Opowiadania w świecie Kryształów Czasu · I gildia ten dmuchacz kupiła? ... Bractwa magów o...

83

Transcript of Opowiadania w świecie Kryształów Czasu · I gildia ten dmuchacz kupiła? ... Bractwa magów o...

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

2

Opowiadania w świecie

Kryształów Czasu

Autor : Keth

Opracowanie : czegoj Grafika : Jarosław Musiał, mordimer00, Internet

Okładka : Plebiusz

Plik stworzony z okazji Darmowego Dnia Gier Fabular nych.

Materiał darmowy dost ępny na stronie www.krysztalyczasu.pl

SPIS TREŚCI

PRZEDMOWA 3 str. ZEMSTA ARCYMAGA 4 str. CENA ZEMSTY 8 str. INTERES ŻYCIA 39 str. SPRAWY RODZINNE 47 str. GRZECHY OJCÓW 75 str.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

3

Przedmowa Pozwolę sobie w kilku słowach wyjaśnić po cóż powstał ten pdf. Propozycja padła od borejko, człowieka, który promuje Dzień Darmowych Gier Fabularnych. W tym roku przypada to na dzień 16 czerwca. A teraz do rzeczy – po co?

1. Żeby pojawił się tekst promujący Kryształy Czasu. Ze względu na to, iż Artur Szyndler nie wiadomo kiedy ukończy powieść w naszym ulubionym systemie pozwoliłem sobie na opracowanie, które doskonale nada się do przybliżenia świata, który zachwyca, denerwuje, wciąga i intryguje nas już tyle lat.

2. Żeby pokazać warsztat jednego z naszych najpłodniejszych autorów tekstów na portalu krysztalyczasu.pl. Keth, bo o nim tu mowa, jest administratorem portalu (na początku był zwyczajnym użytkownikiem), jest twórcą projektu Żyjąca Orchia, oraz chyba jednym z najczęściej czytanych i komentowanych autorów znacznej ilości treści, które można znaleść na naszym portalu.

3. Żeby przybliżyć osobom, które nie znają świata KC jego możliwośći, żeby przypomnieć tym, którzy już opóścili go oraz żeby odświeżyć tym, którzy po dziś dzień po nim biegają.

Na koniec wyjaśnienie co zawiera ten pdf – jest to zbiór 6 opowiadań, których fabuła toczy się w świecie Kryształów Czasu. Są one w różnym stopniu ukończenia, ale mam nadzieję, że nie będzie to w żaden sposób wpływać na ich odbiór. Jeśli, któryś z czytelników uzna, że chciałby poczytać więcej tekstów w tym klimacie polecam zarejestrować się na portalu krysztalyczasu.pl i sięgnąć do innych tekstów Ketha oraz pozostałych użytkowników portalu.

Z góry bardzo przepraszam za jakość, ale tekst jest bardzo surowy. Został na szybko sformatowany i przygotowany przeze mnie. Jednak mimo wszystko życzę miłej lektury.

czegoj, Warszawa 6 czerwca 2012

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

4

Zemsta arcymaga

Miniaturka literacka pisana pod wpływem mocno rozwijającego się wątku na forum dotyczącego nowinek technicznych w świecie Kryształów Czasu.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

5

Ostrogarski kupiec zbożowy Michelon uważał się za człowieka bywałego w świecie i oczytanego, a mimo to przez długą chwilę szukał ze skupioną miną słów dostatecznie wyważonych, by przypadkiem nie okazać kapitanowi swego starannie skrywanego zdumienia. - Cóż, bez wątpienia jest to unikat w swej dziedzinie - wykrztusił w końcu niechętnie, zadzierając głowę i taksując wzrokiem górujący ponad nim obiekt - Wyznam szczerze, iż pierwszy raz widzę tak... tak śmiałą koncepcję. O ile się nie mylę, inne posiadają bardziej... zwyczajną postać, prawda? Kapitan Takiel westchnął ciężko, a potem przechylił się przez rufową poręcz holka i splunął żółtą od prymki śliną w ledwie widoczny kilwater. Wyładowany zbożem statek sunął ociężale kamiennym kanałem ku odkrytej przestrzeni Wielkiego Jeziora, ciągnięty wytrwale przez dwie zziajane załogi łodzi wiosłowych należących do ostrogarskiego kapitanatu. Spojrzenie dowódcy holka obiegło pobliskie nabrzeża i blanki portowych murów, natrafiło na gromadnie żegnających statek gapiów i czym prędzej umknęło z powrotem ku poważnej twarzy kupca Michelona. - Miał wyglądać zupełnie inaczej, kurna mać - przyznał Takiel - Gildia zamówiła ten dmuchacz u mistrza magii Kethariana z ostrogarskiej gildii na rocznicę śmierci starego Brożyny, bo i ten holk został akuratnie na rocznicę zwodowany i jego nosi imię... - Imię Brożyny? - zdumiała się zauważalnie starsza wiekiem kapłanka Asteriusza, która podróżowała w sobie tylko znanych sprawach na południe Jeziora i dzięki uprzejmości gildii znalazła się na pokładzie holka - A ja słyszałam, być może opacznie, że wasz statek nosi nazwę... - Bardzo opacznie!- przerwał kobiecie Takiel, być może zbyt gwałtownie i niegrzecznie, ale czerwień na jego twarzy podpowiedziała kapłance, że lepiej byłoby puścić ów nietakt pobłażliwie w niepamięć - Ten holk zwie się Brożyna, ku pamięci mistrza Brożyny, tego który zbudował pierwsze żarna... te tam... - Żarna bębnowe - podpowiedział uczynnie kupiec Michelon, zaznajomiony z tematem przez wzgląd na zawodowe doświadczenie - Z podwójnym równoległym napędem na gobliny. Młyny w jego folwarkach zyskały dzięki temu ogromnie na wydajności, a sama gildia zaczęła dorabiać na patentach. Czcigodna pani pozwoli, że objaśnię - Michelon odwrócił się w stronę kapłanki, skłonił się jej uprzejmie - Nowatorski ów projekt polegał na zamknięciu w wielkim bębnie gromady goblinów oraz zawieszonego na pasach na osi bębna głodnego jeżłacza. Obecność tego okropnego drapieżnika miała zachęcać gobliny do jak najszybszego uciekania poza zasięg jego pazurów, a przez to do wprawienia bębna w ruch, dzięki któremu za pomocą innych mechanizmów w ruch szły również żarna do mielenia zboża. - Niezwykle pomysłowe, ale trąci mi barbarzyństwem - wzruszyła ramionami dostojna pasażerka - Takie niewolenie rozumnych istot nie idzie do końca w zgodzie z naukami mojej religii. - Jakie tam one rozumne, wasza czcigodność! - parsknął Takiel - Toż te goblińskie paskudasy to taka sama zaraza jak jeżłacze, jedne drugim równe, to niech się i żrą między sobą, jeśli to tylko jakie korzyści dla nas normalnych ludzi przynosi. Widząc pochmurną minę na twarzy kapłanki Michelon uniósł pojednawczo dłonie i zmienił czym prędzej kłopotliwy temat, kiwając głową w stronę zamontowanego na rufie holka dmuchacza. - Jakże to zatem się stało, że gildia weszła w posiadanie tak... niezwykłego obiektu? - zapytał spoglądając ponownie na nieforemną bryłę metalu. - Ja tam niewiele wiem, com słyszał, to jeno od znajomków z kantorów gildii - odparł niechętnie Takiel, wyraźnie skrępowany zainteresowaniem kupca - Pono rada uznała zgodnie, że skoro Brożyna taki nowatowor był czy inszy niby wynajdywacz cudów, to się go godnie uczci zamawiając dmuchacz u tana Kethariana, co to słynie w Ostrogarze z zamiłowania do wynalazków, dziwacznych eksperymentów, a cudaśnych artefaktów, co to zazwyczaj wcale nie chcą działać, ale wielce są niezwykłe. No i zamówili dmuchacz, co miał być równie niezwykły jako te żarna Brożyny, znaczy się pierwszy i jedyny taki inszy jak inne, rozumiecie?

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

6

Kupiec i kapłanka pokiwali głowami dając niemo do zrozumienia, że nadążają jak na razie za nieco chaotycznym wywodem dowódcy holka. Wiosłowe łodzie wychynęły na wody Jeziora, przeciągany przez kanał statek zaczął się również wynurzać z czeluści wielkiej wodnej bramy stanowiącej jedno z licznych wejść do ostrogarskich portów. Wioślarze śpiewali coś rytmicznie, wszyscy z wyjątkiem kilku krzepkich półolbrzymów, którzy zanurzali pióra w wodzie w rytm dziwnych pomruków wydawanych z przepastnych piersi miast zwyczajowego śpiewu. - No i dostali iście niezwykły - Michelon uśmiechnął się kącikami ust, ale zaraz spoważniał, bo w oczach Takiela pojawiły się natychmiast gniewne błyski - Wybaczcie, jeślim uraził, kapitanie. - Ech, wybaczcie i wy, panie Michelonie. Krew człowieka powoli zalewa jak widzi te drwiące uśmieszki, a słyszy te szepty za plecami! Nie tak to było jak się wam zdawa. Mistrz Ketharian zbudował dmuchacz podług zamówienia, ale jak rada gildii go obejrzała, wszyscy wpadli w oburzenie, a złość, bo za nic im się nie podobał. Kanciasty był podobno, niczym jaka wielka skrzynia, z wystającymi tubami, a z tyłu miał jakieś wajchy i pokrętła, co to podobno nimi przesuwać trza było, żeby go włączyć i wyłączyć. Mistrz gildii Tauberine orzekł, że ten dmuchacz to jakaś wypaczoka jest czy wypaczka czy jakoś tak i orzekł jeszcze, że za niego nie zapłaci, bo do niczego on nie przystaje, no chyba, że do koziej rzyci... dostojna pani wybaczy. I się strasznie wtedy mag Ketharian zezłościł i odrzekł, że jak się na jego talencie w gildii nie poznali, to on wspaniałomyślnie im drugi dmuchacz zrobi za darmo, bardziej zwyczajowy, na podobieństwo tych wszystkich syren i aniołów, co to na rufach inne holki gildii mają, a co dmuchają tak kraśnie w żagle. Jeno dodał zara, że on na syrenach się nie zna i zamiast syreny co inszego zbuduje. - I zbudował to - pokiwał z nagłym zrozumieniem kupiec Michelon - Tak, teraz widać, że urażony w swej dumie mag gotów naprawdę daleko się posunąć. I gildia ten dmuchacz kupiła? - Podobno rada nie miała wyjścia - rozłożył ramiona kapitan - Bractwa magów oświadczyły, że jak przewoźnicy nie będą szanowali ich ciężkiej, a kosztownej pracy, to się mogą wypchać sianem i samemu se w żagle dmuchać, znaczy się, z płuc, panie, bo więcej zleceń na dmuchacze od nich ostrogarscy magicy nie przyjmą, a zaczną je robić dla konkurencji. No to co mieli zrobić? Ugięli się i wzięli. - Cóż, jakby cudacznie nie wyglądał, zapewne wspaniale działa - powiedział po chwili ciężkiego milczenia kupiec Michelon, raz jeszcze przyglądając się osobliwej formie dmuchacza. - Tak, to akuratnie prawda - oblicze Takiela pojaśniało nieco - I zaraz będzie się o tym można na własne oczyska przekonać, bo wioślarze już rzucili liny. Michelon przeszedł na bok rufy, wyjrzał ponad relingiem spoglądając wzdłuż burty statku. Obie łodzie faktycznie zawracały ciasnym łukiem, uwolnione od ciężaru żaglowca i śmigające teraz znacznie szybciej ku bramie wodnej. - Szczęśliwej drogi, Piard! - zakrzyknął jeden z wioślarzy, zapewne dowódca załogi. Michelon spostrzegł z miejsca rechoczących otwarcie towarzyszy wioślarza, lecz tego nie skomentował wiedząc już doskonale, co było źródłem osobliwego przydomku holka. - Chędoż się, suczy synu! - odwrzasnął kapitan Takiel, ponownie czerwieniejąc - Dostojna pani wybaczy, ale... - Rozumiem - powiedziała z leciutkim uśmieszkiem kapłanka - Nie pochwalam, ale w zaistniałej sytuacji rozumiem. Holk wytracił w międzyczasie swą mizerną szybkość i zaczął się kołysać na falach Jeziora. Skaczący po rejach marynarze byli nader wprawni w swym fachu, Michelon musiał im to w duchu przyznać. Opuszczane szybko żagle załopotały głośno łapiąc pierwsze podmuchy lekkiego wiatru. - Pani, panie, pozwólcie, że wam pokażę jak to działa - kapitan odzyskał w końcu nieco dobrego humoru, nawet się uśmiechnął pokrzepiony przyjaznym wyrazem twarzy pasażerów - Jeno przez wzgląd na dobre obyczaje o wyrozumiałość proszę, bo ten dmuchacz wielce osobliwe ma miejsce do uruchamiania i jeszcze dostojna pani gotowa się obrazić...

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

7

- Szczerze wątpię, by coś jeszcze mogło mnie dzisiaj zadziwić - odparła zadziwiająco lekkim tonem kapłanka, podążając za wymownym spojrzeniem kapitana i pojmując od razu powód jego szczerego zakłopotania - A cóż to właściwie uczynić trzeba, żeby ten artefakt zaczął dmuchać? - Ano złapać i chwilę ścisnąć - Takiel raz jeszcze poczerwieniał, skrępowany koniecznością składania takich wyjaśnień w obecności przedstawicielki asteriuszowskiej wiary - Ale jeno chwilkę, co by się ten... ta dźwignia nagrzała i zara popędzimy jak strzała. Jak się chwilę później okazało, kapitan Takiel nie skłamał. Dmuchacz mistrza Kethariana działał z niezwykłą skutecznością i stojący dla odmiany na dziobie holka Michelon z lubością wystawiał twarz na powiew bryzy. Statek pruł taflę jeziora z ogromną prędkością, zmierzając wprost ku południowemu wybrzeżu. Odwróciwszy się w stronę śródokręcia kupiec kolejny raz z rzędu spojrzał na przednią część dmuchacza... w zasadzie zaś na jej tylną, jeśli brało się pod uwagę kryteria anatomiczne. Ostrogarski mistrz magii dowiódł niezbicie swej przewrotnej złośliwości i braku zrozumienia dla tradycjonalistów z gildii przewoźników, nie potrafiąc przejść spokojnie nad ich brakiem aprobaty dla pierwszej wersji jego dmuchacza. Na kasztelu rufowym holka przycupnął wielki metalowy troll, mierzący blisko trzy metry w kłębie i skierowany szkaradną gębą do tyłu, w stronę steru. Stwór obłapiał szponiastymi łapami rogi szerokiej rufy, wyglądając ponad relingiem na spieniony kilwater i wypinając w kierunku śródokręcia swój masywny zad, będący źródłem silnego strumienia powietrza wypełniającego naprężone do granic możliwości żagle. Michelon zerknął na pyszniące się pomiędzy udami trolla dorodne przyrodzenie, ściskane chwilę wcześniej przez wyjątkowo zakłopotanego tą czynnością kapitana Takiela, po czym odwrócił swą twarz z powrotem ku południowej linii widnokręgu. KONIEC

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

8

Cena zemsty

DISCLAIMER. Poniższy tekst bazuje na kanwie opowiadania "What's Price Vengeance?" autorstwa C.L. Wernera, opublikowanego w roku 2002 w magazynie Inferno #33. Konwersja nie ma charakteru komercyjnego. Podobieństwa do oryginalnego tekstu ograniczone na tyle, na ile było to możliwe. Za ewentualne naruszenie praw autorskich z góry przepraszam - Keth

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

9

I Kawalkada jeźdźców wlokła się w górę kamienistego zbocza pokonując strome wzniesienie z trudem charakterystycznym dla podróżnych prących do przodu resztkami sił. Siedzący w siodłach ludzie przypominali szmaciane kukły, trzymając się sztywno kulbak i patrząc wprost przed siebie. Wielu z nich miało na sobie upstrzone ciemnymi plamami opatrunki, wszyscy zaś byli niemiłosiernie brudni i przemoczeni na wskroś niedawnym deszczem. Spłoszone ich widokiem wrony podrywały się z donośnym skrzekiem z gałęzi nielicznie porastających skaliste podłoże drzew, zataczając nad głowami wędrowców kręgi i głośno okazując swe niezadowolenie z ich obecności w pobliżu swych gniazdowisk. Wierzchowce jeźdźców sprawiały równie opłakane wrażenie jak ich właściciele, sunąc krok za krokiem z opuszczonymi łbami, budząc żałość odparzonymi od popręgów bokami, matową sierścią i umazanymi błotem pęcinami. Kraczące w górze ptaki nie zwróciły niczyjej uwagi, podobnie jak zachmurzone niebo przesłaniające ciemnymi chmurami przestworza nad majestatycznymi turniami Chropawych Szczytów. Ciągnące się przez tę część Osmundu Wschodniego góry nie należały do szczególnie zasiedlonych okolic, toteż jeźdźcy przez cały dzień nie natrafili na żaden ślad obecności rozumnych istot, za jedynych towarzyszy swej podróży mając wrony, świstaki, kozice i siebie nawzajem. Przedostatni w szyku jeździec przechylił się znienacka w bok, a potem zsunął się z siodła spadając na usiany kawałkami skalnego żwiru szlak. Uwolniony od ciężaru człowieka koń prychnął głośno i stanął w miejscu strzygąc uszami. Jeździec przekręcił się z ogromnym trudem na plecy podnosząc zdrętwiałe palce ku górze i próbując złapać palcami za strzemię, ale opadł natychmiast z sił, jego ręka osunęła się na rozmiękłą ziemię drapiąc przez chwilę bezwolnie paznokciami nieurodzajną glebę. Zamykający kolumnę mężczyzna zatrzymał swego wierzchowca przy nieruchomym towarzyszu, spoglądając z wysokości siodła na jego zachodzące mgłą oczy i rozrąbaną na wysokości prawego biodra brygantynę, gdzie cieknąca od dłuższego czasu krew zdawała się przesiąkać przez całe odzienie aż po nogawicę na wysokości kolana. - Togryn umarł - jeździec uniósł się z wysiłkiem w strzemionach i rzucił zwięzłe oświadczenie w kierunku jadącego przed zmarłym człowieka. Ten kiwnął głową nie siląc się nawet na to, by się obejrzeć przez ramię, przekazał jedynie posępną wieść dalej do przodu. Wędrując pomiędzy członkami grupy wiadomość dotarła w końcu do prowadzącego kawalkadę człowieka, wysokiego mężczyznę o ciemnych włosach wymykających się niesfornymi kosmykami spod zasłaniającego twarz aż po policzki hełmu. Ten obejrzał się dla odmiany za siebie, wzdłuż rzędu jadących powoli wędrowców, wszystkich bez wyjątku zdradzających ślady niedawnej i zaciekłej rąbaniny. Podnosząc swą prawicę wyciągnął dłoń w kierunku zmarłego członka kawalkady, nakreślił w powietrzu znak powierzający jego duszę łaskawości Organitiona. - Jeszcze jedna pozycja do rachunku dla barona Cheroneta - wycedził przez zaciśnięte zęby ciemnowłosy przywódca grupy, przenosząc spojrzenie na podążającego tuż za nim brodatego osiłka o obandażowanej głowie i w łuskowej zbroi noszącej na sobie szramy będące pozostałością po silnych cięciach, które omal nie przerąbały metalowego pancerza. Ciemnowłosy mówił w melodyjnym awarimskim dialekcie, ale wszyscy pozostali wędrowcy byli jego ziomkami, toteż zrozumieli bez trudu słowa swego przywódcy - Kiedy przyjdzie czas, wynagrodzi nas za wszystko co do jednego olarda, co do jednego parszywego osmara, klnę się na Organitiona! Nie mówiąc nic więcej mężczyzna uderzył konia ostrogami w boki, przymuszając zmęczone zwierzę do dalszej podróży. W jego chłodnych twardych oczach żarzył się ognik posępnej desperacji i ledwie trzymanego na wodzy gniewu. Ciemniejące w górze chmury wieszczyły rychłe nadejście kolejnej ulewy, ale ciemnowłosy Awarimczyk nie zaprzątał sobie głowy szukaniem miejsca na popas. Zmierzająca w głąb Chropawych Szczytów dwudziestka jeźdźców nie zamierzała się zatrzymywać gdziekolwiek prócz samotnego kasztelu rodu Cheronetów, strzegącego przełęczy wiodącej poprzez góry w kierunku żyznych pól zachodniego Karihemu. II Seneszal Silbaran wychylił się za parapet wieży osłaniając dłonią twarz przed niosącym ciężkie krople wody deszczem i spoglądając w dół wąskiej kamienistej drogi prowadzącej do bramy kasztelu. Gromada jadących resztkami sił ludzi zmierzała w stronę budowli wlokąc się stępa i ledwie siedząc w siodłach równie wyczerpanych wierzchowców.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

10

- Bandyci, panie? - zasugerował jeden z trzymających wartę na wieży żołnierzy, rosły Osmundczyk z Karihemu noszący tunikę w barwach rodu Cheronetów i dzierżący kuszę w rękach z lekkością zdradzającą wielką wprawę we władaniu tym orężem. - Być może, Asteriusz jeden wie - odparł Silbaran pozwalając sobie na wzruszenie ramionami - Jeśli tak, muszą być prawdziwie bezczelni, aby za dnia próbować podjechać pod kasztel. Nawet w deszcz z daleka widać straże na blankach. Nie mogą być przecież aż tak głupi... - Nie wyglądają mi na bandytów - oznajmił Varras Cheronet, dziedzic rodu i pan na kasztelu w Chropawych Szczytach, wychylając się poza parapet tuż obok seneszala i spoglądając w dół zmrużonymi oczami. Krople deszczu spływały po jego dumnej patrycjuszowskiej twarzy mocząc kołnierz kubraka, ale młody szlachcic nie zwracał na tę niedogodność uwagi, skupiając się niepodzielnie na kilkunastu nadciągających ku przełęczy jeźdźcach - Tak myślałem! Znam tych ludzi, widziałem ich dwa tygodnie temu na dworze ojca! To najemnicy z Wysp Kupieckich, z Awarimu bodajże, zaciągnięci na służbę mego rodziciela! Ten na przedzie to ich przywódca. Szlachcic podniósł prawicę w górę w geście pozdrowienia i wiodący grupę konnych mężczyzna w hełmie odpowiedział mu takim samym ruchem. - Wyglądają na mocno porąbanych, panie - stwierdził rosły kusznik taksując niedalekich już przybyszów doświadczonym okiem - Wielu z nich opatrunki nosi, plamy krwi widać, a niektóre tarcze poszczerbione. Całkiem niedawno się musieli rzezać, a z wielkim animuszem. - Jeno z kim? - mruknął Silbaran rozważając naprędce w myślach możliwe powody tak kiepskiego stanu najemników. Uwikłany w Wojnę Rybną z Tabadanem Osmund od pół roku pozostawał w stanie mobilizacji, chociaż nikt przy zdrowych zmysłach nie wierzył w niebezpieczeństwo rzekomego lądowania Tabadańczyków na wyspach Osmundu. Działania wojenne, aczkolwiek nader częste i krwawe, ograniczały się jak na razie do bitew morskich i powietrznych toczonych nad spornymi akwenami, nie dotykając bezpośrednio ziem żadnego z ludzkich królestw. Licznie przybywający do Osmundu najemnicy z wszelkich krańców Archipelagu Centralnego, w szczególności zaś z Żółwiego Księstwa, zasilali swym orężem zarówno królewską armię jak i świty wielu osmundzkich wielmożów. Kupieckie trakty były ustawicznie patrolowane, bandytów tępiono zaś z wyjątkową zaciekłością, chętnie korzystając z możliwości jaki dawał lokalnym władzom stan wojenny. W odludnych okolicach pokroju Chropawych Szczytów żyły co prawda dzikie bestie i włóczyły się bandy zdziczałych goblinów lub gnoli, ale należały one w ostatnich latach do rzadkości, regularnie tępione przez paladynów z Bractwa Białych Kling, ortodoksyjnych asterian skupionych wokół świątyni w Gasarilu. - Wnet się dowiemy - odpowiedział swemu słudze Varras Cheronet - Jeśli w okolicy wałęsają się jacyś grasanci, być może trafi się w końcu okazja, by trochę porobić mieczem. Od paru lat jest tutaj aż zbyt spokojnie, nie sądzisz, mój przyjacielu? Rozewrzeć bramę, przywitamy tych nieboraków na dziedzińców! Seneszal przybrał kwaśny wyraz twarzy, nie do końca podzielając entuzjazm swego pryncypała na myśl o okazji do bitki. Dużo starszy od dziedzica rodu i doświadczony przez życie, Silbaran zdecydowanie wolał spokojne życie bez rozlewu krwi i obfitujących w dramat wydarzeń, przedkładając ponad szczęk stali i kwik ranionych koni doglądanie rolnych upraw i wyrębu drzew. - Nie spoglądaj na mnie niczym na głupiego młokosa, przyjacielu - roześmiał się gromko dziedzic rodu Cheronetów, dźwięcznym głosem, który poniósł się po mokrych od deszczu blankach kasztelu - Kusznicy na mury i niechaj trzymają tych ludzi pod bełtami! Jeśli któremu coś do głowy strzeli, może trzeba mu będzie w tę głowę strzelić ponownie. I zabierz czterech przybocznych na dół, skromne nasze progi i nieliczna załoga, ale trzeba gości powitać z odpowiednią świtą! - Nie lepiej okrzyknąć ich z murów, panie? - spróbował ostatniej szansy Silbaran, ostrożnie stawiając kroki na śliskich od deszczówki kamiennych schodach - Niechaj by się wytłumaczyli pod bramą, o co im idzie.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

11

- Psa bym nie wypędził w taką pogodę na zewnątrz, a co dopiero człeka, jeszcze by mnie dobrzy bogowie za taki uczynek skarali - odrzekł schodzący ku płytom dziedzińca Varras - Tym bardziej nie będę trzymał na deszczu ludzi w służbie mego ojca. - Twój ojciec nigdy by tak nie uczynił - mruknął seneszal, pozornie do siebie samego, z rozmysłem jednak mówiąc na tyle głośno, aby znajdujący się już w połowie schodów dziedzic Cheronetów go usłyszał. - Tyle, że ja nie jestem moim ojcem - odpowiedział młody szlachcic odwracając pociemniałą znienacka twarz w stronę podążającego za nim dworzanina - Nigdy o tym nie zapominaj. III Częściowo zadaszony wewnętrzny dziedziniec kasztelu chronił przebywających na nim ludzi przed ulewą, aczkolwiek ściekająca po murach woda rozlewała się płytkimi kałużami po kamiennych płytach i bulgotała głośno w odpływach. Okuta żelazem dwuskrzydłowa brama rozwarła się pośród metalicznego zgrzytu zawiasów, zgrzytowi temu zawtórował łoskot naciąganych na bębny łańcuchów podnoszących w górę strzegącą dostępu do środka kratownicę. Varras Cheronet stał pośrodku dziedzińca w towarzystwie Silbarana i czterech zbrojnych w błękitnych płaszczach narzuconych na kolczugi, dzierżących w rękach długie włócznie. Dwudziestu mokrych i brudnych jeźdźców pojawiło się na dziedzińcu wśród stukotu kopyt i parskania zmordowanych koni. Wiodący ich człowiek zatrzymał wierzchowca przed panem kasztelu pochylając się do przodu w siodle i raz jeszcze unosząc prawą dłoń w geście pozdrowienia. - Witajcie na zamku Cheronetów - powiedział donośnie Varras - Niezapowiedzianych gości podejmujemy równie chętnie jak tych, którzy swe przybycie wcześniej uczynili nam znajomym, zwłaszcza zaś ludzi w służbie barona. - Przyjmij wyrazy naszej wdzięczności, panie - odrzekł z wysokości siodła ciemnowłosy Awarimczyk mówiąc we wspólnej mowie z południowym akcentem zdradzającym niezawodnie jego pochodzenie - Żywiliśmy już obawy, że nasz opłakany widok sprawi, iż zatrzaśniecie nam bramę przed nosem na cztery spusty. - Co was tutaj sprowadza i co się wam przytrafiło po drodze, panie? - zapytał seneszal postępując krok do przodu i wodząc bacznym wzrokiem po naznaczonej rysami zbroi Awarimczyka - Ścięliście się na szlaku z ogrami? Varras Cheronet nie pozwolił, by drgnęła mu twarz, chociaż w mig pojął znaczenie pytania swego sługi. W Chropawych Szczytach nigdy nie widziano ogrów, toteż słowa Silbarana były zwykłym fortelem mogącym przy odrobinie szczęścia zdemaskować niecne intencje przybyszów. - Surowe twe włości, dziedzicu rodu - odpowiedział Awarimczyk wodząc wzrokiem po nadgryzionych zębem czasu murach dziedzińca - Wiele im brakuje do posiadłości twego ojca. - Zadałem ci pytanie, przybyszu - powiedział ostrzejszym tonem Silbaran, czując wzbierającą w sercu irytację na widok zachowania, w którym trudno się było doszukać stosownego wobec Varrasa szacunku. Siedzący w siodle tuż obok przywódcy najemników osiłek o zabandażowanej ciasno głowie spojrzał na seneszala wzrokiem tak nieprzyjaznym, że dworzanin cofnął się mimowolnie o krok czując na sobie owo spojrzenie. - Nie wszyscy Cheroneci przykładają równą miarę do kwestii przepychu - odrzekł chłodno szlachcic - Jeśliście przywykli do wygód na dworze mego ojca, nie wszystko tutaj przypadnie wam do gustu, aczkolwiek jadła, napitków i dachu nad głowami wam nie poskąpimy. Mój sługa zadał ci pytanie, przyjacielu. Co was tu sprowadza i co złego się wam przytrafiło po drodze? - Kłopot z pieniędzmi i zleceniem - odpowiedział Awarimczyk opuszczając prawicę powolnym ruchem na głownię tkwiącego w pochwie miecza - Takie życie, młody Cheronecie. Ktoś zawsze chce czegoś więcej niż by się mogło wydawać.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

12

Szlachcic poczuł znienacka chłodne ciarki przebiegające mu po kręgosłupie. Miał przy boku przypasany miecz, ale założył obciążony bronią pas na biodra raczej z przyzwyczajenia niż z zamiarem wyciągania ostrza z jaszczura, z tego samego powodu miał na sobie jedynie chroniące przed zimnym wiatrem wierzchnie odzienie. Górujący ponad nim jeźdźcy mimo swego kiepskiego wyglądu zaczęli nagle sprawiać złowieszcze wrażenie, prostując się w siodłach i ściągając pozornie niedbałymi ruchami uzdy koni. Wzrok Cheroneta podążył w stronę prawicy ciemnowłosego Awarimczyka, w każdej chwili spodziewając się szczęku wyciąganej z pochwy stali. - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, cudzoziemcze - wycedził przez zęby młody szlachcic upewniając się kątem oka, że stojący na blankach kusznicy uważnie śledzą spotkanie swego pana z obcymi. - To jedyna odpowiedź, dziedzicu - odparł południowiec - Wszystko sprowadza się do kwestii honoru, zapłaty i lojalności. Ściskająca rękojeść miecza ręka Awarimczyka wystrzeliła w górę pośród szczęku metalu, uzbrojona w proste i zadziwiająco krótkie ostrze. Mężczyzna przechylił się w siodle tnąc bronią z całej siły, mierząc w gardło wyciągającego z pochwy własny oręż Cheroneta. Młody szlachcic odchylił się w tył w ułamku chwili, wiedząc już, że dzierżący zbyt krótką broń napastnik nie zdoła go swym ostrzem sięgnąć i nie rozumiejąc do końca sensu tego skazanego na oczywistą porażkę uderzenia. I w niewiedzy tej umarł, kiedy krótkie ostrze przecięło powietrze o stopę od jego szyi, a na gardle dziedzica rodu wykwitła szkarłatna krecha otwierająca ciało aż po kość kręgosłupa. Struga gorącej krwi opryskała twarz zupełnie zaskoczonego seneszala, wpatrzonego szeroko otwartymi oczami w wydłużoną znienacka klingę miecza Awarimczyka, unurzaną w krwi jego padającego z nóg pana. On również nie mógł wiedzieć, że miecz przywódcy najemnika był w rzeczywistości o półtorej stopy dłuższy niż się to zdawało ulegającym iluzjonistycznej magii śmiertelnikom, nie mającym pojęcia o rzeczywistych rozmiarach częściowo niewidocznej klingi. Osiłek o zabandażowanej głowie pchnął swego rumaka do przodu brutalnym uderzeniem stóp, stratował kopytami pierwszego z włóczników, drugiemu zdruzgotał czaszkę potężnym ciosem ciężkiego ghastańskiego nadziaka, strasznej kawaleryjskiej broni produkowanej wyłącznie na Awarimie i odlewanej ze stopu metali stanowiących sekretną formułę tamtejszego krasnoludzkiego rodu metalurgów. Ostry kolec nadziaka przebił bez trudu płaski hełm Osmundczyka zwalając mężczyznę z nóg niczym grzmotnięty toporem kloc drewna. Wyszarpując swą broń z głębokiej rany osiłek kopnął jednocześnie z całej siły prawym butem w pierś sięgającego po wiszący u pasa kord seneszala, łamiąc mu pośród donośnego trzasku kości dwa żebra. Porażony spazmami bólu starszy człowiek upadł na płyty dziedzińca próbując odtoczyć się nieporadnie jak najdalej od uderzających wszędzie wokół końskich kopyt. Dyskretnie naciągnięte i ukryte pod połami płaszczy lekkie kusze szczęknęły w tej samej chwili, kiedy Varras Cheronet upadał na plecy z rozciętym szeroko gardłem. Ugodzeni bełtami pozostali dwaj przyboczni zwalili się z nóg pośród metalicznego szczęku upadających na bruk włóczni. - Do środka! - ryknął gromko Dragan Artemes, kapitan awarimskich zaciężnych żołnierzy i przywódca grupy - Zejść z oczu kusznikom! Jazda! Jego ostatnie słowa utonęły w świście słanych z blanków bełtów osmundzkich żołdaków. Jeden z południowców runął z siodła wyginając grzbiet w łuk i próbując sięgnąć palcami tkwiącego pod lewą łopatką pocisku, jakiś koń zakwiczał wysoko ugodzony bełtem w zad. Skacząc z siodeł i krzycząc donośnie najemnicy rzucili się w stronę schodów wiodących ku obronnym parapetom, zniknęli w drzwiach narożnych wież z obnażoną stalą w rękach. Kilka ostatnich pocisków odbiło się z metalicznym szczękiem od mokrych kamieni, po czym w górze zapanował ożywiony rwetes świadczący o próbach jak najszybszego naciągnięcia kusz. Artemes zeskoczył z siodła wpadając w szeroko otwarte drzwi części mieszkalnej kasztelu, oglądając się w biegu za siebie. Zostało mu już tylko osiemnastu ludzi. Kiedy przybył na wyspę zaciągając się pod rozkazy barona Cheroneta, miał pod sobą czterdziestu czterech najemników, w głowie zaś ambitne plany na przyszłość. Sześciu Awarimczyków zginęło podczas zleconego przez barona

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

13

napadu na niewielki poczet wiozący rzekomo skradzione insygnia rodowe Cheronetów. W rzeczywistości dobrze strzeżony poczet okazał się transportem złota będącego podatkiem wojennym zebranym przez królewskich taksatorów wśród możnowładców Karihemu, jednakże prawda ta wyszła na jaw zbyt późno, dopiero po uśmierceniu ostatnich zaciekle broniących szkatuły strażników. Blisko dwudziestu następnych najemników postradało życie jeszcze tego samego dnia w zasadzce urządzonej przez ludzi barona, wśród nich jedyny w oddziale czarodziej. Niedobitki południowców wyrwały się z pułapki uciekając w góry. Zdradzeni najemnicy pozostali bez zapłaty, stracili ponad połowę towarzyszy i najpewniej zostali już wyjęci spod prawa jako cudzoziemscy bandyci, ścigani równie zajadle przez sługi barona jak i miejscowe wojsko, bez nadziei na przebicie się w stronę wybrzeża. Zbiegający w dół schodów rozległego holu Osmundczyk w przysłoniętej błękitnym płaszczem kolczudze podniósł wyżej swój prosty żołnierski miecz rzucając Artemisowi chrapliwe wyzwanie, w tej samej jednak chwili u boku kapitana wyrósł jeden z jego okrwawionych podwładnych, strzelając z lekkiej kuszy prosto w gardło obrońcy. Rażony śmiertelnie żołdak runął w dół schodów nabijając się niejako przy okazji na swą własną broń. - Przeszukać cały kasztel! - ryknął Dragan wycierając w swój płaszcz lepką krew pokrywającą niewidoczną część ostrza miecza i pozornie znów skracając długość klingi - Znajdziemy dzieciaka, wyjdziemy z tego cało! Od strony dziedzińca dobiegł go donośny szczęk stali i przeraźliwe krzyki dowodzące tego, że pnący się po schodach wież najemnicy dopadli naciągających kusze Osmundczyków ścinając ich wprawnymi ciosami mieczy lub zrzucając jeszcze żywych wprost na płyty zamkowego dziedzińca. Nieświadomy dramatycznych wydarzeń w Chropawych Szczytach baron Astar Cheronet drogo miał zapłacić za swoją zdradę. IV Sybilla Cheronet cofnęła się o krok rozdarta sprzecznymi emocjami, wodząc wzrokiem pomiędzy drewnianymi drzwiami swej komnaty i kołyską strzeżoną przez śmiertelnie przerażoną młodą niankę. Będąc kobietą z natury odważną szlachcianka walczyła z chęcią udania się na zewnątrz targana troską o swego męża. Wąskie wykusze w ścianie komnaty ograniczały znacząco pole widzenia, a dobiegające z zewnątrz odgłosy walki odbijały się echem w ciasnej przestrzeni pomieszczenia pogłębiając dezorientację obu kobiet. Zbudzone szczękiem stali i krzykami ludzi niemowlę zaczęło przeraźliwie płakać, toteż kobieta ruszyła w stronę kołyski chcąc uspokoić przestraszone dziecko. Drzwi komnaty zatrzęsły się pod wpływem mocarnego uderzenia, zasunięte skoble pękły niczym skorupka jajka. Do środka pomieszczenia wpadł wielki rumak o spienionym pysku i przekrwionych oczach, niosący na swym grzbiecie równie wielkiego jeźdźca dzierżącego w ręku okrwawiony kawaleryjski nadziak. Widok obandażowanego rębajły był tak straszny, że piastunka zaczęła krzyczeć przeraźliwie, podnosząc złożone dłonie do twarzy i zakrywając nimi oczy. Jeździec zeskoczył z siodła z chrapliwym warkotem, w którym nuta tryumfu mieszała się z krwiożerczym szałem, odwiesił nadziak na uchwyt przy pasie pokonując kilkoma krokami odległość dzielącą go od kołyski. Sybilla dopadła jej pierwsza, pochwyciła owinięte w miękki materiał niemowlę przyciskając je do piersi, ale nie zdążyła się już cofnąć. Mężczyzna złapał dziecko wydzierając je z rąk zrozpaczonej matki, na poły zwierzęcy warkot wydobywający się z jego gardła przeszedł w chrapliwy śmiech. - Puść! - krzyknęła szlachcianka ulegając brutalnej sile napastnika - Puść go! Macając desperacko wokół siebie ręką kobieta natrafiła palcami dłoni na leżący na pobliskim stoliczku nóż do obierania owoców, chwyciła go dźgając ze zduszonym jękiem prosto w podbrzusze obcego. Krótkie wąskie ostrze ześlizgnęło się ze zgrzytliwym dźwiękiem po chroniącej brzuch i krocze osiłka łuskowej zbroi, ale utkwiło w jego prawym udzie wyrywając z ust napastnika zduszony pomruk bólu pomieszanego z wściekłością. Jeździec odrzucił płaczące wciąż dziecko na usłaną grubymi futrami posadzkę tak jakby to był jakiś niewiele warty pakunek, a potem błyskawicznym ciosem uderzył Sybillę wierzchem dłoni w twarz łamiąc dzielnej szlachciance nos. Żona dziedzica rodu krzyknęła przeraźliwie podnosząc ku zakrwawionej twarzy obie ręce i próbując nie ulec fali cierpienia, która poraziła w ułamku chwili jej ciało.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

14

- Coś zgubiłaś, suko - wysyczał rosły mężczyzna wyciągając z rany na udzie nóż do obierania owoców i obracając ostrze w dłoni gestem zdradzającym wprawnego nożownika. Pchnięta prosto w pierś szlachcianka wydała z siebie ciche westchnięcie i upadła na posadzkę zwijając się w kłębek. Nie poświęcając umierającej kobiecie więcej uwagi Awarimczyk odwrócił się w kierunku zamarłej w bezruchu piastunki, wpatrzonej szeroko otwartymi i pełnymi łez oczami w rosłą postać cudzoziemskiego mordercy. - Chcesz ją zabić, Garro? - zapytał lodowatym tonem Dragan Artemes stając w progu komnaty - Znasz się na niemowlętach? Dasz małemu cycka? Jeśli nie, idź i poszukaj sobie kogoś innego do zabicia. Dziwka musi się zająć bękartem. Garro sapnął głośno, a potem złapał nie potrafiącą wykrztusić z siebie ani słowa dziewczynę za długie płowe włosy i przyciągnął do siebie zmuszając ją do wspięcia się na palce stóp. - Nie ma sprawy, kapitanie. Jeszcze się doczekam - wysyczał wlepiając złe oczy w mokrą od łez twarz służki. V Oddychający chrapliwie seneszal Silbaran poczuł chwytające go pod pachy silne ręce, ciągnące obolałego człowieka w górę z zamiarem postawienia go na nogi. Łzawiące pod wpływem przemożnego bólu oczy dworzanina nie potrafiły skoncentrować się na twarzach otaczających go ludzi, wlokących swą ofiarę w kierunku jednego ze stojących na dziedzińcu koni. Nie rozumiejąc intencji swych oprawców seneszal pozwolił się wsadzić w siodło, jęcząc jedynie cicho, kiedy twarde rzemienie pętały jego ręce przywiązując Osmundczyka do kulbaki. - Nie zdychaj, psie - powiedział twardy męski głos zbliżający się w stronę konia. Silbaran zamrugał rozpaczliwie oczami przechylając się w siodle i próbując nabrać powietrza w uciskane złamanymi żebrami płuca - Przynajmniej nie zdychaj jeszcze teraz. Przywódca Awarimczyków rozsznurował juki zarzucone na siodło Silbarana i włożył do środka niewielki pakunek, szczelnie owinięty w wyprawioną skórę i ściągnięty konopnym sznurkiem. - To przesyłka dla barona Cheroneta - oznajmił najemnik łapiąc seneszala za nogę i wbijając mu zakrzywione palce w staw kolanowy. Dworzanin jęknął głośniej, pod wpływem paraliżującego nogę bólu zapominając na chwilę o potwornym wrażeniu palącego kłucia w piersiach - Jedź do posiadłości barona i opowiedz mu o wszystkim, co się tutaj stało. Stracił już syna i synową. Jeśli nie chce, abyśmy zabili mu też wnuka, niechaj wypełni wszystkie instrukcje zapisane w liście. Jedź prosto do tego kurwiego syna i nie waż się umrzeć po drodze, jeśli leży ci na sercu życie szczeniaka. VI Posiadłość barona Astara Cheroneta w Gasarilu zdawała się uginać pod ciężarem wielopokoleniowego dziedzictwa rodu, wystrzeliwując lśniącymi w słońcu miedzanymi dachami ponad zieleń ozdobnych drzew porastających należące do szlachcica wzgórza na północnych obrzeżach miasta. Spoglądając w dół z najwyższego balkonu posiadłości gość mógł cieszyć swe oczy panoramą położonego nieco niżej Gasarilu, jego ciasną zabudową i kolorowymi gontami, dzwonnicami miejscowych świątyń i obracanymi wiatrem skrzydłami kilku wielkich wiatraków. Dzieląca balkon od miasta odległość oszczędzała dystyngowanym gościom plebejskiego gwaru zastępując go dla odmiany melodyjnym śpiewem ptaków. Sam baron również lubił przesiadywać w tym miejscu, kiedy akurat jego uwagi nie zaprzątały ważniejsze sprawy, teraz jednak zasiadł w rzeźbionym z cennego olanderowego drewna krześle ustawionym w komnacie audiencyjnej. Podpierając jedną dłonią podbródek czekał w milczeniu, aż dwaj noszący szyte na miarę liberie służący wyprowadzą za drzwi seneszala Silbarana, spozierając na pokasłującego krwią dworzanina oczami pozornie pozbawionymi wszelkich namiętności. Ich wyraz zmienił się w tej samej chwili, kiedy drzwi komnaty zamknęły się cicho za plecami Silbarana i jego pielęgniarzy. Baron odjął dłoń od podbródka i przechylił się w krześle wbijając lodowaty wzrok w stojącą obok szczupłą postać swego zausznika. Astar Cheronet przeżył dobre pół wieku, ale wciąż

