlamu z dna jeziora. W miarę wysychania laguny te pływające grządki osadzały się na dnie i dzisiaj — zwłaszcza na lagunie Xochi-milco — wyglądają jak grządki poprzecinane kanałami. 187 Więc prosiłam kucharki: „dajcie mi przepis", i mi tłumaczyły, że trzeba ją dobrze wymoczyć w pędach cebuli i mocno natrzeć, żeby tym sokiem przeszła, po chwili znowu ją opłukać, żeby straciła zapach wody z laguny. Kobiety posypywały ją solą i pieprzem, polewały octem i przypiekały, i tak ją jadł, całą ob-rumienioną. Pipian się oddzielnie szykuje: z ziarenek chile, z pestek dyni, fistaszków, trochę sezamu i różne zapachy się dodaje. Jak już się to wszystko razem utrze, dodaje się rosołu z kaczki i na

Page 103: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

ogień się stawia, żeby się zagotowało i zgęstniało. To wtedy na tę samą patelnię rzuca się kawałki kaczki. Jak podawali z sosem pipian, to samą pierś mu wybierali; a kiedy zamawiał pieczoną kaczkę, w całości mu ją na półmisek kładli i tylko było słychać gruchot kosteczek. Sympatyczny to był seńor, blondyn, wysoki, tęgi. Stary nie był, ale już się w nim krew nie burzyła. Musiał mieć czterdzieści pięć albo pięćdziesiąt lat. Bardzo był grzeczny i przy powitaniu dużo robił ceregieli. Mnie w rękę całował. Umiał się z kobietami obchodzić i nigdy żadnej afrontu nie zrobił ani żadnej nie obraził. Myśli pani, że gdyby miał złe zamiary, toby siedem czy osiem dziewcząt razem zabierał? Nie tak jak teraz, co niby w dobrej wierze zapraszają, a przy pierwszej okazji rzucają się na nie. Dobrze wychowanej osobie to nie przystoi. Najbardziej mi się podobało w tej całej zabawie, żeśmy aż do zmierzchu na wsi byli, że na poletko mogłam popatrzyć, jak na nim ślicznie się kłosi kukurydza, przypominałam sobie moją ziemię, całą w zieleni i błękicie. Zawsze byłam rannym ptaszkiem, chociaż mi nogi w błocie grzęzły, bo jak te mgły ziemię moczą, to i człowiek od nich przemoknie. Czyściutka górska woda wszystko zmyje. Oczy sobie wątłymi listeczkami przecierałam. Takie było moje przebudzenie. Wszystkie zarośla mojej ziemi znałam na pamięć i tylko wtedy do domu wracałam, kiedy mi głód doskwierał. Któregoś dnia pójdę sobie, sama jedna, żeby deszcz poczuć na nowo, górski deszcz, nie ten tutejszy, co od niego ziemia nie jędrnieje, a tylko brudniejsza się robi. Dwóch gringów się do mnie zalecało: ten bankier i jeden kapitan, co go w Stanach Zjednoczonych poznałam, w Marfie, w parę dni po tym, jak nas do niewoli wzięli. Tłumacz mi powiedział: — Zakochał się w tobie kapitan gringo... Wyjdź za niego. — A dlaczego mam za niego wychodzić? Przecie tu nie przyszłam, żeby się za mąż wydawać. Jestem tu, bo z moimi żołnierzami razem tu przywędrowałam, ale nie żeby sobie męża szukać. Jeńcem jestem i jako jeniec mam na swoją ziemię wrócić... Na głowę bym musiała upaść, gdybym za mąż wyszła, jeszcze nie zwariowałam. Ten bankier tak mnie kochał, że aż mi małżeństwo zaproponował. Ale mu odpowiedziałam: — Nie, za mąż nie wyjdę. Ładna by była opera, ja taka czarna i pan taki biały... Inny to był człowiek. Takeśmy do siebie pasowali jak wół do karety. Mógł się z Meksykanką ożenić, ale żeby nawet była najładniejsza, głowę daję, że po jakimś czasie zacząłby nią pomiatać. — Nie chcesz za mnie wyjść, Jezusko? — Dużo dziewcząt z nami chodzi, to niech jedna z nich za pana wyjdzie, ale ja nie... Myślałam sobie: „Jeszcze którego dnia za mąż wyjdę. Nie, za nic! Już lepiej sama będę własną biedę klepać!" Więc nim pogardziłam, ale lepiej samemu pogardzić niż czyją pogardę znosić. A przecie nie bałam się, żeby te amerykańskie blondasy krzywo na mnie patrzyły, ale można powiedzieć, że po raz drugi na własną przyszłość ręką machnęłam. Temu kapitanowi, co był wysoki, szczupły i wszystkich jeńców w Marfie pilnował, też powiedziałam, że nie. Nawet nie wiedziałam, jak się nazywa. I mu odmówiłam. Tyle tylko powiedziałam: „nie". Ale tłumacz mu chyba jakąś nadzieję dał, bo jeszcze swojej racji dowodził. Na pewno nie był mi sądzony. Ale miałam niezłą szansę, bo prócz tych gringów Chińczyk Juan Lei był pierwszym, który się o mnie starał. Tak więc cudzoziemców mi los stręczył. Bardzo byłam młoda i nie rozumiałam. Nic się w młodości nie rozumie. Zdaje się człowiekowi, że 189 gwiazdkę z nieba dostanie i że na wierzbie gruszki rosną. Pstro ma się w głowie. Tyle się z Pedrem nacierpiałam, to sobie mówiłam: „Lepiej sama zostanę". Powiadają, że wół sam się dobrze wyliże, to dlaczego krowa nie? W jaki sposób miałam odgadnąć, czy dobrze mi będzie, jeśli za cudzoziemca wyjdę? Jak ma być zły, to wszystko jedno, czy to cudzoziemiec,

Page 104: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

czy Meksykanin. Wszyscy biją jednakowo. Od każdego się cięgi dostaje. To tak jak ze lwem i lwicą. Póki lew chce lwicę zdobyć, liże ją, słodko jej w oczy patrzy, wszędzie za nią chodzi i Bóg wie co. Ale jak już ją w swoje łapy dostanie, zaraz jej pazurami grzbiet rozorze. Tacy sami są mężczyźni. Jak już babkę w garści trzyma, nie w głowie mu zalecanki. Jeśli mu jeszcze „tak" nie powiedziałam, to nie wie, gdzie mnie posadzić; póty wisi na kołku, póki nowe sitko. Ale jak już się postarzało: „Paskudne sito! Gdzie by cię cisnąć? Jużeś całe w dziurach!" Dlatego nigdy mnie do zamążpójścia nie ciągnęło. Lepiej cierpieć biedę niż męża. Samemu. Ani chłopów nie potrzebuję, ani mi się nie podobają, zawadzają mi raczej, chociażby się koło mnie nie kręcili. Lepiej by ich wcale na świecie nie było! Ale w tej vecindad pełno jest dzieciaków, a jak się zaczną drzeć, to bym im kark ukręciła. Najgorsze jest to, że pełno jest wszędzie dzieci, więc końca z nimi nie zrobię. Ale ochoty mi nie brakuje. Senora Adelina de la Parra chciała odjechać z jednym wojskowym, obregonistą, i już jedną nogę miała w strzemieniu, ale nie znalazła nikogo, żeby mu dom powierzyć. Żadna dziewczyna nie chciała się tego podjąć, bo ciężka to była odpowiedzialność. Odważyłaby się pani cudzy zakład przejąć, pilnować, żeby niczego w nim nie brakowało, klientów przyjmować, służbie płacić i zadbać, żeby zawsze było pod dostatkiem dziewczyn, co są dla senorów grzeczne? Dona Adelina bardzo klientom schlebiała, a ja, prawdę mówiąc, wcale nie. Była z tych, co by chłopom w portki wlazły. Do tego majora się zapaliła, bo taka była lekkomyślna. Ja miałam swój charakter i nikomu sobie głowy zawrócić nie dałam. Zgoda, odkąd się przekonałam, co to znaczy pozwolić sobie głowę 190 zawrócić, ale nauka w las nie poszła. Senora Adelina miała do mnie zaufanie i zakład mi powierzyła; żebym całym domem kierowała tak samo jak ona. I na moich barkach został Netzahualcóyotl. — Odjeżdżam, ale chcę, żeby dalej w tym domu robota szła. Za inwentarzem ci wszystko zostawiam, pewno że tak: stoły, krzesła, bufet, dziewczęta. Tak jak ten dom zostawiam, tak samo masz mi go oddać. Nie proszę, żebyś mi go do góry podźwignęła albo na dół zwaliła. Podpisz inwentarz, jeśli zgodę dajesz. Jak moje koleżanki zobaczyły, że mi forsa leci, to zaczęły żałować, że się z dońą Adeliną nie dogadały. Musiałam się przeprowadzić z mojego mieszkania przy Piątej Ulicy Granady w Tepito (gdzie mieszkała babcia Ratona Maciasa72) do tego domu w Netzahualcóyotl. Osiem pokoi sprzątałam i salon, gdzie się tańczyło. Dziesięciu kelnerkom musiałam płacić i znosić ich humory, do kuchni zajrzeć, spiżarnię zaopatrzyć. Sama kupowałam wszystko, co dla służby było potrzebne, i musiałam dziewczynom przychód i rozchód pieniędzy do książki z rachunkami wpisywać. Pisać nie umiem, ale cyfry znam. Co miesiąc kasę zamykałam; jedną część brałam dla siebie i drugą na zarobek senory Adeliny, dwadzieścia pięć pesos dziennie po zapłaceniu komornego. Kiedy zaczęłam pracować jako kelnerka, jednego peso dziennie zarabiałam; ale jak mi ten zakład powierzyła, to nieraz trzysta, czterysta i nawet sześćset pesos za wieczór mi wypadło. Dałeś Boże, dajże jeszcze! Na dole w tym domu była dodatkowa kuchnia i żona jednego policjanta, Antonia, zapytała mnie, czybym jej nie wynajęła. Tortil-lerię tam założyła i miała płacić osiem pesos miesięcznie komornego. Że ja też tam mieszkałam, więc mi się zdawało, że łatwo ją upilnuję razem z tym gliną, co przychodził na noc przy ogniu się ogrzać. Kiedy wrócili obregoniści, zjawiła się dona Adelina de la Parra i mnie zwolniła. Dom jej oddałam, rachunki ze mną zrobiła i niczego jej nie brakowało; meble zastała nietknięte. Powiedziałam jej, ile się teraz płaci służącym, praczkom, dziewczętom i kucharce, bo wszystkim pensje podniosłam. Oddałam " Ratón Maclas — Raúl Maclas, bokserski mistrz świata wagi koguciej w 1955. Urodził się w stolicy Meksyku i stał się nieomal bohaterm narodowym. Przezwano go raton — mysz. jej bieliznę pościelową, co mi ją zostawiła, i nową, co ją kazałam uszyć: prześcieradła, poszwy, obrusy, wszystko co było w użyciu. Resztę tak jej oddałam, jak zostawiła.

Page 105: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Tu są klucze, niech pani swoje rzeczy posprawdza, żeby mi pani potem nie wymawiała, że szpilki do włosów zabrakło. — Jak to? Już tu pani nie chce pracować? — A szczerze mówiąc, to nie, bo mi swobody trzeba. Zostałam, bo się pani zachciało odjeżdżać, ale skoro już pani wróciła, to sobie mogę pójść. A co to, nie mam się prawa zabawić? Odkąd pani wyjechała, nawet w kinie nie byłam. Nigdzie nie chodziłam, cały czas mi zeszedł na pilnowaniu domu, żeby dosyć było kobiet, trunków i żeby mogli brewerie wyprawiać... Aha, senora, zanim zapomnę, kuchnię na dole wynajęłam, bo była pusta i jedna tortillera mnie o nią poprosiła. Oddałam jej, bo żyje z policjantem, to bezpieczniej dla nas będzie. — Zgoda. Poszłam do tej tortillery i jej powiedziałam: — Już wróciła senora Adelina i jest powiadomiona, że komorne ma być regularnie płacone; jej pani będzie teraz oddawała, bo ja stąd odchodzę. Poszłam w swoją drogę. Ale nie chodziło mi o zabawę, jak to powiedziałam. Odpocząć chciałam od tych hulanek, co mi się już przejadły. Po dziurki w nosie już miałam i tej budy, i tego pijaństwa. Nie brakowało miejsc do pracy i poszłam do fabryki ceramiki. XVII W fabryce na rogu Chauhtemotzin i Daniela Ruiza oddzielałam dobrą ceramikę od złej. Jak przyjdzie pora wypalania, to się wszystkie sztuki po równi do pieca wsadza, czy są dobre, czy nie, ale po wypaleniu od razu widać: dobre na jedną stronę, sfelerowane na drugą. Po wyjściu z fabryki przechodziłam przed jednym warsztatem i przyglądałam się stolarzowi, aż mnie któregoś dnia zapytał: — Chcesz się nauczyć? — Jak mi pan pokaże, to dobrze. I w ten sposób w wolnych chwilach nauczyłam się 192 meble lakierować. Do lakierowania poduszką używa się szelaku w alkoholu. Jak już się ten szelak w alkoholu rozpuści, kupuje się oleju lnianego i maluje drzewo aniliną na taki kolor, na jaki się chce, ale najpierw trzeba ją w letniej wodzie moczyć; najczęściej się na orzech albo mahoń na wysoki połysk robi. Brałam moją poduszkę — to kulka ze szmaty zrobiona i wypchana wełną — moczyłam w szelaku i smarowałam równiusieńko, równiusieńko, ani na chwilę się ta poduszka nie może zatrzymać, żeby się fałdy nie porobiły. Jak ta warstwa podeschnie, to się olejem lnianym po niej przejeżdża, żeby szelak ślicznego połysku nabrał. Przy tym seńorze rodem z Guadalajary, don Josem Villa Medrano, nauczyłam się meble austriackie robić. Lianami się je wyplata. Lianę na kołki się naciąga, jak struny w gitarze, i przykręca, żeby ją hartować. Najpierw się ją prosto naciąga, a później w poprzek, na ramie. Tak się tę lianę hartuje, że stęka i płacze jak człowiek. Na ukos się trzecią warstwę daje; ja jeszcze jedną dodawałam, żeby mocniej było. Bardzo to jest mozolna praca i dlatego tak drogo kosztuje komplet wyplatanych mebli. W owych czasach za jedno krzesło stolarz brał dwadzieścia pięć pesos, ale elegancka to była robota. Mnie niewiele z tego kapnęło, ale słyszałam, ile sobie kazał płacić. I miał rację, bo musiał się człowiek naślęczeć, żeby jeden taki fotel wypleść. W tamtych pańskich latach okropnie byłam zła. Pchnął mnie kto na trotuarze, zaraz gębę rozdzierałam. Odwracali się i pytali, dlaczego, a ja ich od najgorszych wyzywałam, co mi tylko ślina na język przyniosła, że jak za mało im miejsca, to niech jak osły po jezdni chodzą. Jeszcze dzisiaj mnie pchają, ale taka zła już nie jestem, więc szturchańca mi dadzą, nogi mi podepczą, a ja wszystko wytrzymam. Myślę: „Trudno, ścisk okropny". Ale wtedy niechby mi kto na odcisk nastąpił, a ciskałam w niego tym, co miałam pod ręką. Takie życie prowadziłam, jadowita jak żmija.

Page 106: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Konnymi dorożkami się wtedy jeździło albo w muły były zaprzężone i woźnica na górze siedział, na koźle. Za pięćdziesiąt centavos można się było przejechać. O pierwszej czy drugiej w nocy wychodziłam 13 Poniatowska z knajpy, wsiadałam do takiej dorożki i kazałam się do domu odwieźć. — Słuchaj mnie ty zaspany przewoźniku, ty dorożkarzu od siedmiu boleści, do miasta chcę jechać! I biedny dorożkarz przez cały Meksyk mnie wiózł, póki mu się nie znudziło tak mnie taskać, i z powrotem mnie odstawiał przed drzwi knajpy. A na mój rozum właśnie tam dojechał, gdzie miał dojechać, do butelki się przypinałam i tak sobie szłam, na każdym rogu łyk gorzałki ciągnęłam, bo wprawdzie lubiłam pulque, ale w pulquerías nie było wtedy nocnej obsługi. Więc piłam alkohol pędzony z dzikich winogron albo wódkę katalankę, a w najgorszym razie piwo. Bóg wie, jakim sposobem na ulicę Daniela Ruiza trafiałam. Ale trafiałam. W tym czasie po raz pierwszy mnie do Belén wsadzili. We wszystkich komisariatach i we wszystkich małych więzieniach już byłam, ale w Deefie tylko raz mnie do paki wsadzili. Tego wieczoru nie z tańców wracałam, ale z kina. Wcześnie jeszcze było: jedenasta wieczorem. Z potańcówek wychodziłam o trzeciej, czwartej nad ranem, ale z kina „Rialto" — co się dawniej „Politeama" nazywało, naprzeciwko kościoła Salto del Agua — wróciłam wcześnie, razem z Guadalupe Escobar. Ju-żeśmy do domu dochodziły, kiedy jakiś łobuz, co nas jeszcze w kinie zaczepiał, ni stąd, ni zowąd za włosy mnie pociągnął. Myślał, że łatwo mu ze mną pójdzie, ale się odwróciłam i trach! go spoliczkowałam. Włosy jniałam rozpuszczone, bo się wykąpałam, więc mu się zachciało mnie za nie pociągnąć. Dawniej miałam włosy długie, ładne, a nie takie mysie ogonki jak teraz. Więc ciach! po pysku mu dałam. Chojraki takie, co to im się zdaje, że jak kobieta jest sama, to tylko wypatruje, kogo by tu sobie wziąć... Mężczyźni zawsze są bezczelni. Jakby na tym ich męskość polegała. Taka właśnie jest choroba Meksykanów: za cholernych charros się uważają, bo na nas jeżdżą. Ale są w błędzie, bo nie wszystkie chodzimy jak klacze w zaprzęgu. Oczywiście dużo jest takich, co się przyzwyczaili, że byle głupstwo kobietom powiedzą, a już się te babki do nich śmieją, we wszystkim 194 im przytakują i idą za nimi. Jak tego moczymordę koło moich drzwi zobaczyłam, w taką złość wpadłam, bo aż tam za mną polazł, że deskę do zasuwania drzwi wyciągnęłam i grzmotnęłam go po plecach. Duża była jak belka i zdaje mi się, że mu przyłożyłam z jednej strony, potem z drugiej, waliłam gdzie popadnie. Wymknął się, żeby zwiać, ale go dogoniłam i jeszcze raz go trzasnęłam, dobre cięgi tym razem dostał. Nie wiem, jakim cudem o ścianę się potknął i o występ muru, z twardej ziemi ubity, się uderzył, aż sobie kawałek twarzy oderwał. A ja mu jeszcze tą kłodą poprawiłam. Był z nim jakiś inny facet, co się do niego przyłączył, więc jak im się zaczęło palić pod nogami, wpadli w ulicę Nino Perdido. I jeszcze za nimi z tą kłodą leciałam. Po chwili stanęłam i pomyślałam: „Zaraz policjantów zawoła- ją"- Przyszły gliny. Zapytali o mnie. Sąsiedzi wnet im pokazali: — Tu mieszka, w tym pokoju. Nie powiodło się temu pijakowi, bo kiedy mnie w kinie zobaczył, nosiłam białą suknię i miałam rozpuszczone włosy. Ale w tym czasie, gdy po żandarmów poszedł, zdążyłam się przebrać i włosy w kok upięłam. Jak wyszłam, żeby drzwi otworzyć, to mnie ten pijus nie poznał. Zarzekał się: — Nie, tamta ma włosy luzem puszczone i białą suknię... To nie ta... Nie... To inna... Sąsiedzi, co tylko się gapili i widzieli całą drakę, zaraz zaświadczyli: — Tak jest, to ona go pobiła. Zadenuncjowali mnie, skurwysyny. Powiedziałam żandarmom: — Wcale go nie znam... Nigdy tego człowieka nie widziałam...

Page 107: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— I tak musi pani iść z nami... — No to pójdę gdzie trzeba, ale tego senora nie znam... I już mi tego „nie znam go" nie mogli wyperswadować. Ponieważ Guadalupe Escobar w moim mieszkaniu zastali, bo jej do głowy nie przyszło, żeby do siebie iść, więc obydwie nas wzięli, najpierw do Szóstego 195 Komisariatu. Jeszcze wtedy Julie 75 nie były w użyciu. Pieszo nas ciągnęli przez wszystkie ulice, ale mojej twarzy nie mogli poznać, bo się szalem zakrywałam. W Szóstym, co był na rogu Independencia i Re-villagigedo, gdzie teraz Zielony Krzyż, policjant nas zaprowadził do sędziego śledczego. Guadalupe mówiła to samo co ja, ale ten pijak powiedział w pierwszym zeznaniu, że go jakaś kobieta pobiła, chociaż nie wiedział, czy to ja byłam, później go zapytali, czy tę drugą poznaje, Guadalupe, i powiedział, że nie; jeszcze później, koło północy, znowu nas wyprowadzili i w drugim zeznaniu mówił, że pięcioro nas było, trzy kobiety i dwóch mężczyzn, cośmy go pobili. I na tym wpadł, bo co innego mówił niż za pierwszym razem; a później, o trzeciej nad ranem, jeszcze raz nas wyciągnęli i w trzecim zeznaniu oświadczył, że było nas sześć kobiet i pięciu mężczyzn. Jeszcze trochę i całe wojsko by ze mnie zrobił, z żołnierskimi babkami i ze wszystkim. Na kłamstwie go przyłapali, bo pierwszego zeznania się nie trzymał i myślał, że im więcej ludzi w to wrobi, tym lepiej na tym wyjdzie, ale sam sobie piwa nawarzył. Nie wierzyli mu. Wpadł jak śliwka w kompot. Nie wiem, po co ciągle się jeszcze upierał: — Nie, niech się mężczyźni też pokażą... Jakich mu się mężczyzn zachciało, skoro ich wcale nie było? I znowu marsz do celi do następnego przesłuchania! A ten opój cięgiem o jakichś mężczyznach gada! — No to gdzie są ci mężczyźni? — pytam sędziego. Jak mnie ostatni raz przesłuchali, zaczęłam się z nimi spierać: — Wierzy pan, żem to ja go pobiła? Chciałam się wszystkiego zaprzeć, ale przynieśli tę zasuwę; kłoda cała w drzazgach, którą w niego jak w bęben waliłam. Same sińce miał na grzbiecie. Nie chcieli dać wiary, żeby kobieta mogła go tak urządzić, i dlatego gotowi byli temu moczygębie uwierzyć. Po ostatnim przesłuchaniu zabrali mnie do Belén, a jego zawieźli do Szpitala Juareza. Jego kumpel z nim pojechał, chociaż nic nie chciał zeznawać, jak było przesłuchanie. Powiedział sędziemu, Julie — zamknięte autobusy lub samochody policyjne do przewożenia więźniów i aresztantów (wyrażenie gwarowe). że nie widział, czym jego kumpla pobili, toteż nie został zamknięty, tylko przetrzymany w celi na Męskim Oddziale. Słyszałam, jak później do rannego mówił: — Widzisz, brachu, sam się wpakowałeś przez swoją głupotę. — Wcale nie, dużo było mężczyzn i kobiet, co mnie pobili. Jeden facet rady by mi nie dał, a co dopiero kobieta. — Nieprawda, sam im się podłożyłeś. Nie umiałeś takiego zeznania złożyć, żeby się kupy trzymało, i dlatego w ciupie siedzimy. Twoja to wina; sam na siebie wyrok podpisałeś, boś taki dureń. Dlatego nic tu nie mam do gadania, bo już całą listę spisali tych urojeń, co się od marihuany w głowie wylęgły. Ą wszystko dlatego, że ci krwawe widziadła po głowie chodzą albo żeś frajer. Już byś lepiej powiedział: ta baba mnie pobiła i kwita. Prochu nie wy-jnyślisz. Więzienie w Belén zajmowało ogromną przestrzeń. W głębi, zupełnie na tyłach, był Oddział Kobiecy, wspólne cele kryte blachą. Brzydkie to więzienie w środku nie było ani smutne, dlaczego miało być smutne, skoro cały babiniec tam siedział? To był ich dom, mogły tam śpiewać, tańczyć i w ogóle... To tak samo jak męskie więzienie. I oni swoje uciechy mają. Co ich trapi? Jedzą, śpią, spacerują i w ogóle. Swoją kobietę każdy ma. Jest tam sala małżeńska.

Page 108: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Ho ho, mają wszystkie rozrywki. To nie jest żadne więzienie! Na mojej ziemi to było prawdziwe więzienie, kiedy się tam chowałam! Tam owszem, byli więźniowie, żeby pani wiedziała. Ten, co tam siedział, żadnej nie miał przyjemności. Nawet skrawka nieba nie widział! A w Belén, jak już pani chce wiedzieć, kobiety też swoje wizyty małżeńskie przyjmują. I nie tylko mężowie do nich przychodzą. Mnie nikt oczu nie zamydli! I żadnej roboty nam nie dawali. Chodziło się po dziedzińcu albo się leżało, albo opalało na słońcu, co kto chciał... Strażniczki nikogo nie zaczepiały, z daleka tylko na nas patrzyły. Tyle że jak się tam wchodziło, to każdą zapisywały. Ale złe było to, że każdą nową więźniarkę do kąpieli zapędzały. 197 — Właź pani — mówi do mnie strażniczka. — Obie wleziemy! — odpowiadam. A co, miałam się dać? I się zbiesiłam. — Albo się pani wykąpie, albo sami ją wykąpiemy! — A dlaczego mam się kąpać? Brudna się pani wydaję, Czy co? To dobre dla tych pijaczek, co za-rzygane z ulicy przychodzą. Żadnego prawa pani do mnie nie ma, żeby mnie do swojej zaświnionej kąpieli wsadzać. — Swoimi prawami się tu pani rządzić nie będzie! — A pani też nie będzie mną dyrygować wedle swego widzimisię. Mało brakowało, a byśmy się za łby wzięły. — Widzisz ją! Jakeś pani taka ważna — mówię do niej — to dalej, popróbujmy się, zaraz się okaże, co się której należy! Zobaczymy, czy razem do kąpieli pójdziemy. Niech pani tylko ze mną zacznie! Przekonała się, że jej nie ustąpię, więc powiada: — Dobra, to pani daruję... — Nic mi pani nie ma do darowania, bo mam rację. Brudna tu nie przychodzę. I sobie poszłam. Guadalupe Escobar mi powiedziała: — Przynajmniej jej podziękuj, że się sianem wykręciłaś, no nie? Taka była oferma z tej Guadalupe Escobar, że się dała wykąpać. Jak to cielę, wszystko ze sobą dawała robić. Specjalnie tam prysznice urządzili i na siłę wpychali więźniarki. Ale rozsierdziłam się i w niczym im nie ustępowałam. Później przyczepiły się, że niby mam się w ogonku do kotła ustawić. — Do szeregu niech pani wejdzie... — Nigdzie nie wejdę — odpowiadam — bo nie po to tu przyszłam, żeby wasze pomyje jeść... Z ulicy mi obiad przyślą... Do samych drzwi więziennych mi koszyk zaniosła dona Lola Palomares, u której się stołowałam, ja i inne kobiety z fabryki. W więzieniach jest taki człowiek, co koszyki dla więźniów i więźniarek na taczkę ładuje i im doręcza. Koszykarzem go nazywają i bardzo go wszyscy lubią. Senora Lola widziała, jak mnie z mieszkania do komisariatu zabrali, i wałówkę mi przyszykowała. 198 W tamtych czasach inne miałam zajęcie niż dzisiaj, więc ktoś mi bieliznę prał, prasował, jeść mi dawał; ja tylko miałam swoją robotę. Do fabryki ceramiki szłam, do domu wracałam, a ta senora, co mi wikt dawała, już na mnie czekała z jedzeniem. Co prawda moje były statki, bo zawsze lubiłam na swoim jeść, ale nie gotowałam. — Nie bądźcie złe, stańcie w ogonku do kotła, bo my swoje dzieci mamy i jedzenia im nie skompletujemy! Zatrzęsienie było więźniarek i nazajutrz stanęłam w ogonku, żeby wziąć jedzenie dla tych biedaczek, co musiały kombinować. Dawali łychę zupy, łychę włoskiego grochu, jeszcze jedną fasoli, później rosołu z mięsem, do tego dwie bułki, co je teraz po dwadzieścia sprzedają, a dawniej były po pięć. Wcale nieźle! Bardzo biedne były te więźniarki. Niektóre na wolności i tego nie jadły.

Page 109: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Spałyśmy po dwie w jednym łóżku; ja z Guadalupe, bośmy się przyjaźniły. Gdyby nie to, z inną by mi wypadło i niech mnie Bóg broni. Zawsześmy się razem trzymały. Ona nie pracowała tak jak ja, bo miała męża, i tylko dla towarzystwa ze mną chodziła. Jej mąż służył w Konnej Gwardii. Pozwolił jej, żeby ze mną do kina poszła, ale kiedyśmy z więzienia wyszły, to się na nią pogniewał. Powiedział jej: „Jak już zobaczyłaś, że Jezusę zabierają, to czegoś się napraszała, żeby z nią iść?" Siedemdziesiąt dwie godziny przesiedziałyśmy, bo tyle prawo przewiduje. Do fabryki ceramiki nie wróciłam. Wszyscy tam wiedzieli, że byłam w mamrze. Do tej fabryki pudełek, gdzie później pracowałam, zabierałam ze sobą dzieciaka. Jego matka mieszkała w tej samej vecindad co ja, ale nie mogła go ze sobą taszczyć, bo w jednej gospodzie tortille robiła, a mnie z tym dzieckiem do fabryki przyjęli. Trzymałam go, dobrze owiniętego, w szufladzie pod wielkim stołem, na którym papier kroiłam. Tam sobie ten mój chłop-czyna leżał i póki pracowałam, nawet nie myślałam o nim. Nigdy nie płakał. Mama tego skrzata była wiejską dziewczyną. Przyjaźni między nami nie było. Nie mam przyjaciółek, nigdy nie miałam i wcale ich nie potrzebują. Przygarnęłam to dzieciątko i przez trzy lata przy mnie było. Angel się nazywał i mgłą mu oczy zachodziły. Raz mnie uprzedziła wieczorem jego mama: — Na wieś jadę na kilka dni urlopu... — Dobrze... Grad tam na nich spadł. Przez cały dzień byli na słońcu, a tu nagle zimny grad ich zaskoczył, a że daleko było do tego miejsca, gdzie mieli wsiąść do autobusu, więc jak przyjechali z powrotem, dziecko już było bardzo chore. Nie leczyłam go, bo w jaki sposób mogłam go leczyć, skoro jeszcze moc we mnie nie weszła? Umarł nam na piorunujące zapalenie płuc. I już nie miałam mojego chłopaczka. Nie było mi smutno, że umarł. Czemu? Dzięki Bogu, że się uwolnił od cierpienia. Ani się nie czułam samotna. Ani mi tych kłopotów nie brakowało, bo ja z nikim kłopotów nie mam. Wszystkich tak przyzwyczajam, dzieci, zwierzęta, policjantów, kury i kurczęta, żeby się nie naprzykrzali i żeby mnie rozumieli... Dlatego dziwne mi się wydaje, że dzieci rodziców nie słuchają; to dlatego że nie umieją nimi pokierować i nie starają się, żeby dzieci do szacunku przywykły. Trzy koszulki mi po tym dzieciątku Angelu zostały. Jeszcze je mam. Kiedy pracowałam przy pudełkach, przygarnęłam także psa z ulicy Doktora Lavisty i bardzo się czujny okazał. Bezdomny był i zaczęłam mu codziennie chleb dawać, aż się znarowił. Wchodził do środka, właził na krzesło, co stało koło mojego łóżka, i na tym krześle spał... Nie wiedziałam, jak się nazywa. Mówiłam do niego: „Żółtek, chodź tutaj, Żółtek". Słuchał mnie i zasypiał na krześle, a później obchód robił po całym mieszkaniu. Bardzo mnie pilnował. Nikomu zbliżyć się do mnie nie pozwalał. Mięsa ten pies nie jadł, tylko sucharki albo bułki. Mówiłam do seńory w sklepie, żeby Żółtkowi dała chleba, gdyby tam przyszedł, i wszyscy troje żyliśmy w zgodzie. Szłam do pracy, ale przechodząc tamtędy jej przypominałam: — Niech pani da chleba mojemu psu. 200 — Dobrze, senora Jezusa. Codziennie się ten pies meldował. Nie wychodził ze sklepu, póki mu nie dali chleba, ile się należało. Sprzedawali te bułki po dwie za piątaka; zjadał sześć bułek, a jak nie było, to pięć sucharków. Kiedy wracałam z pracy, podchodziłam do lady i mówiła mi sklepikarka: — Już dałam chleba pani psu. W domu już się w drzwiach rozłożył Żółtek i na mnie czekał. — Najadłeś się? — Czasem głową kręcił. — Nie dali ci jeść? Zaraz zobaczymy.

Page 110: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Jeśli na ulicę wychodził, wiedziałam, że mu całej porcji nie dali. To za nim szłam aż do sklepu. — Ten pies całej swojej porcji nie dostał. — Może być... Tyle ludzi tu było, to nie mogłam spamiętać, ale pies musi wiedzieć... I dziwiła się: — Patrzcie tylko, jakie to sprytne psisko... Skąd wie, że mu całej porcji chleba nie dałam? — Przecie głodny, to mu własne kiszki mówią... Zwierzęta są bardzo przemyślne. Mówić nie potrafią, ale mogą się porozumieć. Stary już był pies z tego Żółtka, kiedy go przygarnęłam. Nigdy go suki nie obchodziły i bardzo krótko ze mną pobył. Jednego dnia, jak wróciłam z fabryki, zastałam go martwego tam, za drzwiami, gdzie na mnie czekał. XVIII Obok kościoła Campo Florido była buda jarmarczna, gdzie pracował senor Manuel, co na niego wołali Robachicos 74. Tancerzem był. Dobrze zarabiał, ale się rozchorował, więc u senory Loli kątem zamieszkał. Przyszłam tam, żeby coś zjeść, a ta senora, u której się stołowałam, mi powiedziała: — Biedny ten Manuel Robachicos. Do pracy w tej budzie nie może iść, bo ma chore nogi... — No to niech idzie do doktora, niech mu na te giczoły poradzi... — A jak ma iść do doktora, skoro jest bez grosza? Ponieważ wtedy doktorzy dużo nie brali, więc jej na gorąco palnęłam: " Robachicos — złodziej chłopców. 201 — Dam mu, żeby sobie giczoły wykurował. Żal mi się go zrobiło, że go wszyscy kumple opuścili, bo miał taką wadę, że do chłopaków się dobierał. Codziennie do tej budy chodziłam i poznałam Manuela Robachicos, bo czasem mnie zapraszał: — Przyjdź nam w tańcu pomóc, bo ta podfruwaj-ka nawaliła. — Ale przecie nie mam przygotowanego tego kawałka, co go będziecie odgrywać. — Mnie się przypatrzysz, żebyś mogła ze mną tańczyć. Takim sposobem się nauczysz. Więc za każdym razem, jak mu partnerka nawaliła, właziłam na te deski niby na scenę w teatrze. Dach był z brezentu, jak w cyrku, i na wysokich słupach się opierał. Przedstawialiśmy taniec łobuzerski, tak jak ja to rozumiem, to jest taniec z innego kraju, nie z naszego, i chodzi o ulicznicę z rogu, tak mi się widzi, bo zanim wchodziliśmy na scenę, Manuel mi sakiewkę dawał. Mężczyzna chce, żeby mu kobieta pieniądze oddała, więc jak z nią tańczy, to ją za włosy ciągnie, popycha, dusi, do ziemi przygniata, kuksańca jej daje, aż pod koniec cała jest w sińcach i rozczochrana. Kiedy mnie na zakończenie na ziemię powalał, to dopiero sobie mogłam odpocząć. Nogi miałam do góry zadarte, a on mi spódnicę podnosił i zza pończochy pieniądze wyciągał. Nie wiem, kto ten taniec wymyślił, ale na pewno jakiś dzikus. Manuel świetnie mnie nauczył i sobie na mnie używał, a tak mną poniewierał, że ludzie głośno klaskali, kiedy widzieli, że już się nie mogę pozbierać. Bisu chcieli, ale ja na nogach się nie mogłam utrzymać, żeby zebrać oklaski. Musiałam specjalny strój włożyć i ładnie sobie na wampa twarz wysztafirować. On nosił białe spodnie, czarną koszulę, kraciastą czapkę i czerwony szalik o, tutaj, na szyi. Mnie dawali chustkę, co ją sobie tak oto skręcałam w tańcu, a później koło ramienia owijałam. Czasem on udawał, że mnie chce tą chustką udusić. Och, strasznie mi się ta heca podobała. Podobała mi się cholernie, bo to coś było niby zabawa, niby draka i fajnie się tańczyło. Manuel miał wielu

Page 111: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

przyjaciół wśród artystów, ale żaden nie tańczył tak jak on. Miał jakiś dryg do tego, fikuśny za- 202 dek, nikt tak nie umiał biodrami ruszać. Budy jarmarczne były wtedy w modzie i wielcy artyści z nich wychodzili. Aż się ludziom w oczach mieniło, tyle było złotego papieru i świateł fioletowych, czerwonych, żółtych i kurtyna pięknie się błyszczała. Mistrz ceremonii bardzo grzecznie z publicznością się obchodził. Ładnie ją witał: „Szanowni widzowie..." Czasem im śpiewał: „Będę miał zaszczyt wykonać dla państwa..." Tylko było słychać, jak ławki skrzypiały... Włosy mu się tak samo świeciły jak kurtyna, tak je wazeliną wysmarował... „Panie i panowie, dedykuję państwu tę rzewną melodię..." Między jednym występem a drugim puszczali płyty. Wielu artystów się tam przewinęło. Opowiadali pieprzne dowcipy, tańczyli choćby na głowie, kuplety śpiewali, wszystko, żeby sławę zdobyć. Co tu gadać, świetnie się bawiłam... To mi się później żal tego Robachicos zrobiło, jak zobaczyłam, że żaden kumpel się o niego nie zatroszczy, chociaż ani pracy nie miał, ani niczego. Myślałam: — Biedaczysko, nikt o niego nie dba! Miał swoją mamę i braci, ale go nie lubili, bo taki sobie zawód wybrał, na złą drogę wszedł, a że się Manuel przyjaźnił z Enrique, synem dońi Loli, więc do nich przyszedł, żeby go przygarnęli. Dona Lola mi tłumaczyła, że go do siebie z dobrego serca przyjmie, bo któregoś dnia jej syn w potrzebie się znajdzie, to nie zabraknie takiego, co mu pomoże. A ja się zaraz wtrąciłam jak Miłosierna Marta: — Wie pani, Lolu, niech mu pani da jeść, a ja pani za wikt Manuela zapłacę. Za swoje jedzenie półtora peso płaciłam, to razem z wiktem tego tancerza trzy pesos dziennie musiałam na utrzymanie wydawać. Manuel do zdrowia nie przyszedł. Wielkie wrzody mu się na nogach porobiły. W czwartym okresie syfilisu już był, więc w mieszkaniu siedział i rozmawiał z Enrique, tym chłopakiem doni Loli, co miał z osiemnaście lat. — Pani Lolu, nie boi się pani, że pedał się z pani syna zrobi w takim towarzystwie? — Ojej, Jezusko! Co mam pani powiedzieć? To sprawa gustu. Kobiety to takie teraz świntuchy, że młody chłopak wcale nie ma ochoty się do nich dobierać... 203 Don José de la Luz, ten co nam mieszkanie wynajmował, to był prawdziwy pedał. Sam mówił: — W spodniach chodzę, ale takiego mam pecha, że kobietą jestem taką samą jak i wy. Don Lucho dobrym był człowiekiem, bo zniewie-ściali lepsi są od prawdziwych mężczyzn. Tak jakby od tej biedy, że są pół mężczyzną i pół kobietą, lepsi się zrobili. Dobre miał serce i bardzo był przyzwoity. W domu po damsku się ubierał. Krygował się w tańcu. Po południu się stroił, żeby swoich przyjaciół przyjmować. Kolczyki kładł, naszyjnik, pończochy i jako kobieta bardzo był przystojny. Nie, wcale go to nie krępowało, żeśmy go widziały. Dlaczego miał się krępować, skoro czuł się kobietą? Po męsku się ubierał, kiedy wychodził na ulicę, ale jak 0 zmierzchu przyjaciele do niego przychodzili, całkiem babskie miał odzywki: — Ojej, bardzo mnie boli! Ojej, dlaczego tak późno przyszedłeś? Tak samo w ciuchach się lubował jak my. Hafty z paciorków, suknie cekinami wyszywane, z organ-dyny, tafty, lamy, świetnie sobie wszystko rozpinał 1 nigdy mu się nic nie poplątało. Puder, płyny do zmywania twarzy, maseczki z ruty, na rosę wystawiane. I co z tego? Tak mu się podobało. Ja też się czasem po męsku ubieram i bardzo to lubię. Tylko już nie mogę nosić spodni; po pierwsze dlatego, że jestem stara, a po drugie, że już nie mam powodu, żeby przedstawienie z siebie robić, ale jak chodzi 0 to, co mi się bardziej podoba, to wolałabym być mężczyzną niż kobietą. Dla wszystkich kobiet byłoby lepiej, gdyby były mężczyznami, z pewnością, bo to 1 zabawniej, i swobodę ma się większą, i nikt sobie z człowieka żartów nie stroi. Kobiety zaś, w jakim by wieku nie była, nie chcą uszanować, bo jak jeszcze dziewczyna, to ją

Page 112: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

nabierają, a jak stara, to z niej pośmiewisko robią, nabijają się z niej, bo już jest do niczego. Natomiast mężczyzna chodzi, gdzie mu się podoba; pójdzie sobie i nie wróci, i nikt mu: hola! nie powie, bo to mężczyzna. Tysiąc razy lepiej być mężczyzną niż kobietą. Chociaż za młodu wedle swego widzimisię wszystko robiłam, to i tak wiem, że pod każdym względem lepiej się żyje mężczyźnie niż 204 kobiecie. Niech Bóg błogosławi takiej, co chce być mężczyzną! Manuel Robachicos zniewieściały nie był, tylko się zmarnował. Może się nim kobiety brzydziły, bo był syfilitykiem, może się rozczarował i dlatego za chłopców się wziął. Dobrze się z nimi zabawiał i mówił, że faceci taniej kosztują niż babki i bardziej są przemyślni. A że od płacenia się odzwyczaił, to łatwo do tego przywyknął, żeby wyciągać forsę z każdego, kto mu folgował: — Ojej, tehuana, niech pani nie będzie taka, na papierosy niech mi pani da... — Dobrze, Manuelu, dobrze... Niech się pan nie martwi, dam panu na te pańskie nawyki. Zawsze mnie prosił o pieniądze na papierosy, ale nigdy mu nie starczało. I ciągle mu pieniądze dawałam. Nie dlatego żebym go tak lubiła albo żebym pochwalała jego glisty, ale żal mi go było. Toteż później potłuściał, znarowił się i już nie było tak, że mu dawałam parę centów w miarę, jak mi starczało, ale uważał, że mam taki obowiązek. Takiej czelności nabrał, że mnie kazał pytać, co się stało z pieniędzmi na jego wydatki! Przychodził do mojego pokoju syn seńory Loli: — Tehuanita, Manuel pyta, czy mu pani na jego wydatki nie da. — Dobrze, już mu posyłam. Wyciągałam jednego peso i dawałam chłopakowi. I taka śpiewka przez dłuższy czas odchodziła: a to na papierosy, a to na doktora, a to na lekarstwo, a to znowu na paczkę świec, dwadzieścia pięć za pięć centavos. Co niemiara tych świec codziennie wypalał. Już mi się wtedy naraził. Jednego dnia przyszedł z jakąś tabliczką i mówi do !mnie: — Niech mi pani tu tego dobrego kumpla wyrysuje! — A kto to taki, ten dobry kumpel? — A taki i taki... — Aha — odpowiadam — ale ja ani nie umiem rysować, ani za malarza tu nie jestem, z tym facetem żadnych interesów nie mam, więc ani mi się śni coś rysować! — Ojej, jaka niedobra! To nie chce mi pani przysługi zrobić? — Nie chcę! Domyśliłam się, że z diabłem ma konszachty, kiedy mnie poprosił, żebym tę twarz mu narysowała. On mi wtedy czarną kredą na tablicy swoją kukłę wymalował, rogi przyprawił, łysinę zrobił i pod jajami ogon narysował, co się na drugą stronę zawijał... 1 Jeszcze nalegał: ¦— Chodźmy, niech pani świeczkę zapali, temu dobremu kumplowi. — Ja? Ja? Ani to mój kumpel, ani go nie znam. Dlatego że mu wtedy nie chciałam dogodzić, zaczął ze mną koty drzeć. Nie trzymałam jego strony i nie chciałam mu w jego bezeceństwach pomagać. Ale nie wiadomo, jak to było naprawdę. Namalował swoją kukłę i świecę przed nią zapalił. A jak już nie miał na świecę, to w desce dziurkę robił i tam papierosa wtykał, i dalej przed nią te swoje nabożeństwa odprawiał prosząc, żeby mu w jego nieczystych sprawkach służyła. Jednej niedzieli miałam mu forsę dać, żeby mógł iść na walkę byków i żeby sobie później ze swoim chłopaczkiem coś poszedł zjeść. Ja także byki bardzo lubiłam i miałam przyjaciela novillero75. Starzyznę w Tepito sprzedawał, ale jak go wołali, to szedł na walkę byków. Nawet jego imię pamiętam: Jovito, a Sikawką go przezywali. Nie wiem, jakie miał nazwisko. Wśród biedaków nie bardzo jest w zwyczaju pytać o nazwisko, bo czasem ich nawet na nazwisko nie stać. No więc że sama bardzo byki lubiłam, to mogłam zrozumieć, że

Page 113: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Robachicos też ma na nie ochotę, i mu na te byki pieniądze dawałam, a na domiar złego zawsze musiał mieć dwa bilety. Fakt, że tamtego dnia wróciłam z potańcówki po nie przespanej nocy i z nóg padałam; o piątej nad ranem w sobotę się położyłam, żeby się w niedzielę obudzić. Naturalnie o ósmej czy dziewiątej rano jeszcze spałam i właśnie w tę niedzielę Roba, jak wielki pan, chłopaka dońi Loli do mnie przysyła, żeby o pieniądze mnie poprosił. Śniło mi się, że za mąż wychodzę za jednego toreadora, co go dopiero z areny wynieśli... Zaraz, zaraz, to chyba był pikador76, :s Novillero — toreador walczący z młodymi byczkami (novillos). " Pikador — zapaśnik w pierwszej fazie walki byków; pi- 206 co razem z koniem do pokoju mi się wpakował. Nie chciałam z nim bójki wszczynać, bo był cały pokrwawiony i bardzo długą niósł pikę, kiedy nagle czuję, że mnie ktoś szarpie: — Kto to? — To ja... prosi Manuel, żeby mu pani na wydatki dała... — Powiedz Manuelowi, że jeszcze śpię, niech mi głowy nie zawraca. Myślałam: „Dobre sobie, niech poczeka, póki nie wstanę". I chciałam, żeby mi się dalej ten pikador śnił. Pół godziny minęło i znowu się zjawia ten chłopak, bardzo czupurny, żebym Manuelowi pieniądze posłała, bo się spóźni na poranny seans. — A to dopiero! Co sobie wyobraża! Jak mu nie do smaku, niech sobie inną znajdzie, żeby ją piłować...! Nie wiem, co mu Manuel powiedział, ale chłopak znowu przyszedł. — Manuel mówi, że jak mu pani nie chce pieniędzy posłać, to pani rogi i ogon wyrosną... — A niech idzie do cholery! Niech mi da spać! Ano spałam dalej, ale nic mi się już nie śniło. Ze złości nawet nie poszłam na obiad, tam gdzie się stołowałam. U Chińczyków zjadłam. Teraz nawet połowy tego jedzenia nie dają co wtedy. Po południu przychodzi Enrique, co prawda wszyscyśmy na niego Quique mówili. — Pyta Manuel, czy mu pani nie da, żeby mógł na byki iść. — Powiedz Manuelowi, że nie mam, że dopiero jutro mi zapłacą. Niech poczeka... — Ale przecież byki to dzisiaj, a nie jutro. — No to niech przestanie pieprzyć... Miałam pieniądze, ale pomyślałam: „Co sobie wyobraża? Nic mu nie dam". I nie dałam. Jeszcze raz wrócił chłopak. kador występuje na koniu z długą lancą, którą kłuje byka, żeby go rozdrażnić. W drugiej fazie banderillero wbija bykowi w kark trzy pary krótkich włóczni z kolorowymi wstęgami; w trzeciej fazie właściwy toreador wbija zwierzęciu szpadę między łopatki — cios ten powinien być śmiertelny. — Pogniewał się Manuel i powiedział, że ciężko pani pożałuje... — Ciężko mi tylko od tych, co ich muszę ciągnąć za sobą. — Już panią uprzedziłem, Jezusko... On mi tak powiedział... W tamtych czasach nic tylko tańczyłam. Co wieczór obcasami wywijałam, A najlepiej sobie używałam, jak był otwarty salon tańców: w poniedziałki, czwartki, soboty i niedziele, kiedy na wielki parkiet szłam. Dlatego w poniedziałek na tańce poszłam i wróciłyśmy koło trzeciej nad ranem. Miałyśmy taki zwyczaj, że chodziłyśmy na róg napić się czarnej zakrapianej. Sprzedawali wtedy na rogach kawę z alkoholem i lubiłyśmy sobie golnąć parę kubeczków przed snem. Smacznie się po tym śpi i sny ma się w dechę. Usiadłyśmy w bramie i zaczęłam się rozglądać, żeby nas żandarmi nie zabrali. Nie wolno było wtedy, żeby kobiety po nocy się włóczyły, bo nie pamiętam który prezydent, chyba Obregon, wydał taki rozkaz: jak kobieta w nocy po ulicy chodzi, to marsz do więzienia. Żeby ją nawet własny mąż pod rękę prowadził, jeśli aktu ślubnego przy sobie nie ma, to ją zabierają i ze sobą wloką. Dlategośmy się przed

Page 114: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

nimi kryły. Konną dorożką jechałyśmy na tańce; znałyśmy dorożkarzy, więc przyjeżdżali po nas 0 trzeciej nad ranem i do domu nas odstawiali. Tamtej nocy jeszcześmy na kawę poszły. Ustawiłyśmy trzy krzesła w sieni, tuż za progiem, blisko tej kawiarki, i ja usiadłam w środku, kiedy nagle widzę jakąś twarz, która do nas zagląda, twarz młokosa. Na moment się tylko pokazał. Widziałam, że ma włosy do tyłu zaczesane, faliste, że jest bardzo młody i bardzo przystojny. Mówię do tych dwóch babek, co ze mną były: — A ten czego chce? Szpieguje nas? We trójkę poszłyśmy tańczyć, Josefina, Pachita 1 ja, i siedziałyśmy tam, żeby czas zabić. Nie były już takie młode, dosyć sobie łykowate. Znowu je pytam: — Co to za jeden? Po co nas szpieguje? — Coś ty, kto taki? 208 — A ten ciamajda, co tu zaglądał. — Który? — Jak to? Nie widziałyście? Ten, co tu zaglądał. A na to Pachita: — Nie, nic nie widziałam... I Josefina: — Co znowu, ja też nic nie zauważyłam. Dalej wypatruję, a on już nie tylko głowę wsadza, o, potąd, tak że mogłam muszkę zobaczyć, białą koszulę i czarną kamizelkę. — Wy go nie widzicie, ale ja na niego patrzę. — Majakami się karmisz! I takeśmy się sprzeczały, aż tu on się we fraku pokazuje... Elegancko się ubrał. — Patrzcie na niego! Patrzcie! Już go całego widać. Piorunem się zerwałam, na środek trotuaru wyskoczyłam, o mało go nie dogoniłam. Bardzo byłam wtedy czupurna, bardzo odważna. No i kogo dogoniłam? Nikogo. Nic nie widziałam. Zniknął mi z oczu. Więc mówię do moich przyjaciółek: — No i gdzie się podział? A one tylko mi się przyglądają. — Trzy razy tu zaglądał, ale teraz widziałam, że nosi czarny frak... To wtedy Josefinę złe myśli opadły. Powiedziała: — Nie, siostro, wiesz, kto to taki? To Dobry Przyjaciel. — Jaki? — Nie udawaj głupiej, przestań się zgrywać, to Dobry Przyjaciel, co domy obchodzi, a teraz się żegna. Nie widzisz, że już czwarta nad ranem? — A niech się żegna, z kim mu się podoba, z tymi, do których z wizytą chodził. Ale nie ze mną. Jaki ma do mnie interes? — Coś ty, nie rozumiesz? Matko Boska Niepokalana, to przecież diabeł! I trzy razy się przeżegnała. — Co takiego? — Skoro ty go widzisz, to musi być diabeł. Jest czwarta nad ranem, więc „dobranoc" mówi... — A mnie co to obchodzi? Niech idzie do diabła! Która z was go zawołała? Bo ja nie. To dlaczego ma przychodzić i z nami się żegnać? 209 14 Poniatowska — On po domach chodzi nie dlatego, że go wołali czy że go nie wołali. Dobrze zna swoich przyjaciół i swoje przyjaciółki i ty do jego bandy należysz, chcesz czy nie chcesz.