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

15

budził szacunek i skrywaną zazdrość rówieśników swą krzepą fizyczną i sprężystością mięśni oraz trzeźwością myśli. Krążące wśród lokalnych szlachetków plotki twierdziły, że patriarcha rodu zawdzięcza swą witalność magicznym dekoktom sprowadzanym za słoną cenę z Orkusa Wielkiego, warzonym przez orkowych czarodziejów z użyciem ingrediencji tak odrażających, że sama na ich temat rozmowa mógła na nieostrożnego dyskutanta ściągnąć karę dobrych bogów. Nikt nigdy owych osławionych eliksirów nie widział, gdyby jednak teraz któryś z gasarilskich arystokratów znalazł się przypadkiem w posiadłości Cheronetów, uznałby niezawodnie, że purpurowy z gniewu baron właśnie jeden z nich zażył. - Żądają okupu trzykrotnie wyższego od swej wcześniejszej zapłaty! - wyrzucił z siebie Astar Cheronet zaciskając obie dłonie w pięści - Zabili Varrasa i Sybillę, a teraz grożą śmiercią małego! Co radzisz uczynić, Gerher? Mam im ulec? - To niebezpieczni ludzie, mój panie - odpowiedział spokojnie doradca barona, przeraźliwie chudy Osmundczyk noszący czarne szaty obszywane złotem i uginający się wręcz pod ciężarem nałożonej na siebie biżuterii - Znają się na swym fachu i nie grożą po próżnicy. - Ty mi ich poleciłeś, Gerher - baron wbił złe oczy w twarz zausznika, ten jednak przywykł już do częstych napadów wściekłości swego pana i spuścił tylko kornie wzrok kontemplując spojrzeniem szyte z drogiej skóry buty pryncypała - Ty ręczyłeś za ich kompetencje. - Nie śmiałbym przeczyć, mój panie - odpowiedział doradca - Wszelako nie sposób doszukać się w tych rekomendacjach błędnego osądu. Czyż nie wypełnili dokładnie zleconego im zadania? Miałem nająć cudzoziemców wprawnie władających orężem i gotowych wykonać każdy rozkaz. Jeśli pragniesz mnie ukarać za spełnienie twego polecenia, z pokorą przyjmę karę, panie. - Nie prowokuj mnie, Gerher, nie kuś do złego - baron stracił już nieco z purpury oblewającej chwilę wcześniej jego oblicze, ale wciąż pozostawał wściekły - Przeklęte cudzoziemskie ścierwa! I co mam teraz zrobić? Zapłacić w nadziei na to, że dotrzymają słowa i oddadzą mi wnuka czy skazać ród na wymarcie?! - Istnieje inne rozwiązanie, mój panie - chrząknął doradca podnosząc w górę oczy - Można wynająć kogoś, kto odzyska dziecko bez płacenia okupu, co oszczędzi zarówno twą szkatułę jak i honor. Odradzam zniżania się do pertraktacji z tymi plebejuszami. - Artemes nie jest głupcem, już się o tym przekonaliśmy! - syknął baron pocierając skronie czubkami palców - Jeśli wypatrzy zbliżających się do przełęczy żołdaków, zabije dziecko i ucieknie. Pułapkę Norana też zwietrzył zbyt szybko, suczy chwost! - To się zdarzyło pierwszy raz, mój panie - Gerher Relis skłonił nisko głowę - Wynajmowaliśmy Norana wiele razy wcześniej do podobnych zadań i nigdy nie zawiódł. - Zawsze jest pierwszy raz - wycedził przez zęby baron - Szczęście miał, że go ten zawszony Awarimczyk ubił, inaczej bym go chyba końmi darł na ćwierci. Niechaj cierpi wieczyste męki w trzewiach Seta! Kogo zatem chcesz nająć, skoro tutejszych żołnierzy nie lza? Jakiegoś biegłego w czarowaniu maga? Wszyscy oni jak jeden mąż dagonici, na wyprzódki do świątyni pomykają donosić, jeno co nieprawego zwietrzą. Nie trza nam żadnego dagonickiego psa w pobliżu, póki sprawy śliskimi pozostają. - Jest ktoś jeszcze, cudzoziemiec, choć nie z Żółwich Księstw, lecz gdzieś z północy - wyjaśnił zausznik - Przyjechał do Leretonu parę miesięcy temu i wziął się za łapanie zbiegów, a ponoć tak straszniście jest zawzięty, że nikt mu jeszcze nie uszedł. - Chcesz mi za progi wprowadzić jakiegoś łowcę nagród? - ton głosu barona opadł znacząco, ale w jego oczach wciąż jarzyły się wyjątkowo niebezpieczne ogniki - Jakiegoś wszarza z północy o nic niewartej reputacji? Łapacza niezgułów, co to pewnikiem nogi sobie w ucieczce poplątali z przerażenia? - To nie jest ponoć zwykły łapacz, mój panie - chociaż w komnacie nie było nikogo prócz Cheroneta i jego doradcy, Gerher z przyzwyczajenia zniżył głos - Wieści niosą, że to człek szlachetnego

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

16

urodzenia, a nie z pospólstwa, lecz nie to przesądza o jego wartości, jeno zlecenie jakie mu przekazał hrabia Merthens z Leretonu. Miał ci on sprowadzić do domu zbiegłą córkę hrabiego, która w miłosnym zadurzeniu uciekła z jakimś bogatym i znacznym w cechu mieszczaninem. Uwinął się we dwa dni ze sprawą, a córka cała i zdrowa padła na kolana przed obliczem rodziciela. - A jej gaszek? - zainteresował się baron rozluźniając napięte mięśnie - W dybach na dziedzińcu u Merthensów? - Przepadł bez śladu - uśmiechnął się chłodno Gerher - Niczym kamień w wodę... Astar Cheronet milczał przez dłuższą chwilę, a Gerher Relis czekał cierpliwie na decyzję swego pana, pocierając machinalnie kciukiem swój złoty sygnet. - Sprowadź tego człowieka - powiedział baron przerywając w końcu ciężkie milczenie - Sprowadź po cichu i jak najszybciej. Zaoferuj mu sto olardów zaliczki i dwa razy tyle po odzyskaniu dziecka, jeśli jednak uznasz, że nie jest warty tych pieniędzy, pozbądź się go dyskretnie. Nie chcę, aby ktokolwiek wiedział, że Cheronetowi zależy na odzyskaniu jakiegoś dziecka, nawet nikomu tu nieznany cudzoziemiec. - Stanie się wedle twej woli, panie - zausznik skłonił się głęboko wycofując się tyłem w stronę drzwi komnaty - Wyruszę natychmiast, póki tamten wciąż jeszcze siedzi w Leretonie... - Poczekaj, Gerher, nie tak szybko - przerwał dworzaninowi baron, a na jego twarzy pojawił się grymas, który nie wieścił nic dobrego. Zausznik zesztywniał mimowolnie, niezliczony już z rzędu raz odnosząc wrażenie, że spogląda nie w ludzkie oczy, tylko ślepia jakiegoś obleczonego w ludzką skórę drapieżnika - Vallejo bardzo zawiódł me zaufanie, nad wyraz bardzo. Byłbym głupcem, gdybym tak pozostawił tę sprawę. Gerher odetchnął w duchu, spodziewał się już bowiem, że na sam koniec rozmowy zostanie jednak w jakiś wyrafinowany i odpowiedni dla swej pozycji sposób ukarany, gniew barona skupił się jednak szczęśliwym zbiegiem okoliczności na kimś innym. Vallejo Haurer był osobistym astrologiem barona Cheroneta, opłacanym hojnie datkami słanymi wprost do szkatuły dagonickiej świątyni w Gasarilu, z której go na służbę szlachcicowi przysłano. Większość jego wróżb i horoskopów zdawała się w przeszłości spełniać, przynajmniej dzięki zręcznej interpretacji proroctw w obliczu późniejszych wydarzeń, tym razem jednak złotousty talent astrologa nie mógł go ocalić przed gniewem pryncypała. - Jest w posiadłości? - zapytał baron. - Tak, mój panie - odparł dworzanin - W swojej pracowni. - Nie sądzisz, że to nie za dobrze świadczy o jego talencie? - zły grymas na ustach Cheroneta pogłębił się jeszcze bardziej - Nie przewidział napadu w Chropawych Szczytach, za co winien od ręki głowę stracić, a teraz na dodatek źle widać ułożył swój własny horoskop, bo gdyby mu się udało, już dawno uciekłby do świątyni. Ani chybi opuściły go łaski jego boga. Doradzasz go ściąć czy tylko powiesić? Albo może powiesić, a potem poćwiartować, tak dla przykładu? - Doradzam powściągliwość w karaniu, mój panie - odchrząknął Gerher - To wszak nie twa służba, jeno człek z dagonickiej świątyni. Jeśli zostanie ukrzywdzony, khtan Ortell gotów się wzburzyć i wezwać cię pod sąd albo i przekląć z wysokości ołtarza... - Gdzieś mam przekleństwo khtana Ortella! - sarknął Cheronet, chociaż jako mąż przezorny złożył jednocześnie dłonie w znaku ochronnym bellanitów mającym strzec go od złej woli innych bogów - Nie sposób zliczyć darowizn na świątynię wysłanych w zamian za usługi tego partacza Haurera! Na pal się go winno wbić przed bramą świątyni jako dowód tego, że nawet własnej parszywej egzekucji nie zdołał sobie wywieszczyć, ale masz rację, mus mi się zachować na podobieństwo światłego męża stanu. Weź paru zbrojnych, spakujcie go i odprowadźcie do świątyni. Jego świętobliwości przekażcie, że przez swą nieudolność Vallejo odtrącił karmiącą go, a nadto wspierającą datkami samego khtana rękę, toteż nie jest już mile widziany w naszych progach. - Tak się też stanie... - zapewnił swego pana Gerher, ale baron uciszył go ostrym ruchem dłoni.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

17

- Jeszcze nie skończyłem - powiedział - Przekażesz też jego świętobliwości, że jego słudze palce do niczego potrzebne nie są, bo do wyśpiewywania modlitw starczy mu gęba, a horoskopy i tak kiepsko stawia. Zanim go zostawicie, połamcie mu paluchy u obu rąk, niech przynajmniej trochę pocierpi, skoro zabić mi go nie wypada. Potem odszukaj tego obcokrajowca i sprowadź go do Gasarilu. Awarimczycy nie będą długo czekali, a ja chcę odzyskać wnuka. Możesz odejść! Astar Cheronet odczekał, aż dworzanin opuści komnatę, wodząc posępnym wzrokiem po zawieszonych na ścianach myśliwskich trofeach, chorągwiach i kolekcji kunsztownie wykonanej broni od dwuręcznych mieczy poczynającej, a na gizarmach poprzestającej. Jego duszą targały rozliczne emocje, pośród których walczyły ze sobą o lepsze zimna nienawiść i zwierzęcy gniew. Dartan Artemes miał drogo zapłacić za swój bezczelny plan okpienia osmundzkiego szlachcica. VII Południowe dzielnice Leretonu cieszyły się złą sławą przez wzgląd na sąsiedztwo portu oraz kwartałów nędzarzy, zresztą zamieszkujący je Osmundczycy sami nader często zadzierali ze stróżami prawa trudniąc się ulicznym złodziejstwem, wymuszeniami, prostytucją i pokątnym handlem. Zaraz po przyjeździe do miasta Gerher Relis puścił w obieg nieco złota zyskując szybko informację o miejscu, w którym zatrzymał się znany już tu i ówdzie cudzoziemski łowca nagród, słysząc zaś o południowej dzielnicy nie omieszkał zabrać ze sobą w wizytację dwóch przybocznych, którzy towarzyszyli mu w podróży z Gasarilu na wybrzeże. Ulice nadmorskiego miasta sprawiały po zmroku wrażenie wyludnionych, przemierzali je głównie królewscy żołnierze strzegący Leretonu przed nieoczekiwanym rajdem Tabadańczyków, mało prawdopodobnym, ale nie niemożliwym. Działania wojenne pomiędzy królestwami Osmundu i Tabadanu znalazły się w zauważalnym impasie po Bitwie Setek Piór, kiedy znaczna część tabadańskich pegazich jeźdźców stacjonujących na pokładach wrogiej floty padła ofiarą podstępu osmundzkich czarodziejów ukrytych na statkach przewożących rzekomo importowane z Gutum-guru zboże. Pewni łatwego zwycięstwa podniebni wojownicy drogo zapłacili za swą nieostrożność, a sypiące się z błękitnych przestworzy nadpalone pióra gryfów i pegazów stały się źródłem potocznej nazwy nadanej zwycięskiej bitwie przez osmundzkich żołdaków. Użądlona boleśnie tabadańska flota wycofała się na czas uzupełnienia strat na własne wody, Osmundczycy zaś poprzestali na pilnowaniu granicy morskiej czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Gerher nie przejawiał większego zainteresowania przebiegiem Wojny Rybnej, Gasaril leżał dostatecznie daleko od wybrzeża, by jego mieszkańcy czuli się bezpieczni przed zakusami Tabadańczyków, w drodze na wybrzeże nadstawiał jednak bacznie uszu rozpytując tu i ówdzie o najnowsze wieści. Biegły od odróżnianiu kłamstw od prawdy i obeznany z odsiewaniem plotek dowiedział się sporo ciekawych rzeczy od podróżujących na gościńcu oficerów królewskiej armii, wędrownych kapłanów oraz kupców. Osmund Brodaty, władca Wysp Grua, sposobił się jakoby do rozmów pokojowych, chcąc zakończyć coraz bardziej kosztowny konflikt na korzystnych dla siebie warunkach w chwili, kiedy jego wrogowie lizali rany. Jakie by to miały być warunki i kiedy wojna miała się faktycznie skończyć, tego rzecz jasna nikt nie wiedział, ale każdy chętnie dzielił się z gasarilskim podróżnym swoimi hipotezami. Szybki koniec wojny niezbyt dworzanina cieszył, ponieważ spowodowany nią wzrost cen zboża wieścił baronowi spore zyski po zakończeniu żniw. Pozdrawiając uniesioną w geście poważania ręką mijających go żołnierzy, chrzęszczących kolczugami i spozierających podejrzliwie na każdego przechodnia w złudnej nadziei, że okaże się on tabadańskim szpiegiem, Gerher obliczał w myślach ewentualne straty finansowe swego pryncypała śląc pod adresem osmundzkiego króla mało przyjazne epitety. W południowej dzielnicy straszące wielkimi dziurami w bruku ulice nie były tak dobrze oświetlone łuczywami jak w przypadku bezpieczniejszych części miasta, ale przywołany przez jednego ze strażników żebrak zaprowadził obcych aż do progu stosownej karczmy, znikając prędko w ciemnościach nocy z garścią rzuconych mu pogardliwym gestem miedziaków. Zausznik barona ściągnął wąskie usta w grymasie ledwie trzymanego na wodzy obrzydzenia, wodząc spojrzeniem po zadymionym świecami wnętrzu karczmy, po kiepsko oheblowanych ławach i stołach lepiących się tu i ówdzie od zwierzęcego tłuszczu, po okopconej powale i cuchnących odorem dawno

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

18

nie mytych ciał obwiesiach tłoczących się wszędzie wokół pośród pijackich krotochwil i ochrypłych śpiewów mieszających się chwilami z wyzwiskami i groźbami poróżnionych o coś gości. Większość z nich odpowiedziała mu równie mało przyjaznymi spojrzeniami, odnotowując wzrokiem obecność dwóch rosłych towarzyszy dworzanina i ich spoczywające wymownym gestem na głowniach mieczy dłonie. Rozmowy, które przycichły w chwili wejścia do środka obcych przybrały zaraz z powrotem na głośności, toteż przybysze przywołali do siebie jednego ze spoconych karczemnych pachołków zamieniając z nim kilka słów. Wyraźnie unieszczęśliwiony zadanym mu pytaniem wyrostek wskazał oddalony od wejścia drewniany stolik, wciśnięty w wyjątkowo ciemny kąt pomieszczenia i zajęty przez dwóch mężczyzn. Odprawiwszy pachołka ruchem ręki Gerher podszedł we wskazane miejsce przybierając wyraz oblicza stosowny dla poważnego człowieka interesu, dbając jednocześnie o to, by rękawy jego szaty nie przesłaniały bransolet świadczących dobitnie o statusie materialnym zausznika. Siedzący bokiem do gościa mężczyzna o kręconych w niesforne kędziory jasnych włosach obejrzał się ponad ramieniem na intruzów, lustrując ich bacznie wzrokiem. - To chyba do ciebie, bracie - powiedział po krótkiej chwili milczenia, odwracając głowę w stronę swego towarzysza, skrywającego twarz w cieniu naciągniętego na głowę kaptura - Na mnie już czas. - Niechaj cię Wszechmocny strzeże, Gorhan - padła wypowiedziana we wspólnej mowie odpowiedź - Do następnego spotkania. - Niechaj cię omijają sztormy Najwyższego - jasnowłosy człowiek podniósł się z ławy łapiąc za leżący w jej poprzek rybacki trójząb i obrzuciwszy raz jeszcze podejrzliwym wzrokiem milczących obcych odszedł w kierunku wyjścia z karczmy. Gerher uśmiechnął się uprzejmie przekraczając ławę jedną nogą z zamiarem zajęcia miejsca. - Jestem Gerher Relis, osobisty doradca barona Cheroneta z Gasarilu- - Zapraszałem cię do swojego stołu? - niski męski głos płynący z cienia kaptura zatrzymał dworzanina w połowie ruchu, w pozycji dość niezręcznej i wyraźnie upokarzającej, stanowiącej etap pośredni pomiędzy staniem i siedzeniem. Dwaj towarzyszący Gasarilczykowi zbrojni służyli baronowi od długiego czasu, znali się zatem na swych obowiązkach i wiedzieli doskonale, kiedy plebejusze przekraczali dozwoloną granicę w kontaktach z ich panami. Bliższy z nich postąpił krok do przodu podnosząc ukrytą w kolczej rękawicy pięść, w tej samej jednak chwili ukryta dotąd pod blatem prawica obcego wystrzeliła znienacka do przodu z szybkością atakującej koralowej żmii. Wąskie ostrze sztyletu oparło się swym czubkiem o grdykę zastygłego w bezruchu Gerhera. Gwar rozbrzmiewających wokół rozmów wyraźnie przycichł. - Zanim on zdąży mnie uderzyć, ty udławisz się własną krwią - powiedział siedzący za stołem człowiek - Chcesz się o tym przekonać? Obaj przyboczni cofnęli się o krok widząc szybki ruch ręki Gerhera. Uzbrojona w sztylet prawica łowcy zniknęła równie szybko jak się pojawiła, pozostawiając po sobie niewielkie czerwone nakłucie na skórze dworzanina. - Osobisty doradca barona, powiadasz? - mruknął cudzoziemiec, a tkwiący w upokarzającym zawieszeniu ponad ławą Gerher uświadomił sobie, że nadal nie widzi twarzy swego rozmówcy. Ciemny kąt pomieszczenia i olejna lampa paląca się na półeczce za plecami łowcy ukrywały jego oblicze w cieniu tak głębokim, że Gasarilczyk ledwie dostrzegał błysk oczu mężczyzny - I czego sobie twój baron ode mnie życzy? Starannie skrywając uczucie ulgi zausznik opadł na ławę poprawiając zmięte odzienie i walcząc z wszelkich sił z potrzebą oblizania spierzchniętych warg. Obserwujący z ukosa całe zajście inni goście znów powrócili do swej konwersacji, chociaż co rusz któryś przyglądał się ukradkiem pożądliwym wzrokiem kosztownościom noszonym przez dworzanina.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

19

- Twa reputacja coraz bardziej cię wyprzedza - powiedział ściszonym głosem Gerher - Mój pan pragnie skorzystać z twych usług i zapewnia hojną zapłatę. Pewni ludzie podnieśli rękę na jego rodzinę i porwali małe dziecko. Mój pran pragnie je odzyskać. - Zatem twój pan wysłał cię do niewłaściwej osoby - odpowiedział mężczyzna w kapturze sięgając jednocześnie po stojącą za sobą lampkę z zamiarem położenia jej na blacie stołu - Ja nie zajmuję się odzyskiwaniem dzieci, tylko łapaniem dorosłych. - Jedno nie różni się wiele od drugiego - rzekł szybko Gerher - Towarzyszący dziecku dorośli muszą zostać złapani, aczkolwiek niekoniecznie żywi. Hojność barona Cheroneta nie zna sobie równych... Dworzanin urwał w połowie zdania, ponieważ jego rozmówca położył trzymaną przez siebie lampkę na stole i przysłuchując się słowom gościa ściągnął z głowy kaptur swego ciemnego płaszcza. Migoczące światło lampy padło na jego pociągłą szczupłą twarz o wysokich kościach policzkowych i pełnych wargach, spod których wystawały dwa dolne siekacze. - Ty... ty nie jesteś człowiekiem? - zdumienie sprawiło, że dumny na codzień ze swego opanowania Gerher stracił na ułamek chwili dostojną pozę - Ork? - Jeśli zaprzeczę, dasz wiarę mym słowom? - zaśmiał się krótko i nieprzyjemnie łowca, szczerząc dla lepszego efektu zęby tak, by jeszcze bardziej uwydatnić swe charakterystyczne siekacze - Na waszych ziemiach niewielu widziałem pobratymców, ale nie uwierzę, że pierwszy raz w życiu widzisz orka. - Racz wybaczyć - Gerher odzyskał natychmiast rezon - Rzecz jasna nie pierwszy to raz, aczkolwiek nie zaprzeczę, że poddani Katana rzadko bywają w Gasarilu. - Widać to dziura nad dziurami - rzucił denerwująco pobłażliwym tonem łowca przechodząc znienacka płynnie na osmindal, rdzenny miejscowy dialekt - Straszni jesteście zaściankowi, wy Osmundczycy. Żeby zresztą tylko zaściankowi... co gorsza, wydawać by się mogło, że wy się macie za lepszych od nas. Sama taka myśl mi uwłacza, lecz choć urukowie nie słyną z wyrozumiałości wobec niższych od siebie, ja sam zanadto już przesiąkłem waszym sposobem myślenia i gotów jestem puścić takie rzeczy koło uszu. - Baron... - poczerwieniały ze wzburzenia Gerher zająknął się na moment, pozwalając się zbić z tropu aroganckimi uwagami - Baron Cheronet daje za zlecenie trzysta olardów, z czego setkę w zaliczce. To oferta niebywale hojna... - I może ją sobie w rzyć wsadzić - wtrącił złym głosem uruk - Za sto olardów zaliczki nie będę sobie butów tytłał waszym wiejskim łajnem, pono w głębi wyspy wszędzie go pełno na drogach leży. Wróć tutaj, kiedy barona będzie już stać na to, żeby mnie wynająć. Nie potrafiący złapać z wzburzenia oddechu Gerher podniósł się z ławy. Pomimo dzikiej chęci rzucenia na orka obu przybocznych nie zrobił tego, choć wyczuwał również chłodny gniew zbrojnych, w których obecności cudzoziemski przybłęda obraził w tak niebywały sposób honor barona Cheroneta. W pomieszczeniu zapadła cisza tak przeraźliwa, że słychać w niej było skwierczenie knotów olejnych lampek i poskrzypywanie drewnianej pryczy gdzieś na piętrze karczmy, gdzie jedna z portowych ladacznic ujeżdżała z zawodową wprawą uwiedzionego chwilę wcześniej barbarzyńcę z dalekiej północy o cudacznym imieniu Comam. Kiedy zatrzaśnięte z całej siły drzwi karczmy omal nie wypadły z futryny, siedzący w kącie sali ork ponownie naciągnął na głowę kaptur skrywając swą twarz w cieniu i przyglądając się znudzonym wzrokiem reszcie gości. I chociaż jego oczy ukryte były w ciemności, bez trudu dostrzegł kilku opuszczających żwawo karczmę mężczyzn.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

20

VIII Gerher Relis sunął środkiem dziurawej jak sito ulicy nawet nie patrząc pod nogi, wpadając co chwila w płytkie kałuże i mocząc w gnojowicy drogie buty. Dwaj przyboczni stąpali o kilka kroków za swym panem, z prawicami na mieczach i wzrokiem próbującym przeniknąć mijane po drodze ciemne zaułki. Księżycowy blask tonął chwilami w puchatej warstwie chmur, toteż zalegający wszędzie wokół mrok zwyciężał w konfrontacji z mętnym blaskiem zatkniętych tu i ówdzie w ścienne obejmy pochodni. Gasarilski dostojnik wręcz kipiał z wściekłości, oburzony na wskroś nieobyczajnym spotkaniem z Katańczykiem. Już samo powitanie za pomocą ostrza sztyletu łamało cywilizowane konwenanse, ale późniejsze komentarze orka zdawały się przekraczać wszelkie reguły. W Osmundzie nie zwykło się obrażać szlachetnie urodzonych, nawet w tak podłych portowych spelunkach. W Osmundzie tego rodzaju zachowanie wobec lepiej od siebie urodzonych zwykło się karać pręgierzem i dłuższym pobytem w wieży. Lecz wobec bezczelnego orka Relis miał zupełnie inne plany, wszak baron życzył sobie, by odmawiający przyjęcia zlecenia najemnik zniknął dyskretnie zabierając ze sobą do grobu tajemnicę Cheronetów. Gerher znał w Leretonie parę osób, one miały zaś swoich znajomków, lubujących się w ciemnych zaułkach i płatnej pod stołem robocie nożami. - Na nic ta cała wyprawa! - sarknął zausznik barona uderzając ze złości w ręce - Nic jeno dzień stracony na parszywego zamorszczyka! Żaden ze zbrojnych słowem się nie odezwał, nie chcąc ściągać na siebie uwagi wzburzonego dworzanina. W zamian obaj obejrzeli się przez ramiona do tyłu, w głąb ulicy, zwabieni leciutkim szczęknięciem metalu o metal. Kilkadziesiąt metrów w tyle szło w tym samym co Gasarilczycy kierunku czterech mężczyzn, okutanych w długie płaszcza i z racji głębokich ciemności przypominających bardziej kroczące szybko zjawy niż ludzi. - Panie - syknął jeden z przybocznych wyrywając Gerhera z gniewnego zamyślenia - Kłopoty mogą być! Gasarilczyk rzucił okiem za siebie i natychmiast zapomniał o aroganckim orku, szacując w myślach odległość dzielącą jego osobę od pilnowanej przez wojsko części miasta. Myśli na ów temat skłębiły się w głowie mężczyzny na widok czterech innych ciemnych sylwetek, które wychynęły znienacka z wąskiej bocznej uliczki i zagrodziły zausznikowi drogę. Stal zazgrzytała złowróżbnie, gdy obaj przyboczni dobyli swych mieczy stając w poprzek uliczki i obserwując na przemian obie grupki przechodniów. Widząc obnażoną stal obcy odrzucili poły płaszczy i sami dobyli długich prostych mieczy noszonych pod wierzchnim odzieniem, zwalniając kroku i rozchodząc się nieco na boki. Gerher obrzucił zrozpaczonym spojrzeniem ściany otaczających go budynków, zaryglowane drzwi i zamknięte szczelnie okiennice. W tej części miasta nocne bijatyki i napady nie były rzadkością, a zdrowy rozsądek nakazywał miejscowym nie okazywać zdrożnego zainteresowania wrzaskami dobiegającymi po zapadnięciu zmroku z okolicznych zaułków. Kołatanie do drzwi w próżnej nadziei na ratunek byłoby tylko stratą czasu, toteż dworzanin dobył śpiesznie noszonego przy pasie ozdobnego noża łudząc się wbrew rozsądkowi, że widok broni napastników odstraszy albo że gdzieś w głębi ulicy pokaże się nagle jakiś zbłąkany wojskowy patrol. - Po cóż od razu takie gniewne fochy? - powiedział jeden ze zbliżających się od przodu mężczyzn. Był niski, ale zauważalnie zwinny, stąpający po rozmiękłej ziemi z gracją drapieżnego kota - Człek by jeno słówko chciał zamienić, a tu od razu żelazo z jaszczura wyciągnięte? Godzi się tak ze stalą na ziomka? - Do pogawędki siedmiu pomagierów ci potrzebnych? - odparł Gasarilczyk - Takiś lękliwy? Czego chcesz? - Tych olardów, coś je obiecał zamorszczykowi, panie - rzekł przywódca opryszków, odrzucając z głowy kaptur i ukazując szczupłe oblicze przesłonięte po części spadającymi z głowy rudymi kędziorami - Po co obcemu dać zarobić, parszywcowi, skoro wokół tylu krajanów gotowych pomóc? On ofertą wzgardził, widać strachem podszyty, ale my się chętnie podejmiemy, coby baronowi dobrze zrobić. Rzeknij jeno, co i jak, a wnet się do roboty weźmiemy.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

21

Gerher zmierzył rudzielca wyniosłym spojrzeniem nie chowając noża. - Odejdź w pokoju, dobry człeku i niechaj cię bogowie mają w swej opiece - odpowiedział oschle - Propozycja już nie jest ważna, tedy z misji nici. Baron nie jest zainteresowany waszymi usługami. Rudzielec zaśmiał się chrapliwie, a dźwięk tego na poły ironicznego, na poły okrutnego śmiechu poniósł się echem po uliczce. Kompani rzezimieszka z miejsca do niego dołączyli, mimo rechotu nie tracąc nic ze swej groźnej postawy. Gerher zerknął z desperacją w głąb ulicy, nigdzie jednak nie dostrzegał śladu żywej istoty. - Wielce to szkoda, ale mówi się trudno - oznajmił rudzielec przestając się śmiać - Skoro tak, styknie nam te sto olardów zaliczki, coś je temu orasowi obiecał, dobry panie. Oddasz po dobroci, a do tego jeszcze pierścienie, bransolety i ciżmy, może was puścimy równie po dobroci do domu. - Idź precz, poćpiego, bo straż wezwę! - wyrzucił z siebie dworzanin czując zimne ciarki na karki - Wszyscy będziecie wisieć! - To się jeszcze okaże - warknął rudzielec tracąc resztki wesołości i ruszając do przodu z uniesionym mieczem. Pozostali łotrzykowie natychmiast przyśpieszyli kroku dzieląc swą uwagę pomiędzy rozpaczliwie osamotnionych przybocznych, kręcących głowami na wszystkie strony w próżnej próbie wyszukania sobie miejsca mogącego zapewnić osłonę przed zdradzieckim pchnięciem w plecy. Dwaj nacierający od tyłu bandyci stęknęli znienacka głucho gubiąc krok, polecieli do przodu rozrzucając bezwładnie ramiona i padając twarzami w przesiąknięte gnojowicą błoto. Z ich karków sterczały rękojeści długich stalowych noży, ciśniętych z niezwykłą wręcz dokładnością gdzieś z ciemności zalegającej w głębi uliczki. Trzeci zawirował w miejscu pojmując od razu istotę niebezpieczeństwa, ten zwalił się dla odmiany na kolana puszczając miecz i ułapiając oburącz wystrzelony z lekkiej kuszy bełt, który utkwił mu w trzewiach. Czwarty rzezimieszek dostrzegł sadzący susami ciemny kształt, złowił wzrokiem odbicie księżycowej poświaty na klindze dzierżonej przez obcego szabli. Ostry jak brzytwa metal przeciął ze świstem powietrze i rozpłatał tors Osmundczyka potężnym ukośnym cięciem zgrzytając na żebrach ofiary. Łotrzyk runął w błoto rozchlapując je na wszystkie strony, stęknął bulgotliwie i skonał. Ciemny kształt wpadł pomiędzy obu przybocznych potrząsając głową tak, by kaptur spadł mu na plecy odsłaniając znajomą już twarz o wystających ponad usta zębach, zatrzymał się obok Gerhera Relisa. Czterej bandyci cofnęli się o krok widząc nagłą odsiecz, ścisnęli szyk zastawiając się ostrzami mieczy i śląc pytające spojrzenia w stronę stojącego pośrodku rudzielca. - Ułudo Borgona! - wyrzucił z siebie przywódca opryszków spozierając z niedowierzaniem na majaczące w ciemnościach nieruchome kształty, które jeszcze chwilę temu były żywymi ludźmi - Trzymaj się z daleka, zamorszczyku, jeśli ci życie miłe! Nie twoja sprawa, czego innym w zwadę wchodzisz?! - Nic osobistego, przyjacielu - zapewnił go spokojnym głosem uruk, szczerząc przyjaźnie swe zęby i opuszczając ubroczoną w krwi szablę - Nic do was nie mam od siebie, rzecz idzie wyłącznie o interesy. Katańczyk sięgnął lewą ręką w stronę uda, zdjął ze skórzanego paska niewielki flakonik dyndający tuż obok powieszonej na rzemieniu lekkiej kuszy, przesunął kciukiem po wtopionej w szkło małej mosiężnej płytce wymawiając kilka słów w swej rodzimej mowie. - Co ty tam mamroczesz, kurwi synu?! - rudowłosy prowodyr do cna stracił pewność siebie, zbity z tropu dziwacznym zachowaniem napastnika, który wpierw w ułamku chwili uśmiercił czterech jego pomagierów, a potem wdał się znienacka w przerażająco spokojną konwersację - Jakie interesy? Z kim? Won stąd... - To dla ciebie, z pozdrowieniami od Lurghana - uruk przerwał nerwowy potok słów rudzielca podnosząc lewą dłoń i rzucając flakonik w ręce swego rozmówcy. Ten pochwycił małe naczynie w locie, spojrzał wciąż nic nie rozumiejącym wzrokiem na przelewającą się w środku gęstą ciemną ciecz.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

22

Flakonik eksplodował mu w ręce na podobieństwo miniaturowej gwiazdy, natychmiast oślepiając wszystkich stojących na ulicy mężczyzn - wszystkich z wyjątkiem przygotowanego na ten wybuch uruka. Łowca odczekał trzy uderzenia serca zaciskając kurczowo powieki i chłonąc uszami przeraźliwe wrzaski ludzi, w tym potępieńczy skowyt palącego się żywcem rudzielca, potem otworzył oczy skacząc natychmiast w stronę opryszków. Gerher Relis i jego przyboczni upuścili broń w błoto i osłaniali oślepione oczy ramionami krzycząc w skrajnym zaskoczeniu i lęku. Rudowłosy Osmundczyk miotał się na wszystkie strony machając rozpaczliwie rękami i wyjąc jak zwierzę. Purpurowe płomienie trawiły jego tors, ramiona i głowę, swąd palonych włosów mieszał się z odrażającym odorem skwierczącego ludzkiego tłuszczu. Pozostali trzej rzezimieszkowie, oślepieni jaskrawym rozbłyskiem i śmiertelnie przerażeni agonalnym wrzaskiem swego herszta, okazali się równie bezbronni co świeżo urodzone jagnięta. Szabla uruka zatoczyła kilka kręgów w powietrzu, za każdym razem rozbryzgując krew. Czyjaś odcięta równo głowa poturlała się w błocie, zatrzymała w miejscu spozierając szeroko otwartymi oczami na przerażającą scenę. Wrzeszczący coraz słabiej rudzielec opadł na kolana bijąc się rękami po całym ciele w próżnej nadziei na zduszenie płomieni, te jednak po każdym uderzeniu szeroko rozcapierzonych dłoni zdawały się tylko przybierać na sile. Katańczyk odstąpił od ostatniego trupa, zawrócił w stronę konającego Osmundczyka i po krótkiej chwili namysłu ściął go błyskawicznym uderzeniem ostrza uciszając upiorne wrzaski raz na zawsze. - Na wszystkich bogów - wyjęczał Gerher Relis odejmując dłonie od oczu i mrugając rytmicznie powiekami - Co to było? - Mały ukłon w stronę twego barona - odpowiedział ork wodząc wokół siebie spojrzeniem i upewniając się, że wszyscy bandyci nie żyją - Mam nadzieję, że uratowanie waszej skóry zapoczątkuje długą i intratną współpracę. - Przecież odmówiłeś zlecenia - przepojony podejrzliwością Relis schylił się szybko po upuszczony na ziemię nóż, ujął go w dłoń nie bacząc na brudzące palce błoto - Obraziłeś barona... - Zdecydowałem się przyjąć zlecenie po twoich pierwszych słowach, przyjacielu - przerwał dworzaninowi uruk - Rzecz szła wyłącznie o interesy. Byłem ciekaw jakie szumowiny wyciągnie z nora twa nabita sakiewka. Bez urazy, me nieuprzejme słowa wobec twego pana nie były powodowane szczerością. Obaj przyboczni Gasarilczyka pozbierali już z ziemi własne miecze, nie schowali ich jednak do pochew nie wiedząc jak się właściwie zachować wobec niezwykłego cudzoziemca. Gerher strzelił na ów widok palcami i obaj mężczyźni powiesili broń przy pasach spoglądając na krążącego między trupami uruka wzrokiem, w którym głęboka nieufność mieszała się z zawodowym szacunkiem. Płomienie spowijające ciało rudzielca zgasły nagle, wszystkie w jednej chwili jawnie dowodząc magicznej natury swego pochodzenia. - Poślednie oprychy - parsknął łowca odwracając czubkiem buta w bok głowę jednego z zabitych przez siebie mężczyzn i schylając się po tkwiący w karku ofiary nóż - Może ze pięć olardów za wszystkich do kupy dostanę, ale cóż zrobić, dobrym słowem żołądka nie napełnię. Gdzieście się zatrzymali na nocleg, dobrodzieje? - Pod "Srebrnym Lisem", obok faktorii kuśnierzy - odpowiedział Gasarilczyk chowając nóż pod płaszcz. - Tedy pójdźcie za moją radą i wracajcie czym prędzej do karczmy, aby wypocząć po tak pełnym wrażeń wieczorze - w głos uruka wkradła się wyraźnie kpiarska nutka - Mam parę spraw do załatwienia, ale jeśli wam śpieszno, możemy wyruszyć o brzasku, tedy nie zwlekajcie jutro zbytnio z siodłaniem koni. - Zatem do jutrzejszego brzasku - skinął głową Gerher próbując pozbierać do kupy rozbiegane myśli, ciągle jeszcze wstrząśnięty bliskim spotkaniem ze śmiercią, ale już układający w głowie szybki plan powrotu do Gasarilu - Sprawy nie cierpią zwłoki, będziemy gotowi na czas.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

23

Machnąwszy ręką zausznik przywołał do siebie obu zbrojnych i zrobił krok ponad ciałem jednego z zarąbanych przez uruka opryszków, żądny jak najszybszego powrotu w bezpieczne mury karczmy. - Doradco, chybaś o czymś zapomniał - zatrzymał go w połowie kroku chłodny głos Katańczyka - Moje sto olardów zaliczki, jeśli łaska. IX Kolorowe gonty na dachach Gasarilu wabiły wzrok feerią radosnych barw, ale zjeżdżający stromizną drogi w stronę miasteczka uruk zaszczycił je ledwie krótkim spojrzeniem. Katańczyk wodził w zamian oczami po widocznych tu i ówdzie wśród drzew rezydencjach miejscowych wielmoży, wzniesionych na niskich wzgórzach po przeciwnej stronie Gasarilu. - Niedługo będziemy u celu - oznajmił z kiepsko skrywaną ulgą Gerher, który po kilkunastu spędzonych w siodle godzinach czuł do jazdy wierzchem niczym nieposkromioną nienawiść. Podróż z Leretonu do Gasarilu okazała się nad wyraz nużąca, po części z braku rozrywek innych od wymieniania pozdrowień z dzielącymi trakt podróżnymi, po części zaś przez wzgląd na milkliwą osobowość orka. Zaspokoiwszy swą ciekawość w temacie przewidywanego czasu jazdy oraz ewentualnych niebezpieczeństw czyhających po drodze łowca trzymał język na kłódkę, mówiąc wyłącznie pytany, a same odpowiedzi formułując w sposób niemal obraźliwie okazujący jego niechęć do konwersacji. Zausznik barona dowiedział się jedynie, że cudzoziemiec zwał się Durdur Hran, że przebywał w Osmundzie od dłuższego czasu i że za głowy ubitych wcześniejszego wieczoru rzezimieszków wytargował od leretońskiej straży miejskiej dwadzieścia olardów. Nie podoławszy nawiązaniu głębszej rozmowy dworzanin poddał się rytmowi konnej podróży drzemiąc w siodle i ożywiając się jedynie na czas krótkich popasów, nie marząc o niczym innym jak gorącej kąpieli i sytej biesiadzie. Czwórka podróżnych omijała skrzętnie napotkane po drodze zajazdy, chcąc czym prędzej dotrzeć do celu. Durdur Hran zdawał się rozumieć powagę sytuacji, ponieważ nie protestował przeciwko tempu, bacznie śledząc wzrokiem okoliczne zagajniki i gęste kępy zarośli. Ruch na trakcie panował spory i nie było to wyłącznie zasługą patrolujących drogi królewskich żołnierzy. W stronę wybrzeża ciągnęły zaprzęgi ze spyżą słaną do nadmorskich fortów, raz i dwa pojawił się niewielki tabunik młodych koni pędzonych do Leretonu na sprzedaż, poboczami sunęły większe lub mniejsze gromadki chłopów, bartników, smolarzy i zwykłych włóczęgów, otaczających się zgrają hałaśliwych psów i ciągnących za sobą obładowane sakwami osiołki. Tkwiący w siodle uruk zdawał się nie zwracać na nich większej uwagi, ale obserwujący go czasami z ukosa Gerher nie mógł się oprzeć wrażeniu, że Hran był niczym naciągnięta kusza, gotów zerwać się do działania w przeciągu jednego uderzenia serca. - Sporo świątyń jak na tak małe miasto - zauważył łowca okazując w końcu jakieś zainteresowanie słowami dworzanina - Asteriańskie? - Jedna, ta w głębi, gdzie iglice się tak w słońcu złocą - Gerher wskazał uniesioną ręką przybytek Asteriusza - Na lewo od niej dagonicka, ta o murach jako śnieg białych. A trzecia, najmniejsza, to Oriaka. Uruk skinął głową przyjmując do wiadomości objaśnienie, sięgnął dłonią za pazuchę rozsznurowanego kaftana i wyciągnąwszy spod niego zawieszony na złotym łańcuszku wisior z czarnego żelaza przyłożył ów przedmiot na krótką chwilę do ust, chowając go zaraz skrzętnie z powrotem. - Pojedziemy przez rynek, panie, czy lepiej kwartałem szewców? - zapytał jeden z przybocznych pośpieszając konia i zrównując się z dworzaninem - Dziś dzień targowy, tłoczno będzie. - Obok szewców - zdecydował natychmiast Gerher, nie zamierzając trwonić ani chwili na niepotrzebne wysiadywanie w siodle. Czwórka konnych zagłębiła się w cuchnące odpadkami uliczki na opłotkach Gasarilu, pozdrawiana przez wspartych o gizarmy miejskich strażników. Relis był człowiekiem powszechnie w okolicy znanym, toteż nikt nie próbował jeźdźców zatrzymywać, chociaż towarzyszący świcie barona cudzoziemiec wabił pełne ciekawości spojrzenie. Objechawszy skrajem pełen kramów i przekupniów gwarny rynek mężczyźni skręcili w brukowaną kamienną kostką ulicę wiodącą ku wzgórzom, tu i ówdzie dostrzegając wyzierające ponad szczytami dachów kształty niedalekich gór. Nieco mniej zatłoczona, ale równie gwarna uliczka ogrodzona z obu stron warsztatami drobnych

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

24

rzemieślników wychodziła wprost na gasarilską świątynię Asteriusza. Rozglądający się wokół Durdur Hran wstrzymał konia na widok zbitej gromady mieszczan otaczającej drewniany podest przylegający ciasno do ogrodzenia świątyni. Stojący na podeście niemłody kapłan w przepasanych ciemnoniebieską szarfą śnieżnobiałych szatach przemawiał do słuchających go pilnie ludzi podkreślając swe gniewne słowa ożywioną gestykulacją rąk. Towarzyszący mu dwaj rycerze świątynni w pełnych zbrojach tkwili w bezruchu u schodków wiodących na podest, wspierając się na opartych o bruk dwuręcznych mieczach i spozierając surowym wzrokiem spod uniesionych przyłbic swych przyozdobionych pysznymi pióropuszami hełmów. - ...nie tak winno wyglądać królestwo Pana naszego! - grzmiał ascetycznie wyglądający kleryk, mimowolnie zaciskając swe dłonie w pięści - Niewolenie rozumnych istot dla pieniędzy jest złem, jest grzechem godnym najwyższej kary! Oby nasz Pan zesłał łaskę oświecenia na tych, którzy wciąż jeszcze tkwią w chciwości. Oby wszyscy poszli w ślady naszego miłosiernego króla Osmunda i wypowiedzieli świętą wojnę tym, którzy pożądają niewolników i tym, którzy nimi kupczą! Zło się zalęgło w zepsutych krainach północy, tam się gnieździ i stamtąd wyziera niosąc śmierć i cierpienie! - Rzecz idzie o handel niewolnikami - wyjaśnił łowcy Gerher, najwyraźniej zresztą niepotrzebnie, bo Hran zdawał się wiedzieć doskonale, o co asteriańskiemu kapłanowi chodzi - Wasz władca strasznie ostatnio niewolników łaknie, jako kania dżdżu. Na ziemiach Osmundu jeszcze spokojnie, ale biada podróżnym, co za byle przewinienie w łapska wam wpadną, Katańczykom, tym jeno kajdany pisane, a harówka w kopalniach złota. Żeście się nową walutę bić zdecydowali, to rozumiem i nic mi do tego, ale nie sposób się oprzeć wrażeniu, że wasz Katan za daleko bieży śląc łapaczy niewolników na wsze świata strony... Dworzanin urwał, chociaż nie skończył jeszcze swej wypowiedzi, ponieważ w oczach spoglądającego nań uruka zabłysły znienacka nie wieszczące niczego dobrego iskry. - Wasz Katan? - powtórzył słowa Gasarilczyka ork, cedząc je przez zęby i przechylając się w siodle w stronę Relisa - Gdybyśmy we wspólnej mowie rozprawiali, mógłbym łaskawie uznać, że to przejęzyczenie z kiepskiej znajomości języka wynikłe, ale my rozmawiamy w osmandilu, dobrodzieju, przeto o przejęzyczeniu mowy być nie może. - Królestwo Osmundu... - zaczął ostrym tonem dworzanin, a jego zbrojni przysunęli się nieco bliżej wyczuwając niebezpieczną nerwowość w głosie pana. Stojący na podeście kapłan wciąż piętnował donośnie grzeszników parających się handlem niewolnikami, ale gromadka stojących w niewielkiej od mieszczan odległości chłopów w cuchnących baranich kożuchach i skórzanych myckach poczęła rzucać ku jeźdźcom niespokojne spojrzenia. - Królestwo Osmundu z łaski Najwyższego pozostaje krajem suwerennym - uciął słowa Gerhera Durdur Hran - Królestwo Osmundu samo się rządzi i samo się broni, lecz pozostając naszym sojusznikiem nie może lekceważyć lepszych od siebie. To Imperium rządzi tym światem, poprzez niezgłębioną mądrość żywego boga By-Rygyna, ziemskie wcielenie Najwyższego. Zapominając o tym na ziemiach Osmundu ryzykujesz jedynie potępieniem duszy, dobrodzieju, jeślibyś jednak popełnił ów nietakt na Orkusach, mógłbyś to przypłacić z miejsca gardłem. Pozwalamy wam wyznawać takich bogów jakich chcecie, ale pamiętajcie, że jest ponad nimi jeden, który rządzi wszystkimi. Pamiętajcie o tym. Uruk-hai umilkł, ale nie przestawał świdrować Gerhera swym lodowatym spojrzeniem, wrażając w jego umysł dwa niewidzialne sztylety. Dworzanin poczuł nagłą suchość w gardle, a rosnąca mu w ustach gniewna odpowiedź ugrzęzła znienacka gdzieś na języku. Wzrok cudzoziemca nie pozostawiał złudzeń co do religijnej zawziętości Katańczyka, a sam Gasarilczyk stracił znienacka ochotę do sprawdzania na własnej skórze jak daleko mógł ten fanatyzm sięgnąć. - Jedźmy dalej - odpowiedział niechętnie, uderzając konia piętami i przeklinając jednocześnie rozmówcę w duchu w imię Bella - Nie każmy baronowi czekać po próżnicy. Hran ruszył w ślad za dworzaninem, odprowadzając wzrokiem nauczającego z wysokości podestu asteriańskiego duchownego.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

25

- ...wszelako nie tylko katanitów złe żądze toczą, a chciwość! Są pośród nas tacy, którzy lud północy ku temu przywiedli złotoustymi podszeptami, którzy przez własną słabość i troskę o dobra doczesne wpędzili nieszczęsnych niewolników wprost pod batóg i czerwone żelazo katanitów! To kapłani Oriaka, wszystkim tym cierpieniom współwinni, żądni jeno tego, aby się pospołu z katanitami dzielić złotem, za które niewolnicy życiem w kopalniach płacą! Odstąpcie zawczasu od Oriaka, powiadam wam! Oddajcie swe dusze i serca miłosiernemu Asteriuszowi, a on otoczy was w zamian swymi łaskami! Ktoś w tłumie słuchaczy uderzył w dłonie, inni zawtórowali mu oklaskami lub okrzykami poparcia, nie na wszystkich jednak twarzach malowała się aprobata dla słów duchownego. Paru mieszczan oddaliło się śpiesznie spod podestu, ściganych drwiącymi gwizdami i podniesionymi z rynsztoka ogryzkami. - Oto całe piękno ukryte w wolności religijnej - prychnął z nieskrywanym sarkazmem Durdur Hran odwracając w końcu głowę od asteriańskiej świątyni. Gerher Relis ugryzł się przezornie w język, chociaż jego niechęć do cudzoziemca rosła w zastraszającym tempie, poprzestał na kolejnym niemym przekleństwie zanosząc do Bella prośby o to, by bóstwo nie zapomniało w swoim czasie krnąbrnego uruka straszliwie pokarać. Kongregacja bellanicka w Osmundzie nie należała co prawda do silnych liczebnie i otwarcie działających kultów, ale jej niebiański patron zwykł czasami odpowiadać na błagania zdesperowanych czcicieli. - (Bodaj byś żywcem zgnił od środka, orkowy złamasie!) X Trakt wiodący ku Granitowej Przełęczy świecił pustkami. Jadący niemal cały dzień bez popasu Durdur Hran napotkał jedynie jeden raz inną rozumną istotę. Okazał się nią pilnujący stada zdziczałych owiec pasterz, który na widok konnego czmychnął w zarośla tak żwawo, że uruk z miejsca porzucił pomysł dogonienia go i pociągnięcia za język. Poczucie uciążliwego osamotnienia łagodził jedynie widok licznej zwierzyny oraz majestatyczna panorama Chropawych Szczytów, zwłaszcza ich skutych lodem i lśniących w blasku słońca wierzchołków. W niższych partiach gór na poboczu szlaku wylegiwały się pręgowane dziki, pochrząkujące groźnie na jeźdźca i nader niechętnie ustępujące mu drogi, wszędzie uwijało się też mnóstwo ptactwa. Im wyżej docierał łowca, tym rzadsza okazywała się roślinność. Liściaste zagajniki ustępowały miejsca górskim łąkom, te zaś coraz częściej naznaczone były sterczącymi spod darni bryłami nagich skał. Miejsce dzików zastąpiły zwinne muflony i świstaki, umykające przed intruzem pośród chrobotu osuwających się kamyków. Pokrzykujące dźwięcznie drapieżne ptaki krążyły ponad coraz wyższymi stokami przechodzącymi w strzelisty górski masyw. Gerher Relis wyposażył najemnika w odpowiednie mapy, kunsztownie wyrysowane kolorowym atramentem na cielęcej skórze, Hran spalił je jednak tuż po wyruszeniu w drogę, wyuczywszy się uprzednio na pamięć wszystkich istotnych detali. Wcielając się w rolę przypadkowego podróżnego nie mógł ryzykować przedwczesnego zdemaskowania, a znalezione w razie pojmania mapy mogły kosztować uruka gardło. Dartan Artemes wyznaczył na miejsce przekazania okupu niewielką łąkę otoczoną kępami iglastych drzewek, oddaloną o kilka godzin marszu od górskiego kasztelu. Ork dopasował szybkość swej jazdy do dzielącej go od łąki odległości, z rozmysłem docierając na miejsce o zmierzchu. Okolica zdawała się tkwić w martwym bezruchu, żerujące w dzień zwierzęta zdążyły już powrócić do swych legowisk i nor, a ostatnie promienie zachodzącego za szczyty gór słońca ledwie radziły sobie z wszechobecnym mrokiem. Jeździec zsiadł z konia, przywiązał stworzenie do wbitego naprędce w ziemię palika, po czym zdjął z jego grzbietu siodło i juki. Obchodząc najbliższe drzewa nazbierał dość chrustu, by wystarczyło to na rozpalenie ogniska. Skrzesane wprawnie iskry padły na kępki wysuszonego mchu, przeistoczyły się w coraz żywsze płomyki. Dołożywszy do ogniska więcej połamanych gałęzi uruk usiadł na skrzyżowanych nogach opodal ognia żując surową kalarepę i zagryzając ją czerstwym chlebem. Nie musiał długo czekać. Nim jeszcze skończył pierwszy bochenek, do jego nadstawionych bacznie uszu dotarł ledwie słyszalny dźwięk zbliżających się kroków. Intruz nadciągał od strony traktu, powoli, aczkolwiek nie próbując skrywać swej obecności. - Znajdzie się przy ogniu miejsce dla strudzonego wędrowca? - z ciemności nocy dobiegło rzucone melodyjnym męskim głosem pytanie, wypowiedziane we wspólnej mowie - Nie mam złych zamiarów.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

26

- Znajdzie się - odpowiedział w tym samym języku Hran - Bylebyś trzymał ręce z dala od oręża. Z mroku wypłynęła wysoka postać i wkroczyła w światło rzucane przez ognisko. Był to mężczyzna o okolonej ciemnymi kędziorami twarzy, młody, ale noszący na sobie pierwsze blizny. Płaszcz z owczej wełny miał szeroko rozpięty, toteż łowca widział wyraźnie założoną pod spodem kolczugę i przypasany do boku długi miecz. Obcy rozłożył szeroko ręce w geście mającym świadczyć o tym, iż nie ma złych zamiarów, ściągnął z ramienia podróżną sakwę przysiadając na płaskim kamieniu po przeciwnej stronie ogniska. Durdur skinął mu na powitanie głową, po czym nie odrywając od przybysza oczu sięgnął po skórzany bukłak i upił z niego łyk wody. Wędrowiec wyraźnie czuł się zaskoczony widokiem orka, a nie człowieka, ale Hran musiał niechętnie przyznać, że doskonale ukrył swe zdziwienie, jedynie na ułamek chwili otwierając mimowolnie usta. - Bogom dzięki za to, że się ktoś w tej dziczy trafił - powiedział podróżny, z tytułu smagłej skóry i ciemnych włosów niemal na pewno rodzony Awarimczyk - Już żem myślał, że przyjdzie mi samemu nocować gdzieś w wykrocie. Okolica na niebezpieczną mi się patrzy. - Przez cały dzień niczego innego nie widziałem jak dziki, kozice i górskie orły - wzruszył ramionami uruk - Rozdrażniony dzik pewnikiem może kości poturbować, ale na to rada jest prosta, trza go omijać łukiem albo łukiem ustrzelić, jeśli już musisz mu coś zrobić. Południowiec roześmiał się dźwięcznie, a potem ostrożnie otworzył swoją sakwę, ruchami dostatecznie powolnymi i łowcy widocznymi, by uniknąć posądzenia o jakieś niecne zamiary. Wyciągnąwszy ze środka płócienny pakunek rozwinął materiał i wyciągnął kilka kawałków wędzonego boczku i chleba szykując sobie własną wieczerzę. - Dokąd to zmierzasz, przyjacielu? - zapytał po chwili, przeżuwszy pierwszy kęs - Jeśli pytanie ci niewygodne, nie odpowiadaj, wszelako szybciej czas na gawędzie zleci niźli siedzeniu jakoby puchacze jakieś. - W drodze do Karihemu jestem - odpowiedział gładko Hran, przezornie tak dobierając słowa, by rozmówca nie przyłapał go na ewidentnym kłamstwie znajdując się przypadkiem pod zaklęciem sprawdzającym skrycie prawdomówność - Z Gasarilu podróżuję, w stronę przełęczy na drugą stronę gór. A ty dokąd, w drugą stronę? - Do Leretonu - odparł równie gładko południowiec - Wynajął mnie jeden taki Karihemczyk, winnice ma rozległe, trza mi wybadać dla niego kupców chętnych do handlowania winem. Droga przez góry najkrótsza, więc pojechałem tędy, alem się nie spodziewał, że tak tu pusto będzie. - Wieziesz zatem bukłaki z winem na popróbowanie, prawda? - zapytał uruk, przechodząc bez ostrzeżenia na osmandil. Słysząc nieznaną sobie mowę Awarimczyk zrobił dziwną minę, zaraz maskując ją udawanym śmiechem i wzruszeniem ramionami. - Wybacz, przyjacielu, nie znam tutejszego języka - oświadczył południowiec. - Nic się nie stało, chociaż to dziwne - mruknął Hran odkładając swój bukłak i sięgając w zamian po wyciągnięty z sakwy flakon z grubego szkła, wypełniony ciemną cieczą. Ork powiódł pozornie od niechcenia wzrokiem wokół siebie, upewniając się, że przeciwników było faktycznie trzech. Oprócz siedzącego przy ognisku rzekomego karihemskiego najmity w pobliżu czaiło się dwóch innych Awarimczyków. Jeden z nich klęczał w bezruchu z przyłożoną do ramienia kuszą w kępie wysokich traw, drugi kucnął za pobliskim głazem wystawiając ponad skałę jedynie górną część torsu i własną broń. Ciemności zachmurzonej nocy czyniły obu praktycznie niewidzialnymi dla ludzkich oczu, Hran miał jednak nad południowcami wielką przewagę. Jego oczy różniły się od ludzkich, przywodziły bardziej na myśl ślepia nocnego drapieżnika, dzięki swej budowie umożliwiając orkowi widzenie w ciemności. Bystry wzrok Katańczyka omiótł obrzeża łąki, nie dostrzegając nigdzie śladu innych napastników. - Dlaczego dziwne? - zmarszczył czoło Awarimczyk, przestając żuć kolejny kawałek boczku i spozierając na swego rozmówcę.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

27

- Po co jakiś kupiec z Karihemu miałby wynajmować do sprzedaży wina cudzoziemca, który nawet nie zna tutejszego języka? - odparł uruk - Na dodatek podróżującego bez konia, bez win na degustację i jeszcze skracającego sobie drogę przez tę dzicz? Dziwne to i zaiste wielce nieroztropne. - Nieroztropny zdaje się bieg tej rozmowy, przyjacielu - Awarimczyk odłożył na sukno tobołka chleb i boczek, odsunął nieco połę płaszcza odsłaniając tkwiący w pochwie miecz - Zarzucasz mi łeż? - Niczego ci nie zarzucam - wzruszył ramionami Durdur obracając szklany flakon w palcach i pocierając kciukiem wtopioną w szkło metalową płytkę - Tak się tylko dziwowałem, ale już mi to dziwowanie przeszło. - Jakiś zacny trunek wyciągasz na pojednanie? - roześmiał się południowiec, chociaż w jego oczach wciąż kryła się podejrzliwość - Woda ognista na stopienie lodów? - Prawdziwie ognista - odpowiedział chrapliwym parsknięciem Hran - I więcej niż jeno lód zdolna topić. Wyrzucony znienacka w górę flakon poleciał stromym łukiem w powietrze. Zaskoczony ruchem obcego Awarimczyk odruchowo zadarł głowę, chociaż jego ręka już zaciskała się na rękojeści miecza. Ciemność nocy rozbłysła oślepiającą kulą ognia, wyrywając zduszone okrzyki z gardeł ludzi. Odrzuciwszy nogą przykrywający mu kolana i łydki koc Durdur podniósł prawą ręką ukrytą pod nim kuszę i strzelił prosto w pierś podnoszącego się z nóg pomocnika kupca. Nim bełt sięgnął jeszcze torsu ofiary, uruk już toczył się w bok uchodząc z miejsca, w którym przed chwilą siedział. Po części oślepieni wybuchem flakonu kusznicy strzelili ułamek sekundy za późno, obydwa bełty ugodziły juki, o które ork opierał się plecami. Nie zwracając uwagi na padającego z nóg rozmówcę Hran zerwał z pasa nóż, cisnął nim z niebywałą wprawą trafiając bliższego sobie strzelca w gardło. Mężczyzna wyprężył się konwulsyjnie, opadł na przesłaniający go głaz osuwając się po chropowatej skale ku ziemi i pozostawiając na niej wąską smugę krwi. Strugi płonącej cieczy spadały z góry rozbryzgując się po łące, strzelały purpurowymi iskrami. Drugi Awarimczyk spanikował widząc sadzącą ku niemu postać z dobytą szablą w ręce. Miast odrzucić kuszę i wyciągnąć na czas własny miecz najemnik trzęsącymi się dłońmi próbował naciągnąć ponownie stalową cięciwę. Hran nie dał mu dość czasu. Łopocząca płaszczem postać uruka zawirowała w miejscu przy kuszniku, szabla świsnęła w powietrzu rozcinając mu poprzecznym uderzeniem brzuch i wgryzając się z chrzęstem w kręgosłup, kiedy śmiertelnie raniony człowiek upadł na kolana zginając się wpół. Wyciągnąwszy ostrze z ciała Katańczyk zawrócił czym prędzej w stronę ogniska, depcząc po drodze co większe skupiska płomieni i gasząc zarzewie pożaru. Postrzelony w pierś Awarimczyk zwijał się z bólu na ziemi, przyciskając obie ręce do piersi i charcząc cicho. Bełt Durdura leżał tuż obok ofiary, w masywnej żelaznej gałce zastępującej zwyczajowy grot odbijały się płomienie ogniska. Trafiony tym nietypowym pociskiem w pierś mężczyzna stracił w bolesny sposób cały dech, a impet uderzenia być może nawet złamał mu jakieś żebro, Hran nie dbał jednak o dobre samopoczucie południowca. Odrzuciwszy w trawę miecz i nóż Awarimczyka ork spętał więźnia dokładnie rzemieniem, a potem dogasił podeszwami butów i kocem resztę palącej się jeszcze trawy. Na łące ponownie zapadł mrok dzwoniący w uszach ciszą przerywaną jedynie pojękiwaniem brańca. Spłoszone wybuchem flakonu ptaki przestały skrzeczeć w ciemności, wróciły z ociąganiem do swoich gniazdowisk pokrzykując jeszcze sporadycznie, ale powoli odzyskując spokój. Hran stanął w rozkroku nad pojmanym Awarimczykiem, obracając w palcach podniesiony z ziemi bełt do głuszenia i spoglądając na swą ofiarę nie wróżącym nic dobrego wzrokiem. - A teraz porozmawiamy sobie na kilka bardzo ważkich tematów, dobrodzieju. XI Uruk dociągnął popręg, poklepał konia po szyi szepcząc mu do ucha kilka uspokajających słów w rodzimym orklashu. Ogier zarżał cicho, grzebnął kilka razy kopytami w wilgotnej od rosy ziemi, potrząsnął gęstą grzywą. Hran włożył nogę w strzemiono i wskoczył w siodło obrzucając jednocześnie spojrzeniem dźwięczącą pokrzykiwaniami sokołów okolicę. Blade światło poranka przezierało przez ciemne chmury zalegające całunem na niebie, przesłaniające blask słonecznych promieni. Chociaż

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

28

jeszcze nie padało, w powietrzu wydawał się czaić deszcz, wieszczący kolejny mokry i nieprzyjemny dzień. - I czego tak na mnie niemile spozierasz, co? - zapytał uruk obracając konia w miejscu i spoglądając z wysokości siodła na przywiązanego do pobliskiego drzewa Awarimczyka - Jeszcze gotów żem pomyśleć, że mi źle życzysz, a przecież wręcz odwrotnie powinieneś o mnie myśleć. Zdawa ci się, że twoi kompani po ciebie wrócą? Im jest zajedno, czy cię tu wilki albo gnole do kości ogryzą. Jak mi się w kasztelu nie powiedzie i twe druhy mnie ubiją, tym gorzej dla ciebie, bo tu zdechniesz prędzej czy później. Posiniaczony południowiec targnął się w dociągniętych ciasno więzach, kolejny raz podejmując skazanej na niepowodzenie próby uwolnienia się z pułapki. Gruby rzemień wrzynał mu się boleśnie w ciało przyciskając Awarimczyka do masywnego pnia drzewa. - Na twoim miejscu bym się teraz modlił, wszystko jedno, do jakiego boga - poradził mężczyźnie Durdur - Modlił bym się gorąco i szczerze, aczkolwiek nie za głośno, żeby twój głos nie zwabił tu jakiego drapieżnika. I modlił się nie za siebie, bo i tak masz już przesrane. Błagaj niebiosa o łaskę i przychylność dla mnie, bo jeśli mi się powiedzie, na pewno po ciebie wrócę. - A potem mnie zarżniesz jak jakiegoś psa, ty suczy chwoście! - wybuchnął najemnik zaciskając w pięści dłonie, u których brakowału kilku odciętych całkiem niedawno palców. - Głupi żeś się urodził, ale to nie twoja wina, jeno rodzicieli, trza się było matce nie gzić z goblinami - odparł uruk uśmiechając się złośliwie - Równie dobrze teraz bym cię mógł zarżnąć zamiast się wiązaniem trapić, na takiego głupka aż szkoda dobrego rzemienia. Ale nie lękaj się, wrócisz do Gasarilu cały i żywy, nie licząc tych paru palców, ale to nie powód do trosk, wszak Katan dał ci po pięć na rękę, te, co ostały do prawie wszystkiego starczą, jeno na harfie już nie pograsz. - A po com ci jest w mieście potrzebny? - Awarimczyk zwęził oczy słysząc ostatnie słowa swego prześladowcy - Na katowski szafot? Palowanie? Darcie końmi? Hran wzruszył ramionami w odpowiedzi, a jego uśmieszek zniknął ze smagłej twarzy. - Niezbadane są wyroki Najwyższego. Nie moja sprawa, co cię w Gasarilu spotka, bylebyś tam dotarł, a zabiorę cię, bo nie lubię kłamać. XII Mokre od deszczu mury kasztelu zdawały się zlewać w jedno z otaczającymi je górskimi turniami, dzieląc z nimi wspólnie szarą barwę i chropowatą teksturę. Kucający na krawędzi skalnego żlebu uruk wodził bacznym wzrokiem po pozornie pustych blankach i ziejących czernią otworach strzelniczych ponad zamkniętą bramą, wypatrując wystawionych na wartę strażników. Przesłuchany wcześniejszej nocy Awarimczyk bardzo się początkowo wzbraniał przed rozwiązaniem języka, straciwszy jednak cztery palce u dłoni i czując chłodne ostrze orkowego noża w kroczu poczuł znienacka ogromną chęć do konwersacji. Dzięki tej mało zaskakującej - zważywszy na rodzaj perswazji - wylewności jeńca Hran dowiedział się, że w kasztelu pozostało dziewięciu najemników, strzegących dziecka i jego mamki. Jeden z nich widoczny był z krawędzi żlebu, rysując się ciemną sylwetką na szczycie najwyższej wieży kasztelu, krążąc wzdłuż jej parapetów i spoglądając na przemian w dół traktu wiodącego ku Gasarilowi oraz w opustoszałą gardziel Granitowej Przełęczy. Durdur Hran nie wątpił, że strażników było więcej. Dartan Artemes nie był głupcem, nie byli nimi również jego ludzie. Sprowadzeni do pozycji zaszczutej zwierzyny nie mogli stracić niczego prócz swego życia, a zatem byli podwójnie niebezpieczni. Próba wspięcia się usianą głazami drogą w stronę frontalnego wejścia do kasztelu oznaczała odkrycie swej obecności, a dalsze granie roli przypadkowego wędrowca nie miało już sensu. Artemes zabiłby uruka natychmiast po wjeździe na zamkowy dziedziniec, świadomy tego, że wystawiona w dole szlaku czujka czekająca na okup nigdy nie przepuściłaby dobrowolnie w stronę przełęczy jakiegokolwiek podróżnego. Zwykły jeździec zmierzający w stronę Karihemu w sobie tylko znanych sprawach leżałby teraz w tym samym wykrocie, do którego Hran wrzucił trupy zabitych w nocy kuszników.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

29

Usytuowanie kasztelu utrudniało skryte podejście pod bramę, bo wykusze w blankach oferowały doskonałą widoczność na całą drogę i jej otoczenie, a całkowity brak roślinności czynił przestrzeń przed murami przeraźliwie pustą i odsłoniętą. Ork pokiwał głową przypominając sobie historię tej górskiej warowni, po części zasłyszaną od Gerhera Relisa, po części wyciągniętą dzięki przebiegłej rozmowie od przybocznych barona. Jeszcze pięć lat temu nad kasztelem miast proporców Cheronetów powiewały szkarłatne sztandary z insygniami rodowymi Serterów. Rodowa zwada Cheronetów i Serterów przybrała na mocy po kilku nieprzyjemnych incydentach pod postacią wzajemnych napadów na szlacheckie poczty, ale znienacka ustała po utracie przez tych drugich górskiego kasztelu. Pogłoski mówiły, jakoby baron Cheronet zdobył budowlę dzięki zdradzie, wprowadzając w szeregi tamtejszej załogi człowieka, który po miesiącach przykładnej służby pozyskał dość zaufania swych pryncypałów, by wejść w posiadanie pewnych dobrze strzeżonych tajemnic. W noc poprzedzając wyjazd Hrana w Chropawe Szczyty uruk dowiedział się, że pogłoski były faktycznie prawdą, a tajemnice kasztelu stanowiły prawdziwy klucz do jego drzwi. Dzięki informacjom Gerhera Relisa po pięciu latach śmierć miała się wkraść w szare mury górskiej warowni w ten sam sposób, w jaki dosięgła wcześniej stacjonujących tu ludzi Serterów. Uruk wycofał się ostrożnie poza krawędź żlebu, sprawdził raz jeszcze palik i rzemień pozostawionego na przesłoniętej wysokim stokiem konia, a potem dociągnął swój pas i sprawdził wszystkie swe ostrza zmawiając jednocześnie w myślach krótką modlitwę. Wciąż pozostając poza polem widzenia strażników łowca przeciął szybkim krokiem rwący lodowaty potok i zagłębił się w wąską skalną rozpadlinę znaczącą strome skały na podobieństwo szramy wyciętej w granicie toporem jakiegoś giganta. Na samym jej końcu pozornie litą skałę pokrywała cienka warstwa porostów. Przyjrzawszy się jej uważnie uruk przyłożył dłoń do chłodnej wilgotnej powierzchni ściany i z lekkim dreszczem emocji dostrzegł swą rękę zagłębiającą się bez najmniejszego trudu w rzekomej plątaninie roślin. Umieszczony u podstawy skały otwór zamaskowany był niebywale silną iluzją, tak kunsztownie dopracowaną, że ściekające z góry po chropawej ścianie krople wody zdawały się biec zygzakami po kawałkach nieistniejących porostów. Durdur nie przypominał sobie, by kiedykolwiek widział coś podobnego, chociaż uważał się za obieżyświata obytego z wieloma zdumiewającymi cudami. Odetchnąwszy głęboko ork wsunął się w ciemność otworu, mrugając oczami w oczekiwaniu na zmianę postrzegania otoczenia. Wyostrzony wzrok uruka przystosował się w ułamku chwili do coraz gęściejszego mroku, chroniąc łowcę przed potknięciem się o leżące tu i ówdzie okruchy skał. Spojrzenie mężczyzny przesunęło się po starych plamach znaczących tu i ówdzie ściany ciasnego tunelu: sadzy naniesionej lata temu na skały przez łuczywa dzierżone rękami zabójców najętych przez barona Cheroneta. Hran powtórzył raz jeszcze w myślach mantrę mającą chronić go przed istotami ciemności i podziemi, sługami Seta i Hasar-gruna oraz kaprysami innych niechętnych katanitom bóstw, po czym zagłębił się w kręty chodnik zmierzając ku kasztelowi. XIII Krążący po szczycie wieży strażnik nie był jedynym człowiekiem obserwującym górską drogę pnącą się w kierunku bramy kasztelu. Dwa piętra niżej w cieniu ciasnej komnaty ukrywał się inny Awarimczyk, przyczajony za wąskim kamiennym wykuszem i spoglądający ku szlakowi ponad pustymi blankami obronnego muru. Kapitan Artemes był przebiegłym i doświadczonym latami wojaczki żołnierzem, wiedział zatem, że skradający się w stronę bramy szpiedzy najpewniej skoncentrują całą swą uwagę na nie ukrywających obecności obrońcach. Wartownik na szczycie wieży pełnił rolę obserwatora, lecz oprócz tego miał służyć za wabik odwracający uwagę sługusów barona Cheroneta od drugiego strażnika, z wysokości drogi praktycznie niewidocznego. Zadanie postawione przed zarośniętym niczym dzik południowcem nie było trudne, ale niosło ze sobą postępujące znudzenie. Gapiący się godzinami na pustą drogę najemnik począł ziewać, potem złapał się kilkakrotnie na opadającej ku piersiom głowie. Chcąc zwalczyć pokusę drzemki, która w razie nagłej inspekcji Artemesa mogła go kosztować gardło mężczyzna zaczął przestępować z nogi na nogę, mrucząc pod nosem awarimskie portowe zaśpiewki i sprawdzając co jakiś czas mechanizm

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

30

strzelecki opartej o pobliską ścianę kuszy, bardziej dla zabicia jakimkolwiek zajęciem nudy niż z uzasadnionej troski. Najemnik nie był żółtodziobem, toteż wyczuł za sobą czyjąś obecność mimo bezszelestnego chodu intruza. Pewien złośliwego żartu któregoś ze swych kompanów zesztywniał i zaczął się obracać w miejscu, wtedy jednak jego szyję oplotło w mocarnym uścisku czyjeś ramię, a w krzyżu rozbłysło uczucie przeraźliwego bólu promieniującego w całym ciele. Durdur Hran przytrzymał wiotczejącego mężczyznę w miejscu, nie pozwalając mu upaść w obawie o to, że nagły szczęk metalu lub głuchy łomot przewróconego na posadzkę ciała zaalarmuje strażnika na szczycie wieży. Ułożywszy swą martwą ofiarę delikatnie na kamiennej podłodze uruk wyciągnął z rany na plecach Awarimczyka wbity tam po rękojeść nóż i odwróciwszy ostrze w ręku klingą w dół podkradł się do wykuszu obrzucając bacznym spojrzeniem zamkowy dziedziniec. Na zewnątrz nikogo nie było, co tylko utrwaliło orka w przekonaniu, że przesłuchany z użyciem noża więzień nie kłamał. Według słów brańca w kasztelu pozostawało dziewięciu południowców. Dwaj z nich pełnili wartę na wieży, trzeci czuwał nad zamkniętymi w zamkowej stajni końmi, chociaż teraz to konie pochylały swe głowy nad jego przysypanym słomą ciałem. Pozostałych sześciu najemników odpoczywało w części mieszkalnej kasztelu, dzieląc swą uwagę pomiędzy strawę i trunki, gry w kości oraz przerażoną nianię i dziecko. Myszkując dyskretnie w zakamarkach budowli umazany kurzem i starą sadzą oraz obwieszony pajęczynami uruk odkrył piwniczne pomieszczenia, dokąd napastnicy wrzucili ciała zamordowanych Osmundczyków oraz swych zabitych w walce o kasztel kompanów, stąd wiedział już, że nikt inny ze świty Cheronetów nie uszedł z napaści z życiem. Sześciu odpoczywających najemników urządziło swe kwatery w pomieszczeniach, do których wiódł tylko jeden korytarz. Cofając się od kamiennego wykuszu Hran rozważał przez chwilę sposób dobrania się do całej grupy bez narażania na szwank dziecka. Użycie flakonu z magicznym płynem nie wchodziło w grę, w ciasnej przestrzeni wnętrza kasztelu płomienie nie oszczędziłyby nikogo. Rzucenie się z szablą na całą szóstkę, zbrojną prócz mieczy również w kusze, zdawało się zbytecznym kuszeniem złego losu. Przyszedł czas, aby zmienić skryty sposób działania na bardziej otwarty. Powolna przeprawa przez podziemny tunel i późniejsza wspinaczka w górę fundamentów górskiego zameczku dała się urukowi we znaki, bo chociaż nie żywił on awersji do tego rodzaju eskapad, klaustrofobiczna ciasnota skrytego w trzewiach gór przejścia wyzwoliła w nim nagłą tęsknotę za słonecznym blaskiem. Zabiwszy dwóch z trzech strażników łowca wspiął się po wąskich schodach na szczyt wieży, wystawiając ostrożnie głowę ponad otwór wejściowy i spoglądając zmrużonymi oczami na oddalającego się w przeciwną stronę wartownika. Awarimski najemnik oparł obie ręce o wilgotny kamienny parapet wieży i przesunął spojrzeniem po opustoszałej drodze, klnąc pod nosem w swoim rodzimym języku i potrząsając z frustracją głową. Przedłużający się pobyt w kasztelu budził coraz większą nerwowość południowców, ale trzymani w ryzach żelazną pięścią swego kapitana wciąż jeszcze nie odważyli się otwarcie wyrazić niezadowolenia. Napad na osmundzką posiadłość i zabicie szlacheckiej rodziny zdały im się z początku świetnym pomysłem na odpłacenie z nawiązką zdradzieckiemu baronowi, ale uciekający szybko czas przypominał wszystkim, że miejscowi żołnierze mogli już być w drodze do przełęczy. Mężczyzna splunął siarczyście ponad parapetem wieży i wychylił się jeszcze bardziej patrząc jak targana wiatrem flegma spada w dół ku płytom zamkowego dziedzińca. Kiedy cofnął się do tyłu, ktoś znienacka obłapił go za szyję wciskając jednocześnie kolano w kręgosłup nieszczęśnika i wyginając jego ciało w tył z taką siłą, że zaskoczony Awarimczyk pewien był, iż lada chwila usłyszy trzask swych pękających kości. - Ani słowa - przy jego uchu zabrzmiał czyjś zły szept, chłodniejszy od kąśliwego górskiego wiatru - Ręce z daleka od miecza. Czując na gardle ostrze noża najemnik przełknął odruchowo ślinę i pokiwał głową tak gorliwie, że omal nie odgryzł sobie przy okazji tego ruchu języka. Intruz przestał wyginać ofierze kręgosłup, co Awarimczyk przywitał stęknięciem nieskrywanej ulgi, wciąż jednak trzymał nóż na gardle najemnika.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

31

Unieruchomiony południowiec nie zobaczył dotąd jego twarzy, słyszał jedynie szepczący we wspólnej mowie głos i czuł ciepły oddech obcego na uchu. - Muszę cię poprosić o przysługę, chociaż pewnie ci się nie spodoba - oznajmił napastnik cofając raptownie uzbrojoną w nóż rękę od gardła mężczyzny i łapiąc go równie szybko oburącz za opinający biodra pas - Pokrzycz dla mnie. Targnięty w górę i do przodu strażnik przeleciał ponad parapetem szczytu wieży, w ostatniej chwili pojmując prawdziwe intencje intruza i bezskutecznie próbując złapać czubkami palców za krawędź dachu. Pociągnięty w dół ciężarem swego ciała połamał jedynie paznokcie, a z jego ust wydarł się przeraźliwy wrzask człowieka spadającego prosto w ramiona śmierci. XIV Dwaj ściskający w dłoniach miecze najemnicy przemknęli po mokrych od deszczu płytach dziedzińca zatrzymując się tylko na chwilę przy wykrzywionym nienaturalnie ciele swego ziomka, jeszcze chwilę wcześniej pełniącego wartę na szczycie wieży. Trzeci Awarimczyk podążał w pewnym od nich oddaleniu, trzymając oburącz naładowaną kuszę i strzelając na wszystkie strony pełnymi zdenerwowania oczami. Zasłyszany chwilę wcześniej przedśmiertny wrzask zjeżył wszystkim trzem włosy na karku i żaden z wysłanych na dziedziniec mężczyzn nie czuł z tytułu tego rozkazu szczęścia. - Nie żyje! - rzucił niepotrzebnie jeden z dwóch idących przodem żołdaków, skręcając ku otwartym na oścież drzwiom wieży - Śladu rany nie ma, może się poślizgnął! Gurtel! Zezzo! Dwaj pozostali strażnicy, wywołani z imienia po raz kolejny z rzędu, nie zdradzili najmniejszym dźwiękiem swej obecności, ani nie wyzierając zza progu stajni ani nie odwzajemniając okrzyku z wysokości sekretnego stanowiska obserwacyjnego w górnej części wieży. Przeczuwając najgorsze najemnicy wskoczyli kolejno za próg wieży, dzierżąc gotowe do użytku miecze i lustrując wzrokiem zalegający w kątach pomieszczenia półmrok. Nie natrafiwszy na ślad zagrożenia rzucili się w górę schodów, chcąc odciąć ewentualnemu zabójcy drogę ucieczki i pozostawiając uzbrojonego w kuszę kompana w tyle. Ten opuścił ciążącą mu w dłoniach broń i sprawdził wpierw, czy tkwiący u boku miecz gładko wychodzi z pochwy, potem zaś ruszył śladem towarzyszy stawiając znacznie ostrożniej swe kroki w obawie o to, iż potknąwszy się nieopatrznie wystrzeli bełt. Zwinna postać dopadła mężczyznę w przeciągu kilku uderzeń serca, materializując się w smoliście czarnym otworze na wysokości parteru wieży. Otwór ten nie mógł być niczym innym jak tylko nieznanym Awarimczykom sekretnym przejściem, ale zaskoczony nagłym atakiem kusznik nie miał dość czasu, by się takiemu odkryciu dziwować. Dźgnięty nożem dwukrotnie w plecy na wysokości nerek stęknął głucho i osunął się na kolana uderzając osłoniętą hełmem głową w jeden z wyższych stopni. Hałas ten z miejsca zwrócił uwagę dwóch znajdujących się wyżej najemników. Obaj odwrócili się w miejscu spoglądając ku podstawie schodów i pojmując nagle ogrom grożącego im niebezpieczeństwa. Lecz wystrzelony z kuszy bełt bywa zazwyczaj szybszy od ludzkich mięśni i tym razem również się tak stało. Wydarta z drętwiejących rąk kusznika broń szczęknęła metalicznie i trafiony prosto w brzuch najemnik spadł ze schodów pośród dźwięcznego łoskotu upuszczonego miecza. Durdur Hran odrzucił kuszę w bok i dobywszy z pochwy szabli zatoczył nią kilka kręgów w powietrzu. Ostatni Awarimczyk obejrzał się szybko ponad ramieniem, najwyraźniej bijąc się w myślach z pokusą ucieczki na dach wieży, potem potrząsnął głową i warcząc z dziką determinacją rzucił się w dół wąskich stopni wprost na intruza. Uruk wyszczerzył zęby w bezlitosnym uśmiechu gotowiąc się na skrzyżowanie ostrzy. XV Dartan Artemes spojrzał porozumiewawczo na jednego ze swoich dwóch towarzyszy, niskiego smagłego Awarimczyka o niezwykłym drygu do kuszy. Noszący wplecione we włosy barwne wstążki mężczyzna naciągnął cięciwę broni i umieścił w rowku odlany z czarnego żelaza bełt, ostrożnie unikając dotykania ostrego grotu. Kapitan zmówił w duchu krótką modlitwę do Organitiona, polecając swą osobę protekcji Pana Tysiąca Mieczy i strzegąc się tym samym od zakus Morglitha. Smagłoskóry

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

32

Arres unikał jak ognia rozmów na temat pochodzenia swych dziwacznych pocisków i nawet ciągnięty za język przez dowódcę nie chciał się do niczego przyznać, ale noszone przez niego amulety i bransoletki niepokojąco kojarzyły się Artemesowi z pewnymi morglithańskimi kultami działającymi tu i ówdzie na wyspach Ciągu Gutum-guru, tolerowanymi przez południowych królów, ale budzącymi zrozumiałą podejrzliwość zwykłych obywateli. Kultysta czy nie, Arres nigdy nie chybiał ze swej kuszy, a czarne bełty niezmiennie przynosiły ofierze śmierć, nawet w przypadku ran nie będących niczym poważniejszym od draśnięcia. Zmieniając układ palców na rękojeści miecza kapitan przeniósł spojrzenie na osiłka o obandażowanej głowie, sapiącego pod nosem i śliniącego się obficie. Garro ściskał oburącz ciężki ghastański nadziak, przewracając oczami i wprawiając się za pomocą dziwacznej mantry w rodzaj bitewnego szału, pod wpływem którego bywał równie niebezpieczny dla wroga, co własnych towarzyszy. - Weź na wstrzymanie albo znowu zbierzesz po łbie - warknął kapitan zerkając w stronę dębowych drzwi odgradzających trójkę najemników od prowadzącego do holu kasztelu korytarza. Osiłek tylko sapnął w odpowiedzi, potrząsając nieznacznie głową. Chwilę wcześniej, doprowadzony do nagłego wybuchu wściekłości krzykiem spadającego z wieży wartownika, rzucił się na skuloną w kącie pokoju piastunkę i zanim Artemes zdążył go powstrzymać, skręcił nieszczęsnej dziewczynie kark. Kiedy odwracał się w stronę kołyski i płaczącego w niej dziecka, kapitan wymierzył mu z całej siły cios w skroń płazem klingi, tak mocarny, że osiłek aż ugiął się w kolanach, niemniej jednak reprymenda ta wystarczyła, aby przywrócić mu poczucie posłuszeństwa. - Kiedy wejdą do środka, strzelaj - polecił Arresowi kapitan, przestępując z nogi na nogę. Za drzwiami komnaty rozległ się cichy dźwięk kroków, który ucichł na chwilę, potem masywna żelazna klamka uchyliła się bardzo powoli w dół. Smagłoskóry kusznik uśmiechnął się kącikami ust przyciskając kolbę broni do ramienia, mierząc grotem bełtu w miejsce, gdzie lada moment miała się pojawić szczelina dzieląca otwierane drzwi od futryny. Bełty tkwiące w noszonym na prawym udzie mężczyzny kołczanie zaszczękały dźwięcznie uderzając o siebie pod wpływem ruchu zmieniającego pozycję Awarimczyka. Przygryzający usta kapitan ponownie nie zdołał się opędzić od wrażenia, że w dźwięku tym dała się słyszeć nutka nieziemskiego tonu przywodzącego na myśl upiorne zawodzenie z zaświatów, nie miał jednak dość czasu, by się nad źródłem tego pogłosu zastanawiać. Pchnięte z całej siły drzwi wystrzeliły do przodu i walnęły z ogłuszającym hukiem w kamienną ścianę komnaty. Zdyszana postać wpadła przez próg wyskakując z ciemnego korytarza i wystrzelony przez Arresa czarny bełt zaśpiewał w powietrzu wbijając się prosto w środek klatki piersiowej napastnika. Ugodzony pociskiem mężczyzna otworzył szeroko oczy, a jego tęczówki przybrały w ułamku sekundy kolor smolistej czerni, rozlewającej się nienaturalną barwą po reszcie gałek ocznych. Wydając z siebie głuche stęknięcie ofiara Arresa zwaliła się z nóg, a jej skóra zaczęła szarzeć i przybierać fakturę starego pergaminu. Pozbywszy się służącego za żywą tarczę południowca Durdur Hran przesadził jednym susem trupa i płynnym ruchem ręki chlasnął kusznika szablą w skroń, dosięgając smagłoskórego mężczyznę czubkiem ostrza. Najemnik runął na posadzkę z rozrąbaną czaszką, jego przewiązane kolorowymi wstążkami włosy przesiąkły natychmiast gorącą krwią. Garro ryknął chrapliwie rozpryskując w powietrzu kropelki śliny i skoczył w kierunku orka wywijając masywnym nadziakiem niczym drewnianą zabawką. Intruz uchylił się przed pierwszym ciosem i głowica broni Awarimczyka uderzyła z ogłuszającym hukiem w kamienną ścianę krusząc spory jej fragment. Katańczyk ciął z ukosa szablą mierząc w podbrzusze osiłka, ostrze ześlizgnęło się z przeraźliwym zgrzytem po pancernej blasze nabitej na skórznię człowieka. Biorący zamach nadziakiem Garro odsłonił się nieopatrznie i zadany z całej siły kopniak intruza dosięgnął jego kolana zwalając mężczyznę z nóg wprost na niewielki drewniany stolik. Mebel załamał się z trzaskiem pod ciężarem najemnika, w powietrzu śmignęły gliniane półmiski i ogryzione kości. Ork doskoczył do swej ofiary tnąc z rozpędu w jej głowę, ale Awarimczyk przekręcił się w miejscu i poderwał nadziak w górę jako zastawę, zatrzymując klingę szabli metalowym uchwytem broni. Kopnięty dla odmiany ork zasyczał przeciągle trafiony podeszwą buta w goleń, cofnął się o kilka kroków kulejąc zauważalnie i przerzucając szablę z ręki do ręki. Ściskający w dłoni miecz Dartan Artemes skakał spojrzeniem pomiędzy postaciami antagonistów, nie potrafiąc się zdecydować na przyjście kompanowi z pomocą. Stal zaszczękała ponownie, kiedy uderzenia szabli sparowane zostały obracanym chwacko w rękach