Page 115: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

To Manuel go wezwał na moją krzywdą. Manuel mi Barabasza przysłał. Już nazajutrz mnie bóle chwyciły, ale się nie bardzo przejąłam. Pomyślałam: „Co zrobić. Przyszły bóle i mnie przyparły i tyle!" Tego dnia, co się bóle zaczęły, poszłam do Oratorium, bo chciałam się dowiedzieć, co się dzieje z moimi kumami, co byli poza Meksykiem. Na ulicy Luis Moya był taki dom spirytystów, gdzie mój opiekun pracował, Manuel Antonio Mesmer. Poznałam ten dom przez tych właśnie kumów z fabryki, Josego i Marię Sanchezów, co mi dali adres. Czasami tylko tam chodziłam, kiedy chciałam zapytać o coś, na czym mi zależało. Parę razy zabrałam ze sobą kierowcę Antonia Pereza, który poznał już Bractwo Spirytualne. Przywoływałam go magnetycznym fluidem i przychodził. Mówił, że nagle czuł chęć, żeby być przy mnie. Czasem mu wyjaśniałam, że urok na niego rzuciłam, a on się śmiał. Powiedziałam mu: — Któregoś dnia w osła cię zamienię... — To mnie teraz zaraz zamień! — Nie, teraz nie... Któregoś dnia, że się nawet nie spostrzeżesz. Ale tylko się z nim przekomarzałam. Jakże go mogłam w osła zamienić? Tylko się tak mówi. To ja właśnie Antonia Pereza do Bractwa Spirytualnego przekonałam. On się tam słowem nie odzywał, tylko się gapił. Ja zaś mówiłam, kiedy miałam spirytualny kontakt z moim opiekunem. Przychodziłam tam, żeby zapytać o to, czego się chciałam dowiedzieć, na co chciałam dostać odpowiedź od braci w przestrzeni. Jak tylko weszłam, poprosiłam o kontakt tę seńorę, co miała wszystkie zapisy posortowane, dała mi mój zapis, poczekałam i kiedy przyszła na mnie kolej, weszłam do środka. Przywitałam się z moim opiekunem i zadałam pytanie: „Czy moi kumowie José i Maria Sanchezowie dobrze dojechali do Tampico...? Bo nie napisali do mnie, odkąd wyjechali... Dajcie mi wiadomość, bo jestem niespokojna..." A medium, zamiast mi odpowiedzieć, pyta: — Kogo widziałaś? Kogo wczoraj o świcie zobaczyłaś? — Nikogo nie widziałam... — Jakże nie, przecież widziałaś... — Nie pamiętam, żebym coś widziała... Nie wydało mi się ważne to pytanie. — Tak, widziałaś... Pewno że tak, trzy razy. Zastanowiłam się, trzy razy widziałam, ale co to było? — Przypomnij sobie, bo coś wczoraj zobaczyłaś... I tak zaczęło się ze mną to medium sprzeczać, ona że tak, a ja że nie, aż wreszcie zapytałam: — Aha, to chodzi o to, co było w sieni? — A tak, o to cię właśnie pytam... — No tak, masz rację. Widziałam twarz... — A wiesz, czyja to twarz? — Nie, nie wiem. Tylko do pasa go widziałam... Zdążyłam zobaczyć, że był we fraku... — To był brat Luzbella, co nad tobą czuwa, bo przysługi zaczęłaś wyświadczać, ale wcale ci tego za dobre nie poczytano... Wszystko mi się w głowie pomieszało. Nie pamiętałam o tym artyście, któremu jeść dawałam, o Manuelu Robachicos. — Za dobro złym ci się odpłacają... — Jak to? To mi zaczęła tłumaczyć: — Ty komuś grzeczność robisz, ale nie zastanawiasz się, komu... Sama sobie szkodzisz, bo temu bratu tylko na tym zależy, żeby od ciebie pieniądze wyłudzać. Kiedy chcesz się

Page 116: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

komuś przysłużyć, to niech to będzie kobieta, co jest w potrzebie, twoja koleżanka, a nie ten, co nawet nie jest mężczyzną... Wcale nie jest dobry, ale zły... Powiedziałam wtedy mojemu opiekunowi: — W takim razie chcę, żeby wrócił dziś w nocy, żebym się z nim mogła raz na zawsze rozmówić; niech mi powie, po jaką cholerę głowę mi zawraca, dlatego chcę z nim gadać, z tym bratem Luzbel-lą. Chciałam go zobaczyć. To przecież mężczyzna, i to bardzo przystojny, bo Barabasz nie jest stary. Młokos, co ma z dwadzieścia pięć lat. Powiadają, że schodzi na ziemię w postaci zwierzęcia, ale ja w ludz- t kiej skórze go widziałam. Dlatego Luzbella się nazywa, bo ładny z niego chłopak. A mój opiekun na to, żebym mu się nie podkładała, bo diabeł wiele dusz zdobywa po dobremu czy siłą. — Nie bój się, dopuścimy go do ciebie tylko po to, żeby się przekonać, że władzy nad tobą nie ma... Żadnego uroku na ciebie rzucić nie może. Wprost przeciwnie, w butelkę go nabijesz. Bardzo źle się poczujesz, może śmierć ci w oczy zajrzy, ale się nie bój, bo ja będę przy tobie. I stąd mi się wzięły te boleści, co tyle szumu narobiły. Zapalenia otrzewnej od tego dostałam. Odkąd mi brata zabili, zaczęły mi się te ataki i byłem tylko w gniew wpadła, aż się cała skręcałam. Wiele razy na żiemię upadłam, wiele razy. A co mi najbardziej dokuczyło, to jak się ze mnie śmiali, kiedy ataku dostawałam. Pobiłam nawet jedną kobietę, co mnie kiedyś zobaczyła, jak na ziemi leżałam, i zawsze mi to wypominała: — O, już idzie ta, co tyle tyłkiem kręciła aż jej zmysły odjęło! Miała taki charakter, że lubiła ludziom na złość robić; straszna była jędza. Kłótliwa tak samo jak ja, ale do tego przewrotna. Tego dnia ja jej w oko wpadłam, to ze mną kłótnię zaczęła. Ochota ją wzięła, żeby się ze mnie pośmiać, kiedy koło niej przechodziłam, a bardzo była chytra i szukała zaczepki. Wyzwałam ją, ona mi odpowiedziała, więc na drugą stronę przeszłam i mówię do niej: v — Powtórz mi jeszcze raz! I wzięłyśmy się za łby. Sprałam ją po pysku, zwymyślałam ją od ostatnich, a ona dalej się śmieje, aż mi się niedobrze zrobiło, czułam, że mi dech zapiera (dlatego powiadam, że człowiek przeczuwa, kiedy drgawek dostanie) i sobie pomyślałam: — Zaraz ataku dostanę i będą się ze mnie śmiać, jeśli tu się rozłożę na ulicy. I na podwórze pobiegłam, o mało sobie głowy o zlew nie rozbiłam. Przy kranie stała jakaś senora, co wody do dzbana nabierała, więc jej ten dzban odebrałam i wszystko wypiłam, i jeszcze się do kranu przypięłam i piję a piję. Nie wiem, gdzie mi się ta wods zmieściła, ale chyba cały dzban wytrąbiłam, 212 taki co go dawniej przy miednicy stawiali. Atak mnie ominął, a dzisiaj rozumiem, że z tą wodą spłynął ze mnie prąd idący od nieboszczyka. Bo to jakaś Istota Spirytualna te cięgi na mnie zsyłała. Bolało mnie okropnie, bolało i bolało. Kiszki mi się skręciły i krzyczałam wniebogłosy. Przez cztery czy pięć nocy byłam chora, ciężko chora, oczy miałam prawie całkiem zamknięte, kiedy widzę, że przyszła i w nogach łóżka stanęła. Nic nie mówiła, tylko mi się przyglądała. W pierwszej chwili myślałam, że to jedna z sąsiadek coś mi przyniosła, ale nie, to nie była żadna sąsiadka. Więc ją sobie dokładnie obejrzałam, stała między posrebrzaną świnką, co za skarbonkę służyła, i wielkim wazonem z kwiatami. Zobaczyłam, że jest cała na czarno ubrana, i strach mnie obleciał. Tylko jej było widać ręce i twarz bardzo białą, taką białą jak kawał wosku. Nagle złożyła ręce jak Matka Boska de la Soledad77. Otworzyłam oczy, ale nikogo już nie było w nogach łóżka, i zapytałam: „Kto to? Dlaczego zniknęła?" I jak nie

Page 117: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

wstanę i nie zacznę wołać do wszystkich sąsiadów: „Śmierć tutaj jest!" W sąsiedniej sieni mieszkały trzy kobiety; one pierwsze usłyszały. Rwetesu wśród sąsiadów narobiłam. Drzwi na zasuwę nie zamknęłam przez tę chorobę, więc wszyscy mi się do pokoju wpakowali. — Co się dzieje? Co pani jest? A ja krzyczałam: — Umieram! Umieram! Śmierć tam stoi w nogach łóżka! — Jak to? — Dopiero co śmierć weszła. Tam stanęła, w nogach łóżka! — Jak to śmierć? — Tak, śmierć... Umieram, bo dopiero co tu przy mnie była... — Jak to dopiero co była? Niech pani tak nie krzyczy! Niech pani przestanie krzyczeć! « Matka Boska de la Soledad (Matka Boska Samotna) — cudowny obraz Matki Boskiej w kościele Soledad y Santa Cruz w stolicy meksykańskiej. — Tak, dopiero co tu była! Widziałam ją przed chwilą... Umieram, tam stoi, w nogach łóżka! Nic nie widzieli. Ale ja widziałam. — Umieram! Nie bądźcie tacy źli! Nie zostawiajcie mnie samej, bo śmierć tam w nogach stoi! Na pewno pomyśleli, że zwariowałam z tego bólu... I w miarę jak ich przekonywałam, odchodziły bóle, coraz były słabsze i o świcie tak się czułam, jakby mi nic nie było. To jest, już mi te drgawki przeszły, ale bardzo byłam osłabiona. A to była Matka Boska de la Soledad, co mnie przyszła wyleczyć, ale nie zrozumiałam, chociaż już w Bractwo wierzyłam, i myślałam, że to była śmierć. A zresztą de la Soledad tak się ubiera, jakby już była martwa. Nazajutrz jak się obudziłam, czułam się dużo lepiej, ale przestraszona. Powiedziałam sobie: — Na drugą noc tu nie zostanę, bo wśród dobrych i zdrowych ludzi nie chcę umierać... Zaczęłam wszystko zgarniać i pyta mnie dona Lola, dozorczyni: — Co pani robi? — Nic. — Jak to nic? — A nic... Tłuamok pakuję. Łóżko, szafę i toaletę don Josemu de la Luz zostawiam, za te trzy miesiące, co z komornym zalegam, a wszystkie ubrania niech pani sprzeda albo niech pani z nimi zrobi, co pani chce. Zostawiam pani biurko, ten środkowy stół, koszyk z naczyniami, krzesło i ławeczkę. Już od samego rana zaczęłam wszystko rozdzielać. Wszystkie łachy w kapę zawinęłam. Właścicielowi domu, don Josemu de la Luz, zostawiłam wszystkie garnki, szklanki i środkowy stół, na którym stała świnka, a doni Loli Palomares podarowałam tę świnkę ze wszystkim, co miała w środku. Taka się czułam chora, że myślałam: „Co mnie ten świat obchodzi". Przez cały dzień spadek między ludzi rozdawałam, a później zabrałam się i poszłam. Oddałam klucz dozorczyni, szalem się tylko okryłam i poszłam szpitale obchodzić. I może pani sobie przedstawić, że jak pomylona we wszystkich szpitalach o łóżko dla siebie prosiłam. I nigdzie mi go nie dali, bo o własnych siłach tam przyszłam. Żaden chory pieszo do szpitala 214 przyjść nie może. Na nic taki chory. Tylko się tam dostanie, jak już ma umierać, żeby prędiko łóżko zwolnił. Tak od szpitala do szpitala cały dzień mi przeszedł. Ile ich wtedy w Meksyku mieli, tyle obeszłam. Jak już mi się wszystkiego odechciało, po wyjściu z kościoła Campo Florido usiadłam sobie na trotua-rze, za budą jarmarczną, i tam mnie znalazł Quique, syn dońi Loli. Krzyknął do mnie:

Page 118: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Niech się pani stąd nie rusza, zaraz polecę po don Luchita, który pani wszędzie szuka, i zabierzemy panią. I tak już sił nie miałam, żeby odejść, bo przez cały dzień ani kęsa nie zjadłam i poza żółcią nic w żołądku nie miałam. Popędził chłopak z Campo Florido aż na ulicę Daniela Ruiza i wrócił z dońą Lolą. I w tym momencie zjawia się don Lucho, cały zasapany, bo tak szybko biegł, i tylko lamentuje: — Na Judasza, dokąd cię poniosło? Co to, własnego domu nie masz? — Bezdomna jestem, a że nie mam dokąd pójść, to tu na trotuarze posiedzę, póki nie umrę. — Nuże, chodźmy. Siłą mnie podnieśli i pod ręce z obydwóch stron prowadzili, jakby dzban nieśli. Opowiedzieli mi później, jak się namęczyli, zanim mnie znaleźli. Przychodzili do jakiegoś szpitala, to im mówili: — Właśnie odeszła, bo łóżka nie było. Po całym Meksyku za mną biegali... Nie przypuszczałam, doprawdy nie myślałam, że mnie tak będą szukać... Jak już mnie do łóżka położyli, mówi do mnie don Lucerito: — Jak już masz umierać, to umieraj, ale żebyś u nikogo przytułku nie szukała. W tym domu mieszkasz i w tym domu umierasz, a nie jak pies na brzegu chodnika. Już my znajdziemy sposób, żeby cię pochować, choćby w skrzynce na śmieci... Widziałaś przecież, jak Chabela ten dom zostawiła i kąt u Marii la China78 znalazła, bo myślała, że tamta się nią zaopiekuje, i tylko sobie przypomnij, jaką miała n Maria la China — w Meksyku w potocznym znaczeniu chlno oznacza człowieka o kędzierzawych włosach. Jezusa wy-jaśnia, że chodzi tym razem o „Chinkę z Chin". 215 śmierć! Jeśli Chabelę pochowałem, chociaż już tutaj nie mieszkała, to co dopiero ciebie, co dalej do tego domu należysz! Przez cały dzień o Chabeli myślałam. Chabela była moją koleżanką z fabryki i też mieszkała na ulicy Daniela Ruiza. Kiedy dostała takich boleści jak ja, z zapalenia otrzewnej, jej przyjaciółka Maria la Chi-na, co była Chinką z Chin, kazała jej całe mieszkanie opróżnić i do niej się przenieść, że się nią zajmie. Chabela wszystko z pokoju zabrała, a ta przyjaciółka właściwie ją zabiła, bo głodem ją zamorzy-ła. Ani jej nie leczyła, ani do żadnego doktora jej nie zaprowadziła, nic koło niej nie robiła, nawet się nie zatroszczyła, żeby jej dać coś do zjedzenia, i kiedy przyszły na nią najgorsze bóle, Chabela cała się przykurczyła, bo nie mogła wytrzymać. Jak przyszli po nią sanitariusze, to musieli ją rozciągnąć, zanim ją na nosze położyli... Ani jednej sukienki na pochówek jej La China nie zostawiła; że po co, że już jej suknie niepotrzebne. My wszystkie, cośmy się z nieboszczką przyjaźniły, zebrałyśmy pieniądze, żeby ją z prosektorium wyciągnąć. Kupiłyśmy trumnę, bo nam jej nie chcieli wydać, jeżeli trumny nie przyniesiemy. Ale była naga. Tośmy ją tam ubrały, jakeśmy mogły. Jedna jej dała halkę, druga suknię, nawet się taka znalazła, co jej naszyjnik założyła i kolczyki... Nie chciałyśmy, żeby jej autosję robili, bo je tam całe na kawałki siekają. Z bólu ciało miała w sińcach, o, takie sine koła jej się porobiły. W komisariacie osiemdziesiąt pesos dałyśmy doktorowi, żeby się z sędzią podzielił. A później nuże po prośbie chodzić, żeby na pogrzeb uzbierać. Na moim łóżku jeszcze ten tłumok leżał, co w nim ubrania zawiązałam, bo don Lucero nic z pokoju nie zabrał. Później dopiero, jak wyzdrowiałam, kumple z fabryki mnie zapytali: — No i co się ze świnką stało? Chcemy jej dać jeść, ale nie możemy jej znaleźć. — A bo ją podarowałam. — I wyjęłaś wszystko ze środka?

Page 119: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Nie. 216 Zaczęli podliczać, bo to oni właśnie uwzięli się, żeby mi tę świnkę karmić, i na wyścigi pesety wrzucali, ile kto miał drobnych, i tak ją tuczyli. Trzysta pesos już w niej było. A to była prawdziwa świnia, taka sama jak te białe, co je srebrzystym proszkiem obsypują. Właściciel domu tłumok z ubraniem mi odniósł, tak jak go zostawiłam, wszyscy oddali mi te rzeczy, co je rozdzieliłam, ale świnka wróciła pusta. Zapytałam seńorę Lolę: — A gdzie to, co miała w środku? — Nic nie miała, pusta była... — A to dopiero nowina, bardzo dziękuję za wiadomość... Co więcej mogłam jej powiedzieć? Skoro wszystko rozdałam, bo tak mi ta choroba zmysły pomieszała, to się na tym obłowiła. Mnie się zdaje, że jakby miała sumienie, toby mi powiedziała: „Przecie pani się te centavos przydadzą w chorobie..." Ale ani grosza mi nie oddała. Słowa już więcej nie powiedziałam. W takiej niemocy byłam, że dałam za wygraną. Kiedy się cierpi za młodu, to człowiek uszy po sobie kładzie, pokornieje. Teraz jak choruję, to drzwi od pokoju na zasuwę zamykam. Manuelowi Robachicos więcej pieniędzy nie dawałam; nawet na te jego zgangrenowane nogi. Na nic mu się jego knowania nie zdały, ostatecznie nie mógł mi krzywdy zrobić. Uprzedził mnie mój opiekun: „Wróci do ciebie i twoim kumotrem zostanie, bo ze skruchą będzie cię o przebaczenie prosić. Urazy do niego nie chowaj... Musisz się na to kumoterstwo zgodzić". I faktycznie. Po trzech miesiącach przyszedł do mnie i mówi: — Co pani porabia, tehuanita? — A nic. Siedzę sobie. — Przyszedłem z pozdrowieniem i chcę prosić, żeby pani zapomniała o tych nieporozumieniach, co były między nami... — Nic mi pan nie zrobił i nie musi mnie pan przepraszać. Za co? Ja się nie czuję obrażona. — Tak, tehuanita, obraziłem panią i dlatego bardzo proszę, żeby mi pani wybaczyła... — Dobrze, niech się pan nie przejmuje... Milczał przez chwilę, a później dodał: — Chciałem też prosić, żeby pani dla mojego świętego Cyrusa błogosławieństwo wyjednała. Ten święty był calutki czarny. — Dobrze, czemu nie. Niech mi go pan tylko przyniesie. Domyśliłam się już, że potrzebne mu było to kumoterstwo przez świętego Cyrusa, żeby się poczuł wolny od winy. Zaniosłam świętego do kościoła, żeby mi go pobłogosławili, oddałam mu i tak już zostało. Kumotrami byliśmy. Ale można powiedzieć, że na rozkaz mojego opiekuna. Jeśli o mnie chodzi, jestem bardzo zawzięta. Jak mi kto dokucza, to za to płaci. I z procentem, bo w nienawiści jestem lichwiarką. XIX W jednej aptece w Cuauhtemotzin poznałam doktora Rafaela Moreno. Mieszkał na ulicy San Antonio Abad ze swoją żoną. Mała to była apteka. On tam lekarstwa wydawał, ale żeby sobie dorobić, musiał chodzić do Szpitala. Poszłam raz do tej apteki po proszki przeciwbólowe doktora Bella i zaprzyjaźnił się ze mną. Ciemny był doktor Moreno, chudziutki, w białym fartuchu jak wszyscy doktorzy. O ósmej rano szedł do Szpitala, bo tam robota się zaczynała o wpół do dziewiątej, a po południu w rodzinach leczył. Sposobna mu się wydałam czy z innego powodu, grunt, że zachciało mu się, żebym za pielęgniarkę do Szpitala Morelos poszła: — Nie spodobałaby ci się taka praca? Po prawdzie do gustu ci nie przypadnie, bo trzeba i zobaczyć, i pomacać. Ale koniec końcem jeśli cię zaprowadzę i nauczysz się, to tam na stałe zostaniesz... Przy mnie się wyuczysz. — Czemu nie. Tak, pójdę.

Page 120: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Dobrze, ale cię uprzedzam, że tam są tylko zepsute kobiety... — A mnie co to obchodzi! O pracę mi się rozchodzi. Wszystko mi jedno, czy są dobre, czy zepsute... Tak, pójdę. Wybrałam się do Alamedy. Wchodzi się tam tuż przy kościele Świętego Antoniego, tego świętego, co się do niego kobiety o mężczyznę modlą. Idzie się aż do końca ogródka i zaraz są te drzwi. Jeszcze to na- 218 leży do Szpitala Morelos, ale mówią, że teraz się nazywa Kobiecy Szpital, dla tych kobiet, co tylko na chwilę męża sobie biorą. Silą je tam przyprowadzają, bo tajniaki je łapią, potem je sprawdzają na ulicy Tolsa, gdzie jest Kontrola Sanitarna, i chore kierują do szpitala. Tajniaki robią obławy w nocy, na ulicach San Juan de Letran, 5 Maja i 16 Września, gdzie pracują rogówki, lafiryndy, co po ulicach się włóczą, wabiki, co mężczyzn zaczepiają, zdziry już łykowate, leciwe. — Chodź, chłopczyku, może ci ołówek zatempe-rować? Wpadają w ręce agentom z Sanitarki i ci je zabierają. A inne chcąc nie chcąc muszą co osiem dni na kontrolę przychodzić, bo mają swoje legitymacje, i tam na Tolsa jedną za drugą badają. Te co się po ulicach włóczą, bardzo się pilnują i po sieniach się chowają, ale też je wyłapią prędzej czy później i wsadzą do samochodu. Najpierw tam byłam salową i na wiele rzeczy się napatrzyłam, a doktor Moreno mi objaśniał: — Patrz, to jest taka choroba, a to inna... Prędko, przytrzymaj węża od irygatora. Pokazywał mi różne kobiece choroby; chorują, bo miłość uprawiają, a później rozdzielają te choroby między chłopów, co po kurwach chodzą: tryper zwykły i z opuchlizną, różne rodzaje szankrów, jedne twarde, drugie miękkie, syfilis pierwszego okresu aż do piątego, wysypki, upławy białe i ciągnące. A jeszcze do tego różne żyjątka, płaskie wszy, co na nie mówią „mendoweszki", co u wszystkich się lęgną i bardzo je trudno z fałdów w pachwinie wyłuskać, raczej się skórę zedrze niż te mendoweszki od łona odklei. W tamtych czasach dużo się zużywało kalo-melu w proszku i maści żołnierskiej. Ze dwa miesiące tam chodziłam. Często jak wracałam do domu, takie miałam mdłości, że nie mogłam jeść. — Och, gdyby inne kobiety widziały to wszystko, na co ja patrzę, to słowo daję, żeby się tak łatwo z chłopami nie zadawały...! Chociaż myłam ręce i wodą kolońską oblewałam, zdawało mi się, że je ciągle czuć... Z jednej chorej ciekła jakaś zielona ropa, doktor mi powiedział, że 219 ma żółte upławy i dlatego skrzepy z niej wychodzą, krwią pocętkowane. Podmywałam ją wodą z per-manganatem, potem smarowałam jodyną i tampon jej do środka wkładałam: taka duża wata z nikt-riolem i gliceryną. Następnego dnia tampon wyjmowałam i znowu jej głęboko wtykałam po podmyciu i opatrunku. I tak jej Wtykałam i wyjmowałam, póki nie wyzdrowiała i mogła znowu iść na ulicę. Inna pełno miała wrzodów i cały dół brzucha to była jedna czerwona plama, czerwona jak ogień. Dużo chorych miało taką samą infekcję. Doktor Moreno lapisem je leczył. Najpierw je dobrze umył, a później im ten piekielny lapis przykładał. Tak na niego mówiły, bo był połączony z drutem Od światła. Tej kobiecie, o której mowa, koniuszek tego lapisu dookoła przykładał, żeby wypalić wszystko, co zgniłe. A ona krzyczała, bo ten lapis żywe, czyste ciało po sobie zostawiał. Rzucało nią w górę i w dół, do przodu i do tyłu, jakby fale nią ciskały. Później jej przykładał jodoform, żeby uśmierzyć ból, mydłem i permanganatem całą tę pianę zdejmował i dla wysuszenia posypywał jakimiś proszkami, co strasznie śmierdziały, albo prosżkiem arystolowym. — Okropnie cuchnie! — Jeszcze krzyneczkę, uspokój się! — Trochę tylko niech mi pan nasypie. — Jeszcze ździebko, już ci powiedziałem. Wieczorem szykowałam litr wody z cytryną, żeby

Page 121: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

ją na rosę wystawić. I nazajutrz piły na czczo tę wodę z cytryną prosto z rosy. Czasem choroba na tyłek im przechodziła i doktor bardzo ostrożnie je tam lapisem kłuł; wrzask podnosiły, ale musiały wszystko znosić, bo w przeciwnym razie kartę wpisową im oddawali. Tylko w porze opatrunków z nimi rozmawiałam. Wchodziłam i je pytałam: — Jużeście się umyły? Dawałam im ciepłą wodę i szły do łazienki, żeby utytłane na stole się nie kładły. To wtedy jeszcze raz je myłam cieplejszą wodą gotowaną z mydłem. Brzytwę szykowałam, żeby je doktor mógł ogolić, i nogi im do góry podnosił, a mnie podziw brał, że jeszcze mogły się doktorowi Moreno kobiety podobać, bo był straszny babiarz. 220 — Oj dochtorku! Oj dochtorku! Nie, dochtorku! Już nie, dochtorku! A on klapsa im dawał. — Niedługo będziesz zdrowa, prędko wyzdrowiejesz! Po pracy od knajpy do knajpy chodziłam, żeby robaka zalać. Doprawdy biedni ci mężczyźni, bardzo mi ich żal. W ciągu dnia doktora nie odstępowałam, a on mówił do mnie, bo dobry był z niego człowiek: — Chodź tutaj, no chodź, żebyś zobaczyła, żebyś dobrze się prowadziła i żebyś się nie dała nabierać poetom... Nuże, chodź i patrz, jak wyglądają takie, co się łajdaczą! Każdego dnia mieliśmy komplet. Nie mogliśmy miejsca nastarczyć i ciągle jeszcze kobiety na łóżko czekały. Czasem na ziemi je kładliśmy, koło ogólnej sali, co na Alamedę wychodziła. Oddzielna sala była dla kobiet, co były ciężarne. Rodziły i po paru dniach marsz na ulicę. Mężów te kobiety nie miały. Dlatego z ulicy przychodziły i szły na ulicę. Biedne były wszystkie; uliczne kobiety, co tanio kosztują i dają się za tyle, ile im zechcą zapłacić. Do tych, co były w ogólnej sali, przychodzili przyjaciele i przyjaciółki. Przyjaciele nie wchodzili do środka, ale każdy przynosił to owoce, to jedzenie i w drzwiach chłopak od nich te rzeczy odbierał i rozdawał: „Łóżko 12!", „Łóżko 23!", „Łóżko 41", a one pod materac chowały swoje węzełki, żeby im kto nie ukradł. Przyjaciółkom wolno było je odwiedzać w czwartki i niedziele. Żeby prędko do zdrowia przyszły, tośmy im dawali w szpitalu zupę, gotowane mięso, fasolę, kawę z mlekiem i chleb. Pewnego dnia przyszło kilka kobiet, co mówiły, że są nauczycielkami z Ministerstwa Oświaty, i kilku chłopaków, też belfrów. Dużo salowych pozapisywali i w tym zamieszaniu mnie też wciągnęli. Wszystkie po równi nas na liście umieścili, żeby nam lekcje dawać. Spodziewałam się, że pokażą nam litery, cyfry czy coś takiego, a oni tylko nas zaczęli pytać, ile jest drzew w Alamedzie i jak się ta skóra nazywa, co to ją kaczki mają między palcami, same banialuki i nic z czytania. 221 Jakeśmy robotą skończyły w Szpitalu, w stołówce nas zbierali. Tam sadzali nas na ławkach i robili nam egzamin. Dużo z nas bzdury odpowiadało, bośmy nic nie wiedziały. Żeby się ze mnie nie śmiali, od razu im się sztorcem postawiłam. Jeśli teraz jestem zapalczywa, to wtedy byłam jeszcze gorsza. Powiedziałam do belferki, chudej baby z kokiem, w czarnej sukni prawie do ziemi: — Nie, ja się w takie wygłupy nie bawię. Tylko mi na tym zależy, żeby mi pani litery pokazała i liczyć mnie nauczyła. Jeśli pani nie może, to niech z nas pani wariata nie struga. Bardzo wam dziękuję, ale psa w nos pocałujcie. Nie do mnie taka mowa! Nauczycielka powiedziała, że jestem bardzo ordynarna. — A niech sobie będę ordynarna, a pani za to jest bardzo głupia, bo o same głupstwa nas pani pyta, bez sensu. Niech mnie pani nauczy, jak się litery nazywają, i jeśli później nie odpowiem, to słusznie mnie pani objedzie, ale o literach pani ze mną nie mówi, tylko mnie... o kaczki pyta... Nie! Jak nas pani czytać nauczy, to się przyłożymy. Jeśli nie, niech pani sobie lepiej innego zajęcia poszuka; z tego tutaj żadnego pożytku nie będzie, bo ze mną pani rady sobie nie da.

Page 122: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Posłuchaj, nie bądź taka nieznośna, postaraj się. No, powiedz mi, ile drzew jest w Alamedzie? — Skoro je pani policzyła, to bardzo proszę o ten rachunek, bo ja chodzę w tę i wewtę, do Alamedy i z powrotem, ale powiedzieć nie potrafię. Nie mam czasu, żeby drzewa liczyć. Jeśli się pani chce, to niech je pani porachuje! Może sobie pani wyobrazić, o takie rzeczy pytać... Jeśli tak je teraz uczy Ministerstwo Oświaty, to do luftu taka szkoła... Zebrali się wtedy belfrowie i nauczycielki, jak usłyszeli, że zaczęłam im w oczy prawdę wygarniać. „Już się miarka przebrała. Jeśli się nie zabierzecie, żeby mnie uczyć, i to zaraz, w te pędy, to mnie ze swojej listy możecie wykreślić. Życia na loterii nie wygrałam, żebym je miała tracić na to pieprzenie w bambus, za waszym łaskawym pozwoleniem. Fora ze dwora! 222 Ci nauczyciele i nauczycielki chcieli się z nami zabawić, bośmy były dorosłe. Kto wie, może to jakaś nowa metoda uczenia, ale ja ich na serio nie brałam. A jak się nazywają siedmiokolorowe ptaszki? A jak się te ryby nazywają, co pod wodą żyją? Przecież ryby, no nie? A te kwiaty, co według nich jedne są samice, a drugie samce? Powiedziałam im: „Nie, nie ze mną ta zabawa, nie będę wężowi cycków szukać. Takim sposobem na tym się ta nauka dla analfabetów skończyła. I poszłam sobie z tego Szpitala dla zgniłek, bo po pierwsze bardzo mało mi płacili, a w dodatku ci nauczyciele się przypętali, co tylko nas chcieli na dudka wystrychnąć swoimi egzaminami niby z biologii porównawczej i do diabła ich posłałam. Do żadnej szkoły więcej nie poszłam. Oślica ze mnie została, ale mi z tym dobrze. Lepiej w oślej skórze chodzić niż mieć siano w głowie. Wróciłam do Netzahualcóyotl i znowu wtedy Antonia Pereza zobaczyłam. Ze dwa lata przeszły, odkąd z nim nie mówiłam. Chory był, i to bardzo ciężko, a żeby jego mama i żona — bo się ożenił — nie mogły się domyślić, nie chciał iść do szpitala. Sam sobie watę przykładał i zdejmował. Opowiedzieli mi jego kumple, że mu się zwierzątko zepsuło. Sama się przekonałam, bo go podglądałam przez szyby balkonu. Codziennie na obiad przyjeżdżał, ale Bogu tylko wiadomo, jak mógł nieborak pracować, skoro jak wysiadał z wozu, to się cały zataczał, zanim nogi na ziemi postawił. Co zrobić! Taką cierpiał pokutę za to, że się ze mną posprzeczał. Byliśmy na tańcach i jedna z jego przyjaciółek mi go zabrała. Nawet ten kawałek dotańczyliśmy do końca i sżliśmy do bufetu w salonie, a tu podchodzi tamta, staje przede mną i mówi: — A mnie się właśnie Antonio podoba, więc ci go zabiorę. Pociągnęła go ze sobą i do mnie się odwraca: — Popróbuj się ze mną, jak masz ochotę. Nie miałam po co się z nią mocować. Powiedziałam sobie: „Jego sprawa!" Wzięła go pod ramię i zabrała. „Dobra — pomyślałam — niech im pójdzie na zdrowie i niech sobie używają. Mam ich w nosie". Wiedziałam dobrze, że Antonio ma narzeczoną, 223 aleśmy się bardzo szanowali i zawsześmy razem chodzili, to tu, to tam, bez żadnej obrazy: — Pójdziemy potańczyć? — Idziemy. — Chodźmy tam a tam. — Chodźmy. Wszędzieśmy chodzili, ale nic takiego nie mówiliśmy między sobą, to znaczy nic takiego, co się wśród przyjaciół nie godzi. Ona mu się napraszała, to nie mógł jej odpowiedzieć: nie mogę. Pewno, że mógł, chłop był z niego jak się patrzy, a ona mu to przy ludziach mówiła. I przez to zachorował, bo się męskim honorem ujął. Maria była chora, od niej samej się dowiedziałam. Jak to między przyjaciółkami. Zaczepialska była i paplała jak papuga, wszyscy

Page 123: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

to wiedzieli. Nazywaliśmy ją: „świntuszka" albo „Maria świński ryjek", bo takie miała wysunięte usta. Już wtedy miała twarde szankry, te najgorsze. — Wyobraź sobie, że mnie strasznie swędzi to, co mi się zrobiło. Ale że z tego żyła, że z różnymi chłopami z ulicy się zadawała, a zakochała się w tym chłopaku, to go sobie zabrała i zatrzymała przy sobie. Antonio przestał do mnie chodzić, bo jak mi się zdaje, wstyd mu było i przykro, że mnie samą w knajpie zostawił i musiałam za piwo zapłacić. Później złość mnie wzięła. Nie mogłam mu powiedzieć: — Odczep się od niej. Nawet żeby go przed szankrem ochronić. Gdyby mnie coś z nim łączyło, tobym ją za łeb wzięła i mordę bym jej skuła. Ale tylko był moim przyjacielem. Gdybym mu powiedziała: uważaj, bo cię zarazi, jeszcze by pomyślał, że z zazdrości to robię. Nie wiem dlaczego, ale słowa nie mogłam z siebie wydusić. Później mi powiedzieli jego koledzy: — Jest bardzo chory. — A co na to poradzę? Sam się tak urządził. Nie rozmawialiśmy ze sobą. Widywałam go, bośmy na ulicy Netzahualcóyotl mieszkali, ja pod 16, a Antonio pod 11. Oczywiście przez balkon wyglądałam. Wiedziałam, o której godzinie na obiad przyjeżdża, i ledwo się zjawiał, od razu poznawałam, że coraz z nim gorzej. To się zamknęłam w pokoju, umysł wytężyłam i poprosiłam mojego opiekuna, żeby go wyleczył. — Nie, zostaw go, niech pocierpi — odpowiedział. — Ale przecież jego rodzina nic nie zawiniła. Biedacy. Nic nie wiedzą, a on bardzo się męczy... Widzę, jak cierpi. — Dobrze, trzech miesięcy mi trzeba, żeby go wyleczyć... — Ojej, nie, nie, w trzy miesiące zabierze go sobie ta, co już na niego zęby szczerzy... — Aha! Chcesz, żeby było prędzej? — Jeśli pan taki łaskawy, to jak najprędzej... — No dobrze, to za miesiąc... — Nie, jeszcze prędzej, jeszcze prędzej, bardzo proszę... I tak nalegałam, tak go błagałam, że mi do piętnastu dni termin skrócił. I tak oto dzień za dniem liczę, bo po prawdzie bardzo Antonia Pereza lubiłam, nie ma co ukrywać. Codziennie wychodziłam na balkon, żeby go zobaczyć, jak przyjedzie: „Wcale mi go nie leczą". Traciłam nadzieję, kiedy patrzyłam, jak z wozu wysiada, bo od tej gorącej benzyny, od warkotu silnika jeszcze większego zapalenia dostawał i już nie mógł samochodu prowadzić. Wołałam do moich spirytualnych braci — Ojej, zmiłujcie się, wyleczcie mi go jak najprędzej! Przyszedł piętnasty dzień i nie widziałam, żeby z domu wyszedł. Powiedziałam sobie: „Nie wyleczyli mi go". I poczekałam na jego kolegów: — Powiedzcie mi, gdzie jest Antonio? Co się z nim stało? Jak się czuje? — Ojej! Teraz to już z nim strasznie źle. Po księdza posłali. W te pędy do pokoju poleciałam, medium uśpiłam i wołam mojego opiekuna: — Nie wyleczyliście mi go... Bardzo jest chory... — Tak. Musi ciężko chorować... Nie martw się. Jutro zdrów się obudzi! Szesnastego dnia go zobaczyłam, jak szedł do roboty. Po powrocie wysiadł z samochodu raźny i zadowolony, bardzo dobrze mu nogi chodziły. O tych moich machinacjach nic nie wiedział. Dopiero wtedy 225 15 Poniatowska zrozumiał, jak mu się mój opiekun w postaci księdza w sutannie ukazał i kazał mu o przebaczenie mnie prosić za to, że mnie przy kontuarze w Salonie Tańca do wiatru wystawił z rachunkiem za piwo. Powiedział mu mój opiekun:

Page 124: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Tak się tej kobiecie odpłacasz za to wszystko, co dla ciebie zrobiła... Za to właśnie zadaliśmy ci całą tę pokutę. Antonio poszedł pod numer 16 i na mnie zagwizdał, bośmy się nawet umieli gwizdaniem porozumiewać. Wyszłam do niego i powiedział mi, że znowu chce się do Bractwa Spirytualnego zbliżyć i żebyśmy razem poszli. Antonio ze mną się nie ożenił, bo nie byliśmy z tej samej sfery. Przyzwoity był i bardziej ode mnie wykształcony. No to w jaki sposób? Już mu dla niego rodzina i siostry kobietę z wyższej sfery wyszykowały. Nie pracowała. O mnie wiedzieli, że jestem biedną robotnicą fabryczną, że tylko bym tańczyła, że lubię się bawić i nie było im to w smak. Byłam jaka byłam i amen. Lubiłam tańczyć i on też lubił; do zabawy byłam skora i on tak samo, wiedzieli jego bracia, że zdrowo sobie z Antoniem popijałam. Ale seńority im się zachciało! Seńority, ni mniej, ni więcej! No to zyg zyg marchewka! XX Do lokalu na Netzahualcóyotl przychodzili mój kumoter José G. Sánchez i jego żona Maria, żeby potańczyć i popić, i bardzośmy się zaprzyjaźnili. Bywała tam też Guadalupe Escobar, co razem ze mną była w Belén, zamężna za bratem Josego G. Sancheza. Wszyscy czworo byli z Konnej Żandarmerii. W Tampico pociągiem jeździli, później na platformie kolejowej za pociągiem. Wiele szyn zjeździli, różne strony poznali, przeróżne. Opowiadali o śniegach i o wybrzeżu, o powodziach, o źródłach podziemnych, o chachalacas79, o polach pokrytych agawami, o gajach opuncjowych, o moczarach i o cezal-piniach w chłodniejszym klimacie. Jak to opowiadali, to mi się zdawało, że kurz mi oczy zasypał, cały ten kurz z Deefu, i że już pora na wieś uciekać. " Chachalaca — aztecka onomatopeiczna nazwa ptaka podobnego do kuropatwy. Majowie wierzyli, że pojawienie się stada chachalacas zapowiadało deszcz. A że mi się od strzelaniny dusza raduje, tośmy sobie opowiadali, jak kule świszczą. Bardzo się w kulach miłuję, bo śliczna jest ich muzyka. Pierwsze strzały dobrze się słyszy, ale gęstego ognia już nie słychać. Tylko widać, jak się dym ściele, chmurki dymu, co się w różnych miejscach podnoszą. Led-wom sobie przypomniała, zaraz mnie brała chętka na rewolucję. Dlatego im zapowiedziałam, że jakby mieli z Meksyku wyjechać, niech mnie zawiadomią, to z nimi pójdę na pierwszą lepszą ruchawkę. Miałam ochotę daleko od Meksyku się powałęsać. Wyruszył Pierwszy Szwadron Konnej Żandarmerii z koszar w Paredo i my, kobiety, poszłyśmy z nimi. Pojechał mój kumoter, pojechała jego żona Maria, moja przyjaciółka Guadalupe Escobar i już nas nie ma! Jakżeby inaczej, skoro o to chodziło, żeby kule leciały, to i nas nie mogło zabraknąć. Poszłam i znowu któregoś dnia pójdę, gdzie nowa awantura wybuchnie, byle tylko kule padały, jak najwięcej kul, to i ja się na taką loterię piszę. Rozprawa z cristeros80 to była strzelanina co się zowie. Gęsto kule padały. A po drzewach tylko się wisielcy huśtali. Jak przyszło co do czego, to mało się księży pokazało. Tylko ci durni Indianie w dupę " Cristeros — od 1920 zaczął się w Meksyku opór kleru i katolików przeciwko Konstytucji 1917, która poważnie ograniczyła działalność Kościoła (zakaz prowadzenia szkół, zakaz wszelkiej działalności politycznej, noszenia strojów kapłańskich poza miejscami kultu etc.). Za rządów Obregona zorganizowała się partyzantka katolickich chłopów (1920—24). W 1925 powstały organizacje katolickie w miastach: Unión popular i Narodowa Liga Obrony Swobód Religijnych, które wezwały katolików do zbrojnego powstania. Prezydent Plutarco Elias Calles (1924—28) podjął szereg antyklerykalnych posunięć; w odpowiedzi 31 lipca 1926 kler ogłosił „strajk generalny" polegający na zamknięciu wszystkich kościołów. Katolicy odpowiedzieli zbrojnym powstaniem, które rozpoczęło się w stanie Zacatecas i stopniowo objęło południowo-zachodnią część kraju. Był to ruch chłopów, pod hasłem „Viva Christo Rey...": „Niech żyje Chrystus Król i Matka Boska Guadalupańska". Powstańcy zostali przezwani cristeros. W szczytowym momencie ruch objął 50 000 chłopów. Władze kościelne potępiły powstanie: brało w nim udział kilkudziesięciu wiejskich proboszczów, z których

Page 125: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

większość zginęła. W 1929 tymczasowy prezydent Portes Gil doprowadził do porozumienia z episkopatem, kościoły zostały ponownie otwarte, ale represje trwały przez dłuższy czas. W 1934 wybuchło drugie powstanie cristeros, o dużo mniejszym zasięgu. Walka przeciwko cristeros prowadzona była brutalnie i bezwzględnie. dostawali, jak zrobili powstanie, żeby Panienki Gua-dalupańskiej bronić. A przed czym miały te ofermy bronić tej Matki Boskiej, co jej tam za szkłem dobrze pilnują? „Niech żyje Chrystus Król", krzyczeli. A tu kula za kulą. Kulę wystrzelisz i kula cię trafi. A księża swoją czekoladę z biszkoptami popijali i świętych stroili. A tamci sami ruchawkę podnieśli. Dlatego rząd ich do ciupy powsadzał. I rozwalał wszystkich buntowników i tych, co ich z bronią w ręku złapał. Samych chłopów, w łapciach na nogach, wygłodniałych, co wszystko rabowali, ale owszem, znak krzyża przy tym robili, „Ave Maria Niepokalana", „Bez grzechu poczęta" — takie było ich powitanie i ich hasło. Nigdy tam sutanny nie widziałam. Samych chłopów prosto od pługa, co nawet celować nie umieli, a ręce jeszcze mieli ziemią umazane. Ale mówią, że chodzili tam księża, żeby ludzi podburzać, tabernakulum, hostii i ampułek z winem strzegli i przy okazji błogosławieństwa też rozdzielali. Później wróciliśmy do Meksyku jako prości żołnierze. Skończyła się Konna Żandarmeria i znowu się znalazłam w Netzahualcóyotl, gdzie mnie dona Adelina przyjęła z otwartymi ramionami. — Już wróciłaś? — A wróciłam. Rada była, bo mnie potrzebowała. Do tych kobiet należała, co same niczego z ziemi nie podniosą. Jak jej coś upadło, to mówiła: — Zostaw, jutro podniosę. Nie było na nią lekarstwa. Taki miała charakter. Zawsze tylko po niej sprzątałam. Rządowi chodzili w Meksyku po domach i patrzyli, kto ma świętych, a kto nie. Ale na co się wierzącym zdała ta bigoteria, żeby się świętymi chwalić? A im więcej ich prześladowali, tym bardziej się zacinali w uporze. Wtedy właśnie księża zaczęli się po cewilnemu ubierać. Spodnie włożyli. Toteż ja nie wierzę, żeby to byli prawdziwi księża, chyba ludzi nabierają. Dawniej wiedziało się, którzy są księża, a którzy zakonnicy. Ale wtedy, żeby ich całymi stadami nie powybierali, chronili się po prywatnych domach. A ci, co ich stronę trzymali, chodzili mię- 228 dzy ludźmi i mówili, gdzie się będzie msza odprawiać. Po ulicy szli i patrzyli, czy kto na katolika wygląda, to mu wtedy ostrożnie szeptali do ucha: — W domu takiej to pod takim numerem będzie msza. I do komunii się będzie przystępować. Ryzykowali na całego, ale że większość Meksyka-nów to katolicy, więc wielu ich słuchało. Ja już księżom nie wierzę, bo im się z bliska przyjrzałam. Póki mszę odprawiają, to jeszcze, bo w tym momencie spełniają swoją misję, ale po skończonej mszy już w nich tylko mężczyzn z krwi i kości widzę, takich jak wszyscy inni na ulicy, z wszystkimi swoimi wadami, albo i więcej wad mają, bo głód na kobiety ich dręczy. Kiedy odprawiają mszę, to zapominają o całym świecie, o babkach i o jeszcze gorszych pokusach, bo im się udaje duszę od ciała oddzielić. Ale po nabożeństwie tacy sami z nich mężczyźni jak wszyscy, i żeby chociaż byli tacy sami, bo poniektóry takie rzeczy wyprawia, że szkoda słów. Dlatego kiedy Benito Juarez81 wrócił do Oaxaca, już w wojskowym mundurze, jako dowódca, co ma całą władzę w swoich rękach, pierwsze co zrobił, to klasztory opróżnił. Dobrze wiedział, którędy księża wchodzą i wychodzą. Ten ksiądz, co go wychował, zabierał go co wieczór do klasztoru, więc wszystkie ich chody znał. Dopilnował, żeby ostatni z księży do środka wszedł, i jak już się wszyscy zebrali, to pięć razy zastukał, tak jak się wystukuje kurwa twoja 81 Benito Juárez (1806—1872) — urodzony w stanie Oaxaca, syn Indian Zapoteków, osierocony we wczesnym dzieciństwie, Benito Juárez wychowywany był przez franciszkanina Antonia Salanueva; umieszczony w seminarium duchownym odrzucił wkrótce przygotowania do stanu kapłańskiego, ukoficzył prawo, został deputowanym, później

Page 126: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

gubernatorem stanu Oaxaca; przewodził ruchowi liberałów przeciwko dyktaturze Santa Anny i po jego obaleniu został ministrem spraw zagranicznych, później prezesem Sądu Najwyższego i prezydentem Republiki. Nie uznał „cesarstwa" Maksymiliana Habsburga i utworzył rząd w północnej części kraju. Po wycofaniu armii francuskiej przez Napoleona III i egzekucji cesarza Maksymiliana został wybrany prezydentem w 1867. Umarł 18 lipca po ponownym wyborze na prezydenta. Juárez jest autorem Praw Reformy, które przeprowadzają rozdział Kościoła od państwa i konfiskatę (bez odszkodowania) dóbr kościelnych, zamknięcie klasztorów, upaństwowienie cmentarzy, śluby cywilne etc. mać, bo mu to jeszcze w dzieciństwie pokazali. Ten ksiądz, co go nauczył czytać i jeść mięso (bo przedtem Benito tylko zieleninę jadł, jajkiem nawet nie kraszoną), nigdy sobie nie wyobrażał, że to indiańskie chłopię chytrzejsze się okaże, niżby pozory na to wskazywały, i że z wszystkiego soibie sprawę zdaje. Nie bez kozery stał się jednym z najgorszych wrogów księży. Gdyby nie umarł, ani jedna sutanna nie zostałaby w Meksyku. Kiedy zastukał, wszyscy po sobie spojrzeli, czy kogo nie brakuje, ale nikogo nie brakowało, więc na wszelki wypadek powiedzieli do najmłodszego, co był najbardziej pokorny: — No to idź otworzyć, bo wedle naszego klucza stukają... Żeby jakimś trafem nie mógł wejść jakiś łobuziak, co by im od skurwysynów nawymyślał. Otworzył braciszek i wszedł Benito Juarez z całą swoją świtą, i tych księży na gorącym uczynku przyłapał. I jazda do więzienia. Zakonnice na dwór wyrzucił. Później kazał dziedzińce klasztorne przekopać, bo jak był jeszcze mały, to widział, że brzuchate chodziły i z dnia na dzień spuchlizna im znikała. A że nie był głupi, więc sobie myślał: — No i gdzie się te maleństwa podziały, bo nigdzie ich nie widzę? Przecie wszystkie nie mogły poronić. I jak tam pokopali, to znaleźli pełno malutkich czaszek i kosteczek dziecięcych, jeszcze mięciutkich. A czym miały być zakonnice, jak nie księżymi kochankami? Jakże mogły przez tyle lat same się do łóżka kłaść? I tak Benito Juarez sposób znalazł, żeby ludziom oczy otworzyć. A jak kto sam ich nie chciał otworzyć, to mu je siłą otwierał. Wszystkich księży i wszystkie zakonnice zgromadził i im powiedział, że nie dopuści, żeby naród oszukiwali, niech się pożenią między sobą i przestaną bajki opowiadać. A że oni chcieli dalej po swojemu żyć, więc ich zaczął prześladować, cały majątek im odebrał, domy i skarby. A ile oni dziewczyn w swoich konfesjonałach zmarnowali! A to cię troszkę wyspowiadam, a to cię troszkę pomacam, i tak je obłapują, a później do sypialni, jakby im je kto na talerzu podał, albo do zakrystii, żeby było prędzej. Dlatego ich nie znoszę. Tu w mieście, w Deefie, nawet w gazetach ich 230 sprawki opisali. W samej Villi82 jakie trzydzieści lat temu zrobili wykopy i cały cmentarz znaleźli z umar-lakami jak jagniątka świeżo urodzone. Jeszcze bardziej zakonnic nie znoszę, nawet jeśli dziecka w brzuchu nie noszą. Napatrzyłam się na nie, więc im mogę w oczy powiedzieć: córkami Ewy jesteście, więc skończcie z waszą obłudą, przestańcie niewiniątka udawać i róbcie, co macie robić, ale jawnie, w biały dzień. A w dodatku księża i zakonnice, tfu, jedni drugim kiecki podnoszą. Bo bywają takie kobiety, co za czarnymi spódnicami przepadają i za księżym zapachem. Sama widziałam. Słyszałam, jak zębami zgrzytają. Gdyby nie, tobym tak nie pomstowała. Nie dbam o to, że się w piekle smażyć będę, ale co prawda, to prawda. Wszyscy księża do syta się najadają, mają swoje kobiety i tuczą się jak szczury w spiżarni. Dawniej wśród zakonnic sobie kochanek szukali. Teraz nie pozwalają, żeby się zakonnice z księżmi gziły, ale kiedy je w klasztorach zamykali, to wszyscy razem się łajdaczyli, bo to niby one Córki Marii, a oni Synowie Józefa. A to się nie godzi. Podle naród oszukiwali. Nie wierzę, żeby się wśród nich dobrzy znaleźli. Nie wierzę w to. To moja jedyna wada, że nie wierzę. Ani nie ma dobrych mężczyzn, ani kobiet. Wszyscyśmy źli na tym świecie. Zepsute nasienie chłop w sobie nosi. I powiedział Pan, nasz Stwórca: „Spalę ich jak owo przeklęte drzewo figowe".