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

33

nadziakiem, ale ostatni cios sięgnął celu. Garro zaklął obscenicznie odskakując do tyłu i podnosząc odruchowo dłoń ku policzkowi, gdzie czubek szabli rozorał mu głęboko skórę i tkankę. Widok cieknącej wartko krwi towarzysza zaważył ostatecznie na decyzji kapitana. Awarimski oficer doskoczył do kołyski i pochwyciwszy w lewą rękę zanoszące się płaczem niemowlę przycisnął je do piersi nie wypuszczając jednocześnie z drugiej dłoni miecza. Napierający na brutalnego osiłka ork dawał pilnie baczenie na swą pozycję, tak obchodząc przeciwnika, by się przypadkiem nie wystawić na atak z flanki w wykonaniu samego kapitana. Artemes potrząsnął głową, a potem runął biegiem w kierunku szeroko otwartych drzwi komnaty, pozostawiając za sobą dźwięczny szczęk stali i wściekłe porykiwania Garro. Wywijający szaleńczo nadziakiem najemnik mógł kupić swemu dowódcy dość czasu, by ten zdążył dopaść któregoś z pozostawionych w stajni koni i pierzchnąć galopem przez niewielką furtę na tyłach kasztelu. W półmroku korytarza niewiele było widać, toteż wpijający spojrzenie w drzwi wiodące na dziedziniec Dartan zbyt późno zauważył, że kamienna posadzka usiana była niewielkimi kawałkami metalu. Przenikliwy ból rozpalił znienacka jedną z pięt uciekiniera. Awarimczyk wrzasnął mimowolnie, potknął się i upadł. Niemowlę wyleciało mu z rąk razem z mieczem, uderzyło o posadzkę i natychmiast umilkło. Kolejne żelazne pajączki, rozrzucone zapobiegliwie przez intruza po całym korytarzu, wbiły się w przedramiona i policzki przewróconego mężczyzny przysparzając mu jeszcze więcej bólu. Odgłosy walki w sąsiedniej komnacie ucichły, zastąpione dźwiękiem zbliżających się wolno kroków. Kapitan przekręcił się na plecy i jęknął głucho widząc w mroku korytarza szczupłą wysoką sylwetkę uruka. - Czego ode mnie chcesz, psubracie? - wysyczał południowiec macając wokół siebie ręką w poszukiwaniu upuszczonego miecza. Widząc ten gest ork pogroził mężczyźnie trzymanym w lewej dłoni nadziakiem, toteż Artemes znieruchomiał wbijając w prześladowcę zdesperowane spojrzenie. - Ja nic, ja tylko służę baronowi - wzruszył ramionami Durdur Hran - Czcigodny Astar Cheronet zażyczył sobie, bym cię odwiedził i dopilnował, że się nie wymigasz od kary. - Czcigodny kurewski syn, łajdak i zaprzedaniec! - wyrzucił z siebie Awarimczyk - Najął cię? Zdradzi cię tak samo jak i nas, zobaczysz! Za grosz w nim honoru, zaprzańcu! Wystawił nam na cel królewski poczet podatkowy, a jakeśmy bez wiedzy zarąbali ochronę, stanął na głowie, żeby to z nas zbrodzieniów uczynić i samemu łup zagarnąć! Od początku to sobie uknuł z tym swoim chudym poćpiegą! - Dałeś się wystawić, to miej żal jeno do siebie - odparł łowca zbliżając się do uniesionego na łokciach najemnika - Trzeba było też łepetyną ruszać, nie tylko mieczem robić. Takie życie, przeto nie żyw do mnie urazy. Baron płaci, baron wymaga. - Nie bądź głupcem! - w głosie kapitana pojawiła się nuta paniki - On cię zabije, kiedy tylko mnie dowieziesz na miejsce! Nie trzeba mu żadnych świadków tego zdarzenia, a ty nie zobaczysz na oczy ani sztuki złota, w oczy ci w zamian nożami zaświecą. Pomóż mi przedostać się do Leretonu, do portu, a hojnie cię wynagrodzę. Mam na Awarimie odłożoną gotówkę, będziesz bogatszy niż byś sobie mógł wymarzyć! - Nic z tego, przyjacielu - pokręcił głową Katańczyk, uśmiechając się w lodowaty sposób, który zmroził krew w żyłach południowca - Oszczędź sobie jęczenia i zmów modlitwę za swą duszę, bo ci się miłosierdzie bogów zaraz przyda. A troskę o moje zdrowie i o uczciwość barona pozostaw mnie samemu, wierzę bowiem, że w pomyślunku równie jestem dobry jak w robieniu ostrzem. Gdybyśmy się kiedy indziej spotkali, mógłbym cię nauczyć jak robić interesy z ludźmi w rodzaju barona Cheroneta, ale widać nie taka była wola bogów. - Nie będę stawiał oporu! - wrzasnął Dartan Artemes zapominając o piekącym bólu promieniującym w miejscach, gdzie w jego ciało wbiły się żelazne pajączki - Dam się zawieźć do Gasarilu, nie będę próbował uciekać. Klnę się na Organitiona...

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

34

- Zamilcz! - Hran przerwał mężczyźnie uniesioną lewą dłonią, a kiedy tamten ucichł, uruk wyciągnął z pochwy na pasie paskudnie wyglądający długi nóż o drobno ząbkowanej klindze - Widzisz, cały szkopuł w tym, że baron nie jest zainteresowany całością twej osoby. On zażyczył sobie jedynie głowy. XVI Wyrwani ze snu owczarze z trudem panowali nad roztrzęsionymi nerwami, poszeptując między sobą ustawicznie i spozierając co chwila na zakneblowanego szczelnie smagłoskórego mężczyznę, bez wątpienia jakiegoś cudzoziemca. Hojnie szafujący zawartością sakiewki obcy, który wpadł do pasterskiej jurty okazał się jeszcze bardziej przerażający od swego zamorskiego brańca. Nie był nawet człowiekiem, a sterczące zza jego ust dwa okazałe kły jawnie dowodziły czystej orkowej krwi w żyłach. Lecz ork czy nie ork, budzącemu lęk obcemu najwidoczniej nie brakowało pieniędzy. Obaj owczarze nie wypuszczali z dłoni rzuconych im nonszalancko złotych monet, spoglądając w chwilach zwątpienia na cudne okrągłe kształty ściskane między zgrabiałymi od pasterskich kijów palcami. Obcy pobudził śpiących w szałasie opodal Gasarilu nieszczęśników, ledwie tylko przyłożyli głowy do senników, błyskając im przed oczami złotem i składając propozycję, która wydała się obu Osmundczykom na poły dziwaczna, na poły zaś groźna, w każdym bądź razie niebywale kusząca w wymiarze wynagrodzenia. Przyjąwszy dziesięć szczerozłotych olardów zaliczki owczarze mieli zabrać gdzieś przywleczonego przez orka więźnia, człowieka o aparycji południowca zwracającego na siebie uwagę brakiem kilku uciętych niedawno palców. Mieli go zabrać w sobie tylko znane miejsce, gdzie nikt nie zwróci na obcego uwagi i przetrzymać go tam pod strażą aż do północy, a potem wrócić do szałasu, oddać stękającego coś rozpaczliwie przez knebel nieboraka w ręce obcego i zainkasować drugie tyle nagrody w złocie. Widok złota przezwyciężył wszelkie lęki i troski. Kłaniając się orkowi w pas owczarze powlekli smagłoskórego brańca w zagajniki porastające pobliskie wzgórze, zamierzając przesiedzieć z nim wyznaczony czas w niewielkiej jaskini odkrytej zeszłego lata podczas poszukiwań zagubionej owcy. Skoro Katańczyk nie kazał im nikogo zabić, nie czuli się niczemu winni, wszak mieli jedynie strzec obcego przed wścibskimi oczami i zadbać o to, by on sam się nie uwolnił z rzemiennych więzów. Nie rozumieli, dlaczego obcy tak srodze nalegał, aby pod żadnym pozorem nie zdradzili mu swej kryjówki, chociaż gotowi byli bez wahania wskazać drogę do jaskini. Do wręczonego im ostrożnie zawiniątka zajrzeli tylko raz, zaalarmowani dobiegającymi z niego dźwiękami; wtedy też pojęli, czemu ork tak nalegał, aby zabrali ze sobą bukłak ze świeżym kozim mlekiem. Zaspokoiwszy swą ciekawość przykucnęli u ciasnego wylotu jaskini kołysząc się na piętach i poszeptując między sobą niespokojnie. Intrygowały ich powody, dla których zamorski przybysz nie bacząc na nocną porę pojechał czym prędzej do niedalekiego miasta, prowadząc za sobą dwa tuziny prychających cicho i objuczonych ciężkimi sakwami koni, ale uznali, że nie będą go po powrocie o nic pytać. Nadmierna ciekawość zwykła szkodzić zdrowiu. XVII Astar Cheronet opadł na swe krzesło słysząc słowa Durdura Hrana, jego ramiona oklapły znienacka niczym nadmuchany rybi pęcherz przekłuty czubkiem sztyletu. Przez wąskie witraże wkradał się do środka mrok nocy, zalegając głębokimi cieniami wszędzie tam, gdzie nie docierał migotliwy blask olejnych lamp i płonących w kominku szczap drewna. - Nigdy nie zamierzali oddać dziecka - oznajmił pozbawionym emocji tonem Katańczyk - Nie wiem, gdzie ono teraz jest, ale jego ciała na pewno nie ma w kasztelu. Tamtym chodziło tylko o pieniądze i zemstę, nic innego. Ścierwa bez honoru, niegodne służby u tak szlachetnego pana.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

35

Baron nic nie odpowiedział, wspierając głowę na rękach i spoglądając pustym wzrokiem przed siebie. Hran domyślał się szaleńczego mętliku myśli w głowie milczącego Osmundczyka, osamotnionego w wystawnej posiadłości, której nie miał już odziedziczyć nikt noszący w żyłach jego krew, żyjącego ze świadomością tego, iż jest ostatnim z rodu gasarilskich Cheronetów. Nie czekając na polecenie uruk rozwiązał trzymany w prawej ręce tobołek, wyciągnął z niego złapaną za włosy głowę Dartana Artemesa i uniósł ją w górę dowodząc tym samym niezbicie śmierci awarimskiego najemnika. Baron zerknął krótko na makabryczny dowód wypełnionej misji, machnął dłonią odwracając ponownie w bok głowę i wodząc nienaturalnie szklistym wzrokiem po rozwieszonych dumnie na ścianach proporcach. W rozległej komnacie zapadła na chwilę cisza. Stojący u boku swego pana Gerher Relis nie spuszczał wzroku z najmity, przez cały czas czekając na umówiony wcześniej dźwięk mosiężnego gongu. Za uchylonymi drzwiami sąsiedniego pomieszczenia, doskonale słysząc całą rozmowę, krył się w cieniu inny zaufany zausznik barona Cheroneta, gasarilski kapłan sekretnego bellanickiego kultu sprowadzony tej nocy do posiadłości w jednym tylko celu. Spodziewając się wiarołomności swego wysłannika Astar Cheronet nakazał klerykowi użyć zaklęcia sprawdzającego prawdomówność uruka. Gdyby obcy chociaż raz skłamał, bellanita miał uderzyć pałeczką w ustawiony przy progu mosiężny gong zdradzając niezawodnie fałsz ukryty w słowach przybysza. Gong milczał. - Zabiłeś wszystkich bandytów? - zapytał baron spoglądając ponownie na odciętą głowę kapitana Artemesa. - Nie, mój panie - odpowiedział uruk pochylając lekko głowę - Jeden ocalał, jedyny. Dotarł w pobliże Gasarilu, chociaż nie wiem, gdzie się dokładnie ukrywa. Wierzę, że najpóźniej do świtu wpadnie w moje ręce, a wówczas nie będzie już na wolności ani jednego południowca winnego rzezi w kasztelu. Za jego głowę nie wezmę od ciebie ani osmara, panie, przywlokę go do miasta w pętach za darmo. Lecz wpierw pora nam się rozliczyć za głowę tego tutaj zbrodzienia. Mosiężny gong wciąż milczał. - Zapłać mu, Gerher - rzucił krótko szlachcic - Zapłać zgodnie z umową. Relis zesztywniał słysząc polecenie, w duchu spodziewał się bowiem zupełnie innego rozstrzygnięcia. Chociaż nie otrzymał takiego polecenia, jak zwykle ściągnął do sąsiedniej komnaty kilku uzbrojonych w kusze pachołków, gotów pozbyć się cudzoziemskiego najmity w sposób, do którego zwykł się na co dzień ubiegać jego pryncypał. Lecz wieści o śmierci wnuka i ostatnim żyjącym wciąż najemniku skutecznie skłoniły Astara Cheroneta do odwleczenia nieuniknionej egzekucji. Dworzanin podszedł do orka z trzema rozsznurowanymi sakiewkami, pokazał mu ubite w nich ciasno złote monety. Wbrew oczekiwaniom zausznika Hran nie wysypał zapłaty na pobliski stolik, nie okazał baronowi braku szacunku przeliczając swe wynagrodzenie moneta po monecie. Uruk przytroczył sakiewki do własnego pasa, a potem skłoniwszy się milczącemu szlachcicowi głęboko opuścił bez słowa przeraźliwe opustoszałe i ciemne pomieszczenie. Gerher Relis rozważył w myślach jakieś słowa pocieszenia, szybko jednak od pomysłu tego odstąpił opuszczając salę w ślad za Katańczykiem. W środku pozostał jedynie pogrążony w letargu baron Cheronet oraz spoglądająca na niego z wysokości posadzki odcięta głowa Dartana Artemesa. Durdur Hran odetchnął z ulgą dopiero wówczas, gdy zatrzasnęła się za nim brama. Uruk nie był głupcem i w głębi duszy spodziewał się zdrady barona, nie był też pewien, czy przynęta w postaci pozostającego na wolności najemnika wystarczy, by ujść z posiadłości Cheronetów z życiem. W trakcie spotkania ze szlachcicem jego ręce nie oddalały się zbytnio od broni, a czujne spojrzenie cały czas błądziło po pomieszczeniu. Instynkt podpowiadał Katańczykowi, że bieg rozmowy śledziło więcej uszu, najpewniej na dodatek wspomaganych magią, lecz nikt się nie pojawił w komnacie, a zatem oddaliwszy się na kilkadziesiąt kroków od posiadłości ork pozwolił sobie na starannie skrywane westchnięcie ulgi. Obejrzawszy się ponad ramieniem z wysokości siodła obrzucił raz jeszcze spojrzeniem domostwo rodu Cheronetów i rozjaśnione bladą poświatą kominka okna komnaty, w której przyjął najmitę baron. Hran nie zamierzał tutaj już nigdy wracać, miał jednak na głowie inne ważne sprawy, a noc nie miała

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

36

trwać wiecznie. Uderzywszy konia piętami w boki ruszył żwawo ku miastu nie oglądając się już więcej za siebie. XVIII Ascetycznie wyglądający kapłan przygryzł w zamyśleniu wąską wargę, przez cały czas spoglądając na stojącego przed nim uruka. Dwaj towarzyszący duchownemu paladyni noszący na naramiennikach zbroi insygnia Bractwa Białych Kling nie ukrywali swej niechęci do cudzoziemca, chociaż Hran wątpił, aby bez wyraźnej przyczyny próbowali wyrządzić mu krzywdę, zbyt wielką przywiązywali wagę do swego przesadnie honorowego kodeksu. - I powiadasz, że masz ku temu wszystkiemu niezbite dowody? - zapytał w końcu asterianin splatając dłonie palcami - Udowodnisz bez trudu zbrodniczy czyn barona Cheroneta? - Tak i nie, świątobliwy - odparł ork - Tak, bo niezbity dowód znalazł się w waszym posiadaniu, pod postacią najemnika z Gutum-guru. Należy on do oddziału, który napadł na królewski poczet i zrabował złoto z podatku, czyniąc to na rozkaz barona. Nie wątpię, iż możecie rozwiązać mu język za pomocą magii, tedy wszystko wyśpiewa w najmniejszych szczegółach. Durdur Hran uśmiechnął się w duchu wypowiadając ostatnie zdanie, miał bowiem świadomość tego, że rozmowa z gasarilskim arcykapłanem przez cały czas kontrolowana była za pomocą zaklęć badających jego prawdomówność. - A nie, ponieważ nie zamierzam niczego udowadniać - dodał natychmiast, odpowiadając na drugie pytanie kthana - Nie w moim to leży obowiązku i po prawdzie wcale ku temu nie mam ochoty. Stąd też moja tutaj wizyta, któż bowiem lepiej się nada do udowodnienia winnemu jego zbrodni jak nie asteriańscy kapłani i ich dzielni paladyni? Rozmowa toczyła się w jednej z kilku niewielkich kamiennych komnat na tyłach gasarilskiej świątyni, pozbawionych z troski o dyskrecję rozmów okien i przesiąkniętych na trwałe słodkawym zapachem kadzidła. Wprowadzony bocznym wejściem uruk stanął twarzą w twarz z tym samym kapłanem, którego miał okazję widzieć przy wjeździe do Gasarilu na podeście przy świątyni, miotającego gromy na głowy chciwych oriakan, nie stracił jednak rezonu wyjawiając szybko, z czym przybywa. - A cóż cię skłoniło do tego, aby to właśnie nas odwiedzić, synu Katana? - spytał po krótkiej chwili milczenia kapłan - Szukasz odkupienia poprzez czynienie dobrych uczynków? Chcesz odnaleźć prawdziwego boga? - Nie, świątobliwy - odpowiedział i tym razem szczerze Hran - Wierzę, że asteriańscy klerycy godziwie wynagrodzą grosiwem kogoś, kto przynosi tak cenne wieści. Czynienie dobrych uczynków strasznie apetyt zaostrza, a pusty brzuch ich czynieniu nie sprzyja. - Co rozumiesz przez godziwą nagrodę, synu? - kthan pochylił się do przodu splatając ręce na piersiach - Jaka kwota gotowa przynieść ci dość zadowolenia, byś nadal kroczył ścieżką prawości? - Trzysta olarów, czcigodny - oświadczył bez wahania ork - To uczciwa cena za głowę szlachetnie urodzonego zbrodzienia. - Trzysta, wszelako setkę pozostawisz w darze ubogim, spożytkujemy ją na jałmużnę - odparł asterianin - Nie lza na jednym dobrym uczynku poprzestać, trzeba ich więcej czynić, im prędzej, tym lepiej. - Niechaj będzie dwieście dla mnie - kiwnął pojednawczo głową Durdur - W życiu żem nie napotkał tak hojnego człeka jak wy, świątobliwy. Poważny i surowy z wyglądu kleryk drgnął znienacka, uśmiechnął się ledwie zauważalnie kącikami ust, chociaż nie wyrzekł ni słowa. Odbierając dwieście sztuk złota z rąk przywołanego naprędce młodszego kapłana Durdur Hran odpowiedział takim samym leciutkim uśmieszkiem. Zaklęcie wykrywające kłamstwa wciąż działało.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

37

XIX - Skąd mogę wiedzieć, że to nie wierutne łgarstwo? - zapytał młodziutki szlachcic o chorobliwie bladym obliczu, przypudrowanym naprędce, a przez to tak obficie, że proszek tworzył na twarzy Osmundczyka niewielkie różowe plamy - Przychodzisz do mnie wprost z ulicy, przerywasz odpoczynek i domagasz się pieniędzy za jakieś rzekomo bezcenne informacje. Uruk przestał przyglądać się wytwornie umeblowanej komnacie, odrywając wzrok od migotliwych płomieni świec i ciężkich szkarłatnych kobierców na ścianach. Jego spojrzenie prześlizgnęło się z pewnym zainteresowaniem po krągłościach ciała stojącej za szlachcicem kobiety, odzianej jedynie w biodrową przepaskę oraz wpięty w długie kasztanowe loki złoty diadem. Wytatuowane na jej pełnych piersiach symbole otaczały falistymi liniami sutki składając się w sugestywnie erotyczny purpurowy znak czcicielki Piana. - Racz wybaczyć nagłe wtargnięcie, panie - Hran pochylił leciutko głowę czując jak w jego lędzwiach rozlewa się mimowolnie fala gorąca - Lecz jako odległy krewny hrabiego Sertera zapewne byłbyś niepocieszony, gdyby ktoś inny odebrał ci szansę na zmazanie hańbiącej ród zniewagi. Baron Cheronet zapłaci dzisiejszej nocy za wiele zbrodni i jest ku temu wielka sposobność, aby również Serterom bogowie zesłali słuszne zadośćuczynienie. - Cóż to zatem za wieści, za które żądasz aż trzystu olardów, zamorszczyku? - młodzieniec wysunął dumnie podbródek, przez co w oczach orka przybrał z miejsca jeszcze bardzie pretensjonalnego wyglądu, ale w jego głosie pojawiła się nuta prawdziwego zaciekawienia. - Jeśli pchniesz pachołków pod posiadłość Cheroneta, mój panie, staną się oni świadkami wielce ciekawej sceny - oznajmił uruk zerkając ponownie na kasztanowłosą piękność, przysłuchującą się w milczeniu rozmowie i pieszczącą jednocześnie ramię szlachetki umalowanymi na karmazyn długimi paznokciami - Asteriańscy paladyni składający mu wizytę w środku nocy to goście, których czcigodny baron raczej wolałby nie wpuszczać do środka, a cóż dopiero rzec o kajdanach, w które go zapewne zakują. Już sama wieść o powodach takiej wizyty warta jest sto olardów, mój panie, ja zaś mam w zanadrzu coś więcej. Pięć lat temu twoi kuzyni z Karihemu zaznali dotkliwej straty, a teraz ty masz okazję przyćmić ich wszystkich i zaskarbić sobie przychylność rodziny. Rzecz idzie o pewien kasztel w Chropawych Szczytach... Wysłani pod posiadłość Cheronetów konni hrabiego powrócili na ociekających potem koniach, ale przyniesione przez nich wieści wprawiły młodziutkiego Osmundczyka w iście rycerski zapał. Zapominając z miejsca o swej pianickiej faworycie i dalszym odpoczynku szlachcic zwołał pod rozkazy służących mu zbrojnych i zanim jeszcze widnokręg rozjaśniła blada poświata przedświtu, kawalkada jeźdźców w barwach rodowych Serterów zmierzała już w kierunku odległego górskiego kasztelu z zamiarem odzyskania zawłaszczonej im przed laty posiadłości. Durdur Hran przywiązał do pasa trzy pokaźne sakiewki wręczone mu przez podekscytowanego arystokratę i posławszy lekki uśmiech w stronę spoglądającej na niego tęsknym wzrokiem pianitki odjechał w stronę gasarilskiego rynku. Noc dobiegała końca, a on miał jeszcze kilka spraw do załatwienia. XX Durdur Hran spojrzał z wysokości siodła na stojącego przed nim leretońskiego karczmarza, tęgiego mężczyznę o rumianym obliczu i wielkiej łysinie. Towarzysząca karczmarzowi młoda kobieta - siostrzenica mężczyny wedle jego słów - kołysała w ramionach śpiące spokojnie niemowlę. - Nigdy nie zapomnij o tym, cośmy umówili - oznajmił uruk klepiąc jednocześnie po szyi swego prychającego niecierpliwie ogiera - Opłaciłem cię dość sowicie, byś przez najbliższe pięć lat czwórkę berbeciów odział i nakarmił, nie zaś jednego. - Będzie on dla nas jako syn rodzony, zacny panie - odrzekł natychmiast karczmarz, mnąc w dłoniach wełnianą czapkę - Żadnej krzywdy nie zazna, a niczego mu nie zbraknie.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

38

- I oby tak się stało - ciągnął dalej Katańczyk - Listy, które ci wręczyłem dobrze ukryj. Będę się starał zaglądać tu od czasu do czasu, ale nie zawsze otwarcie. Bądź gotów na to, że przejazdem bywając zerknę tylko z oddali, czy się małemu aby co złego nie dzieje, a wtedy innym też się co złego przydarzyć może. - Jako syna rodzonego go chować będziemy - zapewnił raz jeszcze karczmarz - A jak pięć roków skończy, odprowadzę go do świątyni Katana w porcie i razem z listami jaśnie pana ziomkom pod opiekę oddanym, onym zamorskim kapłanom Najwyższego... jeno wyrozumiałości upraszam za jedno zapytanie... - Pytaj, byle żwawo, na mnie już czas - kiwnął głową uruk rzucając uspokajające spojrzenie kilku stojącym opodal koniuchom, najętym dwa dni wcześniej w Gasarilu do pomocy przy pędzeniu do Leretonu stada zdobycznych koni. - Przecie to dziecko to człek czystej krwi, dobrodzieju - bąknął karczmarz - Jakże go w posługę świątynną oddawać do Katańczyków? Czy to przystoi? - A czemu ma nie przystawać? - odparł Durdur Hran przenosząc chłodny wzrok z powrotem na Leretończyka - Ja też ubolewam, że to jeno pospolity człowiek, wszelako nie można go winić za to, że się orkiem nie urodził, prawda? Każdy winien otrzymać od Najwyższego szansę i nawrócić się na prawdziwą wiarę, a że ten malec bliski memu sercu, na moje polecenie dopilnujesz, aby tak się stało. Karczmarz nie powiedział nic więcej i wsadziwszy na głowę czapkę posłał hojnemu orkowi jeszcze jeden ukłon, gestem ręki zaganiając trzymającą dziecko krewniaczkę do środka domostwa. Durdur Hran ponaglił ogiera uderzeniem pięt, podjechał do gnących się równie chwacko w ukłonach koniuchów. - Tu wasza zapłata, co do osmara - ciśnięta z wysokości siodła pękata sakiewka została pochwycona w locie, z miejsca zniknęła w sękatych palcach najstarszego wiekiem koniucha - Wracajcie do Gasarilu i nie zapomnijcie rzec o mnie dobrego słowa u waszego asteriańskiego kapłana. Im bardziej mi fortuna sprzyja, tym chętniej dobre uczynki czynię, tedy niechaj i on się ucieszy, że taką radość i szczęśliwość za sobą pozostawiam. Czwórka gasarilskich pachołków zasypała cudzoziemskiego pana szczerymi podziękowaniami, radując się niepomiernie z zapłaty i wydając już swe srebro w myślach. Pożegnawszy ich zdawkowym machnięciem dłoni Uruk-hai zawrócił w miejscu konia i pojechał z wolna w stronę kwartału krasnoludzkich bankierów. Czas szybko uciekał, a on miał sporo spraw do załatwienia, najważniejszą na tę chwilę było zaś korzystne ulokowanie pieniędzy, które zarobił na gasarilskim zleceniu, od nagród poczynając, a na majątku za spieniężone konie i dobytek najemników kończąc. Jakiś owinięty w łachmany żebrak, siedzący w cieniu ogrodzenia niewielkiej świątyni Aranty, podniósł na dźwięk końskich kopyt rękę w geście prośby o jałmużnę. Zatopiony w myślach ork dostrzegł ten ruch kątem oka, sięgnął mimowolnie do kieszeni swego płaszcza i namacawszy tam kilka osmarów cisnął je żebrakowi niedbałym gestem. Czynienie dobra chyba zaczynało mu wchodzić w niezdrowy nawyk. KONIEC

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

39

INTERES ŻYCIA

DISCLAIMER. Poniższy tekst bazuje na kanwie opowiadania "A Fool's Bargain" autorstwa Briana Maycocka, opublikowanego w roku 2001 w magazynie Inferno #25. Konwersja nie ma charakteru komercyjnego. Podobieństwa do oryginalnego tekstu ograniczone na tyle, na ile było to możliwe. Za ewentualne naruszenie praw autorskich z góry przepraszam - Keth.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

40

I El Bhurag miał powody ku temu, aby się cieszyć dobrym samopoczuciem. Dzień dopiero się rozpoczął, a w progach sklepu już stanął pierwszy klient. Przeraźliwie szczupły człowieczek w odzieniu ubogiego skryby rozejrzał się po otaczających kontuar półkach, jawnie zdradzając niepewną miną brak zdecydowania. Rozparty w swym masywnym drewnianym siedzisku kupiec postanowił przełamać wyczuwalne wahanie gościa uśmiechając się do niego szeroko. Uśmiech ten odniósł zwyczajowy skutek, ponieważ uzębienie el Bhuraga sprowadzało się do trzech ostatnich już siekaczy, tkwiących w jego dziąsłach na podobieństwo pożółkłych ułomków kości. Człowieczek w stroju skryby cofnął się o krok łapiąc rękami zdjętą chwilę wcześniej z głowy myckę i miętoląc ją palcami. - Witaj, przyjacielu! - zadudnił groteskowo otyły półork pochylając się nad kontuarem - Przybywasz, aby kupić oręż czy też jesteś człowiekiem nauki i sztuki? Mam miecze i tarcze, mam gęsie pióra i pędzle, mam wszystko, czego tylko zapragniesz! Czegokolwiek potrzebujesz, kupisz to właśnie u mnie! - Ja tylko chciałem popatrzeć... - Popatrzeć! - ryknął el Bhurag pryskając na gościa niezamierzenie drobinkami gęstej śliny - Patrzenie jest niedobre! Od patrzenia w sakiewce mi nie przybędzie, znów przyjdzie od gęby sobie odejmować! - Wybacz, panie - w rozbieganych oczach pisarczyka pojawiło się czyste przerażenie, a jego obute w sandały stopy poczyniły następnych kilka kroków w tył - Chyba nie zabrałem ze sobą dość dutków... - Nic nie szkodzi! - zadudnił basem kupiec wtłaczając sporą część swego odzianego w powłóczyste szaty brzuszyska na blat kontuaru - Pokaż jeno, ile masz, a ja już ci znajdę coś, co będzie ową sumkę warte! Człowieczek nie odrywał wzroku od górującego ponad nim półorka, toteż próbę czmychnięcia ze sklepu przypłacił bolesnym zderzeniem ze stertą ułożonych jedna na drugiej skrzyń, okutych na domiar złego ciężkim żelazem. - Nie czyń sobie zbędnego zachodu, panie - wykrztusił skryba łapiąc się za obolały łokieć - Przyjdę w innym dniu... Ciężkie dębowe drzwi sklepu zatrzasnęły się z hukiem tak donośnym, że nieszczęsny pisarczyk aż podskoczył w górę, a jego spanikowane spojrzenie zatrzymało się na krępych sylwetach kilku niemych pomagierów kupca, zmaterializowanych opodal zamkniętego wejścia na podobieństwo wypuszczonych z butelek dżinów. - Przykro mi, przyjacielu - rozłożył szeroko ręce el Bhurag - Chwilowo mamy zamknięte. - Ale... ale to znaczy... że nie mogę wyjść! - skonkludował dźwięczącym zgrozą głosem pisarczyk. - Cóż za trzeźwość umysłu i pełna logiki dedukcja! - uśmiechnął się ponownie tłusty półork - A skoro tak, może w międzyczasie zastanowimy się nad tym, czy aby jednak byś czegoś nie kupił, mój drogi przyjacielu. Pisarczyk westchnął tak ciężko, że waga owego westchnienia wyrażona w imperialnej jednostce masy zapewne przekroczyłaby dalece ciężar krasnoludzkiego grobowca. Jeden z zarośniętych ponurych osiłków przy drzwiach wyłamał sobie z trzaskiem kostki. - Niechaj się dzieje wedle woli bogów - wymamrotał nieszczęsny skryba sięgając drżącymi palcami po lichą sakiewkę uwieszoną u swego pasa.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

41

II Gwarne życie tętniące na wąskich uliczkach Placu Karczemnego doprowadzało Olberta Regasta do szału. Bogato odziani przybysze z wszystkich zakątków Kartarii tłoczyli się w niezliczonych zajazdach i karczmach Ostrogaru, świętując hałaśliwie i bez końca ostatni miesiąc roku i wznosząc toasty na cześć boskiego By-Rygyna Szóstego, pana i władcy Imperium Katanów. Wytrząsane z pękatych trzosów monety toczyły się z miłym dla ucha brzękiem po kontuarach: imperialne katanki, osmundzkie olardy, tabadańskie dinoniry i rhundy z dalekiego południa. Jadło i napitki zdawały się sunąć nieprzerwanym ciągiem na szturmowane nieustannie stoły, a sprzedajne dziewki słaniały się coraz częściej na nogach wyczerpane znojem świadczonych ustawicznie usług. Olbert Regast mógł na to wszystko jedynie zazdrośnie spozierać, sącząc rozcieńczone do granic możliwości tanie piwo i drapiąc się w kroczu na widok skąpo odzianych ladacznic o ukarminowanych sutkach. Ostatnie pięć lat włóczęgi okazało się dla ambitnego osmundzkiego najemnika ciągiem coraz boleśniejszych niepowodzeń. Każda kolejna inwestycja rozsypywała się w proch, towarzysze broni ginęli lub odchodzili zniechęceni złą passą, astrologowie roztaczali przed Regastem posępne i mało czytelne wizje, a kapłani mający dość czasu, by wysłuchać jego narzekania sugerowali całkowite poświęcenie się bogom ku odkupieniu wszelkich dotychczasowych grzechów. Olbert Regast nie zamierzał pościć na schodach przybytku Asteriusza ani biczować się przed ołtarzem Seta, nie w głowie było mu skromne życie świątynnego posługacza. Kładąc na szalę ostatnie oszczędności przybył w miesiącu świątecznym do Ostrogaru, aby w bezliku podobnych sobie awanturników znaleźć chętnych do kolejnej szaleńczej wyprawy, czy to w Góry Tryglodytów po ukryte tam skarby czy na południowe morza po perły strzeżone przez czarne trytony. Lecz wytarty postrzępiony płaszcz, dziurawe buty i stary kord noszony w prostej pochwie nie czyniły Osmundczyka dobrym kompanem, podobnie jak świecąca pustkami sakiewka. Wędrując tłocznymi uliczkami Placu Karczemnego zawędrował o poranku ostatniego dnia świąt na sam kraniec dzielnicy, w okolice ceglanego muru odgradzającego kwartały kupców i szynkarzy, zbrojmistrzów i płatnerzy oraz jubilerów i złotników od cieszącego się bardzo niedobrą sławą Chłopskiego Krocza, dzielnicy biedoty pełnej błotnistych uliczek i rozpadających się domostw, na progach których wysiadywali ludzie i mieszańcy krwi o złych oczach i ukrytych w rękawach sztyletach. Zatopiony w posępnych myślach Regast oderwał wzrok od wielkiego obłoku rozciągającego się ponad miastem, migoczącego tu i ówdzie w promieniach słońca nęcącym blaskiem niezwykłych skarbów znajdujących się poza zasięgiem rąk zwykłych śmiertelników. Osmundczyk znał już na pamięć wszystkie plotki dotyczące fascynujących przybyszów z Archipelagu Wschodniego, którzy zjawili się w pałacu By-Rygyna Szóstego przybywając do Kartarii w złotych domach wzniesionych na chmurach. W jednych opowieściach goście z legendarnego Balarionu byli dżinami, w innych orkami o anielskich skrzydłach, jeszcze inni dyskutanci dowodzili ich niezbitych rzekomo więzi ze smokami. Nikt rzecz jasna nie ujrzał ani jednego z tajemniczych Madirów na własne oczy, ale nie przeszkadzało to nikomu w najmniejszym stopniu w snuciu fantazyjnych dywagacji na ich temat. Regast westchnął ciężko na myśl o złotym mieście w chmurach, omiótł spojrzeniem uliczkę, na której panował ruch znacznie mniejszy niż w innych częściach Placu Karczemnego, a zatem graniczącą najwyraźniej z Chłopskim Kroczem. Wzrok Osmundczyka zatrzymał się na frontonie kamiennego domu o malutkich zakratowanych okienkach i ciężkich okutych żelazem drzwiach, nad którymi wisiał stary szyld o częściowo nieczytelnej nazwie. Mrużąc oczy najemnik odczytał na głos ostatnie słowo. "...Bhuraga". Dźwięk owego słowa obudził w mężczyźnie niejasne wspomnienie. Ledwie wieczór wcześniej w jednej z knajp Karczemnego Placu oparty o ścianę Regast przysłuchiwał się ze znużeniem pijackiej rozmowie kilku obieżyświatów. To wtedy jeden z nich wymienił nazwisko el Bhuraga, tajemniczego kupca ze skraju Placu, który rzekomo posiadał w swym wielkim składzie wszystko, czego śmiertelnik mógłby sobie zażyczyć: broń i pancerze, starożytne księgi i pergaminy, zwoje z formułami czarów, amulety i talizmany, ba, nawet stwory żywe lub nieżywe, podług życzenia i upodobań kupującego. Wiedziony nie do końca zrozumiałym impulsem awanturnik pchnął ciężkie drzwi i wszedł do ciemnego wnętrza składu.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

42

III Człowieczek w stroju ubogiego pisarczyka opuścił sklep el Bhuraga po niedługim w nim pobycie, odprowadzony za drzwi przez niepokojąco uczynnych pomagierów kupca i przyciskający do piersi niczym największy skarb pociesznie wymięty kapelusz oraz pogryziony przez mole stary płaszcz. Obydwa nabytki, zachwalane przez półorka z zapałem godnym strojów przynależnych ostrogarskiemu dworowi, okazały się warte dokładnie tyle, co zawartość sakiewki pisarczyka: cała zawartość sakiewki co do ostatniego miedzianego pieniążka na samym jej dnie. El Bhurag cisnął trzymane w tłustych palcach monety do otwartej na oścież drewnianej skrzyni u swych stóp, z lubością wsłuchując się w metaliczny stukot wpadających do środka pieniędzy. Czasami dla poprawienia sobie humoru wsadzał do skrzyni bose stopy, zanurzając je w rozkosznie chłodnych pryzmach monet i snując fantazje na temat swego rosnącego bogactwa. Prowadził swój sklep od tak dawna, że stracił już zupełnie rachubę lat, a interes kwitnął bez końca. Towary pojawiały się i znikały, przynoszące przez żebrzących o gotówkę przybyszów z całej Kartarii i skupowane za bezcen, później zaś sprzedawane po iście lichwiarskim przeliczniku nowym nabywcom, najczęściej nie do końca za obopólną zgodą. Półork nie obawiał się zbytnio konsekwencji swego procederu. Zadawał się z klientami, którzy albo byli zbyt bojaźliwi, by mu się przeciwstawić albo nie żyli dość długo, by zdążyć powrócić z reklamacją. Kilkunastu posępnych i milkliwych mieszańców krwi z pobliskiego Chłopskiego Krocza od lat dbało o spokój i porządek w sklepie pryncypała, samym swym widokiem skłaniając wielu niezdecydowanych gości do zakupu rzeczy, które niekoniecznie były im do czegokolwiek potrzebne. Czasami zabijacy znikali, ale ich miejsce zawsze zajmowali nowi, sprowadzani przez pozostałych kamraci, kuzyni i pociotkowie gotowi za kilka miedziaków zarżnąć każdą wskazaną im przez el Bhuraga ofiarę. Półork od wielu lat praktycznie nie opuszczał swego interesu, jedynie na czas spoczynku lub posiłków drepcząc do usytuowanej na zapleczu części mieszkalnej kamienicy. Nie potrzebował świeżego powietrza ani spacerów po stołecznych uliczkach, nie potrzebował gwaru ludzkich rozmów w porcie ani muzyki wędrownych gęślarzy. Wszystkie jego potrzeby zaspokajał sklep i prowadzony w nim handel. Nie miał rodziny i wcale za nią nie tęsknił, ograniczając jakiekolwiek więzi względem bliźnich do chłodnych stosunków ze swymi sklepowymi zbirami. Plotki docierały do niego z rzadka i nie budziły większej ciekawości. Historia powtarzała się z nużącą cyklicznością: wojny wybuchały i kończyły się raz po razie, bunty były topione we krwi przez katańskich żołnierzy, dworskie skandale przypominały jako żywo te, które miały miejsce ledwie rok wcześniej. Nawet przyniesione przez jednego ze strażników wieści o zamorskiej wizytacji w pałacu nie poruszyły el Bhuraga w znaczącym stopniu. Mrukliwy na co dzień drab z wypiekami na twarzy opowiedział swemu rozpartemu w siedzisku pryncypałowi o złotym mieście w chmurach unoszącym się ponad Ostrogarem, przynoszącym na swych obłokach balariońską delegację mającą uświetnić swą obecnością obchody miesiąca świątecznego. Słuchając jąkającego się niczym spłoniona mieszczka obwiesia ork uśmiechał się ledwie do siebie, wspominając z rozrzewnieniem pewnego uwięzionego w lampie pomniejszego Madira, którego kupił lata temu za grosze od zdziwaczałego rybaka i odsprzedał z wielkim zyskiem ostrogarskiemu mistrzowi magii. Cały spokojny i uporządkowany świat el Bhuraga sprowadzał się do zagraconego niemiłosiernie sklepu i pechowych klientów, którzy zbłądziwszy w jego progi wychodzili na ulicę z nowymi nabytkami lub nie wychodzili wcale. IV Olbert Regast potrząsnął ze zdumieniem głową, wodząc szeroko otwartymi oczami po wnętrzu ciemnego składu. Każdy metr kwadratowy przestrzeni wydawał się zajęty przez towary upakowane w pryzmy pnące się ku sufitowi. Pod samym sufitem wisiały w powietrzu setki hełmów o rozmaitych kształtach i rozmiarach, uwiązane na cieniutkich rzemykach pod belkami stropowymi. Przechodząc pod nimi Osmundczyk spostrzegł, że wiele z tych nakryć głowy naznaczonych było szramami i dziurami na tyle wielkimi, by snuć przypuszczenie, że poprzedni ich właściciele rozstali się ze swymi hełmami już po śmierci. Ściany, regały, półki i szafy sklepowe pełne były wszelakich dóbr, starych i nowych, wykonanych rękami ostrogarskich rzemieślników i przybyłych z krańców Kartarii. Regast przeciągnął wzrokiem po wiszących na ścianach krasnoludzkich toporach, wybornych elfickich łukach i