Page 127: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

W Netzahualcóyotl zastałam mamę dońi Adeliny, Reginitę, co przyjechała z Guadalajary z dwojgiem dzieci: Luisą i Tomaszem. Reginita bardzo lubiła pogaduszki i jakeśmy tak sobie rozmawiały i rozmawiały, zaczęła mnie na spytki brać, aż w końcu pokrewieństwa się ze mną doszukała i stanęło na tym, że niby jestem jej wnuczką. — Ale jakim cudem, dona Reginita? — Tak, tak, tak. Ja jestem z Oaxaca i ty jesteś z Oaxaca... Mów do mnie „babciu". " W samej Villi — chodzi o Villa de Guadalupe Hidalgo, miasteczko położone u stóp góry Tepeyac, gdzie mieści się słynna bazylika Matki Boskiej Guadalupańskiej (patrz przypis 55). 231 — Jak to? — A tak to. Ty jesteś córką Palancaresów i Her-nandezów. Nie wiem, czego się we mnie dopatrzyła ani skąd się dowiedziała, że się Palancares nazywam, bo nigdy jej nie mogłam wybadać, i może tylko dlatego, że pochodzę z Oaxaca, za swoją krewniaczkę mnie uznała. Zaczęła mi opowiadać jakąś cudaczną historię i sobie pomyślałam: „Dobrze, skoro się mnie nie wstydzi, że jestem biedna, to tylko sobie na moją wdzięczność zasłużyła". Uprzedziłam ją: — Ja jestem bardzo biedna, dona Reginita... — I ja taka byłam, tak samo... Tylko ty, nikt więcej? Jak po moim pierwszym mężu owdowiałam, zostałam sama z czteroletnią dziewczynką Adeliną. Mieszkałam w Guadalajarze, bo mnie tam mój mąż zawiózł, ale po jego śmierci sama byłam, biedna, opuszczona z moim maleństwem. I wiesz, z czego żyłam? Harowałam, żeby trochę węgla i drewna sprzedać, jak mogłam, byle tylko się utrzymać... Ale widać przy tej biedzie nie byłam taka brzydka, skoro doktor Sainz zaczął ze mną chodzić. — Doktor? — A tak, doktor, wyobraź sobie, doktor Sainz. Swojej mamie doktor Sainz powiedział, że jeśli mu nie pozwoli ze mną żyć jak należy, to marnie skończy. Ale mu mama odpowiedziała: „Wolę cię na marach widzieć niż z tą indiańską węglarką". To wtedy doktor w pijaństwo wpadł. Jak był trzeźwy, to mówił swojej matce, że ja jestem jedyną kobietą, co go może na dobrą drogę wyprowadzić. Ale jak świat światem, zawsze były między ludźmi podziały i pycha, co się do innych nie chce zniżyć, więc chociażby się biedni i bogatsi pokochali, muszą zęby zacisnąć. Tylko mnie doktor Sainz ze sobą zabierał, jak na krańcu Jalisco na wieś jechał chorych leczyć i lekarstwa im przepisywać. Mówił do mnie: — Jedźmy. Łatwiej się tam będziemy spotykać niż w Guadalajarze... — To pierwsza pojadę... — Tak, ja cię zaraz dogonię. Od tej chwili jakeśmy się zaczęli razem trzymać, tośmy się pokochali. I mieszkaliśmy tam w jakiejś 232 gospodzie, przez ten czas kiedy on w ranczeriach83 i po wioskach chorych badał. Po polach, gdzie już kukurydzę spalili, pieszośmy szli i nikt się za nami nie obejrzał. Póki doktor Sainz był ze mną, całkiem się uspokajał i o swoim nałogu zapominał. Wchodził do domów, żeby śmierć przepędzić, i nauczył mnie lekarstwa przepisywać, pokazywał mi w książkach, jak się zioła stosuje, a że ja też umiałam czytać i wszystko w pamięci mi zostawało, więc bardzo dobrze medycynę pojmowałam. Dwoje dzieci mi się urodziło: Luisa i Tomasz... Kiedy do Guadalajary wracał, znowu w pijaństwo popadał z tego żalu, że mu matka na ożenek nie pozwalała i nie mógł dzieci zgodnie z prawem za swoje uznać. Tylko wnuczęta do babki chodziły, ja nigdy. Doktor wszystkie pieniądze przepuścił i kiedy z przepicia konał w domu swoich rodziców,

Page 128: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

powiedziałam do Luisy, mojej starszej córki: „Idź prędko do babki i powiedz, żeby szklankę wina twojemu tacie na pępku postawiła". Przez pępek doktor to wino wypił i zaczął się pocić. Pępek całe wino wyssał. Wróciła dziewczynka i mówi do mnie: — Już wszystko wypił. — To powiedz twojej babce, żeby więcej wina kupiła i żeby mu znowu przez pępek pić dała, bo twój tata nie umarł, żywy jest twój tata. Ale że mi do domu wejść nie pozwolili, nie mogłam mu drugiej szklanki wina do góry dnem do pępka przyłożyć, tak jak się bańki stawia. Jeśli się ich na czas opatrzy, wino im przez pępek wlewając, albo posadzi się ich na półmisku z ubitymi jajami, to wracają do życia, choćby już byli całkiem martwi, bo do kiszek im ten pokarm przenika. We wszystkich szpitalach powinni o tym wiedzieć i we wszystkich Ligach, co mają pijaków ratować; tak jak mówię, tamtędy ma w nich lekarstwo wchodzić, bo jeśli im przez usta dawać, to można sobie wyobrazić, ile czasu przejdzie, zanim dojdzie, gdzie powinno. Przepici na umór wszystko mają zatkane i żołądek już im nie pracuje, ale jak im się szklankę wina do góry dnem do pępka przyłoży, wszystko wypiją, łyk za łykiem. " Ranczerła — osada złożona z kilku gospodarstw. 233 Dosyć się Reginita nacierpiała, a co dopiero, jak umarł doktor. Nikt się nie zaopiekował ani nią, ani jej dziećmi. Ledwo Adelina zaczęła się swoim rozumem rządzić, zaraz ją opuściła i pojechała do stolicy, a Reginicie tak tam było źle w tej Guadalajarze, że przyjechała, żeby u Adeliny kątem mieszkać. Kiedy wróciła Adelina z tamtych stron ze swoim pułkownikiem, już się jej matka sprowadziła, więc nie było rady, przecież nie mogła jej powiedzieć: „Idźcie sobie, bo tutaj zawadzacie". A matka bardzo była zmaltretowana: „Pomogę ci, Adelino, bieliznę ci wypiorę, mieszkanie posprzątam, będę cię nacierała herbatą z kwiatów arniki, zobaczysz..." Od tego czasu do tych dwóch sióstr zaczęłam mówić: „Moja ciotka Adelina i moja ciotka Luisa..." Zastanowiłam się i pomyślałam: „To moje przeznaczenie; Bóg nie chce, żebym żadnego oparcia nie miała, żeby nie miał się kto o mnie zatroszczyć; jego to tajemna ręka, zamiast mnie na drugą stronę zaprowadzić, tu mnie przywiodła, gdzie wprawdzie bliskich krewnych nie mam, ale chociaż dalekich..." Jak się tylko babka Reginita dowiedziała, że mnie do mamra wsadzili, zaraz leciała do mnie. — Kiedy nareszcie po rozum do głowy przyjdziesz? Kiedy się opamiętasz? Pomiarkuj się, kobieto! Nie rozumiesz, że jużem bliska śmierci i później nikt się o ciebie nie zatroszczy? Będziesz miała forsę, to ci coś przyniosą, ale jak nie, nikt ci wody nie poda. Nikt się za tobą nie obejrzy! A mnie już bliżej do tamtego świata niż do tego! I faktycznie teraz jak sama jestem, kto do mnie przyjdzie? Nikogo nie mam, żeby o mnie pamiętał. Nikt mi nie został prócz umarłych. Dońa Adelina nie lubiła Luisy ani Tomasza, bo byli ciemni, i nigdy ich za swoje rodzeństwo nie uznała, choćbym jej do głowy kładła, że to dzieci jej matki. — Och, nie! Dlaczego miałabym ich lubić? Przecież to Indianie. Tomasz i Luisa byli podobni do Indian, bo jak zrozumiałam, doktor Sainz dużo miał w sobie krwi guadalupańskiej. Adelina była córką innego mężczyzny, więc po nim śniadą cerę wzięła. 234 Luisa się zmiarkowała, że ją ma w pogardzie. — Taka z ciebie chojraczka, co? No to do twojej budy pracować nie pójdę. — Każdy tutaj musi do roboty stanąć, żeby na jedzenie zarobić. A jak ci harówka niemiła, to wynocha stąd! Krótko mówiąc, na ulicę ją wyrzuciła. To wtedy Luisa poszła do Chińczyków, żeby w kawiarni stoliki obsługiwać, i tam poznała jednego Japończyka i z nim się pokumała. Ten Japończyk to był dobry facet, ale Luisa była nierówna. Zdradzała go. Nie wiem, co się w niej

Page 129: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

tak bardzo mężczyznom podobało. Chuda była, koścista, ale ni stąd, ni zowąd usta wykrzywiała, jakby jej spuchły, a mężczyźni oglądali się za nią. Japończyk ją nawet w luksusie trzymał, ale ona tylko hulanki miała w głowie. A w dodatku przeważnie sama zostawała, bo on po całej Republice jeździł. Na kiermaszach trzymał stoły do gry: do ruletki, do gry w kości, ocas84 i loterii. Grubą forsę zarabiał, jak zgarnął to wszystko, „gdzie się kulka zatrzymała". Za rewolucji carransistów był wojskowym i pewnie stąd mu się wzięła chętka do włóczęgi, i dlatego ręce go świerzbiły. Zawsze się włóczył to tu, to tam, a Luisa z rąk do rąk przechodziła. Dwie córeczki miała z oczkami jak szparki. Wcale o nie nie dbała. Jak rano wychodziła, mówiła tylko: — Tu wam zostawiam te oczka jak szparki w skarbonce. Później się dowiedziałam, że „Podrzutek" na nią mówili, albo „Podrzut", bo była bezwstydna, jakby się nie chowała u matki. Taka była cherlawa jak suszona ryba. Zawsze z uśmieszkiem się przymila-ła: — Nie ma pani zapałek? Później babka wypłakiwała przede mną swoje żale: — Nie chodź już do tej budy, nie obsługuj stolików. Musisz mi pomóc wyprowadzić się z tego domu... Widzisz przecież, że nie dbają o mnie te kobiety i strasznie mi dokuczają... Dzieci płaczą z głodu i nie mogę sobie z nimi poradzić... Poszłam pomagać Reginie. Wyzyskiwała mnie ta «* Ocas — rodzaj gry towarzyskiej, w której gra się kostkami liczbowymi i przesuwa się pionki na tablicy złożonej z 63 kwadratów. Co dziewiąty kwadrat przedstawia dziką gęś — oca. rodzina, ale tak bywa w życiu. Adelina pętała się ze swoim wojskowym, a Luisa z tymi, których sobie w kawiarni przygadała. Skurwiły się obie i tylko wypatrywały, z kim by jeszcze... Ja karmiłam dziewczynki i kąpałam je, ciepłej wody nabierałam do tykwy i je oblewałam. Adelina knajpę zlikwidowała, bo już tylko chciała swojemu wojskowemu dogadzać. Samotny był i jej powiedział, że mu nie odpowiada, żeby się takimi rzeczami zajmowała, że ją chce mieć w swoim domu i żeby zrobiła koniec z tym bałaganem. To się tam wszyscy rozgościli: babka, wuj Tomasz, ciotka Adelina, dziewczynki Luisy, a czasem się i ten wojskowy pokazywał i hałasował swoimi butami. Wychowywałam córki Luisy, ale na raty, a nie ciurkiem, bo nie przestało mnie do draki ciągnąć i jak mi dawali znak: — Do Colimy teraz jedziemy... Już do cristeros przychodzą broń im błogosławić... Mówią, że tym razem armatę ze sobą zabierzemy. To ja z nimi. Ani do żołnierzy na stałe nie przystałam, ani nie siedziałam ciągle w domu. Za jednym z tych powrotów mówi do mnie Adelina: — Słuchaj, Jezuso, policjant od miesięcy z komornym zalega i nie chce płacić. Odkąd wyjechałaś, strasznie się rozzuchwalił. Mnie wzywały na pomoc, bo wiedziały, że tylko ja potrafię je obronić, same były tchórzem podszyte. Od wczesnej młodości skora byłam do bitki i mężczyźni zęby sobie na mnie łamali. Owszem, przyznaję, że trafiają się też odważni, ale ja prawie zawsze ze strachliwymi miałam do czynienia. Taka już stara jestem, a jeszcze sobie mężczyzna ze mną nie poradzi. Zaraz zeszłam i mówię do tej tortillery: — Powiedziała mi senora Adelina, że nie chcieliście komornego zapłacić i żeście się u niej po uszy zadłużyli. — A nie, nie mieliśmy, tośmy nie płacili. — Czego nie macie, to ochoty do płacenia, bo senor swoją pensję dostaje. On glina, a pani tortillera i miałoby wam nie starczyć... — Słowo daję, mamy duże obowiązki.

Page 130: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Nie uwierzę, żeby pani mąż darmo dla Rządu 236 Federalnego pracował, a pani znowu nic na tych tortillach nie zarabiała. A co z pieniędzmi pani robi, jeśli wolno zapytać? — Ano składam je, żeby jednej zapłacić, co by mi przyszła pomagać, bo już się zmęczyłam od tego klaskania przy tortillach. — A to dobre sobie! To mamy wam komorne darować, żeby mogły pani rączki odpocząć... — Jak przyjdzie mój mąż, niech się pani z nim dogada. Mnie zapowiedział, że zapłaci, kiedy będzie mógł, i żebym składała pieniądze za te placki. Bardzo mnie z góry potraktowała. Była z takich, co jak mają mężów policjantów, to im się zdaje, że się mogą szarogęsić, i jak im co w oko wpadnie, zaraz na tym łapę kładą. Do dzisiaj żandarmi to złodzieje. Jeszcze większe z nich łobuzy niż ze złodziei, bo nawet karku nie nadstawiają i nikt ich do więzienia nie zapakuje, jedni drugich przecież nie posadzą. A ludzie, żeby ich tylko za kratki nie zabrali, wszystko policjantom oddadzą. Bandyci! Tortillera swojemu carranclanowi opowiedziała, że poszłam się o pieniądze upomnieć, i idzie sobie ten policjant cały rozjuszony, żeby się z moją rodziną awanturować, z babką, z ciotką, bo myślał, że są same. Ojej! Chojrakiem się czuł, bo był w mundurze. I na górę przychodzi. Pieklił się okropnie, więc babka do mnie mówi: — Już tu idzie ten policjant, żeby się na nas odegrać za to, że jego żona nie chce nam komornego zapłacić. — Dobra, im wcześniej, tym lepiej. I stanęłam w drzwiach. Dobrze mu się ze łba kurzyło. — A wy takie owakie! Gębę rozpuścił i jak nie zacznie kląć! — Sam pan jesteś taki owaki. A zresztą ani pana nie znam, ani nie mam z panem o czym gadać. Z pańską żoną się umawiałam, a nie z panem. A on na mnie ryknął: — To panią zabiorę. — A niech pan tylko spróbuje, jeśli pan potrafi. Chciał mnie pociągnąć, to mu nogę podstawiłam i po schodach się stoczył. Na półpiętrze się zatrzymał i tam go dopadłam, pogryzłam go i po pysku wy- trzepałam. Spodnie mu spuściłam i za winogrona go zaczęłam ciągnąć. Ale wrzeszczał! Puściłam go w końcu, ale na wszystkie strony go powykręcałam. Już ptaszek skrzydłami nie mógł ruszać i tylko o tym marzył, żebym go wolno puściła. Wziął nogi za pas, połami marynarki się zakrył i czapkę nam zostawił z numerem i ze wszystkim. — Ogon pod siebie wtulić i zmykać! Ogon pod siebie i w nogi, bo darmo mieszkania panu nie dam! Wynajęłam, ale nie po to, żebyście pieniądze zabierali. Dalej, zmykaj pan i przestań się stawiać, bo zobaczymy, co się komu należy... Jeszcze z ulicy do mnie krzyknął: — Zaraz zobaczysz, jak ci protokół spiszę, żeby cię stąd wyciągnąć, ciebie i całe twoje plemię. — A niech mnie pan zabierze, zobaczymy. I niech mi pan dużo tych protokołów przyniesie, bo mi papier do klozetu potrzebny. Babka się przestraszyła: — Coś ty z nim zrobiła? Popatrz tylko, jakeś narozrabiała! Teraz to już cię na pewno do więzienia wsadzi! — No to co z tego! Wziął w buzię i dał nózię. Na wszelki wypadek pojechałam do Piedad, bo w tym miasteczku stał oddział, do którego cristeros należeli, coś podobnego! Po prawdzie jeszcze się czuli jak cristeros, ale byli

Page 131: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

bandytami, niczym więcej. Raczej chłopi to byli, głodomory, do wojska zaciągnięci. Już nawet nie wiedzieli, z kim trzymać. Mętlik mieli w głowie. Później rząd im numery dał i Drugi Pułk Artylerii z nich uformowali. Wiedziałam, że w Piedad byli, bo nigdy nie przestałam żołnierzy odwiedzać. Co chwilę do nich chodziłam i w Ministerstwie Wojny dali mi przepustkę, żebym mogła za nimi pójść i do nich dołączyć. Ze dwadzieścia dni na jakiejś równinie od strony szosy do Puebli czekaliśmy, aż nam na wymarsz zatrąbią. Nie chciałam już do domu wracać, nie ze strachu przed policjantem, ale dlatego, że myślałam: „Ni stąd, ni zowąd po nocy z koszar wyjdą, a ja będę wtedy spała w moim pokoju!" Z tej równiny zabrali nas do Oaxaca, ten nasz Drugi Pułk Artylerii. Urwałam się stamtąd z se-ńorą markietanką z tego pułku. XXI Oaxaca to po prostu jedno ranczo. Nie mogę powiedzieć, żeby była warta zachodu. Brzydkie ranczo. Owszem, swoje zócalo 85 ma i tak jak tutaj jest katedra, tak i tam. Niczego się w nim dopatrzeć nie mogę, chociaż powiadają, że to ładne miasto. Jak kto Boga nie zna, to przed byle kołkiem na klęczki upadnie. Ale że ja w różnych stronach bywałam, potrafię rozróżnić, i dla mnie to tylko wzgórze, po którym się domy wdrapują jak kozy, co się kopytami w ziemię zaryły, żeby nie spaść. Może teraz już te wzgórza zwalili i wszystko jest płaskie, ale w tym miejscu, gdzie stołeczne miasto Oaxaca założyli, wzgórze tylko było, dobre dla durniów. Kto wie, jak teraz wygląda, bo od 1926 go nie widziałam, ale na pewno nie lepiej, bo w Meksyku miasta są coraz brzydsze. Tamtejsze domy takie same są jak te lepianki tutaj. A bo jest tu co ładnego w tym moim przedpiekle? Ściany całe obdrapane, brudne i stare, drzewa jak łachudry, nieruchome, nawet wiatr nimi nie zakołysze. W Oaxaca też były drzewa tak jak wszędzie, ale bardzo mało, z powodu posuchy. Właściwie to nawet nie wiem, bo nie lubiłam na ulicę wychodzić, więc się nie przyglądałam. Na co miałam patrzyć? Do tych ruin86 nigdy nie poszłam, mowy nie było. A zresztą inaczej tam niż w Meksyku, gdzie człowiek lata z wywieszonym ozorem. Wtedy jak tam byłam, nikt się po ulicach nie włóczył. Najpóźniej o ósmej wieczorem wszyscy się w swoich domach zbierali, no to kto może coś o tym ranczo powiedzieć? Zamykałam się w swoim pokoju, co go wynajęłam. W vecindad mieszkałam, podobnej do tej; tu jeden pokój, tam drugi, dalej jeszcze jeden, wszystkie w jednym szeregu. Więc że się tam nie wychowałam, ani w nim wielkich zalet nie widzę, ani go nie mogę chwalić, bo nic we mnie z oaxakanki nie ma. w zócalo — w urbanistyce hiszpańskiej po Konkwiście w każdym mieście znajdował się centralny plac, wyposażony w urządzenia obronne, tzw. zócalo. Obecnie nazwa ta oznacza centralny plac przed ratuszem i głównym kościołem. '« W Oaxaca mieszczą się wspaniałe zabytki archeologiczne cywilizacji olmeckiej, a później zapoteckiej, głównie szczątki miasta Monte Alban, gdzie od 1930 prowadzone są badania. Odkopano tam „Grobowiec nr 7" zawierający arcydzieła przed-kolumbijskiej sztuki złotniczej. W pobliżu odnaleziono ruiny miasta Mitla, pokryte freskami i dekoracyjną mozaiką. 239 W tym Drugim Pułku Artylerii żołnierzami się zajmowałam, ale nigdy nie mieszkałam w koszarach. Prałam im, prasowałam, tortille im robiłam jako pomocnica senory markietanki. Dużo miałam przyjaciół wśród żołnierzy i jeszcze ich mam, ale już do nich nie chodzę, bo po pierwsze stara już jestem i co do diabła mam z nimi robić? A po drugie nie ma już wojskowych. Koniec zrobili z żołnierzami. Kto wie, ile lat upłynęło, odkąd Drugi Pułk Artylerii do Huasteca Potosina pojechał, i nie wiem, co się z nim stało! Ale gdyby znowu doszło do jakiejś rewolucji i trafiłaby się okazja, tobym poszła wojować. Jeszcze mi się zachciewa takiej włóczęgi. Puerto de Cádiz się nazywał jeden sklep, co cały blok zajmował, gdzie pełno było kawy, cukru, fasoli. Wszystko tam było, nawet farby i narzędzia. Tutaj ludzie myślą, że byle stragan, do którego wejdą, to zaraz jest sklep:

Page 132: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Trzeba mi trochę tego albo tamtego... — Nie ma... Tego nie można nazwać sklepem. To sklepiki uliczne niby z mieszanymi towarami. Dawniej na nie „stragany" mówili, a teraz sklepami je nazywają, chociaż nie mają co sprzedawać. Poszłam raz do sklepu z seńorą Santos, markietanką, żeby jej w sprawunkach pomóc, a tu mnie sklepikarz pyta, skąd jestem. — Skąd jestem? To niech pan zgadnie, jak pan taki ciekawy. — Niech mi pani za złe nie bierze, ale nie możemy się zmiarkować, bo nie mówi pani jak ci ludzie stamtąd, z góry. — Az góry, to znaczy skąd? — A stamtąd, skąd jest senora Santitos i ci wszyscy przybysze, co z wojskiem przyjechali... Z góry, to znaczy stamtąd... — A tutaj to znaczy gdzie? — Tutaj to na dole. Tak sobie z nim żartowałam, z tym sklepikarzem, żeby się trochę rozerwać. — Aha, no to właśnie jestem z góry, za pańskim pozwoleniem! — Niech pani tak nie mówi, niech pani nie udaje... 240 Tutejsza pani jest, z dołu... Niech pani prawdę powie, skąd pani jest... — No więc po prostu nie wiem, skąd pochodzę. — Nie, szczera prawda, jak pani rozmawia, to się nie zdaje, żeby stamtąd z góry, ale raczej stąd, bardziej z dołu. W głowę zachodziłam, jakim cudem poznał, że do nich należę? Tyle już lat przeżyłam daleko od tego stanu. Skąd wie? — Prawie pan utrafił, ale z dalszych stron jestem... I roześmiałam się. Tymczasem wyszła żona sklepikarza, o ladę się oparła i mówi do mnie: — A co panią kosztuje powiedzieć, że jest pani oaxakanką? — Nie, nie jestem oaxakanką. Już sama nie wiedziałam, czy byka strzelę, jeśli powiem, że tak, czy że nie. Z natury bardzo jestem nieufna, a w dodatku ucieczką się ratowałam przed tym policjantem, co mnie chciał zaaresztować. Odwraca się do mnie wtedy senora Santos: — Dlaczego im pani nie powie? — A bo nie. Co ich to obchodzi, skoro to nie ich sprawa? I rzeczywiście, dlaczego mu tak zależało, temu sklepikarzowi, żebym była z dołu? Jemu z tego nic nie przyjdzie i mnie też nie. Koniec końców nie mam ojczyzny. Jak Węgrzy jestem: znikąd. Meksykanką się nie czuję i do Meksykanów się nie przyznaję. Nic tu nikogo nie obchodzi, tylko własna wygoda i czysty interes. Gdybym miała majątek i pieniądze, tobym była Meksykanką, ale że od śmiecia mniej jestem warta, to niczym nie jestem. Śmieć ze mnie, taki co go pies obsika i dalej poleci. Wiatr powieje, zdmuchnie go i kwita... Śmieciem jestem, bo nie mogę być czym innym. Na nic się nigdy nie zdałam. Przez całe życie taki był ze mnie mikrob jak i teraz. Kiedy sama zostałam, zamierzałam na swoją ziemię wrócić. Lepiej by mi się żyło w Salina Cruz w Tehuantepec i odnalazłabym moją macochę, ale przeszły lata i nigdy nie mogłam na podróż uzbierać. A tym bardziej teraz. Coraz starsza jestem i coraz mniej mogę, ale tylko o tym marzyłam, bo byłam w różnych miejscach, ale najbardziej się nacierpiałam tutaj, w stolicy. Trudno mi się żyło. Ale smutna nie jestem, nie. 241 16 Poniatowska Wprost przeciwnie, jestem wesoła. To właśnie jest życie, trzeba być wesołą. I już. Żyje się. Byle przez nie przejść. Bo przebiec nie można. O, gdyby tak można było biegiem, żeby się ta droga prędzej skończyła! Ale wolno trzeba chodzić, jak Bóg przykazał, za całą procesją. To wtedy sklepikarz znowu zaczął:

Page 133: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Wie pani, dlaczego pytamy? Bo tak mi się widzi, jakby było w pani coś podobnego do jednej rodziny stąd. — Zaraz, zaraz, niech się pan jaśniej tłumaczy... Chciałam go podbechtać, żeby zobaczyć, czy puści farbę, ale się wtedy senora Santos wtrąciła: — Tak, senor, jest z Oaxaca. To już mu wtedy musiałam powiedzieć: — No to, senor, jak pan tak nalega, z jednego ranczo pochodzę... — A jak się to ranczo nazywa? — Miahuatlán... A on powiada: — To nie ranczo, tylko dzielnica tu w stolicy i znam stamtąd jedną rodzinę, co się Palancares nazywają, ojciec był kierownikiem targu... — A to dopiero! Zna go pan? — Tak — mówi sklepikarz — a pani? — Nie. I chcąc nie chcąc musiałam im się przyznać: — No więc w Miahuatlán się urodziłam, a moi rodzice to Filip Palancares i María Hernández. — Zaraz pójdę senora Palancaresa powiadomić, don Cleofasa, co jest moim przyjacielem, że pani jest jego krewniaczką... Poszedł języka zasięgnąć i nazajutrz mi powiedział, kiedy przyszłam do sklepu: — Tak, to pani krewni. Chcą panią poznać. Adres przyniosłem... Kiedy do domu stryja Palancaresa weszłam, nikogo przy nim nie było, żadnej kobiety, nikogo. Wielki to był dom, starodawny, z krużgankiem i dziedzińcem obstawionym donicami. W tym krużganku mnie przyjął: — Czy to ty jesteś Jezusa Palancares? — Tak, senor, to ja. Jestem Jezusa Palancares, córka Filipa Palancares... Stary gbur był z mojego stryja, taki sam jak ze mnie teraz, średniego wzrostu, ani wysoki, ani niski, ani tęgi, ani chudy, ale już leciwy, starszy brat taty. Gruby miał głos. Zamiast mi na powitanie odpowiedzieć, wie pani, co mi wygarnął? — Ach, skoro jesteś z mojej rodziny, w złą godzinę przychodzisz, bo wszystko przepadło, co się twojemu ojcu należało! Ci z rządu wszystko zabrali, jak nastała rewolucja! — W złą godzinę? A dlaczego, senor? W żadną godzinę bym nie przyszła. Powiedział pan, że mnie chce poznać i dlatego tu jestem, żeby pana poznać i żeby pan mnie zobaczył... Jestem córką Filipa Palancares i Marii Hernández... Złość mnie wzięła. Myślałam, że mnie powita: „Dobry wieczór", a ja mu odpowiem „Moje uszanowanie", ale jak zobaczyłam, że taki napuszony, to mu odpaliłam: — Po żaden majątek tutaj nie przyszłam, tylko dlatego, że się pan za brata mojego ojca podaje, ale mi w to trudno uwierzyć, jako że mój ojciec nigdy nam o panu nie opowiadał! A on tylko się kołysze w fotelu na biegunach. Jeszcze bardziej mnie krew zalała i mówię: — W biedzie mnie mój ojciec wychował i dalej biedna jestem, i taka już zostanę aż do śmierci. Na co mi spadek? Nawet nie miałabym komu go zostawić... A on milczał. Później trochę złagodniał i powiedział, żebym znowu z wizytą przyszła. A ja na to, że nie mam czasu na wizyty, że muszę pracować i tylko mi na pracy zależy, bo muszę się z niej utrzymać: — Przyszłam, bo mnie pan kazał zawołać, ale głodomorem nie jestem. Odkąd opuścił nas ojciec, zawsze pracowałam, żeby na życie zarobić. Tutaj i gdzie indziej. A że jestem z żołnierzami? Pewno że tak, bo mój ojciec w wojsku służył i bardzo żołnierzy lubię, więc z

Page 134: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

nimi chodzę. Ale niech pan sobie nie wyobraża, że jestem żołnierską dziwką. Co innego z żołnierzami w kampanii udział brać, a co innego ich kompanii szukać. Tak więc z tej rozmowy jasno wynikło, że moi dziadkowie mieli majątek. Można rzec, że mi o nim stryj szczegółowo opowiedział. Z tego gadania, że 243 w złą godzinę przyszłam, dobrze zrozumiałam, że mi się jakiś spadek należy, bo inaczej czego by się tak przestraszył? Żeby się upomnieć, trzeba mieć dowody. Bez tego ani rusz. A że malutka byłam, jak z Miahuatlan odeszłam, to w jaki sposób dowiodę, że pochodzę stamtąd? Choćby mnie nawet wszyscy po twarzy poznali, że jestem z rodziny Palancaresów, ani metryki nie miałam, ani niczego. Po twarzy! To się przecież nie liczy... To tak samo jakby jakiś pies był do mnie podobny, no to jest podobny i już. Pies i ja, jakie to dziwne; dwa psy, co się za sobą uganiają bez żadnego celu i się obwąchują, jakby jeden mówił do drugiego: suką mi pachniesz. Ale między ludźmi tylko się papiery liczą. A zresztą skoro mój ojciec, co miał prawo się upomnieć, tego nie zrobił, to tym bardziej ja, co wróciłam do Oaxaca, jak już miałam dwadzieścia cztery lata, a do tego czasu nawet pary z ust nie puściłam. Gniewem się uniosłam, ale po co się kłócić o to, czego nigdy nie miałam ani nawet nie znałam? A w końcu na co mi ziemia? Przecież nie sposób było tam zostać i orać. Nawet mnie szklanką wody stryj nie poczęstował, tak samo jak jego rodzina, co dopiero wtedy tam się pokazała, kiedy zobaczyli, że już odchodzę. Pomyślałam sobie: „Co mam do roboty z tymi skurwysynami?" — To już za pozwoleniem sobie pójdę. Przyszłam, bo mi pan domu powiedział, że mnie chce poznać. Już mnie poznał i ja go poznałam, i jesteśmy kwita. Jest pan moim stryjem, to dobrze, nie jest pan, na jedno wychodzi. I więcej mu się na oczy nie pokazałam. Moja babka była Indianką, a dziadek Francuzem. Wyobrażam sobie, że jakiś Palancares został w Oaxa-ca, kiedy jako żołnierz z Francuzami tam przyjechał, i matołem by był, gdyby do tej Francji wrócił, skoro miał się tu z czego utrzymać. Tak sobie przedstawiam, że chyba dezerterem został, a że tam we Francji był peonem, to sobie pomyślał: „Znajdę sobie dobrą ziemię, bo jej tu dosyć". A że to był chłop na schwał, więc najpierw zaczął na spółkę z innym wieśniakiem jego kawałki gruntu uprawiać; tamten mu ziemię pożyczał, a ten ją obsiewał, a że się na robocie znał, bardziej był obrotny i tamtego przerobił. Jeden mądry za dziesięciu głupich stoi. Jak przyszła sucha pora, twardo się za orkę brał, a swoją żonę nauczył sery z koziego mleka robić, z opuncji, masło, kwaśne mleko i kto wie, co mu jeszcze do głowy przyszło, temu sprytnemu staruszkowi. Rano mówił do swojej baby: — Już sobie idę, stara... Jeśli do wieczora z robotą się nie uporasz, marny twój los... Mój tata opowiadał, że dużo wtedy ziemi było do wzięcia, a że darmo ją dawali, to kto by nie brał? Jeszcze w 1915 w Deefie po dwa centavos za metr ugory sprzedawali, w stronie Narvarte. Teraz całą masę pesos kosztuje, ale wtedy jak znalazł. Mówił tata, że z każdego gruntu w Miahuatlán po cetnarze kukurydzy zbierali, a to są dwa kosze po czubek usypane, po każdej stronie do zwierzęcia przytroczone. Wielkie musiały być te pola, żeby tyle kukurydzy dawały. A dziadek dużo łaciatego bydła wypasał, takiego co ma białe i czarne łaty, sporo krów i wołów... Zawsze dziadek zapowiadał: — Zapasy na zimę trzeba porobić... Ziarno przechowywał. Spichlerz zbudował. Czasem wychodził i na niebo spoglądał: — Widzi mi się, że deszcz spadnie... I zabierał się do łatania dziur w dachu. Wszystko przewidywał, tylko oczy podnosił i ręką osłaniał: — Na zdrową ulewę się zanosi... Już się chmury zbierają. Z tego Francuza i z tej Indianki, tutejszej, z mojej ziemi, przyszedł na świat tata. Tata był biały, miał gęsty zarost, na piersiach mu się włosy na krzyż układały, dużą miał brodę, czarną

Page 135: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

jak smoła i kręconą, i włosy kędzierzawe, falistą czuprynę. Mama była niziutka, a tata bardzo wysoki, na metr sześćdziesiąt; wieczorem siadał przy ognisku i zaczynał wspominki o tamtej ziemi opowiadać, a ja piekłam tortille i słuchałam. Dawniej było w zwyczaju, że córki z teściami mieszkały. Ze wszystkich braci żaden się, prócz mego taty, nie ożenił i jedyną kobietą w tym domu była moja mama. Dbała o mojego dziadka, jeść mu dawała o swojej porze, bieliznę mu prała i tak nad 245 nim czuwała, jakby to był jej własny ojciec. Czworo nas wtedy wychowywała, same maleństwa: Petrę i Efrena, co byli starsi, i Emiliana, i mnie. Ale wysilała się, żeby smakołyki dziadkowi przyrządzać, jak miał na co ochotę. A on lgnął do niej coraz bardziej, aż pewnego dnia zapowiedział swoim synom, że wszystko w tym domu, ziemia, ziarno na siew, wszystko do jego córki, to znaczy do mojej matki, należy. No i pewno, że ci nieżonaci bracia straszną zawiść do mojego taty poczuli. — Nie! Dlaczego? Przecież też pracujemy. Z jakiej racji ona ma tu być jedyną właścicielką? Bratowa? Tylko dlatego, że go na słońcu sadza, żeby się ogrzał? Jego już nawet słońce nie ogrzeje. Tylko umrze nasz tata i zaraz ją na ulicę wyrzucimy! Tak więc po śmierci ich ojca mama nie mogłaby się o nic upomnieć. Przedstawiam sobie, że tak moi wujowie myśleli, a szczególnie ten, co mnie tak źle przyjął. Kiedy wszyscy przy żniwach pracowali, razem mojego tatę na siłę do lasu zaprowadzili i rzucili się na niego. Mówi do nich tata: — Dlaczego mnie chcecie zabić? Co wam zrobiłem? Nie wiem, o co wam chodzi, bracia! — Wszystko sobie zabierasz! — Nie macie prawa życia mnie pozbawiać, bo nic tu mojego nie ma! — Sobie wszystko chcesz zagarnąć! Dlatego cię zabijemy. — Nie macie co się na mnie pieklić, bo zaraz sobie stąd pójdę. Nie dlatego tutaj pracuję, żeby to miała być moja ziemia... Z chwilą jak się ożeniłem, przestałem do ojca należeć, ale jeżeli mi zazdrościcie, to wam obiecuję, że zmierzch mnie tu jeszcze zastanie, ale świt już nie. — Całą ziemię chcą twojej żonie zostawić! — Widzieliście przecież, że przez te wszystkie lata od mojego ożenku tylko się tej pary osłów dorobiłem. To mój cały kapitał: dwa osły rozpłodowe. A ile się naharowałem, żeby na nie zarobić! — Twoja Maria panią na gospodarstwie tutaj zostanie! — Nie obchodzi mnie, co ojciec gada. Darujcie mi życie. Pójdę sobie, a wy później prawdy dochodźcie. 246 Mama dopiero co z łóżka się zwlekła, czterdzieści dni jeszcze nie minęło i nawet jej do temazcalu87 nie zaprowadził. Wrócił z lasu i jej przykazał: — Zbieraj manatki i ani słowa. Przyprowadził swoje osły rozpłodowe, co służą do pokrywania klaczy, i koszami je objuczył. Na jednego wsadził mojego brata Emiliana, a mnie na drugiego. Do tamtego osła matę przytroczył, parę garnków, żeby mama mogła w drodze coś ugotować, jakieś graty i to wszystko. Dwoje starszych pieszo szło tak samo jak mama, co niosła niemowlę w szal owinięte. Poprowadził nas tata przez całą sierrę aż do Przesmyku Tehuantepec, do tych stron, które za moją ziemię uznaję. Martwe dziecko mama niosła, pókiśmy nie doszli do Przesmyku i tameśmy go nie pochowali. Nie wiedzieliśmy nawet, o której godzinie nam zmarł. Cuchnął już biedaczek. Mnie się zdaje, że od słońca, od kurzu, z tej udręki, bo taki był jeszcze malutki, że całkiem zamarzł. Tyle tylko pożył, a moi wujowie jego śmierć mają na sumieniu, bo dzieciątko nawet się po urodzeniu przez czterdzieści dni nie odchowało. Tata przy nasypie kolejowym na Przesmyku pracował, kiedy przyleciał goniec z listem od jego braci. Chociaż go tak nienawidzili, domyślili się, że musi być w Tehuantepec, bo po drugiej stronie są same góry. Opłacili posłańca, żeby go po wszystkich wsiach szukał.

Page 136: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Opowiadał, że zaszedł aż do San Mateo del Mar, okropnie daleko, gdzie nic nie ma, tylko piachy. Oddał mu list i tej samej nocy na koniu obydwaj odjechali. Przyjechali do Miahuatlan i dziadka zastali w agonii. Z żadnym ze swoich braci tata nie rozmawiał; po chwili już staruszek leżał na marach. Następnego dnia go pochowali i o świcie tata pożegnał się na cmentarzu ze wszystkimi, co tam z nim poszli, i do siebie wrócił, nawet nowenny nie odczekał. Powiedział mamie, żeby sama nowennę odmawiała za tego człowieka, który od własnych synów więcej ją kochał. Mnie się zdaje, że dziadek z samego żalu umarł, bo mojej mamy już przy nim nie było. I bracia wszystko sobie zabrali, jak mi to ten targowy rządca, " Temazcal (z azteckiego: tema — kąpać się i calli — dom) — tradycyjne parowe łaźnie indiańskie zbudowane z kamieni. don Cleofas, dał do zrozumienia. Dlatego nic nie chcę 0 Palancaresach wiedzieć, chociaż tak samo się nazywam, ani nie chcę, żeby o mnie wiedzieli, póki mnie ta ziemia nosić będzie. Po indiańsku się bracia Palancares chowali, psubraty wszyscy, a jeden gorszy od drugiego. Mogę powiedzieć, bo jednego zdążyłam jeszcze sobie obejrzeć. Z pięć lat miałam, kiedy ten stryjek do nas przyszedł, po prawdzie straszny brzydal. Przynajmniej dla mnie był brzydki, bo przyszedł w sandałach i białych portkach. Kapelusz miał z palmowego włókna. Cudaczny mi się zdał, z kocem przez ramię przerzuconym, ledwo się na nogach trzymał: — Twoim stryjem jestem, Margarito... Rozścielili matę i go położyli. Chory przyszedł. Jak mógł, tak się do Mixtequilla przywlókł, bo, jak mówił, u mojego ojca chciał umierać, jako że mu chociaż szklankę wody poda. Ze trzy czy cztery miesiące z nami pobył i paskudną miał śmierć. Teraz na starość w głowę zachodzę, co mojemu wujowi zrobili, że się tak o ściany tłukł. Kiedy przychodził na niego ciężki atak, na ziemię się walił i na leżąco po całym mieszkaniu się toczył, i głowę sobie obijał. Bogu tylko wiadomo, co to była za choroba, że się kładł brzuchem do góry i tak pełzał jak wąż, tylko po odwrotnej stronie, przyklejając grzbiet do podłogi. I nawet nie można go było powstrzymać, bo nikomu się dotknąć nie pozwalał, póki się nie uspokoił i nie przestał oddychać. Podnosili go tata z mamą i kładli na jego plecionkę. Tata nam zrobił prycze z patyków, ale on miał tylko swoją matę. I tak leżał zmordowany. Teraz kiedy jestem już stara i złe myśli mnie nachodzą, mówię sobie, że jakąś krzywdę temu biedakowi zrobili; coś mu musieli dać jego bracia, żeby z tego umarł; skrzywdzili go, uszkodzili, żeby idiotę z niego zrobić, bielunia mu dali czy jadu jakiego, kto wie. I zawsze się tak trząsł; nic a nic nie był do mojego taty podobny, co zdrowie miał i urodę. Bóg jeden to może wiedzieć, ale ja nie wierzę, żeby mój stryj z własnej woli głowę tak sobie obijał! Mama ziółka mu parzyła, co ich Indianie używają, ale ile by tych ziółek nie wypił, nie mógł złych duchów z siebie wypędzić. Jeszcze bardziej się rozchorował 1 umarł. Mama wszystkie jego rzeczy spaliła, koc, 248 matę, bo kto wie — mówiła — jaką miał chorobę, żebyśmy się nie zarazili. Opowiadał mi to wszystko tata wieczorem, jak już zaszło słońce. Powoli ciągnął papierosa skręconego z liści i mówił do mnie: — Słuchaj dobrze, żeby to w niepamięć nie poszło... W Oaxaca prałam i prasowałam bieliznę u jednego starszego senora, kapitana Garcii z Pułku Artylerii. Raz mi powiedział: — Straż mi dzisiaj wypadła, a dali mi dwa bilety na walkę byków. Tu ma pani bilet i drugi dla smarkacza, co z panią pójdzie, żeby pani jak głupia sama nie chodziła... Ponieważ kapitan García miał być z eskortą w tylnej straży, więc przysłał mi chłopaczka, syna jednej z żołnierek, co z wojskiem szły. Jakeśmy już po tych bykach wyszli, wysunęłam się naprzód i rozmawiałam z chłopakiem, i właśnie przez park przechodziliśmy, a tu dogania mnie jakiś wojskowy, za ramię mnie ciągnie i ku sobie odwraca. I kiedy mnie do siebie

Page 137: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

twarzą obrócił, pistolet mi do żołądka przyłożył, tak oto lufę tuż do ciała, o nic mnie nie pytając. W tym pośpiechu zaplątał mu się pistolet we frędzle szala. Bóg wie, jakim cudem mu ten pistolet tam utknął, bo go ciągnął z całej siły i kiedy tak się mocował z tym pistoletem, nagle na mnie spojrzał: — Przepraszam, senora, ja myślałem, że to moja żona! — Co takiego? A za kogo mnie pan bierze, ty kurwie nasienie? Kiedy strzał usłyszałam, bo w tym momencie pistolet wypalił, to poczułam, że rosnę, jakby mnie kto w górę ciągnął. Za pas od spodni go złapałam i tyle miałam siły, że przez ulicę go wlokłam, aż się słupa na rogu uczepił. — Niech mnie pani zabije, senora, tutaj niech trupem padnę, ale dalej nie pójdę! — I spuścił głowę. — Nie idę dalej, senora, tu niech mnie pani zabije. Nie ruszę się stąd! A czym go miałam zabić, skoro nic w rękach nie miałam? Za szal mnie ciągnął, żeby pistolet wyplątać i kulę we mnie wpakować, ale go za połę trzymałam i w mordę waliłam. Coś we mnie takiego zo- baczył, że go strach zdjął, bo żebym nie wiem jaka silna była, nie mogłabym go tak wlec i po pysku prać. Wcale się nie bronił, jakby sił nie miał, jakby cała energia od niego odeszła, ręce opuścił, to go tłukłam z tym większą ochotą: — Pokażę panu, jaki powinien być prawdziwy mężczyzna! Kombinowałam, żeby go na skraj parku zaciągnąć, i gdyby mi się udało w takie miejsce go zawlec, gdzie by go nikt nie zobaczył, tobym go udusiła. Tak sobie myślałam... Ludzie zaczęli się gromadzić, cały tłum: — Niech już go pani zostawi, dosyć, na Boga, dosyć, przecież już się poddał, to go nie trzeba bić! — Zostawię albo nie zostawię! Nie wtrącajcie się, bo za siebie nie odpowiadam... Niech mnie też zabije, ale mu dam nauczkę! Mój chłopczyna się przestraszył i poleciał do kapitana Garcii. Jeszcze się nad tym facetem pastwiłam, jak przyszła eskorta. — Proszę was — wołał — zabierzcie ją, bo się nie mogę obronić! — Niech go pani zostawi, senora, niech go pani puści! Co pani nie widzi, że już się poddał? Kapitan García siłą mnie od niego oderwał i mu powiedział: — Zazdrość pana opętała, to przez to nie będzie pan do pierwszej lepszej kobiety strzelał. Najpierw się trzeba upewnić. — Nie, panie kapitanie, niech pan wybaczy. Bo ją za tamtą wziąłem przez tego chłopaka... Moja żona też z takim chłopakiem chodzi, w tym samym wieku... Odwrócił się do mnie kapitan García: — Do domu zmykaj, biegiem! Kula, która koło mnie przeszła, w murze utkwiła, co koszary otaczał. Nic mnie nie bolało i nic nie czułam, więc się nie przejmowałam. Dopiero nazajutrz, jak się ubierałam, zobaczyłam, że spodnia koszula, ta co do ciała przylega, jest przepalona. Pomacałam się przez tę dziurę, wszędzie szukam, czy mi się co nie stało, ale widzę, że nie, więc pomyślałam: „Dziwne to bardzo..." Sama tylko koszula, kaftanik, co się go dawniej nosiło, że- 250 by nieprzyzwoicie nie wyglądać, a ten tylko jeden znak mi został, przez Boga zesłany, żebym się zastanowiła. I zaraz mi do głowy przyszło: „Nikt inny, tylko mój opiekun mnie ocalił". Stąd zrozumiałam, że nie byłam sama, że stał przy mnie świat spirytualny i oni mi ten pistolet we frędzle uwiązali. „I gdzie teraz jakieś miejsce znajdę, żeby z nim się skomunikować?" Przepytałam ludzi w vecindad i jakaś senora mi powiedziała: — Spirytualne Oratorium? Ojej, nic prostszego! Na takiej to ulicy jest takie miejsce, gdzie te roboty odprawiają...

Page 138: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Poszłam na targ, kupiłam kwiaty i butelkę oliwy. Sąsiadka do drzwi Oratorium mnie odprowadziła. — Niech pani zastuka i wejdzie.. Zapyta pani o brata Loreto, bo on jest przewodnikiem w Oratorium... Ta senora była spirytystką, ale tylko mi drogę pokazała. Zapukałam i przyjęli mnie ci z Bractwa. Na moje pozdrowienie wszyscy mi bardzo ładnie odpowiedzieli, bo zależnie od wychowania, jakie od przewodników świątyni otrzymują, takie też jest ich zachowanie. I od razu mówi do mnie jeden z braci: — Jest pani wierząca? — Tak. Pragnę mówić z bratem Loreto. — Dobrze, tylko że teraz jest w osobistej komunikacji. Od pierwszej chwili mi się ta świątynia podobała. Od razu, od razu poczułam i poznałam to Oratorium. Jeden tam stał lichtarz i trzy świece się w nim paliły, i jak tylko ten świetlisty trójkąt ujrzałam, przypadło mi to miejsce do gustu. Pomyślałam sobie: „Tak, odpowiedzialnie to wygląda". Dopiero była dziesiąta rano i już pracowali. Jakiś młodzian mi się przypatrywał i zapytał: — Czego sobie pani życzy? — Chcę rozmawiać z ojcem Manuelem Antoniem Mesmerem. — Chwileczkę, jak tylko skończy się leczenie, powiem bratu Loreto, żeby go zechciał przywołać. Byłam jedną z ostatnich, bo bardzo długi był ogonek. W Bractwie Spirytualnym nie mówi się „ogonek", tylko „łańcuch". Ustawiłyśmy się po prawej stronie w kwadratowym pokoiku, a wychodziłyśmy lewą stroną. Przez powłokę ludzką brata Loreto pra- 251 cował tam doktor Charcot. Zagraniczny to był lekarz, nie pamiętam, z jakiego narodu, czy z Niemiec, czy z Francji; chyba raczej z Francji. Swoim językiem przemawiał. Widziałam tego doktora Charcot, jak poprzez te indiańskie ciała, takie jak moje, swoją robotę robi i cudownie pracuje. Pierwszoklaśnie robi masaż spirytualny; bardzo to jest wysoka istota spirytualna. Bierze takie sobie zwykłe ciało jak moje, masuje i tak samo mówi jak za życia. I ja go rozumiem, naprawdę rozumiem... Doktorem jest i kiedy się objawia, na wszystkie strony swoich chorych bada i lekarstwa im zapisuje, jakby był żywy. Nie umarł i nigdy nie umrze; ciało jego jest martwe, ale on dalej żyje w przestrzeni jak wszystkie duchy. Toteż jak go kto przywoła, nigdy się nie ociąga z przyjściem. Długo już tam czekałam, kiedy przemówił do mnie brat Loreto: — Siostro, która po raz pierwszy w tym miejscu się stawiłaś, bądź pozdrowiona u źródła łaski... Siostro, którą dziś widzimy w tym świętym i błogosławionym Oratorium, «pozdrawiam cię w imię Wszechmocnego. To mu odpowiadam: — Bracie, w to samo imię oddaję ci pozdrowienie. Zapytał mnie: — Po prywatną poradę przychodzisz? — Bracie, pragnę jedynie z moją Opiekuńczą Istotą rozmawiać. — A jak się twój opiekun nazywa, żebym go przywołał? — Jak o łaskę cię proszę, żebyś mi pozwolił ujrzeć Manuela Antonia Mesmera. A on powiada: — Każę go poszukać... Bądź ufna i czekaj... Istoty spirytualne po wszystkich stronach się rozchodzą; w każdym miejscu czeka na nich jakaś ludzka powłoka gotowa na ich przyjęcie, żeby miłosierdzie rozdzielać. Jednocześnie leczą w Chinach, w Londynie i tu, w Meksyku... Ponieważ przez powłokę brata Loreto doktor Charcot się objawiał, więc on sam był taki grzeczny i zawołał Manuela Antonia Mesmera. Rodakami są i doktor Charcot mi powiedział, że mój ojciec Mesmer to bardzo czcigodna 252

Page 139: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Istota, to doktor, co leczy chorych, a że pracuje na innym kontynencie, posłańca wyślą, żeby go odszukał: — Nie bój się, siostro, za kilka minut przyjdzie mój brat spirytualny. Później mnie opuścił: — Żegnam się z tobą, siostro, bo od tej chwili zajmie się tobą twój opiekun. Winszuję ci, bo w bardzo dobrych jesteś rękach. I poszedł sobie doktor Charcot, powłokę zostawił i ojej! kiedy tylko przyszedł mój wielebny Mesmer i w tamtym ciele się objawił, dreszcz mnie przejął, między sercem i plecami go poczułam. W mig poznałam mojego opiekuna, ledwo tylko wszedł, w tej samej chwili jak powłokę przenikał. Robi to w szczególny sposób. Czuję go, bo jak przychodzi, rękę mi kładzie na piersiach i tak oto mnie gładzi. Och, dobrze go znam i wiem, jaki jest! Więc mówi do mnie po swojemu, bo każda Istota na swój sposób przemawia: — W imię Boga Wszechmocnego pozdrawiam cię, siostro... — I ja ci tym samym imieniem odpowiadam, mój ojcze. Przyszłam tylko po to, żeby ci bezgraniczną wdzięczność wyrazić, boś się wczoraj zmiłował i pomogłeś mi... — Dziecko, listek nie zadrży na drzewie bez boskiej woli. Już się przed tobą przepaść otwierała, ale że nie taka była wola Ojca Wiekuistego, nic ci się nie mogło przydarzyć. Dlatego też zdrowa i cała ujdziesz, bo Bóg nasz i Pan ma ciebie w łasce... Nie bój się, bo czuwam nad tobą, wielka ciąży na mnie odpowiedzialność, bo nasz Bóg i Pan powierzył mi ciebie. Nie jesteś samotna, choćby ci się tak czasem zdawało. — Dobrze, Ojcze... Tak jest, mój Ojcze... Zdziwiłam się bardzo, bo skąd mógł wiedzieć ten brat Loreto, że ktoś mnie chciał zabić? W jaki sposób dowiedziała się ta powłoka, przez którą Manuel Antonio Mesmer przemawiał, skoro mnie nawet nie znała? To dlatego że Istota mówiła przez nią... On mi także pozwolił zrozumieć, że ślad ognia na mojej koszuli oznacza niewidzialną opiekę. Nie byłam więc bezbronna. I wtedy pojęłam, że nie pierwszy już raz On nade mną czuwał, bo tyle razy Pedro się szykował, żeby mnie zabić, a on nigdy do tego nie dopuścił. I zaczęłam myśleć, że mój opiekun od urodzenia mnie osłania... Jak mu już podziękowałam, wypadało, żebym sobie poszła. Ale zawsze miałam zakuty łeb i dlatego nie ośmieliłam się wrócić do tej świątyni w Oaxaca. Parę dni później poszłam na targ i znowu się wdałam w awanturę. Pożarłam się z jedną straganiarą. Chciałam sobie zwyczajny biały talerz kupić i pytam, ile kosztuje. A ona mówi, że peso czy półtora, już nie pamiętam, a w tamtych czasach takie talerze kosztowały dwadzieścia pięć centavos, najwyżej trzydzieści... — Nie — mówię — tyle to niewarte... A cóż to, chińska porcelana? Nie wiem, dlaczego ni stąd, ni zowąd zaczęła mi wymyślać, że jestem żołnierką, żebraczką i tylko mnie stać na gliniane czy cynowe naczynia. Jeszcze jej spokojnie powiedziałam: — Niech się pani liczy ze słowami, bo z pani większa żebraczka niż ze mnie, po targach pani chodzi i ludzi okrada, jeśli się dają, a mnie utrzymuje rząd i kapitańską pensję mi płaci. Tak więc na baczność stanąć i obcasami stuknąć przede mną! — A żeby pani nawet generałem była, to dlatego mam pani moją porcelanę darować jak biszkopty po trzy za piątaka? — A złodziejka! Pysk zamknij, zanim ci go rozkwaszę! — Biedny ten rząd, co na takie kurwy pieniądze wydaje! Dziwka batalionowa! Strasznie mi tą obelgą dopiekła, więc zgarnęłam stos talerzy i zaczęłam jej jeden po drugim na głowie rozbijać. Potem na stragan wlazłam i na porcelanie i skorupach taniec apaszów odstawiłam. Wzięłyśmy się za łby. Na kupie czerepów gołą prawie ją zostawiłam, jak święty turecki wyglądała. Przyszedł kierownik targu i obie nas zabrał. Jeszcze się w więzieniu darła, ile ją te potłuczone talerze kosztują. A ja się zacięłam:

Page 140: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Nie zapłacę, nie zapłacę i nie zapłacę. 254 — To w więzieniu pani zostanie. I zostałam, póki im się nie sprzykrzyło darmo mnie karmić! XXII Jak mnie wtedy zamknęli, żołnierze z Drugiego Pułku Artylerii do Meksyku pojechali, bo mieli tam wybierać Plutarco Eliasa Callesa88 i wojsko musiało być przy objęciu władzy, żeby niezadowolonych rozumu nauczyć. Żołnierze wyciągnęli mnie z więzienia, ale pociąg odjechał, zanim spakowałam manatki. Kiedy przyszłam na stację, powiedział mi zawiadowca: — Czekał na panią maszynista, ale nie było rady. Wróciłam wtedy do kasy detalicznej, żeby mi dali przepustkę na pociąg towarowy, dłuższy od wielkiego postu. Bóg jeden wiedział, ile czasu miała trwać ta podróż. Jeden z mężczyzn, co też tam na przepustkę czekali, zaczął się przede mną przechwalać: — Ojej, ja tu przez was marudzę, ale jakby ode mnie zależało, tobym pieszo poszedł! — Jak pan pieszo pójdzie, to ja w ślad za panem i zobaczymy, kto się pierwszy załamie! Tylko niech pan nie ustanie w połowie drogi! Za słowo niech mnie pan weźmie i jutro idziemy. O piątej rano wychodzimy, jeśli nie zbytek fatygi. Sześcioro nas było, cośmy na pociąg nie zdążyli: dwie kobiety, dzieciak dwunastoletni, który ze mną na byki poszedł w dniu owej strzelaniny, ten męż- 88 Plutarco Elias Calles (1877—1945) — z zawodu nauczyciel i dziennikarz; towarzysz broni Obregona w ruchu konstytucyjnym Carranzy. Był ministrem Przemysłu, Handlu i Pracy w rządzie Carranzy, później wypowiedział mu walkę, poparł Obregona w 1920, został ministrem Wojny i Spraw Wewnętrznych w jego rządzie. Obregon wysunął jego kandydaturę po swojej kadencji (1920—24) zgodnie z ustalonym już wtedy systemem, według którego odchodzący prezydent zapewnia wybór popieranego przez siebie kandydata. Calles był prezydentem w latach 1924—28, później zaś, do chwili objęcia władzy przez Cardenasa (1934—1940) szarą eminencją, dyktującą wszystkie posunięcia kolejnym prezydentom. Za jego rządów, które odznaczały się wrogością wobec kleru, wybuchło powstanie cristeros (1926—1929); w 1936 Cardenas zmusił Callesa do opuszczenia kraju. Do Meksyku powrócił on w 1941 i więcej nie mieszał się do życia politycznego. Wydarzenia, o których mówi Jezusa, rozgrywają się pod koniec 1924. czyzna, co mnie sprowokował, i jeden fircyk cały w pretensjach, z krawacikiem w muszkę zawiązanym, co nam nie chciał swojego nazwiska powiedzieć, wiersze pisał i był po stronie Vasconcelosa89. Wszyscy byli z tego samego garnizonu z wyjątkiem tego fircyka i mieliśmy do Meksyku się przenieść, bo przyszli już żołnierze do Oaxaca, żeby nas zluzować. Wyszliśmy o piątej rano i po dwóch dniach już się ten zmęczył, co był w pysku mocny. Nie mógł się do marszu zaprawić. Przeszedł przez tor, poczekał na pociąg towarowy i na gapę pojechał, bo wszyscy mi swoje papiery dali i byłam, można powiedzieć, ich szefową. Później wsiadł na ciężarówkę, ale się w drodze popsuła i przytaszczyli go poganiacze mułów, co się nad nim zlitowali. Szliśmy torem kolejowym albo przez las, żeby sobie zakrętów oszczędzić. W byle jakim miasteczku na dworcu robiliśmy postój. W Puebli zaczęli wszyscy się użalać: „Kiszki nam marsza grają". To im powiedziałam, tym kobietom i fircykowi, co już ledwo nogami powłóczyli: — Na nic się nie zda gadanie. Więcej niż połowę drogi mamy za sobą. Chodźmy prosto do Meksyku. Kiedyśmy przyszli do Dystryktu Federalnego, już żołnierze Drugiego Pułku do Tuyahualco pojechali i kobiety z dzieciakiem ruszyły za nimi. Fircyk poleciał do Vasconcelosa. Powiedziałam sobie: „Ja za nimi nie pójdę..." Wiedziałam, że babka jest chora, bo mi tam w wojsku czytali listy i kapitan Garcia taki był dobry, że na nie odpowiadał. Napisali mi, że policjant się wyprowadził, ale komornego nie zapłacił.

Page 141: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

s' Vasconcelos — José Vasconcelos (1881—1959), pisarz i polityk meksykański. W 1910 przystępuje do ruchu Madera. W 1920 zostaje ministrem oświaty w rządzie Obregona i organizuje nowatorski system szkolenia ludności wiejskiej. Za jego kadencji powstało około tysiąca szkół zwanych „Domami Ludu" (Casa del Pueblo), w których rozwijano program wszechstronnego kształcenia dzieci (taniec, muzyka, teatr, higiena, podstawy agronomii). Zastępy wędrownych pedagogów odwiedzały wiejskie szkoły i dokształcały miejscowych nauczycieli. Jego filozofia, zwalczająca pozytywizm i głosząca kulturalną jedność Ameryki Hiszpańskiej, wywarła wielki wpływ na ówczesne pokolenie intelektualistów Meksyku i Ameryki Łacińskiej. W 1929 zerwał z rządem, kandydował na prezydenta przeciwko oficjalnemu kandydatowi, po którego zwycięstwie wyjechał na emigrację do Stanów Zjednoczonych. W latach czterdziestych popierał prawicową opozycję przeciwko rządowi. Wiedziałam, że się ta rodzina przeniosła z Trzeciego Zaułka Netzahualcóyotl na ulicę Pino Suareza 84, gdzie jest teraz wielkie kino: Ciné Estrella. Chociaż byłam daleko, posyłałam im pieniądze na komorne i prosiłam, żeby mi napisali o chorobie babki Regi-nity. Pomyślałam: „Zamiast się tak włóczyć po świecie, lepiej zostanę w Meksyku". I dlatego już do wojska nie poszłam. Przychodzę do Deefu i pierwszy, co mi się na oczy pokazał, to ten sławetny policjant, co pokój w Netzahualcóyotl wynajmował i przez którego musiałam stamtąd uciekać. Na Pino Suareza go spotkałam. „Już tu idzie ten z piekła rodem, ale sama mu drogę zastąpię". — Senor, przepraszam za pytanie, ale czy będzie pan taki grzeczny, żeby mi powiedzieć, gdzie jest ulica Pino Suareza? — A tak, właśnie na niej stoimy. To ta ulica, której pani szuka. A ja z głupia frant: — Jak to? — Ano chodzi pani po ulicy Pino Suareza. Naturalnie, że wiedziałam, ale chciałam się przekonać, czy mnie poznał, czy tylko udaje. Do dzisiaj nie mam pewności. Pomyślałam: „Dobrze ci tak, ty policjancie. Przegrałeś ze mną...!" A to dlatego, że w Oaxaca przez ten rok dentysta mi złoty ząb wstawił. Tu w środku mi go wyszykował. Jak zobaczyłam, że mnie policjant nie poznał, zdjęłam z zęba koronę i wyrzuciłam. Nawet próby nie miała. I poszłam do vecindad, do babki Reginity, dziewczynek i ciotki Luisy. — Jak dobrze, że już wróciłaś, bo z tymi ludźmi wytrzymać nie mogę! Luisa na psy zeszła, chłopów tu sprowadza! Ledwo mnie babka zobaczyła, zaraz we mnie szukała ratunku. Całą historię mi zaczęła opowiadać. Po robocie w knajpie Luisa przyprowadzała pijaków, żeby dalej z nimi z butelki ciągnąć, i ładowała ich do pokoju, a babka przykuta do łóżka nie mogła się jej sprzeciwić. — Dobra, niech teraz z tymi pijusami przyjdzie, to zobaczymy! — powiedziałam babce. 257 17 Poniatowska I rzeczywiście przyszła wieczorem z całą bandą pijaków, babami i chłopami spod ciemnej gwiazdy. Sztorcem się postawiłam: — Nie! Żeby nie wiem jaki biedny był ten dom, to nie będzie pani łobuzów tu przyprowadzać. Własnej matki pani nie uszanuje? — Ho ho! Patrzcie tylko, jaka delikatna od żołnierzy wróciła! — A tak, bardzo delikatna za pozwoleniem. A żebym nawet była diabłem wcielonym, to potrafię mieszkanie i osobę uszanować. Lubię tańczyć, pić i bawić się, z kim mi się podoba, ale stada pijusów gdzie nie trzeba nie przyprowadzę. Widziała mnie pani, żebym tu z przyjaciółmi przychodziła? A wcale mi ich nie brakuje! Na pęczki ich mam i innym mogę wypożyczyć. A w dodatku dobrze pani wie, że ja komorne tu płacę, więc za ten dom odpowiadam i w tej chwili wszyscy mi się stąd wyniosą!

Page 142: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Kto wie, gdzie później brewerie wyprawiali, może w Rio del Consulado. Ale już do domu więcej nie wrócili. Bardzo mi babka podziękowała: — Ty jedna o mnie pamiętasz, bo te kobiety nawet mi szklanki wody nie podadzą. Jej syn Tomasz, niby mój wuj Tomasz, do cna zwariował. Jak się upił, dom do góry nogami wywracał. I ta biedna starowinka sama jak ten kołek! Jak zobaczyłam, że taka już jest stara i opuszczona, to postanowiłam, że z nią zostanę, będzie co będzie. I do-brześmy się nacierpiały, niech Bóg broni! — Biedna ta kobieta, do takiego wieku doszła i wcale o nią nie dbają ci ludzie, co naprawdę są z rodziny!... Bo przecież ja niby też krewniaczką jestem, ale koniec końcem tylko na przyczepkę. Dalej do niej babciu i babciu mówiłam, ale na ostatku matką ją nazwałam. Wtedy właśnie mi po-wiedziała: — Może chociaż ty mnie pochowasz, jak koniec na mnie przyjdzie, bo te kobiety głodem mnie morzą i nawet mnie nie odprowadzą na cmentarz. Sześciu miesięcy już nie pożyła. Kiedy wróciłam, jeszcze trochę chodziła, a później kroku dać nie mogła. Czasem i mnie przygadała, bo tacy się ludzie robią na starość; na wszystko pomstują. Własne dzie- ci obrzydzenia do niej nabrały, jak zobaczyły, że już jej się na śmierć zbiera. Nawet się do niej nie zbliżali. Na łajdaków wszyscy wyrośli. Obie córki, Adelina i Maria Luisa, przed byle kim kieckę zadzierały, Tomasz moczymorda i włóczęga, nic więcej. Tylko ja jej musiałam łyżką do ust jedzenie podawać, bo nikt nie chciał. — Oj nie, tylko ty taka jesteś cierpliwa! Takim instynktem się kierowały. Każdy ma swój instynkt. Po mojemu jeśli człowiek własnej rodziny nie uszanuje, to tym bardziej obcego. Toteż po śmierci babki zaczęłam manatki zbierać. — Słuchajcie — powiedziałam do Luisy i Adeli-ny — nie mam już dla kogo dłużej was znosić... Niech teraz każdy w swoją drogę idzie. Ja wszędzie miejsce znajdę. To już sobie pójdę... Zaszłam wtedy do stolarni z Josem Villa Medrano pogadać, z tym facetem z Jalisco, co mnie roboty przy meblach austriackich wyuczył. Leciwy był, z sześćdziesiąt lat miał. Na gringa wyglądał, ze swoją bielutką głową i niebieskimi oczyma. Miał także na własność zakład fryzjerski i powiedział mi, że do Guadalajary się przenosi, więc jeśli zechcę, to mi ten zakład przekaże pod warunkiem, że mu będę do Guadalajary pieniądze pocztą posyłała. I na tym stanęło. — Z tyłu jest mieszkanie — powiedział — więc może tam pani spać, jeśli się pani spodoba. Spory to był zakład, na osiem foteli. Pięciu fryzjerów na stałe tam pracowało, a trzech przychodziło tylko w sobotę i w niedzielę, kiedy było więcej klientów, żeby sobie zarobić. W samym centrum się mieścił, na 5 Lutego pod numerem 113, sień była od ulicy, więc klientela była liczna, bogata i biedna. Wszystkiego po trochu. Podobało im się, jak ich fryzjer strzygł, i wracali. Zamykaliśmy o ósmej wieczorem i chłopaki zdawali mi pieniądze. Faktycznie tylko oni tam pracowali. Dawali mi połowę z tego, co na nich przypadało; zarabiali mniej więcej po dwadzieścia pesos, a ja z tego dziesięć od głowy dostawałam. Takie tanie było wtedy strzyżenie, że pięćdziesiąt centavos podwójna usługa kosztowała: golenie i strzyżenie. Teraz sześć pesos się płaci, i to w zakładach drugiej klasy, bo do pierwszej lepiej nawet nie zaglądać. Toteż bardzo dobrze teraz fry- 259 zjerzy zarabiają. Na początek podnieśliśmy ceny 0 dziesięć centavos: trzydzieści za golenie i trzydzieści za strzyżenie. Ale później coraz drożej brali

Page 143: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

1 doszło do tego, że za strzyżenie skórę zdzierają. I moja to wina, bo cenę o dziesięć centavos podniosłam, żeby chłopakom na rękę pójść. Nic tam nie robiłam. Byłam właścicielką, więc tylko forsę brałam. Ci, co byli na stałe, mieli żetony odpowiednio do każdej roboty: strzyżenia albo golenia; do każdego był osobny kolor. Jak skończyli z jednym klientem, to mi mówili: — Podwójna usługa. I dawałam im dwa żetony. A wedle tego, ile każdy uzbierał takich żetonów jak w kabarecie, tyle zarobił pieniędzy. Ja tylko dyrygowałam: — Wszystko w porządku? — A tak sobie... — Prędko, chłopcy, kto obsłuży tego senora, co mu się bardzo spieszy? Wieczorem narzędzia chowałam: nożyce do strzyżenia, paski do ostrzenia, brzytwy, grzebienie, szczotki i inne. Kupowałam alkohol, wodę toaletową, mydło do golenia i przede wszystkim ten puder, co to na policzki go sypią po goleniu. Jak kto prosił o specjalny puder, to tym pudrem, a jak o talk, to talkiem. Jak mieli łupież, to prosili, żeby im usunąć, ale to lipa. Przykrzyło mi się, bo rzec można, że jak niewolnica tam siedziałam. Cały dzień musiałam na klientów baczenie dawać. Z tego, co mi fryzjerzy oddawali, musiałam brać na swoje wydatki, płacić podatek, komorne, światło i przekazy don Josemu Villa Medrano do Guadalajary posyłać. Kiedy się przeniosłam na 5 Lutego, to te dziewuszki z oczami jak szparki przychodziły tam do mnie. I raz mówi do mnie ta starsza: — Mama powiedziała, że nas ostrzyże... — A ja ostrzyżonej nie chcę cię widzieć... Co, nie może was mama czesać? — Mówi, że ją męczy to czesanie i dlatego nas ostrzyże, żeby się nam wszy nie zalęgły. Ostrzygła je ciotka Luisa i więcej się nie pokazały. Żadna do mnie nie wróciła, pewnie się wsty- 260 dziły. Później się dowiedziałam, że je podarowali. Nie brakowało znajomych sąsiadów, więc ich spotkałam na rynku Świętego Łukasza: — Seńora Concha dziewczynki zabrała. Nie chce ich pani przygarnąć? — Nie mam do nich żadnego prawa. Jak mnie chcą znaleźć, to mogą przyjść do zakładu fryzjerskiego i potrafię je obronić. Ale żebym ja miała do cudzego domu iść, żeby je zabrać, co to, to nie. Luisa te Japoneczki praczce Conchy podarowała, co przez długi czas prała u nas w domu, na Netzahual-cóyotl, bo że duży tam był ruch, to trzymaliśmy służbę. Opowiadali mi, że bardzo się dziewczynki nacierpiały u tej kobiety, ale nie poszłam po nie. Teraz mnie sumienie gryzie. Najpierw je luzem puszczała jak kule bilardowe, a później je podarowała, jakby to były szczeniaki. Japończyk nigdy się nie upomniał, bo był daleko od Meksyku. Później Luisa z nim zerwała i z jakimś wojskowym pojechała do Tampico. Nie byłam przy jej śmierci, ale wiem, że tam została. Dziewczynki już muszą być dorosłe. Oby im się dobrze wiodło. Pozbyłam się tego zakładu. Powiedziałam chłopakom: — Nie chcę więcej na włosach interesów robić. I go sprzedałam. Nie dałam sobie głowy zawracać. A w dodatku dosyć mi krwi napsuły te związki zawodowe. W swoim czasie należałam do różnych związków, ale jak się przekonałam, że wszystko na swoją korzyść obracają, to im powiedziałam: — Sami sobie tańcujcie, nie pod moją nogę ta muzyka. Byłam w Związku Stolarzy, w Związku Fryzjerów, w Związku Tektury, w jakiej tylko fabryce pracowałam, to się zapisywałam do związku. Nie wiem, czy był wtedy większy bałagan, czy co innego, ale jak się w pochodzie na Pierwszego Maja normalnie ustawiałam ze stolarzami meblowymi, to zaraz mnie do siebie fryzjerzy ciągnęli, żeby ich więcej było, i robiło się zamieszanie. Z jednej grupy mnie wyciągali i pchali do drugiej. I jeszcze zaczęli

Page 144: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

pieniędzy się domagać i wtedy przestało mi się to podobać, bo bardzo niewiele się zarabiało i z tego jeszcze mieliśmy związkowi dawać, to już za wiele. 261 — Nie — powiedziałam im — mnie jest taki potrzebny, co by mnie utrzymywał, a nie żebym ja go miała utrzymywać. Fajne było w tamtych czasach życie robotnicy fabrycznej. Dawniej ledwo wybiła pierwsza w południe, szło się do domu na obiad; zupę się zjadało, ryż, mięsne danie, ile kto mógł. Teraz nie, już są inne zwyczaje. Wszystko te drańskie związki zawodowe rozpieprzyły. Jeśli czasem urzędnik wyjdzie z pracy, to pędzi na ulicę, żeby do zaświnionej taquerii się dostać, co ich wszędzie pełno, i tacos wsuwa, mikrobami faszerowane, na środku trotuaru, w samym kurzu. Przez te związki każdy dostał w kość, i ten co ma, i ten co nie ma. To nie żarty! Nawet człowiekowi nie pomogą! Przeciwnie, doszczętnie zrujnują! I nie jednego czy dwóch zniszczą, ale wszystkich tych, co się nie mogą obronić, wszystkich potrzebujących, co nie mają innej rady, tylko uszy po sobie położyć. Jeśli do związku się nie zapisze, pracy mu nie dadzą, coś podobnego! No to pasa zaciska, bo mu się do forsy dobierają, jeśli do związku należy: a to składka na to, a to na tamto. Burdel jednym słowem. A do tego gadkę trzymają: „Towarzyszu, uchwałą rady z ubiegłego października...", pieprzenie, nic więcej. Ze mną niech się w towarzyszy nie bawią. Dawniej przychodziło się do roboty o ósmej rano i punktualnie się wychodziło o czwartej po południu. To wtedy nowa zmiana zaczynała do jedenastej wieczorem. O jedenastej ci kończyli i przychodzili inni. Mogło się przez dwie zmiany pracować, jeśli kto miał dosyć siły, żeby więcej zarobić. Teraz już nie, tylko jedna zmiana została, ranna. Za jednym zamachem z robotą koniec zrobili i z robotnikami. Więc już nie chciałam więcej tych darmozjadów utrzymywać i im powiedziałam, tym co na samej górze w związkach siedzą: — Już się miarka przebrała, panie sekretarzu spraw wewnętrznych i panie sekretarzu od rezolucji. A pan, panie skarbniku, może się pan z moją składką pożegnać i poszukać sobie innych członków, głupszych ode mnie. I złożyłam im moją rezygnację. Jednego dnia spotkałam na ulicy Madalenitę Ser-vín. — Już pani wróciła? — mówi do mnie. — A tak, od dawna już tu jestem... — To od żołnierzy pani odeszła? — Tymczasem tak, ale już mnie świerzbi, żeby znowu z nimi pójść... Zakład fryzjerski założyłam. — Niech Bóg broni! — A teraz mieszkania szukam... — No to dlaczego pani się nie sprowadzi na tę uliczkę, gdzie mieszkam? Madalenita była moją przyjaciółką, bardzo dobrą przyjaciółką, odkąd po fabrykach pracowałam, ale dobrze ją poznałam, dopiero jak się przeniosłam na Callejón de los Reyes. Miała dwóch synów, jednego dwunastoletniego i drugiego szesnastolatka, co pracował przy pudełkach w tej samej fabryce, gdzie i ja kiedyś robiłam. Od wielu lat jej nie widziałam. — A bo pojechałam do Cuernavaca, to dlatego. Robota mi się przy butach skończyła, bo skóry coraz mniej, więc na swoją ziemię wróciłam. Wszystko sprzedałam... Madalenita była cholewkarką. Przynosili jej skrojoną skórę do tej vecindad, gdzie mieszkała, i ona cholewki robiła. Składała cholewkę i miała specjalną maszynę z grubymi igłami do szycia skóry. W domu pracowała, żeby synów doglądać. Czasem ze trzy tuziny butów w jeden dzień zeszyła. A jeszcze robiła obrąbek, wszywała podszewkę, bo dawniej się nosiło buty na podszewce, nie jak teraz samą tandetę sprzedają, i potem piętę zeszywała, i cholewka była gotowa, żeby szewc podeszwę dorobił. Solidne to były buty, co im szwy nie puszczały. — Nikanor się o panią dopytuje... Nikanor to był jej syn, mój kolega z tamtej fabryki, gdzie pracowałam.

Page 145: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Co takiego? — Że Nikanor o panią pyta... — Nie ma po co o mnie pytać. Po kie licho pyta? — Tylko pyta, kiedy pani do nas przyjdzie z wizytą... Mówi do mnie: „Jak zobaczysz Jezusę, to powiedz, żeby do nas zajrzała..." Widział to kto... Wynajęłam pokój w zaułku San Antonio Abad, ra- 263 czej na rogu Los Reyes i San Antonio Abad. Do tej vecindad swoje manatki przeniosłam i wtedy poznałam przyjaciółki Madalenity: Sarę Camacho, moją kumę, Wiktorię i jej córkę, małą Sarę (po Sarze Camacho ją nazwali), co też później moją kumą została. Płaciłam za duży pokój z kuchnią i ze wszystkim i z początku Nikanor do mnie przychodził i w drzwiach stawał, żeby porozmawiać, ale jak się później dowiedziałam, że z wojskiem mam iść, to go uprzedziłam, że do osiedla La Garza się przeniosę, bliżej żołnierzy, żeby dopilnować, kiedy mają wyruszyć. — Jeśli tutaj zostanę, to sobie pójdą beze mnie i nawet się nie dowiem, o której godzinie. Już mi się to zdarzyło! Są w koszarach Chivatito, koło Cha-pultepec, a osiedle La Garza jest tuż tuż. Zbladł wtedy ten chłopaczek Nikanor i mi powiedział: — Wynoś się, Jezuso, i więcej nie wracaj. Zostawiłam swoje rzeczy pod opieką Madalenity Servín... Przez trzy miesiące czekałam w osiedlu La Garza, aż wyruszą, i w końcu mi dali znać, że idą na Tam-pico i stamtąd będą robić wypady do San Luis Potosí, San Ciro i Ciudad del Maíz. Szkoda, że teraz ani się takich wypadów nie robi, ani pułki w pole nie idą, ani wojsko się nie rusza. Gdyby nie to, znowu bym do wojska poszła pracować. Dawniej byli prawdziwi żołnierze, a teraz istne kukły, samochodami tylko rozjeżdżają i na spacer ich wożą. Jadą, wracają, w samochodach rozparci. To już nie wojsko! W mundury ich tylko poprzebierali. Dawniej jak była kawaleria, to na koniu w dzień i w nocy, jak piechota, to nogami przebierała i na plecach wszystko nosiła! Teraz już nie. Nawet kobiet nie mają. Nie dają im wstępu do koszar. Siedzą tam jak w szkole, nawet do mężczyzn nie są podobni, na tablicy wypisują, jak mają naprzód iść, a jak się cofać... W skrzynkach z cementu ich pozamykali, jednych nad drugimi, co je pobudowali na równinie, i nawet mają szpital na miejscu, jako że prawie zawsze chorują z tego ślęczenia... Chociaż mają swoje mieszka- nia, tylko raz w tygodniu im wychodne wypada, jak służącym. Nie widzi pani, że sam prezydent jak gdzieś pojedzie, to ze sobą sztabu nie zabiera? Dawniej miał swoją gwardię prezydencką, co go eskortowała, a teraz tego też nie ma, dobrze jeszcze jak 16 Września90 na chwilę się pokażą. Jakby teraz do wojny doszło, to ich zamarynują i z kościami zjedzą na kolację, na obiad i na podwieczorek i ślad po nich nie zostanie, bo do niczego już są meksykańscy żołnierze, odkąd cięgów nie dostają. Przedstawienia tylko robią. Nic, tylko ślepe naboje! Na spadochronach sobie skaczą! Jedni drugich po pyskach piorą, bo nic nie mają do roboty! Tylko swoje rzeczy Madalenicie Servín powierzyłam, zapłaciłam komorne za trzy miesiące po dwanaście pesos i w drogę. Nikomu się nie muszę opowiadać, więc sobie idę i do widzenia. Prosto przed siebie albo taką drogą, którą sobie sama obiorę. Taka już jestem powsinoga, co nigdzie miejsca nie zagrzeje i byle gdzie głowę przytuli. W Ciudad del Maíz, co je teraz Ciudad Valles nazywają, świńską rzeźnię założyłam. Wieprze kupowałam i najęłam dwóch chłopaków, co mi pomagali zarzynać, wodę nosić, grzać i wszystko. Ja zabijałam, ćwiartowałam i oporządzałam. Wszystkiego się nauczyłam, co tylko mi się nawinęło. Sprzedawałam mięso żołnierzom i miastowym; wymieniałam na kukurydzę i fasolę, bób i włoski groch. Wieprzom trzeba nożem

Page 146: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

w samo serce utra-fić. Łapę im się zgina i tam gdzie racicą wskazuje, w tym właśnie miejscu jest serce i tam im się nóż wbija. Jak się potrafi dobrze wieprzka zabić, to nawet nie zdąży zakwiczeć. Ale jeśli nie, to lepiej nie mówić, bębenki człowiekowi popękają. Pedro mnie je nauczył zabijać, jakeśmy byli na północy. Jakem 16 Września — meksykańskie święto narodowe. 16 września 1810 proboszcz miasteczka Dolores (obecnie w stanie Hidalgo), ksiądz Miguel Hidalgo y Costilla, rozdał chłopom broń i wezwał ich do walki o niepodległość pod hasłem „Niech żyje Matka Boska Guadalupańska, precz ze złym rządem!" Dzień 16 września obchodzony Jest niezwykle uroczyście w całym kraju, w stolicy odbywa się festyn ludowy przed pałacem prezydenckim, a o północy prezydent wygłasza z balkonu przemówienie do zgromadzonych tłumów. 265 się do rzeźnictwa zabrała, wszystkie narzędzia musiałam kupić, wagę, rondle, noże, ciężarki. Na kilogramy surowe mięso sprzedawałam i w kotłach wysmażałam chicharrón: chrupiący chicharrón. Po drodze z San Luis Potosí do Ciudad Valles spotkałam dzieciaka. Spore to było dziecko, z dziesięć lat miał, z tych co się po ulicy włóczą. O piątaka mnie prosił. — Na co ci jałmużna? — A na jedzenie... Od tylu dni nic nie jadłem... — Nie masz mamy? — Nie. — Jeśli nikogo nie masz, żeby się o ciebie zatroszczył, to wezmę cię do siebie. Nic nie odpowiedział. — Chcesz być ze mną? Jak syna cię przygarnę, ubiorę cię, kupię ci co trzeba, ale musimy przy uboju pracować. — Przy uboju? Dobrze, idę z panią... — Zgoda, ale nie dam ci się wałęsać, jeśli będziesz pod moją opieką... — Dobrze. — No to chodź, weźmiemy się do roboty. I w taki sposób go przygarnęłam. Rufino się ten chłopak nazywał. Duży już był. Taki jak wszystkie dzieci. Co w nich ładnego? Istne utrapienie. Do straganu rzeźniczego go wzięłam. Kiedy go spotkałam, boso chodził. Nakarmiłam go, ubrałam, buty mu kupiłam, jakby był moim synem. Co prawda pieniędzy mu nie dawałam, bo wszystko miał, czego mu się zachciało. Ale chociaż mu niczego nie brakowało, zaczął kaprysić. Do włóczęgi się przyzwyczaił, trzy dni tu, trzy dni tam, to już go zaczęło świerzbić. Rufino miał włóczęgostwo we krwi. To kto go mógł oduczyć? A co dopiero ja, przecież zawsze był ze mnie obieżyświat, chociaż umiałam pracować. Rufino to było dziecko, co go z miejsca na miejsce coś gnało. Tylko taki mógł być, jak te bezpańskie psy, co z ulicy na ulicę pędzą. A jeśli kto się na włóczęgę urodził, to żeby nawet miał rodziców, nic nie pomoże. W moim straganie jeden starszy człowiek mięso wydawał i pomagał przy cięższej robocie. A ten chłopczyk Rufino nosił wodę, chodził po drzewo i stawiał rondel na ogniu. Wysłali część żołnierzy do Rancho del Guajolote i chociaż macierzysty pułk został w Ciudad Valles, ja też tam pojechałam, too w tym oddziale byli wszyscy chłopcy, którym sprzedawałam mięso, a że brali na kredyt, więc musiałam za nimi chodzić gdzie popadło, żeby swoje pieniądze od nich wydostać. Dlate-gośmy się zabrali do Rancho del Guajolote i tam kupowałam woły; cielęta po osiem czy dziesięć miesięcy na zabicie. Zaczęłam sprzedawać mięso, ale źle na tym wyszłam, bo żołnierze nie dostawali żołdu, więc nie mieli mi z czego płacić. Bydło brałam na kredyt, póki nie sprzedam. W miarę jak z mięsem targowałam, to za zwierzęta płaciłam. Ale nie mogłam się wykupić. Sprzedałam woły i sobie powiedziałam: dosyć długów. Nie będę więcej frycowego płacić. W tym Rancho del Guajolote miałam swoich kumotrów z koronacji, bo wiele lat temu Pedro i ja ukoronowaliśmy zmarłego chłopczyka, Refugia Gal-vana. Kiedy przyszłam do ranczo,

Page 147: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

poprosili mnie ci sami kumotrzy, żebym na pamięć nieboszczyka dziecko im ochrzciła, co im się urodziło. Ale właśnie wojsko dostało rozkaz wymarszu, więc im powiedziałam, żeby zawieźli dziecko do Ciudad del Maíz, jeśli mają chęć, bo już nie możemy w ranczo chrztu wyprawić. Zgodzili się i zostaliśmy podwójnymi kumotrami. W tamtych stronach nie mieli nikogo z rodziny, sami byli, nie miał kto im towarzyszyć, więc powiedziałam: „Nie może mieć dziecko krzywdy, trzeba zrobić zabawę". No i naturalnie fiestę mu wyprawiłam z mole i jak się patrzy. Przyszedł podpułkownik, przyszedł generał ze swoim sztabem, wszyscy na mole przyszli. I w tym momencie pyta mnie ten chłopak Rufino: — Gdzie pani noże zostawiła? — Przecież wiesz, gdzie się je trzyma — odpowiedziałam trochę już zalana. Zalana, zalana od samego rana. I dalejśmy dokazywali, a o dziewiątej rano następnego dnia, kiedy jeszcze spałam jak w puchu, wpada zdyszany jeden z żołnierzy i woła do mnie: — Niech sobie pani wyobrazi, taki a taki zdezerterował! — Kto zdezerterował? 267 — Czmychnął jeden z żołnierzy i widzieli go, jak z tym pani chłopakiem wiał... — Ale jak mógł być z moim chłopakiem, skoro go po drzewo posłałam? — No to po drzewo nie poszedł, bo go o świcie z tym żołnierzem widzieli... — Przecież to ja go widziałam, jak się w pokoju na workach położył; na wprost mnie spał! — Może się i położył, ale go wypatrzyły sąsiadki, jak z nożami i jakimiś sznurami wychodził. Na sznurze się przez ogrodzenie przerzucił i ten żołnierz go zdjął po drugiej stronie, a później na niego czekał, żeby resztę wyniósł, ale go sąsiadki zobaczyły, bo ludzie na wsi wcześnie wstają, więc już nie mógł wrócić po inne rzeczy. Gdyby mógł, toby mi zabrał walizkę z pieniędzmi i wszystko. Przez dwa lata był ten Rufino ze mną, a później się urwał. Dlatego sobie powiedziałam, że więcej nikogo wychowywać nie będę. Zły mnie los spotkał w Ciudad del Maíz, więc pojechałam do San Luis Potosí. Wszystkie wsie oblatywałam, od San Ciro do Río Verde i Cerritos, żeby drogę rozpoznać, i wracałam do San Luis Potosí, gdzie zostali żołnierze. Ale zawsze szłam z tym uczuciem, że mi się krzywda stała. Chciałam spotkać Rufina, żeby mu odpłacić pięknym za nadobne. Aż jednego dnia powiedziałam sobie: „Już mnie tu nie ma!" I postanowiłam wrócić do Meksyku. Jak przyjdzie taka godzina, że mówię: „Już sobie idę", to klamka zapadła, idę i już. I żeby nie wiem co, pruję do przodu. O dziesiątej rano wyszłam, w Wielką Sobotę. Za te grosze, co mi zostały, nadałam walizkę na ekspres, tę walizkę, co tu na szafie stoi, gdzie swoje łachy trzymam, i z sobą ją wezmę, jak mi się znowu włóczęgi zachce, i do plecionego koszyka trochę statków wrzuciłam: filiżanki, garnuszki, noże, molcajete, puszkę po mleku, i na głowie ten koszyk niosłam. Biały pies, co na niego Jaśmin wołali, w drodze mi towarzyszył. Do żołnierzy ten Jaśmin należał, ale i tak w koszarach zawsze za mną łaził. Został w pół drogi, bo 268 znalazł jakieś zdechłe zwierzę i jakby nigdy nic przysiadł się do niego i zaczął je pożerać. Myślę, że chyba wrócił do San Luis Potosí, bo jakby chciał, to mnie mógł dogonić. Szłam i szłam, aż dochodziłam do jakiejś stacji. Jak obliczałam, że jeszcze do następnej dojdę, to się nie zatrzymywałam. Tylko piłam wodę; taco przegryzałam, jak mi ludzie w drodze dali, i przed siebie. Po dworcach sprzedawałam po trochu swoje rzeczy: najpierw molcajete, bo ciężki, statki, noże, filiżanki, patelnie i za te pieniądze dalej podróżowałam. Zawsze się starałam, żeby wieczorem do jakiejś stacji kolejowej dojść i tam się przespać. Na

Page 148: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

pierwszej stacji zobaczyła mnie jakaś rodzina i mnie zapytali: — Dokąd pani idzie? — A do Meksyku... — I tak pani sama idzie? — A tak, sama idę. — A dlaczego pociągiem pani nie pojechała? — Bo nie mam pieniędzy. — To niech się pani przy nas pożywi! I mnie nakarmili. Dobrzy są ludzie na wsi. I dalej maszerowałam przez cały dzień bez wytchnienia. Jeszcze od czasu jak mój ojciec handlem się trudnił, tak się przyzwyczaiłam: od wsi do wsi chodził i swoje osły rozpłodowe poganiał, i mnie razem z nimi. Sprzedawał trzcinę cukrową, banany do smażenia, brunatny cukier w kawałkach, ananasy; kupował to wszystko w ranczeriach i po wsiach wymieniał na smalec, łój i takie rzeczy, których w ranczeriach nie mieli. Chociaż byłam jeszcze mała, zawsze mnie ze sobą ciągnął, więc przywykłam do chodzenia. Czerwona chustka na głowę za całe okrycie mi służyła. Torami szłam od trzeciej czy czwartej nad ranem, żeby upału uniknąć. Kiedy już słońce mocno grzało, siadałam sobie gdzieś w cieniu, żeby odpocząć, ale tak zawsze kombinowałam, żeby koło piątej albo szóstej po południu do jakiejś stacji dojść; późnym wieczorem już się dalej nie zapuszczałam. Nigdy sama na środku ulicy się nie kładłam, jak ochłap mięsa. Wchodziłam do którego domu przy stacji i pytałam: — Przychodzę z takich a takich stron... Nie byli- 269 byście tacy dobrzy, żeby mi pozwolić tu przenocować, a jutro z samego rana dalej pójdę?... Idę tam i tam. Pozwalali mi wtedy, żebym została w kuchni, przy ognisku. Jeśli nie miałam na to, żeby od nich sobie kawy czy cukru kupić, to prosiłam, żebym mogła sobie coś w ich garnku ugotować, a czasem sami mi mówili: — Niech się pani nie trudzi, już my damy pani kolację. Tacy są chłopi, na pieniądze się nie oglądają. Na podłodze w kuchni spałam. Czasem mi matę pożyczali. Daleko od Meksyku ludzie do pracy wstają bardzo wcześnie, więc i ja starałam się o tej samej porze wychodzić, koło trzeciej nad ranem. Trochę kawy łyknęłam i znowu w drogę, póki nie doszłam do jakiejś osady. I jeszcze dzisiaj tak mi się marzy, że któregoś dnia, jak poczuję, że już źle ze mną, że już nie mam siły do roboty, sprzedam te swoje graty, całe to stare drewno opylę, i wyjdę na szeroki gościniec, gdzie mnie oczy poniosą, aż tam dojdę, gdzie mi Bóg każe umierać. XXIII Już do Deefu dochodziłam, kiedy mnie zabrał darmo autobus Flecha Roja i wtedy się zgubiłam. Na końcowym przystanku zapytał mnie kierowca: — Dokąd się pani wybiera? — Mam krewniaków na San Antonio Abad. — Ale zajechała pani na Merced. Już była dziesiąta wieczorem, więc pomyślałam: „Dokąd teraz pójdę, jak tu taka ciemnica?" I mówię do kierowcy: — Którędy mam iść? Jak zajdę do San Antonio Abad? — Już bardzo późno. Niech pani lepiej w hotelu przenocuje... — A jeśli drogo kosztuje... — Nie, już ja z nimi pogadam, żeby pani łóżko za peso dali... Wprowadzili mnie do pokoiku nad strychem. Za jednego peso. A kierowca nie odchodzi: — A bo to wspólne łóżko, malutka... 270

Page 149: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Co takiego? — A tak, razem się nam będzie śniło... Sklęłam go. Przecież to ja peso zapłaciłam. Wszedł na górę ten facet z hotelu i zaczął krzyczeć, żebyśmy się nie kłócili na schodach, żebyśmy do wszystkich diabłów poszli, aż kierowca dał za wygraną. Zdaje mi się, że go ten z hotelu znał, bo jak mu powiedział: „Żebyś mi się do cholery stąd wynosił", kierowca posłuchał. Obudziłam się rano, otworzyłam okno i o rety! nic się nie mogłam zorientować. Ze słabości czy Bóg wie z czego, bo tyle czasu głodem przymierałam i całe moje pożywienie to było taco, co mi dawali, albo ta odrobina, na którą mi pieniędzy starczyło, zawsze mi w głowie szumiało, jak wstawałam rano. Zeszłam na dół i zaczęłam ludzi pytać przed hotelem, którędy mam iść na San Antonio Abad. Na świeżym powietrzu, jak zaczęłam mijać różne ulice, dopiero poznałam drogę, ale nigdy nie byłam taka skołowana jak wtedy na samym początku. — Dlaczego pani do nas nie napisała? Dlaczego nie dała pani znaku? Już kwit z ekspresu na pani walizkę przysłali, a my w głowę zachodzimy, że walizka przyjechała, a pani nie... — A Madalenita Servin? — Już się wyprowadziła. — Dokąd? — Nie powiedziała. — A moje rzeczy? — Sprzedała wszystko... — I ten komplet wyplatany, te meble austriackie? — A tak, ten sam i jeszcze dwa stoły i mosiężne łóżko. Wszystko sprzedała. Ale przecież pani nawet nie pisała do niej... — I co teraz? — A teraz została pani bez mieszkania. Tylko się na mnie gapiły, moja kuma Wiktoria, Sara Camacho i mała Sara. Aż wreszcie mówi mała Sara: — No to niech przyjdzie do nas spać, prawda, mamo? Jakże tak ma zostać sama jak palec? W trzy dni po powrocie na San Antonio Abad po- 271 szlam pracy szukać i w pierwszym miejscu, co mi się trafiło, na służącą się najęłam, na ulicy Abrahama Gonzaleza. Wychodne miałam w niedzielę od pierwszej w południe do piątej rano w poniedziałek. Wychodziłam z potańcówki i szłam do pracy, migiem do kuchni rozpalić ogień, a potem w ten ogień dmuchać i dmuchać i uwijać się jak mysz w połogu. Płacili mi piętnaście pesos na miesiąc i zaczęłam na meble odkładać. — Co za człowiek z tej Madalenity! — użaliłam się do mojej kumy Wiktorii. A ona tylko oczy szeroko otworzyła. — Jak to, nie wie pani o Nikanorze? — A co się stało z Nikanorem? — Dlatego meble sprzedała, żeby mu lekarstwa kupić. — To dlatego? — A tak. Nikanor już jej z żalu umierał. — Że mnie niby tak kochał? — Ojej, Jezuso! Jak się pani może śmiać? — I jak się teraz Nikanor czuje? — A tak sobie, biedaczysko. Do Cuernavaca się przeprowadził. Poszłam do Madalenity. — Już pani wróciła? — do mnie mówi. Tyle tylko zawsze mi mówiła. Na wszystko kręciła głową: „Taki już jest ten świat".

Page 150: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Strasznie mi dokuczyła jedna senora na Ribera de San Cosme, bo bardzo była wymagająca. Ciągle za mną chodziła i co chwilę mi nakazywała: — Zostaw to i rób tamto. Jeszcze nie skończyłam prasowania, a już mi kazała kartofle obierać albo myć klozet. Szłam po sprawunki, to miałam z tą ofermą podwójną robotę. „Ojej, słuchaj, zapomniałam o cebuli. Musisz po nią pójść!" Nie umiała zarządzać i za późno już było na naukę. Wprost przeciwnie, całą robotę mi rozpieprzała. I takie też było jej gospodarstwo, wszystko pokiełbaszone. Dlatego jak prosiłam, żeby mi pracy szukali, zaraz uprzedzałam: — Uważajcie, jak u Meksykanów, to możecie mi adresu nie dawać, bo i tak nie pójdę. 272 Rodacy rodakami, ale szczerze mówię, że ich nie mogę strawić. Nie przez to, żeby cudzoziemcy nie rozkazywali, ale inny mają sposób; mniejsi z nich despoci i do cudzego życia się nie wtrącają: „Byłaś już na mszy?" „Idź na rekolekcje!" „O której wczoraj wieczorem wróciłaś?" „Żebyś z żadnym mężczyzną nie rozmawiała, pamiętaj, bo my za ciebie nie będziemy odpowiadać". W tamtych czasach nie było biur, co służącym miejsca znajdowały. Sama chodziłam po domach i pukałam: — Przychodzę ze szwalni takiej to albo z piekarni, czy z mleczarni, czy z apteki takiej tam... gdzie pani polecenie zostawiła. To wtedy pani domu pytała: — Czy ma pani referencje? — Tak. Pokazywałam jej pismo i decydowała. I w taki sposób pracę znajdowałam. Ale był taki jeden dom na osiedlu Roma, do którego rano przyszłam i o piątej po południu już z niego uciekłam, bo nie mogłam tam wytrzymać. Jeśli w 1917, jak pierwszy raz w tamtych stronach na służbie byłam, ta hiszpańska blondyna herbatę mi dawała, to teraz ta Meksykan-ka do mnie mówi: — Tam są fusy. Niech sobie pani zagotuje i kawę z nich zrobi. To jej w myśli odpowiedziałam: „Co to to nie. Bardzo jestem biedna, ale fusów nie piję. Niech sobie pani ze swoimi fusami zostanie, i na zdrowie". W południe obiad ugotowała. Od rzeźnika polędwicę jej przynieśli. Naszpikowała ją i wsadziła do pieca. Kiedy już przy stole obiad skończyli, zebrała wszystkie resztki z głębokich talerzy, do wazy wrzuciła i powiedziała mi, żebym to zmieszała z zupą w rondlu. Powiedziałam, że dobrze. „Jak chce, żebym to zmieszała, to mogę zmieszać. Niech się tym wypcha". Później wyciągnęła z lodówki kawałek za-śmierdłego mięsa, co już całe zzieleniało i było twarde. Odkroiła dwa plastry tego mięsa, jeden dla pokojówki, a drugi dla mnie, po każdej stronie położyła parę listków sałaty. „Niech sobie sama zje — pomyślałam — z głodu nie umrę". Pospieszyłam się. Sprzątnęłam kuchnię, szmatą po- 273 18 Poniatowska dłogę przetarłam, to mi wtedy powiedziała: „Może pani iść po swoje rzeczy". — Tak, senora. Niech pani na mnie czeka, ale na siedząco. — Co pani mówi? — To co pani słyszy, senora. Daruję pani pieniądze za ten dzień pracy. I wyszłam. Wstąpiłam do Madalenity, bo zawsze jak do niej przychodziłam, to mnie częstowała: — Niech sobie pani zje trochę tej fasoli. — O nie, jeszcze w takiej biedzie nie jestem, żebym miała fasolę jeść. Nie zajadam się fasolą. Potrafię ją ugotować, ale to dla mnie żadne jedzenie, nie jestem przyzwyczajona. Ale tego dnia już była szósta po południu i kiedy zobaczyłam na ogniu garnek z taką świetną fasolą, to jej powiedziałam:

Page 151: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Ojej, Madalenito, niech mi pani da tej zupy i trochę gęstego, bo padam z głodu. Śniadania nie jadłam. — Chryste Panie! Jak to, jeszcze pani śniadania nie jadła? — Później pani opowiem. Dała mi sosu z fasoli, wkroiła mi do niego cebuli, nasypała kolendry, wcisnęła cytrynę i aż się zaczęłam pocić z oskomy. Jak już się najadłam, opowiedziałam jej wszystko, a ona na to: — Bogacze to dranie. — A prawda, a dom mają całkiem elegancki, Madalenito, całkiem elegancki, ale tacy są ludzie, co na forsie siedzą, nigdy się nasycić nie mogą. I niegodziwi. Jak już mają pieniądze, to jeszcze by więcej chcieli, a służbie resztki tylko dają, zepsute jedzenie, spaleniznę z garnka... Dlatego wolę tam nie pracować. Nie chcę takiej pracy. Jak mnie mają tak traktować, to już lepiej do najbiedniejszych pójdę, do jakiej gospody na Merced, żebym miała nawet mięsa nie jeść. Później byłam na ulicy Lucerny. Senora bardzo gderliwa, też Meksykanka, a kuchnia większa od tego pokoju, z brasero wyłożonym białymi kafelka-jmi i całe ściany też z kafelków. Trzeba je było myć szczotką i mydłem, żeby nie były matowe, a jak je spłukiwałam wężem gumowym, to się cała moczy- 274 łam. O piątej rano brałam się do roboty. Od wilgoci tak mi spuchły stopy, że musiałam sobie kupić buty numer 22, a zawsze noszę dwudziestkę i jeszcze są za duże. Nogi też mi spuchły. Chodziłam, chociaż mnie bolały, ale jak siadałam, to aż krzyczałam z bólu, bo ani ich nie mogłam zgiąć, ani wyprostować. Aj, te moje pedały! Jadłam na stojąco. Wszystko na stojąco robiłam. Ani kroku dać nie mogłam. Jak usiadłam, to później nie dawałam rady wstać. O trzeciej po południu już tego bólu w nogach nie mogłam znieść. Z trudem wchodziłam na strych, żeby tam zamieść, a później na słońcu bieliznę rozłożyć, i jednego dnia usłyszałam, jak kataryniarz śpiewał o Panu z Chal-ma91. W swojej głupocie tak sobie powiedziałam: „Jeśli ten Pan z Chalma naprawdę istnieje, to niech mi nogi wyleczy". I nogi z każdym dniem bardziej mi puchły, a kataryniarz brzęczy i brzęczy: „Panie Święty z Chalma, o łaskę cię proszę... od mojej kobiety świeczkę ci przynoszę". W nocy, jak się spać kładłam, wołam do niego: — Panie mój! Zmiłuj się nade mną i przyjdź nogi mi wyleczyć, bo co pocznę z tymi nogami, co chodzić nie mogą? Nigdy o tym świętym nie słyszałam ani o tym miasteczku, gdzie przed nim tańczą. Nic a nic nie wiedziałam o Panu z Chalma. Tylko go przywoływałam. O czwartej nad ranem się budziłam i od razu myślałam: „Ile jeszcze się nacierpię, żeby wstać z łóżka?" Nie wiem, jak długo marudziłam, zanim mi w nogach czucie wracało. Kości miałam sztywne jak z żelaza... I jednej nocy przyśnił mi się jakiś doktor, przyszedł do mnie i mówi: « Pan z Chalma — w dwa lata po objawieniu Matki Boskiej Guadalupańsklej, w 1533, dokonał się „cud" w wiosce Chalma nad rzeką tej samej nazwy, w wąwozie Ocuilan (w stanie Meksyk). Według legendy dwaj augustianie usiłowali przekonać Indian, aby zarzucili kult boga Jaskiń, Otzocteotla, którego kamienny posąg stał w grocie. Na trzeci dzień po wezwaniu zakonników znaleziono w grocie roztrzaskany posąg Otzocteotla, a na Jego miejscu wznosił się krucyfiks z Chrystusem naturalnej wielkości (krucyfiks ten zakonnicy uprzednio przynieśli do wsi). W 1683 na miejscu groty wzniesiono wielki kościół, cel pielgrzymek z całego kraju, połączonych z kąpielą w „świę- ___ tej rzece". 275 — Nie martw się, pozbędziesz się tego bólu. Pomyślałam: „Jeszcze mnie bardziej tutaj wykończą te wielkie ściany i ta woda od samego rana". Więc uprzedziłam seńorę: — Bardzo mi przykro, senora, ale muszę stąd odejść, bo już mi nogi za bardzo dokuczają.