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

43

zwykłych hobbickich procach za złamanego srebrnika, pogrzebał przez chwilę w stercie spodni o wszelakich rozmiarach i kolorach. Otaczające go regały zastawione były zrolowanymi kocami, kotłami, alchemicznymi untensyliami, skrzyniami pełnymi gwoździ, złożonymi częściowo dywanami, młotami kowalskimi, płachtami pociętych nierówno pergaminowych kart, szklanymi słojami, w których pływały zakonserwowane części ciał istot rozumnych i dzikich bestii oraz tysiącem innych przedmiotów ledwie rozpoznawalnych w słabym świetle rzucanym przez blask słońca wpadający do wnętrza składu przez wąskie okienka. Idąc w kierunku kontuaru jedną z wyznaczonych poprzez skład ścieżek mężczyzna dostrzegł siedzącą w drewnianym meblu nieruchomą postać, groteskowo otyłą i obserwującą niemo zbliżającego się klienta. Nagłe poruszenie przy podłodze osadziło Regasta w miejscu, kiedy coś niewielkiego i pokrytego chityną wciągnęło pod stertę kobierców leżący przy nich zaśniedziały naszyjnik. Mężczyzna przykucnął na chwilę próbując dojrzeć w półmroku stworzenie, które naszyjnik porwało i wtedy poprzez szczelinę między regałami jego wzrok natrafił na coś, co odjęło odważnemu na co dzień najemnikowi mowę. W sąsiednim przejściu pomiędzy pełnymi towarów regałami siedział na podłodze przykuty łańcuchem do ściany szkielet, kręcący powoli czaszką i przekładający z dłoni do dłoni pusty metalowy kubek. Zaskakujący w tym miejscu widok martwiaka sprawił, że Osmundczykowi wręcz zaschło w gardle, a krew dla odmiany uderzyła mu do głowy. Wyczuwając obecność żywej istoty szkielet odwrócił w stronę człowieka swą ziejącą pustymi oczodołami czaszkę i kłapnął donośnie szczękami. Regast zerwał się z kucek i przełknął głośno ślinę. - Witaj, przyjacielu! - zadudnił półork siedzący dotąd cicho za kontuarem - Przybywasz, aby kupić oręż czy też jesteś człowiekiem nauki i sztuki? Mam w swoim składzie wszystko, czego tylko mógłbyś zapragnąć. Olbert Regast oddalił się pośpiesznie od regału, za którym bawił się metalowym kubkiem skuty łańcuchem szkielet, podszedł do właściciela tego niezwykłego przybytku walcząc z natłokiem kłębiących się w głowie myśli. Skoro ów Bhurag miał w swym magazynie nieumarłych, być może prawda kryła się również w reszcie opowieści na jego temat? Może rzeczywiście miał na sprzedaż starożytne mapy wiodące do nieznanych dotąd Labiryntów Śmierci i pirackich skarbów, eliksiry zapewniające nieśmiertelność i księgi pozwalające posiąść wiedzę absolutną? - Co cię sprowadza w me skromne progi, przyjacielu? - zapytał ponownie półork, kiedy Osmundczyk stanął przed jego kontuarem - Wyglądasz mi na człeka obytego z żołnierskim rzemiosłem, tedy mniemam, że rzecz idzie o niezbędne w tym fachu narzędzia. - Zaiste trafne spostrzeżenie - najemnik wyprostował się mimowolnie słysząc słowa kupca, zadowolony z faktu, że wciąż jeszcze na pierwszy rzut oka rozpoznawano w nim duszę wojownika - Wyruszam niedługo na kolejną wyprawę, lecz muszę wpierw poczynić stosowne przygotowania. El Bhurag uśmiechnął się szeroko prezentując w całej okazałości resztki swych zębów. Osmundczyk z trudem powstrzymał się przed grymasem odrazy, próbując nie zwracać uwagi ani na puste dziąsła półorka ani na jego chorobliwie wielką tuszę, wylewającą się brzusznymi fałdami na blat kontuaru. - Mam tutaj wszystko, co tylko może się wojakowi przydać - zapewnił swego gościa kupiec - Szukasz może dobrej broni? - Owszem - przytaknął bez większego przekonania Regast, nie chcąc się przyznać, że w zasadzie nawet nie wie, co go do tego dziwnego składu przywiodło. Kupiec rozdziawił ponownie swą odrażającą gębę, uśmiechając się z zadowoleniem i macając tłustą ręką po pryzmie spiętrzonych przy kontuarze worków. Łapiąc jeden z nich półork wyciągnął ze środka długi miecz o prostej obosiecznej klindze. - Patrz i podziwiaj - oświadczył patetycznym tonem unosząc ostrze przed sobą - Oto miecz tana Mobacha. - Tana Mobacha? Nigdy o nim nie słyszałem.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

44

- Jego legenda znana jest jedynie garstce wtajemniczonych - odpowiedział konspiracyjnym tonem półork. Olbert Regast ujął podany mu miecz, podrzucił go w dłoni ważąc ostrze i wodząc po nim wzrokiem. Broń nie wywarła na nim dobrego wrażenia: klinga wymagała naostrzenia, a na dodatek pokrywała ją cienka warstewka brudu wżartego w płytkie grawerunki tuż przy jelcu. - Dziękuję, nie jestem zainteresowany - potrząsnął głową Osmundczyk wyciągając dzierżącą miecz rękę z powrotem w stronę kupca. - Jeszcze nie jesteś, przyjacielu, ale to zaraz się zmieni - uśmiechnął się el Bhurag - Wiedz, że ów niezwykły miecz jest magiczny. - Magiczny? - powtórzył z ewidentnym niedowierzaniem w głosie Regast - Jesteś tego pewien? - Klnę się na cnotę swych córek, przyjacielu - wymyślił naprędce wierutną bzdurę półork - Czy widzisz te grawerunki przy jelcu? To nie są znaki płatnerskie jak by się mogło wydawać, tylko magiczne runy o bardzo niezwyczajowych kształtach. V El Bhurag nie posiadał się wręcz z radości. Stojący przed kontuarem cudzoziemiec, mówiący w orklashu z wyraźnym obcym akcentem, dał się nabrać na gładkie kłamstwa półorka z równie bezbrzeżną naiwnością, co setki jego wcześniej oszukanych pobratymców. Osmundczycy, Tabadańczycy, Awarimczycy, Gutumowie - wszyscy oni przyjeżdżali do legendarnego i pełnego cudów Ostrogaru z głowami pełnymi marzeń i sakiewkami tylko czekającymi na to, aby ktoś bystry i obrotny obłupił je do czysta. El Bhurag uważał się od lat za bystrego i obrotnego. Półork wiedział rzecz jasna doskonale, że w trzymanym przez najemnika mieczu nie było ani uncji magii, ale jego uwadze nie uszły pożądliwe iskierki płonące w oczach mężczyzny. Samą broń kupiec kupił zaledwie trzy dni wcześniej, od zabiedzonego półolbrzyma z północnej części Orkusa Wielkiego, który przysięgał na wszystkich bogów, iż ostrze jest zaklęte i warte wielkiej ceny. El Bhurag wysłuchał cierpliwie jego opowieści, a potem zapłacił za miecz garść miedziaków i z pomocą swych zbirów wyrzucił pomstującego wściekle półolbrzyma za próg grożąc mu ciężkim uszczerbkiem na zdrowiu w razie lekkomyślnego powrotu. Teraz, wciąż sycąc się ekscytacją wymalowaną na twarzy zamorskiego przybysza, półork opowiedział mu resztę historii usłyszanej trzy dni wcześniej od poprzedniego właściciela broni. - Wiedz, że miecz ten do najbliższego zachodu słońca nie ukrzywdzi w najmniejszym stopniu śmiertelnika, który zaklinając się w imię Gorlama wyrzecze szczerą prawdę - kupiec powtórzył słowa półolbrzyma zniżonym dyskretnie głosem, nie z potrzeby zachowania dyskrecji, lecz dla podtrzymania mistycznej atmosfery - Co więcej, pozostając w bliskim otoczeniu swego pana uwolni w nim pokłady nieznanych dotąd cnót, wiodąc go ku ścieżce najczystszej prawości. - Jak to możliwe? - zdumiał się niepomiernie Olbert Regast, spoglądając na trzymany w dłoni miecz w zupełnie nowy sposób. - Tego niestety nie wiem - wzruszył ramionami w geście udawanego żalu półork - Nawet ja nie posiadłem dotąd pełnej wiedzy na temat czarodziejskich arkanów. - I zarzekasz się, że wszystko, co powiedziałeś to prawda? - na twarzy najemnika ponownie pojawił się grymas niedowierzania, który ściął chłodem krew w żyłach świętującego już sprzedaż el Bhuraga. - Zaklinam się na Gorlama, że przekazałem ci szczerze całą wiedzę na temat tego miecza - oznajmił półork składając dłonie niczym do modlitwy. - Zatem kupię go i to natychmiast - zdecydował się w końcu cudzoziemiec sięgając wolną ręką po swój trzos.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

45

VI Magiczny miecz! Wszystko wskazywało na to, że bogowie w końcu się do Regasta uśmiechnęli, a pijackie dysputy na temat przybytku el Bhuraga nie mijały się z prawdą. Osmundczyk wyciągnął czym prędzej swą sakiewkę, rozsznurował ją i wysypał skąpą zawartość trzosu na kontuar. Tłusty półork pokiwał głową z aprobatą, pogrzebał przez chwilę palcami w pryzmie monet przeliczając je skrupulatnie, potem zgarnął całą kupkę złota, srebra i miedzi w dłonie wrzucając ją do wielkiej otwartej szkatuły u swych stóp. Uznając transakcję za zakończoną najemnik wsunął miecz pod pachę i zaczął się odwracać od kontuaru. - To nie wystarczy - powiedział rozparty w drewnianym siedzisku kupiec. - Słucham? - Ten miecz jest warty dziesięciokrotność tego, co mi właśnie dałeś - powiedział z uprzejmym uśmiechem el Bhurag. - Nic wcześniej nie mówiłeś! - Bo nie spytałeś, mój przyjacielu. - Ale wziąłeś moje pieniądze! - Wziąłem zaliczkę, przyjacielu. Olbert Regast poczuł rosnący gwałtownie gniew. Zbyt długo nim pomiatano, by dalej potrafił utrzymać wzburzenie na wodzy, zbyt długo śmiertelnicy pokroju tej odrażającej kreatury zza kontuaru traktowali go w podobny sposób nie będąc godnymi nawet tego, żeby mu podetrzeć tyłek. - Wziąłeś moje pieniądze, więc miecz jest mój, przyjacielu - wycedził przez zaciśnięte zęby mężczyzna - Nie jestem ci nic więcej dłużny i nie próbuj mnie zatrzymywać. - Ależ będę próbował - oznajmił pozbawionym już wesołości tonem kupiec, klaskając donośnie w dłonie - Będę próbował, a wraz ze mną moi przyjaciele i pewien jestem, że nam się uda. W kilku wiodących między regałami przejściach pojawili się znienacka jacyś krzepcy łotrzykowie o aparycjach mieszańców krwi, ściskający w rękach pałki i szable i spozierający na kłopotliwego gościa z wyraźną niechęcią we wzroku. Olbert Regast zagotował się w duchu ze złości wyrzucając sobie bezmyślność i brak czujności. Ale to nic, postanowił w duchu Osmundczyk. Policzy się z tymi pokrakami, kiedy już zamknie porachunki z ich tłustym panem. - Zatem chcesz za ten miecz więcej? - zapytał pozornie spokojnym głosem, oplatając rękojeść broni palcami. - Ależ oczywiście - el Bhurag ponownie przyoblekł oblicze w przyjazny grymas. - Proszę bardzo! Obrócone z żołnierską wprawą ostrze śmignęło w powietrzu trafiając sztychem w środek nalanej gardzieli półorka i wchodząc z odrażającym mlaśnięciem głęboko w tłuste ciało kupca. Osmundczyk przekręcił błyskawicznie głowę w tył, omiatając bacznym spojrzeniem spinających się do skoku sklepowych pomagierów el Bhuraga. Podejrzewał, że mieszańcy byli niebezpiecznymi przeciwnikami, ale liczył na to, że brutalna śmierć ich pryncypała odbierze łotrom determinację albo przynajmniej ich nieco zdekoncentruje, a wówczas ulegną ostrzu dzierżonemu przez doświadczonego fechtmistrza. Przekręcając się w biodrach Regast pociągnął miecz w swoją stronę wyciągając ostrze z ponownym mlaśnięciem z głębokiej rany i spoglądając niejako przy okazji ze złośliwą satysfakcją w oczy tłustego półorka.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

46

W oczy, które odpowiedziały mu żywym spojrzeniem i w których kipiała czysta wściekłość. VII Osmundzki najemnik skamieniał widząc podnoszącego się z siedziska kupca. El Bhurag zaryczał niczym dźgnięty rohatyną niedźwiedź, wydarł miecz z bezwolnych dłoni sparaliżowanego niemocą cudzoziemca i ciął ostrzem poprzez jego odsłonięte gardło. Miecz w ręce półorka sprawdził się jak każdy inny miecz na świecie: fontanna gorącej krwi bryznęła w powietrze opryskując rubinowymi kropelkami oblicze kupca, a wciąż sparaliżowany grozą Olbert Regast runął z głuchym łomotem na plecy. Był martwy. El Bhurag cisnął unurzany w krwi miecz na blat kontuaru, z grymasem wstrętu i lęku zarazem. Trzęsącymi się jak galareta rękami wydarł kilkanaście stronnic z wyciągniętego spod mebla bezcennego tomiszcza traktującego o sztuce umagiczniania przedmiotów zaledwie drobinką czarodziejskiej mocy, po czym zawinął miecz ostrożnie w papier i tak opakowany wsadził z powrotem do worka, za wszelką cenę unikając dotykania broni gołymi palcami. - Ty i ty! - powiedział wciąż rozdygotanym głosem, budząc u swych pomagierów pełne niepokoju zdumienie - Zabierzcie ten worek i idźcie do portu! Tam wynajmijcie łódkę, wszystko jedno za ile! Popłyńcie na jezioro i ciśnijcie ten pakunek w głębinę, im dalej od miasta, tym lepiej! Dwaj zarośnięci jak tagarskie dziki rzezimieszkowie mruknęli coś pod nosami zabierając ostrożnie worek i opuszczając czym prędzej składzik. Inni uprzątnęli zwłoki Osmundczyka pozostawiając swego roztrzęsionego pana w samotności. Kupiec podniósł ostrożnie ręce ku gardło, obmacał je kawałek po kawałku w poszukiwaniu śladu pozostawionego przez klingę, która przecież dopiero co tkwiła w jego ciele. Palce nie natrafiły na najdrobniejszą nawet rankę. El Bhurag potrząsnął głową wzdychając jednocześnie równie głęboko jak pisarczyk, który go tak niedawno temu odwiedził. Wszystko okazało się prawdą. Opowieść ubogiego półolbrzyma nie była stekiem kłamstw mających naciągnąć kupca na lepszą zapłatę. Miecz tana Mobacha był naprawdę magiczny, a wydarzenia ostatnich chwil dowiodły niezbicie, że broń posiadała wszystkie przymioty przypisywane jej przez poprzedniego właściciela. Nieświadomie, ale mimo wszystko szczerze, el Bhurag powiedział prawdę cudzoziemskiemu najemnikowi, powtarzając słowo w słowo opowieść półolbrzyma i zaklinając się przy tym na imię Gorlama. Magia broni zadziałała chroniąc półorka przed zdradzieckim ciosem, który w każdych innych okolicznościach odebrałby mu natychmiast życie. Lecz to nie cudowne ocalenie wprawiło kupca w stan tak przemożnego wzburzenia, lęku i odrazy, lecz świadomość tego, że miecz ów posiadał moc inną jeszcze od niemożności skrzywdzenia prawdomównej osoby. "Pozostając w bliskim otoczeniu swego pana uwolni w nim pokłady nieznanych dotąd cnót, wiodąc go ku ścieżce najczystszej prawości". Przypominając sobie słowa półolbrzyma el Bhurag poczuł zimne ciarki na karku i plecach, zaś żołądek zmienił mu się z miejsca w bryłę lodu. Niewiele brakowało, by ta przeklęta broń zrujnowała mu życie, ale szczęśliwy zbieg okoliczności w ostatniej chwili półorka ocalił. Dopóki miecz tana Mobacha znajdował się hen daleko, el Bhurag nie musiał się zamartwiać o swą pełną profitów przyszłość. KONIEC

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

47

Sprawy rodzinne

Opowiadanie spisane na kanwie sesji PBF. Główni bohaterowie to prawdziwi gracze, którzy zdecydowali się wcielić w określone postacie. Opowiadanie jest niedokończone.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

48

Blask płomieni bijących od paleniska otulał swym ciepłem kucających na glinianym klepisku młodzieńców, wpatrzonych urzeczonym wzrokiem w brodatego starca siedzącego przed nimi na skrzyżowanych nogach. Wielki żelazny sagan ustawiony nad paleniskiem bulgotał cicho rozsiewając wokół upojny zapach ziołowego wywaru, z którego wyrobu sędziwy Męczywór słynął w całej okolicy. - Minęły cztery dni, a tamci ciągle jeszcze nie wrócili - powiedział ze smutkiem starzec, kiwając swą siwą głową - Wiecie dobrze, że zabrali prawie wszystkie nasze pieniądze. Bez tego ziarna wioska pomrze śmiercią głodową, a jeśli rozgniewamy wcześniej namiestnika Katana, orkowie wbiją nas za niezapłaconą daninę na pal. Hyrtan Druhgar nie słynie z wyrozumiałości. Słysząc miano miejscowego namiestnika czterej młodzieńcy skłonili głowy śpiesznie ku klepisku - czyniono tak zawsze na dźwięk imienia hyrtana, jeśli bowiem ktoś się przed tym wzbraniał, orkowe bizuny krwawym śladem na grzbiecie szybko uczyły pokory. - Popłyniecie dzisiejszej nocy, pogoda jest piękna, bezwietrzna. Znacie drogę do Ostrogaru, wystarczy wam zapuścić się na najdalsze łowiska istugi, byście spostrzegli na horyzoncie światła na wałach miasta. Jeśli się przyłożycie do wioseł, dotrzecie do portu tuż przed świtem. Weźcie dwie łodzie, te od starego Jemioły, dopiero co je wysmołował, nadadzą się w sam raz na tę podróż. Starzec sięgnął za siebie, na małą drewnianą półeczkę obwieszoną pękami ziół, zdjął z niej niewielki bawełniany woreczek, rozsznurował go niewprawnie powykręcanymi artretyzmem palcami. Blask paleniska padł na garść drobnych miedziaków, połyskujących metalicznie w pomarszczonej dłoni Męczywora. - Weźcie te monety, będą wam potrzebne do opłacenia miejsca w przystani. W Ostrogarze trzeba płacić za wszystko, nawet za kawałek deski przy pomoście dla łodzi. Znajdźcie Krzesimira i Sękacza. Jeśli wpadli w opały, poratujcie jak na druhów przystało. Jeśli zaś co złego uczynili i przetracili nasze pieniądze, niech nie wracają do wioski. Przekleństwo wówczas na nich i niech idą na przetracenie, a wy przywieźcie ich prawe dłonie, by starszyzna wiedziała, żeście im wymierzyli karę. Starzec odwrócił się ponownie w stronę półki, tym razem ściągnął z niej cztery malutkie metalowe flakony dokładnie zakorkowane i wsadzone w wiklinowe koszyczki. - To Czerwona Furia - powiedział ważąc flakony w dłoniach - Jeśli sami wpadniecie w opały, z których tylko żelazo będzie was mogło wyciągnąć, nie wahajcie się jej zażyć. Jak działa, już wiecie, nie muszę wam nic wyjaśniać. Baczcie tylko, byście prawa nie złamali w sposób taki, który ściągnąłby na nas gniew orków, bo wtedy przekleństwo na głowy wasze i waszych rodzin. Ostrogar to ich ostoja, matecznik, leże. Niechby hyrtan się zwiedział, że jego poddani hańbę mu przynieśli w stolicy, to nam jeszcze kur czerwony w oczy może zaświecić. Młodzieńcy ponownie skłonili głowy, milczeniem okazując szacunek głowie starszyzny i chłonąc z ekscytację słowa starca. - W łodziach już jest jedzenie: świeży chleb, wędzone sery, marchew i cebula oraz suszone ryby. Wystarczy wam na dwa dni, byście nie musieli nic w Ostrogarze kupować, bo nie macie na to pieniędzy. Krzesimir i Sękacz musieli zostawić łódź w małym porcie, tam zacznijcie poszukiwania. Zawsze kupowali ziarno u tego samego kupca, Michelona z Placu Karczemnego. Nie tracie czasu na nic innego, nie dajcie się wodzić na pokuszenie. W Ostrogarze wiele jest zgubnych pokus: trunki, sprzedajne kobiety, złodzieje czyhający na mienie nieostrożnych głupców. Znajdźcie Krzesimira i Sękacza, dowiedzcie się, gdzie jest ziarno albo pieniądze na nie przeznaczone, a potem szybko wracajcie. Rada starszych chce was widzieć o poranku trzeciego dnia od teraz. Rozżarzone do czerwoności polana trzaskały donośnie pod bulgoczącym saganem, sypały co chwila iskrami wypalającymi niewielkie plamki na brudnym klepisku. - Starszyzna wybrała was przez wzgląd na młody wiek i krzepkość ramion, ale też wierność tradycjom osady - Męczywór przeciągnął spojrzeniem po obliczach młodzieńców, zatrzymał swe kaprawe oczy chwilę dłużej na twarzy Zagera, który nad wyraz rzadko zdejmował z głowy swój noszony nawet w słoneczne dni kaptur. Płomienie paleniska wydobyły z mroku drewnianej chaty zielarza dumne ostre

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

49

rysy i zacięte usta młodzieńca. I smoliście czarne chłodne oczy, które nie okazywały zbyt wielu emocji nawet w tak ekscytującej dla całej czwórki chwili. - Nie zawiedziemy tego zaufania - odparł zdecydowanym tonem Pchełek, szczupły chłopak o kędzierzawych włosach koloru pszenicy i roześmianej na co dzień twarzy, teraz śmiertelnie poważnej - Za trzy dni przywieziemy nasze srebro lub zboże, naszych poratowanych z opresji druhów lub ich dłonie. Stanie się zadość woli starszyzny. - Słuszne słowa i przynoszą wam chlubę - klasnął w pomarszczone dłonie Męczywór - Nie traćcie zatem czasu, bo nie macie go wiele. Niech łaska bogów podąża waszymi krokami. Skłoniwszy głowy w geście pożegnania, młodzieńcy zabrali śpiesznie flakoniki z narkotycznym wywarem oraz skąpy mieszek miedziaków, przestępując próg chaty i zanurzając się w mrok ciepłej rozgwieżdżonej nocy. Chociaż zmierzali szybkim krokiem ku wyciągniętym na piasku plaży łodziom nie rozglądając się przy tym na boki, wszyscy czuli na swych plecach palące spojrzenia ukrytych w ciemnościach ziomków, wyzierających niemo zza okien i progów swych nędznych domostw. Krzesimir i Sękacz wypłynęli do Ostrogaru cztery dni wcześniej, zabierając ze sobą blisko pięćdziesiąt sztuk srebra przeznaczonych na zakup ziarna pod zasiew. Mieli wrócić po dwóch dniach, ale ślad po nich zaginął. Postawili na szali los wszystkich ziomków, ściągając na osadę widmo głodu i niewolniczych kajdan, w które orkowie zwykli zakuwać poddanych spóźniających się z daniną. * * * Przygotowane przez Jemiołę łodzie tkwiły na piasku kilka metrów za najwyższą linią przypływu, z dziobami wsuniętymi w kępy wysokiej trawy. Pchełek z lubością wciągnął w nozdrza ostry zapach smoły, kichnął niespodziewanie omal nie potykając się przy tym o jedno z wioseł. Prawa ręka chłopaka wystrzeliła ku noszonej za pasem obosiecznej dadze, kiedy w mroku za łodzią poruszył się nagle jakiś rosnący w oczach kształt. - Na Oriaka, co to? - syknął młodzieniec alarmując swym tonem kompanów - Coś ty za jeden, poćpiego?! Wyłaź stamtąd, a żwawo, bo ci inaczej kosę sprzedam! - Nie drzyj paszczy, bo ogłuchnę! - warknął cień przekładając nogi ponad łódką i podpierając się przy tym wbitym w piasek oszczepem - Męczywór głuchy jest jak pień, a pewnikiem i on zaraz tu przyleci sprawdzić, kto robi tyle rejwachu! - Trzęsikęsek! - parsknął szyderczo Zager - W puszczy już wszystko przed tobą uciekło, że się do łodzi pchasz? Ryby łowić chcesz? A co z wnykami na zające i wiewiórki? Wioskowy myśliwy, krzepki młodzian we własnoręcznie uszytym skórzanym kubraku, spojrzał na hogura z udawaną wyższością, przez wzgląd na męską dumę nie dając po sobie poznać obawy żywionej przed Zagerem przez niemal wszystkich członków społeczności. - Do Ostrogaru muszę - oznajmił nie znoszącym sprzeciwu tonem - Te groty do strzał od Mścibora są łajno warte, niechby je sobie w rzyć wsadził, kowal od siedmiu boleści! Nowe muszę kupić, dobre, przez fachowców robione. I parę skórek mam na sprzedaż, kuny i łasice, na dwór elejata chodził z nimi nie będę, bo tam skórę ze mnie zedrą dusigrosze, za bezcen będą chcieli dostać. - Męczywór wie, że chcesz z nami płynąć? - spytał powątpiewającym tonem Zager - Nie będzie się ciskał? - A niby o co? - wzruszył ramionami Trzęsikęsek - Wczora mu do chaty młodego dziczka zwlokłem, w całości, nic dla siebie nie odkroiłem. Stary dobrze wie, że bez grotów długo nie popoluję, a on lubi sobie zjeść, chociaż zębów już nie ma. Nawet okiem nie mrugnie, a wam jedna para rąk do wioseł więcej na pewno się przyda.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

50

Słysząc te słowa nikt z rybaków nie zaoponował, bo chociaż na co dzień Trzęsikęsek więcej czasu spędzał w puszczy niż na połowach, wszyscy cenili sobie jego celne oko, silne ramię i spore poczucie humoru. I wszyscy się jednocześnie obawiali jego ogromnego apetytu, bo zapasy zgromadzone w łodziach obliczone były na czterech śmiałków, nie zaś na pięciu. Zepchnięte na wodę łodzie chlupnęły cicho, do dźwięku tego dołączył zaraz odgłos rozbryzgiwanej bosymi stopami wody. Wskoczywszy do drewnianych łupin i złapawszy za wiosła młodzieńcy poczęli machać nimi z dziką werwą, oddalając się z każdym ruchem krzepkich ramion od swej rodzinnej osady. * * * Wiosłowali wytrwale przez kilka godzin, kierując się gwiazdami w stronę granic najdalej na południu położonych łowisk osady. Potem odpoczęli krótko, przyciągając obie łodzie do siebie i przywiązując je linami na czas posiłku. Woda chlupotała o drewniane burty, pogłębiając uczucie osamotnienia na mrocznej tafli Wielkiego Jeziora. Rozgwieżdżony nieboskłon iskrzył się miriadami niewielkich punkcików, odbijających się w lekko rozfalowanej wodzie. - Styknie tego dobrego - wymamrotał z pełnymi ustami Pchełek, zawijając niedojedzoną rzepę z powrotem w lnianą szmatkę - Przez dzień też coś trza będzie zjeść, bo Męczywór gadał, że nikt nas tam na miejscu strawą nie ugości. - Oj, nie ugości - przyznał Trzęsikęsek, mlaskając przy tym niezrównanie - To przecie Ostrogar, stolica Imperium, ludzi tam jak mrówków albo i tych gwiazdów w górze, a każdy tylko patrzy, co by z przyjezdnych ostatniego miedziaka wycisnąć. I gdzie człowiek nie spojrzy, tam orkowie. Nie lza ich drażnić, ani nieopacznym słowem ani zbyt śmiałym wzrokiem, bo lochy Kartana pono bezdenne są i bez spodu. - A dużo ich tam je? - zapytał swym wiecznie pełnym zadziwienia głosem Łamignat, żujący niestrudzenie twardą jak kamień kalarepkę - Orków tych, znaczy się? Więcej jak na dworze eleje... ejeler... ta? - Gnacik, ty już lepiej nic nie gadaj - odparł Gusłek - Ani tera ani potem, bo nam jeszcze biedy napytasz takiej, że przy niej niczym będzie apopleksja starego Męczywora. Łaź za nami, w ziemię patrzaj i czekaj, aż ci powiemy, co dalej. Skończywszy posiłek młodzieńcy złapali czym prędzej za wiosła, zanurzając rytmicznie ich pióra w chęci dotarcia do Ostrogaru przed pierwszymi promieniami słońca. Wszyscy byli rybakami od dziecięcych lat, toteż wysiłek fizyczny niezbędny do tej podróży ich nie przerażał, w każdym razie nie tak bardzo jak perspektywa ujrzenia wielkiego świata, o którego przepychu słyszeli czasami to i owo z ust przejeżdżających przez wioskę handlarzy i najemnych rębaczy. Dobre dwie godziny przed brzaskiem ujrzeli coś, co Pchełek wziął w pierwszej chwili za konstelację gwiazd wiszącą tuż nad czarną taflą Jeziora. - To Ostrogar - wyprowadził go z błędu Zager, trzymający wiosło w poprzek kolan i spozierający ku horyzontowi z nabożnym podziwem - To muszą być światła w portach i latarnie na murach miejskich, a te wyżej to Pałac Katanów. Płyniemy w dobrą stronę. - A jak już bramę miasta przekroczym, to kaj pierwej pójdziem? - spytał niespokojnie Gusłek, młody nowicjusz z wioskowej kapliczki Piana - Trza nam Krzesimira i Sękacza znaleźć, ale kędy ich nogi poniesły, psia ich mać? Gdzie szukanie zaczniem? Najsampierw u Michelona z Placu Karczemnego języka zasięgnąć nam trza, dobrze gadam? - Ano, do Michelona... ale nie na najsampierw, tylko po upewnieniu się, że w ogóle do miasta trafili - odpowiedział cierpko Hogur - Najsampierw zapytajmy w porcie, czy ich ktoś widział. Potem pewnie pójdziem do Michelona. - Łoooo.... - odezwał się nagle z lubością Łamignat, urzeczony widokiem migoczącej światełkami metropolii, z gębą rozdziawioną na zwyczajowy dla wiejskiego głupka sposób - Jakie to pikne!

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

51

Tatuńcio dobrze gadali, co to za cudy na świcie bywajom. Chłopaki a my to blisko tych gwiazdeczek płynieć będziem? Pozostali rybacy słowem nie odpowiedzieli na dziecięce pytanie olbrzyma, ktoś westchnął jedynie głośno, ktoś inny zaśmiał się w kułak. Łamignat był mężem słusznej postury i wielce wprawnym w robieniu drewnianą pałą, toteż wszyscy z wielką radością przyjęli decyzję Męczywora o włączeniu go w skład wyprawy, ale z drugiej strony, niejeden z młodzieńców zadawał sobie w duchu pytanie jakie kłopoty mógł im ściągnąć w wielkim mieście ten niezdarny osiłek o rozumie małego dziecka, dobroduszny na co dzień, ale straszny w słusznym gniewie. * * * Kiedy brzask poranka oświetlił coraz bliższe mury Ostrogaru, oczy wiosłujących wytrwale rybaków zrobiły się wielkie i okrągłe. Każdy z nich nosił w głowie pewne wyobrażenia na temat stolicy Imperium, ale wyrastająca z toni Jeziora Udor-Ban wielka wyspa pozbawiła ich na dłuższą chwilę tchu, burząc całkowicie nieadekwatne porównania z rodzimą wioską. Wystrzeliwujące ponad szczytami odległych gór promienie słońca złociły olbrzymie białe mury Pałacu, odbijały się od pokrytych miedzianymi gontami kopuł świątyń Katana. Setki strzelistych dachów pomniejszych pałacyków i zameczków przylegały do gładkich białych wałów, poniżej ich zaś przyciągały wzrok tysiące kolorowych dachówek wieńczących liczne miejskie kamienice i zabudowania portowe. Okrzyknięci przez miejscowych rybaków, młodzieńcy odpowiedzieli niemrawo i bez przekonania, ignorując zaczepliwe spojrzenia ostrogarskich poławiaczy. W łódkach trwała przez chwilę ożywiona dysputa dotycząca wejścia do portu, jeśli bowiem oczy nie kłamały, rybacy mieli przed sobą co najmniej cztery wielkie, strzeżone przez basztele kanały prowadzące do wewnętrznych części stołecznego portu. Nadbrzeżne kamienne mury, wręcz śmiesznie małe w porównaniu z olbrzymimi wałami Pałacu, a mimo to górujące coraz bardziej nad głowami wioślarzy, udekorowane były łopoczącymi na wietrze proporcami, a promienie słońca lśniły w ostrzach przemierzających blanki włóczników. Na wodach u brzegów wyspy roiło się od niewielkich rybackich łódek, manewrujących wprawnie pomiędzy dużo większymi holkami i kogami o rozpiętych żaglach. Ponad wodą niosły się ludzkie śmiechy, obraźliwe zawołania i zbiorowe śpiewy Ostrogarczyków, wyciągających nad powierzchnię jeziora pierwsze pełne ryb sieci. - Toż to się we łbie nie mieści! - wydusił z siebie Pchełek - Kieby mi kto wcześniej rzekł, że to takie wielkie, tobym chyba ze śmiechu pynknął, a tu jużci! Oczyskom nie wierzę! - Ostrogar - powiedział wolno Trzęsikęsek - Stolica Katanów. Iście inny świat... - Kędy nam wpłynąć? - zapytał Łamignat rozglądając się wkoło roziskrzonym gorączkowo wzrokiem - Tam czy tamoj? Zager i Gusłek spojrzeli na siebie wzruszając równocześnie ramionami. W litej skale nadbrzeżnych fortyfikacji widniały cztery wielkie wodne bramy, ponad którymi wprawni budowniczy przerzucili drewniane pomosty obsadzone przez miejskich strażników - dostatecznie wysoko, by wpływający właśnie do portu holk nie zahaczył o żaden z nich czubkami swych masztów. - Jak nam ich tutaj znajść? - jęknął nieco bezradnym tonem Gusłek - I to we dwa dni? Wstrząs spowodowany niezwykłą panoramą stolicy rysował się na każdej bez mała twarzy i nawet Maskacz pozwolił sobie na krótkie otwarcie ust, iście na podobieństwo siedzącego tuż przed nim Łamignata. - No, chłopki, co żeście tak poroździawiali japy jakbyśta cycki młynarzówny zoczyli - zagadał Pchełek próbując ukryć jakoś swój nabożny podziw dla rozpościerającego się przed łódkami widoku - Już ja przewodnika znajdę.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

52

Nim ktokolwiek zdążył go powstrzymać, młodzian podniósł się na nogi i pomachał ręką w stronę łowiącego coś opodal Ostrogarczyka. - Holaaaaa, panie rybaku, jak tu płynąć co by się bystro przy Placu Karczemnym znaleźć? - Cichaj, Pchełek, nie drzyj gęby - Gusłek skulił się w łodzi, wyraźnie wystraszony i zdziwiony przesadnie przyjacielskim zachowaniem kompana wobec obcych - Czort wie, co to za ludzie z tych miastowych. Jużci zamiast pomocy nam udzielić, one rybaki łódkę nam wywalą, a nas potopią. Biedy nam napytasz. Płyńmy co tchu, drogę na przystań sami znajdziem. - Ja bym tam z nim pogadał - mruknął nieco rozczarowany Pchełek widząc, że miejscowy rybak ogląda się przez ramię w stronę buratarskiej łódki - Wielce jest możliwe, że pokażą dobrą drogę, a nie że w dwa dni sami znajdziemy Plac Karczemny. - Ja się tam mądrzeć nie będę, ale z tego co mi rozum podpowiada, to w każdziutkim doku pełno karczmów będzie, a jak do jednej trafim, to się tam już spytamy o Michelona przybytek - oznajmił nie do końca przekonanym tonem Trzęsikęsek. Wymieniwszy między sobą śpieszne uwagi rybacy złapali pośpiesznie za wiosła, ale nie zdążyli ich już zanurzyć w wodzie. Okrzyknięty przez Pchełka poławiacz ostryg podpłynął bliżej swą niezgrabną łódką, złożył wiosła w dulkach spozierając podejrzliwie na obcych. - Czego chceta, chłopy? - zapytał chrapliwym głosem, odpędzając jednocześnie długim kijem kilka bezczelnych mew próbujących wykraść mu za plecami małe rzeczne raczki wrzucone do glinianej misy na rufie łódki - Czego szukata? - Toć żem gadał, że Placu Karczemnego - odpowiedział Pchełek posyłając jednocześnie pełne wyższości spojrzenie w stronę Gusłka - Bo my tu pierwiej nie bywali, a mus nam na Plac i nie wiemy, kędy. - A skądżeście som? - indygował dalej poławiacz, kręcąc na boki swą zarośniętą zbójecko gębą. Miał szczupłe opalone ciało, na sobie zaś jedynie krótkie ociekające wodą spodnie, co świadczyło, że ledwie chwilę wcześniej nurkował w poszukiwaniu małży - Skądy was tu przyniosło, co? - Z Burat-aru - odpowiedział chłodnym tonem Zager - I jeśli wiedzieć chcesz, czyśmy tu przypłynęli ostrygami kupczyć, to ci rzeknę: nie. - Przecie nie pytam - poławiacz roześmiał się gardłowo, klasnął dłońmi w uda - Płyńta do tamtej bramy, o tamoj, a potem kanałem aż po pomosty dla rybaków. - Dzięki i bywaj - machnął ręką Pchełek ujmując ponownie wiosło - I widzita? Czego żeście się strachali? Dyć to całkiem fajny chłop. Pchnięte wiosłami łódki szybko znalazły się w cieniu rzucanym przez kamienne mury. Fale uderzały z sykiem w podstawy wodnych fortyfikacji, pieniąc się na wielkich blokach granitu. Wpływając do szerokiego zacienionego kanału rybacy słyszeli wyraźnie łopot wywieszonych wysoko w górze miejskich proporców i nawoływania strażników. Woda w kanale miała ciemnozieloną barwę, unosiły się na niej jakieś śmieci, Łamignat zaś wyłowił końcem wiosła zdechłego szczura. - Z drogi, łajzy! - z dziobu nadpływającego z przeciwnej strony holka padły szydercze okrzyki i śmiechy. Rybacy odbili swymi łupinami w bok, pod stromą ścianę bramy, ale wywołana przejściem ciężkiego statku fala i tak rzuciła nimi o kamienną podstawę kanału - Won, psie syny! Ktoś cisnął z pokładu ogryzkiem jabłka, ale chybił, ktoś inny zarechotał donośnie. Holowany przez dwie wielkie łodzie holk przesunął się obok siedzących w łodkach rybaków, wypłynął na szerokie wody jeziora, gdzie mógł już rozwinąć żagle. - Lać ich? - jęknął Łamignat patrząc z rozczarowaniem na oddalającą się rufę statku - Za nimi i lać? - Daj spokój - mruknął Gusłek - Patrzta lepiej tutej.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

53

Przed oczami Buratarczyków rozciągnęła się panorama wielkiego portowego akwenu przylegającego do pełnych żurawi i magazynów doków, oplecionych plątaniną zbitych z desek pomostów. Spojrzenia oszołomionych tym widokiem młodzieńców skakały od statku do statku, od magazynu do stoczniowej pochylni, sięgając hen ku wysokim dachom kamienic i lśniącobiałym murom Pałacu Katana. - Tam, tamoj jest miejsce! - syknął Pchełek wskazując palcem jeden z pobliskich pomostów - Przywiążemy łódki tamoj, do tego drąga. Przybiwszy do pomostu rybacy wydostali się po kolei z chwiejnych łódek, wciąż rozglądając się wkoło cielęcym wzrokiem. W porcie cumowało istne mrowie statków, łodzi i łódeczek, a przelewające się pomostami i nadbrzeżami morze ciał wprawiało rybaków w stan skrajnego oszołomienia. - Patrzajcie tamoj - stęknął Gusłek - Czy toto małe tam, co idzie kole furmanki to to, co mnie się zdawa? - Tak - odparł Pchełek - Toż to prawdziwy krasnolud! Jaki brodaty, no nie mogę! - Lepiej się na niego tak nie gapcie, bo się jeszcze wzburzy - doradził Trzęsikęsek odwracając śpiesznie samemu wzrok - Lepiej z tym tam pogadajcie, co tu lezie. Faktycznie, środkiem pomostu sunął tęgi człowiek o krótko przystrzyżonych włosach i jowialnym obliczu, targający przewieszoną przez ramię skórzaną sakwę oraz pergaminowy zwój i wykonany z grafitu rysik. - Witam jegomościów! - zakrzyknął donośnie ciskając sakwą wprost pod nogi Łamignata. - Ja jegomość? - stęknął osiłek spoglądając z góry na Ostrogarczyka - Ja przecie Łamignat, nie jeg... - Nieważne! - uciął ruchem ręki grubas - Opłata trzy miedziaki od łodzi, jako regulamin portowy rzecze. Pokwitowanie ważne od wschodu do wschodu słońca. Kto płaci? - Olaboga, panie wielmożny, toż to cały nasz majątek. My są biedne chłopy. Ale jako leguramin rzecze, tako i zapłacić nam trza - Gusłek wydobył zza pazuchy zawiniątko, w którym trzymał powierzone mu miedziaki i pieczołowicie odliczył trzy sztuki, po czym wyciągnął prawicę z pieniędzmi w stronę brzuchacza. Ciężko mu było się rozstać z pieniędzmi, wszak za coś trzeba kupować eliksiry spożywane ku czci Piana. W ostatniej chwili jakby się rozmyślił i ręka zawisła nieruchomo w powietrzu. - Dobry panie, jam jest pomocn... tfu, kapłan. Jeśli o jeden miedziak nam mniej leguramin policzysz, tedy takie błogosławieństwo uczynię, co u Piana na miesiąc cały powodzenie ci sprawi - drugą rękę uniósł jak do błogosławieństwa i zamknął oczy, po czym nie patrząc odjął błogosławiącą ręką jednego miedziaka, a starał się przy tym wyglądać tak dostojnie jak jego mistrz podczas wioskowych ceremonii. Tęgi inkasent popatrzył bystro na Gusłka, taksując go wzrokiem iście niczym poborca podatkowy szacujący wartość rzeźnej krowy, potem zaś zaśmiał się tak gwałtownie, że aż mu brzuszysko zafalowało. - Może i chłop z ciebie, ale sprytna bestyja - oznajmił grubas przestając się w końcu śmiać i ocierając cieknące z oczu łzy - Niech ci zatem będzie, że wezmę dwa miedziaki... od pierwszej łodzi! Człek jestem pobożny, a błogosławieństwo kapłana Piana nie furda, chociaż mi wcale na duchownego nie wyglądasz. Ale regulamin mówi: trzy miedzianki od łodzi, toteż licz tam żwawo jeszcze trzy monetki, bo mi się śpieszy! Postawiony przed faktem dokonanym, Gusłek oddał z ogromną niechęcią pięć miedzianych pieniążków, które zniknęły bez zwłoki w sakwie grubasa. Inkasent zaczął coś skrobać rysikiem na pergaminowym zwoju, spozierając jednocześnie w stronę próbującego go obejść od tyłu Pchełka, najwyraźniej zaintrygowanego rozmaitymi woreczkami, które zwisały z szerokiego pasa urzędnika.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

54

- Coś się tak na mój zad zapatrzył? - zapytał wiejskiego łotrzyka Ostrogarczyk - Jesteś z tych, co to męskie tyłki nad babskie przedkładają? Tylko mi tu spróbuj za plecami sapać, to cię sakwą tak zdzielę, że do jutra nie wstaniesz, perwersyjasie ty jeden! - Perwer... co? - spróbował powtórzyć Łamignat. - Perwersasie - szepnął do ucha Łamignatowi Trzęsikęsek - Tak tutaj zowią ciekawskich, tylko co on o tych babach gadał, to nie wiem, ale widzisz jak to za bardzo ciekawskim niechlubnie być. - Trzy dni bym w barci dupę trzymał, bym sie takiej nie dorobił - mruknął zniesmaczony Pchełek pod nosem, na tyle cicho, by inkasent tego nie usłyszał, a potem znienacka, świadom śledzących go spojrzeń kompanów, odwrócił się plecami do urzędnika i ściągnął nieco portki demonstrując mu swe pośladki. - Dzięki wielmożny panie, wieczorem przy obrzędzie błogosławieństwo w twojej intencyi uczynię - Gusłek ukłonił się grubasowi kątem oka z całych sił próbując nie wybuchnąć gromkim śmiechem, bo mimo targających go nerwowych spazmów ucieszny widok zadka Pchełka pozwolił nowicjuszowi zapomnieć na chwilkę o napięciu - Tera mus nam na Plac Karczemny. Gdzie nam iść trza, co by imć Michelona, co to ziarnem kupczy znajść? - Na Plac Karczemny to droga prosta, bo pójdziecie tamoj, między te dwa spichlerze i ulicą dalej i prosto na Plac wejdziecie - oznajmił inkasent spozierając na wypinającego tyłek Pchełka z wyrazem pobłażliwego politowania na jowialnym obliczu - Powiedzcie mu, żeby tak za często nie robił, bo jeszcze ktoś to opacznie zrozumie, a jak przyjdzie co do czego, to biedaczysko potem parę dni nie usiedzi... już nawet nie dodam, że to przecie nie po bożemu. Tęgi jegomość zarzucił sakwę z powrotem na ramię, wręczył Gusłkowi nabazgrane byle jak pokwitowanie na opłacony postój. Łamignat zerknął klerykowi ponad ramieniem, otworzył jeszcze szerzej swe oczy. - Patrzaj, hihi! - zaśmiał się osiłek - Jakie robaczki na papierku, a każdy trochę inny! Mogę dotknąć? - Nie, jeszcze cię ugryzą - ostrzegł Gusłek wsadzając zwitek pergaminu do niemalże pustej sakiewki i wiążąc ją z powrotem u pasa, pochwycił ciekawskie spojrzenie inkasenta - Wierny to nasz druh, choć roztropny... inaczej. Tutejsze cuda troszku mu pomyślunek odjęły, ale to się wróci. - Rozumiem - pokiwał głową urzędnik - Idźcie tędy tamtędy, a jak już do Placu dojdziecie, to się dalej o tego kupca pytajcie, ja tam go nie znam, ziarnem nie handluję. Zresztą to Ostrogar, pewnie pół dnia nogi schodzicie i ozory wam na wiór wyschną, zanim go znajdziecie, bo na samym Placu z trzysta kupców abo i faktorii urzęduje, a każdy czymś innym się para. I nie zapomnijcie miejsca zrobić przy pomoście jutro o poranku albo nową opłatę uiścić, bo inaczej rekwizyta! Wiecie, co to rekwizyta? - Nie - odparł z rozbrajającą szczerością Gusłek, reszta rybaków pokiwała zaś zgodnie głowami dowodząc, że owe ewidentnie cudzoziemskie słowo im również pozostaje całkowicie niezrozumiałe. - To nic - wzruszył ramionami inkasent - Jak odpłyniecie na czas albo zapłacicie, to się nie dowiecie i tego wam życzę. Czas mi w drogę, bywajcie zdrowi, a ty, dobry człowieku pamiętaj o mojej intencji u Piana. - Gdzieżbym śmiał zapomnieć, wielmożny panie - Gusłek wręcz zgiął się wpół w dziękczynnym ukłonie - Twa szczodrość jest równie wielka jak twój brzuch. I jedno jeszcze rzeknąć muszę, choć strach wielmożnego pana wstrzymywać. Cztery dni nazad dwa wiejskie paroby, jako i my do wielkiego Ostrogaru przypłynęli. Wspomni szlachetny pan, czy ich czółno ciągle na falach tu w przystani się chuśta? Jeno, że to nie som nasze ziomki, leguraminu opłacać za nich nie będziem, bo to z sąsiedniej wioski łachmyty! Tęgi inkasent podrapał się po głowie, popatrzył na zacumowaną opodal kogę i grupę majtków wylewających z jej pokładu balie pełne nieczystości, wprost do portowego basenu.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

55

- Tego to nie sposób rzeknąć - odparł z autentycznym żalem, nadzwyczaj widać dobrze nastawiony do grupki dziwacznych kmiotków z zapadłej dziury po drugiej stronie jeziora - Nas tu w porcie prawie pięćdziesięciu pracuje, inkasentów. A każdy wystawia na dzień pełną sakwę kwitów, ile ich jest, nawet ja nie potrafię zrachować, chociaż łepetynę mam równie tęgą jak zadek. Zresztą my nawet miana nie zapisujemy, jeno numer pomostu, a jakie opisowe słowa, co to do klienta pasują. U was dla przykładu stoi: pomost sto czwarty, dwie łódki badziewne, a prawie przeciekające, pięciu wizytatorów w strojach mało wizytowych. Mógłbym jeszcze skrobnąć, że jeden mało bystry jest, a drugi ma włochate dupsko i tyle styknie. Inkasent westchnął, poprawił raz jeszcze torbę. - Jak ich koniecznie znaleźć chcecie, to wam współczuję, bo będziecie musieli wszystkie trzy porty w tę i wewtę obleźć i łodzie na pomostach, a to was dużo czasu będzie kosztować. Więc bywajcie. Machnąwszy na pożegnanie ręką inkasent oddalił się pomostem w stronę kamiennego nadbrzeża, pokrzykując coś gniewnym tonem do zanieczyszczających akwen marynarzy z kogi. - Dobrze by, razem iść na plac, pogubimy sie w tym wielkim mieście tylko i nie odnajdziemy, a Łamignat sam do wioski nie trafi, coś mi sie widzi! - oznajmił Pchełek, kiedy poborca opłat oddalił się już poza zasięg jego głosu - Zresztom zoczymy tylu kupców na tym placu co cała wieś do kupy wzięta nie widziała, już se wyobrażam jak baby gęby otwierają na nasze historyje, a dziewki ile zrobią co by posłuchać o skarbach co je tam zobaczym, ho ho dużo! - A przy okazji może i Michelona znajdziem, ot co! - dodał niepewnie Gusłek. - A jo to bym pojadł coś bo mnie głodno... - odezwał się nieśmiało Łamignat - Nu, ale bydzie jak wy chceta. To gdzie teraz? Uradziwszy naprędce, co dalej czynić, wciąż porażeni rozmiarami, wyglądem i dźwiękami stolicy rybacy udali się nieśpiesznym krokiem w stronę nadbrzeża, wpierw ostrożnie pokonując drewniane deski pomostu, później zaś zanurzając się w cień rzucany przez dwa murowane spichlerze. Brukowana granitową kostką ulica biegła w głąb portowej dzielnicy, pod wielkimi żurawiami i rynnami zsypowymi budowli. - Patrzajcie jakie oni cudaczne odzienia majom - szepnął Pchełek spoglądając z podziwem na ubranych w bogato zdobione szaty kupców ze stołecznej Gildii, roztrząsających wrzaskliwie temat spóźnionej dostawy i odsetek karnych - Musowo zimno im, chociaż to środek lata. Sakiewki też pewnie mają wypchane, musowo... - A to co takego? - zdumiał się Łamignat, ustępując natychmiast miejsca lektyce niesionej przez czwórkę muskularnych, ogolonych na łyso mężczyzn z niewolniczym piętnem wypalonym na czołach i ramionach. Leżący w lektyce człowiek w średnim wieku, otyły mężczyzna o znudzonym, aczkolwiek aroganckim wyrazie twarzy, przesunął po gromadce rybaków wzrokiem rezerwowanym zazwyczaj dla wioskowego inwentarza - Kto on taki, że tam leży? - Znaczny jakiś, może tutejszy hyrtan albo co zastanowił się na głos Gusłek, na wszelki wypadek odwracając głowę, by człowiek w lektyce nie uznał jego zachowania za napastliwe. - Albo on chory wydedukował naprędce Łamignat gapiąc się na lektykę okrągłymi ze zdumienia oczami - Chory i słaby, to nogami nie przebiera, a oni w te pędy do znachora. - Tak, pewnie z głodu na zdrowiu podupadł - zaśmiał się sarkastycznie Zager - A taki gruby jest, bo z głodu opuchł, iście biedaczysko! - Cichaj - skarcił hogura Pchełek - Gapi się na nas, jeszcze każe oćwiczyć bizunem jak co usłyszy! Lecz Zager nic nie odpowiedział, bo jego uwagę przykuło coś zupełnie innego: otwierająca się coraz szerzej panorama Placu Karczemnego, widocznego już u wylotu krótkiej ulicy.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

56

Plac Karczemny stanowił w rzeczy samej miniaturową dzielnicę wtłoczoną pomiędzy zabudowania portowe i kwartały mieszkalne stolicy, pełną karczm i tawern, domitoriów, gospód, zamtuzów i sklepów oferujących wszystko, czego tylko wizytujący Ostrogar przyjezdny mógłby sobie zażyczyć. Idący wolno przez tłum przechodniów rybacy ponownie zamilkli, nie wierząc własnym oczom, spozierając z otwartymi ustami na wyłożone na sprzedaż bele drogocennych tkanin, kramy z przyprawami, lśniące stalą stragany płatnerzy i zbrojmistrzów, jubilerskie budki strzeżone przez znudzonych, ale sprawiających groźne wrażenie najemników o zarośniętych gębach półorków, sprzedawców futer i całe mrowie innych handlarzy, których specjalizacji proste umysły Buratarczyków nawet nie potrafiły sklasyfikować. Trzęsikęsek korzystał skwapliwie z okazji, aby przystanąć przy każdym napotkanym handlarzu skórami, targując się zawzięcie o swe kunie skórki. Im dłużej to trwało, tym większego nabierał myśliwy przekonania, że niektórzy miastowi ewidentnie próbują go naciągnąć, bo jedni oferowali mu od sztuki po dwie srebrne monety pomstując na źle usunięty tłuszcz i parchate futerko, inni zaś potrafili wyłuskać z sakiewki po pięć, sześć sztuk srebra za skórkę, wybrzydzając w identyczny sposób jak ci pierwsi. Próbujący zaczepiać przechodniów Gusłek był zazwyczaj ignorowany, czasami zaś pokrzykiwano na niego gniewnie lub próbowano zdzielić kułakiem. Młody kapłan szybko zmiarkował, że im bogatszy był strój pytanego osobnika, tym większe niebezpieczeństwo z jego strony groziło. Idąc dalej tym właśnie tokiem myślenia rybak dopadł w końcu jakiegoś odzianego w proste rzemieślnicze szaty człowieczka idącego z wiklinowym koszem na ramieniu. Otoczony przez pięciu obcych mężczyzn, w tym groźnego osiłka z drewnianą pałą, człowieczek ów zaczął się rozglądając niespokojnie na boki, szukając zapewne najbliższego patrolu straży miejskiej. - Nie dygaj, dobry człeku, o drogę chcemy spytać - oznajmił czym prędzej Gusłek, szczerze przestraszony perspektywą niepotrzebnego spotkania ze strażnikami - Kupiec zbożowy nam potrzebny, Michelon się zwie, podobno gdzieś tu urzędowuje. Wiesz li, któż on? - Jużci, że wiem - oznajmił rzemieślnik, wciąż spozierając na intruzów podejrzliwym wzrokiem - Toż to się wystarczy odwrócić w tamtą stronę, zadkami do interesu Michelona stoicie. Ten murowany dom między karczmami to jego faktoria, ale tam ziarna nie trzymają, tam się tylko kupczy, papiery spisuje. - Robaczki na papierkach? - zainteresował się natychmiast Łamignat. - Jakie robaczki? - zaniepokoił się rzemieślnik - Nic nie wiem o robaczkach! - Nieważne - uciął temat Gusłek - Wielcem ci wdzięczni za poradę, dobry człowieku. Niech ci bogowie sprzyjają! Pożegnawszy uczynnego z konieczności Ostrogarczyka, rybacy stanęli przez podwójnymi drzwiami prowadzącymi na parter wielkiego murowanego budynku wciśniętego między dwie hałaśliwe gospody. Gusłek uniósł niepewnym gestem dłoń, nie wiedząc czy w drzwi pukać czy też od razu pchać je i pakować się do środka faktorii. Dylemat rozwiązany został w prosty sposób, albowiem chwilę później drzwi stanęły otworem i ze środka wypadł jakiś niewielki, ale szybki kształt, kędzierzawowłosy, wielkooki i bosostopy. - Ki bies?! - syknął zaskoczony kleryk cofając się mimowolnie o krok. Mały kształt zerknął na niego w biegu okrągłymi oczami gnoma i popędził przez Plac ściskając w rękach opieczętowane lakiem pergaminowe zwoje. - To chyba taki mały krasnolud - bąknął niepewnie Trzęsikęsek - Młody widać, bo mu jeszcze broda nie urosła. A jaki szybki, patrzajta! Ale Gusłek nie patrzył w ślad za pędzącym na złamanie karku gońcem, tylko wetchnął ciężko, a potem przekroczył próg budowli.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

57

Rozległa kamienna izba zastawiona była drewnianymi regałami pełnymi oprawnych w skórę ksiąg buchalterskich, zwojów oraz granitowych tabliczek, których obecność zdradzała istnienie handlowych powiązań pomiędzy kupcem Michelonem i górskimi krasnoludami. Podzielono ją na dwie części: parter oraz odgrodzone barierkami podwyższenie, gdzie schodki wiodły ku kantorkom zajmowanym przez intendentów i skrybów pracujących dla Michelona. Wszędzie panował ożywiony ruch, coś tam spisywano, oglądano wysypane na misy próbki ziarna, odważano jakieś miary. Kiedy tylko buratarańscy rybacy zbili się w kupę za progiem izby, jeden z najbliższych skrybów przeprosił na chwilę swego klienta i podszedł szybkim krokiem do niezbyt pasujących strojem do miejsca gości. - Chyba pomyliliście wejścia, dobrzy ludkowie - oznajmił spozierając na młodzieńców z ukosa - Zaciąg do flotylli rybackiej dwa domy dalej i podobno skończył się wczoraj wieczorem. Sio stąd! - Krzesimir i Sękacz, z Burat-aru - powiedział szybko Gusłek, oczami wyobraźni widząc już gnających go za próg pachołków Michelona - Ziomki to nasze, mieli u was ziarno kupić ze trzy dzionki od tera, za pięć dziesiątek srebra, na zasiew. Po dzisiaj dzionek do wioski nie wrócili, niczem my od nich nie słychali. Byli tu aby? - A, z Burat-aru - na twarzy skryby pojawił się wyraz zrozumienia - Zechciejcie tu zaczekać, ludkowie. Panie asesorze, zechce się pan tu na chwilę pofatygować? Spóźnieni klienci! Po schodkach wiodących na podwyższenie zszedł żwawym krokiem starszy wiekiem mężczyzna o łysiejącej czaszce i świdrującym spojrzeniu. - Asesor Hubała, do usług - przedstawił się zlustrowawszy wpierw przybyszów od stóp po głowy - Jak mogę pomóc? - Ja sem Gusłek, z Burat-aru, to zaś moje druhy - odparł śpiesznie kapłan. Szukamy Sękacza i Krzesimira, dniów kilka temu mieli tu ziarno dla wioski kupić, na zasiew, ale dotąd nie wrócili. Byli aby tutaj? - Byli, trzy dni temu w południe - przytaknął Hubała splatając ramiona na piersiach - Cieszę się, że nie tylko ja na nich czekam, chociaż to kiepska pociecha, bo interes nie znosi zastoju. Mieliśmy akurat pusty magazyn, nowa dostawa miała przypłynąć z wieczora. Wpłacili zaliczkę, dziesięć srebrników, mieli przyjść na następny dzień po ziarno, ale przepadli jak kamień w wodę. Jeden dzień czekałem, ale potem sprzedałem wasze ziarno komu innemu. Jak chcecie zrobić nowe zamówienie, nie widzę żadnego kłopotu, będzie jutro rano do odbioru. Tyle, że wasza zaliczka przepadła, mus wam znowu pięćdziesiąt srebrników wpłacić, inaczej z interesu nici. Gusłek pobladł lekko po twarzy słysząc słowa Hubały: dziesięć srebrników stanowiło dla wioskowego kapłana miniaturową fortunę, toteż przełknąwszy głośno ślinę młodzian upadł znienacka do kolan asesora, budząc konsternację zarówno jego samego jak i znajdujących się opodal skrybów i klientów. - Pomiłujcie, łaskawy panie! - wyrzucił z siebie Gusłek ściskając kurczowo materiał spodni Hubały - Toż to wielkie pieniądze dla nas maluczkich! Tamci po ziarno nie przyszli, bo pewnikiem złego ich co spotkało, nie z własnej winy! - Wstawaj natychmiast, kmiotku! - odparł Hubała próbując się jednocześnie wyzwolić z desperackiego uścisku rybaka - Puszczaj mnie, toż to nieobyczajne! Zadatek przepada jako kupieckie reguły stanowią... - Przecie nie stratni się staliście, panie! - nie ustępował Gusłek, głosem na poły zrozpaczonym, na poły dziko zawziętym - Nasze ziarno innym sprzedane, toż to i monetki w kiesie macie! Podarujcie te srebrniki, przecie my u was z roku na rok kupujemy, nigdy my was nie ukrzywdzili na zapłacie... - Ręce precz! - podniósł głos Hubała, słysząc za swoimi plecami coraz głośniejsze pomruki i szepty - Bo każę pachołkom za próg was wyrzucić!

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

58

- Chwileczkę, asesorze - jakiś stanowczy męski głos sprawił, że Hubała znieruchomiał natychmiast. Starszy wiekiem mężczyzna o posiwiałych skroniach i ubiorze bogatego kupca zszedł po schodkach od strony kantorków, przepuszczany przez cofających się na boki pracowników faktorii - Co tu się dzieje, na Oriaka? - Rybacy z Burat-aru, panie - skłonił się Hubała próbując jednocześnie dyskretnie odepchnąć Gusłka nogą - Ich ziomkowie przyszli parę dni temu po ziarno, ale go nie odebrali, więc przepadł im zadatek. Ci tutaj proszą, by oddać pieniądze, za nic mają nasze prawa... - Czcigodny panie - Gusłek dowiódł tego, że zdesperowany człowiek potrafi wykonać skok nawet pozostając wciąż na kolanach, dopadając do eleganckich ciżemek Michelona - Nam te ziarno potrzebne, inaczej wioska głodem pomrze! Zapłacimy uczciwie, ale nie zabierajcie nam tych dziesięciu srebrników tylko potemu, żeśmy za późno po ziarno przyszli! Pomiłujcie! Kupiec Michelon powiódł wzrokiem po twarzach Gusłka i stojących za nim rybaków, zbitych w ciasną gromadkę. Pchełek i Trzęsikęsek spoglądali na niego z posępną desperacją, prostoduszny Łamignat z łzami w oczach, jedynie oblicze Zagera nikło pod naciągniętym na czoło czarnym kapturem kapoty. - Asesor Hubała postąpił zgodnie z zasadami tej faktorii - oznajmił po chwili namysłu - Zadatek przepada, jeśli klient nie odbierze na czas swego towaru. Gdybyśmy tego nie przestrzegali, kontrahenci gotowi byliby z lekceważeniem podchodzić do zawartych transakcji. Lecz gotów jestem spojrzeć na to z drugiej strony, bom człowiek wyrozumiały i znam Męczywora ze starych lat. Jeśli chcecie nadal kupić ziarno, dostaniecie zamiast tych dziesięciu srebrników jeden worek. Resztę możecie zamówić podług normalnych reguł, do odbioru dzień później w magazynie portowym. Macie pieniądze na zakup? - Niestety nie, chyba że sprzedajecie ziarno po kilka miedziaków... - mruknął ponuro Zager - Lecz zdobędziemy je tak szybko jak jeno się da, panie. A jeśli o tamtych mowa... czy kiedy który z panów z naszymi ziomkami rozprawiał, niczego złego nie spostrzegł? Może rzekli co aby o swych planach? - Tyś z nimi rozprawiał, pomiarkowałeś aby coś dziwnego? - Michelon spojrzał pytająco na asesora Hubałę, wyraźnie niezadowolonego z decyzji pryncypała w kwestii umorzonego zadatku. - Ano nic - odpowiedział pracownik faktorii - Jak oni się zwali? Krzemik i Sękaty? - Krzesimir i Sękacz - podpowiedział uczynnie Pchełek, zbliżając się o krok do kupca i międląc nerwowo palcami skraj swej kapotki. Wszyscy rybacy czuli lekką euforię uświadamiając sobie znienacka, że ich zaginieni ziomkowie faktycznie dotarli do kupca Michelona: byli ledwie trzy dni temu w tym samym sklepie, być może nawet stali dokładnie w tym samym miejscu, co teraz oni sami, dobijając targu z asesorem Hubałą. Jaki los spotkał ich potem, skoro nie wrócili po zamówione już ziarno? - Weseli byli i rozgadani ponad miarę - oznajmił Hubała - Rwetesu w dodatku narobili, bo chcieli ziarno od razu na łódź ładować, bardzo im się do domu śpieszyło. Powiedziałem, że muszą zaczekać do następnego dnia, mali odbiorcy zawsze są tak traktowani, to zwyczaj faktorii, że tylko majętnych klientów obsługujemy w tym samym dniu, to przydaje im splendoru. - Ja tam nie wiem, co to ten splendor i jak się to sieje, nam tylko pszenica potrzebna - powiedział prędko Gusłek, poczerwieniały po twarzy z wrażenia - Wielkie wam dzięki, miłościwy panie, żeście się ulitowali, radzi my będziemy, jeśli pozwolicie modły odprawić w swej intencji do Piana. Burat-ar nigdy wam tej szczodrości nie zapomni. - Idźcie już zatem, bo mi klientów płoszycie - odparł z pozorną powagą kupiec Michelon - Worek ziarna możecie odebrać sobie jutro z rana w portowym spichlerzu faktorii, a jak zdobędziecie więcej pieniędzy, to i więcej ziarna wam sprzedamy. Pamiętajcie, cena to dziesięć srebrników od worka. Bywajcie. Rybacy zasępili się momentalnie jak jeden mąż, w myślach rozważając swą gotowość do powrotu do wioski. Krzesimir i Sękacz mieli kupić pięć worków pszenicy, a Michelon hojnym gestem podarował właśnie gościom jeden z nich, bo po prawdzie wcale zadatku zwracać nie musiał. Lecz co z

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

59

pozostałymi czterema? Wszyscy wiedzieli, że muszą zdobyć co najmniej trzy, by zasiew przyniósł plony wystarczające do wykarmienia osady. Obejrzawszy sobie wpierw nad wyraz dokładnie fasadę faktorii Michelona, rybacy wtopili się migiem w rozgadany wielobarwny tłum przelewający się ulicami Placu Karczemnego. Szybko się ucząc, Buratarczycy stąpali przeważnie pod ścianami murowanych budynków, uchodząc poza zasięg łokci uzbrojonych po zęby, rozbawionych i często podpitych mimo wczesnej pory rębajłów wszelakiego rodzaju, zarówno miejscowych wojaków i zbirów oraz osmundzkich najemników jak i odzianych w łuskowe zbroje orków o ciemnej pomarszczonej skórze i sterczących zza grubych warg kłach. Te dwie nacje - ludzie i orkowie - przeważały, aczkolwiek bystre oczy wieśniaków szybko wypatrzyły w tłumie kilka krasnoludów i gnomów. Ku swemu zdziwieniu Trzęsikęsek odnotował w pamięci spory odsetek mieszańców krwi, w rodzimej wiosce rybaków będących ewenementem, gdyż miejscowy elejat, posępny, mało wyrozumiały i wyjątkowo rasistowski ork Murrh, zabraniał mieszania krwi między swymi ziomkami i ludźmi. Na ulicach Ostrogaru mieszańcy byli jednak czymś zupełnie normalnym, dowodząc przy okazji niezbicie znanej już wszystkim innym rasom jurności orkowego gatunku. Myśliwy sprzedał swe skórki po długiej i zaciętej walce o cenę, zwyzywany na sam koniec przez rozeźlonego kupca od parchatych naciągaczy i oparszywiałych kmiotów. Wyzwiska wyzwiskami, ale napchany srebrnymi monetami mieszek wspaniale ciążył mężczyźnie w dłoni, toteż chowając go skrupulatnie pod kapotę Trzęsikęsek posłał kupcowi szeroki uśmiech i pomachał mu na pożegnanie ręką. - Dwadzieścia pięć srebrników! - żachnął się Pchełek - Toż to... to siła! Pomyślałbyś kiedyś, że staniesz się taki bogaty? Przecie za to można z tuzin kur kupić albo nawet dwa koźlątka! Albo owcę! - To jest miasto! - odpowiedział rozanielony myśliwy, klepiąc się ponownie po sakiewce - To jest życie! Ale z nas kmioty, żeśmy nigdy wcześniej nie pomiarkowali, coby samemu tutaj przypłynąć. Tu srebro leży na ulicach, toć sami widzita! Nic, tylko kuny a wiewiórki trzebić, a futerka zwozić! A może nawet spróbować się na gronostaje zasadzić? - Ale Męczyworowi to nie w smak będzie - ostrzegł natychmiast Gusłek - On przecie nie pozwala się od wioski oddalać, nie dalej jak na pięć z łuku strzelań. - Staremu powoli rozumu odejmuje - zaryzykował śmiałą uwagę Zager - Widać by nas najchętniej zewsząd opalikował i w wiosce do starości zamknął, a mnie to nie po myśli. Tylko niech się żaden dziadowi nie wygada, co myślę, bo pożałuje. - Patrz, gdzie leziesz, parchu jeden! - ryknął jakiś konny w kolczudze i błękitnym płaszczu spływającym z ramion, torując sobie rumakiem drogę poprzez tłum pieszych - Precz, bo cię nahajką smagnę! Hogur zrobił krok w bok kryjąc kąśliwe wyzwisko w cieniu swego kaptura, odprowadził jeźdźca złowrogim spojrzeniem. - Słońce jeszcze ani w pół drogi do południa - zauważył Trzęsikęsek wyłapując wzrokiem kawałek jaskrawej tarczy wyzierający spoza przesłaniających niebo budynków - Zajdźmy tutaj, do tej oberży. Z zapachu miarkuję, że ktoś tam jakoweś mięsiwo piecze, a mnie już trochę skręca jak o tej paskudnej rzepie i kalarepie myślę. Posiedzimy trochę z boku, spróbujemy dla Łamignata chętnego w konkury znaleźć do siłowania, to może i co więcej zarobimy. Trza języki rozpuścić, o Sękacza i Krzesimira dobrze wypytać, chociaż tak sobie miarkuję, że nic nam to nie da. Widzita wy, ilu tu człeków, a inszych nieludziów się pałęta? Takie dwa ziomy jak oni to tutaj kamień w wodzie, iście kamień w wodzie. - Idźcie beze mnie - odezwał się nagle Zager - Mam sprawę do załatwienia, jeno mnie wiadomą, sam muszę. Wiem, gdzie was szukać, a jak nie znajdę, będę stało przed zmierzchem przed faktorią Michelona. - Ciekawem wielce, co to masz za sprawy? - Pchełek ujął się pod pachy, spojrzał na hogura pytającym wzrokiem - Pierwsześ raz tutaj bywały, a już samemu cichaczem sprawy idziesz załatwiać?

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

60

- Dowiesz się później - odparł nie znoszącym sprzeciwu tonem Zager - Dowiesz się... albo i nie. Bywajcie. Hogur pożegnał swych kompanów beznamiętnym spojrzeniem, po czym zniknął w tłumie. - Czasami ciarki mi po grzbiecie latają jak go widzę - powiedział Gusłek - Jedno jest wszakże pewnikiem: lepiej go mieć po swojej stronie niźli mu naprzeciw stawać. Dalej, wiara, ładujmy się do środka tej karczmy. Wnętrze położonej nieco poniżej ulicy karczmy było kamienne, ale zastawiono je rozlicznymi drewnianymi meblami, które w połączeniu z wielkim kominkiem i rożnem nadawały piwnicznemu pomieszczeniu cieplejszego wyrazu. Czwórka zstępujących po schodkach rybaków powitana została znudzoną miną pachołka stojącego za kontuarem, natomiast kilku jedzących śpiesznie śniadanie gości nie zwróciło na przybyszów żadnej uwagi. W kącie debatowało nad czymś z cichym ożywieniem dwóch zbrojnych o rysach mieszańców krwi, ci zerknęli na rybaków króciutko, zaśmiali się do siebie i wrócili do rozmowy. - Pustawo tu jakoś... - mruknął Trzęsikęsek - Widać pora jeszcze zbyt wczesna, by gawiedź swawoliła. Jakby w odpowiedzi na jego słowa osadzone w górze schodków drzwi otworzyły się z trzaskiem i do karczmy wpadło kilku zziajanych rzemieślników w pobrudzonych zaprawą fartuchach murarzy. Rybacy usunęli im się z drogi przysiadając na najbliższych ławach i zwracając na siebie uwagę innego z parobków, przetaczającego za pobliskimi drzwiami składziku duże beczki. - Czym mogę służyć... waszmościom? - zapytał z lekkim przekąsem młodzian, spoglądając z iście wielkopańską wyższością na łatane kapoty i stare łapcie gości - Piwo po pięć kopperów od małego kufla, śniadanie od srebrnika w górę. Co podać? Gusłek z miejsca pojął, że pod mianem kopperów pachołek rozumiał miedziaki, toteż sięgnął niepewnie po swą sakiewkę, żałośnie lekką, bo wartą zaledwie mały kufel piwa - jakże nieporównywalną z nabitym monetami trzosem Trzęsikęska. - To może na początek małe piwo i jeszcze cztery puste kufle do tego? - zaproponował nieśmiało - Rozlejemy każdemu po równo, co? Grupa mularczyków rozsiadła się przy stole obok, głośno i pośród śmiechów wzywając obsługę, by ta nie zwlekała z wydaniem zamówionej dzień wcześniej przez majstra strawy. Na dębowy blat stołu wjechały momentalnie parujące jeszcze półmiski z kaszą okraszoną skwarkami, do tego kilka pachnących bochenków chleba i smażone ryby. Na widok ten czwórka rybaków poczuła, że zjedzone przed świtem skąpe śniadanie przeszło już do wspomnień, a kurczące się żołądki wzywały, by je ponownie nakarmić. - To nie pensja, tu się po darmemu nie wysiadywuje - oznajmił nieco zniecierpliwionym tonem pachołek - Macie wy aby pieniądze czy tylko miejsca szukacie, żeby sobie przysiąść? - Dobry człowieku, jam jest kapłan i wybrał żem tą zacną oberżę aby zgotować skromne dziękczynienie ku czci Piana - Gusłek ze wszystkich sił starał się naśladować styl wysławiania swego sędziwego mistrza, z nielada trudem przybierając pozę człeka pełnego dostojeństwa i kapłańskiego autorytetu - Jeno nim decyzyję podejmiem, ja i moi pomocnicy, skosztować zacnych trunkowych wykwinuałów tej karczmy musim. Coby przedwcześnie ceremoniji nie inicjalizować - skonfundowanemu młodzieńcowi zaczynało brakować mądrych słów zasłyszanych u czcigodnego Żłopa, toteż począł się nieporadnie drapać po głowie - prosim o podanie małego piwka i tyle kuflów ile nas tu przyszło, uf... - Kęsek, potrząsnij no sakwom i wysupłaj na napitek dla bratków - wtrącił natychmiast Pchełek, rozwalony wygodnie na ławie i zerkający z łakomym błyskiem w oku na jedzących opodal mieszczan - Dyć widzisz, że zanim zdążymy się kogo o co spytać, dostaniem kopa w rzyć i na zbitą gębe wylądujemy na bruk, jak ongiś wujcio Mendek, co się zgniłych wiśni obżarł, we łbie mu się zakołowało i wszychne cztery zemby na ścianie stodoły zostawił.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

61

Trzęsikęsek nie zdążył jeszcze nic odrzec Pchełkowi, kiedy karczmarz stanął przy stole rybaków łypiąc na gości przekrwionymi, noszącymi ślady zmęczenia oczami. - Kapłan Piana ze swą świtą? - ni to stwierdził, ni to spytał, głosem głębokim i niskim - Jak człek pobożny pozdrawiam z całym szacunkiem i rad żem niezmiernie, że tak świątobliwa persona raczyła zawitać w nasze skromne progi. Mężczyzna przemawiał tonem nad wyraz uprzejmym i miłym, toteż Gusłek nie omieszkał się szeroko uśmiechnął, całym swym obliczem dowodząc zadowolenia z tak grzecznego powitania. Trzęsikęsek się nie uśmiechał, bo kątem oka spostrzegł coś, co zupełnie przeoczyli Gusłek, Pchełek i Łamignat: pucujący dotąd kufle barman przerwał swą robotę i schylił się pod kontuar wyciągając zza niego tęgą pałkę, zaś odpowiedzialny za zbieranie zamówień pachołek zniknął na chwilę za sąsiednimi drzwiami, by moment później stanąć za progiem wraz z innym młodzianem, dzierżąc w rękach podobne do barmańskiej pałki i spozierając badawczo w stronę swego pryncypała. Widać było, że wszyscy czekają na jakiś umówiony znak, a przeczucie podpowiadało Trzęsikęskowi, że kiedy znak ten zostanie uczyniony, nie będzie wieścił gościom niczego dobrego. - Jestem tym bardziej zaszczycony, że to już druga wizyta duchownego Pana Uciech w mojej karczmie w tym miesiącu - ciągnął karczmarz, tonem wciąż uprzejmym i spokojnym - Odprawione poprzednim razem ceremonie tak chwacko inicjalizywowane były, żem ledwie nadążył z opróżnianiem składzików, wszystkie trunkowe wykwinuały na zbożny cel poszły. Kapłan, któren ten zaszczyt mi uczynił darmową biesiadę tu wyprawiając, obiecał, że za mą hojność rychło spłyną na mnie łaski rozliczne i wielkie błogosławieństwo Piana. Cosik mi się widzi, że opacznie te słowa zrozumiałem, bom się spodziewał większych zysków ze sprzedaży, a tymczasem Pan Uciech zaszczycił mnie w zamian po raz wtóry wizytą swego syna. Trzęsikęsek w mig pomiarkował, co w powietrzu wisiało, wyjął zza pasa sakiewkę potrząsając nią znacząco. - Nikt nie chciał was obeżreć za darmo, łaskawy panie - oznajmił karczmarzowi, a marsowa mina gospodarza natychmiast zelżała - Masz ci tutaj dwie srebrne monetki i każ piwa przynieść pachołkom, bo nam w gardłach strasznie poschło! - Tacy goście zawsze są mile widziani - gospodarz klasnął donośnie w dłonie, a widzący ten znak młodzieńcy odstawili czym prędzej pałki biegnąc do najbliższej beczki piwa. Karczmarz zwinął podane mu przez myśliwego srebrniki, schował je do kieszeni fartucha. - I chleba nam podaj i może jaką rybę, może być smażona - zażyczył sobie Trzęsikęsek, wciąż niebywale ukontentowany interesem jaki ubił z handlarzem futrami. Dwaj siedzący w kącie zbrojni popatrywali znacząco w stronę rybaków, coś tam do siebie szeptali, potem obaj dosiedli się do ław przy stole wieśniaków. Trzęsikęsek i Gusłek zmierzyli badawczym wzrokiem ich przeszywanice, pasy z metalowymi klamrami i ciężkie buty, zatrzymując spojrzenia na koniec na noszonych przy pasach szablach mieszańców. Łamignat i Pchełek nie odrywali wzroku od pociągłych twarzy wojaków, zwłaszcza zaś wystających spomiędzy grubych warg dolnych kłów, jawnie dowodzących domieszki orkowej krwi w ich żyłach. - Fortuna wam sprzyja jak widzę, niejeden chciałby mieć tak nabity mieszek - powiedział jeden z mieszańców, opierając się o blat stołu i klepiąc Łamignata protekcjonalnie po ramieniu - Łaska Katana z wami, dobrze ludkowie. Pierwszy raz w Ostrogarze? Gusłek, jak zwykle ostrożny, nic nie odrzekł, skinął jedynie głową. - Jestem Wurzzt, a to Ayheer - przedstawił się mieszaniec - Jeśli wam czego potrzeba, przewodnika po mieście albo ochrony, radzi będziemy pomóc. Trzęsikęsek zauważył, że obaj mężczyźni nader skwapliwie spozierają na jego sakiewkę i niezbyt mu te spojrzenia przypadły do gustu. Było coś dziwnego w jowialnych uśmiechach zbrojnych, w ich przyjacielskim zachowaniu i dobrodusznych słowach; coś, co niezbyt myśliwemu przypadło do gustu.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

62

- A może chcecie się jeszcze bardziej dorobić? - zaproponował Ayheer - Możemy się razem nieźle zabawić w ciekawą grę, zwie się "trzy muszelki". Grunt, żebyście gotówkę mieli, to wam chętnie pokażemy jak się w to gra. Mieszaniec urwał na chwilę, odczekał, aż jeden z pachołków postawi na stole kufle pełne pienistego piwa. - Przyjdzie jeszcze czas na grę, Ayheer - wtrącił z szerokim uśmiechem Wurzzt - Powiedzcie wpierw, dobrzy ludkowie, skąd jesteście i co was sprowadza do Ostrogaru? - A masz ci los, szkoda, że wszytko w sakwie panu swojemu oddać muszę - odparł niespodziewanie bystrze Trzęsikęsek, z marszu przejawiając w stosunku do nowych znajomków głęboką, aczkolwiek starannie skrywaną podejrzliwość - Słyszałem za to, że można się nieźle obłowić w takiej grze, nawet powiem wam przemiłym waszmościom, że niespełna kilka dni temu dwóch obdartych kmiotków tak było rozochoconych takowym zarabianiem pieniędzy, że już mnie chcieli ze sobą zabrać, jak im tam było? Krzesicośtam i Sękaty, ciekaw jestem niezmiernie jak im poszło. Pobladły po twarzy i ewidentnie przestraszony nagle zawartą znajomością Gusłek przełknął z trudem ślinę nie odrywając wzroku od szablistych kłów rozmówców. Oddychając głęboko i błagając w myślach swe bóstwo o łaskę stalowej siły woli młodzieniec chrząknął znacząco zwracając na siebie baczną uwagę obu mieszańców. - Dobre pany, my proste chłopy. Grać my nie umiemy, a i dutków w kabzie nie mamy, coby my je postawić mogli. Możemy uraczyć dobrych panów kufelkiem, bo gdzie jest dla dwóch, tam znajdzie się i dla trzech. Ale mus nam insze sprawy załatwić w Ostrogarze i dobrym panom kompani dotrzymać jeno na chwilkę możem. Wurzzt patrzył na Gusłka dłuższą chwilę, wzrokiem pospołu ironicznym i pełnym politowania, potem trącił Ayheera łokciem z pełną wesołości miną. - Ech, nie bądźże taki skromny, człeku - powiedział machając jednocześnie w stronę jednego z pachołków kuflem, co miało oznaczać, że domaga się piwa - Ty może i dutków nie masz, ale twój kompan w srebro zasobny. Skoro mus wam dalej iść niebawem, poznajomujmy się tym prędzej. Skąd to zatem jesteście? - Jesteśmy myśliwymi z Bura-ura - oznajmił czym prędzej Trzęsikęsek, wybawiając zmieszanego Gusłka z opresji - Nasz jaśnie panujący elejat wysłał nas, byśmy wybadali jak tu łacno futra wszelakie sprzedawać, bo ziomki by chętnie skórki do miasta słali jak cena dobra będzie. Dwaj zbrojni spojrzeli na siebie z pewnym zdziwieniem, potem Ayheer wzruszył ramionami i wyciągnął z kieszeni talię dziwnych papierków, którą zaczął wprawnie tasować, z miejsca przyciągając wzrok Łamignata. - Bura-ura? - powtórzył Wurzzt - To musi być bardzo daleko stąd albo to bardzo mała wiocha, bom nigdy takiej nazwy nie słyszał. I szukacie zbytu na futra, powiadacie? Jak tak, to się bez trudu dogadać możemy, wy je będziecie wozić do miasta, a my je od was kupować. Po co macie sami kupców szukać, o dutki się targować? Z nami dobrze zarobicie, myśmy są wyborne pośredniki w kupczeniu. - Co to je? - odezwał się nagle Łamignat, wciąż wpatrzony w talię kartoników w rękach Ayheera. Mieszaniec zauważył jego minę, uśmiechnął się pod nosem. - To są karty do gry - powiedział rozkładając barwne kartoniki na blacie stołu - Mają różne wartości, podług tych obrazków, co są na nich wymalowane. Patrzcie tylko, to jest Kartan, a to jego kurtyzana, a tutaj hyrtan i elejat. Są jeszcze inne, a każda coś znaczy. Jak chcecie, mogę was nauczyć grać, pierwsza partyjka darmowa, potem zdałoby się parę dutków na stół rzucić, coby stawkę podbić i grze werwy przydać.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

63

Siedzący dotąd w milczeniu Pchełek szacował zbrojnych wprawnym okiem, wyceniając mimowolnie ich czarne skórzane kaftany, przeszywanice, ciężkie buty, wiszące przy pasach rękawice o mosiężnych guzach, wreszcie szable i wiszące po drugiej stronie bioder puginały. - A jak ty robisz, że one tak z ręki do ręki latają? - Łamignat zdradzał hipnotyczne zainteresowanie kartami Ayheera. - Tajemnica - zaśmiał się półork - A coś ty taki ciekawy, co? Ciekawość dużo kosztuje. - Jestem ciekawski, bo jestem... bo jestem... ten, tego... perwersas! - wypalił osiłek, przypominając sobie egzotyczne słowo zasłyszane od portowego inkasenta - Ta, jestem perwersas i Trzęsikęsek też, bo on zawsze wszystko musi wiedzieć! Kilku siedzących obok mularczyków przerwało na chwilę rozmowę, wlepiło swe spojrzenia w rybaków, któryś z nich zakrztusił się piwem. - No, cóż... to nie zbrodnia - przyznał po chwili ciszy Wurzzt - My sami w takich rozrywkach nie gustujemy, ale jeśli macie srebro, chętnie wam sprowadzimy paru takich, co wygodzą wam za wszelkie czasy. To były te pilne sprawy, do których wam śpieszno? Rybacy milczeli niczym zaklęci, nie wiedząc widać, co odrzec. Mularczycy zaczęli się szeptać z ożywieniem między sobą, posyłając wieśniakom albo rozbawione albo potępiające spojrzenia. - Dobrze, nie mówmy o tym, są przecie wielce ciekawsze tematy - Wurzzt upił piwa z kufla, oblizał grube usta z piany. Trzęsikęsek nie omieszkał zwrócić uwagi na fakt, że obaj mieszańcy nosili orkowe miana: świadczyło to o tym, że ich wywodzący się z orkowej linii rodzice usynowili pochodzących z mieszanego związku potomków, a to dawało im w Ostrogarze znacznie wyższy status niż ten przynależny ludziom czystej krwi. Myśliwy rozmyślał zatem gorączkowo nad sposobem wykorzystania dwóch zbrojnych do poszukiwań zaginionych ziomków. Jak się okazało, Wurzzt myślał chyba o tym samym, ale jego komentarz nie sprawił Trzęsikęskowi radości. - Coś żeś tam pomiarkował o tych dwóch kmiotkach, co to cię chcieli ze sobą zabrać do miasta? - spytał półork - Też tu pierwszy raz byli? - Nie, niby już wcześniej przypływali - odparł myśliwy łapiąc jednocześnie w dwa palce wysmażony rybi filet, który nęcił od dłuższej chwili jego nozdrza - Jako rzekłem, bardzo ciekaw tego, jak im mnożenie dutków idzie. - Pewnikiem ktoś ich już odarł z gotówki do gołej skóry - zaśmiał się Ayheer - Tutaj gorsze drapieżcy grasują jak na puszczy, dobrzy ludkowie. Kto w Ostrogarze niebywały, temu mus na każdym kroku zważać, tedy Kartan wam sprzyjał krzyżując nasze ścieżki. Rzeknijcie tylko słowo, a chętnie się wami zaopiekujemy, za drobną opłatą. - Karczmarzu, piwa szlachetnym panom! - zakrzyknął czym prędzej Trzęsikęsek - Zaszczyt to gościć przy stole tak zacnych wojaków, nie lza im napitku skąpić, a przecie kufle pustawe mają! Żywo tu do nas! Atmosfera przy stole rybaków robiła się coraz bardziej ożywiona, w głównej mierze dzięki kuflom piwa, które Trzęsikęsek domówił z pozornie zachwyconą miną, w duszy zaś nie potrafiąc za nic odżałować dwóch następnych srebrników znikających w dłoni karczmarza. Dwaj mularczycy dosiedli się do stołu wyrażając zainteresowanie kartami Ayheera, na blat posypało się trochę miedziaków zrzucanych do wspólnej puli. Zafascynowany grą, chociaż kompletnie nic z niej nie rozumiejący Łamigant gotów był zastawić swą drewnianą pałę, ale oferta nie spotkała się z aprobatą graczy, podobnie zresztą potraktowano jego schodzone łapcie i parciany pas. Właściciel karczmy musiał być zadowolony z powstałego w lokalu zamieszania, bo wesołe okrzyki karcianych graczy zwabiły z ulicy kilku następnych gości, ubranych co prawda w proste stroje rzemieślników, zasobnych jednak w miedź i srebro i gotowych wydać je dla odrobiny rozrywki.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