Page 152: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— A co pani jest? — To przez te ściany z kafelków, senora, niech pani lepiej strażaków zawoła, żeby je umyli... — Dobra, to pani zapłacę, co się za ten miesiąc należy. — Jeśli pani taka łaskawa. Dała mi piętnaście pesos. Nigdy nie miałam szczęścia, żeby mi za służbę dobrze płacili. We wszystkich domach nie więcej niż piętnaście pesos zarabiałam za całą robotę przy gospodarstwie: pranie, prasowanie, gotowanie, chodzenie po sprawunki, szorowanie podłogi. Teraz służące setki pesos dostają i tylko jeden rodzaj roboty do nich należy, ale wtedy nie było jednej od sypialni, drugiej od parteru, od kuchni... Za wszystko trzeba było się brać po równi. Na pokutę poszłam pieszo do San Antonio Abad. Prawie na czworakach się przywlokłam. A te piętnaście pesos musiały mi w rękach rosnąć, żebym mogła za nie kupić skrzynkę i sprzedawać papierosy, słodycze, czekoladę, gumę do żucia, pinole 92. „Co robić, usiądę i będę handlowała, bo z czego się utrzymam?" I za fabryką Tres Estrellas kramik założyłam. Na komorne nie miałam, więc wieczorem chodziłam do mojej kumy Wiktorii, co już miała sklepik. Moja kuma, mała Sara, znalazła sobie jakiegoś wdowca i z nim się puściła, żeby ulżyć sobie i matce. — Niech sobie pani wyobrazi, Jezuso — opowiada mi kuma Wiktoria — że mała Sara może się i wyda za jednego wdowca, bardzo przyzwoitego... — A kiedy to nastąpi? — A bo on ma dziecko i mieszka ze swoją siostrą, ** Pinole — prażona mąka kukurydziana, z które] robi się napój z dodatkiem cynamonu, czekolady etc. Pinole zmieszane z wodą to napój biedoty chłopskiej. więc musi ich utrzymywać, to jeszcze teraz z moją małą Sarą nie może się ożenić... W dodatku mała Sara miała córeczkę, pięcioletnią Carmelę. Jakiś sprytny łobuziak jej taką przysługę zrobił, jak miała dwanaście lat. Więc nie mogła fochów stroić, skoro już przed innym kieckę zadarła. Przeciwnie, wdzięczna była temu wdowcowi, że z nią żyje, bo taki był poczciwy, że zaopatrzył ten sklepik w towar do sprzedawania: chleb, kawę, cukier, ryż, fasolę, smalec, jednym słowem we wszystko, co do sklepu należy, i w zamian tylko miała wyczekiwać w vecindad, aż mu się zechce. Powiedział jej, że dopiero jak Bóg jego siostrę do siebie zabierze, będzie mógł swobodnie o sobie postanowić, ale póki żyje jego siostra, nie może się jej nijak pozbyć. I takeśmy wszyscy czekali, aż Bóg sobie o jego siostrze przypomni! Mieszkałam z tymi kobietami. Spałam w sklepie-na podłodze. Rozkładały mi tekturę; Sara Camacho też tam spała. Wcześnie wychodziłam z moją skrzynką z papierosami, żeby kramik rozstawić. Co noc ten doktor do mnie przychodził: we śnie widziałam, jak mi usta do ucha przykłada: — Jestem tu przy tobie, nie czujesz mnie? Nie poznajesz? Przychodził ze swoim asystentem, ubranym na biało, bo wszyscy doktorzy spirytualni mają asystentów w białych fartuchach. — Co to, oczu nie masz, żeby mnie zobaczyć? Nie czujesz, że cię leczę? Na pewno przytomność traciłam, bo nie wiedziałam, czy tam leżę, czy nie. Pamiętam tylko, że z wielkim trudem klękałam do modlitwy, a kiedy się rano budziłam, to znowu leżałam. To sobie tłumaczę, że mój opiekun pod koc mnie kładł na tej tekturze. Nie wiem, w jaki sposób mnie leczył, ale całe ciało mi smarował niebiańskim balsamem. Czułam, że to robi delikatnie, delikatnie, specjalnie jak mi stawy smarował. Tylko że mi na cały dzień nie starczało. Czułam ulgę przez chwilę, a później znowu byłam pokurczona. Ulicą Lorenzo Boturini przechodziła senora María, co na Jamaica sprzedawała ubrania.

Page 153: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Mieszkałyśmy w tej samej vecindad i chociaż nie była moją przyjaciółką, zapytała mnie prosto z mostu: 277 — Co pani jest? Taka pani zaniedbana. — A co ma być? Chora jestem, bardzo chora... Z natury jestem pyskata, a jeszcze taka umęczona... Ale ona nalegała, bardzo troskliwie, bardzo delikatnie: — Córko, kto panią badał? Nie leczy się pani? — A jak mam się leczyć? Nie wiem, jakie na to lekarstwo, bo mnie wszystko boli. A ona na to: — Dlaczego nie pójdzie pani do świątyni spirytualnej? — Znam Bractwo Spirytualne, ale nie wiem, gdzie dobrze pracują, to nigdzie nie chodzę. — Ja panią tam zaprowadzę, gdzie we wtorki leczą, to ich dzień, kiedy kurację przeprowadzają... — Dobrze. W najbliższy wtorek po mnie przyszła i zaprowadziła mnie na ulicę Chimalpopoca, pod numer 5. Taka sama to była vecindad jak i ta, dużo ludzi tam mieszkało. Mrowie chorych, mężczyzn, kobiet, dzieci, pełno narodu. Za kolejką wchodzili. Moce, czyli kapłanki, piedestały i ich pomocnicy, to jest kolumny, wszyscy się sznurem przy drabinie ustawili, gdzie na samej górze paliła się lampa. Najpierw moce wchodzą w trans, a jak już są uśpione, pogrążone w sobie, to każda bierze jednego z chorych, kładzie na nim ręce i leczy go siłą swego umysłu, w którym się objawia Najwyższy. Tamtego dnia poznałam moją późniejszą matkę chrzestną, Trinidad Pérez de Soto, przewodniczkę w tej świątyni. Weszła w trans i wstąpiła w nią Istota Lecząca, która zaczęła wypędzać ze mnie te złe opary, co się we mnie nagromadziły. Całą mnie oczyściła wiązanką z siedmiu ziół: ziele świętojańskie, aluzena, ruta, driakiew, ziele peruwiańskie, koper i goździk. Powoli mnie oczyszczała, powolutku z góry na dół mnie omiatała i w usta mi dmuchała, żeby wyszły ze mnie wyziewy. Później mózg i czoło mi skropiła płynem Siedmiu Samców i powiedziała, że mam się chronić przed przeziębieniem. Przez dwadzieścia dwa dni trwało to oczyszczanie: najpierw siedem oczyszczeń tą wiązanką, później siedem razy ogniem i siedem kwiatami nube. Dla oczyszczenia ogniem oblewa się alkoholem gałązkę 278 ziela peruwiańskiego i podpala. Ostatnie oczyszczenie wypędziło wszystko. Po tych dwudziestu dwóch kuracjach mogłam już chodzić. I wtedy senora Trinidad Pérez de Soto mnie wyróżniła. Jednego popołudnia, o szóstej, zanim się zaczęły kuracje, kazała mi wejść, żebym jej pomogła. — Od poniedziałku zacznie pani ze mną pracować. Po mojej prawicy usiądzie. — A dlaczego? — buntowały się inne. — My tu już od czterech czy pięciu lat w łańcuchu masaż duchowy dostajemy. Ona jest nowa. — Bardzo wysokiego ma opiekuna. Już ją spirytualnie dostatecznie wymasował i innym może użyczyć. — Przecież my też w duchowy trans wchodzimy... Usypia nas nasz opiekun... — Tak, dobrze wam się przypatrzyłam, siostry. Spicie jak susły i chrapiecie jak piła w tartaku. W naturalny sen popadacie, a nie w ekstazę. Przychodzicie do Bractwa Spirytualnego, żeby po nie przespanej nocy odpocząć, i nie może tak dłużej być. Jedno z dwojga, albo wejdziecie na dobrą drogę, albo się do reszty rozpuścicie. Tylko głowy spuściły i od tego czasu zaczęły mi zazdrościć. Kiedy przez poczekalnię przechodziłam, żeby wejść do świątyni, krzywo na mnie patrzyły. Codziennie 0 wpół do szóstej już musiałam być w Oratorium. Praca zaczynała się o szóstej i o dziewiątej się kończyła. Przynosiłam moje kwiaty nube. Kupowałam dwanaście tuzinów i po

Page 154: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

przyjściu do świątyni układałam wiązanki do oczyszczania. Przez powłokę Trinidad Pérez de Soto, przez jej materialne ciało, objawiał się chłopczyk spirytualny, Tomás Ramírez, 1 ten dzieciak leczył białymi kwiatami, a jak nie było białych kwiatów, to wiązką lucerny. Dużo się wy-kosztowałam, ale nigdy nie musiałam garści lucerny przynosić. Ten chłopczyk Tomás Ramírez swoją duchową rączką wiązankami oczyszczał i musiałam mu je podawać, bo inaczej sam je sobie brał. „I gdzie mi się moje wiązanki podziały...?" — spytałam. A to już je chłopczyk zabrał. Był Istotą Spirytualną, ale kto miał oczy, to Tomasita zobaczył, a kto ich nie miał, nic 279 nie widział. Z tamtych stron, z Santa Anita koło Zo-chimilco, pochodziło to dziecko, malutki był, jak umarł, ze trzy latka miał, kiedy swoją cielesną powłokę opuścił, bo w drugiej czy trzeciej reinkarnacji — kto wie, ile ich było — przyszedł na świat w ciele jakiejś dziewczynki, ale nie podobało mu się takie życie, więc udławił się fasolą. Opowiadał, że w innych reinkarnacjach był dzieckiem z lepszej sfery, a tym razem w bardzo biednej rodzinie się urodził, męczył się, bo mu tylko fasolę do jedzenia dawali. Nie w smak mu była ani ta bieda, ani to, że miał być kobietą, więc napchał sobie fasoli do ust i tchu mu zabrakło, i znowu wrócił do świata spirytualnego. Nie zostały po Tomasie Ramirezie żadne fotografie ani nic innego. Indiańskie to było dziecko. To myśli pani, żeby go kto fotografował? We wtorki i piątki schodziło na ziemię to spirytualne dziecko, a że Trinidad Perez de Soto zamykała oczy, kiedy pracowała, musiałam jej te miotełki z kwiatów do ręki wkładać, a ani na krok od jej prawicy nie odstępowałam. Potrzebne mi były pouczenia materialne, więc jak małpa przy niej siedziałam, żeby się całego ceremoniału nauczyć, aż się rozindyczyły inne siostry i moce. Nie mogły od ziemi się oderwać, bo cholernie były przyziemne, więc jeszcze bardziej zazdrość je zżerała. Może nie miały dobrych opiekunów, a może ich nie słuchały. Masowanie to coś takiego, co dreszczem przejmuje, bo całe ciało się trzęsie, żeby Istocie drogę otworzyć. A one nawet nie drgnęły. To się smakiem obeszły. Bardzo mnie to bolało i miałam ochotę w twarz im dać, żeby się opamiętały, ale podczas nauki Pan powiedział, że mam się uspokoić, bo tylko w spokoju z mroku przejdę do światłości niebieskiej, a żadna z tych zazdrośnic tego kroku dać nie mogła. Ale w żyłach krew, nie wodę miałam i dalej mam, i nie zniosę, żeby mi kto przygadywał. Jeszcze to co materialne dobrze mi się we znaki daje, więc się bronię. XXIV Moi spirytualni bracia cały kram mi ogołocili, bo mi robotników z Tres Estrellas nasłali, żebym im wszystko rozdała, więc im rozda- 280 łam. Mówię, że rozdałam, bo prosili, żebym im skredytowała, a później mi pieniędzy nie zwrócili. Jak przychodziła sobota, brali tygodniówkę i w te pędy do domu lecieli, i zapominali o mnie, aż nie miałam już co sprzedawać. Cały towar rozdzieliłam: „Niech mi pani da parę papierosów, niech mi pani da cukierków, a to fistaszków, a to parę faritos93, a to parę mueganos 94 i wszystko na kredyt, wszyściuteń-ko. Sprzedawać słodycze to dobry interes, ale za gotówkę. Na początku brałam towar w cukierniach na Merced i dobrze zarabiałam, bo kupowałam w hurtowniach. Ale później jak mi wyszły pieniądze, nie mogłam sobie z detalicznymi kupcami dać rady, bo zawsze człowieka okradają. I zaraz musiałam bankructwo ogłosić. Przez całe życie tak ze mną było, bo później założyłam duży stragan z ubraniem na targu San Juan i jeszcze jeden na targu San Lucas, to żeby mi towar nie zalegał, na piękne oczy ubrania sprzedawałam. Mówili mi: — Przyjdę tego a tego dnia. — A to niech pan weźmie... Toteż do handlu się nie nadaję, bo niczego nie mogę klientom odmówić. Prosiłam braci spirytualnych, żeby mi pomogli, bo już nie chciałam po domach służyć, żeby sobie nóg nie moczyć. Odpowiedzieli mi, żebym sobie innej pracy poszukała, byle nie na ulicy. — A dlaczego nie na ulicy?

Page 155: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Bo się na ulicy sprośności słyszy. — Ale przecie zawsze je słyszałam. — To co z tego! Nieodpowiednie to są rzeczy dla twojej spirytualnej kariery. Więc mam żyć jak ta mumia: uszy sobie zatkać! Co robić! Znalazłam sobie wtedy pracę u seńory Estery w aptece Castillo na szosie San Antonio Ąbad. Czyściłam słoiki i moździerze, jak wtedy w Tehuante-pec, i bardzo lubiłam dawać lekarstwa tym, co się skarżyli, że ich zawiało, że ktoś na nich urok rzucił, że chorują na padaczkę, na melancholię, z przestrachu albo że żółć im się wylała, albo na suchoty, na « Faritos — Faros, marka tanich papierosów meksykańskich. » Mućgano — placek z mąki kukurydzianej, oblany syropem. 281 niestrawność, albo złe wiatry ich owiały, albo szyja im się wykręciła, albo katar ich dusił, albo upiora zobaczyli. To im mówiłam, żeby szklankę wody na rosę wystawili albo żeby jedli miód z plasterków, albo żeby na czczo napili się wywaru z bielunia albo z liści gobernadory95, albo z bazylii, nieśmiertelników, z ortigilli, z liści wierzbowych, dębu skalnego, kapulinu, wilczomlecza, albo kwiatu pokoju, albo żeby brali ziele cachucha, peyotl, marihuanę, miętę, majeranek, kwiat lipowy czy ziele świętego Mikołaja. Tego starego piernika, senora Castillo, diabli brali, kiedy lekarstwa dawałam: — Co pani sobie myśli, za doktora się pani ma? Po to tutaj pani jest, żeby sprzedawać, a nie żeby głupstwa pleść jak papuga. I jak się tylko ludzie zbierali, żeby mnie o poradę prosić, zaraz się awanturował: — Dosyć tego gadania, bo panią na cztery wiatry przepędzę! Pracowało się bez wytchnienia od rana do wieczora i senora Estera dobrze mnie traktowała. Przez to chyba, że jej klientów przysporzyłam. Dużo mi jedzenia dawała i o ósmej wieczorem szłam do kumy Wiktorii. I zawsze jeszcze mnie ktoś na ulicy dopę-dzał: — Dobry wieczór, wieczne odpoczywanie duszom w czyśćcu! — Dobry wieczór. — Dona Jezusa, za pozwoleniem, mogę kilka słów zamienić? Bardzo mnie szanowali. — O co chodzi, bo już późno... — Co mam robić, bo mnie w boku kłuje? Może to ze złego powietrza? — Wie pan co, dam panu adres Świątyni Południa... — A gdzie się mieści? — Za mostem Nonoalco, koło Neptuno... Tylko przez tory pan przejdzie... Tam lekarstwo dadzą... — Dobrze... « Gobernadora — roślina kauczukodajna, często spotykana w środkowej i północnej części Meksyku. Jej liście zawierają olej o zapachu mięty, stosowany w lecznictwie ludowym jako środek przeciwreumatyczny i moczopędny. 282 — No to dobranoc... — Dobranoc, wieczne odpoczywanie duszom w czyśćcu! Wracałam do vecindad i stawiałyśmy kawę na ogniu. Spałyśmy w sklepie i na zapleczu, jak kury bez grzędy, Sara Camacho, mała Sara, jej córka Carmela i moja kuma Wiktoria. Jak przychodził wdowiec, to się złościł, że tak tam tłoczno. „Jak świnie w chlewie". Aż któregoś dnia powiedziałam Sarze Camacho: — Pani i ja tutaj zawadzamy. Powietrza dla nich nie starczy. Tośmy sobie wtedy z Sarą Camacho pokoju poszukały, za trzy pesos komornego, tam na uliczce w Ma-gueyitos. Zabrałam swój materacyk, świeżo kupiony, i na podłodze na nim spałam. Sara mi półtora peso płaciła, a że sobie wśród pijaków przyjaciół dobierała, więc kto tylko tamtędy przechodził, zaraz go do pokoju pakowała. Rozgniewałam się:

Page 156: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Bardzo biedne jesteśmy, ale mieszkanie trzeba uszanować. Nie pozwolę, żeby tu drzwiami i oknami przychodzili. Jak o to chodzi, żeby pani wypitkę fundowali, to niech pani idzie spać, gdzie się pani podoba. Obydwie za ten pokój płacimy, ale gości się tutaj nie przyjmuje. Ja jej trunków nie mogłam stawiać, bo już mi się raz z Manuelem Robachicos tak poszczęściło, że nikomu więcej na nałóg forsy dawać nie będę. Powiedziałam sobie: „Już starczy, nie dam się więcej nabrać!", i krzyżyk postawiłam. Od wielu lat już na szczęście przestałam pić. Najpierw się tylko przyglądałam, bo za patrzenie się nie płaci, i dobrze mi to zrobiło. Wolę sobie zahartowałam. Więc jak później postanowiłam: „Więcej alkoholu do ust nie wezmę", to na amen. Bardzo silną mam wolę, szczera prawda. Jak sobie powiem, że czegoś więcej nie będę robić, to nigdy słowa nie złamię. Od maleńkości taka byłam uparta. Toteż aż kipię ze złości, kiedy widzę mężczyzn, co się nie mogą opanować: „Nie mogę sobie dać rady z tym przeklętym nałogiem". I dalej do butelki się przypinają. Tacy ci durnie słabowici. Pewno, że niełatwo to przychodzi. Tak samo jak z tym Bractwem Spirytualnym: piękne bo piękne, ale wytrzymać trudno. W ryzy się nie dam wziąć, 283 ale się opanuję. Dużo mnie to trudu kosztowało, żeby skończyć z piciem i z awanturami, ale jak kto ma mocną wolę, to nałóg nie ma do niego przystępu. Szłam kiedyś przez Merced, koło tej pulquerii, gdzie teraz duży sklep założyli, i w drzwiach „El Ato-rón", bo tak się ta pulquería nazywała, stała młodziutka dziewczyna, bardzo czerwona na twarzy, i dziecko do snu kołysała; muchy je obsiadły, brzydkie i zarzygane. A ona dalej to maleństwo kołysała, ale taka była ululana, że upadła i na to dziecko zwymiotowała. Przypadkiem tamtędy przechodziłam i na nią patrzę. Zgroza mnie przejęła. Pomyślałam: „To i ze mną tak będzie? Nie, broń mnie Boże! Zmiłuj się nade mną i uwolnij mnie od pijaństwa!" Czasem spotykały mnie dziewczęta z fabryki: — Prędko, chodź z nami, golniemy sobie. — Nie, nie chcę. — Ale dlaczego? — Bo nie mam ochoty. Tylko sobie tę dziecinkę, muchami oblepioną, przypomniałam i już mnie mdliło. A przecież dosyć się napatrzyłam. Dlatego krew mnie zalewa, jak mi ludzie tłumaczą: — Bo już mam taki nałóg... Sara ciągle chłopów do pokoju sprowadzała, samych pijaków, aż się postawiłam. — Nie, już tego łajdactwa ścierpieć nie mogę... Nawet mi spać nie dajecie swoimi wrzaskami... Ale nic nie wskórałam, więc postanowiłam: „Co mnie to w końcu obchodzi. Przynajmniej patrzeć na nich nie będę". Wyniosłam swój materacyk, co mi go już po prawdzie zaświnili swoimi trunkami, i znowu poszłam do kumy Wiktorii, żeby mi kąt dała. Niezadługo zjawiła się też Sara Camacho, bo sama nie mogła tych trzech pesos za komorne płacić. Kiedy ją poznałam w zaułku Los Reyes, to Sara Camacho była biedną seńorą, co żadnej roboty nie znała. Pisała listy i dawali jej po piętnaście, dwadzieścia centavos, i tym sobie dorabiała. Ręcznie pisała, na byle jakim stole, bardzo starannie, ładne miała pismo. Tym głód opędzała, bo nie umiała pracować. Miała siostrę dobrze postawioną i była córką pułkownika porfirysty, ale nie chciała jej rodzina znać, bo zeszła na złą drogę. Umiała czytać i pisać, 284 ale żadnego zawodu się nie wyuczyła, niczego, co by się jej w życiu przydało, bo nie było wtedy takiego zwyczaju. Całkiem inne było życie. W tamtych czasach kobiety tylko swoim domem się zajmowały albo do służby szły. Dzisiaj obrotniejsze są od mężczyzn. Miejsca w domu nie zagrzeją. „To teraz ja idę w jedną stronę, a ty idź w drugą i zobaczymy, jak ci pójdzie".

Page 157: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Codziennie Sara Camacho pulque żłopała, jakby to była woda. Na umór się nie upijała, ale ponad miarę piła. Wszystkie trzy zostawiłam i znalazłam sobie pracę na stałe u jednej senory Kubanki, w osiedlu Roma. Jeszcze nawet przez sześć miesięcy nie byłam w Bractwie Spirytualnym, kiedy mówi do mnie siostra Trinidad Perez de Soto: — Ma pani na podróż do Pachuca? — Faktycznie to nie mam. Pracuję, ale mi zapłacą ostatniego dnia tego miesiąca... To nie mam za co pojechać. — A bo w Pachuca znajduje się Pierwsza Pieczęć. — Nawet dwóch miesięcy jeszcze nie przepracowałam, to nie mogę prosić o pozwolenie na wyjazd. — No to nie ma rady, ale jeśli Bóg sprzyja, nie zabraknie pani ani pieniędzy, ani pozwolenia. Nic nie powiedziałam. Ale mnie to korciło i chciało mi się jechać, i co noc kładłam się, myśląc o Pachuca. Zamykałam oczy i mówiłam: „Już mi jakoś Bóg pomoże..." I któregoś dnia rano ni stąd, ni zowąd mówi do mnie Kubanka: — Niech pani słucha, nie będzie nas tutaj przez Wielkanoc. Wrócimy dopiero w niedzielę wieczorem. To ma pani wychodne przez trzy dni. Niech pani sobie tylko wyobrazi! Nie pamiętam, czy mi dała trzy pesos czy pięć na wyżywienie i oddałam je mojej chrzestnej. Można powiedzieć, że to istoty spirytualne w Bractwie mi tę łaskę wyświadczyły. Inne siostry były zawistne. Dlaczego mnie tak łatwo wszystko przychodzi, chociaż jestem nowa, a nie im, co dłużej tam były? Wiele lat temu, w ranczo San Jose, Ojciec Eliasz, 285 czyli Roque Rojas, pierwsze chrzty odprawiał. Opowiadają, że dawniej była tam świątynia, ale ją powstańcy za rewolucji zburzyli. Kiedy tam przyjechałam, nic się do użytku nie nadawało, tylko ta jedna studzienka na pustyni. I w środku tej pustyni widać trzy duże drzewa: mówią, że to były trzy krzewy róż, teraz się zamieniły w cypryśniki, i w tym trójkącie mieści się studzienka. Malutka jest, najwyżej na półtora metra głęboka. W deszczowe dni wodą się napełnia, ale jak nie ma deszczu, to całkiem wysycha, jakby światło niebiańskie wodę z niej wyssało. Zaczęła się modlitwa. A kiedy wypowiadali słowa: „...Użycz im, Panie, atomu boskiego światła", to właśnie wtedy kapłanki Vicentita Islas i Trinidad Pérez de Soto, co miała być moją matką chrzestną, otrzymały polecenie, żeby mnie naznaczyć. Kapłanka się odwróciła i zaczęła mi się przyglądać, bo jak powiedziała, jakieś światło we mnie zobaczyła, ale ja nic się nie skapowałam... W tym samym momencie obydwie kapłanki na siebie spojrzały i wtedy Vicentita zwróciła się do mojej chrzestnej: — Trinita, czy ta siostra jest już przygotowana, żeby Święty Znak przyjąć? Ale ja się wtrąciłam: — Wybaczcie mi, siostrzyczki, ale nic nie wiem. Nikt mi nic nie powiedział. — No to poczekamy na następne znaki. Od bardzo niedawna do świątyni chodziłam, to oczywiście jeszcze nie zrozumiałam, co to takiego te znaki, do owego dnia. Żeby pani widziała, jakie są piękne! Rozkochałam się w tych znakach. Podczas tego chrztu kapłanka przykładała świetlisty trójkąt najpierw do czoła, do czaszki, do uszu, do ust, do mózgu, do stóp i do rąk, a dłonie miała zwrócone ku górze. To trójkąt boskości. Ten trójkąt wstrzymuje nawałnicę, wiatr, sztorm na morzu, wiry i tak samo uśmierza te burze, co w człowieku szaleją, od przepaści chroni, bo to jest obrona przed wszystkim, co złe na ziemi. Jak wybuchnie awantura, to trzeba potrzeć ręce, żeby przez nie ogień przeszedł, trójkąt się przyłoży i już po awanturze. Niewidzialny jest ten trójkąt. Tylko widzący może go zobaczyć, bo nie wszystkim jest to dane. Oczy mamy otwarte, ale jesteśmy ślepi. Mnie rozpoznają, bo widzą światło, któ- 286

Page 158: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

re jest we mnie. Dlatego na Chimalpopoca pod numerem 5 wyróżniła mnie moja matka chrzestna i w Pachuca od razu mnie chcieli naznaczyć. To nie moja wina, jeśli mój opiekun tylu dobrodziejstw mi użyczył; nie moje było to światło, co je we mnie widzieli, ale Manuela Antonia Mesmera. Tego dnia trzynaście osób naznaczyli. Nie było tam kwiatów ani niczego, więc trawy naścinali, ziół, dwie czy trzy gałązki ziela świętojańskiego i rozdzielili między naznaczonych. Później większość obecnych opowiadała swoje widzenia. Okrążyliśmy studnię. Oczy miałam utkwione w rurkach na krzyż ułożonych w samej studni i nagle ukazała mi się biała ręka nad wodą i ją zmąciła. Kiedy przyszła na mnie kolej, opowiedziałam moim towarzyszom: — Dopiero co widziałam rękę, co się ukazała i przeżegnała wodę... To mi wytłumaczyli, że to była ręka brata Jakuba z Biblii, bo woda z tej studni w ranczo San Jose to jedno ze źródeł rzeki Jordan. Jak już dziękczynne modły odmówili, rozłożyli obrusy i zasiedli do jedzenia. Moja matka chrzestna przywiozła pleciony koszyk z żywnością i każdy jakiś węzełek dołożył, wedle swoich możliwości. Mojej matce chrzestnej towarzyszyło sześć czy siedem osób z Chimalpopoca, nie pamiętam, kto tam był, ale same jej chrześniaczki. Nikogo znajomego tam nie miałam prócz mojej chrzestnej, więc nieswojo się czułam wśród tylu obcych. Zjechało się tam z pięćdziesięciu wiernych z różnych świątyń, sześciu czy siedmiu było z Pierwszej Pieczęci, a byli też z Drugiej i z Trzeciej Pieczęci, co się teraz mieści na Antonio Maura, także przyjechali i również z Siódmej Pieczęci na Neptuno. Moja chrzestna była drzewem Trzeciej Pieczęci, z tego rozgałęzienia. Pieczęci to siedem głównych świątyń, które zostawił Wysłannik Eliasz, rozsianych po całej Republice. Bardzo się spłakałam przy tej studzience, Bóg jeden wie, ile wylałam łez. Takie miałam uczucie, nie wiem, co mi się stało, że tyle wody do oczu mi napłynęło. Długo płakałam. Nie byłam smutna, sama nie wiem, czy to z radości, czy z żalu... Później mnie zawołali, żebym coś zjadła. Powiedziałam, że nie jestem głodna, że nie wiem, czym już się nasyciłam, 287 naprawdę byłam syta. Po obiedzie wszyscy z Bractwa poszli do studzienki, żeby wody nabrać. Jeśli byli tam chorzy, to się ich na miejscu leczyło, dając im do picia wodę ze studzienki, i jak wracali do domu, już im było lepiej. Wysłannik Eliasz, czyli Roque Rojas, tę studzienkę wykopał. Wszystko jest spisane, bo sam to opowiedział. Daty jego urodzin nie pamiętam, ale jak miał pięć lat, takich cudów dokonywał, jakie Pan Jezus mógł robić dopiero w starszym wieku. Dwadzieścia trzy rzemiosła opanował, ale praktykował tylko trzy. Na księdza się kształcił, ale nie mógł nauki ukończyć, bo mu zmarli rodzice, co też byli Hiszpanami, i go polecili opiekunowi, który też zmarł. To wtedy się wziął do pracy w sklepie jubilerskim, ożenił się i miał córeczkę dwu- czy trzyletnią, już nie pamiętam. Kiedy doszedł do odpowiedzialnego wieku, usłyszał głos, który mu powiedział: — Roque, wybiła twoja godzina. Idź na ulicę i poszukaj jakiegoś zaufanego człowieka, żeby ci wykopał dół, głęboką studnię... Ty mu wyrysujesz koło. W bardzo starym domu mieszkał, przy Arenie México. — Odpraw już teraz tego człowieka, co studnię kopie, bo na ciebie przyszła kolej. Jak się dokopiesz do brunatnego piasku, to postaw na ziemi trzy gromnice w trójkącie, a wy w trójkę, twoja żona, córka i ty, utworzycie drugi trójkąt, cielesny. A potem z kilofem do dołu wejdziesz. To wszystko jest wypisane w geografii, w pierwszym tomie, i dlatego mogę opowiedzieć. Później rozebrali ten cielesny trójkąt i Roque sam został, uderzył kilofem i trysnęła woda, i zaczęła wypełniać studnię. Już mu do szyi dochodziła, a jak go już całego pokryła, znowu zaczęła opadać. Suchy został i raz jeszcze usłyszał ten głos: — Już się wykąpałeś? To właśnie był twój chrzest. Nazywasz się Eliasz, Eliasz, Syn Człowieczy... Niema Roque Rojasa. Nie odpowiedział. To go głos zapytał:

Page 159: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Widziałeś Anioła, co przyniósł pergamin i ci go oddał? — Tak. Ale nie tylko on go zobaczył, także jego żona i córka: posłaniec na białym koniu, ze skrzydłami, jechał, 288 wysłannik, którego Pan mu przysłał, ze zwojem papieru w ręku. — Teraz masz to wszystko zrobić, co jest wypisane na pergaminie. Pamiętaj, że twoje imię Eliasz, Syn Człowieczy. Idź teraz i głoś prawdę na cztery strony świata. Od tej chwili, jak mu ten zwój z przykazaniami oddali, rząd zaczął biednego Roque prześladować. Kłam mu zadali, że nie jest przez Pana wysłany, chociaż żona i córka w sądzie świadectwo złożyły. Roque, chcę powiedzieć Eliasz, arki wyszykował i tam je rozesłał, gdzie miały być. Wiem o tym, bo słyszałam w świątyni, jak tę geografię czytali. Wiem, że jedna arka znajdowała się w katedrze, pod wielkim ołtarzem, druga jest w Villita, inne w Pachuca i na Antonio Maura, ale są tacy, co mówią, że te arki zostały pogwałcone i że wyjęto z nich eliksir życia. Ja w to nie wierzę, bo Roque Rojas dobrze je zapieczętował. Nie darmo był złotnikiem. Jak już je porozdzielał, zaczął kazania wygłaszać do ludzi, ale że go policja szukała, więc Indianie z Xochimilco schowali go na jednej chinampie. Tej samej nocy miał widzenie. Zobaczył kulę ognistą, co się po wodzie toczyła i dotarła do tej chałupy, gdzie się ukrywał. I wtedy usłyszał głos, który mu powiedział: — „Roque, przepraszam, chciałam powiedzieć Eliaszu, nie bój się. Nic ci się nie może stać. Ujawnij się. Oddaj się w ręce ludzkiej sprawiedliwości, co na fałszywej wadze waży. Przecież ostatecznie święty Michał twój ciężar zna". Do ciemnicy go wrzucili i powiedzieli, żeby pokazał swoją moc, jeżeli ją faktycznie posiada. Postawili przed nim okrągłą płytę z marmuru i kazali mu ją złamać, ale żeby jej nie dotykał. „Jeśli nie potrafisz, to nie jesteś przez Pana zesłany". Poprosił o siłę Najwyższego, żeby mu pomógł w takiej ciężkiej próbie. Podniósł ręce, przyłożył trójkąt, na trzy kawałki ta marmurowa płyta się roztrzaskała. To się żandarmi przerazili i uciekli. Wypuścili go wtedy na rozkaz sędziego, który ten cud zaprotokołował w aktach z państwowym stemplem. Od tej chwili mógł się poświęcić wypełnianiu tego, co było na pergaminie wypisane, już jako Eliasz. Całą ziemię pokrył Tajemnicami, prócz tych piętna- 289 19 Poniatowska stu, co stoją na Alei Tajemnic. Widziała pani te maszkary z kamienia, co je pomnikami nazywają, wzdłuż całej ulicy? To są Tajemnice, bo w nich zamknięte są cuda, co po Roque Rojasie zostały. Najświętsze skarbce. A później nie zabrakło takich, co jego słowo rozpowszechniali, a on dalej wypełniał swoją.misję. Cokolwiek robił, jedni mu wierzyli, drudzy nie, jedni uwzięli się na niego, a drudzy przed nim klękali, aż minęły lata i nadszedł czas, żeby został z ziemi zabrany. Ale posiał ziarno, żeby ludzie mogli iść drogą, jaką im wskazał. Tu na Dolores jest ten Ojciec pochowany. Przywieźli go z Pachuca i co roku, 16 sierpnia, wierni idą na cmentarz, żeby się z Ojcem Eliaszem, czyli z Roquem Rojasem, połączyć. Jednego wieczoru Sara Camacho przechodziła koło sklepiku mojej kumy Wiktorii: — Zaraz wracam, tylko po moje pulquito pójdę... Przeszła przez ulicę z pustą butelką w ręku. Jak sobie tacos nie robiła, to kupowała tamal, ale na ogół lubiła, żeby jej posiekali coś bardzo dobrego, co ma wół w środku, nie wiem, czy to żołądek, czy grasica, czy podgardle, czy jądra, coś, co ma wół we wnętrznościach i z czego się tacos robi, i dobrze się polewa ostrym sosem; sporą porcję tego siekanego mięsa kupowała na zagrychę do pulque. Tego dnia nie było takiego mięsa, jakie chciała, więc wracała z tamalem i chciała przejść przez ulicę. Nie dała się temu pociągowi, co pod górę jechał, ale światło ją oślepiło i jak jej nie pociągnie drugi pociąg, co wracał z Xochimilco. Zahamowali ten pociąg tuż przed drzwiami sklepu i przyszli nam powiedzieć, że jakiś człowiek został zabity. Sara Camacho nosiła męskie

Page 160: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

wysokie buty i była po męsku ostrzyżona. Poznałam ją tylko po głowie, bo ją pociąg oderwał, i po jednym bucie. Tylko to z niej w całości zostało, jedna noga, co ją pociąg w kostce uciął, i głowa, co się w bok potoczyła. Sara Camacho bardzo lubiła z mężczyznami się pętać. Herod baba z niej była. Już o piątej rano szła sobie popić z tramwajarzami. Wszyscy starzy tramwajarze w remizie byli jej przyjaciółmi. Motorniczy 290 jeszcze ją dostrzegł w świetle reflektora, ale już nie mógł zahamować. Nie uciekał. Wysiadł i stanął na baczność przy tej głowie. A jak przyszli ci z kontroli, to im powiedział: — Jakim sposobem wagon podniesiecie, to wasza sprawa, bo ja go nie ruszę ani do tyłu, ani do przodu. Z remizy lewarek przynieśli, żeby pociąg podnieść. Kiedy ją wyciągnęli, to było słychać, jak się kości obijały między ciałem i ubraniem. Na kawałki była posiekana. Do Czwartego, na ulicy 5 Lutego, ją zawieźli; na noszach, karetką pogotowia. Czekałyśmy tam, ale nie pozwolili nam jej zobaczyć. Dlatego, jak piszą w gazetach, to im nie wierzę, bo wtedy napisali, że Sara Camacho umarła w komisariacie podczas pierwszych opatrunków, a to nieprawda, bo nieżywą jużeśmy ją spod pociągu wyciągnęli. Przecież w tym pędzie na kawałki ją rozszarpało! Pociąg na szynach ją rozgniótł. Później nawet głowy nie można było rozpoznać, bo od tej elektryczności, co jest w pociągu, twarz jej się zrobiła szara jak popiół. Tam ją nam wydali, żeby ją pochować, aleśmy nawet nie wiedziały, czy to jej był pogrzeb, bo jużeśmy jej nie zobaczyły. Jak się ten wypadek wydarzył, moja kuma Wiktoria nie chciała iść jej rozpoznawać. Kto wie, czy się bała, czy z żalu, fakt faktem, że tylko mała Sara i ja poszłyśmy do Czwartego. Kuma Wiktoria orzekła, że Sara Camacho musi wrócić; że nie ją pociąg przejechał, ale ja ją rozpoznałam. — Tak, to Sara... A Wiktoria upierała się, że nie i nie. To jej powiedziałam: — To ona, ale jeślim się omyliła, oby Bóg sprawił, żeby wróciła. I ciągle jeszcze na nią czekamy. Nierozłączne były moja przyjaciółka, wystrzyżona Sara Camacho, i moja kuma Wiktoria. Kiedy się sprowadziłam do vecindad w zaułku Los Reyes, zaprzyjaźniły się ze mną i poprosiły, żebym im świętego po błogosławieństwo zaniosła. Dlatego zostały moimi kumami. Zawsze byłam matką chrzestną samych świętych. Sara Camacho nie lubiła kobiet, ale wszystko robiła jak mężczyzna; mówili na nią Sara 291 Quemacho 96, żeby jej dokuczyć. Nie była lelijką. Le-lijki mają swoje kochanice i są jak pedały żeńskiego rodzaju. Opowiadają — bo sama nie widziałam — że żyją na zmianę, przez miesiąc jak mężczyzna i przez miesiąc jak kobieta, bo mają to co męskie i to co kobiece. Dawniej lelijki były w zwyczaju w Meksyku. Za młodu podobały mi się bluzki z długimi rękawami i z męskim kołnierzykiem i krawatem, ale obrzydły mi, bo one je nosiły. Aż pewnego dnia tam na Alamedzie zrobili łapankę lelijek i do więzienia je zabrali. Wiele lat temu bardzo dobrze się po Alamedzie spacerowało i w ogóle, ale jak pani zgadnie, po ciemku, pod drzewami, kto jest ten, a kto tamten? I policjanci przyłapali wtedy kobiety rozkraczone, na czworakach. Wtedy zaczęli te lesby wyłapywać. Lesba na nie mówią i tortillera. Po szczecinie się drapią i bodą jak barany. To nie w porządku. Jak się legalne rzeczy robi, to zgoda, ale to już całkiem osobne łajdactwo. Jeśli tak im się zachciało, to dlaczego mężczyzny sobie nie poszukają? Od wielu wieków w historii tak było i tak ma być, i jeśli źle jest, jak mężczyzna z kobietą takie rzeczy wyprawia, to co dopiero mężczyzna z mężczyzną albo kobieta z kobietą, istne zgorszenie. Z dziesięć lat temu spotkałam córkę Wiktorii, małą Sarę, na San Juan de Letran, ale jej nie poznałam. Ona pierwsza mnie zobaczyła i do mnie się odezwała, ale tylko tak sobie, mimochodem:

Page 161: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Ojej, umarła moja mama i nawet pani do nas więcej nie zagląda! — A nie. Każdy swoją drogę obiera, Bóg jeden wie, dokąd go zaprowadzi. Że jej się poszczęściło i dostatnio1 sobie żyła, nawet o mnie nie pomyślała. Wtedy jak ze mną rozmawiała, strasznie była napuszona, ważne miny robiła, na elegantkę pozowała; nie pamiętała już, że się chowała w biedzie. — Moja córka Carmela już wyszła za mąż, mój syn też się ożenił, to już teraz tylko z małżonkiem mieszkam. — A gdzie mieszkasz? — Przy szosie do Villi; tam mam ziemię. M Quemacho: co za samiec. Nie powiedziała: „Czekam na panią", albo „Niech pani przyjdzie", czy coś w tym rodzaju. I tak się ludzi traci, bo z niejednymi się przyjaźniłam tak jak z moją kumą Sarą. Ale w inne miejsce się przeprowadzają, z góry na ludzi patrzą i więcej ich nie spotykam. Tak samo będzie z tym stróżostwem, co są moimi kumami; jak się z tej vecindad wyniosę, to krzyżyk na mnie postawią i nigdy więcej o nich nawet nie usłyszę. W swoją drogę pójdą. I Bogu tylko wiadomo, co się ze mną stanie. XXV Wszyscy robotnicy po wyjściu z Tres Estrellas szli do kiosku rodziny Torresów, żeby się tam najeść. Na rogu szosy do Tlalpan i ulicy Lorenzo Boturini sprzedawali rosół, fasolę, ryż na gęsto. Kiedy słodyczami w skrzynce handlowałam, też u nich dopychałam brzucha. Byliśmy kolegami na tej samej ulicy. Torresowie mieszkali w vecindad na Alfreda Chavero, ale niezadługo ich stamtąd wypędzili, bo nie mogli komornego zapłacić, i ja im powiedziałam, że na terenie w Magueyitos rozpadają się jakieś rudery i administrator może im za niską cenę kawałek placu wynająć. Za ściany i podłogę trzy, cztery, pięć pesos się płaciło i już miało się mieszkanie. Żebym teraz mogła znaleźć takie pole, z na pół zwalonymi ścianami, żeby sobie kawałek wynająć, ale to tak, jakbym o gwiazdkę z nieba prosiła! Kiedy mnie moja kuma Wiktoria opuściła, to mi powiedzieli Torresowie, żebym się nie przejmowała i że mogę z nimi mieszkać. Mówiłam „mieszkam z nimi", ale tylko mnie przygarnęli i żebym tak jak tutaj mogła pod dachem spać, co to, to nie. Na dworze spałam, do ściany przytulona, od strony ulicy. Do tego występu w murze, co przed deszczem chroni, pożyczone deski przystawiałam i tam się kładłam. Bardzo biedna była rodzina Torresów: mama, dona Encarnación, córka Candelaria i dwóch synów, Domingo i José, co materace prali po hotelach. Musieli ten kiosk zwinąć, bo żeby nie wiem ile wody do rosołu dolewali i ziemi sypali do kawy, nie mieli co sprzedawać. W żadnym domu wtedy nie służyłam, więc mnie zaprosili, żebym z nimi te materace prała. 293 Pomagałam im przy praniu dziesięciu czy dwunastu materaców, ile się trafiło; później wsypy cerowałam, a oni wyściółkę przetrząsali, żeby ją rozpulchnić, i potem się te wsypy z powrotem wypychało. Zwyczajne to były materace z upchaną wyściółką, bez sprężyn. Domingo to był fanfaron, ale miał dobre serce. Kiedy mówił: „Tam i tam do orki biorą", to wiedzieliśmy, że dla wszystkich po równi starczy roboty. Zabierał ze sobą swoją córkę Juanę, siostrzenicę Antonię, matkę, Candelarię i później mnie także zapraszali... José chodził własnymi drogami; wolał jako domokrążca po gospodach chodzić, po knajpach, byle gdzie, ubrania sprzedawać albo w jadłodajniach loterie z kurczakami trzymać; taki miał fach, ale ile by nie zarobił, to forsy na tym nie zbijał. Mnie pięćdziesiąt centavos dziennie płacili, a jak mi dobrze poszło, to peso albo półtora, zależnie od tego, ile materaców wyprałam. Ale w powrotnej drodze zaraz się zaczynało: „Ojej, Jezuso, zafunduj nam cukierków". Na co tylko mieli ochotę, to im na ulicy kupowałam i prawie nic mi z tego zarobionego peso nie zostawało. A za tę odrobinę, co mi reszty wydali, musiałam kupić ciasto na tortille, pomidorów, chile, kawy i cukru. Bułki wtedy sprzedawali po trzy za dziesiątkę. To za dziesięć centavos te bułki jadłam, a jak nie, to piłam kawę z plackami, co je wypiekałam... Po

Page 162: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

głowie mnie życie nie głaskało, ale tyle się nacierpiałam, że już nawet teraz nie czuję, że cierpię. Kiedy na prezydenta przyszedł Lázaro Cárdenas 97, wydał rozkaz, żeby się wynieśli z Magueyitos ci, co tam mieszkali. Powiedział, że im da teren w innym miejscu. Na tym polu pełno się rodzin usadowiło. " Lázaro Cárdenas (1895—1970) — urodzony w Jiquilpan, stan Michoacan. Walczył w armii Carranzy i Obregona (zdobył rangę generała), był gubernatorem stanu Michoacan, w 1930 został przewodniczącym rządzącej Narodowej Partii Rewolucyjnej, później ministrem Spraw Wewnętrznych, w 1933 Wojny i Marynarki. Wysunięty przez Callesa na kandydata do fotela prezydenckiego sprawował władzę w latach 1934—40. Za jego sprawą nastąpiły głębokie przeobrażenia społeczne: realizacja reformy rolnej na wielką skalę, rozwój oświaty ludowej, upaństwowienie przemysłu naftowego (1938). W latach 1942—45 był ministrem Obrony, a od 1947 kierował pracami nawadniającymi w okręgu Tepalcatepec w stanie Michoacan. I zaraz się zaczęli kłócić o to, co im się wcale nie należało, bo tacy są ludzie, tylko by się łokciami rozpychali. Fabryka Tres Estrellas ten teren kupiła i teraz tam jest dworzec dla autobusów do Cuernavaca i do Acapulco. Stara hacjenda tam była, ale nikt się 0 nią nie upomniał, bo pomarli wszyscy właściciele, Hiszpanie z dawnych czasów, więc po latach przeszła do rządu, który sobie zabrał cały ten majątek. Przychodzili tam ludzie, bo się chcieli ogrzać tymi porzuconymi deskami, do byle jakiego muru się przytulili, adobe rozrobili i na ile komu Bóg rozumu nie poskąpił, taką sobie chałupkę zbudował i tekturą pokrył. Rząd cały teren zagarnął i po kawałku wynajmował; przychodził urzędnik komorne ściągać po pięć i sześć pesos i kwity wydawał, takie malutkie jak bilety autobusowe. Ale że były tam jeszcze mury, chociaż rozwalone, więc im się to jeszcze za dobre dla biedaków wydało i ten świński ryjek kazał nas wyrzucić. Podzieliło się całe osiedle: porobiły się partie, komisje; każdy do jakiejś partii przystąpił i senora Micaila zaczęła rej wodzić w tej drace o tereny, więc ją mianowali przewodniczącą. Masę ludzi zebrała; poszliśmy na Zócalo o tereny wojować. Tylko ona przemawiała, a myśmy za nią hurmem stali. Nie wiedzieliśmy, po co jej kazali przyjść, tylkośmy jak bydło dali się prowadzić. Cicho, żaby, bo ropucha głos zabiera! Nie wiem, czy była taka inteligentna, czy co, ale tak mówiła jak ci z rządu; nie wiadomo co kombinowała, ale kombinowała po swojemu. Faktycznie nikt nie chciał z tego pola odchodzić, bo dobrze im tam było, a że władze o niczym słyszeć nie chciały, to senora Micaila kazała nam wieczorem z protestem przed Caballito się ustawić, gdzie rządowym komisarzom posterunki porobili, 1 przez całą noc tameśmy zostali. W te pędyśmy tam polecieli, jak żebracy, żeby się o te tereny dopra-szać. Ta Micaila bardzo była energiczna, ostry miała język, bardzo chytra. Ani chwili spokoju nam nie dawała. Jakby to prawdziwa wojna była, z żołnierzami i generałem. Wielu na nią krzywo patrzyło, bo mówili, że jak tak w pychę urośnie, to jeszcze nas wrogowi wyda. Wieczorami kupowali wódkę w Magueyi-tos, upijali się i wrzask podnosili. Jedni do drugich chodzili, od chałupy do chałupy, mężczyźni i kobiety, 295 i w tym pijackim cugu straszne brewerie wyprawiali. Czasem za łby się brali z tymi, co należeli do przeciwnej partii, i podczas takiej bójki zaczęli grozić, że pod chałupę przewodniczącej dynamit podłożą. Mieliśmy obowiązek jej pilnować, więc co wieczór zmienialiśmy się, żeby nikt się do jej domu nie zbliżył. Jak wypadało na seńorę Encarnación Torres, mówiłam do niej: — Niech się pani nie martwi, ja pójdę na pani miejsce. I zawsze szłam. Ledwo jakiś szelest usłyszałam albo cień zobaczyłam, zaraz krzyczałam: — Już tu idzie taki, już tu idzie owaki! I w ten sposób zaraz się dowiadywali, kto co prze-skrobał. Ale Micaila nigdy ze mną o swoich sprawach nie mówiła, bo za nic mnie miała. Tylko jak głupia szłam jej pilnować. Jak się kto do niej lepił, to się przylepił, a jak nie, to nie... Nic nam z tego nie przychodziło,

Page 163: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

żeśmy jej strzegli, a przynajmniej jeśli o mnie chodzi, bo jak na mnie wypadło, żebym jej towarzyszyła, to mi nawet piątaka nie dała ani na mnie nie popatrzyła. Takie to były konszachty, żeby jeden nad drugiego się wywyższył, a ten znowu nad trzeciego, i taka była ich cała polityka. Jednego poranka rozeszła się wiadomość, że Lázaro Cárdenas nasz teren podarował policjantom, co ruchu pilnują, więc polecieliśmy do prezydenta. On sam osiedle na parcele dzielił. Powiedział policjantom, żeby na tych parcelach domy sobie pobudowali. Widziałam Cardenasa, pewno, że tak! I zła byłam na niego, bo jak go poznałam, to był prostym żołnierzem u carransistów, a nie takim pyszałkiem, co ze swoim sztabem chodzi, ze swoimi ludźmi, i na ucho swoim sługusom rozkazy wydaje. Ale dobrześmy słyszeli, jak powiedział: „Trzeba usunąć te elementy..." Nie poznał mnie, bo dowódcy nie mogą ludzi spamiętać, a co dopiero takich biedaków jak ja. Zawsze pieszo ten Lázaro Cárdenas chodził, póki nie został prezydentem. Raz 16 Września z San Angel do pałacu przyszedł. Serpentynami go ludzie obrzucali i aż się w te kolorowe paseczki zaplątał. Jedyny to prezydent, którego z bliska widziałam, jak ulicą maszerował. Jak już z osiedla Ruchu odszedł, bo tak je nazwali, 296 chcieliśmy go dogonić, bo jużeśmy się zapędzili, ale był za daleko. Tośmy sobie powiedzieli: „Nie, na dudka go wystrychniemy, co sobie wyobraża! Tutaj zostaniemy". I nikt się nie ruszył. W tym czasie José Torres chodził do świątyni i z moją chrzestną rozmawiał. Nie starczyło mu odwagi, żeby ze mną pomówić, tylko tam się wybrał i powiedział mojej chrzestnej, która po prawdzie jeszcze moją chrzestną nie była, że chce się ze mną ożenić. Do Istoty się odwołał i otrzymał odpowiedź: — Bracie, ze mną tego nie możesz załatwić. Porozum się z siostrą Jezusitą. Jeśli odpowie, że tak, to my tutaj w świątyni możemy cię ożenić. Ale ty sam musisz ją przekonać, w twojej powłoce. Istota mi to później opowiedziała... Zdaje mi się, że się José we mnie zakochał, ale nic mi nie powiedział i wszystko chciał załatwiać za pośrednictwem spirytualnym. On niewydarzony i ja niewydarzona, to na co mi, u licha, takie małżeństwo? A po pierwsze strasznie był biedak szpetny, a ja może i mam zły gust, ale amatorem kwaśnych jabłek nie jestem... Powiedziałam sobie: „Nic z tego, mój kochany, co mi po tobie? Skoro już miałam chłopa rosłego i wysokiego, to teraz mam sobie takiego kurdupla jak ty szukać? Przecież jesteś do niczego". José jest niski, niziutki, wargi ma grube, wywinięte, czarny, czarny, czarny; ja jestem ciemna i on ciemny, toby się dopiero dwa koczkodany dobrały... A w dodatku nie starał się o mnie, nie rozmówił się ze mną, tylko poszedł z Istotami gadać. Dowiedział się, że do Bractwa chodzę, od swojej siostry Candelarii i od dońi Encarnación, i tak sobie obmyślił, że mi go będą strę-czyć. Ale że trząsł portkami, to sam siebie na durnia wystawił. Nic by mnie to nie kosztowało, żeby mu w oczy odpowiedzieć, zamiast żebym się musiała wstydu najeść. Zapytała mnie dziewczynka Georgina Valencia, Istota Spirytualna, co się przez medium objawia — bo wszystkimi miłosnymi sprawami dzieci spirytualne się zajmują; albo chłopczyk Tomâs Ramirez, albo dziewczynka Georgina Valencia, albinoska, bielutka jak mąka, co miała rzęsy jak ze śniegu i włoski jak 297 z waty, ładna dziewuszka, tylko że wcześnie umarła, bo ją na słońce wystawili, a takim dzieciom białym jak mleko nie wolno na słońcu być: — Chcesz wyjść za niego? — Nie, ani za niego, ani za nikogo, choćby mieli mnie ozłocić. Żadnego bym z niego nie miała pożytku, żadnego. Co to, miałabym mu wierzyć, takiemu łobuzowi, a zresztą od ilu już lat sama żyję? Jakże miałam pozwolić, żeby mną kto rządził? Nie, za nic! Był pijakiem i dalej na umór się zalewa, ordynus taki! Do dziewczynki się zwrócił i ona właśnie mi powiedziała. A mnie poniósł gniew. Wróciłam do domu i

Page 164: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

pomyślałam: „Niech tylko słówko piśnie, to mu w pięty pójdzie". Ale José nic mi nie powiedział, tylko znowu poszedł do Dziewczynki Spirytualnej, żeby mu dała odpowiedź. Lepiej by tam wcale nie chodził. Jednego dnia przychodzi José z jakąś kobietą, z biedną dziewczyną, co kelnerką była w jakiejś knajpie w dzielnicy Candelaria. Z tego się utrzymywała, z podawania kieliszków, i José jej głowę zawrócił i ją do siebie zabrał. W domu miała z nim pieskie życie. Wszystko słyszałam. Najpierw ją bił, później drzwiami trzaskał i na ulicę wychodził, a kiedy wracał, to jej mówił, jakby sobie kobiety koło palca okręcał: „Serwus, malutka, chodź, to cię poła-skoczę tam, gdzie ci się nogi kończą..." Biedna dziewczyna, piekielne katusze od niego cierpiała! Była jego kobietą, to co mnie obchodziło... Ale wściekła byłam na Josego za to, co mi zrobił, i musiałam się na nim odegrać. Razem z Torresami wszystko musiałam znosić, ulewę, upał, zimno, na tych deskach na dworze, pod gołym niebem, bo nie miałam dokąd iść i żeby mnie nie widzieli opuszczonej, jak groch przy drodze, to się na wszystko godziłam. Za każdym razem, kiedy José pijany wracał, to mi dokuczał, od najgorszych mnie wyzywał, aż mu raz zdrowo odpowiedziałam. To na mnie krzyknął: — Zamknij się, ty kurwo, co cię inni utrzymują! Co tu robisz? 298 — Wcale nie jestem taka, jak pan mówi, a żebym nawet była, to nie pański interes. Każdy może ze swojej dupy wycieraczkę robić. A zresztą o co się pan kłóci? Przecież w pańskim domu nikogo nie obrażam! — Własnymi kiszkami się pani przykrywa! — Az pana mam materac! — Milczeć, bo ci mordę skuję! — A to razem sobie skujemy, bo dwoje nas jest. Niech pan nie myśli, że jestem jak Epifania, co się daje! Tutaj się zmierzymy i zobaczymy, kto z kogo pasy będzie darł! Dalej! Niech pan zaczyna! Pociągnęła go Epifania i do środka wepchnęła, ale wcale mi się bójki nie odechciało. Pomyślałam: „Nie będziesz pierwszym chłopem, co ode mnie w skórę dostanie. Odciski mi się porobiły od walenia łobuzów". Jeszcze do mnie krzyknął: — Kurwa! To wtedy powiedziałam: „Teraz to się stąd wyniosę". I nazajutrz wyszłam bardzo wcześnie. W tamtych dniach dużo było materaców do prania, całych zapluskwionych. Ale wszystko im zostawiłam, niech sobie radzą, jak mogą, żeby w hotelu ludziom się nie narazić. W miesiąc czy dwa po moim odejściu z Magueyitos przyszli tam strażacy, żeby na rozkaz rządu ludzi wypędzić. Przysłał ich Lázaro Cárdenas, w tych wielkich, czerwonych autobusach. — Sikawkami mi ich wyrzucicie. Podłączyli sikawki do kranów i dali ludziom pół godziny czasu na zegarku, żeby manatki zabrali i wsiedli na ciężarówki, co już się tam ustawiły. I tak jak ich do tych ciężarówek powrzucali całą kupą, tak ich przywieźli i tu, na równinie, wysadzili. Gdzie który upadł, ten kawałek ziemi mu dali. I tak się utworzyło osiedle La Joya, na miejscu gdzie dawniej było szczere pole, jak kiedyś w całym Meksyku od Peralvillo do Penón. Wszystko było płaskie, nie było domów. I z latami się zabudowało. Ci z rządu im powiedzieli, żeby teren wybrali, że darmo im dają. Każdemu tyle i tyle metrów odmierzyli i akta im wypisali. Jak by nie było, Cárdenas 299 im ten teren podarował. Tylko że nie mają prawa go sprzedać. Żeby nawet umierali z głodu, sprzedać nie mogą. Ziemia rządowa została. Póki żyją, mają swój dom, ale po ich śmierci, jeśli nie ma nikogo z rodziny, wszystko przepada. Rząd jest właścicielem.

Page 165: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Kobiety zostały na tym ugorze, w norach mieszkały, a mężczyźni pojechali do Stanów Zjednoczonych, żeby pieniądze zarobić i im posłać na budowę domów. Torresowie są murarzami. Taki mają fach. Ale na budulec potrzebowali pieniędzy, na materacach dosyć nie zarabiali. Dostali rozkaz, że się mają pobudować, bo inaczej teren im zabiorą, więc nie było innej rady, tylko gnać do Stanów Zjednoczonych. Teraz już są właścicielami i z komornego żyją. Nigdy do mnie nie przychodzą. Jeden tylko mnie odwiedza, Domingo, i to od wielkiego dzwonu. — Co porabiasz, mniszko zakuta? Tak do mnie mówił: — Ruszaj się, mniszko zakuta, do roboty idziemy. — Jeśli ze mnie mniszka, to z pana zwariowany mnich. Domingo zna się na zakonach, to mówię do niego: „Co słychać, mnichu?" Dom sobie zbudował trzypiętrowy i różnym lokatorom wynajmuje. Wszyscy sobie pobudowali fajne czynszowe kamienice. Duże tereny sobie wzięli, bo nawet siostrzenicę Antosię wpisali, żeby więcej ziemi dostać. A ja przez gapiostwo na lodzie zostałam. Gdybym jeszcze miesiąc poczekała, też bym miała swój teren, ale niech się dzieje wola boża. W biedzie na świat przyszłam i biedną mnie do dołu włożą, jeśli chociaż dołu się dorobię. Jak komu tamal sądzony, to z nieba mu liście spadną. Dona Encarnación założyła stragan z mieszanymi towarami, tam na brzegu rzeki, gdzie ziemię dostali. Na rogu mają swój dom, przy samej Avenidzie. Później hotel sobie postawiła. Nie wiem, ile bierze za dzień czy za chwilę, ale grubą forsę ciągnie. Kobiety z ulicy najwyżej na jedną noc pokój biorą, a w dzień jedni wchodzą, a drudzy wychodzą. Kotłuje się okropnie w tym hotelu. Tyle tylko im czasu trzeba, żeby majtki zdjąć i znowu włożyć. I dobrze jeszcze, jeśli majtki mają. Rząd nigdy doni Encarnación tego hotelu nie zamknął, bo ma z niego zarobek. Czyste 300 złodziejstwo ten rząd. Z tych kobiet, co je na ulicy wyłapuje, dobrą forsę wyciąga; z zamykania lokali, z nakładania grzywny, z przyklejania i odklejania znaczków stemplowych, z pakowania do więzienia i wyciągania dobrych ludzi i psubratów; z tego że obławę urządza na kogo popadnie, a później wszystkim każe kary płacić, z hoteli na godziny, ze wszystkiego politycy pieniądze zgarniają, żeby życia używać, i znowu burdele otwierają, i zno;vu je zamykają, i jeszcze raz grzywnę każą płacić, i znaczki stemplowe przylepiają, i dalej — to zamykać, to otwierać, nie warto sobie języka strzępić. Wszystkim Torresom od pieniędzy w głowie się przewróciło. Dona Encarnación bardzo się postarzała, ale zatacza się nie ze starości, ale z pychy. Nie chodzę do niej, żeby nie mówiła, że mnie jej majątek ciągnie. Jedną z nich, owszem, widziałam: Epifanię, babkę Josego. Slub wzięli w kościele, i nawet legalny. Byłam na ślubie. Epifania mi powiedziała: — Wdzięczna jestem bardzo Josemu, że się ze mną ożenił, ale sama pani widzi, jak się z nim męczę; bardzo ciężkie mam z nim życie. — Bo sama się w to wpakowałaś przez swoją głupotę. Jeśli i tak ci życie zatruwał, to przez małżeństwo jeszcze bardziej się z nim związałaś. — Nie, musiałam za niego wyjść, żeby mnie moi rodzice do domu wpuścili, jak do nich z wizytą pójdę. — A żeby mi nawet moi rodzice od dziwek nawy-myślali, też bym za Josego nie wyszła. Spuściła głowę. Mnie się zdaje, że na pewno tak ją ten José bił i tyle kopniaków od niego dostawała, że dlatego jej tu przyszło umierać, w osiedlu La Joyita, tej biednej, głupiej Epifanii. Jak wtedy wyniosłam się od Torresów, przyszłam do Madalenity Servín, tej wysokiej, grubej, bardzo dobrej kobiety z Cuernavaca, co mi zawsze pomagała. Opowiedziałam, jak się ze mną obeszli. — Co takiego? Nie ma pani mieszkania?

Page 166: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Nie, nie mam gdzie mieszkać... Moje rzeczy na kupie tam leżą, przy tej ścianie od ulicy. — Chryste Panie! Poszukamy pani mieszkania. Ni-kanora poślę, żeby pani pomógł w którymś osiedlu dom znaleźć. 301 Zawsze mi tego Nikanora nasyłała. Nikanor wrócił z Cuernavaca i przy zaopatrzeniu w fabryce pracował. Kiedy przyszedł ze swojej zmiany, zapytała go Madalenita: — Nie znasz kogo, kto by mógł Jezusie w tych stronach mieszkanie wynająć? — Nie znam nikogo, ale jeśli zechce, to razem z nią poszukam. Oprowadzał mnie po wszystkich osiedlach koło Rastro i Bondojo i po sklepach ludzi pytał. Bo ja się nie nadaję do szukania mieszkań, nigdy niczego porządnego nie potrafiłam znaleźć, z prawdziwego zdarzenia. Najpierw on szedł na zwiady, a później razem wchodziliśmy, żeby popatrzeć, aż doszliśmy do osiedla imienia Felipe Angelesa, tego co go Kozia Bródka kazał zabić. I tam się coś dla mnie znalazło. Rodzina Vidalesów wynajęła mi jedną izbę: duży pokój, całe cztery metry. Mieli swój teren i wynajmowali puste pokoje. Tam się wprowadziłam. Dwadzieścia dziewięć lat temu. XXVI Felicitas Vidales miała dziesięcioro dzieci. Żyje dziewięcioro, bo Rutilio jej umarł z tej choroby, co się dzieciom udziela, podobna do ospy. A te dzieci to: Zacarías, najstarszy, po Zacaria-sie przyszedł Fidencio, po Fidenciu Pasqualina, po Pasqualinie Lola, po Loli Julio, po Juliu urodził się Rutilio nieboszczyk, po Rutiliu Perico, po Pericu Hilaria i po Hilarii Blanca. Ojej, Rosę po drodze zgubiłam! Była przed Juliem, a po Juliu sierpień przychodzi. Już mi się wszystko pokręciło. Nie wiem nawet, jaki dzień mamy. Co to dzisiaj: wtorek czy czwartek? Felicitas Vidales nie tylko wynajmowała pokoje, ale też kapelusze sprzedawała. Kupowała je hurtem w wielkich sklepach z kapeluszami na Merced, ale zanim je mogła sprzedać, musiała je zeszyć i przystroić. Wszyscy jej przy tych kapeluszach pomagali, bo nic innego nie umieli robić. Do dzisiaj nikt z nich nie potrafi pracować. Tylko matka była coś warta; ona się z murarzami umiała dogadać i dom zbudowała. Wszystkie zakupy sama robiła, bo jej mąż, José del Carmen Vidales, bąki zbijał. Tylko pokrzykiwał: — Ja jestem panem domu! Macie zrobić to i tamto! 302 Ale to było gadanie na wiatr. Nigdy przeciwnościom czoła nie stawił. Same bujdy. Tak się zgrywają ci, co nic nie mogą. Ozorem mielą i zdaje im się, że już swoje zrobili. Odwracają kota ogonem, ale nikogo nie nabiorą, a tym bardziej mnie, co z niejednego już pieca chleb jadłam. Stary błazen! Co rano szłam do pracy, już po domach nie służyłam, tylko chodziłam do prania. Jednego peso dziennie zarabiałam, ale że były wtedy karty autobusowe, trzy bilety za dwadzieścia pięć, to mi w pracy płacili za transport, jedzenie dawali i jednego peso. Przychodziłam do prania koło siódmej rano i przed zmierzchem odchodziłam. Najpierw obeszłam osiedle Santa Maria, później San Cosme, byłam na ulicy Alzate u żony jednego Araba, trafiłam na Luis Moya, do senory Corcuera z Guadalajary, co miała bardzo ładne oczy. I z ulicy Luis Moya posłali mnie do budynku Liverpul, do pary nowożeńców. Jak im się urodziła dziewczynka, chcieli mieć dom z dziedzińcem, żeby było dużo słońca i powietrza, bo dzieciom tego potrzeba, więceśmy się przeprowadzili na ulicę Icazbalceta 17, do mieszkania, które miało więcej okien. Senora wszystko robiła, a ja tylko prałam i prasowałam. Przez dwa dni w tygodniu tam chodziłam, przez jeden dzień prałam, a przez drugi prasowałam. W inne dni w różnych domach prałam. Aż mi raz powiedziała dozorczyni Tránsito: — Jak pani chce, to pani załatwię, żeby w całym budynku panią do prania brali. Ciężka to była robota, ale co miałam robić? Nie było rady.

Page 167: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Kiedy wracałam wieczorem do osiedla Felipe Angeles, senora Felicitas pogawędkę sobie ze mną ucinała. Bardzo była wesoła. W swojej kuchni śpiewała przy palenisku, śpiewała, jak kapelusze przystrajała, śpiewała o każdej porze. Usta miała zawsze otwarte, bo wszystko się w niej w środku śmiało. Jak ją pytali, skąd umie to czy owo, mówiła: „Jeden ptaszek mi powiedział..." i aż się zanosiła od śmiechu. Swoim dzieciom też niestworzone historie opowiadała, o chmurach, o cenzontlach 98, że zostaną książętami na 18 Cenzontle (z azteckiego: centzontli — mnóstwo, tlatolli — glos) — rodzaj szpaka naśladującego głosy innych ptaków, zwie- złotym tronie i inne banialuki. Trajkotała jak papuga. Na odchodnym mówiła do dzieci: — Zadowoleni? Tak? No to już sobie pójdę... — Nie, mamo! Niech mama nie odchodzi! Mamo! Jeszcze jedną bajkę... — Osiołek się najadł siankiem, to nie wstanie przed porankiem! Odwracała się i odchodziła... Zawsze się wierciła, to tu, to tam, w swojej umorusanej spódnicy i z tym swoim szczebiotem. I nie tylko własne dzieci, ale skrzaty z całej vecindad otaczały ją kołem, powtarzały za nią i śmiały się z nią razem. Perico, jej najmłodszy, ciągle za mną chodził, bo codziennie w tym naczyniu, co tam stoi, przynosiłam resztki z obiadu, co mi dawali w budynku, a że taki był głodny, że sobie kark za tym naczyniem wykręcał, to go pytałam: — Chcesz chleba? — Tak. I dawałam mu bułkę. Jak wracałam, zaraz mi na spotkanie wychodził. To go witałam: „Blondas paskudny", a on mi odpowiadał „Królicza łapa". Nic się mnie nie bał. Wołał na mnie Jesutiti, nie wiem dlaczego. Zaraz leciał do mojego pokoju, a ja go wpuszczałam i częstowałam go zawsze królikiem. Ci nowożeńcy to byli Hiszpanie i bardzo im królik smakował. Co trzeci dzień był tam królik na obiad i „niech pani sobie resztki do domu zabierze, bo się zepsuje". Czasem pytał mnie Perico: — Da mi pani centavo, to przyniosę wody? — No to leć. Przynosił tę wodę i wracał, i znowu przynosił, i znowu wracał. Ze trzy lata najwyżej miał i tak mi przez cały dzień po troszeczku tę wodę przynosił, w emaliowanym garnuszku. Przeważnie połowę po drodze wylewał, ale że tak ich mama nauczyła, żeby się śmiali z byle czego, to siadał na tej rozlanej wodzie i się śmiał. Czasem go zbili chłopcy na ulicy, ale nigdy nie oddawał, tylko w kąt się zaszywał. Nigdy nie był nieznośny. Przywiązał się do mnie ten smyk. Tylko wypatrywał, o której godzinie przyjdę. Bied- rzęta i głos ludzki. Ptak bardzo popularny w Meksyku 1 Sta-nach Zjednoczonych. 304 na Felicitas nie mogła sobie z tą całą dzieciarnią poradzić, a w dodatku takiego łekkoducha miała za męża. Ona jedna na tę czeredę pracowała. Szła kapelusze sprzedawać i w sobotę wracała o dziesiątej, jedenastej wieczorem, a to maleństwo samo się pętało. Ledwo przychodziłam, zaraz się wszyscy do mnie garnęli, ale największa przylepka to był Pe-rico. Jednego wieczoru kiedy trochę wcześniej wróciłam, siedziała na podwórzu. Mówi do mnie i aż jej usta drżą: — Niech pani sobie wyobrazi, jaka zła wiadomość. Dach się zapadł nad pani pokojem i przelękłam się, bo dzieci tam na górze biegały i o mało co nie spadły. Dobra, wola boska. Dach się zapadł i całe to trzęsienie ziemi na moim łóżku się skrupiło... Jeszcze trochę ze mną rozmawiała, bawiąc się z dziećmi, co się jej na kolana wdrapywały. Szczypała je. — Zyg zyg, to nie ja, to tamta... Aż jej powiedziałam: — No to już pójdę do siebie. — Tak, ja też muszę kolację szykować.

Page 168: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Poszła do kuchni z tymi dzieciakami, co jej spódnicę obsiadły jak szczygły, a ja zabrałam się do mojego pokoju, żeby to rumowisko obejrzeć: „Ojej, taka przychodzę zmęczona i jeszcze muszę ziemię wynosić i kołdry otrzepywać, żebym się mogła położyć!" Już tam jakieś deski pokładli i jak mogli, tak dziurę zakryli, ale i tak na mnie wypadło gruzy uprzątnąć. Właśnie myślałam, jak się za ten tynk wziąć, kiedy weszła Lola i mówi: — Jezusito, Jezusito, prosi mama, żeby ją pani poszła leczyć. — Oj, głowy nie zawracaj! Co jest twojej mamie? Przecież dopiero z nią rozmawiałam. Nie bujaj. Zostaw mnie, bo muszę śmieci zebrać... Poszła dziewczynka, ale po chwili wróciła: — Prędko, niech pani nie będzie taka zła, mama jest bardzo chora... Weszłam, spojrzałam na nią i zaraz zobaczyłam, że się nie może ruszać, krótko mówiąc, że jest nieżywa... Ojciec tych dzieciaków w sieni sobie stał i palił papierosa za papierosem. Powiedziałam mu: 305 20 Poniatowska — Proszę pana, niech pan po doktora pójdzie, bo senora ciężko zachorowała. — Nie, co tam ciężko, wcale nie ciężko. Głowa ją rozbolała i tyle... Niech ją pani czym natrze, to jej przejdzie. I dalej z innymi rozmawiał. Taka mnie wściekłość wzięła na widok tego bęcwała, co nawet palcem nie chciał ruszyć, że na niego wrzasnęłam: — To jak, nie pójdzie pan po doktora? — A po co, skoro to tylko słabość? — Dobra, to jeśli umrze, ja za to nie odpowiadam. Ręce umywam. A rzeczywiście dobrze je miałam ziemią umazane. Odwróciłam się i wyszłam. Po chwili wrócili Zacarías i Fidencio i obydwaj poszli doktora szukać. Lekarstwa zapisał, zrobił zastrzyk, ale nic jej nie lepiej, nic nie lepiej, bo jej wcale ból głowy nie przechodzi... Chora była, chora, strasznie chora! Rety, ile forsy z nich ten doktor wyciągnął! A później była narada doktorów! I na nic, umierała Felicitas! Ale jeden doktor, co mieszka, kto wie, może już nie mieszka, na ulicy Platinos, tylko on w sedno utrafił. Powiedział, że zatoru dostała, i zaczął ją ratować, silne jej przynosił lekarstwa, żeby do siebie przyszła, bo jakby całkiem rozum straciła. Odzyskała mowę, ale wyraźnie nie mówiła. Po trzech miesiącach ledwo, ledwo co powiedziała, jak maleństwa, kiedy zaczynają „tata" wymawiać. Doktor uprzedził chłopaków, żeby jej do gniewu nie doprowadzali, żeby jej dawali dobrze jeść, nie jakieś ciężkie jedzenie, żadnej wołowiny, tylko rybę, kurczaka i ryż, żeby jej robili zastrzyki i żeby w nią wzmacniające środki wmuszali. Wykończyły Felicitas te dzieci, co je jedno po drugim karmiła, jakby kto ze strzelby repetował. Mnie się zdaje, że z tego właśnie przyszło na nią to wyczerpanie, bo gdyby nawet jak najwięcej jadła, to i tak za dużo było tych dzieciaków na jedną matkę. Przed urodzeniem chłopcy żywią się płucami matki, a dziewczynki żołądkiem. Mężczyznom powietrze z płuc potrzebne, bo chodzą nadęci, a kobietom jest brzuch konieczny, więc dlatego żołądek jedzą. Jednego dnia wszedł Zacarías do matki: — Jak się mama czuje? — Trochę lepiej, syneczku najmilszy. — Dobrze, to pojadę za bracero 89 do Stanów Zjednoczonych, bośmy się bardzo zadłużyli przez mamy chorobę... Niech tam moi bracia kapelusze sprzedają... Jak już do tego doszło, to czym się miała Felicitas przejmować? Pary z ust nie puściła. Od wielu dni już w niej cała radość zwiędła. Nie wiem, jaką znalazł Zacarías robotę w Stanach Zjednoczonych, ale ojcu i matce pieniądze posyłał. I ja siedem pesos za ten pokój bez kuchni miesięcznie płaciłam.

Page 169: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Zacarías żył na kocią łapę z jedną kobietą, co przyszła do domu i zaczęła ględzić, że tak jej się ten blondynek podoba, że tak jej się podoba, i tak bardzo jej się spodobał, że go sobie zabrała. Felicitas nic nie mówiła, śmiała się tylko, póki nie zaczęła zębami ze złości zgrzytać, bo blond były wszystkie jej dzieci, a ta bezwstydnica nie tylko że mu się narzuciła, ale w dodatku była ciemna. Gziła się z nim i gziła, aż w ciążę zaszła i brzuch jej pod gardło podchodził. Nie była jego żoną, więc Zacarías urwał się i nawet jej nie uprzedził, ale sąsiedzi w osiedlu jej powiedzieli, że na bracero wyjechał. Któregoś dnia, jak dostała list od Zacariasa, przyszła i zaczęła Felicitas wymyślać: — Ty stara żebraczko, ty taka owaka, nigdy mi nic nie chciałaś powiedzieć, gdzie się mój Zacarías podział, ale teraz do mnie napisał, żebyś wiedziała! O, właśnie dziesięć dolarów mi przysłał, ty stara zdziro! I z tego gniewu na przyczepioną synową tej samej nocy Felicitas umarła. „Pantera" na tę kobietę Zacariasa mówią, żeby jej na złość zrobić. Kto wie, jak się nazywa. O byle co pysk rozdzierała i strasznie klęła, a senora Felicitas to był zupełnie inny człowiek. Do dzisiaj tej baby nie lubię, chociaż jeszcze więcej dzieci miał Zacarías z tą sekutnicą. Po co miałam tam dłużej siedzieć po śmierci Felicitas? Przeniosłam się na osiedle La Joya, po drugiej stronie osiedla Felipe Angeles; na ten śmietnik, gdzie mnie pani widzi. Ale nie przestałam Vidalesów od- M Bracero — robotnik, peon. W Meksyku bracero oznacza zwykle nielegalnych emigrantów, którzy przeprawiają sie do Stanów Zjednoczonych, żeby tam szukać pracy jako robotnicy rolni. wiedzać. Felicitas im zostawiła w spadku dom, co już był spłacony i zbudowany, i masę roboty, towaru za przeszło pięć tysięcy pesos. Ale ojciec się rozpił i razem ze szwagierką wszystko w tym pijaństwie roztrwonili. W przeciwieństwie do Felicitas Rogacia-na bardzo była lekkomyślna i do dzisiaj taka została. A tego starego błazna, José del Carmen Vidalesa, ścierpieć nie mogę, bo wszystko przepił. Nie musiało tak być, żeby jego dzieci litość budziły. Przecież po to Felicitas tak harowała, żeby im wszystko zostawić, co do pracy potrzebne. Jak już ten dom stracili, poprosił mnie José del Carmen Vidales: — Niech mi się pani wystara o teren w Tablas de San Agustín. — A za co? — Za to, co mi przysłał Zacarías ze Stanów Zjednoczonych. To na zadatek. — No to niech pan sam idzie. — No, niechże pani Rosę zapisze... Dlatego że miał ochotę sam z ludźmi się wykłócać, a później się nie fatygował, żeby podpisać papiery, ja musiałam tę dziewczynkę, siostrę Perica, tam zaprowadzić i na jej nazwisko teren zapisałam. W jej imieniu mówiłam, kazałam ją sfotografować, żeby mi legitymację zrobili. Przewodniczący tego osiedla Tablas de San Agustín bardzo grzecznie zapisywali tych, co z zadatkiem na teren przychodzili. Nie obchodziło ich wcale, czy to były nieletnie dzieci, czy psy, byle tylko forsę przynieśli. Dali nam duży kawał gruntu i wdowiec zaczął dom stawiać: dwa pokoje drewnianym dachem kryte. I wszyscy się tam wprowadzili, z wyjątkiem Pascualiny i Loli, co własnymi drogami poszły. Pascualina bardzo była do Felicitas podobna, tylko że jak miała dwanaście lat, już się zaczęła na ulicy krygować, a Lola jak małpa wszędzie za nią łaziła. Matkę miały bardzo honorową i przyzwoitą, a same, dzieci jeszcze, pieprzyki sobie do skroni przyklejały jak cyrkówki i chociaż jeszcze mleko miały pod nosem, zaczęły się po ulicy wałęsać. Żal mi było patrzeć, jak się te dzieci męczą, więc im powiedziałam: — Dobra, jak do mnie przyjdziecie, to wam dam taco, ale żebyście ojcu nie mówiły, gdzie mieszkam... 308

Page 170: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Kiedy wrócił Zacarías ze Stanów Zjednoczonych, o swoje pieniądze się upomniał i José del Carmen musiał teren sprzedać, żeby mu zwrócić. Zostawił ściany sklecone z desek i z niczym odszedł. — Jesutiti, Jesutiti, przyjdzie do pani mój tata, bo już nie mamy gdzie mieszkać. Musiał teren sprzedać, bo nie po to mu Zacarías pieniądze przysyłał, żeby je wydawał, tylko żeby mu je przechował! — Nie powiedziałam ci, żebyś mu nie mówił, gdzie mieszkam? Niech się nauczy odpowiedzialności! Nachalny taki! Stary nicpoń! Już pora, żeby się opamiętał. Po paru dniach przyszedł. No trudno. Owszem, bardzo wyelegantowany. Nie wiem, kto mu prał. — Przychodzę panią prosić, żeby mi pani znalazła dach nad głową. To wtedy powiedziałam Casimirze, właścicielce vecindad, żeby mi wynajęła sąsiedni pokój, co stał próżny. I wszystkich ich do tego pokoju wpakowałam. Powiedziałam Josemu del Carmen, żeby wszystkie swoje graty tam wstawił: deski, pale, drut, wiadro z zaprawą i do tego tłumok ze swoimi łachami. Pomyślałam: „Dobra, no to niech tu przy mnie będą. Co mam robić? Przecież ich na ulicę nie wyrzucę". Jeszcze starego zapytałam: — Posłucha mnie pan, żeby dzieciakom normalny dom założyć? — Tak, Jezusita... i jak tylko na nogi stanę, na komorne pani dam. Tymczasem fasolę czy coś innego na ogień postawiłam, żeby zjedli. Dziewczynki przez cały dzień tylko by mi na głowę właziły i jak wracałam z roboty, zaraz mi się wdrapywały na łóżko: — Jednego całuska, Jezusito! — Prędko całuska, żeby go było słychać. — W buzię mnie pocałuj... Felicitas tak swoje dzieci przyzwyczaiła. W usta je całowała, w pośladki, gdzie popadło. Śmiała się, ze wszystkiego się śmiała. Najmniejsza, Blanca, została u ciotki Rogaciany, a Zacarías z Panterą. Ten zawsze osobno się trzymał. Przez parę dni José del Carmen zachowywał się przyzwoicie. Nieraz się ze mnie śmiał, jak po jednej 309 stronie obok siebie sadzałam Julia, a po drugiej Pica. Zestawiałam dwa krzesła i deski na nich kładłam. — Wygląda pani jak kwoka z kurczętami. — A niech sobie będzie kwoka, trudno. Przecież nic nie poradzę, żeby się do mnie nie garnęli. Malutkie to było, ciepła matki potrzebowało, więc obydwaj do mnie się tulili. Niezadługo José del Carmen spotkał Rogacianę i znowu zaczęli po równi z butelki ciągnąć. Własne dzieci przestały go już obchodzić. Miał pięćdziesiąt lat. Ani nie jest wysoki, ani niski, gruby też nie jest. Nic szczególnego. Jedno tylko ma zajęcie: pije pulque przez cały dzień. Jak wdowiec u mnie zamieszkał, sąsiedzi nic nie powiedzieli; nie mieli nic do gadania, skoro płaciłam komorne. Wracał po nocy, walił się na tekturę na podłodze i tam spał jak kłoda. Dzieci po głowie mi chodziły: — Połechtaj mnie! Lubili, żeby ich łaskotać; zawsze wsadzali ręce, gdzie nie trzeba... Ze trzy lata ze mną mieszkali. Jednego dnia podałam wszystkim kolację, kiedy nagle Pico na oczach ojca i braci i przy mnie wziął swój węzełek i wyleciał na ulicę. A przecież nikt mu złego słowa nie powiedział. Coś mu do głowy strzeliło i sobie poszedł. Mówię do Josego del Carmen: — Jako ojciec ma pan obowiązek go zatrzymać. — Ani myślę! Niech go sobie zabierze taki owaki... Kolację jem. Nie pójdę po niego. — Wcale go taki owaki nie zabierze. Czy on pana obchodzi, czy nie, ja go moresu nauczę.

Page 171: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— A niech pani sobie robi, co się pani podoba. I dalej sobie jadł. Zabrałam się i wyszłam. Aż tam, blisko stajni w osiedlu La Joya, dogoniłam Perica. I stamtąd samymi kuksańcami zmusiłam go do powrotu. — Prędzej, marsz do domu, bo jeszcze gorzej z tobą będzie! I go wepchnęłam. Tego wieczoru nie chciał zjeść kolacji. Tata spać się położył jak gdyby nigdy nic. Od tego czasu zaczęłam Perica bić. — Bardzo cię lubię, ale nie będziesz robić wedle twojego widzimisię. Muszę cię moresu nauczyć. W miarę jak dzieciaki podrastały, to je sobie ciotka Rogaciana zabierała. Widziała, że są coraz silniejsi, więc im wmawiała, że ich trzymam dla własnej korzyści, bo do pracy ich zapędzę, żeby mnie utrzymywali, i jednego po drugim mi odbierała. Wcale nie była taka mocna; stara pijaczka, nic więcej. Od tego picia cała była spuchnięta i miała wielki brzuch, była brzuchata. Zawsze się Rogaciana włóczyła po ulicy, człapała w swoim zaświnionym szalu i brudnym fartuchu. Chłopcy szli do niej, bo pozwalała im robić, na co mieli ochotę, nawet do łóżka się z nimi kładła na łaskotki, na iskanie i im śpiewała „już nie boli, już nie boli, do wesela się wygoi..." I tylko Perico ze mną został. Na początku zamykałam Perica w pokoju. Zakładałam kłódkę i tak samo jak teraz te zwierzaki zostawiam, tak jego zostawiałam. O siódmej rano szłam do prania i wracałam o piątej po południu. I dziecko samo, bez swoich braci, płakało i płakało: — Dlaczego nie jadłeś? Tu ci jedzenie zostawiłam... — Bo nie jestem głodny. — No to dlaczego płaczesz? — A bo mnie zamknęli. — Dobrze, to cię będę ze sobą zabierała. Taki był ten Perico wygłodzony, że dużo mnie trudu kosztowało, żeby go wychować. Nie umiał porządnego obiadu zjeść. Mama mu dawała wywar z ziela cytrynowego albo czarną kawę, tortille i fasolę z garnka. A ja przy całej swojej biedzie w tylu domach pracowałam, że umiem na inny sposób jeść, i bardzo się z nim nacierpiałam, bo nie dawał rady. Myślałam, że mi zemrze. To mu zaczęłam rzadką zupę dawać, owsiankę mu robiłam, kawę z mlekiem i jak sobie mogłam pozwolić, to czekoladę, i tak mu żołądeczek hartowałam. Kiedy pracowałam u żony mecenasa Pereza, jak tylko swoim dzieciom dawała jeść, to wołała Perica i to samo mu dawała, co im, bo mi tłumaczyła, że jest bardzo słabowity. Podarowała mi taki płyn na wzmocnienie, po łyżeczce trzy razy dziennie, i od tego ciepłego wina taki się zrobił czerwony, jakby mu kto policzki pomalował. Pico był bielutki i miał czerwone włosy. Taki już był od urodzenia. Felicitas była blondynką, a on przyszedł na świat z tą główką jak u zapałki. Nauczył się mój Perico jeść i zmężniał. Ale co mu do głowy wbiłam, to żeby nie był żebrakiem, bo nie miał powodu, żeby 311 prosić. Raz go ukarałam, bo ledwo zjadł śniadanie, wyszedł na dwór i pod jakimiś drzwiami stanął. Rodzina przy stole jadła, więc mu taco dali. Dali mu taco! Wyglądam na ulicę i widzę go z tym taco w ręku. — A co tam robisz? — Nic. To mi powiedzieli: — Jużeśmy mu dali taco, senora. — Dziękuję bardzo, senora. I pcham Perica do środka.

Page 172: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Niech no sobie Perico wejdzie, prędko! Teraz sobie swoje taco zje i rondel mu postawię, i cały ten garnek fasoli Perico wsunie, dalej, i wszystkie te tor-tille też zafasuje, a jak nie, to lanie mu sprawię, bo nie chcę, żeby głodny chodził i pod drzwiami wystawał. Nie nasycił się? Jak się nie nasycił, to się teraz nasyci. Prędko, niech to swoje taco skończy i niech ładuje to wszystko, co mu dam! — Nie mogę. — Teraz zaraz to wszystko zje! Żeby mu się odechciało jak pies pod drzwiami węszyć. Posadziłam go na krześle i stoję nad nim z pałką w ręku. — Jak tego wszystkiego nie zjesz, to ci pałką przyłożę. Zobaczymy, co wolisz! — Nie mogę. I zaczął płakać, bo nie wiedział, jak sobie poradzić z tą masą fasoli. — Nuże. Tu jest łyżka, to łyżkami pchaj, ile możesz, aż wszystko wtrąbisz. Zmusiłam go, żeby do ostatka wszystko wymiótł. Myślałam sobie: „Żeby miał na cmentarzu skończyć, ale z obżarstwa się wyleczy". Jak ręką odjął! Nigdy więcej pod obcymi drzwiami nie stawał. Dla praczki prześcieradła to bardzo ciężka robota, bo trzy razy je trzeba trzeć i trzy razy płukać; później się je na słońcu rozkłada, podnosi się, znowu się je trze i znowu płucze. Codziennie prałam prześcieradła. Po cztery razy. Za pierwszym razem czystą wodą kurz z nich zdejmuję, mocno je trę, żeby z nich 312 wyszły wyziewy z ciała i włoski. Później je namy-dlam i wrzucam do wanienki, żeby brud zelżał; jak już się dobrze w mydle namoczą, wyciągam jedno po drugim i na pralce je szoruję i oddzielnie układam. Później jak już skończę prać białą bieliznę, wrzucam do wanienki kolory, żeby się moczyły w tym mydle, co zostało. Tymczasem wynoszę w wiadrze całą białą bieliznę, na nowo ją namydlam i rozkładam na słońcu. Jak wyschnie, to ją zdejmuję ze słońca, spłukuję czystą wodą i jeszcze raz ją namydlam; kiedy widzę, że już nic a nic brudu na niej nie ma, znowu ją trę na pralce, dobrze płuczę, rozwieszam i później biorę się za kolory. Białą bieliznę oddzielnie się zawsze pierze; są tacy kretyni, co ją razem piorą i plam dostaje. Codziennie mi wypadało dużo prześcieradeł, więc czasem tylko raz je prałam, jeśli bielutkie z łóżka je ściągnęli, ale jak je już na sznurach oglądałam, widziałam, że są czarne. Duże tłuste plamy powyłaziły. Takie zdradliwe jest ciało. Dlatego wszystkie jednakowo trzeba prać i nie lenić się, jak nie, to już lepiej niech się bez prania obejdą. Ciężka jest przy praniu harówka, ale na mój gust jeszcze ciężej koło dzieci chodzić. Co do mnie, nigdy mi się dzieci nie podobały. Okropnie marudzą i są złe. Periquita wzięłam do siebie, ale nie dlatego, żeby mi się podobał. Co miał robić ten pędrak bez matki, co już się tak do mnie przyzwyczaił? A ja co miałam z nim zrobić? Na ulicę go wyrzucić? Tak go musiałam musztrować, jakby był moim synem, własnym, rodzonym, bo w dodatku przymilne to było jak szczenię i wszyscy bardzo go lubili. Nie tylko ja, wszyscy ludzie za nim przepadali; posłuszny to był chłopaczek, bardzo posłuszny. Nigdy mi nie wymawiali: — Niech pani zobaczy, co mi pani chłopak zrobił. Bo jak prałam na górze, przy mnie tam był, bawił się jak chciał, ale tuż przy mnie; żeby mi poleciał na środek ulicy, żeby psoty na podwórzu robił albo biegał, nic podobnego. Jak się zmęczył, to pod zlewem do prania bielizny się kładł i tam zasypiał. A jak zobaczył, że z bielizną na strych idę, to ze mną szedł i znowu pod zlewem się układał. Nie sprawiał mi kłopotu. Przeciwnie, mówiłam do niego: — Idź do cytadeli, pograj w piłkę z chłopcami. — Ale żeby Jezusa nie odchodziła... 313 — A w jaki sposób mam odejść, skoro tyle jeszcze bielizny? — Nie, lepiej Jezusie pomogę.

Page 173: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Wnosił mi na górę wiadra z bielizną, żeby ją na słońcu rozłożyć, a kiedy płukałam białą bieliznę, to mi przynosił kolory i potem w wieszaniu pomagał. Albo zbierał wszystkie serwetki i mi je prał; bardzo dobrze skarpetki tarł i pytał: — Już mają dosyć, żeby sobie na słońcu poleżały? I szedł z wiadrem na górę na słońcu je rozkładać. A chustki! Wszystkie chustki mi Perico prał, a jak już były dobrze wyprane, to je kładł na słońcu, szedł później po nie i je płukał. — Już je mam wieszać? Patrzała Jezusa, czy są gotowe? Sprawdzałam je i mówiłam do niego: — Dobra, to je powieś. Dużo mi pomagał. Bo też bardzo to był specjalny ten chłopczyna; dobry chłopczyna. A przecież nigdy luzem nie chodził; zawsze go krótko trzymałam. Od maleńkości bardzo był nieśmiały, nie umiał sam się ruszać, zawsze się mojej spódnicy trzymał. Nie grał z dziećmi w kulki ani w nic innego, zawsze sam się bawił. Jeśli wychodził, to daleko nie zaszedł; w sieni zostawał, zajęty zabawą i zajęty mną, bo bał się, że mnie zgubi. Zawsze się tego bał. Już wolał zabawę rzucić i być przy mnie. Tam w tym budynku czasem się z nim chłopcy drażnili: że mnie na tańce zaprowadzą, że mnie na spacer zaproszą, a on tylko sobie paznokcie gryzł i gryzł, myślę, że z nerwów. Między dwoma krzesłami go kładłam: deskę układałam i na tej desce jego materacyk. Za ramię mnie obejmował, obie moje ręce brał i tak, o, do siebie tulił, i mówił: — Przynajmniej poczuję, jak mnie Jezusa puści. — Nie daj Boże! — Jeszcze sobie pójdzie i śpiącego mnie zostawi... XXVII Kochliwa nie jestem i wcale ludzi nie lubię. Zawsze byłam oschła. Nigdy się do nikogo nie przywiązałam. Bardzo jestem gderliwa i ostro się odzywam: „Zostaw to... Przestań!" Nie umiem inaczej mówić. Toteż jak dzieciaki za mną ła- 314 żą, to dlatego że im się chce, ale żebym ja się miała z nimi cackać czy coś takiego, broń Boże. Na wszystkich ludzi pokrzykuję i na moje zwierzątka tak samo. Perico to był pieszczoch. Czasem mówił do mnie: — Niech się Jezusa położy prędko do łóżka, ja fasolę namoczę, posprzątam, ścierką przetrę. Rano jak na sprężynie z łóżka wyskakiwał: — Niech Jezusa poczeka! Pójdę po sprawunki! I tak musiałam wstać, bo w tym czasie jak on szedł coś kupić, to sobie obliczałam: „Zabiorę się do grzania wody, bo inaczej czasu mi nie starczy". Jak bardzo wcześnie w ogonku stawał po ciasto, to mu robiłam z pół kilo tortilli, żeby miał co jeść, jak mu się zechce. Perico zawsze do mnie „Jezusa" mówił. Kiedy go ludzie pytali: — Gdzie jest seńora? — odpowiadał: — Kto? Moja mama? A tam w środku. Ale w oczy mi „mama" nie powiedział, bo mu zakazałam: — Jestem twoją matką, bo cię wychowuję, ale ty wiesz, że ciebie nie urodziłam. Przypominałam mu, że matka mu umarła. To przysłowie, że nie ta matka, co porodziła, ale ta, co wychowała, to wierutne kłamstwo. Bardzo to brzydko, jak sobie kto cudze dzieci przywłaszcza. Za złe ludziom biorę, jak się chwalą tym, czego im Bóg nie użyczył. Skoro wychowali, to piękne dzięki, wdzięczność im się należy, ale niech się nie pchają na takie miejsce, które im nie przysługuje. Moja macocha też mi nigdy nie kazała, żebym na nią „mama" mówiła, przenigdy. Nazywałam ją „seńora Ewarysta". Że matką mi była, to prawda, bo gdyby mnie nie wyuczyła, co by się ze mną stało? Ale wiedziałam, że inną miałam mamę, i nie było między nami a to że mamo, a to że córeczko.

Page 174: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Zabierałam Perica do Bractwa Spirytualnego w Dzień Wszystkich Świętych i w Dzień Matki, żeby się ze swoją mamą przywitał. Kilka razy z nią rozmawiał; przedstawił jej się jak należy i spośród dziewięciorga rodzeństwa on jeden otrzymał matczyne błogosławieństwo. Felicitas mi dziękowała i nie tylko mi Perica poleciła, ale całą resztę; dlatego na początku ich doglądałam. Nie poleciła mi tylko swojego 315 męża, jego jednego. Miała rację. Co by jej z tego przyszło? Kiedy zmarli do innej przestrzeni przechodzą, już nie pamiętają o materialnych, ziemskich sprawach. Ani kobiety o mężczyznach, ani mężczyźni o kobietach. Ale Felicitas za swoje dzieci pokutowała, bo taka była jej misja. Nie odpocznie, póki ich tam wszystkich nie połączy, bo tymczasem tylko jednego ma przy sobie, Rutilia. Póki ich Felicitas Panu Bogu nie odda, póty się nie wyliczy! Dobrze mu mama radziła w świątyni spirytualnej, co była na ulicy Nino Perdido; powiedziała mu, żeby o mnie bardzo dbał, żeby mnie we wszystkim słuchał. Perico nie poznał jej głosu, bo taki był malutki, kiedy umarła, że już nie pamiętał. O świcie umarła, kiedy jeszcze spał. Wstał i poszedł, jak codziennie, bawić się z innymi dziećmi z tego osiedla. Na osiedlu Felipe Angeles kanalizację robili i dzieciarnia tam się rozsiadała, żeby dokazywać. Perico siedział okrakiem na kanale, kiedyśmy z trumną tamtędy przechodzili. Zostawiliśmy go tam i poszliśmy ją pochować. Dlatego Perico nie wiedział, co to znaczy śmierć. Nie lubię z ludźmi rozmawiać. Jak któregoś dnia zostaję w domu, to wolę się kłócić z moimi zwierzakami: „Wynocha!", albo „Złaźcie stamtąd!", albo „Idźcie spać!", albo „Cicho tam!", to przynajmniej własny głos słyszę, ale z sąsiadami rzadko gadam. Bardzo jestem dziwna. Transito, ta z budynku, cały dzień jak młynek terkotała i nie można było jej nie słyszeć. Do pralni na górę przychodziła, żeby ze mną porozmawiać; paplała jak najęta. Czasem mnie zapraszała: — Chodźmy tam i tam, serduszko. — A mój dzieciak? — Zabierzemy go, serduszko. Jakieś kumy miała naprzeciwko, pod dwudziestym, i poszłyśmy tam na obiad, ale dziwna ze mnie osoba; w obcym domu mi jedzenie nie smakuje. Transito skarżyła się, że w Deefie błądzi, żebym z nią szła. Takim sposobem razem wychodzimy, ona w swojej obcisłej spódnicy i z tym swoim szczebiotem: kochana, zrób to, kochana, zrób tamto, a ja prawie ust nie otwieram, tylko tyle co muszę. No bo inny mam cha- 316 rakter, a ona jest bardziej wesoła, bardziej poufała; rozmawia to z tym senorem, a to z tamtym, i z jeszcze innym, a ja jestem bardziej wymagająca. Za młodu dużo śpiewałam i straszna była ze mnie wierci-pięta, jeszcze jak na ulicy Icazbalceta mieszkałam, bardzo lubiłam śpiewać, ale teraz już mi się z nikim gadać nie chce. Ze dwanaście czy trzynaście lat temu, w dzień jej imienin, mąż Tránsito, to jest ten, którego wtedy miała, bo zmienia jednego za drugim jak okłady, do tańca mnie prosił, ale po jednym kawałku nogi mi zesztywniały. — Już nie mogę... — Ojej, przecież dopierośmy zaczęli! Dlaczego dosyć? — Nie, senor, bardzo przepraszam, ale nie. Nogi mi całkiem posłuszeństwa odmówiły, żebym sobie o obietnicy przypomniała. Bracia Spirytualni jeden kawałek mi pozwolą przetańczyć, ale dwa albo trzy to już nie. I usiadłam koło mojego Perica. Tránsito tylko miała chłopów w głowie i hulanki. Wtedy jest w świetnym humorze. Są takie kobiety, co aż je swędzi, takie są pazerne. Tránsito była bardzo bezwstydna. Tylko się wtedy uspokajała, jak się kurwiła. Raz zaczęła mi powtarzać: — Mam Hiszpana, mam Hiszpana, mam Hiszpana, mam Hiszpana!... Cieszyła się, wesolutka była jak szczygieł. Ojej, jaką ważną udawała! I któregoś popołudnia go zobaczyłam. Pomyślałam: „wszystkiego można się w tym człowieku doszukać, ale z Hiszpana nic w nim nie ma. Indianin, i to z tych najciemniejszych".

Page 175: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Powiedziałam Tránsito: — Nie, przecież Hiszpanie nie są tacy ciemni, niech pani ze mnie wariata nie struga. Żaden z niego Hiszpan. — Przecież z Hiszpanii przyjechał. — To może się tam na przejażdżkę wybrał. Beret nosił jak tutejsi sklepikarze, to się w nim Hiszpana dopatrzyła. Ten jej mąż to był syn generała Felipe Angelesa 100 General Felipe Angeles — jeden z nielicznych zawodowych wojskowych, którzy przystąpili do powstania Madera. W 1912 dowodził operacjami przeciwko Emilianowi Zapacie. 317 ni mniej, ni więcej. Gadu, gadu, aż się okazało, skąd się ten Rafael wziął. Przyjechał do Meksyku z jedną seńorą Hiszpanką, co go w szpitalu pielęgnowała, jak go w wojnie republikańskiej zranili. W Meksyku trafił na Tránsito, bo ona nawet psu nie przepuści... Byle się tylko mogła przy kim pożywić, to zaraz się do niego przylepi! Angeles żył przez jakiś czas z Tránsito i taki był z niego cynik, że ją w Nowy Rok do swojej Hiszpanki prowadził, i aż mi żal było tej se-ńory, takiej przyzwoitej, co przy wszystkich swoich dzieciach musiała Tránsito sadzać i z nią Nowy Rok obchodzić. Tránsito o jedno tylko dbała: żeby z Rafaela forsę ciągnąć, żeby się z nim mogła bawić i żeby jej niczego nie brakowało. To taka kobieta, co samego diabła w zastaw weźmie i nigdy już się od niej nie wykupi. Chociaż był hulaka z tego Rafaela Angeles, ale dobry był człowiek. Synowi Tránsito pomógł znaleźć pracę przy tych wielkich świetlnych reklamach, co je zakładają na dachach kamienic, i go za swojego uznał, chociaż to nie był jego syn, ale Rewolucji Meksykańskiej, bo się w czasie największego bałaganu urodził... Angeles dał mu swoje nazwisko, robotę mu znalazł przy tych neonach i nigdy mu pieniędzy nie żałował, ani jemu, ani Tránsito. Stąd się wzięło, że się ten chłopak Miguel Angeles nazywa. Tránsito krzyczała między jednym skurczem a drugim i musiała krzyczeć, bo przy poronieniu gorsze są bóle niż przy porodzie. — Co pani jest? — Poszłam do doktora i sondę mi wsadził. — Po co? — A właśnie po to. — Widzi pani, jak się pani od tego krwotoku rozchorowała. W chwili wybuchu puczu przeciwko Maderowi wrócił do stolicy, żeby walczyć przeciwko spiskowcom. Aresztowany przez oddziały generała Huerty razem z prezydentem Madero i wiceprezydentem Pino Suarezem. Przyłączył się do ruchu Carranzy i został ministrem w jego rządzie. W 1914 przystąpił do Francisca Villi, został jego zastępcą i głównym doradcą. W 1916 wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, skąd wrócił po dwóch latach i ponownie przyłączył się do oddziałów Villi. Rozstrzelany przez oddziały carransistów w 1918. 318 Tyle krwi z niej uszło, że zemdlała i upadła. Pomyślałam: „Jeszcze się ta kobieta wykończy i rodzice będą pomstować, że nikt się nie znalazł, żeby po nich pójść". Naprawdę się tym razem przestraszyłam i zawołałam oboje, mamę i tatę: — Chodźcie tutaj, bo Transito ciężko chora, kto wie, czy nie umiera! Przylecieli tata z mamą, bardzo przejęci. Nigdy więcej jej w takiej chorobie nie widziałam. Nazajutrz poszłam ją odwiedzić: — Jak się pani czuje? — Już dobrze, już mi lepiej... — Co za człowiek z pani. Dlaczego mnie pani nie zawołała, żeby chociaż zrobić herbatę? — Nie, nie było już dla mnie żadnego lekarstwa; przyszła pora, żeby ze mnie wyszło. — A co miało wyjść? — Dziecko przecież. — Ale dlaczego je pani poroniła?