64

- Drodzy przyjaciele! - zakrzyknął właściciel stając na drewnianej ławie i waląc łyżką w sagan - Uciszcie się na chwilę! Mam wam cosik ważnego do powiedzenia! Goście, na których składali się wciąż jeszcze nieco nieśmiali rybacy z Burat-aru, rozochoceni grą mularczycy, którzy zapomnieli widać, że czas waracać na budowę, dwaj inkasujący coraz więcej kopperów mieszańcy oraz blisko dziesiątka nowych klientów różnej profesji i aparycji, uciszyli się niechętnie, przestali grać, ktoś uciszył śpiewającego ochryple kompana. - Zaszczyt mi przypadł oznajmić, że mamy w naszym gronie osobę duchowną! - krzyknął karczmarz celując swą łyżką prosto w Gusłka - Ten oto dobry człowiek tam na ławie jest nikim innym jak kapłanem Piana! Poprośmy go o błogosławieństwo Pana Uciech! - Prosimy! Prosimy! - gwar rozradowanych głosów pozbawił Gusłka tchu. Widząc jego onieśmieloną minę mężczyźni zaczęli uderzać kuflami w blaty stołów, wystukując na nich nierówny rytm. Dźwięk ów sprawił, że drzwi lokalu rozwarły się szeroko, a po kamiennych schodkach zeszło kilku mieszańców i orków czystej krwi, zbrojnych w szable i w skórzanych zbrojach zdradzających profesję najemników. - Prosimy! Prosimy! - nie ustawały wezwania gości, spotęgowane jeszcze widokiem beczki piwa wytoczonej na polecenie karczmarza przez dwóch pachołków, na koszt właściciela. Czerwony jak burak Gusłek podszedł niepewnie do beczki, jeszcze bardziej przerażony zapadłą nagle ciszą niż wcześniejszymi krzykami, uniósł w górę ręce usiłując przypomnieć sobie naprędce obrzędy swego mistrza. Kłopot polegał w głównej mierze na tym, że skłonny do bachanaliów Żłop rzadko kiedy kończył swe liturgiczne obrządki, pomijając wiele ich fragmentów w chęci jak najszybszego zabrania się do picia. - Aj, aj! - zakrzyknął Gusłek starając się zapanować nad drżeniem głosem - Zaprawdę powiadam wam, pijcie do dna na chwałę Pana Uciech, albowiem spogląda on okiem łaskawcy na tych, którzy hołd trunkom oddają i wszetecznym zabawom! Niechaj błogosławieństwo jego spłynie w naczynia wasze i głowy, żeby wam trzewiów nie poskręcało i żeby wam łby nie popękały od nadmiaru świętych opiatów! To... to chyba styknie, jak myślicie, chłopy? - Styknie! - ryknęły "chłopy", trącając się ochoczo kuflami. Grupa najemników usiadła przy jednym z sąsiednich stołów, pozdrawiając zdawkowymi gestami Wurzzta i Ayheera, resztę klientów mierząc zaś pogardliwym wzrokiem. Trzęsikęsek zauważył, że trzech z sześciu najmitów było rodzonymi orkami, o ciemnej pomarszczonej skórze, spiętych w kity długich włosach i osadzonych głęboko pod łukami brwiowymi oczach. Pozostali trzej zdradzali swym wyglądem sporą domieszkę ludzkiej krwi, przez co ich twarze nie były tak nienaturalnie pociągłe i pozbawione charakterystycznie wysuniętych szczęk. Złożyli zamówienie posługując się własnym językiem, ale karczmarz zrozumiał ich w lot, toteż myśliwy szybko się zorientował, że oprócz Wspólnej Mowy popłacała w Ostrogarze znajomość języka panów świata. - Znajomki? - zagaił do Wurzzta, z trudem przekrzykując gwar ludzkich głosów i dyskretnie wskazując mieszańcowi sprawiających groźne wrażenie przybyszów. Półork pokręcił przecząco głową. - Nie, pierwszy raz ich na oczy widzę. Chodzi ci o pozdrowienie? - domyślił się mieszaniec - Więzy krwi, nic więcej. Ale na miejscu twego ziomka nie sławiłbym już zbyt głośno miana Pana Uciech. Myśmy są z Ayheerem światowi i bardzo tolerantowni wobec bogów wszelakich, to nam i Pian na co dzień miły, ale przyuważ wisiory, które tamci na szyjach noszą, z żelaza odlane. Widzisz? Trzęsikęsek pokiwał głową dostrzegając wskazaną mu przez Wurzzta biżuterię. Wszyscy najemnicy mieli na szyjach rzemyki, na nich zaś odlane z czarnego żelaza wisiory pod postacią zaciśniętej pięści wkomponowanej w przecięty błyskawicą okrąg, misternie wykończone i wypolerowane na błysk. - To czciciele Katana Boga Jedynego - wyjaśnił mieszaniec - Bardzo irytatywni, jeśli się przy nich sławi miano innych bogów. Lepiej się przy nich nie wychylać, zwłaszcza tych pełnej krwi. Wurzzt pochwycił badawcze spojrzenie starszego wiekiem orka o twarzy pociętej licznymi szramami, straszącego strzępkiem lewego ucha i groźną miną. Weteran kiwnął mieszańcowi nieznacznie głową,

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

65

wydął usta wypychając jeszcze bardziej swe okazałe kły. Wurzzt odkłonił się grzecznie, uderzył w pierś zaciśniętą pięścią w geście pozdrowienia. Chwilę potem na stół najmitów wjechała taca pełna kufli spienionego piwa, całkowicie pochłaniając uwagę rębajłów. Trzęsikęsek poczuł lekki dreszcz wyobrażając sobie Sękacza i Krzesimira, którzy nieostrożnie zadzierają ze stworami pokroju tych czcicieli Katana. Taki zatarg nie mógł się skończyć dobrze, a przecie był ledwie jednym z rozlicznych niebezpieczeństw czyhających w Ostrogarze na nieobytych z miastem przybyszów z prowincji. - Tak sobie miarkuję, że pomoc waszmościów iście się nam może przydać w pewnej nader delikatowej materyji - powiedział myśliwy przysuwając usta do ucha Wuzzta. - Tak? - mieszaniec uniósł z zainteresowaniem brwi, ale nie zadał następnego pytania, bo przerwał mu nagły wrzask karcianych graczy. - Cztery katany i cztery dziwki! - ryknął jeden z mularczyków, tęgi człowiek o łysej czaszce i krzywym nosie - Leżycie i kwiczycie! Dawać pieniądze! W gwar protestów i jęków zawodu wdarł się donośny trzask otwieranych drzwi karczmy. U szczytu schodów pojawił się krzepki mężczyzna w fartuchu ubrudzonym od kamiennego pyłu, z zaciśniętymi gniewnie pięściami. - Tuście są, wy sucze syny! - wrzasnął przybysz nie panując nad swymi nerwami - Skórę z was każę drzeć, nieroby parchate! Won mi na budowę, a żwawo, ostatni dziesięć batów dostanie! Kilku młodszych mularczyków poderwało się śpiesznie z ław, ale zwycięzca ostatniej karcianej partyjki podniósł w stronę majstra kufel, wymachując nim tak żwawo, że opryskał piwem Gusłka i Łamignata. - Dwaj do nas, majster! Robota nie zając, nie ucieknie! Szacowny gospodarz darmowym napitkiem raczy, toż to żal nie skorzystać! - A wy dokąd?! - ryknął ponownie mężczyzna w fartuchu, tym razem w stronę wskakujących już na schody mularczyków - Do stołów, z powrotem! Chcecie dobre imię karczmarza zniesławić, gościną gardzicie?! Wy psie chwosty, skórę z was będę darł, żeście o mnie zapomnieli, sami wszystko przechlać chcecie! Kiedy mularczykowie przepychali się na ławie robiąc miejsce swemu majstrowi, Trzęsikęsek skorzystał z okazji, by wrócić do przerwanej rozmowy z Wurzztem. - Futra to jedna sprawa, panie - przyznał się myśliwy - My tu też w innej intencyi, znajomkowie nas prośili, cobyśmy w mieście bywając rozpytać mogli o ich znajomków, rybaków z wioski o rzut kamieniem od naszej, co im dutki winni są, a nie chcą wracać. - Przyjechali do Ostrogaru i nie wracają do domu? - spytał Wurzzt, a kiedy myśliwy kiwnął głową, półork roześmiał się ironicznie - To się tutaj na co dzień zdarza, toż to stolica, tutaj łatwo się dorobić... albo życie postradać. Jak chcecie ich szukać, a jeno miana znacie i nie wiecie, gdzie nocowali, to coś mi się widzi, że ich nigdy nie znajdziecie. Wiesz ty, dobry człeku, ilu w Ostrogarze jest mieszkańców? Ja ci nie powiem, bo do tylu zrachować nie potrafię, ale pomyśl sobie, że jest ich tylu, co ryb w Wielkim Jeziorze albo drzew w Zielonej Puszczy. Tu szpicle potrafią tygodniami szukać kogoś, na kogo nakaz był wydany i go nie znaleźć, a co dopiero jakowyś kmiotków! - Co nam tedy czynić? - zapytał Trzęsikęsek - Gdzie rozpytywać, gdzie szukać? Nam tam furda, co z nimi się stało, bo to sąsiady są, a nie ziomki, ale jakeśmy już tu dojechali, to szkoda bez nowin dla sąsiadów wracać, nie? - Jeśli własną łodzią przypłynęli, możecie w portach szukać, choć pewnie wam tydzień z okładem zejdzie, nim wszystkich wypytacie. Jeśli przypłynęli z kimś, szukajcie wiatru w polu, tutaj dziennie przypływa i odpływa istna armia. - Własną łódź mieli - odparł coraz bardziej rozczarowany Trzęsikęsek.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

66

- Cóż, nie macie pewności nijakiej, że oni jeszcze w mieście są, prawda? - zadumał się Wurzzt, pociągając haust piwa z kufla z ochotą świadczącą o głębokim zamiłowaniu do trunków opłacanych przez innych - Może w drodze do wioski łodź im się wywróciła i utonęli? Albo ich kto napadł? Podobno na jeziorze cały czas grasują tacy niby to rybacy, co się na inne łódki zasadzają, mordując i grabiąc. Ale jesli wciąż w Ostrogarze pozostają, mus wam wpierw do inkasentów się zgłosić w porcie, co to pieczę mają nad porzuconymi łódkami. Jeśli ci sąsiady nie płacili za miejsce przy pomoście, ktoś im niechybnie łódź przeciągnie do punktu skupu, gdzie takie zdobycze sprzedaje się nowym właścicielom. - A gdzie to takie punkty skupu są, panie Wurzzt? - spytał z nagłym przypływem nadziei Trzęsikęsek. - W każdym z portów, wystarczy na miejscu popytać. My by wam z serca całego pomogli, aleśmy nigdy tej ichnej łódki nie widzieli, to i jej nie poznamy na własne oczy, ale jak wyłożycie trochę srebra za nasz zachód, to możemy z wami pójść, coby łacniej wypytać miejscowych, co i jak i gdzie. Myśliwy pokiwał głową zamyślając się głęboko, Wurzzt napił się zaś piwa. Ayheer zaczął rozdawać karty do następnej partyjki, na blacie zabrzęczały kolejne monety, tym razem więcej srebrnych niż miedzianych. Wtem wesołe okrzyki z przeciwnej strony zwróciły uwagę graczy na nowe widowisko. Poklepywany po plecach przez Pchełka Łamignat podwijał rękawy swej kapoty szykując się do siłowania na ręce z rosłym mularczykiem o przepitych oczach. - Ha, to lubię! - zakrzyknął Wurzzt - Na dobrą walkę zawsze warto coś postawić, choćby się i miało przegrać! Miliście człowieczki, to na waszego ziomka postawię, całego srebrnika! Wrzawa przy stole uciszyła się na znak dany przez majstra. Ten wspiął się na ławę, otarł wargi z piwnej pianym, po czym klasnął donośnie w dłonie. Cisza prysła w ułamku sekundy, a zgiełk dopingujących zawodników gości wzbił się pod powałę knajpy, budząc pomruki niezadowolenia u grupki orków i półorków wciąż okupujących stolik w kącie. Łamignat wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu, bo mularczyk - chociaż chłop na schwał - nie mógł się równać krzepą z wiejskim osiłkiem, harującym przy wiosłach i w lesie przy wyrębie od dziecięcych lat. Ostrogarczyk walczył szaleńczo, szczerząc własne zęby i napinając mięśnie tak, że aż mu żyły na skroniach powychodziły, ale nie podołał wyzwaniu. Łamignat docisnął jego dłoń do blatu stołu i roześmiał się gromko, ukontentowany swym zwycięstwem, radosnymi okrzykami widzów i przyjacielskim poklepywaniem po plecach, do którego zupełnie nie przywykł, a które niesamowicie przypadło mu nagle do gustu. - Wygralimy, Pchełek! - oznajmił uszczęśliwiony - Żem przecie gadał, że wygramy i widzisz? Dobrze żem się sprawił, dobrze? - Pewnie, że dobrze - odparł płowowłosy rybak - Tyle, żeś tylko ty wygrał, my jeszcze nic, bośmy nic nie obstawili. Hej, ludkowie, ktoś się jeszcze zamiaruje mierzyć? Chyba portkami nie trzęsiecie, co? Trzęsikęsek, sięgnij no do sakiewki, dajże z pięć srebrników! Jaśnie pany, kolegi, stawiam w imieniu mego druha pięć srebrników, że wygra następną walkę. Kto w pięć srebrników zasobny, a szczęście i krzepę chce sprawdzić, niechaj do stołu zasiada. Srebro na blat i niech je zgarnie silniejszy! Mularczycy wdali się w dyskusję między sobą, podpuszczając się wzajemnie i naigrywając z nieco wątpiącego w swe możliwości robotnika, którego wytypowano gremialnie jako następnego zawodnika. Człowiek ten, równie barczysty i rosły jak poprzednik, zasiadł w końcu na ławie po przeciwnej stronie Łamignata, spluwając wpierw na szczęście przez ramię. - Dawaj łapkę, syneczku - oznajmił głębokim basem, rzucając na stół pięć srebrników, które Pchełek zgarnął na niewielką kupkę dokładając do niej monety wyciągnięte od Trzęsikęska - I bacz na swe paluchy, żebym ci ich nie zgniótł. - Twardyś w gębie - zaśmiał się Wurzzt - Zaraz przyjdzie się nam przekonać, czyś równie chwacki w mięśniach!

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

67

- Pchaj ile wlezie - trącił Łamignata Pchełek - Tera nasze srebro na szali, jak je przetracisz, Trzęsikęsek ci niechybnie łyp jaki w rzyć wsadzi ze złości. - Nikt mnie nie będzie niczego w zadek wciskać! - warknął rozeźlony olbrzym. - Dawaj no tu tego cielebunia i już każ kolegom po jakiego konowała lecieć! Dotknięty do żywego słowa Łamignata, wielki mularczyk złapał go za dłoń, oplótł ją palcami, zagryzł wargi szukując się do zaciętego boju. Trzęsikęsek z musu wdrapał się na ławę, bo stłoczeni wokół stołu widzowie przysłonili mu widok. - Cichajta! - krzyknął majster - Na moje słowo, jazda! Tym razem żyły wystąpiły na czoło i krzepkiemu rybakowi i Ostrogarczykowi. Mężczyźni zastygli na moment w bezruchu, potem ich ręce zaczęły poruszać się to w prawo, to w lewo, kiedy na przemian próbowali przełamać zawziętą obronę przeciwnika. Żaden z widzów nie ważył się klepnąć na znak zachęty swego ulubieńca, wszyscy za to wrzeszczeli przeraźliwie i tłukli kuflami w blat stołu wywołując dziki harmider, którego dźwięk ściągnął do karczmy kilku następnych gości, zstępujących wolno po schodach. Siedzący z boku ławy Gusłek przełknął mimowolnie ślinę widząc, że jednym z przybyszów jest krasnolud - prawdziwy krasnolud, z gęstą brodą zaplataną w warkoczyki, w szpiczastym metalowym hełmie i z wielkim misternie rzeźbionym ryngrafem na piersiach. Gusłek wzorem Trzęsikęska wspiął się czym prędzej na ławę, nie odrywając swego oszołomionego wzroku od nieludzia rozglądającego się badawczo po wnętrzu karczmy. - Uuaaa! - wrzask części widzów oznajmił wszem i wobec, że Łamignat pokonał kolejnego z rzędu adwersarza, omal mu nie miażdżąc przy tym dłoni. Zachwycony rezultatem pojedynku Pchełek zgarnął dźwięczące mile monety do ręki, spoglądając tryumfalnie na Trzęsikęska. - Niezły jest - powiedział do myśliwego Wurzzt - Całkiem niezły. Można by pomyśleć o jego mecenasowywaniu, jeśli byście szukali kogoś do załatwienia lepszych płatnie gier... Gwar przy stole umilkł jak nożem uciął, kiedy przed Łamignatem wyrosła znienacka masywna sylweta. Mularczykowie wycofali się czym prędzej do swoich ław, poszeptując coś między sobą. Rozradowany osiłek oderwał wzrok od Pchełka i spojrzał w górujące nad nim oblicze orkowego weterana, wspartego potężnymi pięściami o krawędź stołu. W zapadłej nagle ciszy rozległo się kilka chrapliwych słów, wręcz wydartych z gardzieli wielkiego orka. Siedzący obok Ayheer przeniósł spojrzenie z wojownika na Łamignata, chrząknął znacząco. - Ten pan chce się z tobą zmierzyć - przetłumaczył słowa weterana na Wspólną Mowę - Stawia sztukę złota przeciwko twoim dziesięciu srebrnikom, ale jeśli przegrasz, obetnie ci na znak wygranej kciuki. Wielki ork odczekał, aż Ayheer skończy mówić, dorzucił coś jeszcze, co wywołało wesołość jego towarzyszy. - Mówi, że jeśli chcesz się wycofać, nie będzie ci robił wyrzutów. Każdy powinien znać swe miejsce i nie stawać nadaremno przeciwko lepszym od siebie. Lecz pijany zwycięstwem Łamignat wsparł z marszu rękę na blacie stołu gotowiąc się do kolejnego pojedynku i nawet nie próbując mierzyć swych sił na zamiary. Pchełek struchlał słysząc słowa orka, zaś zuchwała postawa Łamignata wprowadziła go w stan silnego przerażenia. W Burat-arze nikt z wieśniaków nawet by się nie poważył podjąć takiego wyzwania w obawie przez chłostą za bezczelność, bo orkowie rządzili w północnych elejatach żelazną pięścią i bizunem, w razie konieczności nie stroniąc też od wbijania aroganckich poddanych na pal. Siedzący w ostrogarskiej karczmie Łamignat, rozochocony wcześniejszymi zwycięstwami i pewien siebie, przyjął wyzwanie, które najpewniej miało go przerosnąć - Pchełek widział tę posępną pewność również w oczach milczącego Trzęsikęska. Orkowy weteran był olbrzymem podług swej i ludzkiej

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

68

rasy, pięści miał jak bochny chleba, a muskuły rąk niczym niedźwiedzie szynki. Widząc bezczelną minę rybaka rębajło sapnął chrapliwie, a potem siadł na opustoszałej raptownie ławie. Stojący pół kroku za nim mieszaniec dobył zza pasa dwa długie noże, podał swemu towarzyszowi. Kilku widzów wciągnęło gwałtownie powietrze, kiedy zawodnik zakręcił nożami młynka, a potem wbił je do połowy ostrzy w drewniany blat stołu, pod błyskawicznie, ale niebywale starannie dobranym kątem. Splecione dłonie orka i człowieka znalazły się w środku pomiędzy nożami i Pchełek pojął znienacka, czemu broń ta miała służyć. Przeginający dłoń przeciwnika zawodnik przybliżałby ją nieuchronnie w stronę ostrej jak brzytwa klingi, w dodatku dokładnie na wysokości kciuka ofiary, w brutalny sposób markując linię cięcia przegranego palca. - Chrukk hazar het myrrda! - wyrzucił z siebie mocarny najemnik, najwyraźniej pod adresem zbitego z tropu majstra mularczyków, swych zmrużonych złowrogo oczu nie odrywał jednak od uśmiechniętego dobrodusznie oblicza Łamignata. Pchełek miał coraz gorsze przeczucia, coraz gorsze. Już pierwszy rzut oka na muskulaturę wojownika dowodził jego ewidentnej przewagi nad wioskowym osiłkiem. Płowowłosy złodziej zmełł w ustach przekleństwo, wymienił bezradne spojrzenie z Trzęsikęskiem, spojrzał w stronę Gusłka, który oderwał w końcu wzrok od przyglądającego się walce krasnoluda i wbił przejęte spojrzenie w splecione między nożami dłonie zawodników. Pchełek pojął, że tylko szybkim działaniem zdoła ocalić lekkomyślnego przyjaciela. - Na mój znak, jazda! - krzyknął majster, a krąg widzów zbił się ciasno wokół przeciwników. Ludź i nieludź wydali z siebie głuche stęknięcia próbując z biegu przełamać siłę mięśni adwersarza, napierając na siebie wzajemnie i zaciskając zęby tak, że mało nie popękały. Gusłek jęknął ledwie słyszalnie widząc jak splecione ze sobą dłonie zaczynają się odchylać w stronę prawego ostrza. Łamignat powoli, powolutku ulegał brutalnej półzwierzęcej sile orkowego wojownika. Pchełek nie tracił czasu. Korzystając z uwagi widzów skupionej niepodzielnie na pojedynku oraz z ciżby wokół zawodników wślizgnął się za ich plecami pod wielki drewniany stół, zabierając wpierw z pobliskiego blatu niewielką olejną lampkę. Wiedziony desperacją i pewien obciętej głowy w razie odkrycia tego oszustwa, zaczął pełznąć po kamiennej posadzce w stronę wspartych w nią wielkich stóp orka, słysząc dobiegające z góry coraz głośniejsze okrzyki, gwizdy i posapywanie przeciwników. W lampie wciąż palił się knot, więc dopełznąwszy do wielkich skórzanych butów orka Pchełek jął wylewać olej przez otwartą boczną ściankę lampy, zraszając obficie przestrzeń wokół podeszwy buta w nadziei na to, że przyciskający stopy do posadzki ork rychło się poślizgnie i ulegnie z zaskoczenia Łamignatowi. Sam złodziej musiał się jeszcze na czas wycofać, bo nie zostać złapanym na gorącym uczynku... Lecz rezultat tego sprytnego w rzeczy samej planu przeszedł wszelkie oczekiwania Pchełka, bo kiedy rybak uznał, że starczy już rozlewania oleju, stękający coraz donośnie Łamignat zmienił nagle ułożenie swych nóg trącając płowowłosego towarzysza łapciem prosto w zadek. Zaskoczony Pchełek upuścił z rąk lampkę, ta zaś ześlizgnęła się po jego kolanie na posadzkę upadając na nią praktycznie bezgłośnie - delikatny trzask pojemnika utonął w coraz dzikszym aplauzie dobiegającym znad blatu stołu. Rybak zbladł jak ściana, sięgnął dłonią po lampkę, cofnął ją jednak widząc wypadający z wnętrza pojemnika knot. Wciąż palący się knot. Pierwsze ogniki zaczęły leniwie lizać niewielką kałużę płynu i grubą skórę butów orka, całkowicie niezauważone przez podekscytowanych zaciekłą walką zawodników. Pchełek zamarł w całkowitym bezruchu, chociaż był dziwnie pewien tego, że szaleńcze bicie jego serca odbijało się echem od powały karczmy. Płomyki nabierały powoli większych rozmiarów i złodziej nie wiedział, czy tłuc rękami po butach weterana w nadziei na ich ugaszenie czy też pierzchać czym prędzej spod stołu, nim dziwny żar w okolicach stóp zostanie w końcu przez orka zauważony.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

69

Łamignat zrobił się krwiście czerwony po twarzy, wszystkie żyły wyszły mu na wierzch podobnie jak oczy, dosłownie wyłażące z orbit. Wielki ork również nie czuł się komfortowo, bo sapał spazmatycznie, a z kącika zagryzionych ust ciekła mu strużka spienionej śliny. Lecz ściskająca prawicę rybaka ręka weterana zbliżała się coraz bardziej do wbitego w drewno stołu ostrza. Gusłek jęknął cichutko widząc ów przerażający spektakl, bo chociaż znał się nieco na opatrywaniu ran, nie potrafił sobie wyobrazić sytuacji, w której Łamignat dałby sobie dobrowolnie obciąć jakąkolwiek część ciała. - Pianie, poratuj - wyszeptał młody duchowny, pogrążony w czarnej rozpaczy i zdjęty poczuciem całkowitej bezradności. I nagle zdało się młodemu nieszczęśliwemu rybakowi, że Pan Uciech odpowiedział na jego nieśmiałą prośbę. Posapujący dotąd spazmatycznie ork przestał nagle oddychać, dosłownie sztywniejąc na całym ciele. Dopingujący go widzowie umilkli natychmiast, pojmując instynktownie, że dzieje się coś dziwnego. W zapadłej nagle ciszy słychać było jedynie zdyszane oddechy i westchnienia gapiów. Oraz ledwie słyszalny suchy trzask, przywodzący na myśl dźwięk wydawany przez płomyki. - Cosik tu gorzeje? - spytał jeden z mularczyków pociągając dla pewności nosem. - Arghh, kurrwa muttra! - ryknął w swojej barbarzyńskiej mowie ork, wyszarpując prawicę z uścisku Łamignata i zrywając się na nogi tak raptownie, że dwaj odskakujący na ten widok obserwatorzy zderzyli się ze sobą nieporadnie i gruchnęli z wielkim hukiem na kamienną posadzkę. - Pali się! Pali! Weteran zaczął się miotać po sali tłukąc pięściami po nogawkach na nadziei na zdławienie coraz większych płomieni trawiących materiał jego spodni. W karczmie wybuchło istne pandemonium ludzkich krzyków, a tratujący się nawzajem robotnicy pierzchali czym prędzej na boki, chcąc się znaleźć jak najdalej zarówno od ryczącego jak bawół orka jak i palącej się pod stołem kałuży oleju. - Przerwał bitkę... - jęknął zdumiony Łamignat - Tak się zgrzał biedaczysko, że aż się od tego zapalił? Gusłek, to jam wygrał? Byndzie to ten... jak mu tak... wałkofer? - Ja pierdzielę - westchnął głośno stojący na ławie Wurrzt, nie dowierzający widać własnym oczom - Ale się tu zaraz będzie działo... *** Zager łaził długo po Placu Karczemnym, pozornie bez celu, przypatrując się w milczeniu straganom i przechodniom, szacując ich wzrokiem i czegoś szukając. Odwiedził kilka karczm z kolei, przysiadywał w nich nie kupując niczego, potem opuszczał je na widok podchodzących do ławy pachołków. Paru usmarkanych i brudnych uliczników obrzuciło go ogryzkami, bo zwrócił na siebie ich uwagę naciągniętym aż po nasadę nosa kapturem, ale żaden z podrostków nie ośmielił się za nim pójść. Zager zignorował uliczników, chociaż kusiło go przez chwilę, by któremuś dla nauczki złamać parę kości. Wytrwale szukał czegoś innego. W "Lisiej Norze" szczęście się w końcu do niego uśmiechnęło. Był to lokal dość obskurny, o kiepsko oheblowanej podłodze i osmolonej od dymu świec powale, zastawiony drewnianymi stołami i ławami. Mimo wczesnej pory siedziało w nim kilku robotników zapijających ziołową herbatą pajdy chleba ze smalcem, ale to nie oni zwrócili uwagę stojącego w progu Zagera.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

70

Wokół stołu ustawionego pośrodku karczmy siedziało pięciu rosłych drabów o iście bandyckich gębach, w tym dwóch zarośniętych mieszańców o rysach zdradzających domieszkę orkowej krwi. Już pierwszy rzut oka na uwalony resztkami jedzenia blat stołu, założone nań nogi gości i ich sprośne docinki uświadomiły hogurowi, że piątka mężczyzn nie należała do gości chętnie widywanych przez karczmarzy. Mina stojącego w drzwiach składziku człowieka z liczydłem w rękach utrwaliła Zagera w tym przekonaniu. Człowiek ów, bez wątpienia właściciel lokalu, gapił się na piątkę niechlujnych klientów wzrokiem na poły przerażonym, na poły pełnym rozpaczy, najwyraźniej jednak nie zamierzał ich wyrzucić: albo zbyt się ich bał albo czuł się w obliczu natrętów zupełnie bezsilny. - I co tak przestępujesz z nóżki na nóżkę, co? – ryknął jeden z półorków celując ogryzionym kurzym udkiem w ładną młódkę o grubych warkoczach stojącą za kontuarem – Nie bój się, chodź tu do nas, myśmy są w chędożeni wyborni, nie będziesz się skarżyła, a srebra też ci nie pożałujemy! Zager uśmiechnął się ironicznie w cieniu kaptura widząc, że dziewczyna wcale się obleśnej propozycji nie przestraszyła, spozierała bowiem na amanta całkiem chętnym wzrokiem, za to w stronę karczmarza zerkała z wyraźną obawą. - Co się strachasz, głupia? – zarechotał inny drab, człowiek o przeciętym blizną policzku i złotym kolczyku w prawym uchu – Tatka się boisz? Nie bój się, tatko złego słowa nie powie! - Jagoda, do piwnicy, gąsiorka przynieś! – podniósł głos gospodarz, a jego polecenie zostało powitane z miejsca kakofonią niechętnych okrzyków, ktoś rzucił nawet w niego objedzoną z mięsa kością – Ruszaj się, dziewko, nie stój za barem jak kołek! Dziewczyna posłała zalotne spojrzenie w stronę jurnego półorka, a potem z wyraźnym rozczarowaniem zniknęła na schodkach prowadzących do piwniczki. Sam gospodarz, wciąż z głęboko nieszczęśliwą miną na twarzy, odkopnął niecelnie rzuconą kość i wlazł za kontuar udając, że ściera go szmatką. - A ty czego się gapisz, kmiocie?! – krzyknął człowiek ze złotym kolczykiem kładąc prawą dłoń na rękojeści przypasanej do boku szabli – Mam ci ten durny łeb odciąć?! Zager drgnął słysząc ten okrzyk, bo pomyślał, że oprych woła do niego, ale okazało się, że groźba skierowana była pod adresem jakiegoś robotnika, który zbyt długo spoglądał w stronę stołu wulgarnych gości i który nie dość szybko odwrócił głowę napotkawszy zaczepne spojrzenie jednego z nich. - Zabieraj się stąd, zasrańcu! – nie ustępował bandzior, próbując niepewnie podnieść się z ławy i zdradzając nieskładnymi ruchami spore upojenie alkoholem. Trzej robotnicy naradzili się śpiesznie przyciszonymi głosami, a potem zabrali manatki i wyszli z karczmy nie zwlekając ani chwili dłużej. Hogur przyjrzał się kątem oka skórzanym kaftanom opryszków oraz ich broni. W grupie byli bez wątpienia pełni buty i arogancji, ale Zager domyślał się, że w obliczu przeważającego wroga uciekaliby co sił w nogach. Tacy ludzie żerowali na słabszych, pastwiąc się nad nimi i gnębiąc w poczuciu swej bezkarności. Mężczyźni mieli przy pasach miecze lub szable, hogur mógł też iść w zakład, że chowali gdzieś noże, ale nie zrobiło to na nim większego wrażenia. Karczmarz się tych ludzi bał, ale on był słabym człowiekiem – Zager żywił wobec niego nie tyle politowanie, co pogardę. Miecze i noże były niczym wobec potęgi magii. Hogur wyszedł bez słowa z karczmy, odszedł kilka kroków w bok, zaczął się przyglądać przemierzającym ulicę przechodniom. Dojrzawszy jakiegoś człowieka rozmawiającego ze śmiechem ze swym ziomkiem w mieszczańskim stroju, rybak spozierał na niego przez dłuższą chwilę w ogromnym skupieniu, potem zaś skręcił gwałtownie za róg karczmy wchodząc w pusty ciasny zaułek i odwracając się plecami do ulicy.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

71

Gdyby ktoś podszedł wówczas do Buratarczyka, usłyszałby kilka bardzo cichych i kompletnie niezrozumiałych słów szeptanych z wysiłkiem w zamierzchłym dialekcie ludzi bagien, którego nie używano od czasu rozpowszechnienia Wspólnej Mowy. Gdyby ten ktoś posunął się jeszcze dalej i spojrzał pod kaptur drgającego spazmatycznie mężczyzny, najpewniej uciekłby czym prędzej z dzikim krzykiem grozy, przekonany o tym, iż postradał zmysły albo że jakiś wysłannik piekieł przybył właśnie po jego duszę. Mięśnie twarzy Zagera poruszały się w sposób zupełnie przeczący prawom natury, deformując oblicze młodzieńca i pozostawiając je na chwilę gładką maską, w której tkwiły szklące się bólem kruczoczarne oczy. Upiorna maska znikła po krótkiej chwili, twarz hogura przybrała zaś zupełnie nowego kształtu, ukształtowana magiczną energią na podobieństwo oblicza mężczyzny, któremu Zager chwilę wcześniej się tak uważnie przyglądał. Podobieństwo było porażające, tak doskonałe, że człek ów na widok hogura pewnie z miejsca by zemdlał. Zager odetchnął głęboko, poprawił swój płaszcz, a potem wszedł ponownie do „Lisiej Nory” zmierzając szybkim krokiem wprost do kontuaru. Piątka niechlujów przy środkowym stole wznosiła właśnie kolejny toast, toteż żaden z nich nie zwrócił na nowego klienta uwagi. - Kłopoty? – mruknął Zager opierając się o kontuar i wskazując dyskretnym ruchem ramienia na opryszków. - A tobie co do tego? – odburknął właściciel, wciąż szorując szmatką blat w próżnej nadziei na pozbycie się wyjątkowo głęboko wżartej w drewno plamy – Jeśli nie chcesz mieć własnych kłopotów, lepiej się stąd zabieraj, i to już. - Boisz się – stwierdził Zager wbijając swe niesamowite oczy w twarz mężczyzny po drugiej stronie kontuaru – Boisz się ich tak bardzo, że trzęsiesz się na samą myśl o tym, że mogą się na ciebie rozgniewać. Kim oni są? Strażnikami miejskimi? Najemnikami w służbie miasta? - To bandyci, zwykli bandyci – odparł wbrew sobie samemu karczmarz, chociaż jego mina zdradzała, że cała ta konwersacja wcale mu się nie podobała – Łażą to tu, to tam, robią zamęt, zaczepiają kobiety. - I pewnie nie płacą – kiwnął głową Zager – Co do kobiet, widziałem, że mają chętkę na twoją córkę. Jeśli jej wygodzą całą piątką, parę dni się nie podniesie na nogi. Chciałbyś tego? - A co mam zrobić? – syknął karczmarz czerwieniejąc z bezsilnego gniewu – Wezwać strażników miejskich? Dostaną srebro w łapę i wyjdą, a wtedy tamci wezmą się za mnie. - Powiem ci, co masz zrobić – Zager uśmiechnął się słysząc pytanie karczmarza, a jego uśmiech mroził mężczyźnie krew w żyłach – Idź na zaplecze i przygotuj dwieście sztuk srebra, po pięćdziesiąt sztuk w woreczku. Nie wracaj tutaj, dopóki cię nie zawołam i nie wypuszczaj na salę córki, jeśli ci jej zdrowie miłe. - Co ty chcesz zrobić, człowieku? – jęknął karczmarz blednąc dla odmiany – To źli ludzie, z nimi nie ma żartów. - Wierzaj mi, nie masz się o co lękać, bylebyś tylko naszykował srebro – odparł Zager – To ja jestem złym człowiekiem, to ze mną nie ma żartów. Jeśli zapłacisz, ci ludzie nigdy więcej nie będą cię nachodzić. Zapłacisz? Karczmarz milczał przez długą chwilę, spoglądając ponad ramieniem Zagera na piątkę swych gości. Milczał i milczał, ale hogur był cierpliwym człowiekiem i rozumiał doskonale niezdecydowanie właściciela knajpy. - Zapłacę – szepnął w końcu karczmarz – Rób, co chcesz, byłem nie ucierpiał ja ani moja córka. Jeśli kto będzie pytał, rzeknę, żem cię nigdy w życiu nie poznał.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

72

Zager uśmiechnął się ponownie, tym samym lodowatym uśmiechem, odwrócił się plecami kontuaru spoglądając na piątkę opryszków niczym wąż na stado myszy. W przeciwieństwie do wielu innych początkujących adeptów magii, Zager nigdy nie odczuwał potrzeby sięgania dłonią po zawieszony na szyi pod ubraniem amulet. Trzewiskręt nauczył swego wychowanka nie tylko szorowania drewnianej podłogi, prania przepoconych ubrań i gotowania ziołowych wywarów, przekazał mu również kilka sekretnych sztuczek, którymi parali się jego pochodzący w prostej linii od ludu bagien przodkowie. Jedną z tych sztuczek było niebywale użyteczne w praktyce absorbowanie przenoszonej w amulecie energii poprzez bezpośredni kontakt ze skórą czarownika. Hogur rzucił pierwsze zaklęcie zbliżając się statecznie do stołu niechlujnych awanturników, odczekawszy wpierw, aż jeden z nich zacznie żłopać piwo z dzierżonego oburącz glinianego garnca. Młodzieniec wyszeptał słowa mocy prawie niesłyszalnie, ledwie poruszając ustami, wystarczyło to jednak w zupełności, by efekt zaklęcia poraził opryszków. Żłopiący piwo wielkimi haustami półork zacharczał nagle, wypuścił naczynie z rąk i złapał się za gardło czerwieniejąc na zarośniętej gębie. Garniec poturlał się po stole, spadł na posadzkę i rozbił z trzaskiem, a z jego skorupy wyciekło brejowate coś o obrzydliwym zapachu zgnilizny. - Bellu, pomiłuj! – wrzasnął inny łotrzyk, ten mocny w pysku, który przed chwilą wygrażał robotnikom – Co ci jest, Ghulak? Coś ty wypił? Czwórka rzezimieszków zerwała się czym prędzej z ław spozierając z grozą na swego wymiotującego konwulsyjnie kompana, który padł na czworaki i zdawał się wyrzucać z siebie całą zawartość trzewi, brudząc spienioną wydzieliną posadzkę, swój kubrak i buty ziomków. - Bogowie, niech ktoś wezwie znachora! – ryknął drugi mieszaniec, nie potrafiąc się zdecydować, czy przy kompanie przykucnąć czy lepiej przezornie się od niego oddalić – Patrzajcie na moje żarcie! Co to jest? Na blaszanym talerzu niedojedzona kasza ze skwarkami przeobraziła się w równie odrażającą breję co piwo pierwszego półorka, roztaczając po wnętrzu karczmy wywołujący zawroty głowy smród. Maskacz stanął wyprostowany przy stole, opierając się zgiętą w kolanie nogą o ławę i spoglądając prosto w oczy draba z kolczykiem w uchu. - Takoś mi się widzi, że nie zechcecie posłuchać po dobroci, jak wam rzeknę, byście stąd uciekali na zbity pysk? Ale jeśli to uczynicie, w zamian nic gorszego prócz potknięcia się o próg nie powinno was spotkać. - Ty kurwi synu! – wyrzucił z siebie drab z kolczykiem – Tyś nas potruł, gadzie jeden! Bebechy ci wypruję, klnę się na Bella! Opryszek był szybki, Zager nie mógł mu tego odmówić, poruszał się ze zwinnością ulicznego nożownika, z taką też wprawą sięgnął prawą ręką po noszony przy pasie kordelas. Drugą zaś uczepił się rękawa hogura zamierzając widać wytrącić go szarpnięciem z równowagi i pociągnąć wprost na dzierżone ukośnie od dołu ostrze. Lecz Zager potrafił równie szybko splatać słowa mocy, więc kiedy opryszek łapał sękatymi paluchami jego ramię, amulet młodzieńca zawibrował ledwie wyczuwalnie przesyłając do jego krwioobiegu ogromną dawkę magicznej energii. W opinii Trzewiskręta zaklęcie to było jedną z najbardziej morderczych pułapek na nierozważnych przeciwników hogura i towarzysze draba ze złotym kolczykiem zapewne by zdanie starego znachora podzielili. Karczmą wstrząsnął huk tak potworny jakby się sufit oberwał i faktycznie, spod sklepienia posypały się chmury gryzącego w oczy wapiennego pyłu. Porażony ładunkiem elektrycznej energii opryszek wygiął się w łuk wydając z siebie potępieńczy skowyt, a potem odleciał od hogura niczym człowiek zdzielony kowalskim młotem, przetaczając się po blacie stołu i lądując bezwładnie po jego

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

73

drugiej stronie. Potworny odór spalenizny omal nie zwalił z nóg pozostałych opojów. Sondując mentalnie swój amulet Zager stwierdził, że jego zasób energii skurczył się niepokojąco, ale też zużycie magicznej energii przez rzucone właśnie zaklęcie nie należało do skromnych. Lecz z min przerażonych opryszków wywnioskował, że być może dalsze czarowanie wcale nie było potrzebne. Słowa potrafiły zdziałać czasami wiele więcej od oręża lub magii. - Czy jeszcze ktoś jest chętny do wyprucia mi flaków? Jeno niechaj się niepotrzebnie nie klnie, bo to obraza, takie czcze zaklinanie... Hogur wciągnął w nozdrza gryzący zapach spalenizny, przeniósł spojrzenie w stronę drzwi karczmy. Kilka ludzkich głów wejrzało do środka zwabionych donośnym hukiem, ale widok dwóch ciał sprawił, że gapie zniknęli za progiem równie szybko jak się tam pojawili. Dorodna córa gospodarza wystawiła nos z piwniczki, pisnęła przestraszona i zaszyła się ponownie w podziemiach budynku, podobnie jak jej ojciec w kantorku na zapleczu. Trzej nietknięci dotąd łotrzykowie trzymali dłonie w pobliżu szabel i noży, żaden z nich nie wykonał jednak ruchu mogącego zdradzać wrogie zamiary. Zager pojął z miejsca, że mężczyźni nie byli głupcami i nie zamierzali podejmować niepotrzebnego ryzyka. - Czego od nas chcesz? – zapytał niski człowiek o skołtunionych rudych włosach, noszący przepoconą pod pachami koszulę, na której wciąż można było dostrzec nie dość dobrze sprane pozostałości po zakrzepłej krwi – Nie znam cię, więc nigdy sobie w zwadę nie weszliśmy. Po co to było? Rzygający jak kot rzezimieszek przewrócił się z łoskotem na bok, skulił w kłębek w kałuży własnych wymiocin, zaczął jęczeć rozdzierająco. Drugi oprych, okropnie poparzony i dymiący na całym ciele, nie ruszał się wcale, a żaden z kompanów nie wykazywał większej ochoty do sprawdzenia, czy aby jeszcze dycha. - To Mścibor cię nasłał, co? – odezwał się półork ze złotym łańcuchem na szyi, dziwnie nie pasującym do obszarpanego brudnego ubioru włóczęgi – A miała być między nami zgoda. Do ciebie nic nie mamy, ale jemu nie popuścimy. Powiedz mu zatem, że może sobie tę zasraną karczmę pod protektoryję brać, ale koniec między nami pokoju. Od jutra poleje się krew, tego może być pewnikiem, bo złamał kodeks. - Ale na dzisiaj dwa trupy wystarczą... - to mówiąc Zager zdjął z głowy kaptur - Możemy się chyba pożegnać, bo wy chyba nie chcecie dołączyć do tych na ziemii, a mnie taka rozróba wystarczy... Bandyci zastanawiali się nad czymś jeszcze chwilę, być może dumając czy aby jednak nie zaryzykować i nie skoczyć w trójkę na samotnego czarownika. Ich wahanie przesądził zdławiony jęk, który wydostał się z gardła potwornie poparzonego człowieka dymiącego smrodliwie na podłodze. Zager spojrzał na niego z pewnym zainteresowaniem, uniósł brew nieco zdziwiony, że tamten wciąż dycha. - Twardy ów – kiwnął głową hogur – Patrzajcie, kolczyk mu się w uchu całkiem stopił, złoto spłynęło, ale on ciągle żyw. Zaiste, twardy musi być, bo zwykłego człeka tym zaklęciem od środka gotuję niby kurze jajko. Bogowie mu widać sprzyjali, chociaż na pobożnego mi nie wygląda. Te słowa przesądziły o wszystkim. Trzymając dłonie z daleka od broni opryszkowie pochwycili czym prędzej swych towarzyszy – dwóch ujęło pod pachy człowieka z wtopioną w skórę warstewką złota krzywiąc przy tym swe nosy, trzeci postawił na nogi toczącego ślinę z ust nieszczęśnika podtrutego piwem. Oglądając się co chwila ostrożnie za siebie wszyscy zniknęli czym prędzej za progiem karczmy, pozostawiając po sobie brudne miski, kałużę wymiocin i mdlący odór spalonego mięsa. Hogur poczuł się nieco dziwnie w całkowicie opustoszałej sali. - Na Oriaka i Bella! – stęknął karczmarz wystawiając nos z kantorka – Poszli sobie?