Page 176: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— A do czego mi potrzebne? — No to po co się pani z chłopami zadaje, jeśli pani nie chce, żeby panią tak urządzili? — Nie, Miguel mi wystarczy. Dosyć tego jednego. Jednego tylko ma syna, ale taki kłębuszek z siebie wyrzuciła, co miał ze trzy czy cztery miesiące, kiedy już dziecko ma swoją formę. Dużo kobiet dzieci się pozbywa. Jak już się upewnią, że swojego czasu nie mają, bo przejdą dwa czy trzy miesiące i nic się nie pokazało, to idą do lekarza, a ten kłapouch im mówi: „Tamten ci go wsadził, a ja ci go wyciągnę. Tyle i tyle mi zapłacisz. Utuczę się twoim martwym dzieckiem". Kobieta mu płaci, a on jej wsadza tę kiszkę do środka, kto wie ile metrów jej tam okręci i wtedy musi go z siebie wyrzucić. Ośmioro czy dziewięcioro Transito poroniła. I to przez ten czas, jak tam pracowałam. Dlatego tak się roztyła. Niebrzydkie miała ciało: była szczuplutka, zgrabna. Teraz pękata się zrobiła, brzydka, ramiona ma opasłe, jak z galarety. A w dodatku aż się lepi od tych kremów, co się nimi smaruje. Kobiety tłuścieją, bo powietrza dużo łykają i to powietrze im szkodzi; od środka je rozdyma. Jak jest 319 kobieta w ciąży, to się jej wszystkie pory w ciele otwierają, żeby dobre prądy miały do niej dostęp, ale Transito była pusta w środku; dlatego powietrze ją rozdęło po tych wszystkich dzieciach, które zabiła. Perico już zaczynał jedenasty rok i nie chciał iść do szkoły, bo się bał mnie stracić. Jak był mały, ojciec go zapisał, ale że był niziutki, starsi go bili i nigdy tam nie wrócił, aż dopiero oddałam go do szkoły przy cytadeli, blisko Icazbalceta. Nie chciał się ode mnie odczepić, aż mu raz powiedziałam: „Jakże to, ma Perico zostać łachudrą i osłem? Musi się czegoś w życiu nauczyć, nie chcę, żeby był taki jak ja". Mocno mu przyłożyłam i marsz do szkoły. Zmusiłam go. Głowa pusta jak kapusta, baty dostała, wnet zrozumiała. Nie chciałam, żeby mi na tragarza wyrósł, ale żeby go nauczyli czegoś pożytecznego. Kupiłam mu książki, zeszyty, wszystko co trzeba. Teraz już się za książki nie płaci, ale jak Perico poszedł do szkoły, musiałam się wy kosztować. Koło drugiej po południu go odprowadzałam. Kąpałam go, czesałam i czyściutką bieliznę mu wkładałam. Odprowadzałam go i szłam po niego, to się później koledzy z niego naśmiewali: — Już tam idzie twoja służąca. Rumienił się, czerwony się robił: — To nie służąca, to moja mama. Nie wierzyli. Myśleli: „Ta baba taka ciemna, jakże może być jego matką?" Później go uspokajałam: — Ojej, ubyło ci od tego? — Niech nie wygadują: mówią, że to moja służąca, a to moja mama. — Myślałby kto, uszczknęli mi kawałek. — Nie, nie chcę, żeby tak mówili. — Daj im spokój, niech gadają, co im ślina na język przyniesie. Co cię obchodzą! — Przecież Jezusa nie jest moją służącą. Jest moją mamą! — To ty tak mówisz. Perico nigdy więcej kawy nie pił, bo pierwsze, co mi w szkole powiedzieli: kawa mu na nerwy szkodzi. Moja już w tym była głowa, ale najsampierw 320 szedł do obory po świeżo wydojone mleko. Miałam szczęście, że prałam u dwóch nauczycielek Perica, co mieszkały w tym samym budynku, i przez to jeszcze się bardziej starały, żeby nim dobrze pokierować. A ja w domu krótko go trzymałam i zapędzałam do nauki. Siadałam na wprost niego i chociaż nic nie rozumiałam, kazałam mu lekcje odrabiać. Przez wszystkie dni w roku, nawet w czasie wakacji, musiał książki powtarzać, żeby umiał odpowiedzieć na egzaminie. Nie żebym go chciała chwalić, ale był posłuszny i chociaż uczył się ponad miarę, to mu nie popuszczałam, żeby nie próżnował i nie miał złych myśli. Teraz

Page 177: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

nieroby z chłopaków wyrastają, bo nie mają czym się zająć. Już im ulice na zabawy za małe i sami rodzice ich rozpuszczają, zaprawiają do rozpusty, z ich winy takie myśli im do głowy przychodzą, co się nie godzi, bo jak tylko do domu wejdą, zaraz na nich krzyczą: „Zabierajcie się stąd, nie naprzykrzajcie się!" Kiedy mnie wychowywali, nie tylko mi nie było wolno dorosłej osobie odpowiedzieć, ale nawet się za nią obejrzeć. Do szkoły nie chodziłam, ale nie pamiętam, żebym się kiedy odwróciła i powiedziała: — O, już tam idzie ta baba. Mówiłam: — Senor taki tam, senora owaka... Bogata była czy biedna, ale „senora". A jakie teraz nauczyciele dają dzieciom wychowanie? Nie mogę się z tym zgodzić. Dlatego Perico takie lanie ode mnie dostawał: — Żeby mi się Perico porządnie zachowywał. Żeby się witał jak trzeba. Mówi się: „Dobry wieczór" albo „dzień dobry". Poszłam raz do Tránsito i się upomniałam: — Bardzo proszę, żeby pani Pericowi pieniędzy nie dawała, bo nie chcę, żeby się przyzwyczaił brać pieniądze od kobiet. Jak chce wydawać, niech sobie zarobi. — Ojej przecież to jego niedzielna tygodniówka! — Nie chcę, żeby go pani tygodniówek uczyła. Sama się dosyć namęczyłam; były takie dni, że nie miałam nic w ustach, ale nigdy nie prosiłam o jałmużnę. Żeby mi go więc pani do złego nie przyzwyczajała... 321 21 Poniatowska — Ale Jezuso, wszystkim dzieciom się niedzielną tygodniówkę daje. — I co z tego? Dobrze wie Perico, że mu przy mnie fasoli nie zabraknie. O pustym brzuchu nie chodzi; owoce mu kupuję, pieniądze daję, niedużo, dziesiątkę, żeby go chłopcy bez grosza nie widzieli, ale nie dopuszczę, żeby mu pani dawała. Ja mu matkę zastępuję i znam swój obowiązek. To wtedy na ambit wzięła: — Ale pycha z pani przemawia! Przecież mi czasem sprawunki nosi. — A niech pani po sprawunki chodzi i co pani zechce, ale nie za pieniądze. Żeby mu pani więcej nie płaciła! Ja na takie rzeczy swojej zgody nie dam. Od jałmużny się dzieci psują. Parę dni temu jechała autobusem taka parka, chłopczyk i dziewczynka, po osiem i dziewięć lat, i ludziom śpiewali. Na przyszłość, jak dorosną i zechce im się na ulicznych śpiewaków wy-kierować, proszę bardzo. Ale w tym wieku na co ich rodzice narażają? Żeby wstydu nie mieli. Zawsze Picowi mówiłam: „Musisz wyrosnąć na prawdziwego mężczyznę, co ma swój honor". Na pewno nie w smak jej to było, że tak jej odpowiedziałam, bo dowiedziałam się od sąsiadów, że zaczęła Perica do złego namawiać; mówiła mu, że dlaczego tyle ode mnie znosi, skoro nie jestem jego matką. Ona sama miała jedwabne życie, nic, tylko jedwabne życie: suknie sobie kupowała, wodę toaletową, zawsze miała na sobie coś nowego, brwi miała jak niteczki, bo je tak wyskubała, i z wszystkiego sobie zgrywę robiła, używała sobie. Pewno, Perico-wi oczy na wierzch wychodziły: „Serduszko, kupić ci orzecha kokosowego? Syneczku, ale się przystojny robisz..." I mi Transito chłopaka zbuntowała. Oko na niego miałam, bo jakeśmy raz poszli do kina Balbuena, widziałam, że się do dwóch dziewczyn przysunął i zamiast stanąć w ogonku po bilety, dał im pieniądze, żeby nam kupiły. Że był jeszcze mały, to zawsze się starałam łakoci mu kupić i do torebki mu nakładłam kapulinów, trzciny cukrowej, fistaszków, bananów, pomarańczy i kto wie czego jeszcze i

Page 178: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

weszliśmy do środka. Zauważyłam, że za nim szły, ale nic mu nie powiedziałam. Na balkon 322 weszłam, bo na parterze ekran mnie w oczy razi, i zaraz za nami one też weszły. Po chwileczce już się go uczepiły i jedna z nich go objęła. I to wszystko na moich oczach! Aż mu w końcu powiedziałam: — Dobra, to teraz ty z siebie kino robisz. — To nie moja wina. — Aha, to może moja? To ja im powiedziałam, żeby się do ciebie kleiły? — Ojej, jak Jezusa może tak mówić! — A ty co sobie myślisz? Wiercisz się, jakbyś miał robaki i na filmie nie możesz wysiedzieć. Widziałam, jak się odwracał, i na wszystkie boki rozglądał. No i co, nie zatrzymały się tam te kobiety i nie usiadły za nami? — Nie dasz mi, blondynku? — I obie w śmiech. — Trzciny mi nie dasz? Oj, daj mi tamalito! Już wyraźniej nie trzeba. Pod włos go brały. — Słuchaj, Perico, co to za jedne? — Oj, niech Jezusa nic nie mówi! Co za człowiek! — Co takiego? A jaka mam być, skoro cię te wariatki zaczepiają. Znasz je czy nie? — Nie, nie znam. — Zobaczymy, czy to prawda, że ich nie znasz... Usłyszały, że się obruszyłam, i zeszły na dół, bo po całym kinie skakały jak dzikie kozy; to tu siadały, to tam, zdziry zatracone, to z tyłu, to bardziej z przodu, żeby z dołu w górę na niego patrzeć. Wyszliśmy. I one za nami. Na ulicy już się na dobre rozzłościłam. — Słuchaj, jak masz swoje sprawy, to mnie do kina nie zapraszaj. — Ale ja nic nie wiedziałem... — Jak to nie wiedziałeś? Skąd je znasz? — Wcale ich nie znam. — Jakże nie, skoro im pieniądze dałeś, żeby kupiły bilety? Co ty sobie o mnie myślisz? Widziałam, jak im dawałeś i jak ci oddały. To stąd mi wiadomo. Wynika z tego, że je znasz. — Przecież mówię, że nie znam. — No to dlaczego z ciebie zgrywają? Jak się kogo nie zna, nie ma się prawa do poufałości. — A bo to są dziewczyny stamtąd, z cytadeli. — Żołnierki, prawda? Wstydu nie masz! Nie masz wstydu! Te suki tam się włóczą i żołnierzy do siebie 323 ciągną. Aha, już je po twarzy poznaję! Już je tam widziałam. I go sprałam po pysku. Dobre cięgi dostał. Złość mnie wzięła, że taki smarkacz już za tymi śmier-dziuchami lata, i na środku ulicy go spoliczkowałam. A później się odwróciłam i do nich krzyknęłam: — Dalej za mną łaźcie, to zobaczycie, ile się każdej należy. Odwróciły się na pięcie i dały nogę. Jakeśmy do domu wrócili, jeszcze się stawiał: — Dlaczego mnie Jezusa przy ludziach zbiła? — Dlaczego cię zbiłam? Ażebyś taki pazerny nie był, do licha. Co sobie wyobrażasz? Psem jesteś czy co zgubiłeś, żebyś się za tymi sukami włóczył? Stare już były, wymacane na wszystkie strony, kompletnie zwariowane, takie co to po koszarach się pętają, i to z całym plutonem żołnierzy. Perico dopiero trzynaście lat skończył i czternasty rok zaczynał, a one już za nim węszyły, bo jak był jeszcze mały, miętę do niego

Page 179: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

czuły. Zawsze miały mu coś do powiedzenia. Jedna blondyneczka, szczuplutka, co w budynku mieszkała, też za nim przepadała. I Tránsito w oko wpadł: „Chodź do mnie, Periquito! Moje serduszko..." To przecież nie mogłam milczeć, jakby mi kto gębę zasznurował. Ale że go krótko trzymałam, nigdy mi nie mógł wstydu narobić. W ostatnim roku, jak już miał skończyć powszech-niaka, zażądali ode mnie jego metryki. Poszłam do ojca, ale powiedział, że tej metryki nie ma; żebym pojechała po nią do Texcoco, gdzie się chłopak urodził. — Dobrze, wykosztuję się na bilet do Texcoco, ale musi mi pan towarzyszyć. Wróciłam do domu i mój chłopak chciał mi trudu zaoszczędzić: — Po co ma Jezusa jechać do Texcoco, skoro moja ciotka ma dokumenty? — Dobra, to idź do ciotki i poproś, żeby ci je dała. Ciotce Rogacianie gdzieś się akta zapodziały. Jakie tylko miała papiery, zawsze je gubiła. Ale mnie się zdaje, że jak ją Perico o metrykę poprosił, to mu odpowiedziała: 324 — A na co ci te papiery, skoro sam się już możesz utrzymać? Do złego go namówiła; że po co ma ze mną dalej być, jeśli już się nauczył tego co najważniejsze: czytania i pisania; że już doszedł do takiego wieku, kiedy może mnie zostawić i na siebie zarobić. Do głowy mu to wbiła, bo ten chłopaczek przez wszystkie dni w tygodniu ze mną chodził, a tu znienacka jednego poranku, kiedy już mieliśmy do pracy iść, z głupia frant do mnie mówi: — Ja nie pójdę. — Posłuchaj, Perico, dlaczego mnie nie uprzedziłeś, że chcesz zostać w domu, tobym ci jedzenie przyszykowała? — Nie, chociaż mi Jezusa nie przyszykowała, to i tak zostanę. — A nie, wiesz przecież, że jak ze mną idziesz, to kiedy mnie do jedzenia wołają, ty też sobie zjesz. Nie mogę się na to zgodzić, żebym sama poszła, a ciebie zostawiła bez jedzenia. Idziemy, zabieraj się. Domyślam się, że już coś knuł, żeby sobie pójść, i dlatego tak się stawiał. Doszliśmy do budynku, a on mówi: — Pójdę do parku. Innym razem szedł do parku i wracał na obiad, ale tego dnia mu nakazałam: — Siedź tutaj. Zabrałam się do prasowania. Po chwili powiada: — Poczytam Jezusie powieść. — Dobra, to sobie tutaj usiądź. Bardzo lubiłam, jak mi czytał. Pedra sobie przypominałam. Bardzo mi się podobało to opowiadanie, jak się chleb rozmnożył. Po chwili tę powieść zostawił i wyszedł na dwór. Prasowałam dalej. Myślałam, że poszedł do ubikacji. Godzinami tam przesiadywał. Wrócił i po chwili znowu zniknął, ale wiedziałam, że jest blisko, bo słyszałam jego głos. Po dłuższym czasie przyniósł dwa kawałki ciasta. — Słuchaj, ty żebraku, gdzie się podziewałeś? — Nie, sam nie poszedłem. Senorita mnie zawołała. — Jaka senorita? — A Carito, moja nauczycielka... — Coś podobnego, a dlaczego? 325 — Bo to jej imieniny. Dali mi ciasta, ale schowałem dla Jezusy. Akurat! Już mu się w żołądku nie zmieściło. Powiędnął do seńority Caroliny: — Zabiorę dla mojej mamy. — Nie, ja oddzielnie twojej mamie poślę. Zjedz sobie.

Page 180: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Ale że już więcej nie mógł, przyniósł dwa talerze; ten co był dla niego i ten co go dla mnie posłali. 0 dziesiątej wieczorem skończyłam prasowanie. Zawinęłam te dwa kawałki ciasta i do torby wrzuciłam. Jakeśmy wracali, stała sobie Transito, pachni-dlami śmierdząca, oparta o drzwi do sieni pod 17, 1 mówi do mnie: — Niech pani poczeka, to pani zapłacę. — Niech pani zostawi. Już muszę iść... Jutro mi pani zapłaci. — Za jednym razem, niech pani ze mną pójdzie... Tak, teraz, od razu. Wróciłam z Transito, a Perico został na trotuarze. Kiedy wyszłam, jeszcze go zobaczyłam o pół rogu dalej, więc idę za nim i idę. Pomyślałam: „Na przystanku autobusowym na mnie poczeka". Ani na mnie nie czekał, ani się nie spostrzegłam, którędy poszedł. W żadnych drzwiach schowanego go nie znalazłam. To myślę: „Widać pieszo idzie..." Po chwili wsiadłam do autobusu. Przyjechałam do domu i na niego czekam, wybiła jedenasta, dwunasta w nocy i pierwsza i dopiero się położyłam. „Jeszcze przyjdzie", myślałam. Ale nie przyszedł. Ciągle sobie o tym cieście przypominałam: „Przyjdzie, żeby je w nocy zjeść". Nie wrócił jednak. Już mi więc nie opowiedział, jak to było z tym ciastem. Nazajutrz wstałam bardzo wcześnie i poszłam do jego sióstr, ale żadna nic o nim nie wiedziała. To sobie powiedziałam: „Skoro ani go nie ma u żadnej siostry, ani u żadnego brata, to w te pędy do ciotki idę". I rzeczywiście u niej był. — Co to znowu, co tu robisz? Czy to twój dom? — Nie, to nie mój dom, ale tutaj mój dom będzie. Z taką pychą do mnie mówił, tak na mnie z góry patrzył, że mi w gardle zaschło. — To nie mój dom, ale tutaj zostanę. — Dlaczego? — A bo tu chcę zostać. 326 — Tutaj zostaniesz? I co dalej? Zdaje ci się, żeś taki zaradny, żeby ci na szkołę starczyło? — Do pracy pójdę. Tak sobie na łóżku nogami machał, jakby nigdy nic. Krew mnie zalała i miałam ochotę z pięściami się na niego rzucić, ale sobie powiedziałam: „Nie, lepiej się powstrzymam". — To już się nie będziesz uczył? — Tak, do wieczorowej pójdę. W dzień będę pracować, a wieczorem będę się uczył. — Aha, dobrze. Więc tu zostajesz? — Tak. Pomyślałam: „Już idę, już lepiej sobie pójdę..." To wtedy mówi do mnie ciotka Rogaciana, bo widziała, że mi się słabo zrobiło: — Jutro go pani przyprowadzę. I nigdy to jutro nie nastało. XXVIII Dalej jako praczka pracowałam. Żebym się nawet w smutku pogrążyła, co mi z tego przyjdzie? On sobie rozrywek szukał. To mam wstecz spoglądać? O, nie. W domu walizkę z ubraniem przygotowałam. Powiedziałam sobie: „Jak już nie chce ze mną być, to niech sobie idzie". Zostały mi te ubrania i jedno po drugim je sprzedawałam. Na co mi były? Ubrania po nieboszczyku. „Nie przyszedł po nie, to jak przyjdzie, niczego nie znajdzie". Jego bracia mi czasem opowiadają, co się z nim dzieje. Miesiąc temu przyszli mi powiedzieć, że jest w Acapulco. Od jednej chrześniaczki Felicitas się dowiedziałam, że bardzo mu żal, że mnie zostawił, bo źle na tym wyszedł. Ale późno się ze skruchą wybrał. Miałby tutaj dobrą pracę i jednocześnie by się uczył, bobym trudu nie żałowała. Nie chciał. A teraz już ja się nie dam zagonić.

Page 181: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Żadne z jego rodzeństwa nie poszło do szkoły. Do pierwszej klasy ich jeszcze posłali, ale do drugiej już nie. Tak więc on był jedyny, co się uczył, bo przy całej mojej biedzie chciałam, żeby na człowieka wyrósł, żeby chociaż wiedział, jak się nazywa. Miałam nadzieję, że przyjdzie mi powiedzieć, że chodzi do szkoły, żebym mu pomogła książki kupić, bo gdy- 327 by miał chęć, toby mnie znalazł, ale poczuł się bardzo dzielny i tak skończył. Najpierw mi opowiadali, że się najął za murarza i ciotce Rogacianie dwadzieścia pesos na tydzień dawał, ale ciągle jej było za mało: — Słuchaj Perico, nie starcza mi. To zostawił ciotkę Rogacianę, jakichś kolegów sobie dobrał i pojechali na zbiory kawy do Veracruz. Przy trzcinie cukrowej pracował. Wrócił krostami pokryty, zmarnowany, rąk nie mógł opuścić, bo mu się pod pachami wrzody porobiły. Nacierpiał się, zanim do zdrowia przyszedł, ale u mnie się nie pokazał ani nic. Przez znajomości się dowiadywałam, bo mnie spotykali na ulicy: — Ojej, chory jest Perico, niech pani sobie wyobrazi, że to, że tamto... — A co mu poradzę? Ja go szukać nie będę. Od jego braci wiem, że się nie ożenił. Chyba dlatego, że już się przyzwyczaił do włóczęgostwa, parę dni tu, parę dni gdzie indziej, nie chce się wiązać. Jakieś podfruwajki sobie pewnie znajduje na pięć czy dziesięć minut, ale żeby z nimi żyć? Co to to nie, bo wolny z niego ptaszek i nikt mu nie powie: „Dlaczego się spóźniłeś?" Mężczyźnie tylko swawola w głowie, a kobieta go prosi: „Zabierz mnie tam i tam", a on nie chce, żeby mu kto na karku siedział. Dlatego mówię, że Perico kobiety sobie nie szukał. W kilka dni po zniknięciu Perica, o, tu, guz mi się zrobił i spuchła mi cała lewa strona, noga, ramię, twarz, a z pleców zwisał mi pęcherz z rozognionej skóry. Ręce miałam takie żółte, jakbym je do farby congo wsadziła, to wtedy poszłam do lecznicy, o trzy rogi od ulicy Balderas, w stronę Bucareli, i jakiś doktor, staruszek, kazał mi zdjąć pończochy i ledwo mi łydki pomacał, zaraz mi łuski pospadały. Z tej opuchlizny skóra mi wyschła i dlatego tak mi się nogi łuszczyły jak żmije... — Musi pani iść na ulicę Tolsa, żeby co trzeci dzień zastrzyk pani robili, bo ma pani syfilis w czwartym okresie. — To nie wiem, w jaki sposób mnie ten syfilis złapał. — Niech pani suknię zdejmie i w halce zostanie, bo panią przez aparat przepuścimy. Później mi mówili, że w tym aparacie całe gołe ciało widać, że szkielet oglądają i nawet duszę mogą zobaczyć. Tam na Tolsá dwadzieścia dwa zastrzyki mi jakieś pielęgniarki zrobiły i mi powiedziały, że jestem z głosu podobna do tej aktorki, co w radiu pracuje: Prudencia Grifell. — Dobrze. Jutro ma pani przyjść. Aż mi się to sprzykrzyło. — Już dosyć tego, żebyście mi krew wysysały. Zdrowa jestem czy chora, dajcie mi umierać w spokoju. Więcej nie przyjdę. W domu rozmarynu naparzyłam, wzięłam siedem nasiadówek i z samej pary tego rozmarynu boleści mi ustąpiły. Więcej na Icazbalceta nie wróciłam, żeby tej Tran-sito na oczy nie widzieć. Do innych domów do prania chodziłam i w jednym warsztacie firmy Buen Tono prałam kombinezony. Wieczorem w swoim pokoju wspominałam Perica, ale to były naturalne wspominki, bo są i złe, kiedy człowiek grzebie się w nich i grzebie, jak te psy, co tak długo sobie strupy zdrapują, aż dostaną zakażenia. Wtedy się człowiek w kłębek smutku zmienia, w tłumok smutku, jakby oczu nie miał, żeby na świat popatrzeć. Nie miałam powodu do smutku, bo wiedziałam, że Perico jest ze swoją rodziną. A że później własnej drogi poszukał i tam poszedł, gdzie mu się podobało, to już jego sprawa! Nigdy tam więcej moja noga nie postała, nie poszłam po niego. Po co? Przecież już mi powiedział, że nie.

Page 182: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Nie wiem, co to smutek. Nigdy smutku nie czułam. Po chińsku do mnie pani gada, bo się na smutku nie znam. O, płakać to jedno, a smutek to co innego. Zły jest, na nic się nie zda, nikogo nie obchodzi, tylko mnie samą. Płaczę, jak jestem w gniewie, ale nigdy smutna nie byłam. Płaczę, bo nie mogę oddać ząb za ząb, i łzy mi tryskają z wściekłości. Odwetu mi trzeba, żebym gryzła, kopała, jak tylko mogę. Ale płakać jak jaka ofiara, żeby ludzie mówili „biedula", to już lepiej wszystko w sobie zduszę. Jak kto smutny, to zły, bo o niczym nie pamięta, tylko o swoim zmartwieniu. Nigdy nie mówiłam, że jestem smutna, 329 powiedziałam pani, że smutne było moje życie, ale ja — wcale nie. Życie tak, życie miałam ciężkie, ale żebym była smutna? Lubię śpiewać na cały głos, za młodu byłam bardzo wesoła, do tańca się rwałam — teraz tobym się tylko na pośmiewisko wystawiła — a jeśli o mnie chodzi, tobym jeszcze śpiewała i śpiewam, ale w sobie, w środku. Smutna? Bardzo tu jestem szczęśliwa, sama jedna. Sama się gryzę, sama się drapię, upadnę, to się sama podniosę. Bardzo jestem szczęśliwa. Nigdy nie lubiłam z nikim mieszkać. Tak sobie żyję. W domu, jak już się z robotą uporam, kładę się i śpię. Czasem to biedne radio gada, gada i gada, a ja już chrapię. Rano muszę wcześnie iść do warsztatu. O szóstej wstaję, żeby dać jeść moim zwierzakom: ptakom, kurom, gołębiom, kotom. Znowu mnie wzięła pasja do kanarków, manii dostałam, żeby zwierzęta trzymać — zwariowałam na tym punkcie — myślę, że od tego, co zrobiłam Hrabinie. Ale ją uprzedziłam: — Nie, zabiję cię, bo już nie mam do ciebie siły. Z dziewięć lat u mnie była. Lubiłam ją, bo sobie myślałam: „Biedne stworzenie, przynajmniej jak umrę, to mnie stąd wyciągnie, na pole mnie zawlecze". Ale wolałam ją zabić. Trafiła na mój zły humor i sobie powiedziałam: „W żaden sposób już się ta suka nie ustatkuje. Łajdaczy się, bo taki ma charakter". Hrabina nie karmiła swoich szczeniaków, zjadała je. Piętnaście dni minęło, jak się oszczeniła, i już leciała na ulicę, a straszna z niej była złodziejka, z tej piekielnicy. Z kurników jaja wykradała i sąsiadki się ze mną kłóciły, bo im robiła szkody. Zaprowadziłam ją na szosę do Inguaran, żeby mi w aptece truciznę sprzedali: — A dlaczego ją pani chce zabić? — Bo już nie mam do niej sił, seńor. To już musowo mi pan coś takiego sprzeda, żeby od tego zdechła. — Ale pod warunkiem, że to dla suki. Powiedział, żebym jej troszeczkę nalała na kawałek mięsa, i sprzedał mi, o, taki, słoiczek „Ostatniej Wieczerzy". Powiedziałam sobie: „Na co mi ten słoik? Jeszcze którego dnia zapomnę, co w nim jest, i sama go wtrąbię". I cały jej wylałam na kawałek chleba, bo nie miałam mięsa. Nawet go do końca nie zjadła. 330 Ledwo jej ta trucizna do środka weszła, upadła jak porażona. Bardzo była gruba, moja suka, bardzo gruba, dużo jadła, ale do złości mnie doprowadziła. Jeszcze mnie też którego dnia otrują za to, że moją suką otrułam. Gdzie bym tylko nie poszła, ona za mną, po całym Meksyku łaziła. Kiedy gdzie do pracy wchodziłam, warowała na ulicy przez cały dzień i póki nie wyszłam, to i ona się nie ruszyła. Wsiadałam do autobusu, a ona pieszo szła, tylko ogonem merdała i merdała. Znała wszystkie ulice. Przychodziła umęczona, ale przez swoją głupotę, bo kto jej kazał za mną chodzić? Przykazywałam jej: „Zostań tutaj!" Biłam ją, przywiązywałam, to się odwiązywała. Za wszystko się w życiu płaci. Tutaj się za swoje długi płaci, bo na tamtym świecie nie można się wykupić, na ziemię z powrotem odsyłają, żeby odsiedzieć karę. Dlatego Hrabina zapłaciła, bo była z niej bardzo chytra suka. Ten kogut też jest chytry. Muszę go przywiązywać, bo strasznie kury tłucze. Włazi na nie i włazi, a jak się nie dają, to je tłucze. Jeden raz to zabawne, ale tyle razy? Co sobie myśli, że one nic nie czują? Od czterech dni zabrałam go od kur, boby mi je zmarnował. Mój kogut nadaje się na takie podwórze, gdzie by były ze dwa tuziny kur. I ledwo by mu starczyło. Ale mam tu dwie kury i cały dzień by na nie wsiadał. Pewno, trzeba, żeby je przetrzepał, żeby jajka znosiły, ale

Page 183: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

nie tyle, rzecz naturalna to raz dziennie, ale nie dwanaście razy. Gdybym mu pozwoliła, toby z nich wcale nie schodził. Biedne te kury. Z ostatniego miotu Hrabina mi ośmiodniowego szczeniaka zostawiła, Murzyna. Niewdzięczne psisko, tak jak i ona. Ledwo podrósł, zaraz się urwał. Mój Perico mnie zostawił i Murzyn też sobie poszedł. Jeszcze po tych ulicach chodzi. Czasem go spotykam. Ostatnim razem, jak tu przyszedł, krzyknęłam na niego: — Po coś tu przylazł? Zmykaj. Jak masz sobie iść, to raz na zawsze, a jak nie, to możesz zostać. Dwa razy mu nie powtórzyłam. Odwrócił się i już go nie było. W każdym gospodarstwie koniecznie powinno być jakieś zwierzątko, byle jakie, bo swoich panów broni, wedle starej legendy. Jeśli to jest pies, od pół- 331 nocy jest cały rozjuszony i rzuca się na Barabasza, bo Barabasz przychodzi, żeby gospodarzy pod swoją władzę wziąć, a pies mu mówi: — Dobra, ale zawrzemy układ... I cały się jeży, sierść mu się podnosi. — Policzysz mi wszystkie włosy na grzbiecie, od głowy aż do ogona, żebym wiedział, ile ich mam. — Dobrze — odpowiada Barabasz — to już zaczynam liczyć. Zaczyna rachować: jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, wolniutko, bo tyle tych włosków, i jak już do ogona dochodzi, pies się otrząsa i Barabasz wrzeszczy ze złości: — Teraz się otrząsnąłeś i zmyliłeś mi rachunek. — To przelicz jeszcze raz — mówi pies z całym spokojem. — Na nowo policz, co ci szkodzi? I Barabasz znowu liczy. Do czwartej nad ranem tak marudzą. Czwarta wybija: tan, tan, tan, tan i szatan powiada: — Zrobiłeś mi na złość. — Nie, Barabaszu. — Tak. Już muszę iść, bo świta. Jutro się zobaczymy. Już wstał dzień i pies swoich panów wyratował. I tak przez trzysta sześćdziesiąt dni w roku z tym szatanem się użera. Koty to samo robią i kurczęta, na swój sposób swoich panów pilnują. Tak więc każde stworzenie, co się na ziemi przechowało, ma misję do wypełnienia i na próżno tu nie żyje. Wypełniają tak jak my, ludzie. Ale może i lepiej wypełniają niż my, bo bardziej chcemy na swoim postawić i jak podrośniemy, obieramy sobie drogę wedle własnej wygody. A zwierzęta są pokorniejsze. Jednego dnia przyszedł do mnie tata Perica, José del Carmen Vidales. — Przynoszę pani wiadomość, że Perico jest w więzieniu. Wpadłam w gniew: — A mnie co to obchodzi? Ja go tam nie posyłałam... — Oj, przyszedłem zawiadomić, bo to pani syn. — Jakby był moim synem, to ze mną by tutaj 332 siedział, a nie w więzieniu. A że moim synem nie jest, na taką drogę wszedł, jaka mu do gustu przypadła. Niech pan idzie zawiadomić tę, co mu teraz matkuje. Jak przyszedł, tak i poszedł. Rozmyślałam nad tym, ale mi się serce ścisnęło. Skoro Perico do mnie nie napisał, to po co miałam teraz błagalne modły do Litościwej Marty zanosić, jak w mamrze siedzi? Dlatego ojcu powiedziałam, żeby jego mamę zawiadomił, ciotkę Rogacianę, bo do niej polazł. Ale przez ten rok, co w więzieniu siedział, ani razu nie poszła go ciotka odwiedzić. Ona właśnie najgorzej się z nim obeszła.

Page 184: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Miewałam widzenia takie ładne, że na nie nie zasługuję, objawienia, od których balsam się w powietrzu rozchodzi, jakby ktoś kadzidła palił. Czasem pachnie kwiatem pomarańczowym, czasem werweną, owocami, piżmem i spada na pokój drobniutki deszcz fioletowego światła. Ale widzenia przemykają jak taśmy filmowe. Choćbym chciała oczy otworzyć, w jednej chwili się zjawiają i zaraz nikną. Największe, jakie mi się udało zobaczyć, to był kawałeczek nieba taki maciupeńki jak znaczek pocztowy. Dlatego kiedy co środę w świątyni bracia wstają z miejsc, żeby przekazać swoje widzenia, i mówią, że widzieli wysoką górę, strasznie wysoką, i wielki potok, to w jaki sposób mam wierzyć, że stamtąd, z tego bezmiaru, takie się mogą rzeczy wielkie wydawać? „Na Boga, mnie się zdaje, że tak opowiadają, żeby ich podziwiali ci, co za nimi siedzą, ale dla mnie to bujdy". Dużo mocy chwali się swoimi widzeniami i opowiadają, że Go oglądają, jak swoją trzodę pasie... Nie wierzę im! Bo jeśli On jest w tym bezmiarze, to znaczy w przestrzeni, to w jaki sposób, do diabła, mogą Go zobaczyć? Nie. Przesadzają z tym Bractwem i ja na to zgody nie daję. Tutaj w Kanale Północnym jest jeden, co się nazywa Manuel Alcala. Nigdy Bóg nie dopuścił, żebym u drzwi Alcali stanęła, chociaż do tego samego Bractwa należy, bo przeholował. Kiedy autobusem tamtędy przejeżdżam, to go mogę zobaczyć, jak siedzi u wejścia do Oratorium, w fioletowej tunice, w ko- ronie i wstęgą się przepasuje, co mu z boku zwisa. Moim zdaniem w głowie mu się przewróciło, bo jak komu piątej klepki nie brakuje, to takiego pośmiewiska z siebie nie robi. Przecież Bractwo to coś świętego. Powiedzieli mi, że osiem czy dziesięć lat temu Alcala poszedł nad jezioro i chciał po wodzie chodzić jak Pan Jezus, ale, jak mi mówili, topił się i go wyciągnęli, tego błazna. Ale ze trzy lata temu przechodziłam przez Kanał Północny i znowu go widzę, jak w drzwiach siedzi. — A to dopiero, zmartwychwstał czy co? Ja temu biedakowi nie wierzę, święty Boże nie pomoże. Bóg, nasz Pan, misję nam powierzył, to jedno, a komedie takie odstawiać, to co innego. Teraz jak w nocy oczy zamykam, żeby zasnąć, układam się i jeszcze ich nie zdążę zamknąć, a już widzę jakąś chmurę, co płynie, albo czuję, że jadę powozem z budą z cielęcej skóry i wszyscy z szacunkiem mi się kłaniają, i jak się budzę, jeszcze czasem zdążę klucz do tego snu usłyszeć. Dobrze widziałam, jak nasz Pan profilem po zboczu idzie, umęczony, ze swoim krzyżem, w swoim płaszczu i z cierniami. To jest takie objawienie, na które nie zasługuję. Nie jestem godna, ale Bóg mi je zsyła, chociaż nie wiem, jak go proszę: — Ojej, Seńor, nie należy mi się twoja hojność i twoje dobrodziejstwa, bo taka zła kobieta jak ja nie powinna takich cudów oglądać! Ale mi je przed oczy stawia i patrzę na nie jak cielę na malowane wrota, aż zaczynam błagać: — Nie, Seńor, daj mi już spać, bo jak nie, skoło-waciała się obudzę od tej twojej wspaniałości. Uprzedzili mnie, że jak przyjdzie czas, żebym zleconą mi misję wypełniła, trzy róże mi się objawią. Jednej nocy widziałam róże malutkie, malusieńkie jak te ziarenka kwiatu nube, jedną żółtą, drugą różową i trzecią białą, ale drobniutkie. Pomyślałam: „Mówili mi przecież, że trzy róże, ale te są bardzo małe..." Ja czekałam na róże naturalne, jakbym je miała w ogrodzie ściąć; takich mi się zachciało. Dlatego nic nie powiedziałam Przewodnikowi Oratorium, ale za trzecim dniem nauki na siłę ze mnie te słowa wyciągnął i opowiedziałam braciszkowi, co był bardzo bystry, że coś maleńkiego oglądałam, istną kru- szynę; jedną bladoróżową, drugą jasnożółtą i jedną różę białą przymgloną, ale że to były ździebełka wielkości kwiatu nube. — Tak, ty oczekiwałaś kwiatów materialnych, ale ja ci takich nie posyłam, spirytualne ci posyłam, z najdalszej przestrzeni.

Page 185: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Dlatego powiadam, że te ogromy takie malutkie nam się objawiają i że ci, co mówią: „Widzę ogromną rzekę", to musi być niteczka jedwabna, co niebo przecina. Dlatego ja żadnych wielkich róż nie widziałam, tylko ździebełka. Za każdym razem jak mi Pan pozwolił swoje wspaniałości oglądać, zawsze były na moją miarę. Jednego dnia podczas nauki, kiedy się zbliżała Wielkanoc, miałam otwarte oczy i zobaczyłam, że ponad głową Brata Piedestała oderwał się fotelik, cały skąpany w czerwonym świetle, i doszedł aż do tego miejsca, gdzie stałam, a ja patrzę na niego, nawet oczu nie zmrużyłam. Zatrzymał się o pół metra ode mnie. Jak go tak blisko zobaczyłam, zamknęłam oczy i kiedy po chwili otworzyłam, już się ten fotelik cofnął i z powrotem stanął nad głową brata. I później znowu się oderwał i do mnie wrócił. Trzy razy ten fotelik do mnie się zbliżał, ale ja go nie zrozumiałam i za trzecim razem przemówił Pan, i powiedział: — Moja córko, trzykrotnie ci moje światło posłałem. Dlatego jeszcze raz w tym momencie zwracam się do ciebie, bo jak duch z duchem z tobą rozmawiałem, ale udajesz, że nie słyszysz. Posłuchaj mnie. Spirytualnie do ciebie przyszedłem i ciebie wołałem, ale jesteś głucha, bo twoje słuchawki nie słyszą słowa, które ci przekazałem. Chociaż mi nie odpowiedziałaś, przez twoje nieczyste ciało dzisiaj przemawiam, może mnie nareszcie zrozumiesz. Zmieszałam się. Rozejrzałam się na wszystkie strony, czy ktoś mu nie odpowiada, ale nikt tego nie zrobił, więc czuję, że wpadłam. To wtedy zapytałam: — Seńor, czy przypadkiem nie do mnie się zwracasz? — Aliści do ciebie, dziecko, do ciebie... Nadszedł już czas, żebyś się wywiązała. Możesz przekazać twoim braciom to, co ci było dane oglądać. — Seńor, no to za twoim boskim pozwoleniem 335 przekażą moim braciom, coś mi pozwolił zobaczyć. O pół metra nad głową tego ciała, przez które się objawiasz, oderwał się czerwony świetlisty fotelik, co się do przodu posuwa i się cofa, a w samym środku tego fotelika siedzi biały paciorek. To właśnie mi twoja łaska pozwoliła oglądać i mogę to przekazać moim braciom. Wtedy mi powiedział: — No to wypełnij twoją misję na ziemi. Weszłam w trans. Bogu tylko wiadomo, co mówiłam. Taka byłam przejęta, że kiedy się ocknęłam, w głowie mi się mąciło i nie wiedziałam, pod jakim adresem mieszkam. Jedna siostra, Zenaida, mnie odprowadziła: — Tu siostra mieszka, siostro Chuchis... Jeszcze do siebie siostra nie przyszła po tym wrażeniu. Dopiero następnego dnia mi się lepiej zrobiło, ale w pierwszej chwili szłam z otwartymi oczyma i ani nie wiedziałam, gdzie jestem, ani swojego domu nie poznałam. Gotowa byłam moją misję wypełnić, ale że wielki jest ludzki egoizm, wszyscy krzywo na mnie patrzyli. Po pierwsze, bo byłam biedna; nie miałam porządnych białych fartuchów, długich aż po kostki, tak jak inne i patrzały na mnie jak na jakiegoś wyrzutka. A przecież Pan Jezus nie taką nam zostawił naukę, bo dla Pana Jezusa bogaty tak samo jest jego synem jak łachudra, chcę powiedzieć, biedak. Wszyscy są jego dziećmi, ale tutaj traktują człowieka wedle tego, jak jest ubrany. Miałam swojego Jezusika, swoje świece, pałeczkę, płyn Siedmiu Samców i wszystko, co potrzebne do leczenia, ale taniocha to była, chociaż bardzo były skuteczne. Po drugie nie pracuję na siedząco, ale na stojąco, bo właśnie moce w Oratorium odebrały mi chęć do siedzenia. W tym momencie jak już miałam wpaść w trans i jak siedziałyśmy, żeby istoty nas przeniknęły, przychodziły inne moce, co niby — one tak mówiły — już zapłaciły za krzesło i mnie łokciem szturchały: — Siostrzyczko, niech siostrzyczka się przeniesie na inne miejsce, tam bardziej do tyłu. Albo sam Przewodnik, co już nie pamiętał, że mnie przedtem wyróżnił, mówił: — Siostrzyczko Chuchis, niech się siostra dalej po- 336

Page 186: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

sunie, bo już przyszła siostrzyczka Maria del Sagrario, inaczej María la Chata. Przenosiłam się na inne krzesło, zgrzytając zębami. Jeśli już byłam, jak się to mówi, w transie, żebym się mogła rozdwoić, to mi odbierali siłę. W całym ciele czułam, jakby mnie kto igłami kłuł i na nowo musiałam zapadać w sen. Jeszcze raz się koncentrowałam i jak już mi się masaż zaczynał, żebym mogła przejść do spirytualnego transu, mówiła do mnie siostra taka czy owaka: — Siostrzyczko, niech się siostra trochę posunie, bo już przyszła siostra Guillermina, jedna z tych, co się najbardziej wyróżniają swoimi objawieniami. To bardzo proszę, niech siostra będzie taka grzeczna. Do licha, to znaczy że wszystkie kęzesła były dla sióstr takich czy owakich, a dla mnié nawet grzędy nie starczyło. — No to macie swoje krzesła i całą dupą na nich siadajcie. Pomyślałam sobie: „Na co mi to potrzebne, żeby na mnie nosem kręciły? Nie będę tu więcej przychodzić..." Ale markotno mi się zrobiło, bo sam Bóg nam tłumaczy: „Dałem ci światło, żebyś je wysoko niosła, a nie po to, żebyś je pod korcem trzymała", więc skoro Bóg mi dał tę pochodnię, to muszę ją z ręki do ręki przekazywać i poczekałam, aż wszystkie wejdą, usiądą naprzeciwko kongregacji, tuż przy boskiej drabinie, i jak już się wszystkie moce rozsiadły, stanęłam przy drzwiach, na stojąco modlitwę odmówiłam, zamknęłam oczy i poprosiłam Boga o pomoc, i taki był dobry mój opiekun Manuel Antonio Mesmer, że mnie tam na stojąco wymaso-wał. „Żebym tylko nie upadła!" Cała byłam w napięciu, kurcze mnie chwyciły, całe ciało mnie rozbolało, ślina mi napłynęła do ust i w ten sposób weszła we mnie Siła Spirytualna. Toteż do dzisiaj, w tej chwili kiedy wchodzi we mnie mój opiekun, zaraz wstaję, bo świetnie się na stojąco rozumiemy, on i ja. Ale inne w złość wpadają: — Ojej, siostro, jakby siostra chciała uwagę na siebie zwrócić. — Nie, nie mogę na siedząco w ekstazę wchodzić, zrozumcie mnie, siostry. Mój opiekun Mesmer dobrze widział, że nigdy dla 337 22 Poniatowska mnie nie zatrzymały krzesła, widział, jaką mi wzgardę okazywały, i dlatego mnie nauczył, żebym w każdej sytuacji mogła boską siłę w siebie przyjąć. Naturalnie że to on ma mnie w swojej władzy. Podnosi mnie, każe mi uklęknąć, robi ze mną, co chce, i ludzie bardziej na mnie uważają niż na inne moce. Jak kto zobaczył, w jaki sposób pracuję, oczu ze mnie nie spuszczał. — Oj, siostro, święta racja, przecież na kolanach siostra się czołga. — Ja siebie samej nie widzę. — No bo nie pracuje siostra tak samo jak inne. — Taki jest rozkaz mojego opiekuna. Ja sobą nie rządzę. Toteż co tylko zechce mój opiekun, wszystko może zrobić poprzez moją powłokę. Nie mogę mu się sprzeciwiać. Tutaj w Inguarán mnie wyświęcili na kapłankę Ojca Eliasza, czyli Roque Rojasa i w tym dniu kiedy miał przyjść Ojciec Eliasz, specjalnie mnie duchy przygotowały na jego przyjęcie. Od strony materialnej żadnego pokarmu do ust nie wzięłam. W domu modlitwę odmówiłam i cała się wypróżniłam, żeby On mnie mógł posiąść. No i tego właśnie dnia przyszła inna kapłanka, pospieszyła się i zajęła moje krzesło. Wszyscy ludzie i wszyscy bracia wiedzieli, że to moja kolej, że ja miałam ręce przykładać i leczyć, ale Delfina na bok mnie odsunęła i nikt nie protestował, bo ta Delfina miała majątek, przyszła w nylonowym fartuchu, w białych pończochach i białych pielęgniarskich pantoflach. To wtedy powiedziałam: — Więcej nie przyjdę. Skoro w końcu wedle swego widzimisię wszystko robią, to niech się same dogadają z Ojcem Eliaszem. Chociaż lepiej z Barabaszem. Na tamtym świecie się spotkamy. W Bractwie Spirytualnym nikt nas nie prosi, żebyśmy pościły, ani takich niedorzeczności od nas nie żądają, co to o nich w Kościele katolickim bredzą: „Żebyście mięsa nie tknęli,

Page 187: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

żebyście ryby jedli". A to jest kretyńskie gadanie, bo jeśli czasem nawet na fasolę nie mają, to jakim cudem będą rybę jedli? Innego postu od nas żądają, żebyśmy te cierpią- 338 ce dusze oszczędzali, żebyśmy bliźnich żywcem nie jedli: „Patrz tylko, jaka maszkara. Jak dziadowska szkapa wygląda...", „Idzie już ten kuternoga...", „Tłuczek z moździerza na szyi sobie powiesiła i łoju sobie na włosy nalała, wysztafirowała się jak tort na wesele...", „Ale płaska jak deska do prasowania!". Sam sobie człowiek taki tłumok na plecy zarzuca i później go nie może podźwignąć. Jedzenie to pokarm dla ciała. Post jest spirytualny. Nie trzeba ludzi podglądać, czy się najedli, czy się nie najedli: „Ta to już głodem handluje", „Temu to już trzy ćwierci do śmierci", czy się upijają, czy się nie upijają; to jest właśnie post. Ja na ten przykład. Przepadałam za tańcami, pijaczka ze mnie była, awanturnica. Nie pić i nie ,robić awantur: taki na mnie post Najwyższy nałożył. Od dawna już do żadnej kongregacji nie chodzę, bo ci, do których należałam, zostali zabrani z tego świata. Toteż w tej samej wierze żyję, ale nigdzie nie zaglądam, bo sobie własny folwark z Bractwa zrobili, rozpustę uprawiają, oszukują wiernych i do każdego łajdactwa są zdolni. A to dlatego że cały świat za materialnymi korzyściami goni! W Deefie nie ma kanalizacji ani ścieków. Wszystko cuchnie, wszystko gnije, same śmierdzące ulice, same śmierdzące kobiety. Jedno bagno, nic więcej. A to przez to, że świat przestał Pana słuchać. Z cierpliwości go wyprowadzamy, aż powie którego dnia: — Basta, dosyć tego dobrego. Koniec z nimi. I tego dnia żebyśmy chociaż po spowiedzi przed Bogiem stanęli. XXIX Raz się dam do wiatru wystawić, ale nie dwa razy. Są takie osoby, co to się pokłócą, to ze sobą rozmawiają, to znowu się kłócą i znowu godzą. Dla mnie to zawracanie głowy, to cię głaszczą, to cię szczypią, to dają, to odbierają. Nie dla mnie taka zabawa. Do cholery! Miałam przyjaciółkę Iseldę. To bratowa właścicielki tej vecindad Casimiry. Z nią, z tą Iseldą, o pokój się umawiałam i do serca mi przypadła. Jej dzieci do mnie „babciu" mówiły. Nierozłączne byłyśmy: jak co ugotowałam, to jej zanosiłam, a jak ona miała coś do jedzenia, 339 to mi dawała. Kto wie, co jej powiedzieli, nigdy się nie dowiedziałam, ale jakby ją kto odmienił. Jeśli mnie nie lubią, to niech ze mną nie gadają! Obejdę się. Zapracuję, to zjem, a nie, to nie, i kwita. Jeszcze by też! To ta Faustina, jej siostra, plotkę rozpuściła. Wiem o tym, bo mnie słuchy doszły. Przeszło sporo czasu i raz 10 maja, jak już ze mną tyle lat nie rozmawiała, mówi do mnie Iselda, kiedy wcześnie po mleko poszłam: — Wie pani, dziewczynki pani upominek zaniosą, bo to Dzień Matki. — Mnie? A dlaczego? Nie jestem ich matką. — A nie, ale bardzo panią lubią. Po tylu, tylu latach przyjaźni, około dwunastej w południe, przychodzi starsza, ta złośnica, co ciągle miny robi, od pieluch ją znam, kto wie od jak dawna, podaje mi filiżankę i talerzyk i mówi: — Proszę pani, upominek pani przynoszę. — Mnie? A dlaczego? — Bo to Dzień Matki. — A kiedy ci to do głowy przyszło, żeby mi upominki przynosić? Nie jestem twoją matką i nic mnie z tobą nie łączy. Możesz ten upominek swojej mamie zanieść. Mnie niepotrzebny. Na co? Żeby się w nim wody napić? W byle garnuszku wodę piję, to co mi po tym, nie masz się co przejmować... Ta plotkara Faustina, co w tej ruderze naprzeciwko mieszkała, o rety, jak się wściekła: — Widzisz, Prisca, to za to, że się podlizujesz... — O nic jej nie prosiłam, żeby pani wiedziała, to mi się nie ma co podlizywać ani się nie podlizuje. Widać pani prędzej by się przydało. I odwróciłam się do dziewczyny:

Page 188: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

— Zanieś to twojej ciotce, prędko jej zanieś. I poszła sobie Prisca ze swoim podarkiem. Gdyby od dziecka taki miały zwyczaj, żeby mi coś w podarunku przynieść, cokolwiek, banana, słonecznika, ale po tylu latach... Już dwadzieścia lat miała ta dziewczyna, kiedy jej się przypomniało, żeby się do mnie łasić... I ni mniej, ni więcej, ale w Dzień Matki. Takiej matki, co w niej wszystko wyschło, bo matka była ze mnie jak z mulicy! Nigdy więcej Prisca nie wróciła, a jak była brzdącem, to ją na rękach nosiłam i wysadzałam. Inne na moich oczach się urodziły. Z brzucha matki je wyciągałam, tak jak kocięta mojej kotce wyciągam, boby mi ją zamęczyły. Iselda nie poszła do lekarza jak inne, co idą, żeby im giczoły rozkraczali i mogli się nimi zabawić. Leczą je czy co? Nawet dzieci dobrze nie dopilnują, bo pępek im na brzuch wyłazi; bebechy mają na wierzchu. Do niczego są doktorzy, bo dobrze tej kiszki nie zawiązują. Trzeba mocny węzeł zacisnąć, z całej siły, przewiązać tuż przy skórze noworodka, a potem cztery palce tej kiszki odmierzyć i uciąć. To zależy, jak dziewczynka, to trzy palce, a jak chłopiec, to cztery. Mężczyźnie musi się na cztery palce co najmniej zostawić, a później się rozcina nożycami do przycinania knotów i sam koniuszek się przypala. W Deefie nie przypalają. Natomiast przy Isoldzie wszystko, co z niej po dziecku wyszło, krew, łożysko, pępowinę, pępek, wszystko poszłam w polu zakopać. Nie wolno tego wyrzucać, bo to część dziecka: żywe ciało. Dół w ziemi zrobiłam i tam je pogrzebałam. W szpitalach nie tylko łożyska wyrzucają, ale nawet całe dzieci. Choćby w Deefie, gdzie do ludzi nie są podobni, nie dosyć, że sobie każą trzysta czy czterysta pesos płacić, ale na śmietniku łożyska zostawiają. Przechodziłam raz koło takiego śmietnika, co był pełen łożysk, które się tam wietrzyły. A psy, niech sobie pani wyobrazi! Lekarzom wszystko wisi! Byle mieli tylko zabawę z tych min, co je kobiety robią, i śmieją się z ich wrzasków. Ani na czworakach ich nie posadzą, ani ich nie zakryją, tylko im pedały rozstawiają: „Jeszcze, jeszcze, niech pani tyle nie krzyczy, niech sobie pani miesiąc miodowy przypomni..." Mężczyźni, co się później o swoje dzieci nie zatroszczą, wtedy owszem, po wszystkich rogach rozpowiadają, że im się syn urodził. I mają pretekst, żeby się zalewać. A co to za świństwo, żeby opowiadać to, co się nie godzi. A to dlatego, że wstydu nie mają. Teraz dają ogłoszenia, jakie im się tylko podoba. Nawet im się chce, żeby w gazetach o nich pisali... Bóg ich synem wspomógł, bardzo dobrze, Bogu podziękować, a nie pokrzykiwać jak ten, co do cyrku ludzi zagania. Urodził się, to się urodził i tyle! Nie mógł się urodzić, to sobie poszedł i też dobrze. Bóg z powrotem po niego posłał i już. Dawniej ludzie byli cierpliwsi i cichutko dzieci wychodziły. Teraz kobiety się drą w ubez-pieczalni, a mężczyźni po knajpach. Myślę, że to przez te historie o prawie do rodzenia, co je w telewizji pokazują. Żadne z niemowlaków Iseldzie nie umarło. Mocne jej się dzieci udały. Najpierw nie chciała im piersi dać, bo ci dranie lekarze nie pozwalają, żeby matki swoje maleństwa karmiły, dlatego że się zmówili z fabrykantami tej mączki, co ją sprzedają. Przez trzy dni w sanatorium dzieci surowicę piją, a matkom wymiona puchną, dobrze jeszcze, jeśli nie dostaną mlecznej gorączki i im się w środku nie zetnie. I każdej zapowiadają: „Najwyżej przez miesiąc niech je pani piersią karmi", bo mówią, że później im zgęstnieje jak woda po deszczu, co ją słońce wysuszy, albo jak ostatnie mleko z udoju, co już jest niedobre. Iselda za to potrafiła je wykarmić, a ja je leczyłam. Juanicie opuchliznę korzonkami wyleczyłam. Apolinaria na nerki chorowała i samym skrzypem ją wykurowałam. Herlindzie dawałam marzankę na pęcherz, doradillę na pęcherzyk żółciowy i boldo, i liście tytoniu, i tyle innych ziół. I romerillo, i mapi-zitę na kłucie w boku, i proszek z węża, żeby Prisce krew się nie burzyła. I wszystkie jej dzieci mają bardzo zdrowy pępek, jak było dawniej w zwyczaju, a nie taki wystający guzek, wielkości głogu. Mamę tej Priski, Iseldę Gutierrez, okropnie lubiłam i jak idę ulicą i mnie pozdrawia, to jej mówię „dzień dobry", „dobranoc", ale z tego afektu, co był między nami, nic już nie zostało. Brakowało mi jej przez te wszystkie lata i do dzisiaj mi jej brakuje, ale nie możemy na nowo