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

74

- Poszli – odpowiedział Zager – Srebro masz? Gospodarz wyciągnął zza pleców ręce, położył na blacie kontuaru cztery mieszki, na widok których chłopakowi zaświeciły się oczy. Rybak podszedł do lady, rozsznurował jedną z ciężkich sakiewek, przesunął między palcami dłoni kilka srebrnych monet. - Nie miałem tyle srebrników, trochę wymieniłem na złoto – mruknął karczmarz spoglądając wciąż lękliwym wzrokiem na porzucony przez opryszków stół – Ale wszystko razem jest warte dwieście. Nie przeliczysz? - Nie – odpowiedział złowróżbnie niskim tonem Zager – Jeślibym potem pomiarkował, żeś mnie na zapłacie ukrzywdził, tędy rychło tutaj wrócę... a sam żeś widział jak kończą ci, którzy do sporu ze mną chwaccy. - Zgadza się co do monety – odparł natychmiast karczmarz – Bierz te sakiewki i idź stąd, a żwawo! Nie chcę, by nas kto widział jak razem rozprawiamy. Jak mnie o ciebie będą pytać, rzeknę, żeś obcy był i sam z siebie zadarł z tamtymi! Idź już! Hogur przywiązał mieszki starannie do ukrytego pod kapotą pasa, uśmiechnął się chłodno na pożegnanie i wyszedł bez słowa za próg gospody, prosto w promienie słońca i gwar głosów przechodniów. - Tatku! – zza jego pleców dobiegł piskliwy głos córki karczmarza – Co tam tatko wyprawia na górze z tym obcym?! Tu na dole całkie wino pokwaśniało w beczkach, wszystko szlag trafił! Jak to się mogło stać?! Zager uśmiechnął się raz jeszcze, po czym ruszył w głąb ciasnej uliczki, zmierzając przed siebie pozornie bez celu. Jego smoliście czarne oczy lustrowały bacznie otoczenie, niczym bystre ślepia drapieżnika czyhającego na nieostrożną ofiarę. c.d.n.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

75

Grzechy Ojców

Opowiadanie spisane na kanwie sesji PBF. Główni bohaterowie to prawdziwi gracze, którzy zdecydowali się wcielić w określone postacie. Opowiadanie jest niedokończone.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

76

Pogranicze Tureganu, środek pory suchej Chociaż na atramentowym nieboskłonie wciąż lśniły gwiazdy, widnokrąg na wschodzie już zaczynał jaśnieć wieszcząc nieuchronne nadejście dnia. Wyładowane skrzyniami i dzbanami wozy toczyły się z turkotem metalowych obręczy dnem wyschniętej dawno temu rzeki, ciągnięte przez porykujące żałośnie długorogie woły. Siedzący w kozłach smagli Esajanie o przepełnionych niepokojem oczach coraz częściej sięgali po swe baty, chłoszcząc szerokie zady zmęczonych całonocną podróżą zwierząt w nadziei na wykrzesanie z nich większego zapału. Podskakujące na kamieniach czterokołowe wozy skrzypiały niemiłosiernie, wiszące na ich kozłach metalowe lampy kołysały się rytmicznie. Zmęczone zwierzęta coraz głośniej domagały się popasu, ale wozacy okazali się na ich porykiwania zupełnie nieczuli. Kiedy kawalkada zwolniła nieco tempa, kilku Esajan zeskoczyło z wozów podwieszając wołom skórzane bukłaki z wodą pod pyski. Nikt nie dopuszczał do siebie myśli o popasie w korycie rzeki i powodem tego nie była jedynie blada poświata przedświtu rozjaśniająca niebo na wschodzie. Rzadko uczęszczany zachodni trakt z Esai do Tureganu wiódł pograniczem Simeonu, wymarłego królestwa utopionego we krwi sześćset lat wcześniej przez legionistów legendarnego Katana Olebara IV. Zasypane całunem piasku miasta Simeonu spoczywały od setek lat pod wydmami pustyni, ale upiorne opowieści krążące w pogranicznych osadach Turenganu często straszyły wędrowców piaskowymi demonami, żądnymi krwi zjawami wysysającymi życie z błąkających się po bezdrożach podróżnych. Esajanie trzymali na podorędziu swe proste długie miecze i lekkie kusze gotowi sięgnąć po oręż w razie śladu najmniejszego zagrożenia, ale biegające po obu stronach karawany wejhury nie zdradzały dotąd oznak niepokoju, świergoląc pomiędzy sobą i drąc pierze w napadach krótkotrwałej złości. Niewielkie kępy kolczastych zarośli porastające brzegi starej rzeki rysowały się plamami czerni na tle usianego gwiazdami nieboskłonu nabierając w wyobraźni Esajan złowieszczych kształtów, lecz spokój drapieżnych ptaków-nielotów pozwalał żywić nadzieję, że ostatnie mile dzielące karawanę od osady w Duviku nie przysporzą wędrowcom przykrych niespodzianek. W ślad za karawaną maszerowało wytrwale pięć owiniętych podróżnymi płaszczami postaci, dotrzymując zaprzęgom kroku i rozmawiając ze sobą z rzadka przyciszonymi głosami. Esajańscy wozacy rzucali im co jakiś czas podejrzliwe spojrzenia, jakby spodziewali się, że obcy znikną pod osłoną ciemności porwani przez drapieżne zwierzęta lub pustynne upiory, piątka podróżnych dzielnie jednak podążała śladem karawany, z zawziętymi minami starając się nie okazywać kupcom słabości. Kila dni wcześniej do karawany dołączył osobnik, który szpetnie przeklinał pod nosem poborców drogowych i minotaury. Szybko zapoznał się z czwórką przypadkowych awanturników podróżujących wraz karawaną, barwnie opowiadając o wydarzeniach ostatnich lat. O budowlach i świątyniach stolicy i o tym jak jego żona i dwie córki zmarły w trakcie zarazy ostatniej wiosny. Gdy tylko zatrzymywali się na popas, troskliwie zajmował się oporządzeniem swojego wierzchowca (którego wcześniej chętnie użyczył towarzyszom podróży by dać odpocząć ich strudzonym nogom). Swój bukłak z piwem i żelazne racje sprawiedliwie rozdzielił pomiędzy wędrowców. Kiedy tylko zapłonęły ogniska w dłoniach El Eitharta pojawił się notes a w nim, niczym za dotknięciem magicznej różdżki, coraz to nowe obrazki: a to wpatrzonej w siną dal pięknej półorczej gwardzistki, a to żywo gestykulujących łowców czy w końcu kłócących się, grożących sobie nawzajem kułakami wozaków. Zapewne większość kobiet uznałoby Eitharta za niesamowicie przystojnego. Wysoki, szczupły z przypruszonymi siwizną włosami. Wizerunek psuło jednak kilka blizn na twarzy, być może dodających mężczyźnie charakteru, ale bezsprzecznie szpecących sympatyczną twarz Ejtharta. Drugą osobą wśród awanturników była półorczyca. Nie sposób było ją przeoczyć, a jak już się ją zobaczy to nie sposób o niej zapomnieć - Niestety. Półorczyca, średniego wzrostu, której ciało zdawało się być zbudowane z samych ścięgien i mięśni. Wyglądała bardziej jak mężczyzna niż kobieta, ale w sumie gdyby była mężczyzną łatwiej byłoby otoczeniu przełknąć ten koszmar, który miała zamiast twarzy.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

77

Jak typowy ork wiązała włosy w kucyk, prezentując całemu światu to COŚ. Prawą stronę twarzy miała całkiem przeciętnie normalną, niestety lewa znacznie odbiega od wzorca. Zdobiła ją koszmarna blizna. Jakieś pazurzaste stworzenie musiało chcieć zerwać jej twarz wieki temu. Blizny zaczynały się wysoko we włosach, cztery równoległe ślady, znaczyły czoło, deformują brew, policzek i usta. Źle leczone wargi zrosły się z lewej strony przez co jej mowa była dość niewyraźna. Można by było współczuć dziewczynie, gdyby nie jej gniewne spojrzenie oraz siła i pewność z niej promieniująca. Nie jeden rzekłby - jak masz odwagę to powspółczuj jej, ale ona może tego nie docenić. Uhra nosiła się ubrana najczęściej w zbroje, z bronią u pasa na wzór doskonałych orczych wojowników. Kolejnym awanturnikiem był goblin imieniem Mordil. Średniego wzrostu i wagi, dość dobrze zbudowany, chodzący lekko pochylony, poruszający się na ugiętych nogach. Sprawiał wrażenie jakby się ciągle bujał z jednej strony na drugą. W jego uszach znajdowały się stalowe i miedziane kolczyki. Jego skóra nosiła odcień brunatno-żółtej, okraszona była również ciemnymi plamami.Twarz była dość okrągła, oczy głęboko osadzone, nos i czoło poorane zmarszczkami. Oblicze tworzyło wrażenie wiecznie gniewnego. Kości policzkowe, wystawały dość nienaturalnie naciągając skórę na policzkach. Jego najbliższym przyjacielem podróży był jaszczur, na którego grzbiecie goblin odbywał swoją drogę. Mordil robił wrażenie ciekawego świata i różnego rodzaju nowinek. Bacznie przygląda się swoim towarzyszom podróży, stara się nie przeszkadzać nikomu, ale też nie trzyma się za bardzo z boku. Kolejnym osobnikiem był El Trehant. Niemłody już półork niewyróżniający się wzrostem ani wagą. Wyglądał na nieco niezgrabnego osiłka; surowe rysy jego twarzy sprawiały, że trudno w pierwszej chwili poczuć do niego sympatię. Trehant za młodu zajmował się hodowlą ptactwa, jednak w końcu uznał, że ma coś ze swoich podopiecznych - chciałby tak samo jak one zwiedzać świat widziany za kratami ptaszarni. Dzięki solidnej budowie szybko znalazł zatrudnienie jako tragarz, a potem nauczył się powozić. Przemierzanie pustyni utartymi szlakami przestało mu jednak wystarczać - kusiły go jej tajemnice, choć czuł respekt przed zamieszkującymi ją groźnymi stworzeniami, intrygowała go jej nasycona mirażami magia. Poświęcił niemal połowę swojego życia, aby przygotować się do stawienia czoła wyzwaniom morza piasków - zdobył umiejętności łowcy, by radzić sobie z trudami pustyni oraz iluzjonisty, w nadziei na nabycie odporności na halucynacje i uroki, które niejednego sprawnego tropiciela powiodły do przykrego końca jako szkieletu bielejącego pośród piasków. Ostatnim awanturnikiem był El Skela. Dobrze zbudowanym mężczyzną rasy ludzkiej. Wąskie usta nadawały mu zawzięty wyraz twarzy, nieduży nos i króciutko ostrzyżone włosy niczym nie różniły się od panujących w modzie ludzkiej trendów. Posiadał typowe ubranie narzucone na zbroję kurtkowo-metalową, nogi chroniły solidnej jakości buty, a całości dopełniał bardzo dobrej jakości płaszcz z kapturem chroniący od wiatru oraz chłodu pustyni. Jego uzbrojenie stanowił łuk typowy, prosta włócznia a na plecach przypięty miecz. Dodatkowo na prawym udzie posiadał umocowany sztylet a na każdym zarękawiu (karwaszu) widać było przytwierdzonych po pięć gwiazdek ze swobodną możliwością ich wyciągania do rzutu. Podróżował w towarzystwie starego i wysłużonego wałaha, na którym trzymał swój skromny podróżny dobytek. Zazwyczaj na twarzy miał nałożoną chustę zakrywającą mu część twarzy, a na głowę narzucony kaptur. Skela przez całą dotychczasową podróż, trzymał się raczej na uboczu. Nie wdawał się w nadmierne konwersacje, sprawiał wrażenie samotnika i odludka. Czasem odpowiedział na krótkie pytanie, jednak najczęściej zbywa milczeniem pytania natury osobistej, jak pochodzenie czy cel podróży. Cała karawana porusza się dość wolno, a wzbijana kołami wozów i kopytami wołów kurzawa wciskała się drobinkami piaskowego pyłu w każdą szczelinę w odzieniu wędrowców, gryząc w nozdrza i drapiąc w kącikach oczu. Podciągając w górę osłaniający nos i usta pas materiału jeden z mężczyzn zeskoczył zwinnie z siodła puszczając wierzchowca samopas, odbił szybkimi krokami w bok, wspiął się po stromym zboczu rzecznego koryta na jego szczyt. Sypkie podłoże sprawiało, że kilkakrotnie omal nie stracił równowagi, łapiąc się w ostatniej chwili za wystające z gruntu krawędzie chropowatych skał.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

78

Porośnięta kępami kolczastych zarośli wyżyna tonęła w ciemnościach nocy, oświetlona jedynie księżycowym blaskiem. Mężczyzna zmarszczył czoło spoglądając w kierunku wschodu, gdzie widnokrąg bladł zdradzając zbliżający się szybko dzień. Za kilka godzin słoneczna tarcza miała już wisieć wysoko na niebie, prażąc niemiłosiernie i zabijając nieubłaganym dotykiem promieni wszystkie stworzenia, które nie znajdą do tej pory bezpiecznego schronienia. Wędrowiec zdjął z głowy kaptur płaszcza, nasłuchując uważnie i wodząc badawczym spojrzeniem po mrocznych pustkowiach. Zza jego pleców dobiegł grzechot osypujących się w dół zbocza kamyczków, ale człowiek nawet nie drgnął, wciąż omiatając wzrokiem wyżynę. - Coś się dzieje? - zapytał drugi mężczyzna, opuszczając własną chustę i ukazując szczupłą, pokrytą lekkim zarostem twarz o wysokich kościach policzkowych zdradzających niewielką domieszkę orkowej krwi w żyłach wędrowca - Coś zauważyłeś? - Nic - pokręcił przecząco głową człowiek, zdejmując prawicę z przypasanego do boku półtoraka - Nadchodzi dzień, musimy się pośpieszyć. Jeśli słońce dopadnie nas w tym miejscu, jedyny cień zapewnią nam wozy, ale woły mogą pozdychać w takim upale. - Starszy karawany twierdzi, że zdążymy do Duviku przed wschodem - odparł półork gładząc mimowolnie palcami bryłkę szklistej wulkanicznej skały wiszącą na rzemyku na jego szyi - Dostaje dreszczy na samą myśl o tym, że moglibyśmy nie dojechać na czas. - Nie on jeden - mruknął człowiek czystej krwi, odwracając głowę i spoglądając ponad ramieniem na oddalającą się szybko karawanę, sunącą pośród skrzypienia drewna, świstu batów i pokrzykiwań wozaków dnem starej rzeki - Chodź, zanim się za bardzo oddalą. Krótko przed świtem wychodzą na łowy drapieżniki, których wolałbym nie spotkać w pojedynkę ani nawet w parze. Gorlam strzeże ludzi dobrego serca, ale kto wie, ile do tej pory nagrzeszyli nasi esajańscy przyjaciele. Półork skinął z aprobatą głową, razem z kapłanem zsunął się w dół zbocza truchtając w ślad za kawalkadą wozów. Jakiś kręcący się w tyle wejhur zaskrzeczał na widok nadciągających mężczyzn, nastroszył pióra próbując dziobnąć któregoś z nich na próbę. Półork wydał z siebie głośne syknięcie i zamarkował kopnięcie obutą w sandał nogą. Ptak zaskrzeczał jeszcze głośniej machając krótkimi skrzydłami, uciekł w stronę karawany wywołując krótkotrwały popłoch wśród reszty stada. - Przeklęte wejhury - warknął półork - Mają dzioby ostre jak brzytwy. Wczoraj jeden rozpruł mi sakwy, połowę rzeczy wywlókł na piasek. Ech, nadziałbym pokrakę na rożen, przynajmniej taki byłby z niej pożytek. - Nie śpiesz się za bardzo z pichceniem - odparł człowiek uśmiechając się kącikami ust - Esajanie bardzo sobie te ptaszyska cenią, są na pustyni po wielokroć lepsze od psów. Wyrządzisz któremuś krzywdę, to starszy ciebie każe na rożen nabić, a nam dodatkowo policzy za tłuściejszą niż zazwyczaj strawę. Donośny gwizd Eitharta przywołał truchtającego niespokojnie ogiera, prychającego cicho i potrząsającego grzywą. * * * Eithart nie był osobą, która długo potrafiła przebywać bez modlitwy lub rozmowy z inną istotą. Spoglądał od jakiegoś czasu ukradkowo na Uhrę z wyraźnym przejęciem, gorąco współczując blizn na twarzy. Długo jednak zbierał się zanim zagadnął - Uhra, jaki potwór był zdolny przed śmiercią zadać Ci takie rany... – czas poświęcony na zastanawianie się jak dobrać słowa, spowodował, że kapłan zupełnie zapomniał o dobrych manierach i bez ceregieli zadał dość bezpośrednie pytanie. - Przepraszam za ciekawość, ale chyba mamy coś wspólnego. - Nie omieszkał ukazać podobnych blizn "zdobiących" jego twarz i uprzedził pytanie Uhry: - Być może pamiętasz oblężenie Gotom-Kir przez siły czarnoksiężnika Htaedkcalb'a cztery lata temu. Demon Harkor wyrył je na mym obliczu nim kapłani dokończyli inkantację i wysłali obu w niebyt. Wtedy też oddałem duszę Gorlamowi, gdyż on mi życie uratował i nikt inny tak łaskawie nie patrzy na walkę z demonami ciemności. Mam nadzieje, że zdążymy dotrzeć do Duviku nim zastanie nas słońce - zmienił nagle temat. - Uhra zluzuj konia Treantowi, bo z sił opada, a na jaszura Mordila raczej nie ma co liczyć, że go daleko nie poniesie - rzucił z uśmiechem, przyjacielsko klepiąc goblina po plecach.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

79

Goblin chcąc odpowiedzieć coś towarzysko zadał kilka następujących po sobie pytań - Co wy tu właściwie tutaj robita? Wyciągnął w przyjacielskim geście bukłak w stronę towarzyszy. - Po co wy tu przyszli? Rodzina być tutaj? Mieć jakaś sprawa? Pytania goblina były przemyślane już wcześniej, chociaż nie sprzyjająca aura nie pozwoliła im wcześniej wydostać się z ust Mordila. Uhra wykrzywila się paskudnie - być może miał być to uśmiech w zamierzeniu. - Co my tu robita? – powtórzyła pytanie goblina - zapewne kwiatki zbieramy, żesz na smoczy zad - odpowiedziała popisując się wyjątkową elokwencją. - A od czego mam tą mordę szkaradną? – Tym razem szykowała się jakaś ciekawa odpowiedź dla kleryka - nie chce mi się bajek prawić, żesz w dzieciństwie widły mi na łeb spadły. - dla bystrzejszych rozmówców odpowiedź być może wydałaby się dziwna, bo wideł zmieniających rozstawienie zębów to chyba jeszcze nie wymyślono. Goblin chyba nie za bardzo chwycił ironię półorczycy i drążył temat dalej - Ty szukać kwiatek na pustynia? Lepiej do las iść i tam być duża śmierdzących badyli i tam zbierać - pociągnął łyk z bukłaka, którego nikt nie przechwycił z jego rąk i zagryzł kawałkiem mięcha, lekko już zalatującego. Siedząca w siodle Uhra obejrzała się nad ramieniem taksując bacznym wzrokiem Mordila, rada w sumie skrycie z tego, że goblin zmienił w niezamierzony sposób bieg rozmowy. Gorlamicki kapłan oraz półork z Remzinu, z wyglądu łowca makunów, od czasu do czasu okazywali gwardzistce życzliwe zainteresowanie, w duchu szczerze ją tym zachowaniem denerwując. Dziewczyna od początku podróży odnosiła się do obu towarzyszy wędrówki w ostentacyjnie szorstki sposób: drażnił ją nie dość dobrze skrywany błysk współczucia w oczach Eitharta, kiedy z nim z konieczności rozmawiała na popasach, drażniło ją wrażenie litości kryjącej się w pozornie uprzejmych słowach Trenanta. Przyzwyczajona od dawna do brzydoty swej twarzy, Uhra zwykła nader srodze obchodzić się z mężczyznami, którzy okazywali jej współczucie, ponieważ doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że nigdy nie zachowaliby się w taki sam sposób wobec innego mężczyzny. Litowali się nad nią, ponieważ w swej samczej głupocie przywykli do przekonania, że brzydka kobieta była zarazem nieszczęśliwą kobietą. Uhra obiecała sobie w duchu, że będzie panowała nad emocjami, toteż jak dotąd poprzestawała na marszczeniu czoła i przygryzaniu warg. Koń kapłana parsknął spłoszony, kiedy wierzchowiec Mordila zbytnio się do niego zbliżył, wyszczerzył ostrzegawczo zęby. Uhra ściągnęła usta w sarkastycznym uśmieszku przenosząc spojrzenie na sunącego miarowym krokiem jaszczura, przebierającego żwawo krótkimi łapami i szurającego łuskowatym brzuchem po kamienistym gruncie. Objuczony mnóstwem pakunków i juków gulmak niósł na swym grzbiecie kołyszącego się miarowo w siodle goblina, pokracznego wysłannika pustynnych szczepów z pogranicza ziem Katanów, który szukał sobie tylko znanych rzeczy we wschodnich królestwach ludzi. On sam nie budził dużego zainteresowania Uhry, chociaż dziewczyna nigdy nie spuszczała z goblina czujnego wzroku, kiedy przebywał w jej pobliżu. Znacznie bardziej ciekawił ją gulmak, nader rzadki na wschodnim wybrzeżu, a sprawiający wrażenie wierzchowca znacznie przydatniejszego na pustyni od konia. Masywny jaszczur wydawał się przewyższać konie wagą swego ciała, chociaż z powodu przysadzistej budowy był od nich niższy. Pokryty rogowymi tarczkami podłużny łeb kręcił się ustawicznie we wszystkich kierunkach, a osadzone po jego obu stronach wielkie okrągłe ślepia gapiły się cielęcym wzrokiem na otaczający stworzenie świat. * * * Gulmak narobił ogromnego rwetesu już na pierwszym popasie, w głębokiej pieczarze dzień drogi od granicy Esai. Jak się później okazała, ta akurat pora roku była okresem godowym gulmaków i młody, a przez to głupiutki jeszcze jaszczur Mordila postanowił nie opierać się już dłużej zewowi natury. Będąc jedynym przedstawicielem swego gatunku w karawanie zwierz zapałał niezrozumiałą żądzą w stosunku do ogiera Eitharta. Dumny rumak odpowiadał prychaniem i szczerzeniem zębów na sapanie i wywalony jęzor gulmaka, toteż jaszczur szybko przeszedł do bardziej bezpośrednich zalotów. Doczekawszy dogodnej chwili, kiedy podróżni zajęci byli układaniem na piaszczystym podłożu groty, gulmak podkradł się cichaczem do ogiera Eitharta i ucapił go przednimi łapami za zad wspinając się jednocześnie na tylne i prezentując w całej okazałości nabrzmiałe przyrodzenie.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

80

Przeraźliwy koński kwik zjeżył wszystkim włosy na karkach. Łapiąc za pałki i kije podróżni rzucili się w stronę zwierząt przekonani, że przyjazny z natury i roślinożerny gulmak wpadł w jakiś niewytłumaczalny szał, lecz jeden rzut okiem pomiędzy tylne łapy jaszczura wystarczył wszystkim do uświadomienia sobie, że choć szło tu zaiste o żądzę, nie była to bynajmniej żądza krwi czy mordu. Odpędzony razami kijów gulmak porzucił śmiertelnie przerażonego tymi amorami rumaka, uciekł w kąt jaskini pomrukując żałośnie. Opanowawszy w końcu atak dzikiego śmiechu Mordil pozbierał się z piasku, pogrzebał w swych sakwach wyciągając mały woreczek pełen sproszkowanego ziela, które posłużyło za główny składnik wywaru sporządzonego naprędce dla jurnego gulmaka. Jaszczur, uczciwie trzeba mu to przyznać, stawiał zaciekły opór przed karmieniem, ale kombinacja razów kijem i krzyków goblina zmusiła go w końcu do przełknięcia osłabiającego popęd płciowy specyfiku. Ogarnięty ślepą paniką ogier gorlamity dochodził do siebie znacznie dłużej, po trzech dniach wspólnej wędrówki wciąż przejawiając w stosunku do gulmaka mieszaninę lęku i podejrzliwości. * * * Jakoś tym razem znów przypomniała się orczycy scenka z przed kilku dni. Chcąc jeszcze bardziej zepchnąć temat z własnej osoby zagadnęła kapłana. - Dajcie pozór, świątobliwy mężu, co by waszego ogiera nie za często chwostem ku jaszczurowi obracać - oznajmiła Uhra z trudem udając powagę - Zwierz niby do figli nieskory, ale jak mu co do łba strzeli, patrzał nie będzie, czy na jego oblubieńcu kto aby w siodle nie siedzi. I do tego pewnikiem zajedno mu będzie, w któren zadek kuśką trafi, we wierzchowca czy w jeźdźca. Eithart z trudem powstrzymał się od śmiechu, gdy pokazał wymownie kto, póki co, zadek na rumaku trzyma. Trehant parsknął z cicha śmiechem. - Ech do rzyci świątobliwym coś rzec. Odezwała się Uhra. - Przeczyta pare ksiąg mądrych a potem i tak wszystko na babę - że chutliwa i z gulmakami chce sodomie czynić. Tfu na psa urok, bierz człeku tego rumaka! Teraz już wszyscy rykneli serdecznym śmiechem. Nikt przez kilka najbliższych chwil nie wsiadł jednak na konia. Z całej sytuacji najbardziej zadowolony był zdecydowanie rumak, któremu taki niespodziewany obrót sytuacji ułatwił życie, bo jak to mówią - baba z wozu - koniom lżej. Wierzchowiec szedł teraz parskając radośnie. W końcu po kilkunastu minutach Eithart przerwał końską idyllę i wskoczył w siodło. Nie obyło się oczywiście bez sprośnej dyskusji i kolejnej dawki śmiechu. Tym razem zaczął Mordil. - Ja nie wiedzieć, ja jeszcze raz przepraszać, to być młoda jaszczur i mieć duża chuć, ja nie wiedzieć, że on nigda i z żadna samica nigda. Udając, że nic się nie stało i szczerząc zęby w szyderczym uśmiech sięgnął po bukłak pociągnął łyka i zaczął nucić sprośną piosenkę.... Lubię jak się do mnie skradasz, dobierasz się i nic nie gadasz, jak czule ze mną tak flirtujesz, jak pazurki swe szykujesz, rośnie namiętności chcica gdy zaczyna moja kocica, prężąc się leniwie pomału gotuje się do ceremoniału drap łoo drap wyżej niżej o tak kurwa nie drap byle jak łał drap łoo drap wyżej niżej o tak kurwa nie drap byle jak lubię to wieczorem o świcie leżąc przy swojej kochanej kobicie na wozie jak jadę i pędzę mając obok siebie tą leniwą jędzę drapanie odpręża niesamowicie bo czasem ciężkie jest chłopa życie i może o tym jeszcze nie wiecie że po to są pazurki kobiecie drap łoo drap wyżej niżej o tak kurwa nie drap byle jak łał drap łoo drap wyżej niżej o tak kurwa nie drap byle jak drap łoo drap wyżej niżej o tak kurwa nie drap byle jak łał drap łoo drap wyżej niżej o tak kurwa nie drap byle jak moja kocico drap mnie drap ty wiesz że lubię to bardzo tak najlepiej jest na jakimś łóżku gdy drapiesz mnie po klacie i brzuszku po plecach i dużym paluszku;.. albo lepiej go nie ruszaj bo skończy się drapanie a zacznie się kochanie drap łoo drap wyżej niżej o tak kurwa nie drap byle jak łał drap łoo drap wyżej niżej o tak kurwa nie drap byle jak. Po tym pokazie oratorsko-recytatorskich zdolności goblina, wybuchła kolejna salwa śmiechu. W tym czasie karawana zbliżała się do celu swojego następnego popasu. Rosnące po obu stronach koryta krzewy gęstniały coraz bardziej zdradzając istnienie podziemnych źródeł wody. Teren zaczął

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

81

się podnosić, przechodząc w niskie wzgórza o skalistych grzbietach, górujących coraz wyżej nad traktem. Blada poświata przedświtu stawała się coraz silniejsza, chociaż słońce wciąż jeszcze nie wychynęło poza linię widnokręgu. Zaprzęgi jechały znacznie szybciej niż do tej pory, jakby ciągnące je zwierzęta wyczuwały już bliski kres drogi. Wzbijana w powietrze kurzawa zgęstniała, toteż idący w ślad za wozami piesi przyśpieszyli kroku zmuszając się mimo zmęczenia do truchtu i wyprzedzając ostatnie w szyku wozy. Na twarzach siedzących w kozłach Esajan pojawił się wyraz ulgi, chociaż nikt jeszcze nie odkładał broni. Ta akuratnie pora była ostatnią dla wielu nocnych drapieżników chwilą, aby coś upolować przed nastaniem skwarnego dnia, zmuszającym pustynne zwierzęta do odwrotu w skalne pieczary i głębokie nory. Zapach zziajanych wołów i ich porykiwania mogły zwabić w okolice karawany stworzenia, które nie gardziły również ludzkim mięsem, więc tylko głupiec pozwalałby się teraz uśpić poczuciu fałszywego bezpieczeństwa. - Co to za wrzawa? - pierwsza spostrzegła zamieszanie owinięta podróżnym płaszczem dziewczyna, odrzucając w tył kaptur i ukazując w pełnej krasie swą paskudną bliznę - Coś się stało! Wzdłuż karawany poniosły się dzikie wrzaski wejhurów gromadzących się po prawej stronie traktu i skrzeczących w stronę wyjątkowo gęstej kępy krzewów porastającej łagodne w tym miejscu zbocze rzecznego koryta. Esajanie podnieśli się w kozłach, ci z nich, którzy akurat nie powozili wymierzyli w gęstwę swe kusze mamrocząc jednocześnie pod nosami modlitwy słane do Gothmeda i Sharami, bóstw utożsamianych z pustynią i czczonych najchętniej w dzikim, przesądnym Esai. Jeden po drugim zaprzęgi przesuwały się obok zagajnika, w którym panowała złowieszcza i wcale przez to nie łagodząca napięcia cisza. Wejhury zaczęły dołączać do kawalkady, ale ich osadzone na gibkich długich szyjach głowy wciąż odwracały się w kierunku niewidocznego z wysokości traktu źródła ptasiego niepokoju. - Trzymajmy się razem - rzucił gorlamita kładąc dłoń na rękojeści przypasanego do boku miecza - To może być jakiś zwierz, który podkradł się prosto pod szlak. Mordil odezwał się półżartem - Ja słyszeć gulmak samica! My iść te krzaki zobaczyć co być tam, ruchy gotowiśta? Trza porobić żelastwem. I ruszył gulmaka w stronę zagajnika z dzidą przyszykowaną do ataku. Treant skomentował całą sytuację - To może być jakiś amator tych wrzaskliwych kurczaków, które upodobały sobie ostatnio moją sakwę. Ale mogę się mylić - nie jest wykluczone, że to perspektywa przelewu krwi tak je wzburzyła. Półork sięgnął po łuk ustawiając się tak, żeby mieć dobry widok na zagajnik, a jednocześnie żeby żadna z osób nie weszła na linię ewentualnego strzału. Goblin dojechał do kępy gęstych krzaków, łyknął dwa porządne łyki z bukłaka zlazł z jaszczura, odkładając dzidę, a w zamian chwytając topór i tarczę. Zerknął za siebie, czy ktoś za nim podąża i rzucił - Ej człeki byśta rzucili tam jakieś światła, bo nijak nie widać, a nie chcieć kogoś z was w czerep zajechać. Za goblinem podążył Kapłan. Zsiadając wcześniej z konia, sprawdził przymocowanie puklerza i wyciągnął półtoraręczny miecz z pochwy. Za nim jednak dołączył przygotował w umyśle zaklęcie, którym obdarzył go sam Gorlam – Czar rozświetlenia, doskonale nadawał się jako odpowiedź na prośbę Mordila. - Sprawdźmy co tam taki niepokój sieje. Powinniśmy sobie poradzić, jednak jeśli siła tego i rady byśmy mieć nie dali, to wycofujemy się do karawany - Dodał już bardzo poważnie. - Gdybyście potrzebowali, żeby tego ktosia wykończyć, dajcie znać - Rzucił Treant sposobiąc się do oddania strzału z wysokości wozu. Do pozostałej dwójki bardzo szybko dołączyła Uhra, która ledwie chwilę wcześniej zeskoczyła z konia ujmując w prawą rękę orczą szablę, a w lewą tarczę. Szybki ruch głowy pozwolił jej zorientować się, iż pas z nożami znajduje się w odpowiednim miejscu i w przypadku potrzeby skorzystania z nich będzie taka możliwość. Trójka śmiałków zwolniła kroku.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

82

- Szego stojta?! - zakrzyknął jeden z wozaków na ostatnim zaprzęgu karawany, miękkim melodyjnym głosem o charakterystycznym esajańskim akcencie. Jeden po drugim wozy zatrzymywały się z poskrzypywaniem osi i porykiwaniem wołów, a siedzący w kozłach mężczyźni stawali na nogi spozierając w stronę grupki podróżnych - Choście naszeli?! - Poczkaj, to się zwisz! - odkrzyknął tkwiący wciąż w siodle Skela, pochylony do przodu i obserwujący uważnie swoich zagłębiających się w gęstwę towarzyszy podróży. Łuk remzińskiego półorka zaskrzypiał cichutko, kiedy łowca makunów napiął cięciwę przykładając brzechwę strzały do prawego policzka i wstrzymując oddech w oczekiwaniu na rozwój wydarzeń. Skela zamrugał w wyrazie lekkiego zaskoczenia. Ledwie rozjaśniane bladą poświatą przedświtu ciemności ustąpiły znienacka złotawej poświacie, która pojawiła się w ułamku chwili wokół postaci gorlamickiego kapłana, przybierając w przeciągu jednego uderzenia serca na sile i rozpraszając mrok dobiegającej końca nocy. Grupka truchtających w stronę krzaków Esajan wydała z siebie zduszone pomruki onieśmielona tym dowodem kapłańskiej mocy Eitharta, przystanęła w miejscu przestępując niepewnie z nogi na nogę. Mordil i Uhra obejrzeli się błyskawicznie za siebie szukając źródła nieoczekiwanego rozświetlenia, wydali podobne w brzmieniu pomruki. Chociaż każde z nich widywało w przeszłości kapłanów rzucających zaklęcia, Eithart pozwolił sobie na to po raz pierwszy w trakcie ich wspólnej podróży, z miejsca przypominając wszystkim, że jako sługa Gorlama władał mocami, o których pozostali mogli jedynie marzyć. - Blask twój wręcz mnie przyćmiewa, świątobliwy mężu - pozwoliła sobie na zdawkową uwagę Uhra, walcząc w duchu z ochotą spóźnionego ugryzienia się w język - Wszelako zważ na to, że łucznik w krzaczorach łatwiej szyp w zadek wsadzi takiemu, co się jaskrawie na cel wystawia, choćby i onemu łaska boska sprzyjała. - Te uny nikomu szypa nie wsadzywać - oznajmił goblin opuszczając topór wzdłuż uda i spoglądając pod kępę kolczastych drzewek - Samica gulmaka ichnych nie gryzała, to pewniste. Eithart przecisnął się obok Uhry zagryzając wargi, kiedy jakaś kolczasta gałązka podrapała mu przedramię, przyklęknął przy dwóch leżących w gęstwie kształtach, które swym nienaturalnym ułożeniem ciał zdradzały niechybnie brak śladów życia. - Kobieta i mężczyzna - powiedział gorlamicki kapłan wodząc spojrzeniem po skąpanych w złotawej poświacie zwłokach - Zginęli najpewniej od noża. Zimni i sztywni, chociaż po części ogryzieni, znaczy się, leżą tu od jakiegoś czasu. Uhra przyklęknęła na jedno kolano obok Eitharta, chowając wpierw ostrze do pochwy, odwróciła na plecy ciało kobiety ukazując oczom wszystkim niestarą, choć zniszczoną trudami życia twarz i głęboką krwawą szramę biegnącą poprzez gardło zmarłej. Upstrzone drobinkami piasku matowe oczy spoglądały w jaśniejący nieboskłon z budzącym zimny dreszcz wyrazem bezbrzeżnego zdumienia. - Tyn ma sztychy nożowe - powiedział Mordil trącając toporem ciało mężczyzny - Na cyckach ma, dwa i jeden, znaczy się, po waszemu cztery? - Trzy razy w pierś pchnięty - poprawiła goblina Uhra podnosząc się na nogi - Ani chyba robota pustynnych bandytów. Na pograniczu wałęsa się wielu maruderów, polują na bezbronnych podróżnych, zabijają bez zmiłowania. - Choście naszeli, mościewy?! - zakrzyknął od strony traktu kolejny Esajanin i Eithart z miejsca rozpoznał niski nosowy głos starszego karawany, cuchnącego starym potem obieżyświata o imieniu Salach. - Trupy w krzakach ukryte! - odkrzyknął kapłan, samemu podnosząc się z klęczek i wodząc wzrokiem po rozrzuconym na piasku nędznym dobytku zamordowanych. Dwa skórzane bukłaki leżały tuż obok zwłok, z wyciągniętymi zatyczkami, puste i oklapnięte, wokół poniewierały się wyciągnięte z podróżnych tobołków wierzchnie okrycia, gliniane miski i sztućce. Uhra trąciła czybkiem buta kościany grzebień, zdusiła w ustach bezsilne przekleństwo.

Opowiadania w świecie Kryształów Czasu

__________________________________________________________________________________________________________________________

83

Eithart jeszcze raz rozejrzał się wokół ciał, drapiąc się w brodę. Rozwiązał tobołki podróżników, przeszukując rzeczy. Uwagę mężczyzny przykuły puste bukłaki. Dostrzegł dwa płytkie lejki w sypkim piasku. - Hmmmm... Ktoś wylał wodę z bukłaków - podzielił się spostrzeżeniem z towarzyszami podróży - Czyżby rytualny dar dla bogów? Nikt o zdrowych zmysłach nie wylewa wody na pustyni. - dodał. Kapłan zbliżył się do "lejków", skupił się i przyłożył ręce do w miejsce gdzie została wylana ciecz z bukłaków. Zamknął oczy i rozpoczął krótką inkantację, dłonie Eitharta na ułamek sekundy zajaśniały zielonkawą poświatą, choć dostrzec mogło ją niewielu. Dopiero teraz do miejsca gdzie spoczywały ciała zbliżył się Skale. Przyklęknął na jedno kolano i korzystając ze swoich zdolności łowcy zaczął oglądać ślady. Trant zagadnął - To rabunek, czy może też wiedzieli o czymś dla kogoś niepożądanym? - Ja nie wiedzieć, czy zabić dla łup czy nie, ale jak kradzieje jacyś to czego wszystkiego nie pobrali? Czemu zostawić reszta łup i nie wziąć wszystka? Na pustynia wszystko być cenna rzecz! A może my ich wystraszyć, i one uciekać teraz na pustynia? - odpowiedział bacznie rozglądając się Mordil. - Tylko we dwoje wędrowali przez pustynię? Dziwne... może ktoś w karawanie ich rozpozna? – kontynuował pytania Trehant przywołując do siebie gestem ręki stojącego przy kępie krzaków starszego karawany - Pozwólcie tutaj, Salachu! Poznajcie może, co to za jedni? Esajanin przedarł się przez gęstwę, spojrzał na trupy zaciskając bezwolnie prawicę na wiszącym mu u szyi sharamickim medalionie. - Hunych ne znalam - oznajmił zdenerwowanym tonem, strzelając na wszystkie strony oczami tak jakby się spodziewał, że od strony szczytu koryta wypadną zaraz tabuny pustynnych rzezimieszków - Możebne uchodli z jakow mistinu? - Co un gaduje? - zaciekawił się kucający przy zwłokach mężczyzny goblin, zadzierając w górę głowę i strzygąc w pocieszny sposób swoimi dużymi uszami - Jakomo miffinu? Co to znaczuje? - Nożne schramy, wszela takne i demonice zawstają - wyrzucił z siebie Salach pokazując jedną ręką na głębokie rany znaczące pierś zabitego mężczyzny - Piaskowne demonice w skórku ludzia! Cuchnący niczym dorodny cap starszy karawany splunął siarczyście na piasek, omal nie trafiając niechcący w czubek buta Uhra, potem nakreślił na piersiach znak odpędzający złe duchy i oddalił się czym prędzej na biegnący dnem dawnej rzeki trakt, zdenerwowanymi okrzykami informując resztę wozaków o naturze makabrycznego znaleziska. - Skela! - zakrzyknęła Uhra spoglądając w ślad za blaskiem łuczywa poruszającym się powoli na szczycie rzecznego koryta - Naszłeś tam kogoś?! Złapałeś żeś zbirów? - Żywej duszy tu nie ma! - padł w odpowiedzi zdawkowy okrzyk posępnego łowcy - Zaraz do was zejdę! Eithart potrząsnął głową w wyrazie smutku, rozłożył szeroko ramiona kładąc swe dłonie jednocześnie na zimnych w dotyku głowach obu ofiar. - Wieczny odpoczynek racz im dać Gorlamie, zasiadający po prawicy patrona Twego Asteriusza, a światłość wasza wiekuista niechaj oświetla im drogę przez ciemność złych bogów - kapłan nakreślił w powietrzu kilka rytualnych znaków i przeniósł swe spojrzenie na stojących opodal towarzyszy - Należy im się jakiś pochówek. Kimkolwiek byli, nie zasłużyli na rozdziobanie przez wejhury. Pomóżcie mi wykopać jakiś grób dla nich. Chyba nikt z nas nie chciałby skończyć jako ścierwo na pustyni. - Ja ni - przyznał skinięciem głowy Mordil plując w dłonie i zacierając je na znak gotowości do pomocy przy kopaniu płytkich dołów. c.d.n.