Page 189: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

się zaprzyjaźnić, bo ja się ze swoją przyjaźnią nie umiem napraszać. Do dzisiaj nie wiem, co nas rozdzieliło. Ona nigdy tego nie wyjawiła, a takich rzeczy nie można na jutro odkładać. Potrzebna mi nie jest, bo jak jestem chora, dobrze drzwi na zasuwę zamykam i tutaj się z boku na bok przewracam, sama, samiuteńka. Ludzi nie zwołuję: — Chodźcie mnie ratować, śliną mnie od uroku posmarujcie. 342 Nic podobnego. Przez całe życie taka byłam. Chociażbym się źle czuła, w domu wszystko zrobię. Kwękam, bo przecie jestem z krwi i kości, ciało mam w strupach, ledwo się we mnie duch kołacze, ale się nie daję. Dlatego jak przyjdzie moja godzina, na górę pójdę, do sępów, po dobrą śmierć. A tymczasem dalej do warsztatu chodzę do sprzątania. Ledwo mogę wsiąść do autobusu, tak mnie łydki bolą, ale nigdy pracy nie rzuciłam, żebym nawet z nóg padała. Nigdy. Od maleńkości tak mnie przyzwyczaili, toteż nie ma takiej choroby, żeby mnie zmogła. Sama sobie postękuję oj oj oj, ale nikt mnie nie słyszy. Nikomu się nie naprzykrzam. Stękam „oj", ale chodzę po bożym świecie, piorę kombinezony, czcionki w drukarni czyszczę benzyną, poszwy ceruję, jak są jeszcze dobre, a złe wyrzucam, sprzątam w domu, do obory chodzę po mleko, chociaż wiem, że nie ma już dla mnie lekarstwa. Ani jeden zdrowy kawałek we mnie nie został; jestem stara, stara, stara, wszystko to ze starości, tylko ze starości. Jeśli się Pan Jezus skarżył, bo już nie mógł wytrzymać, to co dopiero ja, co już tylko śmieciem jestem. W innych epokach na tym bożym świecie życie cichutko odchodziło i po troszeczku, długo człowiek po ziemi chodził. Teraz trochę go boli i już: „Nożem go ciachnij". I idiotę z człowieka robią, bo wytną co nie trzeba i nerwy postrzępią jak te druty od światła, co wiszą na wietrze i z niczym nie są połączone. Matoły z nich zostają, bo im poodłączali te niteczki, co ich tyle w mózgu mamy. A co ze mną zrobili zamiast mnie leczyć? Może mnie nie unieszczęśliwili, jak mi płyn z grzbietu wyciągnęli...? A potem na wariata mi doradzali: — Jak będzie panią głowa bolała, niech się pani położy. A wszystko przez to, że wszędzie chcą palec wsadzić, te zatracone próżniaki, co się każą lekarzami nazywać. Niby mi mieli zbadać ten soczek, co go każdy ma w rdzeniu. Na pewno szpik mi wyciągnęli i dlatego życie się we mnie skurczyło, i taka jestem przezroczysta jak pergamin. Wszystkie soki ze mnie wyssali. Wola boska mnie wyleczyła, bo kto mnie leczył? Nikt mi nawet nie powiedział: „Na oczy mi się więcej nie pokazuj". W pierwszej epoce nasi przodkowie, co po ziemi wędrowali, żywili się rybami i zieleniną. A ich pradziadowie pili miód i mleko w rzekach i pokarm im z nieba spadał. Nie pracowali, tylko sobie spacerowali powolutku, żeby się nie zmęczyć. Lata mijały, a oni byli silni, nie chylili się ku ziemi, byli energiczni. Widać ich na rycinach, z białą brodą, ale oni nie są wymizerowani ani przygarbieni, bo się dobrze odżywiali i pokarm prosto im do szpiku przechodził. Teraz w tych nowoczesnych lodówkach żywność przechowują i po ilu miesiącach rybę się je? Dawniej wyciągali ryby z morza, zwijali się, żeby je patroszyć, jak się jeszcze ruszały, na plaży je czyścili i rzucali na patelnię, smażone były, świeżutkie. Zabiło się bydło i tego samego dnia się je jadło, i gorącą, czerwoną krew się piło. A jagnięta też się zjadało, jak się je tylko w ofierze złożyło i przeżegnała je ręka Wszechmocnego Jehowy. Dlatego naszym przodkom lata żadnego uszczerbku nie przynosiły. Wiem o tym z moich objawień, widziałam pustynię, jak się wody rozstępowały, żeby mogli przejść; wiem, bo jest zapisane. Ale że im się chciało mieć więcej niż On sam, Ojciec Wiekuisty, to im posłał Adama i Ewę. Najpierw ci prymitywni ludzie po ziemi chodzili, te staruchy, i z nich się Adam i Ewa wywodzą. Nie, jakie małpy, żadne małpy. Może tam we Francji w te małpie wymysły wierzą, ale tu w Meksyku po ludzku żyjemy i mamy umysł bardziej otwarty. Żadne małpy, co za małpy! Adam i Ewa to były grudy błota, i Ojciec Wiekuisty dziurki w nich zrobił, nadmuchał je i dał im życie. Ale nie musieli pracować. Niczego im nie brakowało. Nie mieli żadnych kłopotów. Byli głodni, to sobie jedli z wielkim apetytem. Jakie kłopoty? Żyli sobie pod drzewami i mieli ochronę w nieskończonej potędze Ojca Wiekuistego. Nie było wtedy

Page 190: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

ani mrozu, ani upału, ani światła, ani ciemności. Niczego nie było. Wszystko było jednakowe i dobry mieli wikt. Głodu nie cierpieli. A to jedno jest ważne: nie cierpieć głodu. Aż Luzbella, tym razem w postaci węża, owinął się koło drzewa wiedzy o tym, co dobre i co złe, którego przedtem nie zobaczyli, i zawołał Ewę: — Skosztuj — mówi — zobacz, jakie to dobre... Wąż jeszcze przed Ewą jabłko ugryzł. Przemówił 344 do niej ten wąż, bo ma pakt z Barabaszem. W różne zwierzęta się zamienia; w wieprza, w kozła, w indyka i swój miot płodzi w babskim brzuchu. Ewa skosztowała jabłko i jeszcze go nie zjadła, a już jej wyskoczyły piersi, bo nie miała biustu ani tych kłaczków tu i tam. Ładniutka była, tylko płaska, z jednej sztuki zrobiona, gładziutka, bez piersi, nic by z nich dziecko nie wyssało. Ledwo to jabłko ugryzła, zaczęły jej piersi rosnąć i te kłaczki takie gęste jej powychodziły jak chia 101. Ale ona nie zdała sobie sprawy, poszła do Adama i mówi: — Weź, wąż mnie poczęstował i jest bardzo smaczne. Sama siebie nie widziała i on też na nią patrzył jak przedtem, ale ledwo włożył jabłko do ust, zaraz przejrzał i przestraszył się. Chciał tę ćwiartkę jabłka połknąć i w gardle mu uwięzła. I to właśnie jest jabłko Adama. Zobaczyła, że się dławi, i zapytała: — Co ci się stało? A on krzyczy: — Przecież masz włosy i wcale nie na dłoni ci wyrosły! A ona mu odkrzyknęła: — Ojej, jakbyś ty nie miał! I leci za nim: — Dobrze cię nie obejrzałam, zobacz tylko, jak wyglądasz. Wyrosły mu włosy na krzyż na piersiach i wszyscy z rodu Adama mają to jabłko i ten krzyż z włosów. I tak się rozglądają, czym by się okryć, a tu ich woła Ojciec Wiekuisty. I nie śmieli tak przed nim stanąć. To wtedy Adam zerwał liść wina i się nim zakrył, a trzy liście jej dał. A dawniej każde było gołe jak palec. Nie czuli ani zimna, ani gorąca. Przemówił do nich Pan i zaraz Adam się zarzeka: — Ja nie, Seńor, to Ewa mi dała... A Ewa się tłumaczy: — To wąż mi dał... Zwiali oboje. A Pan prosto z mostu rękę podniósł i z raju ich wygnał. Powiedział im, żeby poszli, gdzie ich oczy poniosą. I zaraz przyszedł po nich anioł. Nie pamiętam, jak się ten anioł nazywał, Merkury czy m Chia — roślina z gatunku szałwii. Z jej nasion od czasów azteckich przyrządza się aromatyczny napój, a także tłoczy się olej. 345 Gabriel, ale w Bractwie Spirytualnym mnie zapewniali, że tak czy siak, jak by nie było, Ewa nawet dwudziestu czterech godzin w raju nie wysiedziała. Zaś Adam najlepszą część młodości tam spędził, póki był sam. Anioł wypchnął ich do wrót i tam dalej już była ziemia. Musieli się męczyć, pracować, spać i znowu się budzić. Wtedy się ich małżeństwo zaczęło. Byli parą, ale ślubu nie brali, bo nie patrzyli na siebie ziemskimi oczami. Po raz pierwszy się zobaczyli i swój ród wywiedli. To już nie był ten ród, co go Pan stworzył, ale ich własny, ludzki. Dużo mieli dzieci, całe mnóstwo, i byli bardzo szczęśliwi. Żeby cały ród wywieść, można sobie wyobrazić, ile musieli mieć dzieci... Jednego czwartku zeszłego miesiąca, 18 sierpnia, przyszedł ten nieposłuszny syn. Zapytał Iseldę i dziewczyny, co stały w drzwiach, czy tu mieszka senora Jezusa Aguilar. — A tak, tu mieszka, ale nie ma jej teraz w domu. A że im opowiadałam, że ma czerwone włosy, to

Page 191: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

mu się zaczęły przyglądać. — To pan jest synem Chuchity? — Tak, jestem jej synem. Czy mogę się spodziewać, że mnie moja matka przyjmie? Przychodzę prosić ją o przebaczenie. Poproszę ją, żeby mi wybaczyła to wszystko, co jej zrobiłem. — Tak, tak, przyjmie pana. Niech pan na nią poczeka, niech pan później wróci. — Teraz nie mogę wrócić, bo idę do mojej siostry, ale jutro przyjdę. Następnego dnia, w piątek, zapukał koło siódmej wieczorem. Kiedy go zobaczyłam, nic nie poczułam, tylko złość. Mówi do mnie: — Jak to... Nie poznaje mnie pani? — Nie, senor, nie, seńor, nie znam pana. Pewno, że go poznałam, ale powiedziałam, że nie. Zaczął nogami szurać po podłodze jak cielak. — Tylko po to przyszedłem, żeby prosić o przebaczenie za to, co zrobiłem. — Mnie? Wcale mnie pan nie obraził... No to skoro w niczym mi pan nie ubliżył, to nie mamy o czym gadać. 346 — Ja przecież jestem taki a taki... Jestem Perico. — Ojej! Ale ten Perico wiele lat temu sobie poszedł i pic o nim nie wiem ani nie chcę wiedzieć. — No to trudno. Nie chce mnie Jezusa znać, to sobie pójdę, ale już na zawsze, nigdy do Meksyku nie wrócę. Nie chciałam go do domu wpuścić, ale przypomniałam sobie, że pod rusztem podpaliłam, i chcąc nie chcąc mówię do chłopaka: — To niech pan wejdzie do środka... Jajko smażę dla kanarków i mi się przypali. Przez chwilę ze mną rozmawiał. Ściemniało się już, więc na niego spojrzałam: — Już noc zapada... Nie mam co panu dać... Czym mam poczęstować? Kawy zrobię, wypije pan? A on mi odpowiedział bardzo pokornie, ciągle patrząc na swoje buty: — Tak. Zrobiłam mu kawy, usmażyłam parę kartofli, jedno jajko i chleba mu dałam. Nic więcej nie miałam. Zjadł wszystko. Kiedy przy jedzeniu się pochylił, zobaczyłam, że mu się bardzo włosy przerzedziły, już nie były takie ładne, czerwone. Był wymizerowany. A później mnie zapytał: — Pozwoli mi Jezusa, żebym codziennie tu przychodził? — Może pan przychodzić. Poszedł do swojej siostry poprosić ją o pięćdziesiąt pesos na kupno towaru, żeby na własną rękę pracować. Nie chciał, żeby mu bracia pożyczyli, bo bratowe na wszystkie strony by rozpowiadały. Cała rodzina ramy sprzedaje i Perico tym samym na ulicy handluje: Najświętsze Serca albo puste ramy do wstawiania fotografii. W ciągu tygodnia nakupił towaru i chodził jako sprzedawca uliczny z tymi ramami na ramię nanizanymi. Ojca i braci uprzedził: „Poszedłem do mojej matki", bo wszyscy wiedzą, że mnie za matkę uważa. „Już mi przebaczyła i odtąd codziennie do niej chodzę z wizytą". I każdego dnia przychodził. Rada jestem i nierada, bo przez całe życie samą mnie widzieli, to mi wstyd. Tylko te kobiety wie- 347 dzą, że to mój syn, co z nimi drzwi w drzwi mieszkam, bo im pokazywałam fotografię, więc po tej czerwonej głowie i z moich opowiadań go poznały, ale większość ludzi może mieć grzeszne myśli. Jeszcze powiedzą: „taka stara, już do niczego i z chłopakiem chodzi!"

Page 192: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Jak tylko Perico sobie poszedł, powiedzieli mi w Bractwie Spirytualnym, żebym się go spodziewała i żebym czekała, aż przyjdzie, żebym się nie trapiła i że będą czuwać nade mną. Opowiadał mi Perico, że wiele spotkał przepaści na swojej drodze. Tu w głowę go uderzyli i Dzieciątko Jezus, co je kupiłam, żeby go chroniło, ma te wszystkie rany, które Perico w Nayarił przecierpiał, w Acapulco i gdziekolwiek był. To Dzieciątko ma rozciętą głowę, guzy na plecach i na żebrach, wywichniętą rękę i jedną nogę. W Acapulco Perico jeszcze sprzedawał ramy, ale wiele razy na niego napadali na plaży. Teraz kiedy do. mnie przychodzi, wszystko mi opowiada. Mieszka bardzo daleko, ale codziennie o piątej, najpóźniej szóstej po południu tu się zjawia i koło dziewiątej wieczorem odchodzi. Zaczynamy wspominać, jak był jeszcze mały, i użala się nade mną, że tyle się nacierpiałam od właścicielki vecindad. Mówi: — To taka się zła Casimira zrobiła? Bo on inne ma o niej wspomnienia. Za każdym razem jak się zlew w korytarzu zapychał, kazała go naprawiać; w okresie posuchy przychodziło dwóch murarzy dziury w dachu zatykać i chociaż później woda dalej przeciekała, to na wdzięczność sobie zasłużyła. Ale teraz już nie. Teraz co chwila nam grozi, bo mówi, że bardzo jej dobrą cenę proponują za tę ruderę. I nawet na strychu szyld wywiesiła: „Teren do sprzedania", tylko wiatr go zwalił... Perico już ma trzydzieści lat i ciągle jeszcze żałuje, że takie miałam życie przez te wszystkie lata. Perico był ze mną, póki mnie potrzebował; ledwo na nogi stanął, poszedł w swoją drogę. Nigdy nie pragnęłam dzieci, bo po co? Przecież ręce sobie po łokcie urabiam, żeby samą siebie utrzymać. Ale jak komu Bóg dzieci nie da, to mu diabeł cudze pode-śle: Perica. Wychowałam Perica, bo nie miał matki. To znaczy niebożątko przygarnęłam. Ale nie po to go wychowałam, żeby go przez całe życie przy sobie 348 trzymać. Póty tylko, póki się nie zahartuje i nie będzie mógł sam się bronić. Więc kiedy się na siłach poczuł, to się urwał i sobie poszedł. No to fajnie, błogosławieństwo na drogę, zmykaj, zmykaj, zmykaj, bo w końcu wszechmocna ręka o wszystkim z góry decyduje. I tak jest dobrze. Już wyrósł, to już sobie poszedł, jak ptaki, co się opierzają i ledwo się opierzą, odfruną i już ich nie ma, i nawet o itej gołąbce nie pomyślą, co je na świat wydała. Tacy są. Dojdą do pewnego wieku, to idą szukać prawdziwych matek, tych, co się na ulicy kręcą, i mówią do nich: chodź, syneczku, to cię ukołyszę... A oni, żeby na później nie odkładać, dzieciątko im w te pędy zmajstrują... Perico teraz znowu sobie przypomniał, że mu jestem potrzebna; bo mnie potrzebuje w takim życiu, jakie prowadzi; toteż dla własnej wygody do mnie przychodzi. Niech pani nie myśli, że mu o mnie chodzi, nie. Przeciwnie, chciałby, żebym jak najprędzej umarła. Dlatego tak sobie obmyśliłam, że się pozbędę tych gratów, co mi zostały; żebym sobie tylko mogła kawałek papieru na podłodze podścielić, ostatecznie nie pierwszy to raz się tak prześpię. Na co mi rzeczy? W godzinę mojej śmierci niech sobie głowę suszy; dobrze pasa musiałam zaciskać, żeby sobie te graty sprawić. Perico na to liczy, na pewno chciałby sobie zabrać wszystko, co tu mam. Kiedy sobie poszedł, nie miałam ani maszyny do szycia, ani radia, ani szafy, ani toaletki z lustrem, ani biurka, ani krzesełek, nic nie miałam, bo co tylko zarobiłam, to na jego jedzenie wydawałam. Odkąd sobie poszedł, wszystko sobie sprawiłam, co tu pani widzi. No to po co tu przychodzi? Przychodzi wypatrywać, co mi może zwędzić. Owszem, mam dla niego uczucie, ale wiem już, że nie z miłości mnie szukał. Przecież bez grosza przy duszy przyszedł, na psy zszedł, to po co przychodził? Już mi tego jaśniej nie mógł powiedzieć. Nie, do diaska, niech się pani nie wygłupia, niech się pani nie da nabierać! Niech pani na mnie popatrzy, bo samej siebie żal mi się robi, jak sobie pani język strzępi, że ludzie są dobrzy i że się przywiązują. Perico przyszedł, żebym go karmiła, na pewno dlatego! O piątej po południu, jaki punktualny! Już tu jest. Czasem jeszcze do domu nie dojdę, a już go widzę, jak czeka na mnie, oparty o ścianę. Nie żałuję mu 349 tej tortilli, ale czego mi żal, to tego, że mnie tak wykorzystuje...

Page 193: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Jednego dnia Perico przyniósł swoje łóżko i tutaj wstawił. Gdyby mu trochę wstydu zostało, powiedziałby: wcześnie wstanę i postaram się coś zarobić. Ale nic podobnego. Dalej sobie śpi. O której godzinie oczy sobie przeciera? O której wychodzi? Nikt tego nie wie. Ja do pracy idę, a on się kąpie. Codziennie się kąpie, widział kto coś takiego? W Acapulco tak się znarowił. Raz w tygodniu koszulę zmienia, ale aż trzy razy czystą wziął w tym tygodniu; od stóp do głów się przebrał i poszedł na ulicę. Tak więc wcale mi się dobrze nie żyje. Pewno mu kumy powiedziały, że mam pieniądze, bo jak jednej nocy zasnął po pijanemu, to zaczął mówić: — Nie, już mnie zmęczyło to szukanie... Nic nie ma... To o kim mówił? Na pewno o mnie. Nie mam przecież takiego krótkiego rozumu. Wszystkie soki chce ze mnie wyssać, nawet te, których nie mam... Raz mu powiedziałam: — Ojej, jeszcze mi tyle brakuje, żeby na komorne uskładać...! Jakbym słowa nie powiedziała. Jednym uchem mu wchodzi, a drugim wychodzi. Przyzwoity człowiek odpowiedziałby: — To w takim razie tyle od siebie dołożę... Jutro na komorne przyniosę... A on pary z ust nie puścił. Czasem mi zapowiada: — Jutro pójdę ramę sprzedać. Prawdę mówi, czy nie, że się na tę „Lagartę" wściekł, na jedną z tych, co się tu łajdaczą, co tylko za chłopami łażą. Bogu jednemu wiadomo. Nigdy nie ma przy sobie pieniędzy. Ale za to musi mleko pić, chlebem się najeść; co najmniej za trzy pesos dziennie chleba mu potrzeba, bo w dodatku zwyczajnego nie jada; samo słodkie pieczywo, biszkopty, babeczki, tylko to co droższe i czym żołądka nie zapcha. Po mojemu tobym mu załadowała fasoli, z tuzin bułek, ale nie. Tych maszyną robionych tortilli też do ust nie weźmie, takich co to ni pies, ni wydra, nigdy nie napęcznieją, żeby nie wiem jak długo na comalu leżały. Mówi, że do niczego, że ciasto mielą razem z całą kolbą. Nie wiem, skąd się wziął taki delikat- 350 ny. A może to moja wina. Któregoś dnia mówi do mnie: — Niech już Jezusa wyzdrowieje, żeby mi napiekła gorących placków. I za każdym razem jak zacznę rozmyślać, zaraz przeczuwam, na co ma Perico oskomę. Wiem, że jest ze mną, bo mu o moje rzeczy chodzi, nie dlatego, że mnie kocha. Kładę się i nie mogę zasnąć. Gniew mnie ogarnia. Z dawien dawna mi się to bierze i głęboko mi ta zadra utkwiła. Jak przychodzi, to mi kołki na głowie struga, bo zapala światło i czyta swoje komiksy. Albo chce ze mną o swoich sprawach rozmawiać i mnie do wściekłości doprowadza, bo muszę wcześnie wstać, a on się może wylegiwać, to co mu szkodzi, że się nie wyśpię? Mężczyźni to straszne sobki, we wszystkim tylko własnej wygody szukają. Dawniej mężczyzna dbał o kobietę; cały zarobek jej przynosił i tak jak dostał, tak jej oddał. Ona brała co trzeba na wydatki, a reszta to były pieniądze zaoszczędzone. I wszystkie dzieci miały ubranie na zmianę. Teraz żeby nie wiem co kobieta robiła, bo chce zaoszczędzić, i tak jej wszystko zabierze. Brat Perica, Fidencio, tak się właśnie ze swoją żoną obchodzi. Tranquilina miała cztery prosiaki, co je malutkie kupiła, i już były, o, takie duże, kiedy przy-lazł zalany, zwierzęta wyciągnął, spieniężył, a jej nawet piątaka nie dał. A ona ust nie otworzyła, bo nigdy mu niczego nie wypomina. Fidencio na nią krzyczy: — Tylko to masz robić, co ja ci każę! Dlatego mi powiedziała Tranquilina: — Co tylko mi Fidencio da na utrzymanie, wszystko przejem, znowu mi da i znowu wydam, ale ani grosza już nie odkładam. Po co? Będę się jak głupia poświęcać, żeby jego kumple mieli za co pić... Nie, już mam dosyć. Dlatego powiadam, że dzisiejsi mężczyźni tylko tym się interesują, co im korzyść przynosi. Nikt kobiety nie szanuje ani o nią nie dba. Przeciwnie, im ją bardziej wyżyłują, tym lepiej. Jak na mnie taki dzień przyjdzie, że już nic nie będę mogła robić, to w żaden sposób nie

Page 194: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

powiem: „Mój chłopak mną się zajmie". Nie, już lepiej sobie pójdę. I tak mu się już na nic nie zdam ani nie mam siły, żeby mu co wy- prać albo fasoli ugotować. A jak już będę do niczego, torbę na plecy zarzucę, a że wiem, że na cmentarzu nie ma dla mnie grobu, to pójdę na górę, żeby mnie sępy zjadły. Od maleńkości w oko mi wpadły. Tyle o nich mówię, bo mi się podobają. Jutro czy pojutrze się mną te zwierzęta pożywią i chcę, żeby one właśnie mnie na polu zjadły. Jakbym je już widziała, jak koła zataczają coraz niżej, coraz niżej. Takie są duże jak indyczki, czarne jak one i główkę mają tak samo czerwoną. Za młodu ślicznie się błyszczą, jakby je kto smołą posmarował. To one oczyszczają wsie z epidemii; przyjdzie pomór na Indian, na konie, na to mrowie ludzkie i zwierzęce, a sępy wszystko zmiotą, śladu nie zostawią. Żeby te sępy mogły tak samo całe zło zeżreć, tak jak nas do ostatniej kosteczki, do czysta oporządzą, ale zło zawsze na tym świecie zostanie. Na pewien czas z góry wszystko jest przesądzone, bo nikt z mojej rodziny Bractwa nie poznał. Nikt. Żaden z nich nie wiedział. Nikomu z oczu opaski nie zdjęli i żyli na tym świecie, guzów sobie nabili i czekali nie wiadomo na co. A wśród moich krewniaków ja jedna byłam wędrowniczką, powsinogą, piechurem, ja jedna w każde miejsce zaszłam. Bo mój tata nigdy tego nie widział, co ja zobaczyłam. Wszystkie drogi obeszłam, bo tak było zapisane, że mam chodzić i chodzić. Różne znam strony. A tata nie. Troszeczkę tylko pochodził i już zaraz tam został, porzucony na polu bitwy. Mój mąż zapowiadał, że mnie żywej na tym świecie nie zostawi, ale zgody boskiej mu zabrakło. Dlatego powiadam, że wszystko jest zapisane i Bóg ma ostatnie słowo. Człowiek nic tu nie poradzi i wskazówek zegara naprzód nie popchnie. Siedzę tutaj, lamentuję, język wyciągam jak wisielec, śmierć mi w oczy zagląda i ciągle stoję jak spróchniałe drzewo. Bóg wie, jak długo jeszcze. Okropnie ciężko, jak się na czas nie umrze. Kiedy jestem chora, przez cały dzień drzwi nie otwieram; całe dni mi przechodzą za tymi drzwiami na zasuwę zamkniętymi, najwyżej sobie herbaty zrobię czy atole, czy cokolwiek. Ale nie wychodzę, żeby się ludziom naprzykrzać, i nikt pod moimi drzwiami nie staje. Jak mnie tu kiedy powietrze rozedmie, drzwi będą zaryglowane. Dlatego Boga proszę, żeby mi pozwolił na szczycie góry umierać. Gdyby Bóg się przychylił, niczego by mi nie było trzeba, tylko siły, żeby na tę górę wejść. Ale jadowitym skorpionom Bóg skrzydeł nie daje, więc kto wie. Prośby do Niego zanoszę, ale jeśli nie, to niech się dzieje jego wola. Taką mam wielką ochotę tam umierać, gdziem sobie wędrowała. Oby sobie Bóg o mnie przypomniał, bo tam się pragnę pod drzewem położyć, hen daleko! Później sępy mnie otoczą i koniec; przyjdzie pani o mnie zapytać, a ja w kiszeczkach sępów sobie tam fruwam, rozradowana. Bo w przeciwnym razie sąsiedzi zaglądają, gapią się, jak człowiek umiera, jakie miny robi, bo przeważnie po to ludzie przychodzą, żeby się z konających wyśmiewać. Takie jest życie. Jeden umiera po to, żeby inni się mogli pośmiać. Kpiny sobie robią z tego widowiska; leży człowiek rozkraczony, wykoślawiony, gębę ma wykrzywioną, wargi powykręcane, lista rozdziawia, oczy mu na wierzch wychodzą. Dlatego drzwi rygluję. Właścicielka, Casimira, będzie musiała drzwi wyważyć, żeby mnie stąd wyciągnąć, jak już będę sztywna i zacznę śmierdzieć. Wywloką mnie stąd, ale żeby mieli do mnie tu przychodzić i mówić, że to, że tamto, nie, nikogo... nikogo... Tylko Bóg i ja. Dlatego nie chcę w Deefie umierać, ale tam, na jakimś zboczu, w wąwozie, tak jak mój tata umierał pod drzewem, w szczerym polu. Żeby mi tak Bóg pozwolił jeszcze tam pójść. Bardzo to pięknie znać godzinę swojej śmierci. Proszę o to Boga, żebym się mogła przygotować i powędrować, dokąd mnie jego wola zaprowadzi, i tam polnym zwierzętom za strawę służyć, kojotom, jak Pedro, co był moim mężem. Nie żebym nie chciała być pochowana, ale kto ma mnie pochować? Powiedzą: — Bóg się zmiłował, już umarło to stare próchno.

Page 195: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Nie wierzę, że ludzie są dobrzy, szczerą prawdę mówię, że nie. Tylko Jezus Chrystus, i też go nie znałam. I mój ojciec, ale nigdy się nie dowiedziałam, czy mnie kochał, czy nie. A tutaj, na tym świecie, kogo pani dobrego widzi? A teraz niech mi już pani głowy nie zawraca. Niech sobie pani idzie. Spać mi pani nie daje. 353 L3 Poniatowska „Jednym ze środków obrony naszej podejrzliwości i nieufności jest hermetyczne zamykanie się w sobie (...). Twarde i wrogie otoczenie (...) sprawia, że odgradzamy się od zewnętrznego świata, podobnie jak rośliny naszego płaskowyżu, gromadzące soki we wnętrzu kolczastej skorupy (...). W dzieciństwie jeszcze uczy się nas godności w znoszeniu porażek (...). Rezygnacja jest jedną z naszych cnót narodowych. Jeśli otwieramy się podczas festynów, pijatyki lub zwierzeń, czynimy to z taką gwałtownością, że rozdzieramy się i ranimy wzajemnie. Zarówno zaś w obliczu śmierci, jak życia wzruszamy ramionami i bronimy się milczeniem lub pogardliwym uśmiechem." Octavio Paz: Labirynt Samotności POSŁOWIE Jezusa Palancares przypomina ową roślinę wyrosłą na twardej i kamienistej glebie meksykańskiej, zjeżoną kolcami i kryjącą w sobie życiodajne soki: wrażliwość, potrzebę czułości, samoistną poezję. Trzeba było ogromnej cierpliwości i dociekliwości Eleny Poniatowskiej, żeby przedrzeć się przez kolce i przełamać niedostępną skorupę. Trzeba było również intuicji pisarskiej, aby w niepozornej praczce, naburmuszonej i opryskliwej, rozpoznać bohaterkę swojej powieści. Kiedy Jezusa zgodziła się, po długich naleganiach, na nawiązanie kontaktu, postawiła warunki: raz w tygodniu, w środy od czwartej do szóstej po południu. „Co środę opowiadała mi o wydarzeniach tygodnia: że woda zalała jej pokój, że właścicielka kamienicy, Casimira, nie chce pozwolić na przekopanie ścieków na dziedzińcu, że brak jej czasu, aby wyprowadzać kury na słońce i dlatego niosą jaja prawie bez skorupki, bo nie mają wapna. Kazała mi wyprowadzać te kury na słońce, na chodnik ulicy, uwiązane na sznurkach, żeby mi się nie rozbiegły. Trzynaście ich było. »Przynajmniej na coś mi się pani przyda«, mówiła. Siadałam na chodniku i czekałam. Chodziło mi o to, żeby mi opowiadała swoje życie, ale zamiast tego asystowałam przy kłótniach mieszkańców vecindad i przyglądałam się, jak Jezusa pierze kombinezony robotników w warsztacie... W końcu Jezusa zaczęła mówić o wydarzeniach swego życia, ale była to relacja dla mnie niezrozumiała. Opowiadała przede wszystkim o Bractwie Spirytualnym, 354 o Mesmerze, o Roque Rojasie, o Świetle Wschodu... Kiedy ją wypytywałam (wszystkie te rzeczy były dla mnie zupełnie nowe), wpadała w złość: »Zakutą ma pani głowę!«"... * Przez cały rok trwają próby przełamywania oporów Jezusy. Pisarka spędza kilka miesięcy we Francji, skąd posyła Jezusie kolorowe pocztówki. Otrzymuje odpowiedź, którą Jezusa podyktowała ulicznemu kaligrafowi. Po powrocie spotyka Jezusę zupełnie odmienioną, nie pozbawiona szorstkości, staje się jednak serdeczna. Teraz dopiero jej język nabiera jędrności, autentyzmu, jest soczysty, pełen ludowych wulgarnych słów. Ale utrwalenie tego języka nie przychodzi łatwo. Poniatowska usiłuje nagrywać relacje Jezusy na magnetofonie dawnego typu, włączanym do sieci elektrycznej, co spotyka się z ostrym sprzeciwem: „Kradnie mi pani światło!" Trzeba więc odtwarzać relację z pamięci, wieczorem, po powrocie z vecindad. Maszynopis rozrasta się do trzech tysięcy stron, wymaga radykalnych cięć i skrótów. Trzeba przepracowywać fragmenty, uzupełniać brakujące ogniwa. Pod koniec 1969 r. ukazuje się Hasta no verte Jesús mío, pierwsze z piętnastu wydań. W lutym 1971 r. książka jest nagrodzona — jako najcenniejsze dzieło literackie roku — przez uniwersytet i rząd stanu Sinaloa. Nagroda „Mazatlán" przychodzi po fali entuzjastycznych recenzji zgodnie uznających powieść za rewelację literacką i za niezrównane dzieło pod względem bogactwa języka, przetworzenia mowy ludu meksykańskiego w swoisty język „pisany", niemal bez precedensu w literaturze Meksyku. Jeden z najwybitniejszych krytyków literackich, Ermilo

Page 196: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Abreu Gómez, wita powieść o Jezusie Palancares jako „arcydzieło realizmu poetyckiego w literaturze meksykańskiej". Zanim przejdziemy do szczegółowego omawiania różnych warstw powieści, czytelnikowi polskiemu należy się wyjaśnienie, dotyczące tytułu. „Hasta no verte Jesús mío" znaczy na pozór: „Póki cię nie zobaczę, Panie Jezu". Tytuł zaskakujący, sugeruje bowiem żarliwość wiary w Chrystusa, podczas gdy nasza Jezusa daleka jest od katolicyzmu. Wierzy w reinkarnację, czci Świę- • Z wywiadu z Eleną Poniatowską, „La Cultura en México", nr 411 (dodatek do tygodnika „Siempre"). te Dzieciątko z Atocha, Matkę Boską de la Soledad i Naszego Pana z Chalma, ale są to nie tyle symbole chrześcijaństwa, ile twory swoistego meksykańskiego synkre-tyzmu, podobnie jak Matka Boska Guadalupańska, która zstąpiła na ziemię i ukazała się biedakowi indiańskiemu, aby pocieszyć lud po utracie patronki, bogini-dzie-wicy Tonant.zin, zbezczeszczonej przez hiszpańskich najeźdźców. Jezusa potęgą swojej wyobraźni konstruuje własny obraz Boga, Genezy (opowieść o przodkach rodzaju ludzkiego i o Adamie i Ewie), znajduje opiekunów i pocieszycieli nie w osobach świętych katolickich, lecz w ,.istotach z przestrzeni" przemawiających przez usta medium spirytystycznego. Indianin Roque Rojas przewyższa mocą cudotwórczą samego Chrystusa („Jak miał pięć lat, takich cudów dokonywał, jakie Pan Jezus mógł robić dopiero w starszym wieku".) Szykując się na śmierć, Jezusa nie pragnie spocząć w poświęconej ziemi na katolickim cmentarzu, lecz marzy o ostatniej wyprawie „do sępów, na szczyt góry", o symbiozie z naturą; to nie kapłan katolicki ma jej oddać ostatnią posługę, lecz drapieżne ptaki, z którymi czuje się związana od dzieciństwa, zgodnie ze swoim intuicyjnym panteizmem, którego oczywiście nie potrafi nazwać. Skąd więc ten tytuł? Okazuje się, że przechowały się w Meksyku szklanice, sprowadzane z Hiszpanii, z wymalowaną postacią Chrystusa na dnie. „Zobaczyć Pana Jezusa" znaczyło wychylić szklankę, wypić ostatnie krople i przez opary alkoholu zobaczyć rysunek na dnie. Podwójny sens tytułu meksykańskiego jest jasny i oczywisty dla rodaków Jezusy. Jest to jednak zwrot nieprzetłumaczalny. Tytuł polski, uzgodniony z autorką, oddaje głębokie pragnienie powrotu do krajobrazu dzieciństwa, odnalezienia związku z przyrodą, tragiczną samotność Jezusy Palancares. Autentyczność zapisu — częściowo przy pomocy taśmy magnetofonowej — nasuwa skojarzenie z pionierem tej nowej metody socjologiczno-literackiej, socjologiem amerykańskim Oscarem Lewisem, autorem Synów Sancheza i Rodziny Martinezów, dzieł tłumaczonych na polski, mających ukazać „typowe" dla środowiska wielkomiejskiego i wiejskiego rodziny meksykańskie. Jedyną cechą, łączącą powieść Poniatowskiej ze wspomnianymi utworami jest technika pisarska: zapis (zarejestrowany na taśmie lub odtworzony z pamięci), z którego wyłączone zostały pytania autorki. Opowiadając swoje życie, Jezusa powołuje często pisarkę na świadka lub polemizuje z nią: „Nie, do diaska, niech się pani nie wygłupia, niech się pani nie da nabierać! Niech pani na mnie popatrzy, bo samej siebie żal mi się robi, jak sobie pani język strzępi, że ludzie są dobrzy i że się przywiązują..." W odpowiedzi na moje pytanie Poniatowska stwierdza: „Uważam tę książkę za świadectwo literackie, nie jest bowiem ścisłym odbiciem rzeczywistości". Jest więc Jezusa postacią literacką i realną zarazem. Jest przetransponowaną do literatury kobietą z ludu, wrośniętą w glebę Meksyku, przepojoną tradycjami, mitami, wierzeniami tego kraju, włączoną w nurt wielkich wydarzeń historycznych — Rewolucji Meksykańskiej. Nie jest obiektem „typowym", lecz indywidualnością o nieprzeciętnej energii, wrażliwości, magicznej wyobraźni. Dzięki Poniatowskiej wewnętrzne bogactwo jej psychiki wyzwala się za pomocą języka celnego, szorstkiego, a zarazem obrazowego i poetyckiego.

Page 197: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Badania Oscara Lewisa zatrzymały się na zewnętrznym aspekcie bytowania bohaterów; opisywał on stosunki rodzinne, układy społeczne, warunki materialne. Poniatowska ukazuje natomiast całą różnorodność i złożoność społeczeństwa meksykańskiego, dociera do warstw niedostępnych dla badacza z zewnątrz: do tajników psychiki i wyobraźni, marzeń i przejawów ludowej „parapsychologii". Powieść Poniatowskiej jest autentycznie „meksykańskim" dziełem współczesnej literatury tego kraju. Zastanawiające jest to, że pisarka wywodząca się z polskiej arystokracji (przemieszanej z magnackimi rodzinami Europy i Stanów Zjednoczonych), a także — poprzez matkę — z ziemiaństwa meksykańskiego wywłaszczonego przez Rewolucję, urodzona w Paryżu i przeszczepiona na grunt meksykański jako ośmioletnia dziewczynka, zdołała tak głęboko zapuścić korzenie i utożsamić się z krajem, który uznała za swoją prawdziwą ojczyznę. Osierocona we wczesnym dzieciństwie, wychowana przez ojca powsinogę i pijaka, Jezusa nie zna zabawek ani pieszczot. Bawi się wypchaną wiewiórką i bąkami wyciosanymi z drewna, skacze po drzewach jak dzikie zwierzątko, ciska kamieniami, tłucze dzieci, pięściami 357 i zębami rozprawia się z kolejnymi kochankami swego taty, który zabiera ją ze sobą na wieś, gdzie handluje żywnością, nad morze, gdzie pracuje w kamieniołomach lub jako tragarz. Jezusa poznaje twardą szkołę życia w domu macochy, dyrektorki więzienia. Poniewierana, bita do krwi, zdana sama na siebie, przechodzi na służbę u „matki chrzestnej", pracuje jako niańka i posługacz-ka, przeżywa śmierć ukochanego brata zastrzelonego przez żołnierzy, wreszcie przygarnięta na nowo przez ojca — który wyparł się jej poprzednio — zostaje wciągnięta do zawieruchy wojennej. Ojciec przyłącza się najpierw do maderystów, później do carransistów, Jezusa maszeruje z nim razem, gotuje mu strawę, przebiera się za mężczyznę, żeby towarzyszyć żołnierzom. Wydana za mąż przez swego generała, doświadcza upokorzeń, póki nie zbuntuje się i nie zagrozi mężowi pistoletem. Zamyka się w sobie, udaje obojętność i wrogość wobec męża, który nabrawszy dla niej szacunku, staje się jej towarzyszem. Wraz z nim — już w konnicy — bierze udział w walkach przeciwko zapatystom, ładuje mężowi karabin albo sama strzela. Pedro ginie w bitwie i Jezusa wyprawia się z patrolem żołnierzy po jego ciało rozszarpane przez kojoty... Śmierć rodzeństwa, ojca i męża, dno nędzy — gdy w stolicy meksykańskiej tragarz kradnie jej cały dobytek — mieszkanie kątem i głodowanie, kolejne służby u chlebodawczyń prześcigających się w chciwości, praca w fabrykach przy klejeniu pudełek, w warsztacie stolarskim, w zakładzie fryzjerskim, w aptece — gdzie samowolnie leczy klientów ziołami — w szpitalu dla prostytutek, oto etapy jej drogi życiowej. Wraz z nią poznajemy Rewolucję Meksykańską „od podszewki", tak jak ją widzą prości ludzie, oszukani przez przywódców, zawiedzeni w swoich nadziejach, dla których „wiatr historii" oznacza rozboje i przymieranie głodem, przemoc i gwałt. Rewolucja Meksykańska, która wybucha w 1910 r. jako zainicjowany przez Francisca Madera ruch, zmierzający do obalenia dyktatury Porfirio Diaza i zaprowadzenia systemu demokratycznego, opartego na powszechnych wyborach i przestrzeganiu jednorazowej kadencji prezydenckiej, rozszerza się i pogłębia, przechodząc w potężną falę buntu społecznego. Poszczególne nurty Rewolucji ścierają się ze sobą. Na południu dawny peon, 358 Emiliano Zapata, porywa za sobą zastępy indiańskich chłopów walczących o ziemię; na północy dawny koniokrad, Francisco Villa, organizuje własną armię, szermującą wprawdzie hasłami rewolucyjnymi, ale w praktyce uprawiającą rozbój, napadającą na ludność wsi i miasteczek; armię wsławioną bojowymi akcjami partyzanckimi i wypadami na terytorium Stanów Zjednoczonych, która była zarazem narzędziem nieokiełznanych ambicji swego wodza. Przywódcą nurtu liberalnego i umiarkowanego jest Venustiano Carranza, gubernator stanu Coa-huila, który pierwszy podejmuje na nowo walkę po reakcyjnym zamachu stanu

Page 198: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

generała Huerty i po zamordowaniu Madera. Pod naporem rewolucji zapatystów i pod wpływem radykalnych intelektualistów Carranza aprobuje program postępowych przeobrażeń społecznych i w 1917 r. proklamuje konstytucję nie mającą sobie równej w ówczesnym świecie pod względem treści reformatorskiej: reforma rolna, gwarancja praw robotniczych, przekreślenie nienaruszalności własności prywatnej, podstawy niezależności politycznej i gospodarczej Meksyku. Program ten zostanie wprowadzony w życie stopniowo i za demagogią rewolucyjną kryć się będzie często fałszywa i oportunistyczna polityka prezydentów i przywódców partii rządzącej. Dopiero po dwudziestu latach Lázaro Cárdenas stanie się bezkompromisowym wykonawcą programu 1917 r. Rewolucja Meksykańska była żywiołowym wybuchem zapiekłych uraz, nienawiści, ambicji i namiętności; była walką bratobójczą, która nie oszczędziła żadnego z przywódców. Ginęli z ręki nasłanych zbirów, jak Villa i Zapata, padli ofiarą zemsty przeciwników politycznych, jak Carranza i Obregon. „Jak nasze zabawy ludowe, Rewolucja przerywa wszelkie tamy i nie szczędzi ofiar, jest krańcowa w swoich przejawach, jest wybuchem radości i desperacji, krzykiem sieroctwa i tryumfu, 'zapowiada samobójstwo i życie, wszystko przemieszane" — pisze Octavio Paz w Labiryncie Samotności. Stąd określenie ludowe: „fiesta de las balas" — festyn kul. „Bardzo się w kulach miłuję, bo śliczna jest ich muzyka. Pierwsze strzały dobrze się słyszy, ale gęstego ognia już nie. Tylko widać, jak się dym ściele, chmurki dymu, co się w różnych miejscach podnoszą. Ledwom sobie przypomniała, zaraz mnie brała chętka na rewolucję." — mówi Jezusa. Nie zna programów ani deklaracji, instynktownie wy- 359 czuwa wielkość i szczerość Zapaty, rzetelność Cardenasa. Ale rewolucja jest dla niej festynem kul i życia w gromadzie. Wychodzi z tej rewolucji oszukana, odarta ze złudzeń, znowu samotna. Z perspektywy swoich doświadczeń i rozczarowań czuje się zdradzona: przez generałów, przywódców związkowych i polityków. Jest w tej książce podskórny, przejmujący nurt liryczny nadający jej ową tonację, którą Ermilo Abreu Gómez uchwycił w określeniu: „realizm poetycki". Nie zabliźniona rana sieroctwa, tęsknota za „swoją ziemią", za falami morskimi i polami kłoszącej się kukurydzy, nie zaspokojona potrzeba czułości i macierzyństwa. Jezusa przygarnia bezdomne dzieci i psy, opiekuje się syfilitykiem--homoseksualistą i rozpijaczonym wdowcem z gromadą sierot; przy pomocy swoich spirytystycznych „opiekunów" walczy o życie swego kumpla-kierowcy, w którym skrycie się kocha. Nie przyznaje się do sentymentów i zwalcza je jako piętno bezbronności kobiecej, którą gardzi. Uwielbia ojca, ale buntuje się przeciwko jego despotyzmowi i opuszcza go; kryje się z podziwem dla Pedra, swego męża; zabija sukę Hrabinę — jedyną istotę, która jej nie opuściła i nie zawiodła. Gdy po latach wraca do niej ukochany Perico, przybrany syn — w pasji niszczenia własnych uczuć konstruuje przeciwko niemu gmach podejrzeń: o interesowność, wyrachowanie, egoizm. Świat wewnętrzny Jezusy jest złożony i pełen kontrastów. Dzięki mistrzostwu i autentyczności języka, który „przylega" do postaci i nie wprowadza nigdy fałszywej nuty, świat ten staje się dostępny czytelnikowi. Odtworzenie wyjątkowego charakteru hiszpańskiej prozy Poniatowskiej w materii języka polskiego z zachowaniem wszystkich meksykańskich barw i odcieni jest rzeczą niewykonalną. Maksymalną ambicją tłumacza może być tylko przekazanie owej poetyckiej i głęboko ludowej tonacji. „Wydaje mi się, że tworzę ten rodzaj powieści-świadec-twa, aby zapuścić korzenie. Ze względu na ojca, Polaka z pochodzenia (wszyscy stali się Francuzami), powinnam czuć się Francuzką, ale przybyłam do Meksyku, kiedy miałam osiem lat, bowiem moja matka jest Meksykan-ką, i pragnęłam należeć do Meksyku. Uczyłam się hiszpańskiego w codziennym życiu, przede wszystkim w roz- mowach ze służącymi, z którymi bardzo szybko się utożsamiałam; lubiłam ich opowiadania, magiczny świat ich wyobraźni, wypędzanie chorób przy pomocy ziół, ich sposób odczuwania religii, ich łagodność; zachwycały mnie ich zęby jak ziarna kukurydzy osadzone w bardzo

Page 199: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

czerwonych dziąsłach, długie włosy, niesłychanie długie, które myją często, w przeciwieństwie do Europejek, ich warkocze spuszczone na plecy; słowa, jakie wypowiadają w chwili, gdy podały do stołu: Seńora, me separo (zwrot nieprzetłumaczalny; me separo znaczy odchodzę i równocześnie odłączam się). Me separo od czego? Od pępowiny, od świata? Biedne istoty, które i tak zostały już oderwane od wszystkiego, a przy tym takie urzekające, przynajmniej dla mnie. Zbliżyłam się do tych ludzi — chłopów, robotników — z obawą, że zostanę odrzucona, nie zrozumiana, chociaż istotnie chodziło o to, że na dalszą metę ja ich odrzucę, we mnie nie znajdą zrozumienia. Dlatego z takim uporem piszę książki, które w jakiejś mierze są dotrzymaniem obietnicy, wypełnieniem zobowiązania i wymagają wielkiego wysiłku. Chciałam być Meksykanką..." — pisała do mnie Poniatowska w odpowiedzi na moje pytania, dotyczące jej genealogii i twórczości. Szczegóły genealogii ze strony polskiej uzyskałam od księcia Andrzeja — jednego z trzech stryjów Eleny. Protoplastą rodu jest Stanisław Ciołek Poniatowski, ożeniony z Konstancją Czartoryską. Miał on trzech synów: generała austriackiego Andrzeja (ojca księcia Józefa); Kazimierza, Podkomorzego Wielkiego Koronnego, którego synem był Stanisław — bohater książki Mariana Brandysa: Nieznany Książę Poniatowski — i najmłodszego Stanisława Augusta, króla polskiego. Ojciec pisarki, Jean, ożenił się w Paryżu z piękną Paulą Amor, córką wielkich posiadaczy ziemskich w Meksyku. Utracili tę posiadłość podczas Rewolucji Meksykańskiej i wyemigrowali do Francji. Jean walczył podczas ostatniej wojny w szeregach armii francuskiej, później amerykańskiej, i dokazywał cudów odwagi: dziewiętnaście razy był zrzucany na tyły armii hitlerowskiej. Za waleczność otrzymał najwyższe odznaczenia bojowe: Purple Heart i Légion d'Honneur. Zona z dwiema córkami: Zofią i Eleną wróciła do Meksyku, dokąd po wojnie przybył Jean. Jedyny ich syn, urodzony już w Meksyku, otrzymał polskie imię: Jan. (Związany z lewico- 361 wym ruchem studenckim, zginął w wypadku samochodowym w 1968 r. Jego pamięci i pamięci chłopców, którzy zginęli w „Roku Tlaltelolco" — podczas krwawych zajść w stolicy meksykańskiej — poświęcona jest powieść 0 Jezusie Palancares.) Elena odbiera „staranne" wychowanie w Meksyku 1 Stanach Zjednoczonych. Po powrocie do Meksyku rodzina namawia ją do kariery dyplomatycznej (zapisano ją na studia Prawa Międzynarodowego przy Ministerstwie Spraw Zagranicznych), ale Elena buntuje się i przy pomocy koleżanki dostaje się do redakcji dziennika „Excelsior". Wkrótce staje się popularna: przeprowadza wywiady z wybitnymi osobistościami, którym zadaje pytania pozornie naiwne i niedyskretne, zdobywając wiele interesujących informacji. Pierwszym jej dziełem literackim jest nowela Lilus Kikus, opublikowana w 1954, w której przekazuje prostym, barwnym i obrazowym językiem przeżycia i odczucia kilkunastoletniej dziewczynki. W 1956 ukazuje się jej utwór satyryczny Meles y Teleo, (gra słów: „Ty mnie czytasz, ja ciebie czytam") wykpiwający snobizm pseudointelektualny. W 1961 r. wydawnictwo Era wydaje zbiór jej wywiadów z najwybitniejszymi malarzami, pisarzami, artystami i politykami (Alfaro Siqueiros, Diego Rivera, Luis Bunuel, Alejo Carpentier, Pablo Casals, Fidel Castro i inni) pod tytułem Palabras cruzadas. W dwa lata później ukazuje się oryginalny tomik reportaży-impresji Todo empezó el domingo, zbiór obyczajowych obrazków z najnędzniejszych dzielnic stolicy meksykańskiej, miasteczek, ośrodków turystycznych, z utrwaleniem gwary, porzekadeł, ludowych ballad i anegdot. Wreszcie w 1969 r. Hasta no verte Jesús mío i w 1970 Lo noche de Tlaltelolco, reportaże polityczne o tragicznych wydarzeniach w październiku 1968 r. — najpopularniejsza pozycja, która doczekała się 25 wydań.

Page 200: Poniatowska Elena - Do Sępów Pójdę

Elena Poniatowska należy do stałej ekipy redaktorów i reportażystów dziennika „Novedades", wykłada na wyższych uczelniach, uczestniczy w wydarzeniach kulturalnych i artystycznych. W 1965 roku Elena Poniatowska wraz z matką po raz pierwszy odwiedziła Polskę. Teraz przybywa do nas po raz drugi, przekazując nam poetycką opowieść o Jezusie Palancares. BEATA BABAD Okładkę i strony tytułowe projektował JANUSZ WYSOCKI Redaktor JOANNA PETRY-MROCZKOWSKA Redaktor techniczny MAŁGORZATA KWIECIEN-SZCZUDŁOWA Printed in Poland Wydawnictwo Literackie, Kraków 1976 Wyd. X. Nakład 10 000 + 283 egz. Ark. wyd. 20,1. Ark. druk. 22,75 Papier druk. mat. imp., kl. III, 82X104 cm, 70 g Oddano do składania 16 VII 1975 Podpisano do druku 20 IV 1976 r. Druk ukończono w czerwcu 1976 r. Zam. nr 2017/75. P-5-27. Cena zł 50.— Drukarnia Wydawnicza, Kraków, Wadowicka 8 Cena zł 50.—